Nie przenoście nam stolicy dokądkolwiek :)

by Wikipedia
by Wikipedia

Okrąża kraj nowy pomysł na upgrade polskich miast: lokować urzędy centralne we Wrocławiu, Poznaniu, Krakowie itd. Żart czy sensowna propozycja? 

„Nie przenoście nam stolicy do Krakowa” – śpiewał swego czasu Andrzej Sikorowski z grupy Pod Budą. Czasy się zmieniają i marzenia się zmieniają. Gazeta Wyborcza w wydaniu świątecznym poświęciła prawie całą stronę koncepcji zgłoszonej rok temu przez Kongres Ruchów Miejskich. Chodzi o to, aby wzmagać rozwój polskich miast między innymi poprzez lokowanie urzędów centralnych w ośrodkach innych niż Warszawa. Bardziej o lokalizowanie nowych czy restrukturyzowanych urzędów niż przenoszenie już istniejących. Tylko czy z tego będą korzyści? I dla kogo?

Republika Federalna Polski?

Polska jest państwem typu unitarnego. Podobnie jak np. Francja, Czechy i Węgry – więc nie jest żadnym wyjątkiem. W przeciwieństwie do państw federalnych nie składa się z krajów związkowych, które z takich czy innych przyczyn się połączyły, ale chcą zachować swoją tożsamość i są pełne obaw przed dominacją sąsiadów.

W państwach federalnych pomysł rozproszenia władz centralnych ma swoje zrozumiałe przyczyny. Tymczasem w Polsce nie ma uzasadnienia historycznego ani ustrojowego, a więc nie ma naturalnej konieczność. Co zatem przemawia za postulowaniem takiego rozwiązania?

Tęsknota za splendorem

Zgłoszonemu postulatowi towarzyszy dość ogólne uzasadnienie. Ma on po prostu wzmocnić rozwój miast poprzez stworzenie w nich nowych miejsc pracy dla specjalistów. Brak wyliczeń ile ma powstać tych miejsc pracy, ani czy ta ilość wystarczająco uzasadnia taką operację.

Tymczasem w Nowym Jorku władz państwowych nie ma. Nie ma nawet stanowych (stolicą stanu Nowy Jork jest Albany). A chyba każdy się zgodzi, że Nowy Jork jest rozwiniętym miastem. Może więc rozwój miasta wcale nie zależy od tego, czy władze państwowe – a nawet lokalne – mają w nim swoją siedzibę?

Przecież w Kanadzie, Brazylii i Australii – w państwach, w których istnieją po dwa wielkie, dominujące miasta – władze państwowe mają swe siedziby w trzecich miastach i czas pokazał, że nie przeszkadza to rozwojowi ani Montrealu, ani Toronto, ani Rio de Janeiro, ani Sao Paulo, ani Melbourne, ani Sydney.

Co ma zatem w Polsce konkretnie wyniknąć z lokowania urzędów centralnych w miastach niestołecznych? Być może więcej tu myślenia kategoriami honorowymi niż zasadą liczenia kosztów i zysków. Pomysł w dużej mierze osadza się na chęci ogrzania się w splendorze, który ma zapewnić właśnie urząd. Jakikolwiek, byle by centralny.

Droga na skróty

Rozwój miast na świecie następował w wyniku ich naturalnej żywotności, a nie odgórnej decyzji. Frankfurt nad Menem jest najważniejszym w Niemczech ośrodkiem finansowym dlatego, że od dawna w tym mieście powstawały i rozwijały się z powodzeniem prywatne instytucje finansowe, a nie dlatego że decyzją administracyjną został mianowany stolicą niemieckich finansów. Podobnie z innymi ważnymi ośrodkami miejskimi, które na swą pozycję zapracowały w wyniku ich sprawnie działającej gospodarki, a nie kosztownego dumpingu z centrali.

Z koncepcji dekoncentracji administracji czyli de facto państwowego interwencjonizmu przebija wątpliwość czy polskie miasta są w stanie same się wydźwignąć i że w związku  z tym trzeba im pomóc. Ta niewiara jest chyba nieuzasadniona, przecież jak na razie mamy do czynienia z dość szybkim rozwojem miast, który dowodzi że nie ma konieczności interwencji z zewnątrz, bo metody dotychczasowe są skuteczne.

Oczywiście można się pokusić o stosowanie dopingu, który by jeszcze bardziej przyspieszył ten rozwój, ale brak dowodów na to, że takie środki przyniosą efekty odczuwalne dla miasta. A przynajmniej nikt ich nie przedstawia. Wystarcza przekonanie, może nawet nieuświadomione, że takie centralne działania mają większą moc niż lokalne i że uwagę trzeba koncentrować na rozwiązaniach odgórnych, a nie na lokalnych.

Tym wszystkim, którzy oglądają się na łatwe, jednym pociągnięciem pióra poprawiające sytuację rozwiązania centralne, trzeba przypomnieć, że słowo „samorząd” zaczyna się od przedrostka „samo-”, a „-rząd” pojawia się dopiero w drugiej kolejności.

Kto za to zapłaci?

Pan zapłaci, pani zapłaci, społeczeństwo… Rodzi się pokusa, aby zacząć tworzyć zupełnie nowe ministerstwa, tylko po to by wspomóc lokalny rozwój. Skoro nowy urząd ma wzmóc rozwój Bydgoszczy albo Białegostoku to można pozorować potrzebę powołania nowego urzędu (pretekst zawsze się znajdzie) i w ten sposób uszczknąć nieco środków z budżetu centralnego. Taki pomysł byłby zupełnym absurdem z punktu widzenia państwa.

W polskiej rzeczywistości istnieje jeszcze inne ryzyko. Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której lokalne władze chcąc ściągnąć do siebie nowy urząd i pokonać w tej dziedzinie konkurencję zaczną dumpingować pomysł, żeby tylko wygrać. Można np. zaproponować bezpłatne oddanie budynku na cele tego urzędu, albo zapewnienie mieszkań dla urzędników. I w ten sposób prezydent miasta będzie mógł odtrąbić sukces, a miasto (czyli jego mieszkańcy) będzie do pomysłu dopłacać, zamiast na nim zarabiać.

Koszty mogą się okazać wysokie nie tylko dla danego miasta, ale również, a może przede wszystkim, dla budżetu centralnego. Trzeba bowiem wziąć pod uwagę koszty podróży służbowych i przewozu korespondencji pomiędzy miastami tej nowej, rozproszonej stolicy. Ile one wyniosą? W latach 90. świeżo zjednoczone Niemcy wzięły się do przenoszenia urzędów z Bonn do Berlina. Koszty okazały się tak ogromne, że pojawiła się propozycja pozostawienia części urzędów w Bonn. Kiedy jednak dokładnie policzono, ile to będzie kosztować, okazało się że koszty funkcjonowania urzędów w dwóch różnych miastach będą jeszcze większe niż przenosin.

W Polsce rozproszone siedziby miał bank – nomen omen – centralny, czyli NBP. Po dokonaniu analizy zleconej przez ówczesnego prezesa Leszka Balcerowicza okazało się, że funkcjonowanie w ten sposób nie przynosi konkretnych korzyści, a koszty są ogromne. Po likwidacji większości terenowych siedzib zmalały nie tylko koszty NBP, lecz także władz samorządowych, które uzyskały budynki dawniej zajmowane przez bank.

Wystarczy „jakoś to będzie”

Rzucane ot tak pomysły na „poprawę sytuacji miast” i na konkretne przedsięwzięcia lokalne często zdumiewają beztroską autorów. Kosztów nie tylko się nie wylicza, ale w ogóle o nich nie wspomina.

Tak było np. w bieżącym roku, kiedy lotem komety Polskę obiegł pomysł darmowej komunikacji miejskiej. To nowoczesne rozwiązanie zachęciłoby kierowców do tego, aby przesiedli się z samochodów osobowych do autobusów i tramwajów. Tylko, że już obecnie wpływy ze sprzedaży biletów w Warszawie pokrywają zaledwie 40% kosztów, a dopłaty do nich pochłaniają 30 % całego budżetu miasta. Wprowadzenie bezpłatnej komunikacji to podniesienie tych wydatków prawie dwukrotne – skąd wziąć na to pieniądze?  Jeśli ktoś upomni się o wyliczenia finansowe, to narazi się na zarzut „myślenia jak księgowy” i „sprowadzania wszystkiego do pieniędzy”. W najlepszym wypadku pada wciąż to samo zdanie-klucz, które ma dać odpowiedź na wszystkie wątpliwości: „miasto nie jest przedsiębiorstwem”.

Czas zacząć przyzwyczajać wizjonerów do potrzeby udzielenia odpowiedzi na najprostsze pytania – ile to będzie kosztowało i kto za to zapłaci – za każdym razem, gdy zgłaszają nową wizję.

Dryf :)

              Jarosław Gowin funkcjonuje nie jak minister rządu, podlegający premierowi i rządowi jako kolegium, ale jak samodzielny partyzant, luźno powiązany z naczelnym dowództwem,  który działa według własnego uznania i pomysłu, a dowództwo powinno być mu wdzięczne, że on sam deklaruje przynależność akurat do tej a nie innej formacji w naszym lesie.

Rewelacji Gowina na temat zarodków komentować nie warto – sam się wycofywał rakiem ze swoich twierdzeń. Po raz kolejny jednak zastanawia sposób funkcjonowania rządu Donalda Tuska.

Nie śmiej się czytelniku tego tekstu z naiwności niżej podpisanego, który wyobrażałby sobie działania konstytucyjnego ministra uchodzącego za państwowca w sposób następujący: minister (np. sprawiedliwości) dostaje informację(być może plotkę) o możliwym zakazanym procederze związanym z testami na zarodkach. Idzie z tym do swoich kolegów –ministra zdrowia, ministra spraw zagranicznych (rzecz dotyczy także kraju ościennego) i razem z szefami służb specjalnych ustalają jak zweryfikować informację i ewentualny proceder ukrócić. Tak by to wyglądało w rządzie, który chciałbym widzieć, zapewne nie tylko ja, w Polsce. Jak dzieje się naprawdę ? Sami wiecie, minister słyszy plotkę i powtarza ją w mediach. Jak śpiewa Andrzej Sikorowski, krajan ministra z Krakowa – „Wow, talk show, ktoś przed kamerą spodnie zdjął…”

Premier wzywa ministra, ten coś tłumaczy, po czym już jest dobrze. Ale dzień później premier mówi, że będzie rozważał, co z tym ministrem… I będzie to robił do poniedziałku.

Ponieważ to nie pierwszy poniedziałek Gowina, to zapewne skończy się jak tamten poprzedni, po odrzuceniu projektów dotyczących związków partnerskich. Panowie pogadają, obaj będą zadowoleni i obaj będą pamiętali tę rozmowę inaczej. Do następnego razu.

A nawet jeśli tym razem skończyłoby się inaczej – to co z tego?

Kolejne medialne odsłony działania obecnej ekipy rządowej przekonują, że premiera Tuska merytoryka działania ministrów obchodzi bardziej niż umiarkowanie. Jeżeli w sprawie kluczowej – bezpieczeństwa energetycznego – nie istnieje coś takiego jak polityka rządu, tylko nieskoordynowane samodzielne działania trzech resortów – to przestaje dziwić, że gdzieś ktoś pojechał, coś tam z Rosjanami podpisał, a premier nie umiał nawet ukryć zaskoczenia kiedy się o tym dowiedział.

Każdy z ministrów działa jak Gowin – samodzielnie, według własnego wyczucia. Trudno nawet im zarzucić, że nie realizują polityki rządu – bo jak można realizować politykę, której nie ma? Ocena żadnego z ministrów nie miała nic wspólnego z jego działalnością – zawsze była to wypadkowa wizerunku medialnego i bieżącej potrzeby partyjnej. Schetyna czy Grabarczyk zniknęli z rządu, bo było to pożądane z racji układania partii, Budzanowski  czy Kwiatkowski – bo pozycji w partii nie mieli.

Gowin, jeśli zostanie odwołany, to nie dlatego że plótł bzdury o zarodkach – ale tylko wtedy, kiedy Tusk uzna, że będzie miał w tym korzyść  dla układu w PO – partii i klubie.

Niestety, na czele polskiego rządu nie stoi premier. Rządem kieruje przewodniczący partii, dla którego funkcje ministerialne są narzędziem do zarządzania platformianym stadem. Tusk to  polityk o dużych umiejętnościach, lecz wypalony, nie komunikujący się z nikim poza bezpośrednim zapleczem pochlebców. Polityk, któremu trudno jest znaleźć cele, a zatem i motywację do jakiegokolwiek działania.

Dobrze znamy odpowiedź na pytanie Donalda Tuska, czy coś poza władzą  jeszcze łączy polityków PO. Nie łączy ich żaden system ideowo-światopoglądowy, który mógłby kreować politykę rządu. Nadal nie mają z kim przegrać. Nie mobilizuje ich nic, poza wsobnymi rozgrywkami i ustalaniem pozycji w stadzie na wypadek, gdyby przewodnik znalazł jakąś posadę w strukturach międzynarodowych.

I mają nieprawdopodobne szczęście, że tak impotentnemu rządowi dane jest funkcjonować w znakomitej dla Polski koniunkturze. Tylko w takiej dryf może udawać żeglowanie.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję