Co po prawicowym populizmie? :)

Od kilku lat coraz trudniej silić się na tak pożądany u progu nowego roku optymizm. Lista problemów systematycznie się wydłuża, na jej szczycie nękają nas nowe, ale te starsze nie chcą odejść w zapomnienie. Tym razem na nowy rok konstatujemy, że wojska Putina nadal mordują ludzi w Ukrainie, trzecia kadencja dewastacji państwa prawa w Polsce pozostaje prawdopodobna, podczas gdy wielki powrót pandemii i Trumpa czają się za rogiem. Niezbyt radośnie to brzmi.

 

Widoczność nierówności, czyli era prawicowego populizmu

Idee liberalne – takie jak konstytucjonalizm i praworządność, wolność jednostki, słowa i prasy, tolerancja dla inności i otwartość na świat, wolna konkurencja i swoboda przedsiębiorczości – w dalszym ciągu pozostają uwikłane w bój z prawicowym populizmem o przyszłość duszy Zachodu. Rzucenie liberalizmowi realnego wyzwania przez ideologicznego konkurenta nie bezzasadnie obwieszczone zostało jako „kryzys” liberalizmu, który wcześniej przez wiele dekad wiódł prym niepodzielny w kształtowaniu naszego spojrzenia na świat. I podobnie jak na płaszczyźnie bieżących wydarzeń, tak również w świecie idei lista problemów nierozwiązanych domaga się uzupełnienia o problemy przyszłe, może już nie całkiem nowe, ale nabrzmiewające w szybkim tempie.

Jest o wiele za wcześnie, aby pozwalać sobie na optymistyczne założenie zwycięstwa liberalizmu nad prawicowym populizmem. Ten eklektyczny w gruncie rzeczy zestaw idei oparty jest na doskonałym odczytaniu znaków czasu i stanowi udaną próbę odpowiedzenia na realne potrzeby ludzi wyrosłych w kryzysowej, długiej „dekadzie” 2008-22. Potrzeby bezpieczeństwa, równości, zakorzenienia w swojskim/znanym oraz sprawczości (w sensie „odzyskiwania kontroli” i spychania na bok „elit”) są napędzane lękiem. Lękiem zaszczepionym dużą dynamiką zmian w świecie globalizacji i nowoczesnych technologii, który następnie umiejętnie uwypuklili, zmanipulowali i zaprzęgli w swoje polityczne machiny prawicowi populiści. Wykorzystując te niezaspokojone psychologiczne potrzeby i lęk przed ich stałą deprywacją, populiści uwydatnili zjawisko „widoczności nierówności”, które stanowi kompleksowy motor stany te napędzający. Przez wskazanie zjawiska kulturowej heterogeniczności społeczeństw i rosnących nierówności materialnych jako jednego splotu zjawisk, sformułowali ofertę polityczną, czerpiącą zarówno z ksenofobii (plus z nacjonalizmu, homofobii i klerykalizmu), jak i z socjalizmu, dzięki czemu potrafili odpowiedzieć na wszystkie te lęki równocześnie.

W roku początku wielkiego kryzysu na rynkach finansowych (lato-jesień 2008) lewica ogłosiła koniec „neoliberalizmu” i zapowiedziała wypracowanie nowego paradygmatu. Nie udało się jej. Jeśli jakikolwiek nowy paradygmat rzucił liberałom wyzwanie, to jest nim właśnie prawicowy populizm, wrogo i wybiórczo przejmujący jedynie niektóre hasła lewicy o redukcji nierówności materialnych. To dlatego dzisiaj bój nie toczy się już pomiędzy prawicą a lewicą, a pomiędzy dawną skrajną prawicą a resztą sił politycznych, dzisiaj zbiorczo określanych mianem „mainstreamu” i jednoczących się wokół obrony pozycji liberalnej demokracji. 15 lat po wejściu na szlak nieustannych kryzysów walka trwa. Każda ze stron może jeszcze wygrać – populiści okazali się bowiem mieć także sporo wad i słabych stron.

Co jest jednak pewne – kolejne kulturowe i ideowe wyzwanie dla liberałów już czeka. Nawet w przypadku pokonania populistów nie wrócą czasy rodem z lat 90-tych. Liberalizm będzie zmuszony na poważnie wejść w spór z antywolnościowym ruchem woke i promowaną przezeń kulturą oraz modelem relacji społecznych. Przez ostatnie kilka lat zjawisko to traktowano jako ciekawostkę, a nawet jako fanaberię młodych ludzi, być może specyficznego pokolenia. Ono jednak nie rozpłynie się w mgle. Zamiast tego przyniesie ze sobą jedno z najpoważniejszych zagrożeń dla wolności jednostki od czasu wyzwolenia się świata Zachodu od totalitaryzmów.

Woke, podobnie jak prawicowi populiści, „widoczność nierówności” czyni swoją receptą na sukces. Podczas gdy jednak tamci ową widoczność napiętnowują jako zjawisko negatywne i obiecują swoim zwolennikom je tłamsić poprzez wysiłki na rzecz promowania kulturowej homogeniczności (np. „tradycyjnych wartości”) i ograniczającą nierówności materialne polityką socjalną, tak woke dąży do afirmacji i wręcz zwiększenia widoczności wszelakich różnic poprzez pozytywne uwypuklanie różnorakich tożsamości. Zamiast zróżnicowanie maskować, lepiej je oswoić tak, aby każdy członek społeczeństwa dostrzegł, że pod tym czy innym względem należy do jakiejś mniejszości i na zasadzie krzyżowania się różnych elementów jego tożsamości stanowi element zbioru ludzi, którzy winni bronić swoich praw poprzez „aktywne przeżywanie” swojego jestestwa w sferze publicznej. Paradoksalnie końcowy cel tego zabiegu społecznego może być podobny: wszechobecność i wręcz obowiązkowe uwypuklanie różnorodności tożsamości wraz z procesem ich multiplikowania może prowadzić do standaryzacji odróżniania się od siebie i upodobnienia jeśli nie w treści, to w formie.

Intensywne przeżywanie tradycyjnych, zaczerpniętych od przodków tożsamości jest ważnym elementem prawicowego światopoglądu. Woke nawołuje do równie intensywnego przeżywania tożsamości, tyle że nietradycyjnych, tych które do niedawna były dyskryminowane. Obie wrażliwości różnią się więc zasadniczo sympatiami i antypatiami wobec poszczególnych, funkcjonujących realnie w społeczeństwie tożsamości. Co je jednak znowu łączy, to potrzeba stosowania ucisku wobec tych, którzy swoim stylem życia, pochodzeniem czy postawami nie pasują do idealnej wizji społeczeństwa. To właśnie w tym punkcie i jedni, i drudzy stają w opozycji do liberalizmu.

 

Komu nie wolno mówić

No-platforming, safe spaces i cancel culture to trzy ważne narzędzia z arsenału kultury woke, które uderzają w wolność jednostki. No-platforming dotyczy w pierwszej kolejności kampusów uczelnianych i polega na blokowaniu, bojkotowaniu, w końcu na doprowadzeniu do odwołania lub zakazania wystąpienia konkretnej osoby w pomieszczeniach uniwersytetu. Zapraszanie na spotkania ze studentami lub na „gościnne wykłady” postaci z polityki zwykle było związane z pewnymi kontrowersjami (ze względu na dość płynną granicę pomiędzy uprawianiem propagandy a tworzeniem płaszczyzny do poznania poglądów danego polityka), lecz wyrastający z tego no-platforming idzie o wiele dalej, zakładając że pewne poglądy nie mają prawa wybrzmieć, a pewne osoby nie mają prawa zabierać głosu publicznie na uniwersytecie w ogóle. Początkowo wykluczenie to obejmowało głównie ludzi o skrajnych poglądach, którzy ponosili całość winy za znalezienie się w tym położeniu, gdyż każdorazowo nadużywali wolności słowa (formułując np. poglądy ocierające się o lub stanowiące podżeganie do przemocy i nienawiści na tle np. rasowym), a swoje wystąpienia celowo wykorzystywali do rozsiewania konfliktu, całkowicie pozbawiając je walorów poznawczych.

Jednak wraz z pojawieniem się koncepcji woke, no-platforming zaczął zataczać coraz to szersze kręgi, aż po forsowanie zakazów występowania wobec osób, których poglądy budziły kontrowersje lub były sprzeczne z ideami tożsamościowymi ruchu woke. Zakazami okładano więc filozofów o konserwatywnych poglądach czy naukowców badających zjawiska przez woke wyklęte. Powstał katalog osób, które ze względu na konkretne poglądy lub ogólny światopogląd miały zostać wykluczone z debaty na uniwersytetach. Obok rasistów, faszystów czy homofobów poza nawias trafiali m.in. obrońcy polityki Izraela w konflikcie z Palestyńczykami, zwolennicy wolnorynkowego liberalizmu gospodarczego, zwolennicy rzekomo „przestarzałej” koncepcji walki z rasizmem poprzez neutralność instytucji wobec koloru skóry, osoby kwestionujące skalę kryzysu klimatycznego czy feministki niezgadzające się z całkowitym odejściem od biologicznego aspektu klasyfikacji płci, zwane odtąd „terfkami”. Najgłośniejszy dotąd przykład no-platformingu w Polsce miał miejsce w Krakowie wobec kryminolożki Magdaleny Grzyb właśnie z tego ostatniego powodu. Co dość charakterystyczne dla wielu nowszych przykładów stosowania no-plaformingu, Grzyb miała zostać wykluczona z wygłoszenia wykładu, choć temat jej wystąpienia nie miał nic wspólnego z problematyką płci kulturowej i biologicznej czy z prawami osób niebinarnych. Miała zostać pozbawiona prawa głosu całkowicie i na każdy możliwy temat z powodu jej poglądów na te kwestie. Ten ostatni aspekt jasno ujawnia pokrewieństwo no-platformingu z szerszym problemem cancel culture, gdyż wyklucza osobę, a nie poglądy, a więc skazuje na swoistą „banicję” całego człowieka, obojętnie od okoliczności. Także i ja więc mógłbym zostać dziś z łatwością obłożony no-platformingiem na zdominowanej przez woke uczelni i nie móc wystąpić z referatem np. o znaczeniu państwa prawa, ponieważ nietrudno ustalić, że reprezentuję jaskrawo wolnorynkowe poglądy gospodarcze, a tacy mówcy należą do cenzurowanych kategorii.

Argumentem wysuwanym przez aktywistki, aktywistów oraz osoby aktywistyczne z ruchu woke na poparcie postulatu no-platformingu wobec danego mówcy jest bezpieczeństwo i komfort psychiczny. Twierdzą oni bowiem, że już sam fakt oddania głosu osobie znanej z posiadania budzących ich niechęć i niepokój poglądów, niesie ze sobą dla nich poczucie zagrożenia. Na bazie tak skonstruowanego toku myślenia ruch woke promuje także tworzenie tzw. safe spaces, czyli przestrzeni „bezpiecznych”.

 

Gdzie nie wolno mówić

Podobnie jak w przypadku no-platformingu, u zarania tego pomysłu istniały racjonalne przesłanki, nim nastąpiła jego degeneracja poprzez ekspansywność. Otóż safe space na kampusie czy w szkole (ale w tym przypadku nie tylko, bo także w wielu innych miejscach można uzasadnić potrzebę takich miejsc) miały być pomieszczeniami, w których osoby realnie czy w subiektywnym odczuciu (to tutaj istotnie irrelewantne) dyskryminowane, nękane, agresywnie krytykowane, poddawane drwinom, mowie nienawiści czy po prostu zakrzykiwane w nazbyt emocjonalnych dyskusjach przez interlokutorów o innych światopoglądach mogły zyskać wytchnienie i mieć pewność bycia otoczonym wyłącznie przez ludzi empatycznych, troskliwych, podzielających ich poglądy lub – owszem – mających taką samą tożsamość etniczną, religijną, aksjologiczną, seksualną czy płciową. Byłoby to więc miejsce nieprzeznaczone do toczenia debat i sporów, a do udzielania wsparcia emocjonalnego. Rzeczywiście w takim miejscu wolność słowa nie jest najważniejsza i istnienie takich miejsc nie stanowi dla tej wolności też i żadnego zagrożenia.

Problem z safe spaces jest od kilku lat jednak taki, że aktywiści woke oczekują ich radykalnego rozrastania się. W praktyce niejednego, już nie tylko anglosaskiego kampusu, cały taki kampus miałby stać się safe spacem. W efekcie wolność słowa i debaty zostałyby tam wykluczona całkowicie, gdyż katalog dopuszczalnych poglądów, które mogą być sformułowane, zostałby zawężony do treści niebudzących „niepokoju” aktywistów woke, a więc zapewne do głoszenia tez zgodnych z ich światopoglądem.

W idealnym, wyobrażonym stadium końcowym safe space powinien objąć nie tylko w całości kampusy, ale całą debatę publiczną i całą przestrzeń w państwie (ilustracją tego jest woke’owski postulat zakazu publikowania artykułów zawierających krytykę osób trans, gdyż mogłyby one zostać przez takie osoby przeczytane i poprowadzić je ku targnięciu się na własne życie). To idea totalnej cenzury opartej o argumenty empatyczne – chyba pierwsza taka w dziejach. Woke stawia komfort niesłyszenia i wolności od niepokoju wyżej niż prawo do mówienia i intelektualny wysiłek. To przeniesienie do tzw. reala, do każdej sfery życia, ukształtowanej na razie tylko w wirtualnym świecie mediów społecznościowych logiki tworzenia baniek internetowych i komór pogłosowych, w których nie słyszymy i nie stykamy się z ludźmi o innych poglądach. To z jednej strony zakaz głoszenia kontrowersyjnych poglądów, opiłowanie idei wolności słowa z prawa do formułowania tez niepokojących, prowokujących, szokujących, a nawet także obraźliwych (tak – zadaniem liberalizmu jest to prawo bronić!), a z drugiej strony prosta droga do uwiądu całej debaty publicznej, a w efekcie do śmierci demokracji, która żyje tylko dzięki istnieniu obywatelskiego dyskursu, dzięki ucieraniu się stanowisk. Woke należy odrzucić z tego fundamentalnego powodu, iż uważa on dyskomfort w relacjach społecznych za coś niedobrego. Tymczasem dyskomfort jest może i nieprzyjemny, ale równocześnie dobry i potrzebny – jest konstruktywny, pobudzający, wspierający kreatywność i rozwój intelektualny. Dyskomfort należy generować, a nie go unikać. To dlatego safe spaces muszą pozostać niedużą niszą.

 

Już nic nie wolno

Cancel culture w końcu jest no-platformingiem podniesionym do entej potęgi i drogą ku realizacji idei totalnego safe space’u. To pojęcie już dość dobrze znane – oznacza wykluczenie z życia publicznego, towarzyskiego, zawodowego czy tego prowadzonego online w mediach społecznościowych danej osoby za najdrobniejsze nawet przewinienie z punktu widzenia nakazów i zakazów formułowanych przez ruch woke.

I po raz kolejny, także i cancel culture ma całkiem racjonalną genezę. Wiąże się ona z ruchem #MeToo, dzięki któremu wielu przestępców seksualnych po latach bezkarności zostało zdemaskowanych i obłożonych infamią całkowitą, możliwą do realizacji w tej formie tylko w epoce nowoczesnych technologii informatycznych. Tym różni się cancel culture od jej poprzedniczki, czyli bojkotu towarzyskiego, że wieść o zbrodniach i przewinach delikwentów błyskawicznie dociera do wszystkich, a bojkot obejmuje rezygnację z ich zatrudniania, współpracy z nimi, pokazywania się razem publicznie czy nawet wchodzenia w interakcje online. To „scancellowanie”, czyli utrata wszystkich perspektyw, wszędzie, łącznie z przekreśleniem przeszłego dorobku życiowego.

Bez wątpienia w najwcześniejszej fazie ostrze cancel culture dosięgało autentycznie świnie, którym trudno w jakikolwiek sposób współczuć. W dodatku ludzi z tzw. świecznika, posiadających niemały majątek, którzy (o ile nie szli także do więzienia) mogli uznać „scancellowanie” za przyspieszoną i wymuszoną, ale bardzo wygodną emeryturę z dala od oka opinii publicznej. Wkrótce jednak zaczęły się przewidywalne problemy. „Cancellowano” osoby pomówione fałszywie. „Cancellowano” z coraz bardziej błahych powodów. „Cancellowano” z coraz bardziej odległych w czasie i błahych powodów. Taka sama kara, jaka spotykała wielokrotnego gwałciciela lub skłonnego stosować przemoc rasistę, zaczynała dotykać faceta, który 20 lat wcześniej publicznie skomplementował czyjś dekolt, albo 10 lat wcześniej napisał tweeta używającego rasistowskiej kalki. Słowem zrobił coś, za co wystarczą zwyczajne przeprosiny. Dalej, „cancellowano” naukowców rzekomo naruszających zasady safe space na wykładach, publicystów i komików za ich teksty sprzed przemiany wrażliwości społecznej, redaktorów za opublikowanie tekstów wcześniej „scancellowanych” osób. W końcu poczęto naturalnie „cancellować” każdego, kto innego „scancellowanego” brał jakoś tam w obronę. To ostatnie było o tyle trudne, że lista „scancellowanych” rosła codziennie i trudno było za tym nadążyć, niczym za przypadkami korupcji wśród polityków PiS. Dodatkowo upadł „konsensus cancellowania”, czyli nawet w ramach wspólnoty ludzi sympatyzujących z woke pojawiły się konflikty o to, kto zasługuje i kto już jest, nadal jest, albo już nie jest „scancellowany”.

Cancel culture przez zwolenników lewicy jest często bagatelizowana. Podobno to igły, z których liberałowie i prawica robią widły. Jednak cancel culture szybko dotarła na poziom lokalny i zaczęła uderzać w zwykłych ludzi. Kogoś napiętnowano jako wyrodną matkę za pozostawienie dziecka w samochodzie pod sklepem na kwadrans, kogoś za zbyt odważne zdjęcie na Instagramie, kogoś innego za posłużenie się kontrowersyjnym słowem w rozmowie w kawiarni. Powstało wrażenie, że cancel culture przenosi nas w świat Orwella, tylko z rozproszonym Wielkim Bratem, którym może być człowiek na krześle obok. Towarzyszący temu zjawisku w oczywisty sposób efekt mrożący i autocenzura, początkowo obecne w redakcjach prasowych, studiach filmowych i programach rozrywkowych, dotarły pomiędzy ludzi i stopniowo erodują coś, co można po prostu nazwać „naturalnym zachowaniem”. To wcale nie jest oczywiste, że świat ludzi nieustannie się skrupulatnie samokontrolujących i zestresowanych potencjalnie dewastującą reakcją otoczenia jest lepszy od świata, w którym od czasu do czasu ktoś chlapnie durną rasistowską czy mizoginistyczną uwagę.

Cancel culture ma też wersję light. Nie polega na eliminacji danej osoby poza obręb życia społecznego, ale na jej dyskredytowaniu. W Polsce szeroko rozpowszechnione wyrazy pogardy wobec dinozaurów słusznie rozdeptywanych przez pochód postępu – określenia takie jak „boomer”, „dziaders” czy „paleo-liberał” – są właśnie przejawami cancel culture light. Z drugiej zaś strony są ci, którzy szermują „cancellowaniem” i niejednokrotnie krzywdzą interlokutorów podważając ich prawo do głosu, ale sami się stylizują na ofiary. Ubieranie się w szaty skrzywdzonych ofiar jest bowiem dla ruchu woke charakterystyczne. Niektórym kategoriom ludzi uprawnienie do bycia ofiarą jest przypisywane automatycznie, niezależnie od tego, czy dany jej reprezentant rzeczywiście doznał jakichkolwiek krzywd osobiście. Prowadzi to do istnej inflacji wyimaginowanych krzywd, która utrudnia walkę z realnymi problemami społecznymi. Te bowiem giną w tym natłoku.

 

Twoja kolej na bycie dyskryminowanym

Woke zrodził się z poczucia krzywdy, ale krzywdy realnej. Wiele dziesięcioleci bezdyskusyjnie prawdziwej i horrendalnej dyskryminacji kobiet, mniejszości rasowych i etnicznych, osób LGBT+, mniejszości religijnych, osób niepełnosprawnych czy ludzi w jakikolwiek inny sposób „niedopasowanych” doprowadziło do społecznego wrzenia, którego znakiem i ogniwem jest ta koncepcja radykalnej przebudowy relacji społecznych. Walka z wymienionymi powyżej i zapewne jeszcze i innymi dyskryminacjami powinna być celem wspólnym lewicy spod znaku woke oraz liberałów i lewicy klasycznej, socjaldemokratycznej. Jeśli tak jednak nie jest, to powód jest ten sam, który już nieraz w przeszłości generował rozchodzenie się dróg liberalnych reformistów i lewicowych rewolucjonistów. Chodzi o dobór metod i tempo zmian. Liberalna droga – niestety – zapewnia mniejsze tempo. Ale tylko ona, dążąc do sprawiedliwości, unika stosowania niesprawiedliwych metod. W tym przypadku nie wylewa dziecka wolności słowa z kąpielą mowy nienawiści, rasizmu i homofobii.

Liberałowie jako panaceum na dyskryminację proponują dążenie do stanu braku dyskryminacji – najpierw formalnej (zapewnianej przez same instytucje publiczne), a potem, mozolnie i z czasem, realnej (dzięki wyprowadzeniu zachowań dyskryminacyjnych poza obręb kultury narodowej). Woke panaceum widzi w kontrdyskryminacji, której narzędziami są no-platforming, cancel culture i safe spaces. Otóż, skoro przez ponad sto lat większość dyskryminowała mniejszości, to sprawiedliwość wymaga, aby teraz mniejszości dyskryminowały większość. Niech wahadło wychyli się w drugą stronę. Niechaj więc przez pewien czas (albo i na zawsze, kto wie?) dyskryminowani będą biali, mężczyźni, heteroseksualiści, chrześcijanie/katolicy, tradycjonaliści, „neoliberałowie”. To dlatego w USA nie dziwi film lub serial, w którym wszyscy główni bohaterowie są nie-biali, ale nie do pomyślenia byłaby już produkcja z samymi białymi postaciami. To dlatego dużo mniejszym ryzykiem jest obsadzić postać homoseksualną w roli bohatera pozytywnego niż szwarc-charaktera opowieści. To dlatego nie powinny odbywać się już nigdy panele dyskusyjne z udziałem samych mężczyzn, ale żadnych kontrowersji nie budzą panele dyskusyjne z udziałem samych kobiet. Mniej jest ważne, co się mówi w debacie publicznej. Ważniejsze jest, kto mówi. Osoba mówcy stała się ważniejszym komunikatem od treści wypowiedzi. Nie formułuje się już tez lub argumentów. Formułuje się tezy i argumenty jako czarnoskóra ateistyczna lesbijka lub jako biały protestancki ojciec rodziny. Pierwsze zostaną inaczej odebrane i ocenione przez publiczność aniżeli drugie, nawet jeśli będą dokładnie takimi samymi tezami i argumentami. Co więcej, istnieje cały szereg rzeczy, które wolno mówić przedstawicielom jednych tożsamości, ale już są zakazane w ustach przedstawicieli innych tożsamości. W np. show-biznesie gradacja jest jasna: biały komik może powiedzieć mniej niż czarnoskóry; czarnoskóry komik hetero mniej niż czarnoskóry gej; czarnoskóry gej mniej niż czarnoskóra lesbijka; a czarnoskóra lesbijska mniej niż czarnoskóra osoba niebinarna. Chrześcijanin może powiedzieć mniej niż ateista; ale ateista może powiedzieć mniej niż muzułmanin. Osoba wysportowana może powiedzieć mniej niż otyła. (…)

 

***

U podłoża obecnych sukcesów prawicowego populizmu leżało porzucenie przez jego propagatorów części prawicowej tożsamości ideowej (akurat tej, którą prawica wcześniej dzieliła z liberałami, czyli wolnorynkowego podejścia do kwestii ekonomicznych) i sięgnięcie do arsenału socjalnej lewicy. Jednym ze scenariuszy dalszych bojów ideowych w świecie Zachodu jest – owszem – klęska prawicowego populizmu i wejście lewicy spod znaku woke w rolę głównego adwersarza liberałów. Jednak nie można wykluczyć, że i to pokolenie lewicy czeka podobny zawód, jaki stał się 15 lat temu udziałem lewicy obiecującej nowy paradygmat na zgliszczach banku Lehman Brothers. Otóż prawdziwie groźnie zrobi się, jak populistyczna prawica, aby zapobiec swojemu upadkowi, znów postanowi buszować w arsenale lewicy, ale w arsenale woke-lewicy. Bo – bądźmy szczerzy – no-platforming, cancel culture i safe spaces (wykluczające – dla odmiany – z debaty ludzi o nieprawicowych poglądach) to narzędzia, które do zbrojnych ramion prawicowców pasowałyby jak ulał. I ta konstatacja ostatecznie przesądza o pokrewieństwie dwóch najmocniejszych dzisiaj wrogów wolności po obu stronach polityczno-ideowego spektrum.

 

Igrzyska Wolności 2018: o społeczeństwie obywatelskim w kontekście Polski i Węgier :)

Polska i Węgry w ostatnich latach niezwykle często wymieniane są w jednym zdaniu. Niestety relatywnie rzadko dzieje się tak ze względu na przywoływanie starego, dobrego przysłowia o dwóch bratankach. Częściej w takich okolicznościach tematem jest degeneracja ustrojowa demokracji liberalnych w tych dwóch państwach w kierunku modelu autorytarno-plebiscytarnego.

Ponieważ proces ten na Węgrzech rozpoczął się 5 lat wcześniej aniżeli w Polsce, to właśnie państwo rządzone żelazną ręką przez Viktora Orbana i jego Fidesz znajduje się w centrum zainteresowania. Wielokrotnie formułowana jest teza, że dla Polski informacje płynące z Budapesztu są niczym spojrzenie w kryształową kulę i zobaczenie własnej przyszłości po kolejnych pięciu latach rządów PiS i Jarosława Kaczyńskiego.

Orban otwarcie formułuje program „nieliberalnej demokracji”. Taka demokracja to system, w którym nadal odbywają się wybory, ale większość nie jest już w metodach sprawowania władzy ograniczona żadnymi prawami mniejszości. Kto jest z mniejszości, ten jest w istocie zdany na łaskę i niełaskę rządzących. Teoretycznie taką władzę można usunąć w każdych kolejnych wyborach, są one formalnie wolne, opozycja istnieje, kandyduje, nie jest malowaną opozycją, tylko zrzesza autentycznych przeciwników władzy. W praktyce jednak nie ma szans, aby wygrał ktoś inny niż Fidesz. Nie w małym państwie, gdzie partia władzy spenetrowała swoimi ludźmi w zasadzie wszystkie struktury państwa, poddała skutecznej kontroli prawie wszystkie media, szachuje konkurencję polityką kar finansowych, ustanowiła nad społeczeństwem „efekt mrożący”, bo wszyscy są świadomi, że na Węgrzech zarabiać pieniądze, robić karierę czy realizować swoje przedsięwzięcia można tylko i wyłącznie z poparciem pana premiera.

Fidesz osiąga w tej rzeczywistości większość konstytucyjną, zatem w gruncie rzecz jego zamach na system ograniczeń władzy politycznej i przejście od demokracji liberalnej do plebiscytarnej był legalny. W Polsce PiS większości konstytucyjnej nie ma, ale odebrawszy lekcje od bratanka skupia główne siły na kilku newralgicznych punktach i usiłuje zmienić ustrój zwykłymi ustawami dotyczącymi sądów lub przekształcając krajobraz medialny. Tylko fakt, iż Polska jest większym krajem, który oferuje siłą rzeczy więcej przestrzeni i możliwości, powoduje, że PiS nie udało się jeszcze zostać panem karier zawodowych Polaków poza (pokaźną jednakowoż) strefą spółek skarbu państwa.

Opozycja w obu krajach wydaje się nie mieć siły, aby skutecznie stawić czoła władzy. Na Węgrzech rozbita do cna, w Polsce zbierająca resztki sił i szukająca jedności. Jednak i tu, i tu postawiona przed trudnym intelektualnie wyzwaniem zmieniających się oczekiwań przygniatającej większości elektoratu, który nawet jeśli boi się Kaczyńskiego czy Orbana, to równocześnie postrzega dawny porządek demokratyczno-liberalny, jako niesprawiedliwy dla „małego człowieka”, elitarny, niedorastający do aspiracji obywatela środkowej Europy w XXI w. Koncepcja nowej oferty dla nich jawi się na razie nader mgliście. Pomagać chcą organizacje obywatelskie, ale poziom nieufności pomiędzy nimi a partiami opozycji bywa wielką barierą.

Już w sobotę, 10 listopada (godz. 15.00), w ramach Igrzysk Wolności w Łodzi porozmawiamy o tych sprawach w następującym gronie: Paweł Kasprzak – lider ruchu Obywatele RP, Andrea Virág – węgierska analityczka w Republikon Institute, Balázs Gulyás – węgierski socjolog i aktywista, Kamila Gasiuk-Pihowicz – posłanka Nowoczesnej oraz Borys Budka – wiceprzewodniczący PO, były minister sprawiedliwości.

„Społeczeństwo obywatelskie i wybory: możliwości współpracy. Przykłady z Polski i Węgier” – panel dyskusyjny

sobota, 10 listopada, godz. 15:00, Łódź, EC1 // Sala C (II piętro) // j. angielski

  • Paweł Kasprzak – polski publicysta, lider ruchu Obywatele RP,
  • Andrea Virág – węgierska badaczka i analityczka w Republikon Institute,
  • Balázs Gulyás – węgierski socjolog i aktywista, wykładowca na Uniwersytecie im. Loranda Eötvösa (ELTE),
  • Kamila Gasiuk-Pihowicz – polska polityk, prawniczka, posłanka Nowoczesnej,
  • Borys Budka – wiceprzewodniczący Platformy Obywatelskiej, polski prawnik, doktor nauk ekonomicznych, nauczyciel akademicki, były minister sprawiedliwości
  • Prowadzenie: Piotr Beniuszys – „Liberté!”

Wydarzenie specjalne organizowane przez European Liberal Forum oraz Republikon Institute

Imigracja: sprawdzian dla Europy – rozmowa Joanny Łopat z Francescą Borri :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

 

„Moja młodość, ze wszystkimi zaletami i wadami tamtego okresu, skończyła się w Bośni, gdy obryzgały mnie kawałki ludzkiego mózgu. Miałam wtedy 23 lata”. Przeczytałam twoją wypowiedź i nie mogłam się otrząsnąć. Co się musi stać, żeby dwudziestolatka zrezygnowała z wygodnego życia i pojechała w miejsca, gdzie śmierć jest codziennością?

Wszystko zaczęło się w Kosowie. To było moje pierwsze tak silne doświadczenie – konfrontacja ze światem zewnętrznym innym niż europejski, zachodni. Pojechałam tam jako pracownik ambasady, a moja praca polegała na tym, że miałam odmawiać przyznania wizy. Budynek był dwupiętrowy. Ja pracowałam na parterze. Odbierałam telefony, po czym mówiłam, że numer jest niewłaściwy. Podawałam inny. Do biura na pierwszym piętrze, ale tam nikogo nie było. I tak w kółko. Szaleństwo. Mój przełożony widział, że czuję się w tej sytuacji wyjątkowo niekomfortowo. I miał tylko jedną radę: „Wejdź rano do biura, zamknij drzwi i już ich nie otwieraj. Zapomnij o tym, co się dzieje na zewnątrz”.

Nie mogłam. Musiałam podjąć decyzję – gdzie chcę być, po której stronie drzwi. Zdałam sobie sprawę, że ponoszę odpowiedzialność za to, co się tam dzieje, za tych ludzi. Dla mnie stało się oczywiste – muszę zmienić pracę, wyjść z budynku ambasady. Tak doszło do mojej konfrontacji z rzeczywistością – wojenną i powojenną.

Zapadła decyzja. Otworzyłaś drzwi. Zrobiłaś krok w kierunku linii ognia.

To nie jest kwestia podjęcia decyzji. To się dzieje. Nagle jesteś na wojnie. W centrum konfliktu. Tak jak to się stało w wypadku Syrii. Pojechałam tam, by relacjonować rewolucję, pokojowe demonstracje. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Agresywna reakcja rządu, wojna, z każdym kolejnym dniem było coraz gorzej. W takiej sytuacji można poczuć się jak w pułapce. W pułapce wojny. Ale jednocześnie zdałam sobie sprawę, że już nie ma odwrotu. Nie można zlekceważyć tego, co się zobaczyło. Bo jeśli raz coś się zobaczy, to nie da się udawać, że tego nie ma. To kwestia odpowiedzialności. Oczywiście możesz oszukiwać siebie i innych, ale zawsze to będzie kwestia twojej osobistej odpowiedzialności za to, czego jesteś świadkiem.

To nie jest kwestia podjęcia decyzji. To się dzieje. Nagle jesteś na wojnie. W centrum konfliktu.

W twoim wypadku to była odpowiedzialność dziennikarska.

Tak. Podam ci przykład z Syrii. Najtrudniejszy moment, jaki tam przeżyłam, zdarzył się podczas ataku z użyciem bomb beczkowych. Byłam jedyną dziennikarką obecną w tym czasie na miejscu. Zdałam relację ze zdarzenia. Mam świadków. I kto wie – może przyda się to kiedyś historykom, może zostanie wykorzystane podczas procesów sądowych. Ważne jest to, że jeśli jest się jedyną osobą, która może coś zrobić, to nie wolno schować głowy w piach.

Francesca, ale przecież obie wiemy, że wykonujesz krok, który może cię kosztować życie, i to bez żadnej gwarancji, że to ma sens. Wychodzisz z tego cało, piszesz relację, a wydawca gazety może ci powiedzieć: „Za mało krwi”. Albo chcesz pokazać coś więcej niż atak bombowy, szerszy kontekst, a słyszysz, że ich interesuje tylko krew – powierzchowny opis sytuacji.

I tak się dzieje. Dlatego gazety upadają. Rozmawiamy o kondycji mediów, o ich coraz niższym poziomie, ale ostatecznie to nie ma sensu. Wydawcy w większości nie są zbyt inteligentnymi ludźmi. Większość z nich nigdy nie była na wojnie. Ich jedynym osiągnięciem była walka, którą stoczyli o wysoki stołek w newsroomie. Oni nie wiedzą nic o dziennikarstwie wojennym. Siedzą przed ekranem komputera i nie mają pojęcia, nie mogą mieć pojęcia o tym, co się dzieje w miejscu, w którym ja jestem. Mają do dyspozycji tylko relacje. Najlepiej to było widać na przykładzie Ukrainy. Dziennikarz zakleszczony między propagandą Stanów Zjednoczonych, Rosji i Ukrainy, który nigdy nie był na miejscu, nie mógł mieć właściwego oglądu sytuacji. To samo dzieje się teraz. Nagle się okazało, że mamy samych ekspertów od problemu migracji. Co oni mogą wiedzieć, jeśli przez lata ignorowali ten temat, a teraz widzą tylko wycinek problemu, który narasta od lat?

Dokładnie. To jest pytanie, które zadaję sobie od czasu, gdy sama spotkałam uchodźców na swojej drodze. Jak to możliwe, że wojna w Syrii trwa od ponad czterech lat, a dziennikarze i politycy w Europie reagują dopiero wtedy, gdy konflikt – w pewnym sensie – dociera do granic Europy? To zresztą nie dotyczy tylko Syrii. W Afryce prowadzi się wojny, które trwają latami. Ludzie umierają. Ale my tego nie widzimy. Nie przykładamy do tego wystarczająco dużej uwagi.

Pierwsi dżihadyści pojawili się w Syrii w październiku 2012 r. I nikt się tym nie przejął. Dziennikarze – ci lepsi ode mnie, ja w tym czasie nie miałam jeszcze doświadczenia – zapowiadali, że to początek wielkiego chaosu. Ale nikt w Europie się tym nie zajął. I dla mnie jako dziennikarki to bardzo frustrujące. My jesteśmy w terenie. Widzimy pewne rzeczy u samego początku. Możemy zareagować, zanim będzie za późno. Ale nie wszyscy chcą nas słuchać. O pierwszych uchodźcach, którzy docierali do Europy, narażając swoje życie, wiedzieliśmy już w roku 2012. Kontaktowaliśmy się między innymi z Al-Dżazirą z pytaniem, czy możemy towarzyszyć uchodźcom? Nie odpowiedzieli. Teraz wszyscy chcą takich relacji.

Są wyjątki. Jeśli uda ci się wygrać walkę z wydawcą i przekonać go do opublikowania tego, na czym ci zależy, to zazwyczaj te teksty najlepiej się sprzedają. I być może to jest szansa dla dziennikarstwa. Może przyszłością mediów drukowanych są dłuższe, pogłębione analizy, dla tych, którzy są gotowi kupić gazetę i chcą przeczytać coś więcej niż krótką informację powszechnie dostępną w internecie.

Ostatecznie, gdy patrzysz na to, co się stało w Syrii, masz poczucie, że dziennikarze i dziennikarstwo przegrało? Zawiedliśmy?

Tak. Zdecydowanie. Większość dziennikarzy chce po prostu zarobić pieniądze. Nie chcą za bardzo angażować się w konkretną historię. Tych, którzy to robią, jest niewielu.

Podam ci przykład. Poproszono mnie, żebym zajęła się uchodźcami. Nie chciałam tego robić, bo wiem, że we Włoszech są dziennikarze, którzy z racji tego, że nasz kraj jest szczególnie narażony na problem migracji, zajmują się tym tematem od dawna. Miałam poczucie, że oni powinni to zrobić. Zdecydowałam się tylko na relację z Węgier o uchodźcach i z Grecji o kryzysie. Bo czułam, że muszę. Że ze swoim doświadczeniem z Syrii powinnam się tym zająć. Dokonałam wyboru. Tymczasem wielu dziennikarzy po prostu skacze po tematach. To przerażające. Wpadają w epicentrum problemu – do Gazy albo do Aleppo – bez żadnego przygotowania. Z tego powodu nie mogą liczyć na wsparcie lokalnych społeczności. A potem znikają.

Większość dziennikarzy chce po prostu zarobić pieniądze. Nie chcą za bardzo angażować się w konkretną historię. Tych, którzy to robią, jest niewielu.

À propos zniknięć. W jednym z twoich artykułów, który napisałaś dla „The Guardian”, przeczytałam, że w Syrii zostało porwanych około 300 dziennikarzy. Co się z nimi dzieje? Dlaczego nie słyszymy o ich zniknięciach?

Większość tych dziennikarzy została porwana przez własną głupotę. Przez swoją naiwność. To zazwyczaj młodzi freelancerzy, którzy nie przestrzegają podstawowych zasad bezpieczeństwa. Ale także wina dziennikarzy, którzy zlecają im napisanie artykułu. Właśnie im, młodym freelancerom, bo tylko oni zrobią to, czego nie chcą zrobić etatowi dziennikarze – ci, którzy wolą bezpieczne newsroomy. Dla grup przestępczych to okazja. Jednocześnie warto zaznaczyć, że tak naprawdę na niebezpieczeństwo bardziej narażeni są dziennikarze lokalni.

Dlaczego?

Dlatego, że korespondent zagraniczny ma wsparcie swojego rządu i może wrócić do kraju. Tymczasem lokalni dziennikarze są zabijani i nikt o tym nie wie. Nikt się tym nie przejmuje.

Ty też jesteś freelancerką. Też zaczynałaś jako osoba niedoświadczona i to od razu w tych najbardziej niebezpiecznych miejscach.

Ja szybko zrozumiałam, że najlepszą ochronę są w stanie zapewnić sami Syryjczycy, zwykłe osoby. W moim wypadku to były kobiety. Żeby stać się jedną z nich, nosiłam hidżab. Oczywiście łatwo można było mnie zdemaskować. Bo nawet jeśli mam ciemne oczy, to są szczegóły, które mnie zdradzają. Jestem wyższa od przeciętnej Syryjki i drobniejsza. Zdradza mnie sposób, w jakim chodzę. Patrzę odważnie przed siebie. Oni czują, że jestem z innego porządku, ze świata Zachodu. Nawet moje dłonie zdradzają pochodzenie. Kiedyś moja syryjska opiekunka przedstawiła mnie jako swoją kuzynkę. Byłyśmy w grupie Syryjek. Przyglądało mi się małe dziecko, po czym pobiegło do mamy, mówiąc: „Ona nie jest jej kuzynką. Spójrz na dłonie”. Ale to właśnie kobiety mają w sobie ciekawość. Jak już mnie zdemaskują, to chociaż nie znam arabskiego, otaczają mnie, mówią do mnie. I cała sytuacja zatacza koło. Dżihadysta obserwujący taką sytuację – mnie wśród innych kobiet traktujących mnie jak swoją – myśli, że jestem Syryjką.

Mówisz o Syryjczykach z bardzo dużą sympatią. Dali ci bezpieczeństwo, ale też doprowadzili do sytuacji, w której tyle osób ginie. I ty też byłaś zagrożona.

We Włoszech jest taka bardzo popularna książka dotycząca Syrii – „Il paese del male…” (Kraj zła). Napisał ją dziennikarz, który został porwany w Syrii – Domenico Quirico. Uważam, że to jest propaganda rasizmu. Nie można tak mówić Syryjczykach. Tak jak o Włoszech nie można mówić tylko przez pryzmat mafii. Ci ludzie są ofiarami. Znajdują się w pułapce między reżimem, rebeliantami i ISIS. Ci, którzy walczą, w większości nie są Syryjczykami. Nawet jeśli jutro zostanę porwana, to nie chciałabym, by ktoś napisał, że Syria to kraj zła.

Bardzo ich bronisz. Masz do tego prawo, bo ich poznałaś, bo byłaś w ich kraju. Dlatego ciekawi mnie twoja opinia na temat uchodźców, którzy zmierzają do Europy lub już w niej są. Ja poznałam zaledwie kilka rodzin. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie, bardzo dobre zresztą. Ale jednocześnie rozumiem strach przed innym. Szczególnie w kontekście terroryzmu, którym jesteśmy straszeni od lat.

Prawda jest taka, że my w Europie nie wiemy nic o islamie. Ja sama niewiele wiedziałam, gdy pierwszy raz pojechałam na Bliski Wschód. Zaczęłam w Palestynie, po drugiej intifadzie. Słyszałam o samobójczych atakach, o terrorystach. Dotarłam na miejsce i okazało się, że moje wyobrażenia o tym, co tam zastanę, znacznie różniły się od tego, o czym wcześniej słyszałam. To samo jest z kulturą arabską.

Pod wieloma względami kultura arabska jest lepsza od naszej. Dla mnie idea, że społeczność jest ważniejsza od jednostki, że jesteś tym, kim jesteś, bo wpływ mają na ciebie twoi przyjaciele, rodzina, to coś wyjątkowego.

Ja i ty, nawet jeśli nie jesteśmy osobami wierzącymi, wyrosłyśmy z kultury chrześcijańskiej, nie możemy powiedzieć, że nie jesteśmy chrześcijankami. To jest w nas – czy tego chcesz, czy nie. Ale konfrontacja z inną kulturą i religią to coś niezwykłego. Chrześcijaństwo to religia winnych. Tymczasem islam jest zupełnie inny. To religia radości. Dżihad jako idea to walka o wartości. I w tej walce nie należy się poddawać. To daje siłę. Spójrz, jak wytrwałe są te uchodźcze rodziny. Spójrz na młodych. Na arabską wiosnę. Oni potrafią walczyć o swoje. A my? Ja nie mam umowy o pracę. Nie mam nic. Młodych ludzi w Europie zabezpieczają rodzice. I nic z tym nie robimy. Nie buntujemy się. Oni mają odwagę, której nam brakuje.

Pod wieloma względami kultura arabska jest lepsza od naszej. Dla mnie idea, że społeczność jest ważniejsza od jednostki, że jesteś tym, kim jesteś, bo wpływ mają na ciebie twoi przyjaciele, rodzina, to coś wyjątkowego.

Z pewnością są w nich siła, determinacja i swoista radość. Ale spójrz na to, co się dzieje. Na jak długo im tej energii wystarczy? Przybywają – po pokonaniu morderczej drogi – do Europy i liczą, że czeka na nich lepsze życie. A tymczasem są mury, druty kolczaste, obozy. I nawet gdy przejdą ten trudny etap, to nie mogą liczyć na luksusy. Dlatego należy się spodziewać wielkiego rozczarowania i pewnie złości. Należy się spodziewać problemów.

Zgadzam się. Ich oczekiwania nie zostaną w Europie zaspokojone. To na pewno. Ale problemy mogą się pojawić wraz z drugą generacją uchodźców. Ci, którzy uciekają teraz, mają świadomość, że to jedyna szansa na przeżycie. Że za sobą zostawiają zgliszcza i wojnę. Mają w sobie dużo pokory. Syryjczycy są inni od imigrantów na przykład z Afryki. W Syrii przed wojną standard życia nie różnił się bardzo od standardów, do których my jesteśmy przyzwyczajeni. Oni nie przyjeżdżają z biednego kraju. Większość z nich to muzułmanie niewierzący. Większość z nich ma wyższe wykształcenie. Oczywiście ich poziom się różni. Inaczej wyedukowany jest inżynier w Syrii, inaczej w Europie. I na pewno syryjski inżynier nie może się spodziewać, że szybko znajdzie zatrudnienie poza swoim krajem. Na pewno nie będzie mieszkał w najlepszej dzielnicy Berlina. Uchodźcy trafią na przedmieścia. I z pewnością będą rozczarowani. Tym bardziej że większość z nich przyjeżdża z dziećmi. Nie jednym, dwoma, ale kilkoma. Utrzymać tak dużą rodzinę jest trudno nawet dobrze zarabiającym Europejczykom. Z trudem wyobrażam sobie to, co się stanie w najbliższym czasie. Najbardziej obawiam się radykalizacji wśród Europejczyków.

Zgadza się. Chwilę przed naszym wywiadem znalazłam dane, z których wynika, że 56 proc. Niemców uważa, że nie należy przyjmować więcej uchodźców. To o 10 punktów procentowych więcej niż miesiąc temu. We wrześniu z kolei tylko 28 proc. sprzeciwiało się otwieraniu granic dla Syryjczyków. Dlatego obawiam się, że fala uchodźców z Syrii wywoła ruchy nacjonalistyczne.

Teraz wszystko zależy od nas. Od tego, czy zrozumiemy, że uchodźcy w konsekwencji przyniosą nam wzrost gospodarczy. Bo Europa go potrzebuje, jest przecież w kryzysie. Ale biedni Europejczycy właśnie uchodźcom mogą zacząć przypisywać winę za swoją sytuację. Ponieważ w miejscu, w którym mieszkają, przepaść między biednymi i bogatymi jest ogromna.

Ta przepaść może zostać zagospodarowana przez rasistów i ich propagandę.

Tego się obawiam. I to już – moim zdaniem – widać. Dlatego gdy zostałam poproszona o zdanie relacji z tego, jak hojnie Europejczycy przyjmują uchodźców, odmówiłam. Media trochę przesadziły. Oczywiście, zwykli ludzie zachowują się lepiej niż politycy, ale najwięcej gestów sympatii widziałam w tych krajach, w których uchodźcy byli tylko przejazdem.

Widziałam to samo. W Serbii i na Węgrzech koce i jedzenie zostawiali zwykli przechodnie. Rząd za to podstawiał autobusy, pociągi. Po co? Po to, by odsunąć od siebie tych ludzi. Ten gest dostrzegłam, zanim jeszcze wszystkie media zwróciły się w stronę Węgier. I teraz mam dylemat. Czytam wstrząsające ludzkie historie – i to jest jedna strona problemu. Druga strona to rozwijająca się propaganda przeciwko uchodźcom. Brakuje mi miejsca pośrodku.

Widzę to podobnie. Nie chcę, żeby to zabrzmiało cynicznie, ale zastanawiam się, ile łzawych historii jest w stanie przeczytać zwykły czytelnik. Jedną, dwie, trzy? Dlaczego wydawcy nie chcą pokazać problemu w szerszym kontekście? Chociażby wyjaśnić, dlaczego oni uciekają właśnie teraz? Chciałabym poznać ludzi, którzy pomagają, oraz ich intencje. Ale wydawcy tego nie chcą. Dlaczego? Bo w te tematy wkracza polityka. Podam ci przykład. W Bagdadzie od lipca trwają demonstracje zsekularyzowanych Irakijczyków. Od lipca! Zgłosiłam kilka tematów do różnych mediów i nikt nie chce się tym zająć. Bo to temat polityczny! Bo według nich demonstranci nie reprezentują większości Irakijczyków. To absurd. Oni przecież wypełniają place Bagdadu! Ale o Irakijczykach wygodniej jest myśleć, że wszyscy są szyitami. Dlatego dziennikarze powinni mieć odwagę o tym pisać. Przemycać informacje niewygodne dla głównych mediów.

Dlaczego wydawcy nie chcą pokazać problemu w szerszym kontekście? Chociażby wyjaśnić, dlaczego oni uciekają właśnie teraz?

Wierzysz w taką dziennikarską solidarność?

Nie. Ale muszę wykonywać swój zawód i robić to najlepiej, jak potrafię. Nie wiem, czy jako dziennikarka, czy pisarka. Znajdę sposób. Na razie wracam do Syrii. Tam jest teraz moje miejsce

Jak skuteczniej walczyć o wolność – relacja z Liberty Forum 2015 :)

Tegoroczne polskie Święto Niepodległości i własne urodziny spędziłem na jednym z największych na świecie świąt wolności jakim niewątpliwie jest Liberty Forum (11 i 12 listopada br.). Organizowana przez Atlas Network w Nowym Jorku konferencja co roku przyciąga kilkuset współpracowników organizacji wolnościowych z całego świata. To doskonała okazja do wymiany doświadczeń i podzielenia się najlepszymi praktykami, które można wykorzystać potem w swoich krajach. Podczas Forum można było także usłyszeć i poznać wybitnych ekonomistów, prawników, przedsiębiorców i ekspertów od polityki gospodarczej. W końcu, wzorowany na „speed dating” „speed networking”, a także dyskusje kuluarowe czy najbardziej wolnościowa kolacja na świece – „Freedom Dinner” – to szansa na nawiązanie ważnych kontaktów czy przyjaźni pomiędzy organizacjami. Liberty Forum otworzył Alejandro Chafuen, prezydent Atlas Network, podkreślając, że sir Anthony Fisher, twórca wielu najsilniejszych wolnościowych think tanków (m.in. brytyjski Institute of Economic Affairs), byłby dumny widząc jak wiele osób aktywnie i coraz skuteczniej działa na rzecz zwiększania poziomu wolności i praworządności na świecie.

Atlas 1

Liberty Forum to także okazja do nagrodzenia tych osób i organizacji, które osiągnęły najbardziej spektakularne sukcesy na wolnościowym froncie, a także przyznania grant’ów dla najbardziej obiecujących projektów. Zwycięzcą tegorocznego konkursu Think Tank Shark Tank został Admir Čavalić z Bośni i Hercegowiny, który wygrane 25 tys. dolarów przeznaczy na organizację w Sarajewie festiwalu „Balkan’s Liberty Fest”. Celem tego wydarzania nie będzie wyłącznie promowanie wolnościowych idei, ale także wywarcie wpływu na kulturę, tak aby skuteczniej konkurować z ruchami etatystycznymi i kolektywistycznymi na poziomie emocji. Najważniejszą tegoroczna nagrodą w wysokości 100 tys. dolarów, przyznaną za wybitne osiągnięcia, była Templeton Freedom Award. Trafiła ona do amerykańskiego Acton Institute za film Poverty Inc. Ten niezwykle poruszający dokument oparty na ponad 200 wywiadach z przedstawicielami 20 krajów pokazuje nieskuteczność a często wręcz szkodliwość programów pomocowych oferowanych przez państwa rozwinięte dla krajów rozwijających się. Przekazywana, m.in. do krajów afrykańskich pomoc, przynosi przede wszystkim korzyści pomagającym a nie osobom, które pomocy potrzebują, niszcząc jednocześnie indywidualną przedsiębiorczość i kreatywność. Ten profesjonalnie zrealizowany i nagradzany film dokumentalny ma na celu zmianę opinii społeczeństw krajów bogatszych pokazując, że dotychczasowe formy wsparcia z udziałem rządów i współpracujących z nimi dużych organizacji, wymagają gruntownych zmian, w interesie wolności i godności mieszkańców krajów biedniejszych.

IMG_9178

Niezwykle ciekawie wypada porównanie dwóch najciekawszych moim zdaniem paneli. W pierwszym swoimi wieloletnimi doświadczeniami dzielili się przedstawiciele uznanych think tank’ów tacy jak Ed Feulner (Heritage Foundation), Michel Kelly-Gagnon (Montreal Econonomic Institute), Darcy Olson (Goldwater Instittue), Cristian Larroulet (Centro de Emprendimiento e Innovación) i David Nott (Reason Foundation). Podkreślali jak ważne jest codzienne mierzenie skuteczności działania think tanków zarówno pod względem ilościowym jak i jakościowym. Uczestniczący w panelu Cristian Larroulet z Chile słusznie zauważył, że 90 proc. think tanku to tak naprawdę kapitał ludzki dlatego organizacje powinny starać się przyciągać najlepszych ludzi, którzy są jednocześnie przekonani do misji tych organizacji. Michel Kelly-Gagnon przypomniał także, że think tank to organizacja, która produkuje idee i dlatego powinna w swoich działaniach przypominać przedsiębiorstwa i korzystać, przede wszystkim w procesach zarządzania, z mechanizmów stosowanych w biznesie. W innym panelu wystąpili z kolei znacznie młodsi uczestnicy, którzy dyskutowali o tym jak think tanki powinny docierać do „pokolenia Milenium” (inaczej „Generacja Y, przede wszystkim osoby urodzone pomiędzy pierwszą poł. lat 80-tych i końcówką lat 90-tych). Jared Meyer (Manhattan Institute) podkreślał, że należy cały czas zestawiać wolny rynek z kontrolą polityków, ponieważ generacja Y nie lubi być kontrolowana. Jak zauważyła Gloria Álvarez z Gwatemali trzeba przekaz znany z historii „Ja, ołówek” (genialna opowieść „I, pencil” Leonarda E. Reada z FEE wykorzystana m.in. przez Miltona Friedmana w serialu „Free to Choose”, o fenomenie wolnego rynku na prostym przykładzie ołówka) zastąpić przekazem „Ja, iPhone”. Christiana Hambro z brytyjskiego Institute of Economic Affairs zaprezentowała narzędzia jakimi udaje im się docierać do „pokolenia Milenium” – dynamiczne konferencje z krótkimi wystąpieniami, poruszanie takich tematów jak ekonomia „Gry o Tron” czy skierowany do młodzieży licealnej EA Magazine. Z kolei Milica Kostić z Serbii przypominała, że „generacji Y” zależy na uczestnictwie w zmianie a więc działania na rzecz wolności i praworządności mogą im uczestnictwo w zmienianiu rzeczywistości umożliwić.

IMAG4339

Nie mogło mnie też zabraknąć, jako Polaka, na prezentacji poświęconej sytuacji na Ukrainie. Yuliya B. Tychkivska (Bendukidze Free Market Center) podkreślała jak ważnym elementem mobilizacyjnym dla Ukraińców był Majdan, który był walką o przestrzeganie na Ukrainie europejskich wartości. Przyznała też, że Ukraina potrzebuje obecnie bardzo głębokich reform, a ich dotychczasowe tempo jest zdecydowanie zbyt wolne, co sprzyja m.in. utrzymaniu silnej kontroli oligarchów nad systemem polityczno-gospodarczym. „Przykład Ukrainy pokazuje, że brak reform albo wolne reformy służą oligarchizacji gospodarki” – powiedziała Yuliya Tychkivska. Kolejny ciekawy wykład miał miejsce podczas „Leonard Liggio Lecture”, podczas którego wystąpił Randy Barnett, amerykański prawnik zajmujący się m.in. ekonomiczną analizą prawa. Opowiedział on m.in. o swojej najnowszej książce „Our Republican Constitution: Securing the Liberty of „We the People””. Barnett porównuje w niej republikańską i demokratyczną konstytucję. Nie chodzi tu jednak o nazwy dwóch największych amerykańskich partii, ale o zbiór wartości, z którymi wiążą się te dwie interpretacje najważniejszego aktu prawnego w USA. W przypadku konstytucji demokratycznej lud (z ang. the people) rozumiany jest jako byt grupowy, mający pewną kolektywną, wyrażaną wspólnie i większościowo wolę. Z kolei konstytucja republikańska, która zdaniem autora jest bliska idei Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych, to wizja w której lud jest przede wszystkim zbiorem jednostek (z ang. we the people as individuals) a priorytetem konstytucji jest obrona ustalonego porządku prawnego, wolności jednostek i rządów prawa.IMAG4349

Liberty Forum to także wiele innych paneli, spotkań (w tym niekonwencjonalna metoda spotkań dyskusyjnych i pracy wspólnej nad projektami pod nazwą „un-conference”), przemówień i nagród (m.in. konkurs John Blundell Elevator Pitch oraz wyniki konkursu filmowego „Lights, Camera, Liberty!”). Całość zwieńczyła wspomniana już „Freedom Dinner”. Toast do wolności wygłosiła podczas kolacji Yuliya Tychkivska i był to przede wszystkim toast za wolną i praworządną Ukrainę. Z kolei głównym mówcą podczas kolacji był amerykański wolnościowy politolog Charles Murray. Podkreślał on, że jednym ze sposobów walki ze szkodliwymi i nadmiernymi państwowymi regulacjami jest aktywny sprzeciw i niestosowanie się do tych regulacji. Jeżeli w takim obywatelskim sprzeciwie udział wezmą miliony, biurokraci nie nadążą ze ściganiem i oskarżaniem wszystkich protestujących. Na zakończenie kolacji odbyła się też licytacja egzemplarza książki Ayn Rand „Atas zbuntowany”, który należał do zmarłego w 2014 r. Leonarda Liggio. Aukcję kwotą $10,000 wygrał Gerry Ohrstrom, a środki trafią na wsparcie projektów Atlas Network.

BeFunky Collage

Konferencja Liberty Forum to prawdziwe święto wolności, ale też źródło wiedzy i motywacji do pracy dla think tanków z całego świata. Jak napisał w książce „Odkrywając Wolność” prof. Leszek Balcerowicz „walka o wolność nigdy się nie skończy – chyba że pozwolimy sobie tę wolność odebrać”. Liberty Forum 2015 pokazało, że są na świecie setki ludzi, którzy są w stanie mobilizować miliony, na rzecz obrony i wzmacniania wolności i praworządności.

Wrocław Global Forum 2012 – Relacja. :)

W dniach 31 maja – 2 czerwca 2012 roku Wrocław gościł prestiżowe Wrocław Global Forum 2012, współorganizowane przez The Atlantic Council of the United States. Tegoroczna edycja była zatytułowana „Reinventing the West: Prosperity, Security and Democracy at Risk?”. Przez trzy dni eksperci, politycy i ekonomiści dyskutowali na różnorodne tematy w trakcie licznych paneli.

Po oficjalnym otwarciu Forum przez Prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza i Przewodniczącego Atlantic Council Fredericka Kempe, głos zabrał Lech Wałęsa. W swoim przemówieniu podkreślał potrzebę zmian politycznych i reform gospodarczych, które umożliwiłyby rozwój przedsiębiorczości. Były prezydent powiedział, że współczesna generacja to największa nadzieja na zmiany w radykalnie ewoluującym obecnie świecie, jako przykład przytaczając wydarzenia Arabskiej Wiosny.

Na pierwszy panel zatytułowany „The Path Forward for the Eastern Partnership” złożyły się przemowy Wicepremiera Ukrainy Wałerija Choroszkowskiego oraz mołdawskiego Ministra Obrony Vitalie Marinuta. W przemówieniach obaj mówcy starali się eksponować pozytywne zmiany, jakie zachodzą w ich państwach. Kontrowersyjna kwestia byłej premier Julii Tymoszenko została podniesiona dopiero w pytaniu z sali, ale Wicepremier Ukrainy uniknął jednoznacznej odpowiedzi jak ten problem rozwiązać.

Wniosek, jaki wypłynął z panelu zatytułowanego “The Transatlantic Partnership: Global Superpower or Fading Giant?” można sprowadzić do stwierdzenia, że mimo faktu borykania się przez Europę i Stany Zjednoczone z poważnymi problemami, pozostają one niezmienne najważniejszymi aktorami na międzynarodowej scenie politycznej. Paneliści zwrócili uwagę, że politycy nadal nie wkładają wystarczająco dużo wysiłku w budowanie partnerstwa transatlantyckiego, nie zważając na rekomendacje ekspertów w tym zakresie. Jiri Schneider, Wiceminister Spraw Zagranicznych Czech porównał Europę i Stany Zjednoczone do katamaranu na wzburzonych wodach – ciągle trzyma się razem, ale poszczególne części powoli zaczynają płynąć w różnych kierunkach.

Doradca ukraińskiego Prezydenta Hanna Herman, przewodniczący partii UDAR Vitaly Klitschko oraz były Prezydent Aleksander Kwaśniewski wzięli udział w panelu pod tytułem “Ukraine: Teetering on the Edge”. Interesująca dyskusja skupiła się przede wszystkim na krytyce obecnego rządu ukraińskiego – zarzuty dotyczyły głównie korupcji, braku poszanowania dla demokracji oraz kwestii Julii Tymoszenko. Szczególnie ostro brzmiały wypowiedzi byłego prezydenta Polski, który podkreślał, że Ukraina znajduje się w momencie przełomowym. Jeżeli chodzi o Euro 2012, Vitali Klitschko powiedział, że „nie było żadnych bojkotów wydarzeń sportowych w ostatnim czasie. Takie wydarzenie nie było bojkotowane w Moskwie czy Los Angeles, tylko ludzie tracą na bojkotach. Euro 2012 to ogromna szansa na zmiany w Polsce i na Ukrainie. To także wizytówka dla świata. Za tydzień cały świat będzie na nas patrzył.”

W swoim wystąpieniu Wicesekretarz Stanu Thomas R. Nides podkreślił, że “w naszej dyplomacji USA i Europa nigdy nie były bliżej ze sobą związane”, dodając, że Stany Zjednoczone szczególnie cenią sobie współpracę z Polską, jako partnerem w ramach NATO. Wicesekretarz dodał, że „amerykańsko-europejskie partnerstwo gospodarcze jest kluczowe dla wszystkiego, co chcemy razem zrobić na świecie”, dlatego USA i Europa powinny jeszcze bardziej sprzyjać inwestycjom w obydwóch regionach i promować wartości gospodarcze tego partnerstwa. Największe zainteresowanie publiczności Thomas Nides wzbudził, kiedy podkreslił, że administracja Obamy zrobi wszystko, żeby znieść wizy dla Polaków do końca roku. Zapytany o szczegóły przyznał jednak, że nie może obiecać, że Kongres się na to zgodzi.

W interesującym panelu “Future of Europe” udział wzięli Elmar Brok, Štefan Füle, Anna Palacio i Quentin Peel. Panel w dużej mierze został poświęcony strefie euro, nie tylko w kontekście gospodarczym, również w kontekście kryzysu politycznego i ideologicznego. Była Minister Spraw Zagranicznych Hiszpanii Anna Palacio podkreśliła, że południowa Europa potrzebuje konkretnych decyzji i planów, a nie tylko „prac domowych” od Zachodu. Uczestnicy panelu zgodzili się, że kryzys w strefie euro to nie tylko kwestia wspólnej waluty, ale również przyszłości całej Unii Europejskiej. Jest nadzieja na przezwyciężenie obecnego kryzysu, ale środki zaradcze muszą być stanowcze i podjęte natychmiast. Quentin Peel podkreślił, że europejscy przywódcy muszą zdać sobie sprawę, że dylemat „oszczędzać czy wydawać?” jest z gruntu fałszywy i nie powinien hamować współpracy międzynarodowej, zwłaszcza na linii Berlin – Paryż.

Kolejny panel “Expect the Unexpected: CEE’s Rise in an Unstable World”, w którym udział wzięli Norman Davies, Danuta Hübner, Horst Köhler i Jan Kulczyk również skupił się na kierunku, w jakim powinna pójść Europa w obliczu kryzysu. Jan Kulczyk postawił tezę, że zamiast ratować Grecję Europa powinna zwrócić się w stronę Afryki, która oferuje inwestorom ogromny potencjał. Z tym stwierdzeniem nie do końca zgodziła się Danuta Hübner argumentując, że europejscy inwestorzy nie znają Afryki i że w obecnej sytuacji lepiej jest inwestować pewniej. Ten argument doskonale wpisał się w to, o czym mówił Norman Davies – Europa Środkowa musi edukować świat o swojej historii, kulturze i tożsamości. Zdaniem Profesora inwestowanie i przepływ kapitału to nie wszystko, równie ważne jest zaufanie wobec danego kraju i narodu.

Jedna z najbardziej interesujących dyskusji Forum została zainicjowana przez Quentina Peela, który moderował panel pod tytułem “Democracy and Prosperity: The Inevitable Link?”, w którym udział wziął Radosław Sikorski, Sekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Tunezji Hedi Ben Abbes, Ambasador USA w Polsce Lee A. Feinstein oraz Carl Greshman, przewodniczący National Endowment for Democracy. Panel rozpoczął się od komentarza Radosława Sikorskiego o relacjach polsko-amerykańskich. Minister porównał je do „leżenia obok hipopotama” – na początku jest ciepło i miło, ale kiedy hipopotam zdecyduje się przewrócić na bok, zgniata wszystko co było obok niego nawet sobie nie zdając z tego sprawy. W kontekście właściwego tematu panelu, Minister Sikorski wyraził opinię, że mimo, iż czasami wydaje się, że demokratyczne rządy nie są aż tak sprawne w przeprowadzeniu reform gospodarczych to w dłuższej perspektywie demokracja zawsze zwycięża. W rezultacie demokratyczne rządy muszą sprzątać bałagan pozostawiony po dyktaturach przeprowadzając bolesne reformy – to właśnie dzieje się obecnie w Tunezji, jak potwierdził Hedi Ben Abbes. I przedstawiciel Tunezji i Carl Gershman mówili także o związkach demokracji i religii podkreślając, że społeczeństwa nie powinny wyrzekać się głęboko zakorzenionych tradycji, bo są one częścią ich tożsamości.

Wiele dyskusji odbyło się w czasie mniejszych tematycznych paneli oraz na konferencjach prasowych. Merytoryczna część Wrocław Global Forum zakończyła się dyskusją moderowaną przez Normana Daviesa zatytułowaną „Czy Europa potrzebuje nowych Europejczyków?”. 1 czerwca odbyła się uroczysta gala w czasie, której nagrody the Atlantic Council Freedom Awards rozstały wręczone Władysławowi Bartoszewskiemu, National Endowment for Democracy (reprezentowanemu przez Carla Gershmana), Emmie Bonino oraz Moncefowi Marzouki jako reprezentantowi narodu tunezyjskiego.

Więcej informacji na stronie Wrocław Global Forum: www.wgf2012.eu

Generacja pasażerów na gapę… :)

http://www.flickr.com/photos/yo-24/4777145774/sizes/m/Ludzi myślących nie zaskakuje zauważalny schyłek cywilizacji zachodniej. Ale warto zastanowić się nad jego przyczynami. Podejmę taką próbę, przypominając dyskusję na pewnym duńskim uniwersytecie na początku lat 80. ub. wieku, gdzie dyskutując nad drogami wyjścia z poprzedniego kryzysu (zwanego wówczas „eurosklerozą”) wykładowcy i studenci szukali różnych rozwiązań (jak i dzisiaj, głównym, choć nie jedynym, problemem były zbyt wysokie wydatki publiczne).

Pewien student, zwolennik liberalizmu, stwierdził, że nie ma właściwie powodu, by państwo, czyli podatnicy, finansowali (darmowe w Danii) studia wyższe. W końcu – stwierdził – po studniach zarabia się wyraźnie więcej niż przed studiami, więc jest to opłacalna inwestycja w przyszłość.

Jak, to! – zawołał – najwyraźniej oburzony, a w każdym razie zaszokowany – pasażer na gapę, niewątpliwie socjalistycznej orientacji. „To znaczy, że ja mam prosić o sfinansowanie moich studiów mego tatę?” Nie wytrzymałem i zapytałem: „To uważasz, że bardziej przyzwoicie jest prosić o sfinansowanie twoich studiów mnie? Studenta, jak to się mówi, zatkało. Sala zaszemrała i ucichła. Nikt ze studentów nie przyszedł mu z intelektualną pomocą; najwyraźniej kołatało się w nich jeszcze jakieś poczucie przyzwoitości.

Ale znaleźli się, rzecz jasna, lewicowi wykładowcy – dominowali zresztą na tym uniwersytecie – którzy zaczęli tłumaczyć zalety bezpłatnych studiów. Nie przekonali, ani nielicznych liberałów-wykładowców, ani liczniejszych liberalnych studentów (Dania różni się pod tym względem na plus od Szwecji czy Norwegii).

Jak to lewicowcy, próbowali „nabrać” słuchaczy na współczucie (bo z intelektualnymi argumentami od dawna tam krucho!). „No dobrze, ale to postawi bariery nie do przejścia przed zdolnymi studentami z biednych rodzin!” Ale wiadomo, że to bzdura, bo od tego są rozmaite programy stypendialne dla zdolnych i kredyty bankowe spłacane po studiach (zwykle też i po osiągnięciu pewnego minimum dochodów) dla wszystkich. Brutalna prawda jest taka – na co wskazywali zwolennicy takich rozwiązań – że wszystkie badania naukowe wskazują, iż wydatki na szkolnictwo wyższe są transferem zasobów od biedniejszych do bogatszych.

Oczywiście ludzie zamożniejsi wolą, kiedy państwo finansuje studia ich dzieci, gdyż wtedy szewc z Liverpool współfinansuje np. studia córki adwokata z Londynu. I zamożniejsi dobrze na tym wychodzą, gdyż adwokat z Londynu zapewne nie współfinansuje studiów syna szewca z Liverpool, gdyż prawdopodobieństwo, że szewc wyśle syna na studia jest znacznie niższe, niż że zrobi to adwokat.

Jedni krzykacze równościowi tego nie rozumieją, lub nie chcą zrozumieć, wykrzykując swoje hasło: „Darmowe studia dla każdego!”. Inni, w Anglii nazywa się ich czasem „kawiorowymi socjalistami”, wiedzą doskonale, że „darmocha” jest w ich interesie.

Ale jazda na gapę na koszt podatników demoralizuje. Zdarza się, że czasem – choć rzadko – dostrzegają to lewicowi politycy, jak np. ostatni labourzystowski minister oświaty. Otóż w raporcie na te tematy zwrócił uwagę, że obecni młodzi ludzie, to pierwsza w historii generacja, która zdobywając wiedzę nie była finansowana przez swoich rodziców, co niekoniecznie przynosi pozytywne efekty społeczne.

Dlatego, kiedy oglądam lub czytam o demonstrujących brytyjskich studentach, których nowe, trzykrotnie wyższe, czesne zbliżyło się dopiero do rzeczywistych kosztów studiowania widzę poważne trudności na drodze do wzięcia przez ludzi spraw we własne ręce. Znacznie łatwiej domagać się – w imię równości – od innych. Dlatego zatrzymanie obserwowanego schyłku Zachodu nie będzie wcale łatwe…

Pęknięta generacja :)

Co odróżnia generację wyżu demograficznego, która niedawno skończyła studia, od tej, która je właśnie zaczyna? Jakie czynniki nas kształtowały? Czy jesteśmy już dziećmi kapitalizmu, czy jeszcze PRL-u?

Przede wszystkim należałoby się zastanowić kim właściwie są ci „my”, Czy w ogóle są jacyś „my”? Trzeba doprecyzować co rozumiemy przez określenie generacja – czy pisanie o pokoleniu 25 – 30 latków w podobny sposób w jaki pisało się np. o pokoleniu „Kolumbów”, czy wchodzącym w dorosłe życie w wolnej Polsce „pokoleniu 89” ma w ogóle sens. Pokoleniu wyżu demograficznego zabrakło formacyjnych doświadczeń na miarę klęski II Rzeczpospolitej, Powstania Warszawskiego, roku 56, 68, czy karnawału pierwszej „Solidarności”. Oczywiście istnieje jednak pewna wspólnota doświadczeń, w większym czy mniejszym stopniu formacyjnych dla ludzi urodzonych na początku lat 80.

Należy sobie zdawać sprawę z uproszczeń w jakie wpadamy pisząc o „pokoleniu”. Mieszkańcy rozpadających się ruder w centrach dużych miast, dzieci na wsiach z ziemią 5/6 klasy, absolwenci szkół zasadniczych, wyśmialiby nasze dyskusje o „generacjach”, dylematy związane z kapitałem, własną tożsamością i podobne im dyrdymały. Kiedy rozważamy cechy pokolenia „Pękniętej generacji” powinniśmy pamiętać, że piszemy o ludziach, którzy przynajmniej mieli ambicje iść na studia, albo, co chyba jednak nieczęste, znaleźli niezłą pracę tuż po 18 roku życia. Prawdziwie wykluczeni powielają drogę donikąd ich rodziców, znajdując tylko to coraz to nowsze sposoby zagłuszania uczucia wewnętrznej pustki i frustracji.

PRL to styl życia

Do pokolenia „Pękniętej generacji” można z całą pewnością zaliczyć tych wszystkich, którzy mają – choćby szczątkową – pamięć o PRL-u i okrągłostołowym przełomie. musieli „patriotycznie” uchylać się od lekcji rosyjskiego, porównywać oficjalnej historii ze szkoły z tym co usłyszeli w domu, nie . Ich pamięć o PRL-u jest pamięcią właściwą dla kilkuletniego dziecka, a więc niepolityczną. Najstarsi z nich mogą jeszcze pamiętać dęte akademie „ku czci”, ale są to wspomnienia z pierwszych klas podstawówki, w których partia, PZPR, Jaruzel, Katyń nie odgrywają większej roli. Biorąc pod uwagę te wszystkie czynniki górną granicę wieku można ustalić gdzieś w okolicach rocznika 1978-80. Siłą rzeczy nikt z tego pokolenia „nie załapał się” na transformację.

Dolną granicę jest łatwiej określić. Jeśli chodzi o wspomnienia z czasów socjalizmu, to mają ją jeszcze roczniki z połowy lat 80. Każdy dzieciak pamiętający przełom 89/90 roku musiał przeżywać nagłe zachłyśnięcie się nagłą dostępnością lalek Barbie, BMXów, kucyków Pony, transformersów, klocków Lego, zegarków Casio, czy soków owocowych. Musi pamiętać ile to reklam pojawiło się nagle przed dobranocką, ba, może nawet kojarzy, że nagle wszystko zaczęło się robić bardzo drogie, łącznie z „magicznym” dolarem (do dziś pamiętam nabożeństwo z jakim podchodziłem do dwudziestodolarówki otrzymanej na komunię).

Dzisiejsi nastolatkowie nie mają się co oburzać kiedy starsi o 5 lat zarzucają im, że nie wiedzą co to znaczy żyć w PRL-u. Nie chodzi o znajomość historycznych realiów, odróżnianie Kiszczaka od Jaruzelskiego. Z człowiekiem wiele się dzieje poza jego świadomością. Pewnie wielu z nas babcie, które przeżyły II wojnę światową napominały, żeby nie wyrzucać jedzenia, którego nikt już nie chciał, co nieraz mogło być irytujące. Teoretycznie możemy sobie wyobrazić czym była okupacja, ale najbujniejsza nawet wyobraźnia nie może się równać z przeżyciem – w tym wypadku głodu, podobnie ma się rzecz z wychowaniem w PRL-u.

Chyba każdy intuicyjnie odczuwa czym różniło się życie dziecka 10 i 20 lat temu. 20 lat temu bawiono się na podwórku, były tylko 2 kanały w telewizji, komputery należały do rzadkości. Dla tych, którzy nie wychodzili na dwór czekały gry planszowe i książki. Większe było poczucie bezpieczeństwa – takiego zwykłego, na ulicy i finansowego. Mało kto był wtedy bogaty, w sklepie do wyboru były 2 rodzaje sera – żółty i biały, brzoskwinie w syropie były synonimem luksusu. Szarość i monotonię świata ożywiały czasem zabawki z Zachodu, z innego zupełnie świata. Zdarzało się nawet, że przysłane z magicznej i niedostępnej Ameryki. Bohaterami zbiorowej świadomości był, najpierw Janek z „Czterech Pancernych”, potem Rambo i Maradona.

Pamięć o tym, że istnieje świat bez ceratowych pieluch, fajnych zabawek, a klocki Lego tatuś może przywieźć z zagranicy albo za bony kupić w Pewexie, niewątpliwie wyróżnia pokolenie 25+ od ich młodszego o kilka lat rodzeństwa. Pytanie, czy i jak wpływa na ich – na naszą świadomość i wybory życiowe. Sądzę, że po pierwsze, nauczyła nas szacunku do tego co mamy, co możemy kupić, teraz wreszcie za własne pieniądze. Po drugie, dziecięce wspomnienie socjalizmu skutecznie uodporniło moich rówieśników na bakcyla radykalnej „Nowej Lewicy”. Po trzecie, dzięki temu, że znamy świat – naszego dzieciństwa, naszych rodziców, świat inny od dzisiejszego – siermiężny, ale i spokojniejszy, może trochę inaczej podchodzimy do relacji z ludźmi, inaczej lubimy spędzać czas. Może częściej niż dzieci polskiego młodego kapitalizmu tęsknimy za prostym kempingiem nad jeziorem, z większym żalem patrzymy na półkę kurzących się książek, na które nie starcza nam czasu, rzadziej czujemy się komfortowo na clubbingach, gdzie coraz mniej możemy spotkać naszych rówieśników, a marzą się nam, „nocne Polaków rozmowy”.

Na ten schemat nakładają się oczywiście inne, komplikujące obraz. Przede wszystkim postęp techniczny – im dalej na prawo na osi PRL – kapitalizm tym więcej komputerów, kanałów w TV, pojawiają się komórki, internet. Skokowo, w ciągu dekady zmieniają się sposoby komunikacji, pracy, spędzania wolnego czasu.

Ogromnym przełomem było także nasze wejście do Unii Europejskiej i możliwość podjęcia legalnej pracy za granicą, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii i Irlandii, a także popularyzacja unijnego programu Socrates – Erasmus, ułatwiającego odbycie części studiów za granicą.

Tak rozdmuchiwana sprawa „Pokolenia JP II”, wydaje mi się mocno naciągana. Jan Paweł II był powszechnie szanowany, wzbudzał entuzjazm (bo żartował i kochał młodych), co ważne – był „od zawsze”, ale swoim nauczaniem wpływał tylko na pewną część młodzieży, angażującej się w ruch oazowy, czy pielgrzymki. Praktycznie cały naród, dzięki przekazowi medialnemu, mógł wspólnie przeżywać odchodzenie papieża, ale trudno tu wyróżniać jakieś pokolenia. Jeśli ktoś ogłaszał, że „nie płakał po papieżu”, była to kwestia indywidualnej wrażliwości.

Gimnazjalne zerwanie

Reforma edukacji przeprowadzona przez rząd Buzka stanowi być może najwyraźniejszą -instytucjonalną granicę międzypokoleniową wolnej Polski. Wprowadzając gimnazja i nową maturę zmieniła całkowicie charakter edukacji na wszystkich poziomach. Pierwsi gimnazjaliści urodzili się w roku 1986, czyli mają dziś 24 lata.

Ramy nauczania w starym systemie nakreślone może zbyt ambitnie, wymagające dużo nauki na pamięć, właściwie nie różniły się od tego czego wymagano od pokolenia naszych rodziców. Matura z polskiego, historii czy biologii polegała na napisaniu wielostronicowej rozprawki, która miała się nijak do testów, jakie każdy z nas musiał zdawać na egzaminie na studia, ale dawała znacznie większą swobodę i wymagała zupełnie innego podejścia nauczyciela niż obecnie, kiedy liczy się wyłącznie skuteczność, zgodność z „kluczem” odpowiedzi, a do tego na wszystko brakuje czasu (bo program wciąż jest obszerny, a jest rok mniej w liceum na jego przerobienie). Wcześniej nauka w szkole była bardziej erudycyjna, akademicka, dziś stopniowo zatraca te elementy przechodząc na pozycje pragmatycznego praktycyzmu. Zmieniły się też dość znacząco relacje uczniów z nauczycielami, ze względów na zmiany kulturowe, zaburzenia w tradycyjnej hierarchii, mniej jest dyscypliny i kindersztuby. 20-latkowie mogą sobie w szkole pozwolić na naturalny luz, który dla ich starszych kolegów byłby heroiczną walką z opresyjnym systemem.

Prawo pięści i kłów

Na moje pokolenie długi cień rzuca wyż demograficzny, wymuszający wieczną rywalizację – o liceum, studia, staż. Wciąż mówiło się o zagrożeniu jakie pojawi się na rynku pracy wraz z wejściem na niego naszej generacji wyżu demograficznego, a przecież i tak sytuacja była niewesoła. Nikt wtedy nie spodziewał się emigracji na taką skalę. Młodsze pokolenie tak ostrej konkurencji nie zna, jest ich zwyczajnie mniej – uczyli się w mniejszych szkołach, w mniej przeładowanych klasach, mniej ich było „na miejsce” na renomowanych kierunkach.

Podobnie rzecz się ma z pracą. Wprawdzie moja generacja miała szczęście zaczynać kariery w okresie dobrej koniunktury, ale przez całą szkołę wyższą i średnią powtarzano nam jak bardzo trzeba się starać, żeby nie wylądować potem na bezrobociu. Jak ważne jest umiejętne pisanie CV, szybkie podejmowanie zatrudnienia, staże, szkolenia i co tam jeszcze. Wychowaliśmy się w poczuciu zagrożenia niemal 20 % bezrobociem, które wśród świeżo upieczonych absolwentów było jeszcze wyższe. Wielu z nas spodziewało się, że wkrótce podzielimy ich los, staniemy w smutnej kolejce do pośredniaka. Rzeczywistość nie okazała się w końcu tak straszna, ale to doświadczenie młodości nauczyło, jak sądzę, moich rówieśników, pewnej skromności w marzeniach, realizmu, brania życia takiego jakim jest i nieoczekiwania od niego zbyt wiele oraz świadomości, że na wszystko trzeba sobie ciężko zapracować.

Ta ostrożność różni nas od młodszego pokolenia, które nie musi z rozpaczą śledzić doniesień o kolejnych rekordach bezrobocia, ogłoszeń, w których szuka się młodych, dobrze wykształconych z długim stażem pracy i 3 językami za pensję 1200 brutto. O nich pracodawcy będą się bić. I oni to wiedzą, albo przynajmniej przeczuwają i tego oczekują.

Dziś obowiązuje rynek pracownika, nie pracodawcy. Rosną nie tylko zarobki i poczucie bezpieczeństwa, ale też można sobie pozwolić na większą niezależność. Im trudniej o pracę, tym więcej konformizmu. Nie trzeba iść na każdy układ (bo kredyt, rodzina) kiedy wiadomo, że następną pracę znajdzie się w tydzień, a nie pół roku. Wielu z nas jest beneficjentami tej sytuacji, ale w pełni skorzystają z niej obecne nastolatki. Ich studia, szkoła średnia mogą być znacznie bardziej beztroskie niż nasze.

Moim zgorzkniałym rówieśnikom łatwo przez usta przechodzą zarzuty wobec tej młodszej „Generacji Luzu” – a że nic, tylko imprezuje – i to już w gimnazjum, że nic nie robi, że młodszy brat w domu przesiaduje przed komputerowymi strzelankami, a siostra plotkuje z koleżankami o kosmetykach. Podsumowując – „oni są z innej planety”. Nie są to obserwacje zupełnie bezpodstawne, ale czy oceniając nasze młodsze rodzeństwo, następne roczniki na studiach nie jesteśmy dla nich zbyt surowi i zbyt dla siebie pobłażliwi? Czy nie pamiętamy wyczynianych przez nas głupot, dziś będącymi pięknymi wspomnieniami i przyczynkami do mołojeckiej sławy? Czy kiedy czepiamy się nastolatków, że nic nie czytają, nie pamiętamy ile sami zarwaliśmy nocy nad nową grą komputerową? I to w wieku kiedy wcale nie uważaliśmy się już za smarkaterię. Teraz jesteśmy tacy mądrzy, ile to my nie czytaliśmy w podstawówce i jak to się kreatywnie bawiliśmy jako dzieci, ale gdybyśmy wtedy mieli taką gamę rozrywek – od centrów handlowych, przez internet, hiperrealistyczne gry, te wszystkie cyfry i satelity, to czy chciałoby się nam jeszcze wysilać wyobraźnię i świadomie z tego wszystkiego rezygnować na rzecz książki, ganianego, czy gry w gumę? Nas ten skok technologiczny zastał już w dużym stopniu ukształtowanymi. Pod tym względem nastolatki mają zdecydowanie ciężej. Świat w ciągu dekady zrobił ogromny postęp w wynalezieniu nowych wymyślnych sposobów zabijania czasu. Tak wymyślnych, że właściwie szkoda go na cokolwiek innego przeznaczać.

Nieznośna lekkość bytu

Kiedy próbuję pisać z perspektywy kilku lat przewagi o moich młodszych kolegach i koleżankach do głowy przychodzą mi takie określenia – luz, optymizm, zabawa. Mam wrażenie, że nastolatki czują się w otaczającym nas świecie dalece bardziej komfortowo – to jest ich świat, nie znają innego. Jest w nich mniej wątpliwości, poczucia winy i rozdarcia. Jesteśmy już jako kraj na stale zakotwiczeni w Unii Europejskiej, uczy się u nas języków obcych często już od 1 klasy, albo nawet przedszkola. Internet i komórki stanowią element życia codziennego, nastolatki się na nich praktycznie wychowały. Od dziecka wyjeżdża się zagranicę. Co najważniejsze, życie wymaga mniej wysiłku, jest łatwiejsze, nie trzeba się tak starać. Można poświęcać się rozrywce. W gruncie rzeczy zaczynamy wreszcie doganiać Zachód – także pod względem negatywów.

Być może jedynym prawdziwym przeżyciem zbiorowym danym mojemu pokoleniu jest praca na emigracji, najczęściej dość prosta, by nie rzecz prostacka i najczęściej na Wyspach, przynajmniej przez jedne wakacje, ale często dłużej. Wiemy jak wygląda wygodne życie na Zachodzie i żałujemy, że u nas tak nie jest i jeszcze długo nie będzie. Za to chyba każdy kto wrócił z pracy z Wielkiej Brytanii do Polski przyjeżdża – nawet jeśli w poczuciu zbiorowej przegranej (bogaty, rozwinięty kraj, nawet kelnerka zarabia tyle, że jej na wszystko starcza), to indywidualnego tryumfu – jacy oni są głupi, non-stop chleją i do tego nie wiedzą gdzie leży Ukraina, albo kto napisał „Fausta”.

Wygoda skłania do pobłażania sobie. Kiedy nie ma motywacji do samorozwoju, bo i tak po szkole czy studiach można łatwo się ustawić, naukę zastępuje ciągła rozrywka – im mniej wymagająca tym lepsza, zawężają się horyzonty, ambicje ograniczają się do kupienia lepszego zestawu kina domowego, czy modniejszego ciucha. Egzotyczne wycieczki świadczą już o pewnej potrzebie poznawania świata.

To jest model do którego zmierzamy. Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Nasze nastolatki idą tu w awangardzie. I, co najgorsze, nie widać jak na razie alternatywy – nigdzie na świecie, bo nie są nią prostackie lewackie akcje zwrócone przeciw kapitalizmowi czy USA. Są dość banalnym i pewnie skutecznym sposobem wyżycia nagromadzonych emocji, nadania życiu jakiegoś sensu, ale Historia skutecznie odesłała socjalistyczne mrzonki do lamusa i żadne efektowne opakowanie a la Žizek, Badiou czy „Krytyka Polityczna” tego nie zmieni. Z drugiej strony nie widać też jakiejś gwałtownej rekonkwisty Kościoła, na co liczyło wielu katolickich integrystów.

Każde kolejne pokolenie po roku 89 oddala nas od tradycyjnych polskich problemów, prawie nikt nie ma już ambicji przejęcia spuścizny polskiej inteligencji. Ba, dla wielu mieszkanie w Polsce, bycie Polakiem jest li tylko mało szczęśliwym zrządzeniem losu. Dziś, kiedy stać nas na zaspokojenie nie tylko podstawowych potrzeb stajemy wobec pytań. Pytań dla Polaków dość nowych. Już nie – jak się bić, ale – jak żyć? Nasze pokolenie nie zachłystuje się samym faktem posiadania – tym, że żyjemy wreszcie w normalnym kraju, z normalnym rynkiem, ani nie przeżywamy tak bolesnej dewaluacji własnej wartości jak ci, co dorosłymi wchodzili w transformację. Stajemy przed pytaniami, które już od lat rozbrzmiewały na Zachodzie, a nam – zniewolonym – wydawały się tylko fanaberiami żyjących w dostatku.

Co to znaczy być prawdziwym człowiekiem? Jak żyć dobrze? Czy liczy się coś jeszcze oprócz kariery, łatwej rozrywki i hedonizmu? Czy wartość człowieka współczesnego jest pochodną ilości skonsumowanych przez niego dóbr i posiadanych pieniędzy? Jeśli tak, byłby to smutny pozagrobowy triumf marksistowskiego materializmu.

Co było nie wróci i szaty rozdzierać by próżno, Cóż każda epoka ma własny porządek i ład. A przecież mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się Puszkin, Tak chętnie bym dziś choć na kwadrans na koniak z nim wpadł. Dziś już nie musimy piechotą się wlec na spotkanie I tyle już aut, i rakiety unoszą nas w dal. A przecież mi żal, że po Moskwie nie suną już sanie I nie ma już sań, i nie będzie już nigdy, a żal. (…)

„A przecież mi żal”, śpiewał Bułat Okudżawa i faktycznie żal, nie do końca wiadomo czego. Tak jakby brakuje trochę punktu zaczepienia w tym nowym/starym świecie. Więcej przeczuwamy niż wiemy na pewno, nawet o sobie samych, o naszych aspiracjach. Nie byliśmy całe życie tak wyposzczeni, żeby rzucać się tylko na sklepy i kupować, kupować, aż mieszkanie utonie w modnych ciuchach i sprzęcie. Ale nie ruszają nas też patriotyczne frazesy, styropian. To już wszystko było i się rozmieniło na drobne, jak to w Polsce. To już historia. Ale jak nie to, to co? Kościoły przecież niewielu przynoszą spokój ducha. I nie na długo.

Zachód buntował się niegdyś przeciw kapitalizmowi i mieszczańskiej moralności, my, młodzi Polacy, wchodzimy trochę niepewnym krokiem na europejską arenę, gdzie te spory są dawno wygasłe, wszystkie akty sztuki odegrane, ideologie porzucone. Trudno dziś też o bunt – bo przeciw czemu, Radiu Maryja? Trochę niespodziewanie, trochę niezamierzenie, staliśmy się duchowymi Europejczykami, z całym bagażem zmagań jednostki ze społeczeństwem i z samą sobą. Nie rządzą już nami trumny Dmowskiego i Piłsudskiego, tragiczne wybory Traugutta czy Wielopolskiego. Duchowymi dziećmi Gombrowicza jesteśmy raczej niż Sienkiewicza. Wiosną nie Polskę widzimy, ale wiosnę.

Ach, chciałoby się, tak – do ludzi, tak – z przyjaciółmi. Tak, żyć po prostu, tak normalnie. Po coś. Żeby się jakoś urządzić, żeby dobrze wybrać. Żeby to było to, żeby się udało. Właśnie z nim, właśnie z nią.

Jesteśmy rozdarci. Jesteśmy pomiędzy. Nowym i starym. Żyjemy na własny rachunek. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.

?

III generacja praw człowieka :)

Prawa człowieka to specjalny rodzaj praw. Zastanawiając się nad ich istotą, nie sposób nie odnieść się do ich źródła. Jest nim godność człowieka, która podkreśla ich prawno-naturalny charakter, przynależna każdej jednostce ludzkiej, niezależnie od woli jakiegokolwiek podmiotu państwowego lub ponadpaństwowego, ponieważ wyklucza to ich natura.

Prawa człowieka znalazły swój zapis w dokumentach dwóch wielkich rewolucji osiemnastego wieku – francuskiej i amerykańskiej. Współcześnie ich problematyka ujęta jest w wielu paktach i konwencjach o charakterze międzynarodowym oraz konstytucjach państw świata. Warto zauważyć, że dopiero w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku tematyka praw człowieka została niejako wydobyta z prawa narodów. Francuski prawnik Karel Vasak przedstawił koncepcję wyodrębnienia praw człowieka z szerzej rozumianej płaszczyzny prawno-międzynarodowej. Zaproponował również podział praw człowieka na trzy generacje, co związane było z naturą samych praw.

Prawa I generacji, najbardziej „klasyczne” z praw przysługujących jednostce ludzkiej, których źródeł możemy szukać w pracach wybitnych myślicieli już z okresu siedemnastego wieku, a przede wszystkim Oświecenia (wspomnieć należy tu choćby Johna Locke’a, Thomasa Hobbesa, Monteskiusza czy Immanuela Kanta), to fundamentalne prawa wynikające z wspomnianej wcześniej godności człowieka, niezależne od prawodawstwa organizmów państwowych. Wystarczy w tym miejscu wymienić prawo do życia, do wolności osobistej, wolności od tortur, czy wolności sumienia, by nie mieć wątpliwości co do ich charakteru.

Prawa II generacji to prawa ekonomiczne, socjalne i kulturalne, które zapewniają jednostce rozwój fizyczny, duchowy oraz bezpieczeństwo socjalne. To prawa takie jak prawo do pracy, do wynagrodzenia, do ochrony zdrowia, czy wreszcie prawo do edukacji. Największą wątpliwość prawników międzynarodowych, ale także filozofów, etyków, czy polityków budzą jednak prawa człowieka III generacji, którym będzie poświęcony ten tekst.

Prawa III generacji – ogólna charakterystyka

W przeciwieństwie do praw I i II generacji, praw indywidualnych, przyrodzonych i niezbywalnych, prawa III generacji to prawa kolektywne, przynależne narodom, grupom społecznym, wymagające do swojej realizacji współdziałania państw. Wyrażają one szczytne idee: ogólnoludzką solidarność i braterstwo. Wyrażają cele, do których powinna dążyć ludzkość, w obliczu współczesnych problemów świata. Aktualnie do praw III generacji zali-cza się przede wszystkim: prawo do pokoju, prawo narodów do samostanowienia, prawo do czystego środowiska naturalnego, prawo do wspólnego dziedzictwa ludzkości, prawo do komunikowania się, prawo do rozwoju.

Sceptycy wyszczególniania praw III generacji podnoszą, że prawa te znajdują się ciągle w sferze deklaracji, gdyż brakuje mechanizmów ich skutecznej egzekucji. Jednostka nie ma szans nakłonienia państwa na zmianę odgórnie przyjętej polityki, zarówno zagranicznej, jak i tej wewnętrznej – krajowej. Tradycyjnie w języku prawniczym mówi się, że są to prawa pozytywne, które wymagają podjęcia aktywnych działań przez ich adresatów, żeby nie pozostały tylko martwą literą. Stanowi to samo w sobie istotne ich ograniczenie. Wystarczy wspomnieć, że od czasu największej zbiorowej traumy w dziejach ludzkości, tj. II wojny światowej, nie było na ziemi ani jednego dnia pokoju. Mając to na uwadze, niezwykle trudno wyobrazić sobie współpracę państw świata, a przede wszystkim głównych aktorów sceny międzynarodowej, w urzeczywistnianiu idei wyrażonych w konwencjach, jak choćby w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka oraz wielu późniejszych aktach.

Krytycy praw III generacji wskazują ponadto, że w państwach, których władze popularyzują prawa kolektywne, dochodzi do częstych naruszeń praw indywidualnych. Dotyczy to przede wszystkim państw totalitarnych czy autorytarnych. Co jednak warto podkreślić – z pewnością III generacja praw stanowi kierunek rozwoju ludzkości, a organizacje międzynarodowe mają jednak pewien wpływ na działania rządów państw członkowskich, przede wszystkim poprzez stosowanie nacisków politycznych, jak i sankcji, w szczególności ekonomicznych, w dobie globalizacji istotnie dotkliwych dla rozwoju państw. Pomimo szeregu wątpliwości dotyczących III generacji warto pochylić się nad niektórymi z jej praw.

Prawo do pokoju

Prawo to, znajduje odbicie w artykule pierwszym Karty Narodów Zjednoczonych w postaci idei utrzymania międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa, rozwoju przyjacielskich stosunków między narodami, opartych na równouprawnieniu oraz samostanowieniu narodów, a także działaniu na rzecz międzynarodowej współpracy w rozwiązywaniu międzynarodowych problemów ekonomicznych, społecznych, kulturalnych i humanitarnych.

Pokój stanowi niejako bazę, istotny warunek wstępny dla realizacji i poszanowania praw i wolności człowieka w ogólności. Wojny, konflikty zbrojne powodują, że prawa człowieka znajdują się w niebezpieczeństwie, nierzadko są brutalnie naruszane. Komitet Praw Człowieka we wszystkich przejawach swojej aktywności żywo podkreśla konieczność współdziałania wszystkich państw w celu przeciwstawieniu się sytuacjom, które zagrażają ogólnoludzkiemu pokojowi. Warto przytoczyć tu choćby to spostrzeżenie Komitetu: „(…) wojna oraz inne akty masowej przemocy są plagą ludzkości oraz zabierają każdego roku tysiące niewinnych ludzkich istnień. (.) Każdy wysiłek, który podejmują członkowie ONZ w celu odwrócenia nie-bezpieczeństwa wojny, szczególnie nuklearnej zagłady(.), powinien zagwarantować prawo do życia”.

Jest to piękna, acz wciąż nieprzestrzegana i nierealizowana deklaracja. Kiedy zadamy sobie pytanie, czy w historii ludzkości kiedykolwiek panował pokój, musi paść odpowiedź przecząca. Od kiedy ludzie zaczęli gromadzić się wokół jednego ośrodka władzy, najpierw plemiennej, potem państwowej, zawsze istniał konflikt z najbliższym sąsiadem o terytorium czy strefy wpływów, który to rozwiązywany był przede wszystkim zbrojnie. Tak naprawdę dopiero w dziewiętnastym wieku możemy zaobserwować pojawienie się umów międzynarodowych między państwami, regulujących inne kwestie niż zbrojne (wcześniej traktaty pokojowe czy akty podporządkowania się jednego państwa drugiemu) – jako przykład może służyć Akt Końcowy Kongresu Wiedeńskiego z 1815 roku, dotyczący wolnej żeglugi na rzekach śródlądowych.

Pomimo zmiany charakteru relacji między państwami, postęp technologiczny, możliwość dogodniejszego dostępu do strategicznych surowców naturalnych, czy rozwój przemysłu zbrojnego tak naprawdę tylko nasiliły eskalację przemocy i zintensyfikowały wojnę. Nie bez powodu istnieje powszechne przekonanie, że wojna francusko-pruska (1870-1871), zakończona ogłoszeniem powstania Cesarstwa Niemiec w Sali Lustrzanej w Wersalu, była w swej istocie ostatnią „rycerską” wojną, tj. toczoną według starych żołnierskich reguł prowadzenia potyczek, bez mundurów maskujących itp.

Prawo do pokoju napotyka na swej drodze istotne ograniczenia polityczne, a także ekonomiczne, gdyż państwu pewne działania muszą się po prostu opłacać. Obecny wspólny front walki z terroryzmem jest tak naprawdę fikcją. Dowodzą tego choćby, daleko nie szukając, relacje na linii Indie – Pakistan po ostatnich zamachach w Bombaju w listopadzie zeszłe-go roku. Pozorna współpraca na płaszczyźnie wykrycia sprawców tragedii, po bardziej stanowczych żądaniach rządu w Delhi dotyczących wydania osób podejrzanych o dokonanie zamachów, skutkuje groźbami Islamabadu przemieszczenia wojsk z granicy afgańsko-pakistańskiej nad granicę z Indiami, co – oprócz rzucania kłód pod nogi organizacjom międzynarodowym w opanowaniu i tak niezwykle trudnej sytuacji w Afganistanie – grozi przejściem do bardziej intensywnej formy sporu o Kaszmir.

>Należy przy tym pamiętać, że niektóre konflikty zbrojne są podyktowane walką, paradoksalnie, o ochronę praw człowieka, podczas których, co normalne, też są gwałcone normy pokojowej egzystencji. Przede wszystkim wiele walk narodowowyzwoleńczych jest prowadzona na rzecz ochrony praw człowieka. Podkreśla to preambuła Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka: „Zważywszy, że istotne jest, aby prawa człowieka były chronione przez przepisy prawa, tak aby człowiek nie musiał – doprowadzony do ostateczności – uciekać się do buntu przeciw tyranii i uciskowi”. Zgromadzenie Ogólne NZ po raz pierwszy prawo do pokoju proklamowało w 1978 roku, stwierdzając, że wojna napastnicza jest zbrodnią przeciw pokojowi i jako taka, zakazana przez prawo międzynarodowe.

Prawo narodów do samostanowienia

Prawo to w swej charakterystyce wyróżnia dwa aspekty – wewnętrzny i zewnętrzny. O ile aspekt wewnętrzny, odnoszący się do ochrony praw mniejszości w danym państwie, jest powszechnie akceptowany, to aspekt zewnętrzny – prawo do secesji, stworzenia własnego państwa, napotyka wiele żywych reakcji (sprzeciwów) państw, oczywiście podyktowanych geopolityką.

Zgromadzenie Ogólne NZ w rezolucji 421.V, przyjętej 2 grudnia 1950 roku, prawo ludów i narodów do samostanowienia określiło jako „fundamentalne prawo człowieka”. Idea ta swój wyraz uzyskała w 1960 roku, w deklaracji przyznającej niepodległość państwom kolonialnym. Należy zauważyć, że wciąż istnieje dość silne stanowisko głoszące, że prawo to zostało przeznaczone tylko dla narodów kolonialnych i wraz z przyznaniem im niepodległości – wyczerpało się. Na obecnej mapie politycznej świata tak naprawdę nie ma już żadnej próżni, dlatego prawo narodów do samostanowienia zderza się z uznaną zasadą prawa międzynarodowego – integralności terytorialnej kraju – nienaruszalności granic.

Pytanie, czy te dwie konstrukcje prawne mogą istnieć obok siebie i na ile jedna ogranicza drugą – wydaje się, że również pozostaje bez odpowiedzi. Przypadek proklamacji niepodległości przez Kosowo w lutym 2008 roku oraz fakt uznania tego nowo powstającego państwa przez znaczną część państw świata, zdecydowanie zorientowanych proamerykańsko, lub antyrosyjsko do-wodzi, iż o faktycznym przyznaniu przez społeczność międzynarodową prawa danemu narodowi do samostanowienia przesądza koniunkturalizm polityczny, a nie faktyczne spełnienie przesłanek do możliwości stworzenia nowego państwa. Tradycyjnie wymienia się tu – ludność, terytorium, sprawowanie efektywnej władzy oraz zdolność nawiązywania relacji dyplomatycznych z innymi narodami (państwami). Niepodległość Kosowa stała w sprzeczności z postanowieniami znanej rezolucji Rady Bezpieczeństwa z czerwca 1999 roku, podkreślającymi zobowiązanie państw do poszanowania integralności terytorialnej Serbii i nienaruszalności jej granic.

Rezolucja ta ponadto ustanawiała zarząd (administrowanie) Kosowa przez NZ. Nie można powiedzieć, że Kosowarzy zdołali wykształcić w przeciągu tych niespełna dziesięciu lat trwałe struktury, mogące w sposób efektywny sprawować władzę nad swoim terytorium i ludnością. Można z tych rozważań wysnuć następujący wniosek: przesłanka sprawowania efektywnej władzy nie została spełniona, zatem prawo Kosowarów do samostanowienia w aspekcie zewnętrznym nie jest możliwe do realizacji, a uznanie Kosowa przede wszystkim przez Stany Zjednoczone stanowiło w szczególności okazanie Rosji faktu kurczenia się jej strefy wpływów. Pomimo mojej całej sympatii dla Kosowarów i pochylenia się nad tragedią czystek etnicznych, które ich dotknęły z rąk Serbów, nie wydaje mi się, aby niezwykle biedne państwo, zarządzane przez struktury mafijne, mogło faktycznie egzystować na mapie politycznej Europy, nie będąc tylko i wyłącznie studnią bez dna dla środków finansowych wpompowywanych przez Narody Zjednoczone. W całej tej sytuacji zdumiewa jednak najbardziej jawna hipokryzja Rosji, która mimo, że Kosowa nie uznała (ze względu na swój jeszcze historyczny związek z Serbią, a przede wszystkim dla ochrony własnych interesów jakim jest utrzymanie Czeczenii we własnych granicach) teraz powołuje się na jego przypadek w obliczu konfliktu z Gruzją o Osetię, chcąc, rzecz jasna w dalszej perspektywie – o ewentualnej secesji Osetii (i Abchazji) przyłączyć te terytoria do Federacji Rosyjskiej.

Podsumowując, prawo narodów do samostanowienia z pewnością w największym stopniu doznaje ograniczenia przez bieżące interesy polityczne państw. Czy dziwi zatem milczenie świata w sprawie Tybetu, Czeczenii, czy innych tego typu obszarów?

Prawo do czystego środowiska naturalnego

Problematyka środowiska naturalnego została po raz pierwszy poruszona podczas pierwszej światowej konferencji temu poświęconej w Sztokholmie w 1972 roku. Deklaracja przyjęta w czasie tego szczytu wyróżniła dwa aspekty środowiska człowieka – środowisko naturalne i środowisko stworzone przez człowieka. Człowiek ma prawo do życia w takim środowisku, które zapewniałoby możliwość godnej egzystencji i zgodnie z Deklaracją z 1972 roku – do życia w dobrobycie. Oprócz uprawnień, na ludzkość nałożono również zobowiązanie do ochrony środowiska na rzecz przyszłych pokoleń. Jednak myliłby się ten, kto widząc te jakże uniwersalne wartości, twierdziłby o pełnym porozumieniu państw co do kwestii czystości środowiska naturalnego.

W przeciwieństwie do dwóch wcześniej wymienionych przeze mnie praw III generacji – prawa do pokoju oraz prawa do samostanowienia, które doznają ograniczeń przede wszystkim politycznych – prawo do czystego środowiska naturalnego ograniczane jest poważnie przez interesy ekonomiczne państw. Jaskrawym przykładem tego stanu rzeczy jest Protokół z Kioto z 1997 roku. Był on wynikiem porozumienia zakładającego redukcję emisji gazów cieplarnianych do atmosfery przez kraje uprzemysłowione. Stany Zjednoczone odmówiły ratyfikacji tego traktatu, osłabiając tym samym poważnie jego znaczenie.

USA nie chce brać na siebie zobowiązań, podkreślając, że Protokół z Kioto nie obliguje takich potęg gospodarczych jak Chiny czy Indie. Indie stoją na stanowisku, że nie poświęcą rozwoju gospodarczego dla redukcji emisji gazów cieplarnianych, w szczególności dwutlenku węgla do atmosfery. W przypadku innych państw silnie uprzemysłowionych, jak Rosja (która nota bene podpisała Protokół) redukcja gazów faktycznie nastąpiła, jednak miała ona przede wszystkim przyczyny ekonomiczne – silną recesję gospodarczą. Podobną sytuację mogliśmy zaobserwować w Polsce, kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych istotnie zwiększyła się czystość środowiska naturalnego. Wymienić tu można poprawienie się jakości wód śródlądowych – miało to jednak związek z upadkiem w okresie transformacji gospodarczej wielu przedsiębiorstw państwowych, a nie wdrożeniem poważnych mechanizmów skutecznej ochrony środowiska naturalnego.

Pomimo tych, z całą pewnością negatywnych zjawisk, możemy mówić jednak o pewnym postępie w realizacji zasady solidaryzmu, odnoszącej się do środowiska naturalnego. Fakt, że w 2005 roku Protokół z Kioto wszedł w życie (czyli został ratyfikowany przez pięćdziesiąt pięć krajów – których łączna emisja dwutlenku węgla jest równa co najmniej pięćdziesięciu pięciu procentom emisji globalnej z roku 1990) oraz trwająca w trakcie pisania tego tekstu (grudzień 2008) konferencja ONZ w Poznaniu, potwierdzają powolne zacieśnianie współpracy na płaszczyźnie międzynarodowej w celu ochrony środowiska. Są to niezbędne kroki na drodze do bardziej efektywnej współpracy międzynarodowej. Wszak, jak powiedział Yvo de Boer, sekretarz wykonawczy ramowej konwencji NZ w sprawach zmiany klimatu, „zmiany klimatyczne będą miały ekonomiczne skutki porównywalne do obu wojen światowych, razem wziętych”. Jest to wyraźny sygnał dla co bardziej „opornych” państw. Czy zostanie w ogóle dostrzeżony?

Słowo końcowe

Prawa człowieka III generacji, jako prawa solidarnościowe, wymagają ponadpaństwowej, a nawet więcej – ponadkulturowej – zgody dla ich urzeczywistnienia. Są wyrazem międzycywilizacyjnego dyskursu dotyczącego ochrony praw człowieka. W moim przekonaniu, wykształcenie się praw III generacji było logiczną konsekwencją rozwoju cywilizacyjnego, próbą zmierzenia się z problemami trapiącymi współczesnego człowieka. Niezamykanie się w kręgu własnego „ja” może przybliżyć nas do realizacji zasady solidarności, którą można postrzegać w kategoriach normy prawnej, chroniącej dobro wspólne nie inaczej, jak poprzez poszanowanie praw i wolności oraz, nie zapominajmy, społeczne obowiązki człowieka, a co za tym idzie, państwa jako konkretyzacji umowy społecznej zawieranej między ludźmi.

Oczywiście, prawa III generacji pozostają wciąż raczej w sferze deklaracji, szczytnych haseł, co spowodowane jest niemożliwością skutecznej ich egzekucji. Nie zostały jeszcze wykształcone efektywne środki ochrony praw III generacji. Być może nie jest to w ogóle możliwe , biorąc pod uwagę zarówno historyczne, jak i współczesne relacje między narodami. Dostrzegając jednak wszystkie te trudności, wydaje się, że kierunek wyznaczony poprzez owe idee solidarnościowe jest słuszny i próby ich urealnienia, choć bardzo powolne, już się rozpoczęły.

Przeczytaj również:
Geneza praw człowieka, czyli dlaczego warto sięgać do źródeł, T. Lachowski
Zasada subsydiarności i decentralizacji a prawa człowieka i obywatela, Tomasz Pado
Trybunał Konstytucyjny i rozwój podstawowych praw człowieka i obywatela w postkomunistycznej Polsce z niemieckiej perspektywy, Julia Hesse

Foto: Flickr, United States Mission Geneva (CC BY-ND 2.0)

Średnia nauka to średni rozwój :)

W ostatnich miesiącach furorę na jednej z platform streamingowych zrobił serial obśmiewający kulturę sarmacką. Jego główny bohater z dumą wspomina, jak usłyszał „Polaco stupido”, po co inwestować w nowe technologie, jak się jest spichlerzem Europy. Choć niektórzy, nie bez powodu, dostrzegli w nim portret poprzedniej ekipy rządzącej, to ten może i karykaturalny obraz trudno jest ograniczyć do jednej tylko części społeczeństwa. Nasza gospodarka na badania i rozwój przeznacza ledwie 1,43% PKB, w tym wydatki rządowe stanowią 0,4%. Dwadzieścia lat po wejściu do Unii Europejskiej może i staliśmy się niemalże kompletnie innym krajem, lecz po osiągnięciu przyzwoitego poziomu rozwoju podążamy hiszpańską ścieżką. Standard życia w Polsce, choć dynamicznie rośnie, to wciąż odstaje od krajów zachodnich i trudno jest polemizować z odczuciami i frustracją wielu Polaków. Nie osiągniemy jednak najwyższego poziomu rozwoju bez fundamentalnej zmiany mentalności. Aby znaleźć się wśród najbogatszych gospodarek, trzeba tworzyć nowe. My zaś, póki co, głównie wykonujemy to, co inni wymyślili. Nie zmienimy tego przejadając pieniądze na 500 czy dziś już 800+, na dopłaty do prądu albo (Boże ratuj!) skracając tydzień pracy. Te działania bywają niezbędne doraźnie i krótkoterminowo, ale w dłuższej perspektywie jedynie marnują zasoby, nie rozwiązując żadnego z problemów.

Zachowanie dotychczasowego tempa rozwoju polskiej gospodarki wymaga inwestycji, w tym inwestycji w badania rozwojowe. Jednocześnie, mówiąc o innowacyjnej gospodarce, niekoniecznie mowa jest o wymyślaniu kosmicznych technologii. W Polsce powstaje wiele nowych wynalazków czy produktów, które napotykają następnie problem z wdrożeniem na rynek. Jest to sytuacja wręcz najgorsza z możliwych, ponieważ obok zmarnowanej szansy marnujemy w zasadzie pieniądze dotychczas włożone we wcześniejsze etapy badań. 

Komercjalizacja dorobku naukowego wymaga sprawnych ośrodków badawczych oraz odpowiedniego zarządzania procesem na jego dalszym etapie. Potrzeba nam ośrodka badawczego – uczelni wyższych lub komórek R&D, koordynatora tych prac, a następnie odbiorcy, który otrzymując potrzebny produkt zapewni finansowanie jego powstania. Ze stworzeniem tego ekosystemu nasza gospodarka ma niestety ogromny problem, a opinia publiczna regularnie dowiaduje się o kolejnych zmarnowanych szansach. Obok wielu nieznanych historii, także z sektora prywatnego, modelowym przykładem porażki są armatohaubice Krab. Historia tej konstrukcji sięga końca lat 90-tych, a u jej finału, po kilkunastu latach różnych perypetii, otrzymaliśmy sprzęt złożony z kilku licencyjnych komponentów zagranicznych. Gdy więc już udało się stworzyć całkiem niezły produkt, okazało się, że MON zamawia konkurencyjny produkt z Korei tłumacząc się brakiem zdolności produkcyjnych w kraju. Jest to modelowy przykład złego zarządzania projektem – począwszy od nierealnych oczekiwań, przez zbyt niskie finansowanie, po brak zamówień. W efekcie mamy przeciągający się projekt, którego efektów główny odbiorca nie chce, bo w międzyczasie pilnie kupił coś innego. Zmarnowane wielkie pieniądze i wysiłek, którego można byłoby uniknąć od początku zapewniając odpowiednie finansowanie prac i zamówień.

Przykładowo amerykańska armia, planując nowy model jakiegoś uzbrojenia, najpierw zleca konkurencyjnym producentom prace nad prototypem, płacąc za nie. Następnie wybiera w drodze konkursu najlepszą propozycję i płaci producentowi za utrzymanie zdolności produkcyjnych na odpowiednim poziomie. W ten sposób armia obok swych czysto wojskowych zadań staje się katalizatorem innowacji gospodarczych o wysokim ryzyku, które tylko publiczny odbiorca jest w stanie ponieść. Armia w tym modelu jest więc nie tylko obciążeniem gospodarki, która musi utrzymać jej kosztowne zakupy, lecz staje się tej gospodarki pełnoprawną częścią napędzającą badania, produkcję, a także przynoszącą czysto finansowe korzyści, gdy sprzęt taki jest sprzedawany potem odbiorcom zagranicznym.

Tymczasem grzechów w organizacji naszego polskiego ekosystemu w obszarze publicznym mamy dużo więcej. Koło zamyka się już na poziomie samych uczelni, które powinny kształtować w ten sposób odrębne perspektywy karier naukowych i dydaktycznych, a samym studentom oferować kontakt z najlepszymi wzorcami. Dziś na wielu wydziałach standardem wciąż jest pamiętające PRL linoleum na podłodze i lamperia na ścianach. Pytanie o klimatyzację budynku stanowi fanaberię, a (nawet mimo ostatnich podwyżek) wynagrodzenie na najniższym szczeblu akademickim nieznacznie tylko przekracza pensję minimalną. Oczywiście można to przyrównać do wymiaru pensum, przeliczyć na godziny i przypomnieć o przestrzeni na granty. Tyle że ich otrzymanie nie jest w żaden sposób gwarantowane, a wśród etatowych pracowników dowolnych organizacji dominuje raczej potrzeba stabilności zatrudnienia niż zacięcie do przedsiębiorczości. Nie da się stworzyć konkurencyjnych ośrodków akademickich oferując absolwentom studiów pensje kasjera w dyskoncie wraz z perspektywą, że za 10 lat dorównają zarobkom na najniższym szczeblu w korporacji. Tak skonstruowany system zawsze promować będzie przeciętność oraz kombinatorstwo, tracąc najlepszych na rzecz innych sektorów gospodarki lub, co gorsza, kompletnie marnując ich potencjał. Dzisiejszy nienajgorszy poziom polskiej nauki zawdzięczamy głównie pasjonatom, a dobrze zorganizowany system nie może polegać na niewynagrodzonym odpowiednio poświęceniu.

We wcześniejszym komentarzu brakuje oczywiście komponentu prywatnego. Marzeniem liberała, a już na pewno libertarianina, byłaby sytuacja, w której aspekt inwestycji badawczych ograniczono do sektora prywatnego. Niech państwo zajmie się infrastrukturą, skupi swą aktywność na tym, co niezbędne i nie przeszkadza ludziom w tworzeniu świata bardziej niż musi. To oczywiście wizja kusząca, a moralnie pewnie jedyna słuszna. Niestety ideologia bardzo się tu rozjeżdża z rzeczywistością, szczególnie w polskich warunkach, choć nie tylko. Inwestor prywatny oraz publiczny diametralnie różnią się perspektywą zarówno gotowości do podejmowania ryzyka, jak i obszaru aktywności czy mierzalności zwrotu pewnych inwestycji.

W warunkach Polski, czy szerzej całego naszego regionu, dochodzi jeszcze jeden aspekt – brak wystarczająco dużego kapitału. Największy fundusz inwestycyjny świata, Blackrock, zarządza portfelem o wartości 10 bilionów dolarów, drugi Vanguard ponad 8 bilionów. Całe polskie PKB wynosi mniej niż 1 bilion dolarów, a majątki polskich miliarderów mierzy się w pojedynczych miliardach złotych. Nie mamy i długo jeszcze nie będziemy mieli prywatnego podmiotu, który byłby zdolny zainwestować naprawdę duże pieniądze w projekt o dużym ryzyku. Szansę na powstanie takich funduszy zmarnowaliśmy najpierw nakazując powstającym OFE inwestować głównie w obligacje rządowe, a następnie je likwidując. Nawet gdybyśmy dziś odwrócili popełnione błędy, to powstałe fundusze doszłyby do sensownej kumulacji kapitału za 20-30 lat.

Tymczasem rozkwit startupów wymaga tego typu inwestycji – wymienione fundusze inwestują w bardzo duże ilości projektów, które rokują w jakikolwiek sposób. Czasem są to inwestycje duże, czasem rzędu kilku milionów dolarów. Logika inwestycji opiera się na dużej dywersyfikacji, gdzie z założenia większość projektów odniesie porażkę, jakaś część wyjdzie na zero, a tylko nieliczne naprawdę rozkwitną. Ale te nieliczne odniosą taki sukces, że z nawiązką zarobią na siebie i na pozostałe. Nie mając takich zasobów kapitału prywatnego, musimy polegać na dotowaniu publicznym, które występuje także w krajach zachodnich. Nie byłoby potęgi Google czy Apple gdyby nie wsparcie publiczne na początkowym etapie, nie byłoby potęgi amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego, gdyby nie zamówienia publiczne i duża tolerancja zamawiającego na kolejne usterki czy opóźnienia. Niewielu z nas wyobraża sobie dziś świat bez internetu. Internet powstał na zamówienie amerykańskiego wojska – potrzebowało rozproszonych i dzięki temu trudnych do zniszczenia baz danych. Udostępniono go do użytku cywilnego dążąc do obniżenia kosztów, podobnie jak to zresztą miało miejsce z systemem GPS, który dziś stanowi podstawę wszelkiej nawigacji.

Polska armia musi diametralnie zmienić swoje podejście i zrozumieć, że obrona kraju to nie tylko walka, ale także kondycja całego organizmu gospodarczego. Tak jak armia oczekuje, że przemysł będzie w razie potrzeby przestawić się na tryby wojenne, tak przemysł ma prawo oczekiwać w okresie pokoju, że sprzęt wojskowy nie będzie tylko kupowany przez wojsko z półki, ale wraz z armią tworzony. Tak aby budować siłę własnego przemysłu, a część kosztów wytworzenia tego sprzętu odzyskiwać z jego eksportu. Otrzymując przy tym także pozafinansowe korzyści. Czasem w krótkiej perspektywie lepiej jest dostać sprzęt gorszy, ale traktując taką transakcję jako inwestycję w przyszłość. Tu poniekąd winni temu myśleniu są politycy. O ile amerykańskie wojsko wybiera model samolotu, czołgu czy helikoptera raz na kilkadziesiąt lat, to potem jest on zamawiany w dużych ilościach i stale rozwijany. Ostatnia generacja z pierwszą często ma wspólny już tylko kadłub. Przykładem takiego dobrze prowadzonego, choć licencyjnego projektu jest transporter Rosomak. Duża i wieloletnia produkcja, własne innowacje. Aż szkoda, że jego konsekwencją nie jest nowy model zaprojektowany od podstaw już własnymi siłami. Najczęściej jednak nie są to zakupy systemów, a niewielkiej najczęściej ilości gotowego produktu, który pozostaje niezmieniony od zakupu do zakupu. Trudno się więc dziwić takiemu myśleniu obecnego decydenta, gdy wie on, że to co dzisiaj wybierze, będzie musiało służyć jeszcze jego wnukom. I to bez większych zmian. 

Finansowanie rozwoju po stronie publicznej niestety bardzo zawodzi. Wojsko nie umie zapewnić stałych i długotrwałych zakupów, a dotychczasowa próba stworzenia funduszu inwestycyjnego w postaci Polskiego Funduszu Rozwoju skończyła się kompromitacją porównywalną do Polskiej Fundacji Narodowej. Zamiast poważnej i apolitycznej instytucji otrzymaliśmy niemalże organ partii rządzącej służący głównie mataczeniu w finansach publicznych i ukrywaniu prawdziwej skali deficytu budżetowego. W dzisiejszej sytuacji trudno uwierzyć, że PFR jest do uratowania. Równocześnie taki fundusz w swej konstrukcji powinien zabezpieczać kolejne ekipy rządzące przed podobnymi pokusami. Fundusz ten powinien mieć swobodę inwestycyjną, ale jednocześnie podlegać nadzorowi finansowemu i cechować się maksymalną transparentnością publikowanych danych. 

Wydaje się, że w obecnych warunkach taki fundusz mógłby powstać na marginesie Banku Gospodarstwa Krajowego, oczywiście po stosownym jego odpolitycznieniu, a także po przeanalizowaniu niepowodzenia funduszu mieszkaniowego BGK Nieruchomości. Powstanie podmiotu o charakterze z jednej strony państwowego non-profit, a z drugiej osadzonego na rynkach finansowych przy udziale świata biznesu, ale i świata nauki, mogłoby wypełnić od dawna istniejącą lukę. Dziś bowiem nawet najlepiej zarządzane projekty o organicznej komercjalizacji mogą liczyć jedynie na grant lub częściej i tak docelowo na wykupienie przez światowego potentata. To co w ostatnich dekadach pozwalało nam się rozwijać i osiągnąć poziom obecnego średniego dochodu, staje się pomału naszym przekleństwem i zaczyna nas zamykać w pułapce tegoż średniego dochodu. Dopóki to się nie zmieni, pozostanie nam rola gospodarki drugiej kategorii, która może jedynie liczyć na łaskawość dużych. 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję