Światowa obsada debat, nowe formaty i jeszcze więcej inspirujących spotkań – wracają Igrzyska Wolności! :)

Światowa obsada debat, nowe formaty i jeszcze więcej inspirujących spotkań –  radością ogłaszamy, że festiwal idei Igrzyska Wolności wraca pod hasłem „Miasto. Europa. Przyszłość”! Jedenasta odsłona łódzkiego forum odbędzie się w dniach 18-20 października w EC1 Łódź. 

Po raz kolejny wyruszymy w podróż ku lepszemu jutru, eksplorując znaczenie miasta w kontekście europejskiej przyszłości. Będziemy rozmawiać o wyzwaniach, jakie stoją przed miastami, o tym, jakie role odgrywają w procesie integracji europejskiej, a także – jak wspólnie możemy kształtować przyszłość naszych społeczności.

Wśród naszych tegorocznych prelegentów i prelegentek znajdą się m. in.: Erin Brockovich, Thierry Wolton, Edward L. Reynolds, Robert Whitaker, Guy Sorman, Chelsea Follett, Peter Scholten, Karol Paciorek, Łukasz Orbitowski, Leszek Balcerowicz, Adam Szłapka czy Andrzej Domański. 

Bilety w sprzedaży już wkrótce.

Termin: 18-20 października 2024

Miejsce: EC1 Łódź, ul. Targowa 1/3

Igrzyska Wolności rekrutują: Współkoordynator/ka Biura Gości :)

Zespół Igrzysk Wolności, forum i festiwalu idei organizowanego co roku przez łódzką Fundację Liberte!, ogłasza nabór na stanowisko współkoordynatora/-ki Działu Gości. Jeśli masz ochotę zdobyć cenne doświadczenie w organizowaniu jednego z największych festiwali idei w Polsce, dołącz do nas i wspólnie sprawmy, by tegoroczna edycja była jeszcze lepsza niż poprzednie!

NABÓR DO: 05.05.2024 [23:59]

Rozmowy kwalifikacyjne: maj 2024
Rozpoczęcie pracy: 03.06.2024

Twój zakres obowiązków:

  • Kontakt z zaproszonymi gośćmi z kraju i zagranicy.
  • Koordynacja logistyki i organizacja pobytu/udziału gości w forum.
  • Zapewnienie płynności komunikacji między Zespołem Igrzysk Wolności a gośćmi.
  • Wykonanie zadań administracyjnych związanych z udziałem gości.
  • Wspieranie działań promocyjnych.
  • Wykonywanie innych zadań wynikających z zakresu pełnionych obowiązków.

Wymagania:

  • Doskonała organizacja pracy.
  • Otwartość, uprzejmość, dyplomacja i pozytywne nastawienie.
  • Umiejętność samodzielnego planowania własnych działań.
  • Umiejętność pracy pod presją czasu.
  • Dyspozycyjność i elastyczność w okresie zatrudnienia.
  • Kreatywność i umiejętność samodzielnego rozwiązywania problemów.
  • Dostępność na miejscu w Łodzi (praca w systemie hybrydowym).
  • Bardzo dobra znajomość języka angielskiego w mowie i piśmie.
  • Umiejętność obsługi pakietu MS Office.
  • Prawo jazdy kategorii B (mile widziane).

Oferujemy:

  • Zatrudnienie na okres 5 miesięcy: czerwiec-lipiec w wymiarze pół etatu, sierpień-październik w wymiarze pełnego etatu. Dokładna liczba godzin podlega negocjacjom, możliwe jest godzenie pracy ze studiami oraz wyjazd na krótki urlop.
  • Pracę w systemie hybrydowym, nasze biuro znajduje się w centrum Łodzi razem z Zespołem Igrzysk Wolności.
  • Możliwość przeżycia niesamowitej przygody i poznania inspirujących ludzi z kraju i świata.
  • Zdobycie wartościowego doświadczenia przy organizacji jednego z największych wydarzeń w Polsce.

Zapraszamy do przesyłania zgłoszeń za pośrednictwem formularza: https://forms.gle/46qvrHnNJpDWEwzp9 

Dołącz do naszego zespołu i pomóż stworzyć niezapomniane wydarzenie!

Vivat Academia? – Liberté! numer 93 / kwiecień 2024 :)

Trzecia era demokratycznej polityki :)

„Poparcie [wyborców] dla partii politycznych stało się kwestią tożsamości, a nie preferencji politycznych”. Ta sformułowana przez badacza z Uniwersytetu Yale, Jacka M. Balkina, myśl jak w soczewce, w sposób najbardziej zwięzły z możliwych, wskazuje na przyczyny aktualnego kryzysu demokracji liberalnej.

1.

W ciągu ostatnich 20 lat wszystko się zmieniło. Rozwój technologiczny otworzył nowe pola i pomógł ulepić nowego „demokratycznego człowieka”. Świadomość krzywd, dyskryminacji i niesprawiedliwości stała się powszechna i nieodwracalnie zmieniła tor myślenia licznych grup obywateli. Emocje z tym związane sięgnęły zenitu. Aktywizm okołopolityczny stał się popularny, lecz nie zawsze nosi znamiona zaangażowania obywatelskiego – bywa przeżywany raczej w schemacie krucjaty. Wiele dawnych praktyk społeczno-politycznych utraciło legitymizację, zaś inne – choć często moralnie niewiele mniej wątpliwe – uzyskały szeroki poklask. Uprzywilejowanym przez dekady w końcu wydarto przywileje, ale miast zatrzymać wahadło w punkcie „wszystkim po równo praw”, przyszła i wygrywa pokusa uprzywilejowania dawniej dyskryminowanych. Polityka tożsamości przejęła lejce narracji/debaty i doprowadziła do punktu, w którym uznano, że to cechy przypisujące człowieka do zbiorowości decydują o jego pozycji, a nie indywidualne predyspozycje, wybory, osiągnięcia czy poglądy. W reakcji na to ukształtowały się nie mniej silne tożsamości krytyków tych procesów, co doprowadziło do czołowego zderzenia i eksplozji konfliktów politycznych. Te kryzysy postanowili napędzać wrogowie demokracji i liberalizmu, dostrzegając w nich szansę na odwrócenie wyniku „zimnej wojny” i przełom geopolityczny na miarę kopernikańską. Racjonalizm uleciał, zaś debata została naszpikowana śmiertelnymi pułapkami, wobec czego dystansują się wobec ludzie umiarkowani, uznając politykę za obce sobie pole działania.

W realiach napędzanych tymi zjawiskami wykuwa się obecnie coś na kształt „trzeciej ery” demokratycznej polityki. Odsuwając okres demokratycznej prehistorii Zachodu, gdy prawa wyborcze zwykle nie były jeszcze powszechne, a świadomość polityczna lwiej części elektoratu dopiero kiełkowała, na bok, możemy w okresie po 1945 r. wskazać na dwie „ery” funkcjonowania liberalnej demokracji na Zachodzie. Były one odmienne od dogłębnej logiki je kształtującej.

2.

W pierwszej z nich demokratyczna polityka miała wymiar klasowy lub klasowo-religijny. Nie zawsze w poszczególnych krajach istniały tylko po dwie wielkie partie, choć niekiedy taki właśnie model się klarował. Robotnicy przemysłowi i nisko opłacani pracownicy innych gałęzi głosowali na wielką partię lewicy, zaś klasa średnia na wielką partię centroprawicy. W ówczesnych zachowaniach wyborczych istniał niemal pełen automatyzm. Wielkie partie były masowe, ale nie ludowe – nie widziały sensu ubiegać się o głosy wyborców spoza „swojej” warstwy społecznej. Niekiedy krajobraz ten urozmaicały podziały religijne w poprzek klasy średniej, niekiedy struktura gospodarki zwiększała znaczenie rolnictwa i interesów mniejszych ośrodków peryferyjnych, niekiedy w kraju istniała duża mniejszość narodowa. Te fakty powodowały istnienie większej liczby partii niż dwie, pociągały za sobą politykę koalicyjną, lecz ściśle zdefiniowana przynależność wyborcy do swojej naturalnej partii była zasadą w znacznej mierze porządkującą ówczesny ład.

Gdzieś w latach 80. lub 90. XX w. ten model począł się kruszyć, czego ogniwem była narastająca indywidualizacja ludzi. Osiągnąwszy dorosłość i dojrzałość, pokolenie kontestacji i rewolucji kulturowej sprzed 20 lat, odrzucało klasowe schematy. Nastawała druga „era” demokratycznej polityki, której zasadą stał się indywidualny wybór i jego zmienność w czasie. Żadnym ewenementem nie był pracownik fizyczny głosujący na prawicę z powodu swojej wiary i przywiązania do wartości tradycyjnych czy narodowych. Żadnym ewenementem nie był dobrze sytuowany przedstawiciel elit intelektualnych, który głosował nawet na skrajną lewicę, niesiony odruchem charytatywnym i pragnieniem zwiększenia zakresu redystrybucji społecznej. Wokół wartości postmaterialnych – czyli całkowicie obcych pierwszej „erze” – powstał cały nowy nurt ideowy, czyli Zieloni. Także partie liberalne wzrosły nieco w siłę, przyciągając zarówno córki i synów z rodzin robotniczych, jak i z rodzin dobrze sytuowanych hasłami wolności słowa, praw obywatelskich, redukcji państwa i jego wpływu na życie prywatne czy na gospodarkę. Czynnikami o wielkiej doniosłości politycznej stały się: konflikt pokoleń, nakazujący młodym wyborcom popierać inną partię niż rodzice (co w „erze” klasowej polityki uznano by za absurd); oraz tymczasowość sympatii politycznych, czyli zmienianie przez tego samego wyborcę często politycznych preferencji z kadencji na kadencję (w „erze” pierwszej ludzie najczęściej głosowali na „swoją” partię dożywotnio).

Duże partie ogłosiły się partiami ludowymi, czyli mającymi ambicję walczyć o wyborców we wszystkich grupach społecznych. Partie mniejsze uzyskały niebagatelną przestrzeń na kreatywność w staraniach o nowe elektoraty, a nawet możliwość kształtowania elektoratów poprzez własne zabiegi programowe. Treść programów politycznych i narracji partyjnych, a także osobowości samych liderów zyskały zupełnie nowe, kolosalne znaczenie dla wyników wyborczych. Polityka wyszła z utartych kolein i stała się przestrzenią dla pomysłowości, kreatywności, ale także dla ludzi zorientowanych na słuchanie postulatów obywateli i rozwiązywanie ich realnych problemów. 

3.

„Era” trzecia to swoisty miks obu wcześniejszych. Nie stajemy się dzisiaj nagle, jakoby z racji urodzenia w danym miejscu społecznej stratyfikacji, przypisani do danej partii. Nadal jest tak – i jest to cecha wspólna „ery” trzeciej z drugą, z „erą” indywidualizmu – że sobie wybieramy, do kogo nam najbliżej i jaką politykę chcemy wspierać. Pojawia się jednak swoista presja – w jakimś stopniu przypominającą realia „ery” pierwszej – aby z wyboru politycznego uczynić funkcję/pochodną naszych cech socjologicznych: koloru skóry, wyznania lub jego braku, orientacji seksualnej, miejsca zamieszkania, poziomu wykształcenia, wieku, płci, rodzaju związku, w którym żyjemy, ilości dzieci lub ich braku, preferencji co do środka transportu, diety, doboru lektur lub ich braku, etnicznego pochodzenia przodków i wielu innych, jeszcze bardziej nonsensownych przesłanek. Istnieje też presja, aby raz dokonanemu wyborowi pozostać wiernym, bo w polityce tożsamości zmiana poglądów to akt najwyższej zdrady, niewybaczalny niczym odejście z sekty. Polityka przestała być strefą płynności, gdzie obywatele próbują raz tego, raz owego. Dziś to przestrzeń podzielona na sektory. To przestrzeń agresywnej wrogości pomiędzy obozami. Kontrolę nad lojalnością i prawomyślnością rekrutów obozy sprawują za pomocą mediów społecznościowych. Klasyk mawiał, że wojna to kontynuacja polityki innymi środkami. W trzeciej „erze” polityka wydaje się aktem wojny przy rezygnacji z tylko najbardziej drastycznych jej metod. 

Byłoby to wszystko bardziej znośne i nie niosło zagrożeń ustrojowych, gdyby dawny model politycznych podziałów, czyli lewica-centrum-prawica, został zachowany. Gdyby w batalii szło o polityki sektorowe, lecz żadna ze stron nie poddawała w wątpliwość trwania systemu. Niestety, coraz bardziej oczywistym jest, że w trzeciej „erze” zasadnicza oś sporu przebiegać będzie według schematu mainstream-ekstrema. W ramach mainstreamu skupia się niemal całość nurtów politycznych „ery” drugiej: socjaldemokraci, liberałowie, zieloni, chadecy, umiarkowani konserwatyści i inne mniejsze grupy. Po drugiej stronie stają ekstrema: rosnąca wszędzie w siłę skrajna prawica, która stawia postulat przebudowy ustrojowej oraz gdzieniegdzie także skrajna lewica, która na razie wybiera w sporze prawicy z mainstreamem postawę symetrysty, lecz coraz więcej wskazówek pozwala sugerować, że jakaś forma jej sojuszu ze skrajną prawicą się wykuwa. Nawet jeśli będzie chodziło li tylko o podział łupów na trupie liberalnej demokracji. 

Od strony socjologicznej elektoraty dwóch nowych biegunów polityki można wyodrębnić najprecyzyjniej, używając pojęcia „percepcja własnego położenia”. Mainstream popierają ludzie zadowoleni ze swojej sytuacji życiowej i wiążący z przyszłością nadzieje. Ekstrema popierają ludzie postrzegający swoje położenie jako złe, pogorszone lub antycypujący jego pogorszenie, wiążący z przyszłością tylko obawy, pogrążeni w fatalizmie. To nie jest w żadnym wypadku prosta kalka z podziałów „ery” pierwszej. Nie jest tak, że pierwsza grupa to po prostu ludzie o silnym statusie materialnym, zaś druga to tylko warstwy społeczne zdegradowane, upośledzone realiami ekonomicznymi, określane jako prekariat, warstwa ludowa czy NINJA. Owszem, status materialny jest jednym z czynników kształtowania się tych wrogich obozów, lecz na to nakłada się cały szereg – zasygnalizowanych powyżej – czynników kulturowo-społecznych. Sfrustrowani utratą społecznej estymy przez swoją grupę społeczną (rasową, etniczną, przez swój Kościół itd.) wybierają obóz ekstremów, nawet jeśli dysponują dużymi środkami finansowymi. Odwrotnie, ubodzy ludzie dostrzegający nowe szanse życiowe dla siebie lub swoich dzieci, które otwarły się relatywnie niedawno wskutek reform liberalnych, popierają siły mainstreamu, nawet jeśli nadal żyją bardzo skromnie. 

4.

Skrajna prawica trzeciej „ery” zresztą różni się diametralnie od (centro)prawicy poprzednich okresów. Tamte były konserwatywnymi partiami o mocnym poparciu dla wolnorynkowego ładu gospodarczego, niskich podatków i deregulacji. W „erze” pierwszej był to miks skrojony pod klasę średnią i wyższą klasę średnią, posiadaczy mniejszych czy większych majątków, którzy identyfikowali niskie podatki jako swój żywotny interes, zaś obawa przed utratą tychże majątków skłaniała ich do popierania społecznego konserwatyzmu zgodnie z logiką „chwilo, trwaj!”. W „erze” drugiej, gdy konserwatywna czy chadecka centroprawica została partią ludową i zaczęła werbować wyborców z uboższych warstw społecznych, jako narzędzia tej rekrutacji używała nacjonalizmu, tradycjonalizmu, religijności, konfliktu pokoleniowego, zagrożenia przestępczością i tym podobnych dźwigni. Miały one służyć do tego, aby np. osoby pobierające zasiłki popierały partię proponującą ich cięcia z innych niż polityka socjalna powodów.

Obecna skrajna prawica porzuciła wolnorynkowe elementy programu i do haseł nacjonalizmu, szowinizmu, wrogości międzykulturowej (czy po prostu rasizmu) dołożyła, kojarzone dotąd z lewicą, hasła socjalne. Jej sukces dzisiaj, zagrożenie stwarzane przez nią mainstreamowi, ale także jej wyraźna przewaga nad ofertą ekstremum lewicowego polega na tym, że odpowiada na wszystkie potrzeby ludzi oceniających swoje położenie jako złe lub żyjących w lęku przed jego relatywnym pogorszeniem. Jest równocześnie nacjonalistyczna, wroga „obcym” sięgającym po pomoc socjalną, ale równocześnie optuje za hojnym wspieraniem świadczeniami „swoich”, rodaków, współwyznawców, wspólnotę etniczną. Czy w świecie polityki tożsamości jest to kombinacja niepokonana, swoisty mat w politycznych szachach?

Wybory 2023 r. w Polsce oczywiście jaskrawo pokazały, że niekoniecznie. Niestety, polski wyczyn przy urnach i nadzieje, jakimi od tamtego dnia żyjemy, idą pod prąd szerszym doświadczeniom krajów zachodniej demokracji. O końcach kadencji i przyszłych wyborach myśli się tam z reguły z dużym niepokojem. Koincydencja, jaką zapewne jest zbliżające się nastanie lat trzydziestych, działa na wyobraźnie tych, którzy analizują dzieje sprzed 100 lat. Słowem: mainstream nadal słabnie, a skrajna prawica przybiera na sile. Mogą ją reprezentować kolejni prezydenci USA i Francji, a rozpoczynająca się rychło nowa kadencja Parlamentu Europejskiego może być ostatnią, w której jeszcze będzie w mniejszości. W Niemczech landy dawnej NRD wydają się stracone na jej rzecz. We Włoszech już rządzi. 

5.

Siły polityczne mainstreamu nie mogą liczyć na powrót do drugiej „ery” demokratycznej polityki. Te realia, choć po prostu lepsze od współczesnych, są nie do otworzenia w tym środowisku technologicznym. Zmiany mentalnościowe obywateli demokracji będą raczej postępować z dużym tempem w kierunku, który wyznaczą jeszcze nowsze technologie. Mainstream musi znaleźć sposób na rekonstrukcję tożsamości ludzi wiążących się z nim, tak aby stała się ona ponownie atrakcyjna dla liczniejszych elektoratów. 

Jedną z dróg, już punktowo stosowaną, która skupiła na sobie wiele krytyki, ale ujawniła także – przynajmniej przez pewien czas – pewną dozę skuteczności, była imitacja. Ugrupowania mainstreamu usiłowały osłabić impuls popychający obywateli lękających się imigracji w stronę skrajnej prawicy poprzez przejmowanie niektórych elementów ich narracji oraz nadawanie im nieco bardziej umiarkowanego charakteru. Także w kwestiach polityki socjalnej mainstream przechodzi coraz częściej do strategii zerowania sporu, jakoby wszyscy się teraz już zgadzali, że państwo winno udzielać hojnego wsparcia i że jest to poza polityczną dyskusją. Takie podejście niewątpliwie spowolniło postępy ekstremów i umożliwiło mainstreamowi utrzymanie władzy na kolejne kadencje, m.in. w Holandii, Belgii czy Danii. Istnieje jednak duża wątpliwość, czy jest to recepta na trwałe oddalenie wyzwania, skoro mamy tu raczej konfirmację tożsamościowych postaw skrajnej prawicy, zamiast ustanowienia dla nich alternatywy. 

Drugą drogą ataku na ekstrema jest zainfekowanie ich kryzysem demokracji liberalnej. Ustrój Zachodu nie tkwiłby w kłopotach, gdyby nie splot kryzysów, które nieustannie uderzają w nasze kraje od mniej więcej 2008 r. Opozycja wobec demokracji liberalnej została zrodzona, a cała tożsamość ekstremów ufundowana na ograniczonej zdolności radzenia sobie i rozwiązywania tych kryzysów przez mainstream. Dalej: istotnym filarem tożsamości zwolenników skrajnej prawicy jest wiara w to, że z tymi kryzysami można było i jest łatwo sobie poradzić. To kazus haseł o zakończeniu wojny w Ukrainie w 24 godziny, zbudowaniu muru lub zapory na granicy, wprowadzeniu tarcz osłonowych, aby radzić sobie z pandemią czy płaskowyżem inflacji. Tymczasem, gdy skrajna prawica rzeczywiście ma władzę, to jej pomysły kończą się kupnem niedostosowanych respiratorów od handlarza bronią, propozycją leczenia koronawirusa wybielaczem, rozebraniem bloku w Ostrołęce czy ławeczką na 100 lat niepodległości. Mainstream powinien uwikłać skrajną prawicę w realia złożoności i kolosalnego poziomu skomplikowania naszej rzeczywistości, aby jej poplecznikom uświadomić, że liderzy ekstremów nie mają zielonego pojęcia, jak kryzysy rozwiązywać, a ich hasełka o „prostych rozwiązaniach” są głupsze niż bajki dla małych dzieci. Pytanie (i wada tego rozwiązania): jak to zrobić, nie oddając ekstremom władzy? W Polsce udało się nam prawicę skompromitować, lecz za cenę oddania jej władzy na osiem lat, w których doprowadziła do dewastacji państwa, które obecnie nie jest w pełnym tego słowa znaczeniu już liberalną demokracją i musi ulec rekonstrukcji. 

Trzecią możliwością jest odwołanie się do kraju. Ekstrema często podkreślają swoją bliskość wobec ludu, twierdzą, że są wsłuchane w głos ludzi, słyszą ich rozterki. Mainstream ma zaś być złożony z ludzi zimnych, zdystansowanych, elitarnych, zarozumiałych i obojętnych na los „małego człowieka”. Jak to wygląda w praktyce, także ujawnia polskie doświadczenie, gdzie rząd ekstremum w praktyce usunął instancję konsultacji społecznych ze ścieżki legislacyjnej, na spotkania partyjne wpuszczał wyłącznie lokalny aktyw z rodzinami, a z resztą społeczeństwa dialogował najchętniej przy pomocy pałki teleskopowej. Politycy mainstreamu muszą wręcz demonstracyjnie otworzyć się na słuchanie ludzi. Oto ostatecznie nadszedł w trzeciej „erze” demokracji czas szerokich konsultacji społecznych, paneli obywatelskich, grup fokusowych, internetowych referendów konsultacyjnych, otwartych drzwi do udziału w zespołach eksperckich dla wszystkich grup zainteresowanych daną problematyką. Przedstawiciele mainstreamu w samorządach mają tutaj do wykonania szczególnie wielką pracę. Trzeba nauczyć się słuchać i jak najczęściej się da, robić także to, czego życzy sobie opinia publiczna. Skoro, imitując ekstrema, mainstream i tak zboczył już na ścieżkę populizmu, to niech to przynajmniej jest populizm, który zapunktuje mocno na plus w odbiorze społecznym. 

Czwartą i najlepszą z dróg jest natomiast budowa nowej tożsamości politycznej wyborcy mainstreamu wokół postawy racjonalizmu. Czas pandemii był co prawda żyznym gruntem także pod liczne teorie spiskowe, ale jednak objawił się również jako moment, choćby chwilowej, restytucji autorytetu, wiedzy naukowej i ekspertyzy jako istotnego czynnika w debacie publicznej. Strach przez chorobą zwrócił wielu ponownie ku wiedzy i rozsądkowi. Trzeba nam dojść do tego, aby obywatele sami z siebie zinternalizowali w sobie niechęć do zajmowania bezrozumnego stanowiska w różnych sporach politycznych. Aby przestali popierać ewidentnych szarlatanów, kłamców i manipulatorów. Aby zgadzali się, że zanim podniesie się na coś wydatki, trzeba najpierw inne wydatki obciąć, znaleźć nowe źródło finansowania, zwiększyć efektywność gospodarki lub wskazać na możliwie mało ryzykowne metody spłaty tak powstałego długu. Aby nie stali na stanowisku, że każdy imigrant to terrorysta lub leń stroniący od pracy. Aby wszelka inność nie wzbudzała w nich paniki. Aby w zmianach kulturowych i pokoleniowych nie widzieli ataku na ich wiarę i rodzinę, a zjawisko nieustannie dokonujące się co dwie dekady od dobrych 200 lat. 

I w końcu, aby dostrzegli (a my razem z nimi), że nieustanna wrogość wyrażana w debacie politycznej ani nie wzmacnia wspólnoty, ani nie generuje lepszych perspektyw na przyszłość.

Uniwersytet, świątynia wiedzy – z prof. Alojzym Z. Nowakiem, rektorem Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Maciej Chmielewski :)

Maciej Chmielewski: Panie Profesorze, w jaką wizję uniwersytetu pan wierzy? Niezależność uczelni wyższych gwarantuje nam Konstytucja, potrzebę wolności i niezależności ośrodków akademickich dało się w ostatnich latach odczuć. Mam jednak wrażenie, że koncept uniwersytetu jako wspólnoty wykładowców i studentów się rozmywa. W rozmowach słyszę, że z jednej strony wykładowcy nie traktują studentów po partnersku, z drugiej strony podejście studentów wobec uczelni jest coraz bardziej klienckie. Czy ta idea się po prostu nie przeterminowała?

Alojzy Z. Nowak: Mój ideał uniwersytetu, także Uniwersytetu Warszawskiego funkcjonuje wokół dwóch kanonów: po pierwsze, kształcenie akademickie i badania naukowe powinny się łączyć; po drugie, wolność intelektualna i swoboda w badaniach oraz nauczaniu muszą być gwarantowane przez autonomię uniwersytetu. Uniwersytet Warszawski powinien być instytucją wzorcotwórczą i miejscem poszukiwania prawdy. Te zasadnicze kanony od czasu Uniwersytetów Humbolta nie wymagają przedefiniowania. Ważna i wciąż aktualna jest też misja uniwersytetu wobec swojego otoczenia. Badania, rozwój niezależnych dyscyplin z własnymi standardami i priorytetami powinny być w możliwie największym stopniu istotne z ekonomicznego oraz społecznego punktu widzenia. Takie właśnie podejście powinno przyczyniać się do zachowania uniwersytetu jako wspólnoty wykładowców i studentów. Przecież to jedno z pierwszych miejsc, gdzie młodzi ludzie uczą się wolności i odpowiedzialności, a my dajmy im ku temu platformę. 

Nowa, uchwalona w tej kadencji strategia UW na lata 2023 – 2032 tworzona była na zasadach partycypacyjnych – w jej tworzeniu brali udział na równych prawach pracownicy naukowi i administracyjni oraz także właśnie studenci i doktoranci. Widzimy oczywiście komercyjne podejście do edukacji wyższej, ale uniwersytet to coś więcej, wspomnianych wcześniej wartości uniwersyteckich nie możemy zatracić. W dydaktyce uniwersyteckiej nie może to być prosta relacja klient, czyli student, a świadczący usługi – uczelnia. Mam nadzieję, że wychodzenie w tej relacji poza dydaktykę, dla przykładu włączanie studentów w badania naukowe czy inne projekty realizowane przez uczelnię, wzmacnia relacje pomiędzy członkami wspólnoty uniwersyteckiej. Nasze obecne działania z jednej strony zmieniają warunki pracy i studiowania na uczelni, a z drugiej pokazują społeczności akademickiej, a jestem przekonany – także pozaakademickiej – korzyści płynące z naszej działalności. Na przykład z ochroną klimatu, wykorzystaniem naturalnych źródeł energii, etc. Analizujemy i wyciągamy wnioski z doświadczeń największych i najbardziej renomowanych uczelni na świecie. Wiele czerpiemy z aktywnego uczestnictwa w Sojuszu 4EU+, konsorcjum europejskich uczelni badawczych. Jednym z moich priorytetów jako rektora Uniwersytetu Warszawskiego był powrót medycyny w struktury uczelni. Ideę tę mocno wspierał Senat i społeczność akademicka UW. Kształtujemy w ten sposób Uniwersytet Warszawski jako instytucję wszechstronną, obejmującą zakresem swoich badań i kształcenia możliwie najszersze spektrum nauki. Wspieranie badań prowadzonych na najwyższym poziomie, zarówno na wydziałach przyrodniczych, ścisłych, społecznych i humanistycznych oraz w jednostkach pozawydziałowych, jak np. Centrum Nowych Technologii, Centrum Optycznych Technologii Kwantowych, czy Centrum Nauk Biologiczno-Chemicznych, to potwierdzenie, że Uniwersytet Warszawski konsekwentnie realizuje swoją misję i przyjętą strategię.

Gdzie dostrzega pan największe wyzwania oraz szanse na przyszłość? Pytam zarówno o Uniwersytet Warszawski, jak i całość polskiej nauki.

Chcąc odpowiedzieć na tak postawione pytanie, należy zdefiniować te wyzwania i szanse stojące przed szkolnictwem wyższym czy polską nauką, a więc i przed Uniwersytetem Warszawskim. Naukę można definiować na wiele sposobów. Dla mnie wiąże się w pierwszej kolejności z dochodzeniem do prawdy. Bliski jest mi także pogląd, iż nauka to zobiektywizowany (niezależny od postaw i poglądów badawcza) sposób powiększania zasobu dostępnej wiedzy o różnych aspektach otaczającej nas rzeczywistości. Z tego punktu widzenia musi się ona obecnie zmierzyć z próbą opisu, diagnozy i rozwiązywania przede wszystkim wielu problemów globalnych, takich choćby jak zagrożenia klimatyczne, demograficzne, energetyczne, ale także te związane z nierównościami społecznymi, ekonomicznymi, wszelkiego rodzaju próbami wykluczenia społecznego. W wielu miejscach na świecie problemy pojawiają się w związku z polityką migracyjną, azylową, czy szerzej, kwestiami zarządzania granicami w skali globalnej. Osobnym, ale w dużym stopniu integralnym problemem w najbliższych latach jest kwestia wykorzystania sztucznej inteligencji. Już tylko te subiektywnie wyszczególnione wyzwania nakładają na naukę obowiązek ich analitycznego, dogłębnego badania i formułowania teoretycznych i praktycznych rozwiązań oraz zastosowań.

Uniwersytet Warszawski chce odgrywać coraz większą rolę w kształtowaniu i implementacji zdobyczy naukowych w Polsce. Szanse na podniesienie na wyższy poziom jakości badań naukowych dostrzegam między innymi w aktywnym, jak dotychczas, uczestnictwie Uniwersytetu Warszawskiego w Sojuszu 4EU+. Już teraz instytucje uniwersytetów europejskich tworzą coraz liczniejsze obszary współpracy, kooperacji, podejmują inicjatywy związane z innowacjami, transferami najnowocześniejszych technologii. To dzięki tej kooperacji, doświadczeniom z niej wynikającym możemy lepiej, sprawniej zarządzać uniwersytetem, czy tworzyć nową jakość kultury organizacyjnej. We współpracy z uczelniami europejskimi, amerykańskimi czy azjatyckimi nie chodzi jednak tylko o innowacje czy nowoczesne rozwiązania technologiczne, które w realnej gospodarce prowadzą do tworzenia nowoczesnych towarów tudzież usług i które zapewnią firmom zwrot z inwestycji i konkurencję na rynku globalnym. Uniwersytet Warszawski, pełniąc rolę „świątyni wiedzy” w swej misji podkreśla znaczenie realizacji takich wartości jak dobrobyt społeczny, rozwój kulturowy oraz troska o zrównoważony rozwój społeczny. Poprzez współpracę z wieloma uniwersytetami zagranicznymi widzimy też wielką szansę w zapewnianiu i tworzeniu warunków do rozwijania umiejętności i w budowaniu tzw. miękkich kompetencji społecznych. Uniwersytet Warszawski już dziś jest miejscem wolności, tolerancji i niczym nieskrępowanej wymiany poglądów. Tworzy warunki do dialogu dla ludzi różnych przekonań, środowisk, wyznań. Spory i dyskusje są u nas na porządku dziennym, gdyż to one leżą u podstaw rozwoju badań, zwalczania uprzedzeń i nacisków. W tym właśnie widzę szansę dla dalszego pomyślnego rozwoju naszej uczelni.

Podstawowe zagrożenie dla perspektyw rozwoju dla nauki dotyczy dziś stabilności systemu bezpieczeństwa i współpracy międzynarodowej, opartych na Karcie Narodów Zjednoczonych. Reguły ponadnarodowego porządku są dramatycznie naruszane. Jest prawdopodobne, że w ciągu najbliższych dekad rywalizacja o globalne wpływy może osiągnąć najwyższy poziom konfliktów od czasów zimnej wojny. Te możliwe fatalne perspektywy siłą rzeczy mogą także przekładać się na rozwój, stabilność oraz przyszłość całej nauki światowej.

Rozwój nauki musi przebiegać we współpracy z biznesem. W zakresie edukacyjnym wydaje się, że jest nieźle. Uczelnie współpracują z biurami karier korporacji, udało się jako tako dostosować strukturę kierunków do potrzeb rynku pracy. Otwierają się na interesariuszy. Gorzej sytuacja wygląda w czystej nauce. Komercjalizacja wyników badań idzie słabo, co w pana ocenie wymaga największej poprawy?

Jestem zwolennikiem korekty systemu finansowania uniwersytetów, tak by obok grantów i subwencji znaczący udział stanowiły środki zewnętrzne. Ten aspekt, w tym przychody z komercjalizacji wyników badań, jest po prostu niezwykle ważny dla samego funkcjonowania wyższych uczelni. Pytanie o środki pochodzące od zewnętrznych partnerów czy darczyńców w mojej opinii dotyka problemu zacznie szerszego, mianowicie zasadności i potrzeby relacji pomiędzy uczelniami a szeroko rozumianym biznesem. Spotkałem się niedawno z pytaniami, czy nie przespaliśmy w pewnym momencie w Polsce czasu na udział uniwersytetów i politechnik w innowacyjnym świecie technologicznej zmiany. To ważna kwestia. Jestem przekonany, że coraz wyższy poziom rozwoju technologicznego staje się obecnie kluczowy także dla jakości zarządzania uczelnią. Wszechstronne, innowacyjne technologicznie, cyfryzacyjne i merytoryczne kształcenie, oparte na jedności badań naukowych i dydaktyki, a jednocześnie szanujące wolność działalności badawczej to klucz do zrozumienia przemian dokonujących się w europejskich uniwersytetach.

Z moich licznych doświadczeń z funkcjonowania uniwersytetów amerykańskich próbuję także wyciągać jeszcze inne wnioski. W USA narodził się typ uniwersytetu przedsiębiorczego. Dziś, w szczególności takie uczelnie jak Harvard, Berkeley, MIT, Yale, Princeton, mogą stanowić uosobienie z jednej strony akademickiego prestiżu i bardzo wysokiego poziomu badań naukowych i nauczania, a z drugiej owego związku z wykuwaniem innowacji, nowoczesności i przedsiębiorczości. Oczywiście na rolę i znaczenie uczelni wyższych należy spojrzeć z punktu widzenia całego systemu edukacji, regulacji prawnych i  – co niemniej ważne – narodowych uwarunkowań i tradycji.

Podstawą amerykańskiej filozofii zarządzania uczelniami wyższymi jest imperatyw konkurencyjności. W warunkach amerykańskich podstawowym ogniwem łączącym aktywność przedsiębiorczą na uczelniach z gospodarką opartą na wiedzy jest głównie rynek oraz zamówienia instytucji prywatnych. Jeśli wprowadzane przez uczelnie innowacje i podejmowane ryzyko pomagają przyspieszyć tworzenie wiedzy i jej transfer do praktyki społecznej i gospodarczej, to wtedy polepszają one swoją reputację i zwiększają znaczenie, a w konsekwencji zwiększają swoje budżety. Związek amerykańskich uczelni z biznesem, pozyskiwaniem grantów jest kluczem do ich funkcjonowania.

Naturalnie, nie da się wszystkiego importować czy pozyskiwać tylko z doświadczeń amerykańskich. W Europie szkolnictwo wyższe jest bardziej regulowane oraz finansowane w dużej mierze z środków publicznych. Tym niemniej, od kilkudziesięciu lat w Europie regulacje dotyczące misji wyższych uczelni, głównie publicznych, stają się też coraz częściej nastawione w dużym stopniu na większą autonomię w zakresie działania oraz na większą niezależność źródeł finansowania. Faktem jest też, że europejska kultura akademicka ceniła zawsze bardziej tradycyjne i sprawdzone nurty nauczania i badań naukowych, ale to się szybko zmienia. Jeśli chodzi o związki szkół wyższych z biznesem, to także moje dotychczasowe doświadczenie krajowe prowadzi do oczywistej konkluzji. Uniwersytet Warszawski w jeszcze większym stopniu kształci również przyszłych przedsiębiorców, innowatorów i kreatorów rynku. Dla sukcesu modernizacyjnego Polski będzie miało przedsiębiorcze i proinnowacyjne nastawienie firm publicznych i prywatnych, pracowników i konsumentów. W tej sytuacji istnieje absolutna potrzeba nowej i przyspieszonej adaptacji nauki i gospodarki do nowych wyzwań, związanych m.in. z tzw. Gospodarką 4.0 – a więc gospodarki zorientowanej w coraz większym stopniu na nowoczesne technologie, innowacje, sztuczną inteligencję, szeroko rozumianą przedsiębiorczość. Często o tym mówię – nauka musi zatem szybko podążać, a nawet wyprzedzać potrzeby nowoczesnej gospodarki. To nie może być tylko myślenie życzeniowe. Do tego potrzebne jest zrozumienie nie tylko konieczności konkretnych działań, ale także same praktyczne działania. To już się dzieje na Uniwersytecie Warszawskim. Uważam, że wybitni przedstawiciele biznesu powinni częściej znajdować miejsce w uczelniach, czy to w postaci ciał doradczych czy w pomocy w prowadzeniu działalności badawczej i dydaktycznej, a przedstawiciele uczelni powinni zasiadać w radach nadzorczych firm czy też w radach dyrektorów. W rezultacie wzajemnego poznania się, współpracy oraz niejednokrotnie i wspólnych celów, część badań naukowych mogłaby być i już jest finansowana ze środków zewnętrznych, a studenci i absolwenci mogliby zdobywać doświadczenie i umiejętności w dobrze prowadzonych firmach. To w przyszłości zwiększałoby ich atrakcyjność na rynku pracy.

Udział firm w sponsorowaniu badań wciąż jest niewielki. W biznesie często słychać: chcielibyśmy, ale uczelnie chcą badać, a nie zbadać. Biznes oczekuje, że badania będą prowadziły w kierunku efektów, a inwestycja przyniesie zwrot. Jak to zjawisko wygląda z perspektywy Uniwersytetu? Co może zrobić rektor, by poprawić współpracę nauki z biznesem, szczególnie wydziałów technicznych i przyrodniczych?

Jak wspomniałem wcześniej, rozumiem, że szeroko rozumiany biznes i jego otoczenie słusznie oczekują, że badania naukowe będą w większym stopniu prowadziły do konkretnych efektów. Będąc zwolennikami znacznie większego zaangażowania nauki na rzecz bardziej ścisłej i efektywnej z nim współpracy, musimy zdać sobie sprawę, że bez wyników badań podstawowych nie będzie badań stosowanych. Błędy strategii badawczo-rozwojowych wielu krajów pokazały, jakie są niedobre skutki braku zrównoważenia w badaniach. Nie we wszystkich dyscyplinach zwrot z nakładów na badania będzie tak samo widoczny i mierzalny. Duża część pracy uczelni przynosi efekty nie tyle trudno mierzalne, co wręcz niemierzalne. Nie powinniśmy bać się oceny działania uczelni, powinniśmy jej podlegać, ale nie może ona być jedno- lub kilkuwymiarowa i ograniczać się do efektywności czy określonej wydajności. Uczelnia nie może przypominać nawet sprawnie funkcjonującego przedsiębiorstwa. Takie podejście technokratyczne stanowi zagrożenie dla humboldtowskiego kanonu. Uniwersytet był i jest nadal postrzegany jako „świątynia wiedzy”.

Obecnie polska nauka w dużej mierze jest zależna od czynników zewnętrznych. Praktycznie nie ma polskich czasopism naukowych o odpowiedniej renomie, a chcąc zaistnieć, polscy akademicy zmuszeni są publikować w czasopismach zagranicznych, często płacąc za publikację, co niekoniecznie wiąże się z jej faktyczną jakością czy późniejszymi cytowaniami. Rocznie wypływa nam z tego powodu z Polski ponad 120 mln złotych. Czy nie lepiej byłoby te pieniądze zainwestować w rozwój polskich czasopism, tak, by za kilka lat samemu odgrywać istotną rolę w światowej nauce? 

Potencjał naukowy i organizacyjny Uniwersytetu Warszawskiego pozwala myśleć nie tylko o konkurowaniu z zagranicznymi uczelniami w tych zakresach, ale także o odgrywaniu ważnej praktycznej roli w promocji naszych osiągnięć naukowych na akademickiej arenie międzynarodowej. Uniwersytet Warszawski potwierdził, iż zajmuje czołowe miejsce w krajowej lidze uniwersytetów badawczych. Ewaluowaliśmy 24 dyscypliny i 8 z nich otrzymało kategorię A+, 12 – A, a 4 – B+. Oczywiście, gdybyśmy mieli same A+, bylibyśmy jeszcze bardziej zadowoleni. W ostatnich trzech latach wzmocniliśmy znacząco pozycję w nauce europejskiej i światowej. Od 2020 roku nasi pracownicy uzyskali 12 grantów ERC. Uczestniczymy w licznych konsorcjach europejskich. Rośnie, choć jeszcze nie w stopniu przez nas pożądanym, odsetek prac publikowanych w najbardziej prestiżowych czasopismach i wydawnictwach. Jesteśmy członkiem grupy CE7 – najlepszych uniwersytetów badawczych z Europy Środkowo-Wschodniej. Osobiście uważam, że rzeczywiście istnieje problem niskiej kompatybilności działalności naukowej i wysiłku naukowego na Uniwersytecie Warszawskim z ocenami międzynarodowymi w tych zakresach. 

Wysokie oceny tych działalności w kraju nie przekładają się na pozycje w rankingach zagranicznych. Wpływ na to ma między innymi niska cytowalność powstających w Polsce prac naukowych, w szczególności takich, które mają walor implementacji do żywotnych dziedzin życia społecznego i gospodarczego w kraju, ale i potencjalnie ich implementacji za granicą. Dylemat jak zwiększyć widoczność dorobku naukowego polskich uniwersytetów jest niezmiernie ważny i aktualny. Uniwersytet Warszawski, Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego (ICM) organizuje bezpłatne spotkania i szkolenia poświęcone Platformie Polskich Publikacji Naukowych, udostępnianiu treści w otwartym dostępie i licencjom Creative Commons. Szkolenia te organizowane są na terenie całego kraju. Ale zgadzam się z opiniami, że duże znaczenie dla polskich uczelni wyższych mogą mieć również przemyślane inwestycje w rozwój i doskonalenie, także nowych polskich czasopism, również w językach obcych. Podniesienie ich jakości i widoczności to jeden z warunków koniecznych dla obecności w stosownych bazach czy uzyskania przez nie Impact Factor. Program wsparcia organizacyjnego czy finansowego najlepszych polskich wydawnictw i czasopism naukowych byłby bardzo pożądany. 

Może Ministerstwo powinno się skłonić ku pilotażowemu programowi, w którym podnieślibyśmy jakość polskich czasopism? Profesjonalizacja, partnerstwo w know-how, wsparcie w tworzeniu czasopisma i profesjonalnych naukowych redakcji, podniesienie roli recenzentów wraz z dialogiem recenzenckim. Wymaga to pewnej pracy, ale wydaje się, że w perspektywie kilku lat może przynieść same korzyści.

Przede wszystkim podniesienie jakości polskich czasopism  – cel jak najbardziej pożądany  – w pierwszej kolejności zależy od autorów publikacji, poziomu ich badań naukowych, wyboru tematów badawczych, które możliwie najczęściej powinny wykraczać poza jednostkowy czy lokalny charakter, a ich celem powinna być maksymalizacja naukowego efektu publikacyjnego. Na przykład takiego, jak wniesienie oryginalnego wkładu do badanej dziedziny czy danej wiedzy. Osiąganie takiego efektu jest też zależne (o czym zbyt mało się dyskutuje) od właściwej komunikacji i współpracy autora z wybraną redakcją lub wydawnictwem. Tymczasem właśnie jakość takiej współpracy na ogół szwankuje. Wymagania instytucjonalne polskich wydawców są co prawda co do takiej kooperacji zróżnicowane, ale raczej niewymagające w odróżnieniu od wydawców zagranicznych. Zdecydowanie lepiej w polskich warunkach funkcjonują w tej materii wydawnictwa prywatne. 

Istotną kwestią wydaje się przemyślenie sprawy zdecydowanie silniejszego powiązania kariery naukowej nie tyle z ilością, ale i jakością dorobku publikacyjnego. W szczególności dorobku w językach obcych (na czele w angielskim), pogłębionego współpracą z liczącymi się zagranicznymi ośrodkami badawczymi, a przede wszystkim współpracą podkreśloną obecnością w czasopismach indeksowanych w głównych bazach publikacyjnych.

Czy ministerstwo może pomóc podnieść jakość polskich czasopism naukowych? Na przykład poprzez wsparcie w tworzeniu czasopisma i profesjonalnych naukowych redakcji, podniesienie roli recenzentów wraz z dialogiem recenzenckim. Może, ale pod warunkiem, że będzie to robić najpierw w konsultacji ze środowiskami naukowymi. Być może w ich rezultacie powinien powstać algorytm dotyczący finansowego wsparcia na rzecz podniesienia jakości czasopism. Warunkiem koniecznym jest też separacja polityki od często dyskusyjnej oceny jakości danego czasopisma. Stąd takie znaczenie może mieć powstanie wspomnianego wcześniej algorytmu. Widzę też bardziej szczegółowe powiązanie grantów z wynikami badań, które zostaną potwierdzone w publikacjach. W tej perspektywie warto stworzyć system pozyskania czy nawet przeniesienia pewnych rozwiązań z krajów o większym doświadczeniu, głównych wydawnictw światowych, które obsługują kluczowe czasopisma naukowe (tj. Wiley&Sons, Routledge czy europejski Springer), organizacji oferujących rozwiązania wspierające rozwój wydawnictw i inne formy promocji wyników badań (np. Index Copernicus Intl.) oraz innych funkcjonujących w otoczeniu publikacji naukowych, które pozwoliłyby przenieść na polski grunt projakościowe i profesjonalne rozwiązania w tym zakresie. Wsparcie rządu dla podniesienia jakości, widoczności i pozycji międzynarodowej polskich czasopism poprzez długoterminowy program, poprzedzony choćby działaniami pilotażowymi, uważam za bardzo potrzebne. Jest to szansa na zwiększenie tak istotnej cytowalności międzynarodowej wyników badań powstających na polskich uczelniach, a w konsekwencji również poprawienie ich pozycji międzynarodowej.

Jak zarządzać takimi procesami z perspektywy rektora, współpracy z ministerstwem, współpracy z resztą środowiska naukowego, a może właśnie z ekspertami zewnętrznymi?

Oczywiście dostrzegam potrzebę takiej współpracy. Największą nadzieję pokładam w szerokich konsultacjach środowisk naukowych, w tym oczywiście i rektorów uczelni na rzecz zobiektywizowanego i powszechnie akceptowanego modelu wsparcia ministerstwa na rzecz podniesienia jakości przede wszystkim polskich czasopism naukowych. Także w większym zaangażowaniu ministerstwa, niekoniecznie bezpośrednio, w promocji czy wsparciu na rzecz tak zwanej widoczności polskiego dorobku naukowego za granicą. W tym także we wspomnianych wcześniej programach wsparcia i promocji czasopism naukowych, z wykorzystaniem doświadczeń np. z pilotaży czy o ile to będzie możliwe, wspomnianych wcześniej partnerów międzynarodowych.

Pokładam też nadzieję w funkcjonowaniu Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie Warszawskim, ale także w związku z tym z instytucjonalną współpracą z Warszawskim Uniwersytetem Medycznym oraz Wojskowym Instytutem Medycznym. Wydział Lekarski przyczynia się już teraz do coraz lepszego wykorzystania zaplecza nie tylko nauk przyrodniczych, ale także społecznych i humanistycznych. Oczekujemy zwiększenia ilości publikacji i cytowalności wyników badań w najlepszych czasopismach naukowych. Chcę także zauważyć, iż Uniwersytet Warszawski przywiązuje dużą wagę do grantów na rozwój, dostosowanie i umiędzynarodowienie periodyków wydawanych na naszej uczelni.

Działania na rzecz zwiększenia międzynarodowego zasięgu periodyków wydawanych na UW, a co za tym idzie – potencjalnego wpływu ukazujących się w nich tekstów na naukę światową legły u podstaw projektu w ramach Działania I.2.1. Projekt zakłada rozwój wszystkich czasopism naukowych UW poprzez dostosowanie ich do standardów międzynarodowych (COPE, etyka, polityka wydawnicza, umiędzynarodowienie itp.), by zwiększyć ich szanse na dostanie się do międzynarodowych baz indeksujących, a co za tym idzie, zwiększyć wydolność publikacyjną pracowników uniwersytetu poprzez dostarczenie wysokiej jakości źródła do publikacji. Przeprowadzamy szkolenie przeznaczone dla redaktorów oraz pracowników redakcji czasopism, wydawnictw UW oraz wszystkich osób zainteresowanych promocją dorobku naukowego w mediach społecznościowych z poziomu autora, czasopisma, jak i wydawnictwa. Partnerstwo z ministerstwem w zakresie programu czy choćby pilotażu takiego programu byłoby dla UW i jego wydawnictwa bardzo interesujące.

Rozmawiając o jakości polskiej nauki, nie uciekniemy od trawiących ją patologii. W zasadzie przyzwyczailiśmy się już do rozsianych po całej Polsce wyższych szkół tego i owego oferujących stopień licencjata, rzadziej magistra we wszelkich specjalizacjach. Płacisz czesne zdajesz, płacisz w terminie zdajesz na pięć. Jak się niedawno dowiedzieliśmy, ta patologia osiągnęła kolejny szczyt w postaci niesławnego Collegium Humanum, wcześniej mające status instytucji państwowej Akademie Kopernikańskie. Jak przeciwdziałać istnieniu takich tworów?

W ostatnich latach doświadczyliśmy reformy nauki i szkolnictwa wyższego, kojarzonej przede wszystkim z Jarosławem Gowinem. Efekty tej reformy spotkały się z różnym przyjęciem przez pracowników nauki. Zasadne jednak wydaje się pytanie, czy potrzebna nam jest kolejna reforma nauki i szkolnictwa wyższego. Nauce raczej szkodzą niż pomagają częste i nagłe zmiany. Jak niejednokrotnie dawałem temu wyraz przed wprowadzeniem w życie tzw. reformy Gowina, wiele jej elementów nie sprawdziło się w rzeczywistości. Należy je zatem skorygować. Proces ten mógłby być przeprowadzony po podjęciu odpowiedniej, środowiskowej debaty, podczas której ustalono by, co jest niezbędne do stworzenia wszelkich warunków, aby badania naukowe w Polsce weszły na poziom najlepszych uniwersytetów europejskich. Warunkiem podstawowym powodzenia takiego przedsięwzięcia jest ograniczenie do maksimum wszelkiej ingerencji politycznej, w szczególności w tematykę i sposób prowadzenia badań naukowych.

Jeśli chodzi o patologię Collegium Humanum, to co dziś z pewnością można stwierdzić, iż jest ona niestety faktem. Właścicielem Collegium Humanum – Szkoły Głównej Menedżerskiej  – jest spółka z o.o. o nazwie Instytut Studiów Międzynarodowych i Edukacji Humanum z Warszawy, która została założona w 2011 r. z kapitałem zakładowym zaledwie 5 tys. zł. Uczelnia ta przejdzie zapewne do historii jako drukarnia dyplomów. Na konkretne przesądzające ustalenia jest jeszcze za wcześnie. Ważne jest jednak konsekwentne stosowanie prawa przy zakładaniu i kontrolowaniu funkcjonowania szkół wyższych oraz by przyjmować i stosować powszechnie obowiązujące międzynarodowe standardy edukacyjne, w tym w zakresie np. dyplomów MBA, a także zwiększyć zachęty do uzyskiwania przez polskie uczelnie powszechnie uznawanych akredytacji międzynarodowych.

Z nauką oraz Uniwersytetem jest pan związany całe życie zawodowe. Dziekan wydziału, prorektor, w końcu rektor. Jak się zarządza tak wielkim organizmem, jakim przecież jest Uniwersytet Warszawski? Jak pogodzić różne, a często sprzeczne interesy wydziałów, ich różne potrzeby oraz kierunki rozwoju?

Uniwersytet Warszawski to złożony organizm o dużej skali działania. Jego rozwój w dynamicznym świecie wymaga wizji uniwersytetu innowacyjnego, ambitnego, otwartego na dialog i zmiany. Bycie uczelnią promującą postawy społecznej odpowiedzialności i działalności na rzecz zrównoważonego rozwoju wymaga dużej wiedzy i umiejętności menedżerskich. W swojej obecnej działalności rektorskiej, ale i wcześniej prodziekana i dziekana Wydziału Zarządzania staram się opierać zarządzanie instytucją na wyznaczeniu jej konkretnych celów, a następnie realizacji strategii, która pozwoli na ich osiągnięcie. Jestem jednak głęboko przekonany, że wyznaczanie i osiąganie celów, w szczególności celów strategicznych, takich właśnie jak wspomniana wcześniej „Strategia na Uniwersytecie Warszawskim na lata 2023 – 2032”, jest możliwe tylko poprzez zaangażowanie i lojalną współpracę z całym środowiskiem uniwersyteckim  – w tym naturalnie ze środowiskiem studenckim. Posiadanie przez rektora wizji uczelni nie jest automatyczną gwarancją jej powodzenia, jednak stwarza taką szansę. Oczywiście, nie bez znaczenia jest też wiedza merytoryczna, umiejętność pracy zespołowej, zdolność przekonywania do swoich racji oraz akceptacja poglądów i zdania innych osób. Tylko poprzez dialog, współpracę i dobrą wolę można z sukcesem pogodzić różne, a niekiedy i sprzeczne interesy wydziałów, ich zróżnicowane potrzeby oraz kierunki rozwoju. Tym bardziej, że na Uniwersytecie Warszawskim pozostawiliśmy maksymalny dopuszczony tzw. reformą Gowina zakres niezależności jednostek organizacyjnych, której to szerokiej niezależności środowisk naukowych skupionych wokół tradycyjnych wydziałów i instytutów byłem i jestem zwolennikiem. Od początku swojej kadencji stawiałem na uniwersytet demokratyczny, zdecentralizowany, solidarny i badawczy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że daje to pozytywne skutki w rozwoju naszej Alma Mater.

Zarządzanie uniwersytetem to sprawy znane i długofalowe, ale też nagłe i niespodziewane. Co z perspektywy czasu wskazałby pan jako największe wyzwanie w obecnej kadencji rektorskiej? 

Obecnie nie tylko uniwersytety, ale różne inne ośrodki naukowe na całym świecie stoją przed wyzwaniami badawczymi i edukacyjnymi o charakterze globalnym. Jeśli spoglądamy tylko z europejskiego punktu widzenia, to już od początku Procesu Bolońskiego z 19 czerwca 1999 roku postępuje wiele przemian w sposobie funkcjonowania szkolnictwa wyższego w krajach europejskich. Uniwersytet Warszawski uczestniczy w umiędzynarodowieniu procesu tych zmian. Jest on korzystny dla naszej uczelni, bowiem europejskie ośrodki akademickie mają do spełnienia między innymi zadanie w procesie kreowania rozwiązań opartych na wiedzy dla dobra gospodarki, społeczeństwa. Na naszej uczelni aktualne wzywania nie są rozbieżne z tymi dylematami czy pytaniami, przed którymi stoi teraz gospodarka światowa, w tym również polska. 

Są też wyzwania o wyjątkowym charakterze, pojawiające się często w sposób nieprzewidziany i od razu stają się problemem nie tylko dla uniwersytetów, ale i dla rządów czy całych państw. Wspomnę tylko o pandemii COVID-19. „Czarny łabędź” pandemii, a także konsekwencje inflacji i kryzysu energetycznego w sposób istotny wpłynęły na funkcjonowanie największej polskiej uczelni, jaką jest Uniwersytet Warszawski. Pandemia nauczyła nas solidarności, racjonalności, opiekuńczości i większej empatii. Jednocześnie kluczem do efektywnego zarządzania stały się w coraz większym stopniu kompetencje związane z posługiwaniem się i korzystaniem z nowoczesnych rodzajów dydaktyki, komunikacji, sztucznej inteligencji. Kryzys energetyczny spowodował szybsze wdrażanie Programu Inteligentnego Zielonego Uniwersytetu, a inflacja spowodowała zwiększenie liczby powrotów młodzieży studenckiej do akademików, co z kolei wskazało na potrzeby remontu istniejących już domów studenckich i budowy nowych.

Co uważa pan za swój największy sukces w zarządzaniu Uniwersytetem?

Wszystkie działania, z których jestem dumny zostały zrealizowane z członkami wspólnoty Uniwersytetu i dla nich. Bez moich współpracowników z zespołu rektorskiego, zespołu kanclerskiego, członków Senatu, dziekanów i kierowników jednostek, Samorządu Studentów i Doktorantów i wielu innych osób nie byłyby one możliwe. Najważniejszym jest chyba utworzenie Wydziału Medycznego we współpracy z Wojskowym Instytutem Medycznym. Powstanie wydziału daje szanse na jeszcze większą integrację istniejących w ramach dotychczasowych wydziałów zespołów badawczych dla prowadzenia badań medycznych. Daje jednocześnie możliwości lepszego wykorzystania potencjału naukowego UW i WIM oraz umożliwia stworzenie tzw. hubu dla potrzeb prowadzenia badań medycznych. Umożliwi to z jednej strony wejście lekarzy z międzynarodowymi osiągnięciami w zakresie badań klinicznych w międzynarodowe sieci badawcze, a z drugiej publikacje w czasopismach o uznanej renomie światowej. Studentom Wydziału Medycznego zapewniliśmy też dzięki umowie z WIM oraz Szpitalem Południowym miejsce do odbywania zajęć praktycznych. Pośrednio z medycyną wiąże się sposób przeprowadzenia uniwersytetu przez kryzys covidowy. Udało się uporządkować zajęcia zdalne, co pokazało potencjał Uniwersytetu, ale też zorganizować niezależne punkty dobrowolnych szczepień dla pracowników i studentów, co wraz z akcją promocyjną przełożyło się na duży udział osób zaszczepionych. Dużym wyzwaniem była odpowiedź na kryzys związany z wojną w Ukrainie. Przygotowaliśmy pakiet finansowo-adaptacyjno-organizacyjny dla uchodźców z Ukrainy. Zabezpieczyliśmy na UW miejsca dla ok. 2000 studentów ukraińskich na uczelni i w akademikach, przeszkoliliśmy kilka tysięcy Ukraińców – ucząc ich języka polskiego, angielskiego, chińskiego oraz wiedzy na temat Polski i Unii Europejskiej. Stworzyliśmy centra pomocy psychologicznej i prawnej. Wysyłaliśmy i wysyłamy na Ukrainę pomoc humanitarną. Bez perturbacji finansowych i organizacyjnych przeżyliśmy kryzys energetyczny. Nie ograniczaliśmy ani zajęć dla studentów, ani pracy laboratoriów, ani wykładów czy innych aktywności pracowników, studentów oraz doktorantów. W rezultacie ewaluacji poszczególnych dyscyplin naukowych uzyskaliśmy na UW liczne oceny A+, co pokazuje siłę merytoryczną UW i daje szanse na podwyższenie pozycji w rankingach międzynarodowych. Ustabilizowaliśmy oraz poprawiliśmy sytuację finansową uczelni. Daje to szanse na dalszy rozwój naukowy i dydaktyczny UW, a także na poprawę warunków materialnych pracy i studiów. Terminowo prowadziliśmy na Uniwersytecie inwestycje, zarówno badawcze, jak i dydaktyczne czy socjalne, jak nowy akademik na Służewie, co w okresie pandemii, kryzysu energetycznego i wojny w Ukrainie nie było sprawą prostą. Jak już wcześniej wspominałem, opracowaliśmy na zasadzie partycypacyjnej i przyjęliśmy Strategię Rozwoju UW na najbliższe 10 lat. Bardzo ważne było też opracowanie i przyjęcie w ostatnich dniach nowych rozwiązań i regulacji zapobiegających wszelkiej dyskryminacji oraz mobbingowi na UW. To tylko wybrane działania, których było znacznie więcej, jak choćby pozyskanie dodatkowych środków finansowych na rozwój naszej Uczelni, podpisanie wielu umów z podmiotami krajowymi i zagranicznymi w tym z firmami i uczelniami wspierającymi rozwój badań na UW i oferującymi staże czy praktyki dla naszych studiujących.

––––––-

Prof. dr hab. Alojzy Z. Nowak – Rektor Uniwersytetu Warszawskiego, ekonomista, ekspert w zakresie finansów i ubezpieczeń. Znawca międzynarodowych stosunków gospodarczych. Laureat wielu nagród i wyróżnień. Członek licznych rad programowych czasopism (w tym międzynarodowych) rad nadzorczych i naukowych. Członek Rady Naukowej Instytutu Nowej Ekonomii Strukturalnej w Pekinie.

Vivat Academia, vivat… :)

_

Moim Studentkom i Studentom

Na początku była… „młodość”. Ta liczona w wieku, w siłach, ale i ta zupełnie niedająca się uchwycić w jakiekolwiek kategorie. „Radujmy się, dopókiśmy młodzi”… Pieśń rozbrzmiewa przy okazji początku każdego roku akademickiego. Rozbrzmiewa przy kolejnych uczelnianych świętach, rozbrzmiewa przy uroczystym wręczeniu dyplomów. Otwiera i zamyka pewien cykl, w który wpisujemy się wchodząc w etap edukacji wyższej, ale też biegnąc do pracy, jeśli akademia stała się naszym intelektualnym domem. Wspólnocie uczelnianej pieśń ta powinna towarzyszyć – trochę z tyłu głowy – przez cały akademicki rok. Bo przecież każde „Radujmy się, dopókiśmy młodzi” (Gaudeaumus igitur, iuvenes dum sumus) odnosić się może nie tylko do studenckiej braci, ale do każdego, kto z rozwagą, nadzieją, radością czy wreszcie… odwagą wchodzi w uniwersyteckie mury. Nauka bowiem jest odwagą, bo w niej zawsze musimy być otwarci na możliwość, że nasze teorie mogą zostać sfalsyfikowane, że ktoś wie lepiej, że najlepsze nawet odkrycie będzie wystawione na krytykę, że nasze wybory będą dla niektórych wątpliwe; a w końcu, że musimy się wyzbyć przesądów, pewności i samozadowolenia, bo hołdując im… sami podkładamy sobie nogę.

Gaudeamus igitur to pieśń dla każdego, kto właśnie zaczyna snuć życiowe plany, wybierając kierunek studiów bądź to wymarzony, bądź wybrany ze względu na konkretne perspektywy swojej przyszłości. Tak, młodość planuje i często – gdy patrzę na moich studentów, których przez lata nieco już się nazbierało – szuka sposobów wykorzystania uzyskiwanej wiedzy, ale szuka też akademickich/intelektualnych przewodników, gotowych pokazać, że wybrana droga ma sens. Młodość ta może być wymagająca, a kiedy indziej… płocha i trzeba jej na to pozwolić. Chyba każdy z nas ma taki moment, takiego wykładowcę, takich akademickich przyjaciół, do których z sentymentem wraca (tu; można powspominać). Owa młodość może też być udziałem tych, co zdecydowali się na akademicka karierę – wykładających, badaczy oraz tych (w zdecydowanej większości), którzy kroczą ścieżką badawczo-dydaktyczną. Nieustanna potrzeba rozwoju, naukowe poszukiwania, ale też codzienne spotkania kolejnych ludzi – tych, których uczymy, tych z którymi dzielimy katedry, tych od których się uczymy (wciąż) – nie pozwalają zardzewieć i w każdym pytaniu utrwalają tak konieczną w tym „zawodzie” ciekawość świata.

Myślenie i rozwój, odpowiedzialność i twórcze szaleństwo, radość z badań i odkryć, czy wreszcie przyświecająca idei uniwersytetu wolność nie pozwala nam zardzewieć, skostnieć, wpaść w rutynę i naukową stagnację. A przynajmniej pozwalać na to nie powinna. Jeśli bowiem uniwersytet ma być – a ma być – żywym organizmem, to musi być w nieustannym stanie intelektualnego wrzenia. Musi znajdować i wskazywać te miejsca, w których nauczanie to nie tylko rokroczne „odbębnianie” tych samych przedmiotów, podążanie raz wytyczoną ścieżką, ale i twórczy rozwój, w którym uczestniczą tak wykładowcy, jak i studenci. Musi – poza czystą wiedzą – być otwartym na możliwość testowania go w praktyce, na spotykanie naszych teorii z wymogami dnia codziennego, z potrzebami dynamicznie rozwijających się dyscyplin, czy wreszcie na spotkanie tychże zmieszanych ze sobą czasem w całkowicie nieoczywistych proporcjach. To też akademia. Niepozbawiona wad, upadająca, wikłająca się w różnorakie zależności, zbliżająca się ku systemowi korporacyjnemu, uniwersytecką wolność rozmieniająca na drobne; kiedy indziej znudzona albo zmęczona wypełnieniem kolejnych powinnościowych tabelek, zawieszonych pomiędzy „ilością” a „jakością”, które nie zawsze idą ze sobą w parze. Taka, co miast dodawać skrzydeł, ciągnie nas w dół. Taka, nad którą musimy pracować, by nie straciła swej pewności, niezależności, umiejętności stymulowania rozwoju i pobudzania do debaty. Taka, co nie traci… radości z wiedzy.  A chyba nie ma większej akademickiej radości niż obserwowanie radości z postępów, jakie czynią nasi/moi studenci, gdy dostrzegają, że… wiedza działa. Że działa dla nich, ale też dla nas, wykładowców. I tej radości, tych dobrych wzajemnych relacji – przy wszelkich wadach uniwersytetów i wiążącego je systemu – najbardziej nam życzę.

Idea contra fakty :)

„Rdzeniem i jądrem pracy uniwersyteckiej jest tedy twórczość naukowa, zarówno pod względem merytorycznym, jak pod względem metodycznym. Cięży na Uniwersytecie obowiązek odkrywania coraz to nowych prawd i prawdopodobieństw naukowych oraz doskonalenie i szerzenie sposobów, które je odkrywać pozwalają”.

We środę, 13 marca, Uniwersytet w Zurychu ogłosił, że wycofuje się z rankingu uczelni wyższych, publikowanego przez magazyn „Times Higher Education”. Z rankingu, w którym w roku 2023 zajął wysokie 80. miejsce pośród najlepszych uczelni świata. W stosownym oświadczeniu władze najstarszego, powstałego w roku 1833, szwajcarskiego uniwersytetu wskazały, iż rankingi często skupiają się na wymiernych wynikach, co z kolei stanowi zachętę do zwiększania liczby publikacji, a nie do priorytetowego traktowania jakości ich treści. Jeden z polskich intelektualistów skomentował tą wiadomość pisząc, iż „warto uczyć się od Szwajcarów nie tylko robienia zegarków i czekolady”. Coś w tym jest, szczególnie że szwajcarski uniwersytet nie jest tu pierwszy. Już wcześniej, w listopadzie 2022, podobne decyzje o rezygnację z uczestnictwa w rankingach U.S. News & World Report podjęły Harvard Law School oraz Yale Law School. W wyjaśnieniu skierowanym do pracowników i studentów pierwszej z tych szkół czytamy, że „pogodzenie naszych zasad i zobowiązań z metodologią i zachętami odzwierciedlanymi w rankingach U.S. News stało się niemożliwe”. I nie szło wcale o odrzucenie wszelkich rankingów, co raczej o ich istotne mankamenty, w tym niebezpieczeństwo wprowadzenia ludzi w błąd. Niebezpieczeństwo postrzegane także jako pogoń za rankingami, która uniwersytety, samych naukowców, czy wreszcie studentów może zagnać w kozi róg. Wskazane przypadki nie są odosobnione, a już na pewno zachęcają do zastanowienia się nad relacją pomiędzy pogonią za miejscem w rankingach a tym, co kiedyś postrzegaliśmy jako misję uniwersytetu. Nad związkiem pomiędzy ideą a faktami. W jakimś sensie również nad namysłem nad tym, co rozumiemy przez ideę uniwersytetu.

„Według tej idei – mówił, podczas uroczystości wręczenia mu tytułu doctora honoris causa Uniwersytetu Poznańskiego, współtwórca szkoły lwowsko-warszawskiej prof. Kazimierz Twardowski – zadaniem Uniwersytetu jest zdobywanie prawd i prawdopodobieństw naukowych oraz krzewienie umiejętności ich dochodzenia. Rdzeniem i jądrem pracy uniwersyteckiej jest tedy twórczość naukowa, zarówno pod względem merytorycznym, jak pod względem metodycznym. Cięży na Uniwersytecie obowiązek odkrywania coraz to nowych prawd i prawdopodobieństw naukowych oraz doskonalenie i szerzenie sposobów, które je odkrywać pozwalają”. Był rok 1933 i… w zasadzie tu można by postawić pierwszą dużą kropkę, albo wielki znak zapytania, kierujący wzrok i umysły ku temu, gdzie jesteśmy dzisiaj. A przede wszystkim, gdzie jesteśmy dzisiaj w Polsce. 

„Doctor“, to is, qui docet, a więc nauczyciel” – przypominał Twardowski. I od nauczycieli musimy zaczynać. Bez nich – a w zasadzie powinnam powiedzieć: bez nas – cała ta rozmowa nie miałaby sensu. Uniwersytet to nie pusty gmach, ale ludzie, spotkanie w duchu nauki i postępu, dla propagowania myślenia, dla rozwoju kolejnych pokoleń. Ludzi, którzy muszą dawać szansę sobie nawzajem, rozmawiać, współpracować, uczyć. Wymagać… od siebie, od studentów, ale i od systemu. Aby jednak wszystko to było możliwe, akademicy potrzebują stabilności oraz klarowności wizji i precyzyjności wymagań. Nauki nie da się na poważnie uprawiać w rollercoasterze, na który co rusz wsadzali nas kolejni ministrowie nauki. Odkąd pamiętam – a z uniwersytetem, jako studentka, doktorantka,  wreszcie jako wykładowca, mam do czynienia od 25 lat – mieliśmy jakieś zawirowania. Słuszne skądinąd przejście na system boloński, reforma Barbary Kudryckiej, kolejna reforma Jarosława Gowina, ręczne sterowanie nauką, dotacjami, listą czasopism, a tym samym i ewaluacją jednostek naukowych, stanowiące metodę ministra Przemysława Czarnka. Czy mamy sensowne Prawo o szkolnictwie wyższym? Gdy słyszymy „reforma”… wielu na moment wstrzymuje oddech. A jednak ta jest potrzebna, jeśli pchnąć ma nas w kierunku stabilizacji. Bo jeśli – co skądinąd słusznie wskazywał minister Maciej Gdula – „polska nauka się zwija”, a „każdego roku [jest] tysiąc, dwa tysiące ludzi w nauce mniej”, to grozi nam zapaść. Zapaść zarówno w dziedzinie badań naukowych (choć te najpewniej łatwiej się obronią), ale też w samej edukacji wyższej, w kształceniu młodych ludzi, którzy – jakby na to nie patrzyć – wybierając taką, a nie inną szkołę wyższą, oddają w jej ręce część swojej przyszłości, w jakimś sensie ufają, że system ich nie zawiedzie. Że my, wykładowcy, ich nie zawiedziemy. 

Żeby sensownie prowadzić proces dydaktyczny potrzebujemy stabilności. Tej finansowej, ku której pierwszy krok został już uczyniony; tej grantowej, gdzie uporządkowania domaga się system obowiązujący zarówno w NCN jak i NCBR; publikacyjnej bez konieczności wnoszenia kosmicznych opłat publikacyjnych „pasożytniczym czasopismom”, które z nauką często niewiele mają wspólnego, ale perfekcyjnie funkcjonują na skolonizowanych przez kilka zagranicznych podmiotów rynku. W każdej z tych dziedzin potrzebny nam jest reset, ale taki, który nie wywoła efektu błędnego koła, a uporządkuje system, tworząc jednocześnie szansę na nowe otwarcie. Sensowne projekty angażujące akademicką społeczność – jak choćby możliwość rozwoju czasopism naukowych w kierunku ich wielopoziomowej profesjonalizacji (bo jak myśleć o rozwoju, gdy redaktor naczelny naukowego pisma ma „obsłużyć” całość odpowiedzialnego wszak procesu, zagospodarowując na to 30 godzin lekcyjnych rocznie?). W takim rozwoju możemy się nawzajem wspierać, również w otwartym procesie recenzenckim czy też podczas konferencji (również studenckich), gdzie referat to nie „odfajkowanie konferencji”, ale faktyczne – a zatem wymagające czasu – zaangażowanie w dialog z innymi naukowcami. To małe kroki. Podobnie jak ten, w którym zapadnie decyzja dotycząca habilitacji (plotki raz za razem są „za” lub „przeciw”) czy wsparcia naukowców na każdej z zawodowych ścieżek, jakie możemy wybrać (badawcza, badawczo-dydaktyczna bądź dydaktyczna – bez traktowania którejkolwiek po macoszemu). To oczywiście tylko czubek góry lodowej, o którą rozbił się już niejeden Titanic, ale… jest nadzieja, że przez te wszystkie lata może jednak nauczyliśmy się skutecznie manewrować. Ta stabilność to również umiejętność wskazania obszarów, w których jesteśmy dobrzy, gdzie umiemy, potrafimy, gdzie mamy się czym pochwalić. To lepsze niż nieustanne biadanie nad tym, jak jest źle. Warto przy tym pamiętać – znów Twardowski – że „możność spełniania właściwych Uniwersytetowi zadań jest uwarunkowana jego bezwzględną duchową niezależnością. Duchową — bo materyalnie Uniwersytet, o ile nie stoi o własnych siłach, będzie zawsze zależny od tego czynnika, który mu daje finansowe podstawy istnienia i wyposaża go w środki do pracy. Ale ci, co Uniwersytety fundują i utrzymują, dowiedliby zupełnego niezrozumienia istoty Uniwersytetu, gdyby chcieli w czemkolwiek krępować jego pracę, z góry zastrzegać się przeciw pewnym jej wynikom, wskazywać, jakie rezultaty byłyby pożądane”.

Takiej pracy uniwersyteckiej, badawczej mocno potrzebujemy, żeby „to wszystko” poukładać. Kiedyś „zawód misyjny”, dziś przed wielu widziany w kategorii „obyś cudze dzieci uczył”. Ale to nie takie znów dzieci zasiadają w akademickich ławach, a właśnie młodzi ludzie – czasem zdeterminowani, aby ukończyć konkretny kierunek, kiedy indziej dopiero poszukujący. Młodzi ludzie, których należy traktować bardzo serio. My i oni jesteśmy szansą dla siebie nawzajem, a przy mądrym i odpowiedzialnym podejściu możemy stać się rodzajem wspólnoty. „Miejscem”, do którego się wraca po wiedzę, po ekspertyzę, po wsparcie. Tak jak akademicy potrzebują naukowej stabilności, tak potrzebują i mają prawo wymagać jej również studenci decydujący się na taką a nie inną drogę edukacji. A skoro tak, to na uniwersytecie nie można uprawiać cyrku, gdzie albo żongluje się kierunkami przerzucając je po instytutach, albo co roku – niczym magik z kapelusza – wyciąga się nowe, w jakimś sensie testując pomysły rynku na żywych organizmach (tak wykładowców, jak i młodych ludzi). Nie można też dopuścić do tworzenia „uczelni fikcyjnych”, będącymi uczelniami tylko z nazwy, ani do eksperymentów, co donikąd nas nie wiodą.

Uniwersytet to nie korporacja, nie praca od 9 do 17, z której wychodzisz i do poranka dnia następnego nic cię już nie interesuje. A przynajmniej korporacją być nie powinien. Nie ma za zadanie, niczym fabryczna taśma, wypuszczać na rynek odpowiednio ukształtowanych ludzi, spełniających może wyśrubowane normy podobne do ISO, ale pozbawionych samodzielności myślenia. Uniwersytet to nie usługa, którą można zamówić, tak by odpowiadała wymaganiom, ale nie programowała na wychodzenie przed szereg, na zbytnią kreatywność czy innowacyjność. Uniwersytet to nie szkółka zawodowa kształcąca w określonym kierunku, a inne – nawet jeśli obowiązkowe – traktująca po macoszemu. To wreszcie nie tylko budynek czy kampus, gdzie mamy biurko, kilka książek, współpracowników bądź współzawodników. Uniwersytet to myśl, to nauka, to rozwój; inkubator wiedzy, ale też – jak zapewne chciałby Sokrates – pomoc w narodzeniu się lub przebudzeniu się myślenia. To więcej niż nazwa, kierunki, programy, stopnie. To ludzie. Uniwersytet to również obietnica. Rodzaj kontraktu na wiedzę, który podpisują więcej niż tylko dwie strony. 

Na koniec raz jeszcze Kazimierz Twardowski: „Wyniki toczącej się w Uniwersytecie pracy badawczej nie tylko podawane są z katedry studentom, lecz są także głoszone na cały świat w publikacyach naukowych. Temi więc dwiema drogami, nauczaniem młodzieży i ogłaszaniem prac naukowych, Uniwersytet promieniuje na całe społeczeństwo, szerzy poglądy i przekonania, których nikt nikomu nie narzuca jako dogmaty, których nikt nikomu nie wpaja jako programy, lecz których siła tkwi wyłącznie w ich naukowem uzasadnieniu”. I to chyba na takim Uniwersytecie najmocniej nam dziś zależy. Co do reszty… chcę wierzyć, że potrafimy się dogadać. Umówić na Uniwersytet.

Uniwersytet w czasach bezmyślności :)

Jaka powinna być rola Uniwersytetów w czasach bezmyślności? Po pierwsze powinny one uczyć odwagi samodzielnego krytycznego myślenia, zdolnego do namysłu nad własnymi przekonaniami i szacunku dla przekonań innych. Możliwe będzie to wówczas, gdy powrócimy do źródłowego sensu kształcenia, którego uniwersytety są tylko zwieńczeniem.

W rozwoju cywilizacji znaleźliśmy się współcześnie w sytuacji szczególnej. Szeroki dostęp do wiedzy, olbrzymi rozwój nauki i nowych technologii, nie tylko nie wyhamował bezmyślności, ale wręcz ją pogłębił, a może tylko ujawnił. Można mieć wrażenie, że doświadczamy obecnie jakiejś wyjątkowej intensyfikacji irracjonalizmu, braku krytycznego myślenia, naiwności, kwestionowania naukowych autorytetów, np. w dziedzinie szczepionek, przede wszystkim jednak panoszących się w formie językowego słowotwórstwa tworów wyobraźni, które uznawane za faktyczną rzeczywistość kształtują nasze życie indywidualne i społeczne. Symbolicznym tego przejawem jest dość modne ostatnio słowo: „postprawda”. „Postprawda”, to nie kłamstwo, lecz pewien stan poza prawdą i nieprawdą, zapowiedziany kiedyś przez Friedricha Nietzschego, w którym nie mamy już czasu, a nawet możliwości, na zweryfikowanie informacji, gdyż musimy reagować na setki następnych informacji. Zresztą nie wiemy czy autorem tych informacji jest człowiek, czy algorytm. Nie mówimy już tylko o faktach i ich interpretacjach, ale wręcz o faktach alternatywnych. Postprawda stała się możliwa zarówno przez rozwój technologii informacyjnych i komunikacyjnych oraz ich upowszechnienia, jak i z powodu bezmyślności. Znajdujemy się już w zupełnie innym położeniu niż pewien krakowski introligator prowadzący stary zakład z tradycjami, do którego przed laty przyszedł pewien absolwent wyższej uczelni i przyniósł pracę magisterską z prośbą o oprawę. Starszy nobliwy pan wziął od niego numer telefonu i obiecał, że zadzwoni. Faktycznie zadzwonił po dwóch dniach i powiedział: Proszę odebrać pracę. Nie oprawiłem jej. Jej poziom jest tak słaby, że naraziłaby ona na szwank godność mojego zawodu. Introligator miał jednak czas i możliwość, by pracę przeczytać. Był także człowiekiem oczytanym i myślącym. Sytuacja ta stawia przed nami trzy kwestie, na które postaram się odpowiedzieć:  Czym jest myślenie i jak myślimy? Jakie są współczesne przyczyny bezmyślności? Jaka powinna być rola uniwersytetów w czasach bezmyślności?

Czym jest myślenie i jak myślimy? Patrząc na człowieka z perspektywy natury, musimy stwierdzić, że jest on zwierzęciem wybrakowanym, nieprzystosowanym, posiadającym rozmaite naturalne deficyty – stwierdził Królewiecki filozof Immanuel Kant. Nie ma on siła lwa, kłów tygrysa, ani pazurów orła, by przetrwać. Natura przeznaczyła mu jednak odmienną drogę rozwoju. Nie dając mu naturalnego instynktu zmusiła go do rozwoju intelektualnego potencjału. To właśnie dzięki niemu mógł przezwyciężyć swe naturalne deficyty. Człowiek nie tylko zrekompensował te deficyty, ale wytworzył urządzenia, dzięki którym porusza się szybciej od najszybszych zwierząt, potrafi latać, pomimo braku naturalnych po temu zdolności. Wręcz zapanował nad procesami natury, próbuje panować nad procesami społecznymi, a także nad własnym życiem.

Ten sposób kompensaty jest jednak dwuznaczny. Jak pokazał to Max Horkheimer i Theodor Wissengrund Adorno w Dialektyce oświecenia,jest źródłem władzy. Najcelniej ten związek między władzą i wiedzą wyraził renesansowy myśliciel i badacz Francis Bacon: „Tyle możemy ile wiemy”. Wiedza jest nie tylko źródłem otwierającego się pola możliwości, ale także źródłem panowania. Kto w Renesansie posiadł umiejętność żeglowania, posługiwania się kompasem i prochem strzelniczym, przed tym otwarła się nie tylko perspektywa odkryć nowych lądów, ale także, w następstwie, ich podboju, niszczenia rodzimych kultur, mordowania tubylców. Uruchomiliśmy niewyobrażalne źródła mocy. W XX wieku zbudowaliśmy obozy koncentracyjne i gułagi. Wciąż produkujemy coraz bardziej zaawansowaną technologicznie broń i toczymy wojny. Straszymy się potencjałem atomowym. Z perspektywy renesansowego humanizmu nie mamy już podstaw mówić, że „człowiek to brzmi dumnie”. Owszem, stworzyliśmy dzieła, które dają nam podstawę bycia, jak pisał Blaise Pascal „chlubą wszechświata”. Jednocześnie jednak, jak w tej samej sentencji stwierdził myśliciel, jesteśmy „jego zakałą”.  60 lat temu O.F. Bollnow w artykule „Rozum a siły irracjonalne” stwierdził: „Sytuację dzisiejszego człowieka w zgodnym przekonaniu różnych obserwatorów znamionuje świadomość całkowitego braku osłony pośród wrogo napierającego świata. Człowiek stał się w daleko idącym sensie bezdomny i czuje, mówiąc za Rilkem, że „nie jest bezpiecznie zadomowiony w świecie, który chce zrozumieć”[1].

Z czego wynika ta dwuznaczność myślenia? Mylimy się, gdy sprowadzamy myślenie jedynie do czynności intelektu. Intelekt ma charakter narzędziowy. Jest sztuką pojęciowego konstruowania i nadbudowanego nad nim technicznego opanowania zadań postawionych człowiekowi przez życie. Nie ulega wątpliwości, że dzięki zdolnościom intelektualnym rozwinęliśmy naukę i dokonaliśmy niewyobrażalnego dotąd postępu technicznego.

Intelekt stanowi jednak tylko niewielki fragment naszych procesów myślowych. Niezmiernie ważną rolę odgrywają w naszym myśleniu przekonania, nazywane także czasami wiarą. Każdy z nas w coś wierzy, nie ma zatem niewierzących. Różnimy się jedynie przedmiotem tej wiary. Jedni wierzą w istnienie Boga, inni w jego nieistnienie. Jedni w materię, inni w ducha. Są i tacy, którzy wierzą w płaską Ziemię. Przekonania kształtują się w procesie naszego życia i są z nimi tożsame. To nie o nich myślimy, lecz myślimy w nich i dzięki nim. Są dla nas niepodważalne. Myślimy bowiem z głębi naszego życia. Przekonania kształtują się w sposób dość tajemniczy. Możemy wyodrębnić w nich jedynie pewne wątki.

Po pierwsze na nasze przekonania ma wpływ historyczna epoka w jakiej żyjemy. Nikt nie decyduje o czasie swego życia, a zatem także o ideach swojej epoki. Niejednokrotnie możemy mieć wrażenie, że urodziliśmy się nie na czasie. Tak było na przykład w przypadku Jana Husa. Gdyby urodził się w XX wieku nie tylko nie zostałby spalony na stosie, ale, być może, zasiadłby obok Karola Wojtyły w ławach Soboru Watykańskiego II. Jego „winą”, czy „błędem”, nie było to, że głosił m.in. ideę religijnej tolerancji, lecz że jego epoka nie była gotowa na przyjęcie jego idei. W podobnych okolicznościach każdy geniusz wyprzedzający swoją epokę staje przed dylematem: Czy głosić swe myśli narażając się na niezrozumienie i szykany, czy nawet na śmierć, czy też je ukryć? Dalej, na przekonania ma wpływ kultura i język. Różnimy się przekonaniami ze względu na uwarunkowania kulturowe. Są to też uwarunkowania indywidualne związane z rodziną, jej tradycją, religią, światopoglądem. Następnie zdarzenia losowe. Na żadne z tych uwarunkowań nie mamy wpływu. Nie decydujemy ani o czasie naszego życia, kulturze, języku, rodzinie, zdarzeniach losu. Te uwarunkowania powodują, że stajemy po różnych stronach światopoglądowych i politycznych sporów.

Nie wiemy jak kształtują się przekonania, które radykalnie nas różnią. Z pewnością ma na to wpływ nasza wrażliwość, rodzina, lektury, nauczyciele. Możemy jedynie wyodrębnić przekonania otwierające i zamykające. Pierwsze rozwijają nasze myślenie, drugie je zasadniczo ograniczają i zamykają. Przekonania zamknięte budzą emocje, lęk dają pierwszeństwo tworom wyobraźni, które uznajemy za rzeczywistość. W ten sposób kształtuje się myślenie mityczne. Istotą mitu jest bowiem to, że brak w nim rozróżnienia między rzeczywistością a sferą wyobraźni. Wbrew temu, co sądził August Comte, rozwój nauki wcale nie wyparł mitów. Jedynie je unowocześnił jako narzędzie społecznej zmiany. Do myślenia mitologicznego, jak pokazał Ernst Cassirer w „Micie państwa” sięgamy w czasach kryzysu społecznego, kiedy myślenie intelektualne okazuje się bezsilne.

Kolejną władzą myślenia jest rozum, który za Otto Friedrich Bollnowem chciałbym wyodrębnić od intelektu. Intelekt ma jedynie charakter narzędziowy. Nie jest on ani dobry, ani zły, podobnie jak narzędzia, którymi się on posługuje. Internet jako narzędzie może służyć do komunikacji, ale także hejtu i cyberprzestępczości. Umiejętność wymiany genu nie jest moralnie ani zła, ani dobra. Czy jednak wykorzystamy ją do leczenia wad genetycznych, czy eugeniki, nie jest zależne od intelektu. Stwierdził kiedyś Blaise Pascal: „Silmy się tedy dobrze myśleć: oto zasada moralna”[2]. Dobrze, to nie znaczy tylko prawidłowo, bezbłędnie, zgodnie z zasadami. Tak myśli intelekt. Dlatego może on łączyć się zarówno z dobrem i wartościami, jak i z przekonaniami irracjonalnymi, fanatycznymi i mitologią. Pisał Bollnow: „Zimny i wyrachowany intelekt może wstąpić na służbę przestępczej namiętności. (…) Intelekt już z góry kryje w sobie autentyczne niebezpieczeństwo, wydając w  połączeniu z namiętnością krańcowy fanatyzm. Fanatyzm zdefiniować można wręcz jako zracjonalizowaną namiętność”[3]. Dlatego intelekt powinien być kierowany przez rozum. A rozum „myśli dobrze”, nie wtedy, gdy myśli prawidłowo, lecz gdy kieruje się dobrem. Jest to ta władza myślenia, która kształtuje się pod wpływem rozmowy i zdolna jest do rozumienia innych. „Rozum oznacza tu więc medium wspólnoty, w której ludzie, nawzajem się sobie przysłuchując, mogą spotkać się w rozmowie. (…) Kto pozwala ze sobą mówić, ten jest człowiekiem, który nie upiera się tępo przy swoich zamiarach, który ze swej strony wychodzi naprzeciw drugiemu, i w obopólnych staraniach gotowy jest do twórczego kompromisu. (…) Usunąć napięcia i stworzyć możliwość bezkolizyjnego współżycia – oto dokonanie rozumu”[4]. Intelekt, stwierdził Bollnow, nauczy nas jak zbudować dom. Ale to za mało. Jedynie rozum nauczy nas jak w nim pokojowo współzamieszkiwać.

Rozum jest bliski mądrości. Słowo obecnie rzadkie. Nie występuje w Krajowych Ramach Kwalifikacji, tak jakby celem uniwersytetu było jedynie kształcenie intelektualnie sprawnych, ale nie koniecznie mądrych ludzi. Już ta różnica między intelektem a rozumem pokazuje, że można jednocześnie być człowiekiem niezmiernie intelektualnie sprawnym i bezmyślnym. Nasze czasy bardziej cenią intelekt niż rozum. To dobre przejście do punktu drugiego.

Spośród wielu przyczyn współczesnej bezmyślności chciałbym wskazać na cztery zasadnicze. Pierwszą z nich jest przeciętność, drugą pragmatyczność,trzecią mierzalność, czwartą merkantylność. W wierszu „Otchłań” Ewa Lipska pisze z goryczą: Siedzę pod byle jakim niebem/ I słucham co mówi przeciętność [5].

Przeciętność można zdefiniować jako uwięzienie w łatwej do powtarzania słownej papce płynącej z radia, telewizji, przelewającej się w Internecie. Ksiądz Józef Tischner trafnie wyraził ją poprzez metaforę targowiska: „Targowiska mają swoja siłę przyciągania. Zniewalają nasze oczy, zmuszają do patrzenia na to, co jest wystawione. Zniewalają nasze uszy, zmuszają do słuchania tego, co jest wykrzyczane. Targowisko nie pozwala przekroczyć swej przestrzeni, wciąż zmusza do powrotu, do oglądania wiele razy tego samego. Przede wszystkim targowisko narzuca nam swój język. Kto przebywał czas jakiś na targowisku, nie umie mówić inaczej niż językiem targowiska. Nie potrafi również myśleć inaczej – staje się częścią targowiska” [6].

Współczesnym diagnostą  bezmyślności jako przeciętności był hiszpański myśliciel  Jose Ortega y Gasset. Nazwał ją buntem mas. Stwierdził: „Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym. (…) To właśnie uznałem (…), za cechę charakterystyczną dla naszych czasów: nie to, że człowiek pospolity wierzy, iż jest jednostką nieprzeciętną, a nie pospolitą, lecz to, że żąda praw dla pospolitości, czy wręcz domaga się tego, by pospolitość stała się prawem” [7].

Współczesny, nowy bunt mas, który ogarnia różne rejony Europy i świata,został jeszcze wzmocniony przez rozwój nowych technologii informacyjnych i medialnych. Współczesnym targowiskiem stał się Internet, który zamienił życie wielu ludzi w nieustający karnawał. Karnawał średniowieczny, przewracający do góry nogami istniejący porządek i poddający krytyce obowiązujące hierarchie norm i wartości trwał kilka dni. Internetowy karnawał życia jest permanentny. Karnawał średniowieczny posługiwał się maską. Istotą dzisiejszego karnawału jest demaskacja. 

Paradoksalnie, rozwój nowych technologii nie wspiera naszej odpowiedzialności, a wręcz z niej zwalania. Postęp oznacza bowiem nie tylko akumulację, ale także polepszenie. Gdyby oznaczał tylko akumulację, to o zbieraczu śmieci, którego zasoby codziennie się zwiększają musielibyśmy powiedzieć, że jest człowiekiem postępowym. W średniowieczu, gdy przepisywano księgi ręcznie całymi latami na kosztownym pergaminie, przepisywano jedynie arcydzieła. Od wynalezienia czcionki przez Gutenberga było już coraz gorzej. Kto pisał jeszcze na maszynie do pisania czuł odpowiedzialność za słowo na swoich palcach. Wiedział co się stanie, gdy źle sformułuje myśl. Dzisiaj, gdy piszemy na komputerach metodą „wytnij”, „wklej” spadł radykalnie poziom naszego myślenia, a półki biblioteczne i Internet zalane są przeciętnością.

Nowe technologie nie tylko zwalniają nas z odpowiedzialności, ale także rozleniwiają. Współczesna cywilizacja techniczna, która jest cywilizacją ułatwień przyczynia się także do intelektualnego lenistwa. W świecie techniki wszystko jest skuteczne. Wystarczy szybko poruszać prawym kciukiem. Naciskamy i działa. W sferze ducha nic tak nie działa. Przeczytanie książek, przemyślenie myśli, refleksja, wymaga dużego wysiłku i nakładu pracy.

Na dominację przeciętności wpływa wreszcie brak odwagi myślenia. Przeciętność sytuuje się bowiem zawsze pośrodku między tymi, którzy żyją ideologią lub z ideologii, a tymi nielicznymi, którzy mają odwagę krytycznie o niej myśleć. Pisał Immanuel Kant w artykule „Sapere Aude”: „Do wejścia na drogę Oświecenia nie potrzeba niczego prócz wolności (…), mianowicie wolności czynienia wszechstronnego, publicznego użytku ze swego rozumu. A jednak ze wszystkich stron słyszę pokrzykiwanie: nie myśleć! Oficer woła: nie myśleć! Ćwiczyć! Radca finansowy: nie myśleć! Płacić! Ksiądz: nie myśleć! Wierzyć! (…) Wszędzie więc mamy do czynienia z ograniczeniami wolności. Które jednak z nich są przeszkodą dla Oświecenia, a które nie i raczej nawet pomagają Oświeceniu — na to pytanie odpowiadam: publiczny użytek ze swego rozumu musi być zawsze wolny i tylko taki użytek może doprowadzić do urzeczywistnienia się Oświecenia wśród ludzi” [8].

Drugą współczesną przyczyną bezmyślności jest redukcja myślenia do wymiaru pragmatycznego. Preferuje ona rozwój intelektu kosztem rozumu. W epoce, w której o wszystkim decyduje ekonomia i wskaźniki, myślenie liczy się tylko w mierze w jakiej przynosi realne skutki. Zmiana jaka dokonała się w myśleniu europejskim widoczna jest szczególnie w pojęciu teorii. Od początków nowożytnego rozwoju nauk przez teorię rozumiemy śmiałą hipotezę badawczą, dającą się doświadczalnie zweryfikować i, co najważniejsze, mającą istotne pragmatyczne skutki. Dlatego badacze składający wnioski grantowe do Narodowego Centrum Nauki muszą zadeklarować, jakie patenty, nowe technologie, lub przynajmniej rozwiązania problemów społecznych wynikną z ich badań. Tymczasem dla Platona theoros to dusza, która zanim znalazła się w ciele, żyła w świecie idealnym i za boskimi duszami zmierzała do miejsca prawdziwego i pięknego bytu, który był jej pokarmem. A kiedy nakarmiła się nim wpadała w zachwyt, czyli theoria. Teoria to dla Platona zachwyt widokiem. W nastawieniu teoretycznym znajduje się zatem ten, kto słuchając muzyki Pergolesiego lub Mozarta, czytając wiersze Celana lub Herberta, kontemplując obrazy Rembrandta, wpada w zachwyt. W zachwyt może wpaść także matematyk nad fraktalem czy wzorem. Dlatego humaniści składając granty do Narodowego Centrum Nauki powinni raczej odpowiadać na pytanie: W jaki rodzaj zachwytu zamierzają wpaść w trakcie badań? Jak zmieni on ich duszę? Kto jednak da im na to pieniądze, szczególnie, gdy nie będą w stanie wykazać pragmatycznych korzyści zachwytu? Myślenia nie można mierzyć jedynie skutkami. To bezmyślność. W myśleniu ważniejszy jest sam proces myślenia, który nas kształci i zmienia. Kiedyś, podczas egzaminu z historii filozofii, student, gdy nie był w stanie odpowiedzieć na trzecie już moje pytanie, z pretensją stwierdził: Dlaczego pan wymaga ode mnie tej wiedzy? Przecież mam ją w twardej pamięci. Odpowiedziałem mu. To co pan mówi jest inspirujące. Jednak moje pokolenie, ponieważ nie było twardej pamięci musiało korzystać z miękkiej. A różnica między pierwszą pamięcią a druga jest taka, ze pierwsza jedynie przechowuje dane, a druga nas kształci. Gdy wyłączą prąd, to pana baza zniknie, a moje wykształcenie pozostanie.

Przyczyną bezmyślności jest także związana z pragmatyzmem myślenia współczesna ideologia mierzalności. Według Kartezjusza przedmiotem nauki może być tylko to, co da się zmierzyć. Dlatego wolność i zaufanie, które były zawsze podstawą Uniwersytetu, zastępuje obecnie biurokratyczna kontrola. Uniwersytet zaczyna przypominać Benthamowski Panopticon, wieżę nadzoru i kontroli, w której gro czasu i uwagi poświęca się nie na myślenie, lecz na planowanie i sprawozdawczość. Już nie tylko planujemy i sprawozdajemy, ale planujemy sprawozdania i sprawozdajemy plany. Gdy linie graniczne między planami i sprawozdaniami zleją się, zniknie szczelina wolnego myślenia. Czy biurokracja zwiększa efekty naszego myślenia? Wątpię. Kopernik, o zgrozo, nigdy nie był na Erazmusie. Gdy jednak dotarł na Uniwersytet w Padwie bez problemu porozumiał się z tamtejszymi profesorami. Immanuel Kant miał zerową „mobilność naukową”. Tylko raz wyjechał z Królewca do Morąga, by wygłosić kilka wykładów stacjonującym tam pruskim oficerom. Przez 11 lat był bezproduktywny, gdyż niczego nie opublikował. Co prawda po 11 latach wydał Krytykę czystego rozumu, ale według aktualnych standardów oceny powinien był co 4 lata otrzymać ocenę negatywną. Chciałbym być dobrze zrozumiany: Nie twierdzę, że efekty naszej pracy się nie liczą. Przeceniamy jednak nasze osiągnięcia kosztem tego kim jako ludzie i obywatele jesteśmy.

Współczesnym źródłem bezmyślności jest wreszcie dominacja orientacji merkantylnej, związana z ekonomiczną funkcją rynku. Zgodnie z logiką tej orientacji zamieniamy samych siebie w towar i produkt rynkowy. Orientacja merkantylna ma zasadniczy wpływ na proces kształcenia. Nie chodzi w nim już o rozwój i samorealizację, lecz o osiągnięcie sukcesu w procesie sprzedaży siebie. W orientacji merkantylnej, pisze Erich Fromm, myślenie „pełni funkcję jak najszybszego ogarnięcia świata przedmiotów, aby móc nimi efektywnie manipulować. Szybka, szeroka i skuteczna edukacja prowadzi do rozwoju inteligencji, nie rozumu. Do celów manipulacyjnych potrzebna jest jedynie wiedza o zewnętrznych cechach rzeczy, wiedza powierzchowna. Prawda, którą winno się osiągać poprzez zgłębianie istoty zjawisk, staje się pojęciem przestarzałym. (…) Kategorie porównawcze oraz mierzenie kwantytatywne, nie zaś dogłębna i wszechstronna analiza danego zjawiska i jego cech jakościowych stanowią istotę tego typu myślenia  (…) myślenie i wiedza stają się narzędziami na usługach sukcesu” [9].

Jaka powinna być rola Uniwersytetów w czasach bezmyślności? Po pierwsze powinny one uczyć odwagi samodzielnego krytycznego myślenia, zdolnego do namysłu nad własnymi przekonaniami i szacunku dla przekonań innych. Możliwe będzie to wówczas, gdy powrócimy do źródłowego sensu kształcenia, którego uniwersytety są tylko zwieńczeniem. Nie możemy ograniczać kształcenia jedynie do nabywania wiedzy i usprawniania intelektu, pomijając kształcenie rozumu i rozsądku. Stajemy bowiem przed trudnymi do przewidzenia możliwościami rozwoju technologicznego. Intelekt podpowie nam jak zbudować autonomiczną broń wyposażoną w sztuczną inteligencję. Ale tylko rozum może nam powiedzieć, czy w ogóle powinniśmy ją budować. Dlatego Max Horkheimer w swoim słynnym wykładzie „Odpowiedzialność i studia” wygłoszonym w 1952 roku po powrocie z USA, gdzie po dojściu nazistów do władzy wyemigrowała cała Szkoła Frankfurcka, stwierdził: „Czyż student nie jest siłą rzeczy świadkiem tego, że rozwój rozumu i wszystkie implikowane przezeń zdolności są obowiązkiem kogoś, kto traktuje prawdę poważnie – a czy bez tego można w ogóle mówić o studiach? (…) To, że absolwent studiów nie jest w stanie połączyć z kompetencjami zawodowymi siły i odwagi, niezbędnych do rozwiązywania problemów życia, prowadzi do takiego powiązania wiedzy fachowej i obskurantyzmu, które uzasadnia przypuszczenie, że ludzie wykształceni nie byli bardziej od niewykształconych odporni na totalitarne szaleństwo w przeszłości i nie będą w przyszłości” [10].

Obecnie przez kształcenie rozumiemy wyposażanie człowieka w wiedzę, umiejętności i kompetencje konieczne do sprawnego funkcjonowania na rynku pracy. Celem kształcenia nie może być jednak jedynie przygotowywanie podmiotów na rynek pracy. Jeszcze raz posłuchajmy Horkheimera: kształcenie „powinno być poznaniem tego, co obchodzi nas jako ludzi, a nie tylko jako członków społeczeństwa przemysłowego” [11]. Kształcenie musi polegać na wyposażeniu w wiedzę, ale także w moralne wartości, egzystencjalne sensy jako punkty oparcia, estetyczne przeżycia, które mają wystarczyć człowiekowi na całe życie. Musi dokonywać się poprzez przekaz kulturowy, gdyż to wielkie dzieła kultury europejskiej, wielkie wzorce moralne odsłaniają sens człowieczeństwa i sens życia. Dlatego L.A. Seneka napisał kiedyś do swego ucznia prokuratora Lucyliusza: „Wiesz co jest potrzebne by być dobrym prokuratorem, ponieważ kształciłeś się u mnie: littere” (literatura, sztuka, filozofia). Bez nich nie można być człowiekiem kulturalnym, a bez kultury nie można być dobrym prokuratorem. 

Do kształcenia rozumu potrzebna jest kultura. Żyjemy zbyt krótko, by móc nabyć pełni doświadczenia, a przez to mądrości. Dlatego tak ważną rolę odgrywają dzieła kultury. Dzięki lekturze, jak pisał Wilhelm Dilthey, możemy przeżyć wiele różnych rodzajów egzystencji. Skrępowani i określeni przez realia życia zyskujemy wolność w czasie i przestrzeni [12]. Możemy odtwórczo przeżyć życie ludzi innych czasów i innych od naszego miejsc. Możemy podczas jednego własnego życia żyć wielokrotnie i dzięki temu nabyć rozumu.„Wbrew  tradycji (…) trzeba stwierdzić, że rozumiemy siebie jedynie odbywając dookolną drogę pośród znaków ludzkości utrwalonych w dziełach kultury. Cóż wiedzielibyśmy o miłości i o nienawiści, o uczuciach etycznych i ogólnie o tym wszystkim, co nazywamy sobą, gdyby nie zostało to wypowiedziane i sformułowane przez literaturę?” [13].

Kształcenie jest zatem wewnętrzną formacją, kształtowaniem humanitaryzmu. Szczególnie na ten ostatni zwrócił uwagę Horkheimer mając na myśli grozę wojny: „Po tej grozie, która się niedawno wydarzyła, i na przekór jej, nie mogę porzucić nadziei, że nie tylko w pierwszym okresie po katastrofie, ale i w nadchodzących dziesięcioleciach owa zapomniana już postawa stanie się znów celem kształcenia uniwersyteckiego. Ograniczenie studiów do nabywania umiejętności (…) nie wystarczy. Sędzia pozbawiony empatii oznacza śmierć sprawiedliwości” [14].

Jak jednak realizować takie zadanie kształcenia w sytuacji, w której uniwersytety będące zawsze miejscem niezależnego myślenia i poszukiwania prawdy stają się częścią światowej przedsiębiorczości. Na naszych oczach uniwersytet przekształca się w korporację, w fabrykę wiedzy, w której wiedza staje się formą akumulacji kapitału, a profesorzy zarządzającymi bazami danych.

Uniwersytet-Korporacja stał się podmiotem gry rynkowej, prawa popytu i podaży. Zważywszy na tyranię przeciętności stawia nas to przed dramatycznym pytaniem: Czy należy usunąć humanistykę i kulturę z uniwersytetu tylko dlatego, że nie znajduje odpowiednio dojrzałych nabywców, jak dzieje się to już w wielu krajach? Czy zatem uniwersytet powinien służyć prawdzie, czy społeczeństwu? Czy alternatywa jest fałszywa? Na czym powinna zatem polegać ta służba? Czy na uleganiu najniższym gustom, demokracji bezpośredniej narzucającej swe przekonania i zasady na internetowych forach i ulicach, czy też na wychowywaniu społeczeństwa? Czy uniwersytet ma pełnić funkcję autorytetu, czy ma godzić się na coraz dalsze obniżanie wymogów kształcenia, by zrealizować ideał równości? Czy ma bronić wzorców, kanonów kultury języka, czy też poddać się społecznej presji. Odpowiedzi na tą alternatywę związane są z odpowiedzią na pytanie kim jest człowiek i na czym polega jego dobro? Czy ma ono być określane przez społeczne i kulturowe mody, zapotrzebowania rynku pracy, ekonomiczne możliwości, politykę? Czy też jego określenie powinno wymagać namysłu nad europejską tradycją kultury i myśli? Rzecz w tym, że aktualnie uniwersytet w coraz mniejszym stopniu stwarza warunki by takie pytania stawiać i usiłować na nie odpowiadać.

„Uniwersytet-Korporacja” przestał być też „uniwersytetem świątynią”, miejscem zatrzymania, refleksji. Stał się „Uniwersytetem Pasażem”, miejscem pospiesznego przejścia z domu do pracy i z pracy do domu, z pracy bądź domu na inną uczelnię lub inny kierunek studiów, na kurs i z kursów, na wolontariat i z wolontariatu. „Uniwersytet Pasaż” przestaje być miejscem kształcenia, a staje się miejscem zaliczania punktów koniecznych do uzyskania dyplomu i budowy CV pod kątem rynku pracy. Wypełnia się ów pasaż jedynie podczas okresu rekrutacji i sesji egzaminacyjnych. „Uniwersytet Pasaż” pływa w „płynnej nowoczesności”. Wszystko jest w nim chwilowe, zmienne i płytkie: ustawy, rozporządzenia, systemy ocen, autorytety, a nawet notatki studenckie krążące w Internecie.

Jaka czeka nas przyszłość? Uniwersytet powinien na nowo stać się przestrzenią wolnej myśli, niezależnej od nacisków polityki i rynku. Powinien wyzwolić się spod biurokratycznego jarzma i odzyskać zaufanie, by mógł oddać się pełnemu, uniwersalnemu kształceniu. Nie tylko intelekt się liczy, ale przede wszystkim rozum. Powróćmy do metafory Bollnowa. Intelekt uczy nas jak zbudować dom. Jeśli ten dom będzie nawet nowoczesny, energooszczędny, na nic nam się nie zda, jeśli nie będziemy umieli go rozumnie współzamieszkiwać.

___

[1] O.F. Bollnow, Rozum a siły irracjnalne, tłum. E. Paczkowska-Łagowska, w: „Znak” nr 11(305) 1979, s. 1188.

[2] B. Pascal, Myśli, tłum. T. Żeleński, Warszawa 1953, s. 113.

[3] F. Bollnow, Rozum a siły irracjonalne, s. 1203.

 [4] Tamże, s. 1203–1204.

[5] E. Lipska, Otchłań, w: Gdzie Indziej, Kraków 2005, s. 29.

[6] J. Tischner, Wędrówki w krainę filozofów, Kraków 2008, s.63.

[7] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, przekład P. Niklewicz, Muza, Warszawa 2002, s. 78-79.

 [8] I. Kant, Was istAufklärung, w: T. Kroński, Kant, Warszawa 1966, s. 166.

[9] E. Fromm, , Niech się stanie człowiek. Z psychologii etyki, tłum. R. Saciuk, Warszawa – Wrocław 1994,s. 67-68.

[10] M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, „Kronos”, nr 2 2011, s. 244.

[11] Tamże, s. 240.

[12] W. Dilthey, Budowa świata historycznego w naukach humanistycznych, tłum. E. Paczkowska-Łagowska, Warszawa 2004, s. 205.

[13] P. Ricoeur, Język, tekst, interpretacja, wybór i oprac. K. Rosner, tłum. P. Graff, K. Rosner, Warszawa 1989, s. 243.

[14] M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, s. 245.

Krajobraz po reformie :)

Pięć lat po reformie Gowina nie jest łatwo patrzyć na polską naukę. Ogólny zamysł był szczytny – to wieloaspektowa poprawa jakości nauczania. Jednak szczegółowo analizując wdrażane zmiany, trudno uznać reformę szkolnictwa wyższego za udaną. Na plus zaliczyć można na pewno podniesienie wynagrodzeń pracownikom naukowym. Zaletą nowego systemu było też przejście od wielu rozproszonych dotacji na mniejsze aktywności naukowe, przyznawanych wcześniej uniwersytetom, na dużą, całościową subwencję przekazywaną konkretnej uczelni. Mowa o subwencji, którą następnie uczelnia samodzielnie rozdziela pomiędzy wydziały czy instytuty, wydarzenia i projekty naukowe oraz granty. 

Dodatkowe plusy posiadają powołane do życia na mocy ustawy szkoły doktorskie, redukujące liczbę doktorantów w danej jednostce i dające pewien poziom stabilności, powiązany choćby ze stypendiami czy możliwością prowadzenia zajęć dydaktycznych. Jednak – jak widzę choćby na przykładach moich doktorantów – na co dzień wciąż muszą oni borykać się z różnymi bolączkami. Przykładowym problemem staje się interdyscyplinarny projekt doktoratu, gdy chodzi o afiliację i dobór promotora. Nierzadko doktoranci są w sytuacji, gdy udział w obowiązkowych zajęciach stacjonarnych „konkuruje” z ich pełnoetatową pracą i normalnym życiem rodzinnym, szczególnie gdy osoby piszą doktorat poza miejscem swojego codziennego zamieszkania.

Jednak z akademickiego punktu widzenia, niestety łatwiej wskazać wady obecnego systemu. Zaczynając od samej góry wydaje się, że warto na nowo przemyśleć instytucję jaką jest Rada uczelni. W założeniu miało to być ciało doradcze, które miało wspierać rektora w podejmowaniu strategicznych decyzji. Teoria, jakkolwiek niedoskonała, w praktyce nie zawsze funkcjonuje właściwie. Można mieć poważne zastrzeżenie do doboru członków takich Rad – członkami tego wybieranego przez senat uczelni organu doradczego są osoby z innych ośrodków akademickich. Zatem w Radach uczelni często zasiadają osoby z zewnątrz, nierozumiejące specyfiki nauczania i prowadzenia badań wewnątrz danej uczelni, a zatem nierozumiejące konkretnego kontekstu pojawiających się problemów. Są też przypadki, gdy w Radach pojawiają się osoby pochodzące z politycznego lub towarzyskiego „klucza”. W praktyce takie ciało doradcze ma niestety znaczną moc sprawczą, która w skrajnych przypadkach może zakłócić funkcjonowanie uczelnianej demokracji. To na pewno jeden z obszarów, który domaga się zmian, ponownego zdefiniowania kompetencji i zasad działania tego organu, o ile w ogóle akceptujemy jego dalsze istnienie.

Kolejną sferą wymagającą naprawy są wskazane w reformie Gowina trzy możliwe ścieżki kariery nauczyciela akademickiego – dydaktyczna, badawcza i badawczo-dydaktyczna. Pomysł co do zasady dobry, ale wykonanie już nie najlepsze. Dydaktyczna ścieżka kariery, co prawda, zwalnia badacza z konieczności zabiegania o wysoko punktowane publikacje, jednak ścieżka badawczo-dydaktyczna kumuluje problem czasochłonnego prowadzenia merytorycznych zajęć z jednoczesnym, równie czasochłonnym prowadzeniem badań i publikowaniem wysokiej jakości tekstów, które będą przynosiły dużą liczbę punktów. Do tego dochodzi opieka naukowa nad pracami magisterskimi czy licencjackimi. Ścieżka badawczo-dydaktyczna wymaga na pewno formalnych modyfikacji.   

Należy podkreślić też, że wybór konkretnej ścieżki zawodowej wiąże się ze zmorą polskiej nauki, czyli tak zwaną punktozą, której w przypadku ścieżki badawczej czy badawczo-dydaktycznej nie da się uniknąć. Punkty uzyskane za publikację istotne są nie tylko dla poszczególnych naukowców, ale także – ze względu na wymogi ewaluacji jednostek naukowych – dla przedstawicieli całej dyscypliny naukowej w danej uczelni. Ma to dalsze przełożenie na kierunki studiów oraz funkcjonowanie poszczególnych instytutów. Ewaluacja jednostek naukowych jest dokonywana właśnie przez pryzmat punktowej ilości publikacji naukowych. Pojawia się konieczność wybierania wysoko punktowanych publikacji, co niekoniecznie przekłada się na ich jakość. Mamy więc podejście ilościowe do kolektywnego dorobku naukowego danej jednostki, jakim jest instytut czy cały wydział. I tu pojawia się problem.

Wielu polskich naukowców, w pogoni za punktami, decyduje się na publikowanie swoich artykułów w wysoko punktowanych, ale jednocześnie sowicie opłacanych zagranicznych czasopismach naukowych. Rocznie opłaty publikacyjne sięgają około 120 milionów złotych, podczas gdy czytalność i cytowalność publikowanych w taki sposób tekstów jest znikoma i plasuje się pomiędzy 1 a 2%. De facto mamy tu „inwestowanie” w kolonizujące naukowy rynek zagraniczne spółki biznesowe, które mogą stać się na nim monopolistami. 

Można mieć również poważne wątpliwości co do rzetelności wielu spośród tych czasopism – często opłata publikacyjna wprost gwarantuje publikację, przy jednoczesnym braku procesu recenzenckiego, o dialogu recenzenckim już nie wspominając. Przy czym system ten pozostaje w zasadzie poza jakąkolwiek kontrolą. Takie publikowanie nie daje postępu w danej dziedzinie czy dyscyplinie naukowej – przelicza się tylko na punkty. Tymczasem brak nam rzetelnej ewaluacji jakości tych czasopism – takiej jak choćby ta, którą dla polskich czasopism naukowych prowadzi Index Copernicus, obejmujący nie tylko najobszerniejszą listę polskich czasopism, ale również wspierający je w procesie ewaluacji i naukowego jakościowego wzrostu. Celem do osiągnięcia byłoby zapewne podniesienie jakości czasopism polskich – osadzenie ich na rynku, budowa redakcji naukowych, uruchomienie rzetelnych planów i dialogów recenzenckich; uczynienie ich nie tyko punktowo, ale i merytorycznie atrakcyjnymi dla polskich – i nie tylko polskich – naukowców. Wsparcie Ministerstwa Nauki w takim projekcie byłoby zapewne nie do przecenienia.

 
Wzmocnienie rodzimego rynku czasopism pozwoliłoby nie tylko na zatrzymanie znacznej części pieniędzy z opłat publikacyjnych w kraju (dla wsparcia owych czasopism), ale też dałoby polskim naukowcom dużo lepszą szansę na wypełnienie wymagań ustawy. Skoro z perspektywy reformy Gowina dany badacz i cała jednostka powinni, w określonym przedziale czasowym, wykazać kilkoma wybranymi, najlepszymi publikacjami, to warto zastanowić się jak stworzyć przestrzeń na wypełnienie tego wymogu. Chciałoby się powiedzieć: Lepiej rzadziej publikować, a bardziej skupiać się na jakości naukowej prowadzonych badań. I tu problem – bo w ogólnym rozliczeniu może zabraknąć punktów. Idziemy więc na ilość. W praktyce znowu te najlepsze publikacje oznaczają niekoniecznie publikacje  merytoryczne czy jakościowe, tylko te najwyżej punktowane. Czyli wracamy do punktu wyjścia. 

Z perspektywy pojedynczego naukowca rozwój i awans zawodowy, zatrudnienie, sytuacja materialna (ale też życiowa), przyjęcie wniosku o grant badawczy z instytucji budżetowej zależne są od punktów. Analogicznie dzieje się w przypadku instytutów, wydziałów czy w końcu całych uczelni wyższych, gdzie pozycja w rankingu lub wysokość subwencji również powiązane są z wynikami (opartej m.in. na punktacji za publikację) ewaluacji. Pogoń za punktami, szczególnie przy mocno ograniczonym rynku wysoko punktowanych czasopism lokalnych, może osiągnąć znamiona patologii.

Aby jej zapobiec, potrzebujemy konkretnych rozwiązań. Możliwym byłby projekt wspierania profesjonalizacji – redakcyjnej i naukowej – polskich czasopism, z wyłonionym w konkursie operatorem zewnętrznym, gwarantującym jakość całego procesu. Innym pomysłem jest powołanie przy Ministerstwie Nauki ciała złożonego z ekspertów, którzy pilnowaliby owej jakości, promując punktowo czasopisma spełniające określone warunki. Mowa tu o ekspertach z poszczególnych dziedzin i dyscyplin, nie tylko o osobach posiadających znaczny dorobek naukowy, ale również praktykę związaną zarządzaniem jednostkami uczelni lub wprost czasopismami. Naturalnym krokiem jest przy tym odpolitycznienie istniejących ciał naukowych. Powinni w nich zasiadać eksperci, profesjonaliści, fachowcy, a nie politruki. 

Obranie takiego kierunku pozwoliłoby na rozwój czasopismom, które mimo wysokiego poziomu merytorycznego i jakościowego wciąż nie mogą dostać się do „punktowej wyżej ligi”. Wystarczy spojrzeć na moją dziedzinę – na czasopismo Polskiego Towarzystwa Przyrodników im. M. Kopernika „Kosmos”, założone w połowie XIX wieku we Lwowie. Merytorycznie topowe. W takim czasopiśmie z wielkimi naukowymi tradycjami należałoby publikować teksty interdyscyplinarne, analizujące dane zjawiska na przykład w perspektywy fizycznej, biologicznej, neurologicznej, kognitywistycznej, nawet filozoficznej. To byłyby innowacyjne teksty, dotyczące wiodących, aktualnych problemów. Ale znowu to czasopismo jest tak skandalicznie nisko punktowane, że młodym, ambitnym naukowcom publikować się tam nie opłaca. I trafiamy w błędne koło. Gdybyśmy mieli odpowiednią radę ekspertów, którzy dobieraliby czasopisma pod kątem właśnie rozwoju nauki, to tego typu periodyki, jak właśnie „Kosmos”, powinny być maksymalnie wysoko punktowane. Podobnie w przypadku projektu wspierającego rozwój czasopism – tu szansa na pewno nie zostałaby zmarnowana.

Obranie takiego kierunku rozwoju dałoby również przestrzeń do publikacji studenckich. Rzetelnych, dobrze prowadzonych od samego początku karier naukowych, w których zaangażowanie się w badania czy wybór nauki jako drogi życia, od początku powiązany byłby nie tylko z konkretna uczelnią, ale zyskiwałby również wsparcie z zewnątrz. Takim byłby rzetelny dialog recenzencki również w ramach publikacji studenckich. Bo również o studentach nie możemy tu zapominać. To oni musieli odnaleźć się w krajobrazie po reformie, po pandemii, po miesiącach edukacji hybrydowej. Wybierając studia licencjackie czy studia uzupełniające magisterskie kierują się raczej tradycją i skojarzeniami, jakie narosły wokół konkretnego ośrodka naukowego. Oczywiście na akademickim rynku pojawiają się tak zwane kierunki modne, czy kierunki określane jako przyszłościowe. Część z nich faktycznie odpowiada na wymogi interesariuszy i wprost trafia w potrzeby rynku i możliwości zatrudnienia. Jednak nie jest to równoznaczne z tym, że uczelnia powinna całkowicie zmieniać profil, odchodzić od swojej tożsamości, identyfikacji czy marzeń i na siłę uruchamiać kierunki czy całe wydziały tylko po to, żeby zachęcić potencjalnych studentów, którzy i tak posługują się wcześniejszymi skojarzeniami.

W tym sensie konkretny uniwersytet często jest już dobrze identyfikowany. To marka. Niejednokrotnie słyszymy, że prawo studiuje się w konkretnych ośrodkach, architekturę czy medycynę w innych, a na przykład humanistykę czy kierunki inżynierskie w jeszcze kolejnych. Z jednej strony jestem przeciwnikiem otwierania na siłę teoretycznie modnych kierunków albo specjalizacji, z drugiej strony pojawia się coraz większa interdyscyplinarność. Rodzaj hybrydyzacji obszarów wiedzy, które się uzupełniają. Ona ma przyciągnąć studentów, dzięki niej uczelnie szczycą się nowoczesnością. Zauważa się też duży nacisk na poszerzanie zagadnień np. sztucznej inteligencji na kierunkach w instytutach i wydziałach, które do tej pory średnio się tymi zagadnieniami interesowały, pojawia się też łączenie podejścia przyrodniczego z humanistycznym. To jest bardzo atrakcyjne dla studentów. Tak formułowana oferta jest bardzo szeroka i ich przyciąga. Jednak obawiam się, że podobnie jak w przypadku naukowej punktozy, takie podejście może iść w stronę równie ilościowego podejścia do samego uniwersytetu. Do postrzegania go jako firmy zarządzanej merkantylnymi, ekonomicznymi wyznacznikami z pominięciem wysokiej jakości, odpowiednio dobranej kadry, możliwości uniwersyteckich i tożsamości, jakie latami budowały poszczególne uczelnie. Prestiż i rozpoznawalność nie powinna wiązać się z utylitarnym traktowaniem uniwersytetu jako fabryki stopni, która posłusznie odpowiada na wszelkie wymagania rynku. Warto zatem – zarówno w świetle reformy Gowina, jak i wobec różnorakich dyskusji o kolejnych reformach polskiej nauki – zastanowić się, jak zachować pierwotny charakter uniwersytetu, jak budować i wspierać kariery naukowe, jak otwierać perspektywy dla młodych naukowców i w końcu, jak godzić naukę z potrzebami rynku. 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję