Ryszarda Legutki dystopijne zniesławienie demokracji. Część I :)

Obserwując z perspektywy właśnie tej książki działania partii politycznej, której funkcjonariuszem jest Ryszard Legutko, jej jawną antyunijność i agresywne nastawienie do zasad demokracji, warto zadać sobie pytanie, w jakim stopniu to właśnie Legutko, w ciągu ostatnich dziesięciu lat, dostarczał ideologicznego „paliwa” i intelektualnego uzasadnienia dla tych działań.

Ryszarda Legutko zapewne przedstawiać nie trzeba. Jest aktywnym politykiem i profesorem filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Członek PiS, poseł i szef delegacji PiS w Parlamencie Europejskim. Jest także współprzewodniczącym Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, eurosceptycznej frakcji Parlamentu Europejskiego. Według informacji na stronie internetowej Instytutu Filozofii UJ, jest obecnie profesorem-emerytem. W roku 2012 Ryszard Legutko opublikował książkę „Triumf człowieka pospolitego”[i]. Książka ta w tłumaczeniu na język angielski ukazała się w roku 2016 pod znamiennym tytułem „The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies” („Demon w demokracji: Totalitarne pragnienia wolnych społeczeństw”)[ii]. Niniejsza recenzja jest recenzją angielskiego wydania tej książki. Jest w pewnym sensie tłumaczeniem oryginalnej recenzji, jaką napisałem w języku angielskim, opublikowanej w październikowym wydaniu „Liberté!”[iii]. Niniejszy tekst jest pierwszą częścią recenzji, a odnosi się do rozdziałów „Historia” i „Utopia” książki Legutki. Część druga opublikowana będzie w kolejnym numerze miesięcznika „Liberté!”.

Recenzja tej książki jest moją osobistą reakcją na jej wysoce negatywny i niszczący wpływ na kształt dyskursu o demokracji i polityce w pierwszych dekadach XXI wieku. Obserwując z perspektywy właśnie tej książki działania partii politycznej, której funkcjonariuszem jest Ryszard Legutko, jej jawną antyunijność i agresywne nastawienie do zasad demokracji, warto zadać sobie pytanie, w jakim stopniu to właśnie Legutko, w ciągu ostatnich dziesięciu lat, dostarczał ideologicznego „paliwa” i intelektualnego uzasadnienia dla tych działań.

Liczę na to, że moja recenzja pozwoli nie tylko odpowiedzieć na to pytanie, ale i bliżej zrozumieć głębsze źródła tej tak dalece niszczącej Polskę polityki…

Główną tezą Legutki jest twierdzenie, iż w swojej istocie komunizm i liberalna demokracja są w historii ludzkości równoważnymi sobie systemami. Dla wzmocnienia tej tezy narracja Legutki często posługuje się substytutem pojęcia „system polityczny”. Tym substytutem jest pojęcie „reżim”, co pomaga tworzyć subtelny, choć głęboko umotywowany obraz, którego celem jest przestawienie demokracji jako jednoznacznie złej formy rozwoju społecznego.

W zasadzie cała książka jest próbą udowodnienia tego twierdzenia poprzez wykazanie jego prawdziwości w pięciu kluczowych aspektach: historycznym, utopijnym, politycznym, ideologicznym i religijnym. Niniejsza recenzja ocenia wartość dowodów Legutki dla wszystkich pięciu aspektów.

Na początek jednak warto przyjrzeć się pierwszemu i zapewne głównemu odkryciu, którego czytelnik może łatwo dokonać, uważnie wczytując się w argumentacje Legutki. To odkrycie, bardzo zresztą rozczarowujące, odsłania dość banalny wniosek, iż Legutko wydaje się nie rozumieć samego terminu, którym identyfikuje główny cel swojego ataku, a mianowicie terminu „demokracja liberalna”. W największym skrócie, dla Legutki „demokracja liberalna” to demokracja zdominowana przez liberałów lub przez idee określane w polityce jako liberalne. Czytelnik ma wrażenie, iż gdyby celem ataku nie była demokracja, ale np. współczesny system edukacyjny,  Legutko uznałby „Liberal Arts ” (Sztuki Wyzwolone) jako dziedziny nauki, sztuki i humanistyki zdominowane przez liberalną ideologię!

Legutko nie jest oczywiście osamotniony w tym zwodniczym rozumowaniu. Kiedy Victor Orban nazywa swoją formę rządów „demokracją nieliberalną”, chce, aby jego współobywatele zaakceptowali negację „liberalności” jako pozytywną cechę systemu, który im zafundował. Problem polega oczywiście na tym, iż w wyrażeniu „liberalna demokracja” „liberal” jest przymiotnikiem i ma inne znaczenie niż „liberal” użyty jako rzeczownik! Kto wie, może ani Legutko, ani Orban nie rozumieją wystarczająco dobrze języka angielskiego?

Wydaje się niemal pewne, że Legutko, profesor jednego z najbardziej prestiżowych uniwersytetów w Europie, albo nigdy nie przeczytał, albo nigdy w pełni nie zrozumiał klasycznej i fundamentalnej definicji tego terminu:

„Demokracja liberalna to system rządów, w którym prawa i wolności jednostki są oficjalnie uznawane i chronione, a sprawowanie władzy politycznej jest ograniczone rządami prawa. «Celem liberalnej demokracji nie jest nieograniczona wolność»” [iv].

Znajduje to również potwierdzenie w określaniu przez Legutkę każdego, kto akceptuje idee demokratyczne, jako „człowieka liberalno-demokratycznego” lub „człowieka liberalnego”. Ten pierwszy termin pojawia się w książce wyjątkowo często…

Legutki problem z historią

Gdyby problem rozumienia pojęcia „demokracja liberalna” był jedynym problemem tej książki, być może nadal miałaby jakąś wartość. Jest jednak drugi zasadniczy problem, a mianowicie sposób, w jaki autor uzasadnia swoje główne twierdzenie, które mówi, iż nowoczesne, zachodnie systemy demokratyczne są równoważne komunizmowi.

Rozdział pierwszy, który analizuje aspekt historyczny, rozpoczyna się słowami:

„Zacznijmy od tego, co wydaje się oczywiste: komunizm i liberalna demokracja podzielają podobne postrzeganie historii”[v].

Takie stwierdzenie jest szokujące dla wielu z nas, a zwłaszcza dla tych, którzy pół swojego życia przeżyli w komunistycznym reżimie, tak jak autor niniejszej recenzji. Jeszcze bardziej szokujące jest wyjaśnienie tego podobieństwa przez autora książki. Najpierw twierdzi, że wynika to z wysiłków na rzecz poprawy społecznych aspektów życia w obu systemach, a następnie próbuje zrównać marksistowskie prawa historii z myśleniem, które przypisuje wczesnym teoretykom zachodniej demokracji, takim jak John Stuart Mill, Immanuel Kant, Adam Smith i Frédéric Bastiat, żeby wymienić tylko kilku z nich. Czyniąc to, najwyraźniej zapomina, że ​​po pierwsze, szybkie wdrożenie marksistowskich praw w Rosji nastąpiło po krwawej rewolucji, podczas gdy stały i stosunkowo powolny rozwój zachodnich demokracji przyniósł realną i niezaprzeczalną poprawę jakości życia społeczeństw. Innymi słowy, Legutko utożsamia komunistyczne, propagandowe „wysiłki na rzecz poprawy społeczeństwa”, które w rzeczywistości obejmowały najbardziej brutalne akty tamtego reżimu, z wysiłkami, jakie podejmowano w zachodniej cywilizacji, przynosząc rozwój klasy średniej i realnie lepsze warunki życia dla wielu milionów ludzi. Wydaje się zauważać, że w przeciwieństwie do komunizmu, liberalna demokracja nie ma „ojców założycieli”, ale pomimo to twierdzi, że „liberałowie i demokraci” zastosowali ten sam historyczny wzorzec w swoim liberalnym myśleniu co komuniści.

Oczywiście nie potrafi tego twierdzenia uzasadnić. Przytacza zdanie pochodzące od Johna Stuarta Milla:

„Walka między Wolnością a Władzą stanowi najbardziej widoczną cechę dziejów od najwcześniejszych znanych nam czasów”[vi].

Nikt logicznie myślący nie może się zgodzić, że przytoczone słowa Johna Stuarta Milla, są zgodne z ideami Marksa, Engelsa czy Lenina. Jednak dla Legutki słowa Milla są dowodem na to, że jego intencje i cele są podobne do idei komunistycznych! Stosując ten sam rodzaj myślenia, Legutko próbuje pochować myśli autorów takich jak Adam Smith, Frédéric Bastiat, Immanuel Kant oraz przedstawicieli brytyjskiego wigizmu w tym samym grobie, w którym pochowani są przywódcy komunizmu! Dla każdego, kto zna dzieła tych autorów, próba ta jest całkowicie niewiarygodna.

Pomimo absurdalności takich zabiegów, Legutko twierdzi, że komunizm i liberalna demokracja mają trzy wspólne wątki, a mianowicie: wiarę w jednostronność historii, wiarę w skuteczność świadomego działania człowieka oraz wiarę w zdolność ludzkości do osiągnięcia dojrzałości i intelektualnej niezależności.

Po pierwsze, nie jest prawdą, iż te właśnie wątki zdominowały współczesny dyskurs w kręgach liberalno-demokratycznych, o czym świadczą chociażby najnowsze prace Francisa Fukuyamy. Po drugie, nawet gdyby systemy te podzielały pewne specyficzne cechy, logicznie rzecz biorąc, nie można ich zrównywać, szczególnie biorąc pod uwagę, że są one ze sobą głęboko sprzeczne pod każdym innym względem. Elementarna logika odnosząca się do rzeczywistości skłania nas do zwrócenia uwagi, że jeśli dwa przedmioty mają tylko kilka cech wspólnych, to ich utożsamianie jest niedopuszczalne. Tutaj więc Legutko popełnił coś, co moglibyśmy nazwać „meta-błędem”; w tym przypadku jest to błąd założenia, że pozornie podobne metody lub właściwości prowadzą do równoważności między podmiotami, do których się odnoszą. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest to poważny problem dla kogoś, kogo niektórzy uważają za wybitnego filozofa!

W tym miejscu można by wymienić wszystkie historyczne zniekształcenia tego rozdziału. Byłoby to jednak ćwiczenie bezcelowe, ponieważ pogląd Legutki na historię nowożytną, uniemożliwia jakikolwiek sensowny dyskurs. Spójrzmy na przykład na takie oto twierdzenie:

„Tak jak w prawdziwym socjalizmie, tak w prawdziwej demokracji trudno znaleźć jakiś niedoktrynalny wycinek świata, niedoktrynalny obraz, narrację, ton czy myśl. W pewnym sensie liberalna demokracja przedstawia nieco bardziej podstępną mistyfikację ideologiczną niż komunizm”[vii].

Absurdalność tego twierdzenia jest oczywista dla każdego kto żył i w socjalizmie, i w demokracji. Trudno jednak pojąć, jak takie poglądy może głosić ktoś, kto, jak sam sugeruje, czytał dzieła takich gigantów myśli współczesnej jak José Ortega y Gasset. A jednak praca Legutki ukazuje, iż jej autor zignorował fundamentalne przesłanie tego myśliciela, które brzmiało:

„Liberalizm – należy to dziś przypomnieć – jest najwyższą formą wspaniałomyślności, jest prawem, które większość nadaje mniejszościom i jako takie jest najszlachetniejszym wołaniem, jakie rozległo się na ziemi od zarania jej dziejów. Proklamuje wolę współżycia z wrogiem, a co więcej, z wrogiem słabszym od siebie. Jest rzeczą wprost nieprawdopodobną, by rodzaj ludzki był w stanie dojść do czegoś tak pięknego, tak paradoksalnego, tak eleganckiego, tak akrobatycznego i zarazem tak nienaturalnego”[viii].

Legutki marka Utopii

Według Legutki, demokracja liberalna jest równie utopijna jak komunizm. Uparcie twierdzi, że:

„Zarówno komunizm, jak i liberalna demokracja są zatem postrzegane – z perspektywy wewnętrznej – jako pozbawione alternatyw”[ix].

Zanim obalimy to jawnie fałszywe twierdzenie, powinniśmy uważniej przyjrzeć się stylowi argumentacji Legutki. Po pierwsze, w swoim rozumowaniu odnosi się wielokrotnie do umysłowości mitycznego „człowieka liberalnego”. I tak na przykład:

„Liberalna Demokracja jest również postrzegana przez jej zwolenników jako ostateczne urzeczywistnienie odwiecznych pragnień ludzkości, a zwłaszcza do wolności i rządów ludu”[x].

Albo w innym miejscu:

„Z czasem umysł liberalnego demokraty zaczął przypominać umysł socjalisty, ujawniając taką samą tendencję do łączenia języka moralności i języka polityki, ponieważ żaden inny dyskurs nie zdołałby oddać sprawiedliwości naturze systemu”[xi].

Jest to jedno z wielu miejsc, w których posuwa się on tak daleko, że zaczyna używać oskarżycielskiego tonu przeciwko „liberalnemu człowiekowi”, jakiego obraz sam stworzył:

„Nawet najbardziej liberalni z liberałów wykazywali niezwykłą łagodność wobec Związku Radzieckiego i sowieckiego komunizmu, a czasem nawet aktywnie popierali ideę jednostronnego rozbrojenia Zachodu (…)”[xii].

Rozpocznijmy dekonstrukcję rozumowania Legutki od ostatniego z powyższych trzech cytatów. W XX wieku byliśmy świadkami pokonania systemu sowieckiego przez liberalne demokracje zachodnie. Otóż fakt, że dokonało się to nie w wyniku jakiejś totalnej wojny, ale środkami pokojowymi, nie czyni zwycięzców słabeuszami. Wręcz przeciwnie, sposób, w jaki demokracje liberalne wygrały zimną wojnę, był zarówno przemożny, ale i skuteczny! Niestety Legutko nie wyjaśnia, kogo uważa za tych „najbardziej liberalnych liberałów”[xiii]. Zapewne trudno byłoby mu uzasadnić swoją argumentację, próbując podać jakiekolwiek rzeczywiste nazwiska. Z drugiej strony, gdyby to zrobił, każdy czytelnik mógłby łatwo sprawdzić skalę zjawiska i zapewne szybko stałoby się jasne, jak bezpodstawne i błędne są oskarżenia Legutki!

Jeśli chodzi o argument, z pierwszego z powyższych cytatów, a mianowicie że liberalni demokraci nie widzą „żadnej alternatywy”, łatwo wykazać, że to właśnie demokracja liberalna w ciągu ostatnich, prawie dwustu lat, radykalnie przedefiniowała samą siebie, zwłaszcza w jej najważniejszym systemowym aspekcie – aspekcie gospodarczym.

Dzisiaj żadna z zachodnich demokracji liberalnych nie praktykuje libertariańskich idei nieograniczonego wolnego rynku. Z czasem zrozumiano, że w wielu dziedzinach, takich jak np. systemy finansowe, ochrona środowiska i fundamentalny kształt systemów opieki zdrowotnej, nie można podążać za pierwotnymi paradygmatami, które kształtowały te dziedziny jeszcze w pierwszej połowie XX wieku. Jeśli chodzi o fundamentalne aspekty organizacji społeczeństw, wykazanie ogromnych różnic istniejących między krajami słusznie nazywanymi dzisiaj „demokracjami liberalnymi” a ich dziewiętnastowiecznymi poprzednikami jest trywialnie łatwe.

To, że Legutko, poseł do Parlamentu Europejskiego, tego nie dostrzega albo nie pojmuje, jest wręcz niewyobrażalne. Inny przykład rozumowania autora można znaleźć w odniesieniach do myślicieli takich jak Friedrich von Hayek, Ludwig von Mises, Ayn Rand i Robert Nozick. Po pierwsze, „szufladkuje” ich wszystkich jako libertarian. O ile określenie to pasuje jako tako do myśli Ayn Rand i Roberta Nozicka, i być może nie jest całkiem fałszywe w przypadku Ludwiga von Misesa, to jednak jest bezsprzecznie niesprawiedliwe w przypadku Friedricha von Hayeka, czysto klasycznego liberała, który m.in. nigdy nie twierdził, że interwencje rządu w ekonomii są zawsze złem. W rzeczywistości, aby podać jeden tylko przykład, popierał on koncepcje zabezpieczeń socjalnych, mających chronić obywateli przed skrajnym ubóstwem.

Jednak rozumowanie Legutki napotyka tu na znacznie poważniejszy problem – najwyraźniej zapomniał on, że prawdziwe demokracje liberalne nigdy nie podążały ściśle za ideami intelektualistów! Pozornie zdaje się to rozumieć, zauważając, że „Demokracja nie miała tak oczywistych związków z myśleniem utopijnym”. Jednak już w następnym zdaniu odkrywamy, jak rozumie brak tego związku:

„Od starożytności uważano ją za jeden z systemów defektywnych, nie lepszych, ale i nie gorszych od oligarchii czy monarchii”[xiv].

Wprost tu widzimy, jak płytkie jest rozumienie demokracji przez Legutkę. Nie pomoga mu znajomość twórczości Tocqueville’a i Rawlsa. Jeśli chodzi o tego ostatniego, Legutko popełnia straszliwy błąd, twierdząc, że „człowiekiem, który nazwał utopią liberalno-demokratyczny system polityczny był John Rawls (…)”[xv] . Każdy, kto zna twórczość Rawlsa, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że używał on słowa „utopia” niemal jedynie w frazach takich jak „realistyczna utopia” i „realistycznie utopijne” i że zamierzone znaczenie było tu radykalnie odmienne, a mianowicie takie, że „Prawa Ludu” są utopijne tylko dlatego, że nie zawsze odzwierciedlają istniejące układy społeczne, ale są realistyczne, ponieważ nie są sprzeczne z ludzką naturą. Jest więc oczywiste, że frazy jakich używał Rawls, są bardziej metaforyczne niż dosłowne. W dalszej części książki Legutko najwyraźniej przyznaje, że Rawls był ważnym myślicielem współczesnego systemu liberalno-demokratycznego, ale wtedy używa już pejoratywnego określenia „dzisiejsza liberalno-demokratyczna ortodoksja”, aby zarówno zdyskredytować wielkiego myśliciela, jak i swobodnie używać jego myśl w sposób zasadniczo zniekształcony.

Uderzające w wielkiej wadze, jaką Legutko nadaje „utopii”, jest to, że jest to niemal jedyny rozdział książki, w którym znajdujemy sugestie, że istnieją systemy lepsze niż liberalna demokracja. Początkowo wydaje się to obiecujące, bo rozpala nadzieję, że w końcu zaczną pojawiać się tu jakieś błyskotliwe pomysły autora, wykraczające poza naturalną dla demokracji liberalnych zdolność do redefiniowania samych siebie – historia przecież wyraźnie pokazuje nam przykłady takich procesów. Cóż za nieprzyjemna niespodzianka czeka czytelników Legutki, gdy najpierw wskazuje on rzekomo lepsze systemy… rodem ze świata antycznego, a mianowicie konceptualne systemy zaproponowane przez Platona i rozwinięte przez Arystotelesa (a wiadomo przecież, że Platon uważał demokrację za zdegenerowany system polityczny), aby zaledwie kilka akapitów dalej pojawić się mogła wizja idealnego systemu Legutki:

„Można zatem wymyśleć taką strukturę polityczną, która łączyłaby monarchię, oligarchię i demokrację w taki sposób, aby każda wzmacniała zalety i neutralizowała wady pozostałych. Mielibyśmy wtedy np. demokratyczną reprezentatywność, ale jednocześnie pewne instytucje oligarchiczno-arystokratyczne, które zachowałyby pewną formę elitaryzmu, a także pewną formę monarchii gwarantującej sprawność rządzenia”[xvi].

W tym miejscu intencje i poglądy autora stają się jasne: Legutko tęskni za systemem, który jest w istocie czystym, oligarchicznym elitaryzmem, a jeśli przybiera on formę monarchii, to tym lepiej.

W tym miejscu, nadzieje czytelników, którzy czytali tą książkę oczekując prawdziwych pomysłów na poprawę demokracji, legły w gruzach. Legutko nie proponuje niczego nowego. Tęskni za dawnymi systemami, które wszyscy znamy, a które pełne były niesprawiedliwości i dyskryminacji, jakie stosowali ci, którzy przynależeli do oligarchicznych elit, wobec tych, którzy akurat do tychże elit nie należeli. Jeśli w tym miejscu przypomnimy sobie, do jakiej partii politycznej Legutko należy, a więc do prawicowego, populistycznego PiS, i do jakiej frakcji wszedł w parlamencie europejskim, staje się jasne, jak bardzo niebezpieczne są jego próby cofnięcia nas w rozwoju. Legutko naprawdę ma nadzieję na jakąś wsteczną rewolucję, posuwając się nawet do nazwania jej „europejską pierestrojką”:

„Pojawienie się takich przekonań w sferach unijnych zachęciłoby do europejskiej pierestrojki – czegoś, czego Unia Europejska może nie przetrwać”[xvii].

To uświadamia nam bardzo wyraziście, jak niebezpieczne są tego rodzaju pomysły. Ubrana we wzniosłe deklaracje i poparta erudycją kogoś, kto był naukowcem w jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów w Europie, narracja ta w istocie aprobuje tendencje autokratyczne, w których specyficzna kasta „swoich”, należących do oligarchii i uwiarygodniona przez tylko pozornie demokratyczne procesy, nie tylko ma nieograniczoną władzę nad społeczeństwem, ale także rości sobie prawo do formułowania norm moralnych, według których wszyscy inni są zmuszeni żyć.

Historia uczy nas dokąd takie pomysły doprowadziły ludzkość…

 

ciąg dalszy nastąpi…

 


 

[i] Ryszard Legutko, Triumf człowieka pospolitego, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012.

[ii] Legutko,R.,The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies, Teresa Adelson (przeł.), Encounter Books, New York – London, Kindle Edition, 2018. Numery stron w kolejnych odnośnikach pochodzą z kolejności numeracji w formacie eBook Kindle.

[iii] https://liberte.pl/ryszard-legutkos-dystopian-attempt-to-discredit-democracy/

[iv] https://www.lexico.com/definition/liberal_democracy , retrieved on 09/24/2021.

[v] Przywoływane tutaj cytaty są tłumaczeniem na język polski tekstu angielskiego wydania. Nie zawsze odpowiadają one zatem polskiemu oryginałowi. Poza oczywistymi powodami wynikającymi ze specyfiki obu języków, tłumaczowi najwyraźniej zależało na „wzmacnianiu” specyficznego przekazu. Np. to zdanie, otwierające rozdział „Historia” brzmi w polskim oryginale po prostu: „Socjalizm i liberalną demokrację łączy podobne postrzeganie historii”. W wypadku dużych różnic, w przypisach podaję wersję oryginalną.

[vi] Cytat z dzieła On Liberty John’a Stuart’a Mill’a jest u Legutki zniekształcony. Można to zweryfikować na stronie https://www.gutenberg.org/files/34901/34901-h/34901-h.htm

[vii] Legutko,R., ibid., str. 22.

[viii] Jose Ortega y Gasset, Bunt mas, Piotr Niklewicz (przeł.),  Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2002

[ix] Legutko,R., ibid., str. 22. W oryginale zdanie to brzmi„Oba ustroje są zatem postrzegane jako bezalternatywne. Jedyna zasadnicza zmiana, jaka przychodziła i przychodzi do głowy ich zwolennikom, to zmiana na gorsze, czyli załamanie się obu konstrukcji ustrojowych, co oznaczałoby katastrofę”.

[x] Legutko,R., ibid., str. 43 PL: W oryginale zdanie to brzmi: „Liberalna demokracja także bywa postrzegana przez swoich zwolenników jako finalna realizacja odwiecznych dążeń ludzkości, przede wszystkim do wolności”.

[xi] Legutko,R., ibid., str. 45. W oryginale zdanie to brzmi: „Umysł liberalnego demokraty uformował się więc z czasem podobnie do umysłu socjalisty, chętnie łącząc kategorie polityczne z moralnymi, przekonany, że tylko to połączenie oddaje dobrze naturę ustroju”.

[xii] Legutko,R., ibid., str. 46. oryginale zdanie to brzmi: „Nawet najbardziej liberalni z liberałów, czyli libertarianie, wykazywali niezwykłą miękkość wobec Związku Radzieckiego i sowieckiego komunizmu, niekiedy aktywnie popierali ideę jednostronnego rozbrojenia Zachodu, a wszystko w imię wolności”.

[xiii] W polskiej wersji książki mówi w tym miejscu o libertynach.

[xiv] Legutko,R., ibid., str. 51.

[xv] Legutko,R., ibid., str. 51.

[xvi] Legutko,R., ibid., str. 51. W oryginale zdanie to brzmi: „Można było zatem sobie pomyśleć taką konstrukcję ustrojową, w której występowałyby elementy wszystkich trzech typów — monarchii, oligarchii (arystokracji) i demokracji — lecz połączone w ten sposób, żeby wzmacniać ich zalety, a neutralizować wady. Mielibyśmy więc na przykład demokratyczną reprezentatywność, lecz połączoną z jakimiś instytucjami oligarchiczno-arystokratycznymi zachowującymi elitaryzm wychowawczy, a także pewne formy monarchiczne gwarantujące możliwie dużą skuteczność władzy”.

[xvii] Legutko,R., ibid., str. 69. W oryginale zdanie to brzmi: „Pojawienie się takiego przekonania w sferach unijnych oznaczałoby zachętę do europejskiej pierestrojki , a tej Unia mogłaby nie przeżyć”.

Dla Ciebie, Lolek – to jest Pan Bolek :)

0002P1OA0JQ4A3N0-C317-F3

Piszę ten tekst zanim ustawią się kolejki do IPN, jak za PRL-u po papier toaletowy, by żądny sensacji Kowalski mógł zaspokoić swoje chore fantazje. Nie wszyscy czekają. Części wybrańców narodu puściły już nerwy. Prezydent Andrzej Duda ze złośliwym uśmieszkiem i podnieconym głosem powiedział z narciarskim kaskiem na głowie, co wiedział. Minister Spraw Zagranicznych też już nie dał rady. Wieloletniemu tropicielowi Bolka, Sławomirowi Cenckiewiczowi, uderzyła krew do głowy i z ekscytacją na Twitterze pokazał ,,ofiary straszliwych donosów”. Radni Gdańska już całkiem serio chcą przemianować lotnisko imienia Lecha Wałęsy na lotnisko Anny Walentynowicz.

Kruki i wrony nadleciały. Hieny zbierają się na żer. Co tam zasada obowiązującej w cywilizowanym świecie domniemanej niewinności. Po co nam grafolog, po co sprawdzać dokumenty? W końcu nazywamy się Prawo i Sprawiedliwość. Ta nazwa oznacza, że to my stanowimy prawo i to my wymierzamy sprawiedliwość.

Żeby było jasne: uważam, że Lech Wałęsa był fatalnym prezydentem. Bywa w roli trybuna ludowego irytujący, chaotyczny i niesprawiedliwy. Za często też przekracza tę granicę, za którą już nie ociera się o śmieszność, ale po prostu jest śmieszny. Jednak ocena człowieka polega na tym, że oceniamy całe jego życie, całą jego historię, a nie wybieramy sobie z jego życiorysu to, co nam w tej chwili pasuje. To tak jakby ktoś zrobił sobie herbatę z cytryną z dwiema łyżkami cukru, tylko że cytryna by była oddzielnie, cukier byłby oddzielnie i wywar w szklance też by był oddzielnie. Zamiast wszystko połączyć w jedną całość, wgryzłby się w cytrynę i powiedział, że herbata jest za kwaśna. Powiem więcej: Lech Wałęsa to jest tak wielka postać i jego zasługi są tak niepodważalne, że gdyby się okazało, że prawdziwym pseudonimem Lecha Wałęsy jest nie ,,Bolek”, a ,,Kajetan Poznański” i to nasz eks prezydent niedawno pozbawił głowy pewną 30-letnią radomiankę, to i tak nic by to w ocenie jego zasług dla uzyskania niepodległości przez Polskę nie zmieniło.

Głupek ma to do siebie, że przez swoją tępotę widzi tylko fragment. Głupota nie pozwala mu ogarnąć całości. Wiara w spiski i w spiskową teorię dziejów to wiara głupka. Jarosław Kaczyński sprytnie wykorzystuje pewną niedoskonałość demokracji. W demokracji bowiem głos głupka tyle samo waży, co głos kogoś, kto kojarzy trochę więcej. Niestety, jak mawiał Winston Churchill, ,,Stwierdzono, że demokracja jest najgorszą formą rządu, jeśli nie liczyć wszystkich innych form, których próbowano od czasu do czasu”. Dlatego też Jarosław Kaczyński, jak żaden inny polityk, dba o tę część społeczeństwa. To do nich skierowany jest niszczący polską debatę język nazywający swoich oponentów politycznych ,,komuchami”, ,,bandytami”, ,,kolesiami” (sorry, Koleś z ,,Big Lebowskiego”). To do nich skierowany jest przekaz, że imigranci z Syrii sprowadzą do Polski cholerę i dyzenterię i szerzą ,,różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki”. To dla nich w końcu jest przygotowywany nowy spektakl, który próbuje i będzie sprzedawać nam w kolejnych dniach IPN i zaprzyjaźnione media.

Wszędzie zdradzieckie spiski. Polska jako oblężona twierdza. Grożą nam emigranci, rowerzyści, homoseksualiści, wegetarianie, zachodni konsumpcjonizm, Żydzi i masoni, liberałowie i komuniści. Musimy obronić się przed pachołkami Rosji, agentami obcych wpływów, potomkami esesmanów, a przede wszystkim wielokulturowością Unii Europejskiej. Przede wszystkim jednak trzeba skończyć z układem, który powstał w Magdalence, gdzie Lech Wałęsa i Solidarność sprzedali Polskę i pozwolili się uwłaszczyć partyjnej nomenklaturze. Nic to, że jednym z architektów tego porozumienia był uwidoczniony na zdjęciach w Magdalence Lech Kaczyński. Nic to, że bracia Kaczyńscy też uwłaszczyli się na solidarnościowym majątku, dzięki czemu mieli możliwość przetrwania tyle lat w opozycji.

Tak naprawdę prawdziwym błędem, który trudno mi wybaczyć Lechowi Wałęsie, jest wprowadzenie Jarosława Kaczyńskiego do polskiej polityki. To poprowadzenie zwycięskiej kampanii wyborczej Lecha Wałęsy utorowało Prezesowi wejście do pierwszej politycznej ligi. To początkowy patronat Wałęsy nad Porozumieniem Centrum sprawił, że opozycja podzieliła się i w efekcie przefarbowani komuniści znowu wrócili do władzy i wygrali wybory parlamentarne 1993 roku, a potem prezydenckie 1995 roku. Dzięki temu stworzyły się warunki do powstania ideologii PiS i korzeni tej paranoi, której świadkami jesteśmy dziś, gdy wysypały się trupy z szafy generała Kiszczaka.

Były już trupy z szafy pułkownika Lesiaka, była sprawa Olina. Kiedy w końcu skończy się nasza małostkowość i chora ekscytacja z tym przerzucaniem się teczkami? Ten serial nie prowadzi do niczego sensownego. Miałem kiedyś nadzieję, że nowe pokolenie, nie pamiętające lat komuny, będzie miało już kiedyś dość tej martyrologii i historii. Że inne kryteria będą decydowały przy urnie wyborczej. Ale myliłem się. Z każdym rokiem, miesiącem jest coraz gorzej. Ludzi nie interesują rzeczywiste problemy. Jak wydatkowane są pieniądze, które zabiera nam rząd? Jak zmodernizować nasz kraj? Jak uniknąć pułapki średniego dochodu? Ludzi interesuje zaś to, kto co podpisał 40 lat temu. Czy Lecha przywieziono motorówką do Stoczni? Czy Henryka Krzywonos zatrzymała tramwaj, czy też tramwaj zatrzymał Hennrykę Krzywonos? Gdzie są ci wszyscy absolwenci naszych uczelni ekonomicznych? Czyżby wszyscy przez przypadek tylko pokończyli inne kierunki, a tak naprawdę chcieli skończyć wydział historyczny? Ludzie, opamiętajcie się. Zostawmy Lecha Wałęsę niezależnym historykom i przejrzyjmy na oczy. Te prawdziwe, czy tylko wyimaginowane kłamstwo lustracyjne Lecha Wałęsy, ma przykryć inne kłamstwo. Kłamstwo wyborcze gabinetu Beaty Szydło. 100 dni mija 23 lutego. Czas powiedzieć: sprawdzam.

Sekularna prawica i prawo naturalne :)

Klasyczny liberał zwykle ma problem z podziałem na prawicę i lewicę, bo i lewica, i prawica są wolności indywidualnej wrogami. Lewica ma tendencje do rozciągania sfery zmonopolizowanej i regulowanej przez państwo do granic absurdu (zastępując społeczeństwo obywatelskie biurokracją), z kolei prawica ma tendencje do umacniania etatyzmu (i żyjących z niego grup interesu) w kilku dziedzinach, które są obiektem jej szczególnej obsesji: militaria (wspólnik: przemysł zbrojeniowy) i sprawy obyczajowe (wspólnik: Kościół).

Ale jeśli już miałbym się umieścić gdzieś na tym podziale, to określiłbym siebie jako anglosaska, oświeceniowa, sekularna prawica w sceptycznym duchu Davida Hume’a. Sekularna nie dlatego, że jestem wrogi religii (przeciwnie, jestem sympatykiem kilku z nich), ale dlatego, że moja „prawicowa” argumentacja jest sekularna. Cenię sobie wpływ średniowiecznego i renesansowego chrześcijaństwa oraz „północnoeuropejskiego” protestantyzmu na kulturę europejską – bez tego wpływu prawdopodobnie nie byłoby szkockiego Oświecenia (które cenie sobie jeszcze bardziej), a Europa nie różniłaby się gatunkowo od państw Bliskiego Wschodu.

(Choć z drugiej strony moja bezkompromisowa opozycja względem władzy, wpływu kościoła i innych grup interesu na władzę, nacjonalizmu i narzuconego konserwatyzmu obyczajowego, nierównego traktowania poddanych i rządzących względem prawa i wszelkich form cenzury; a przede wszystkim moje poparcie dla legalizacji aborcji, eutanazji, prostytucji, hazardu, narkotyków i innych przestępstw bez ofiar oraz moje poparcie dla równouprawnienia mniejszości zdają się mieć charakter lewicowy. Co dowodzi jednak, że ten podział nie ma sensu – ja jestem po prostu liberałem bezprzymiotnikowym.)

To, co mnie przede wszystkim łączy z prawicą, to przywiązanie do arystotelesowskiej koncepcji sprawiedliwości – oddanie każdemu tego, na co zasłużył. Różni mnie natomiast od prawicy fakt, że ja stosuję tę zasadę bezwzględnie i nie robię w niej wyjątków dla władzy (czy to monarszej, czy też „ludowej”). Sprawiedliwość to stan uporządkowanej anarchii – wolność każdego człowieka jest ograniczona jedynie zestawem reguł (konwencji społecznych) uznawanych przez członków danej społeczności. W takim przypadku wolno naruszać wolność jedynie tego, kto naruszył reguły (czyli zazwyczaj tego, kto sam naruszył wolność innej osoby). Zestaw reguł ograniczających wolność oraz zestaw kar egzekwowanych za naruszenie reguł jest kwestią ewolucji kulturowej – w drodze wzajemnego dostosowania się do siebie działających ludzi wyłaniają się spontanicznie zwyczaje określające ograniczenia i kary za tych ograniczeń naruszenie. Istotną rolę w tej materii pełnią umowa i tradycja – cześć reguł ludzie ustalają umawiając się co wolno, a co nie; a cześć reguł ludzie „dziedziczą” po swoich przodkach. Tak wyłania się ład społeczny – państwo, nawet jeśli przyczynia się do jego zachowania, to tylko w takiej mierze, w jakiej egzekwuje i utrwala ten spontanicznie powstały mechanizm.

Sekularny prawicowiec szanuje tradycję, ale nie jest jej niewolnikiem. Nie dlatego arystotelesowską koncepcję sprawiedliwości należy wprowadzać w życie, że jest dziedzictwem europejskim, ale dlatego, iż to jedyny racjonalny sposób na zbudowanie „optymalnego” (nikt nie narusza niczyjej wolności – maksymalna swoboda i produktywność) porządku społecznego. Argumenty sekularnego prawicowa są rozumowe, a nie metafizyczne.

Ciekawym przykładem takiej argumentacji są wywody niektórych liberałów za monarchią i przeciw demokracji. Argument taki przedstawił m.in. Leland Yeager, amerykański ekonomista, uczeń Misesa, i współpracownik Buchanana i Tullocka, w tekście pt. „Libertariańskie argumenty na rzecz monarchii”. Postawa filozoficzna Yeagera to millowski utylitaryzm, a mimo to, w przeciwieństwie do J.S. Milla, zapalonego demokraty, oraz Ludwiga von Misesa, też utylitarysty, choć umiarkowanego demokraty – Yeager opowiada się za konstytucyjną monarchią w imię racjonalizmu i  liberalizmu, a nie reakcjonizmu czy mistycyzmu. Yeager rozważa więc monarchię z punktu widzenia zalet dla zachowania wolności osobistej i dlatego też opisuje jej idealną dla liberała formę (monarchię z demokratycznym elementem):

Niewybrany władca absolutny mógłby być zapalonym klasycznym liberałem. Pomimo tego że mądra i dobra dyktatura o liberalnym nastawieniu nie byłaby sprzecznością samą w sobie, to nie ma szans, by utrzymać taki reżim oraz jego ciągłość, w tym sukcesję bez zbędnych problemów.

Niektóre elementy demokracji są więc konieczne — zupełne jej zastąpienie byłoby niebezpieczne. Demokracja daje ludziom pewien wpływ na rządzących i na to, jaką politykę prowadzą. Wybory mogą wyrugować złych rządzących w sposób pokojowy. Obywatele, którzy dbają o takie rzeczy, mogą cieszyć się uczestnictwem w sprawach publicznych.

Innymi słowy, Yeager jako racjonalista, utylitarysta i liberał opowiada się za ustrojem Liechtensteinu. W „pełnej” demokracji parlamentarnej widzi zagrożenie dla wolności i racjonalnego ładu politycznego, a nawet przetrwania porządku społecznego. Podobne stanowisko kreślą inni liberalni myśliciele: Anthony de Jasay, Hans-Hermann Hoppe, Erik von Kuehnelt-Leddihn, Sean Gabb, a nawet w niektórych fragmentach podobne uwagi padały z ust Friedricha A. von Hayeka. (O tym, że Edmund Burke, Benjamin Constant, de Tocqueville czy Lord Acton byli sceptyczni wobec „władzy ludu” wszyscy przecież wiemy.) Przeciwny systemowi masowego głosowania był m.in. Gordon Tullock, choć nie był monarchistą – jak większość liberalnych Amerykanów, był zwolennikiem republikańskich rządów Ojców Założycieli. Wśród liberalnych krytyków demokracji znajdziemy także takich autorów, jak Albert Jay Nock, H. L. Mencken, Robert Nisbet, J. R. R. Tolkien, Evelyn Waugh oraz wielu, wielu innych. Powiedziałbym nawet, że dawniej sceptycyzm wobec demokracji był raczej regułą niż wyjątkiem.

Liberałowie monarchistyczni (i anarchistyczni, i część republikańskich) mają tendencję do podpierania swojego stanowiska ideą „praw naturalnych”. Niemniej trzeba się zastanowić czy  sprawiedliwość i wolność racjonalniej jest traktować jako „prawo naturalne”. Taka strategia może prowadzić na manowce, bo o ile sprawiedliwość i wolność to pojęcia intersubiektywnie poprawne i weryfikowalne (a więc naukowe), o tyle „prawo naturalne” takim pojęciem nie jest. Badanie norm społecznych (konwencji) jest możliwe do powtórzenia i sprawdzenia potencjalnie przez każdego, kto chciałby się o tym przekonać. Badanie „prawa naturalnego” to dziedzina subiektywnych przekonań i sentymentów.

„Prawo naturalne” jest czymś innym dla katolika, a czymś innym dla libertarianina. Dla mnie „prawo naturalne” z kolei w ogóle nie istnieje (a nawet jeśli istnieje, to nie mamy obiektywnych środków jego poznania – więc na jedno wychodzi). Falsyfikowalność rozstrzyga tego typu dylematy. Wszyscy widzimy obserwowalną kulturę naszego społeczeństwa – w tej kulturze wyłoniły się zwyczaje (oraz została nam narzucona państwowa legislacja), które określają nasze obowiązki i uprawnienia. Cześć tych uprawnień i obowiązków jest zwyczajowa, a część wynika z naszych zobowiązań umownych (zresztą respektowanie zobowiązań umownych samo w sobie jest zwyczajem, jak zauważył David Hume w „Traktacie o naturze ludzkiej”). Nie ma w tych uprawnieniach nic „naturalnego”, za wyjątkiem faktu, że reguły te są w dużej mierze pochodną naturalnej rzadkości dóbr i naturalnych cech ludzkiego charakteru. Ale ten fakt nic nie zmienia, bo te konwencjonalne reguły są faktami historycznymi bądź antropologicznym, które można falsyfikować. W związku z tym nie musimy przyjmować abstrakcyjnych założeń, żeby określić które uprawnienia są prawomocne, a które nie. Moim zdaniem, wobec powyższego faktu (istnienia obserwowalnych konwencji społecznych określających reguły funkcjonujące w społeczeństwie) brzytwa Ockhama nie pozostawia zbyt wiele miejsca dla rozważań nad „prawami naturalnymi”.

Co więcej problem z „prawami naturalnymi” jest dokładnie taki sam jak z „prawami człowieka” – i jedne, i drugie są w dużej mierze wynikiem wiary, emocji, subiektywnych opinii i preferencji politycznych. Zabawne jest to, że prawica nie uznaje tych drugich, lewica nie uznaje tych pierwszych, a ja nie uznaję żadnych: bo ja w ogóle kwestionuję niefalsyfikowalne, niespójne logicznie i redundantne względem wymagań nauk społecznych przesłanki.

„Prawo naturalne” jest zazwyczaj definiowane albo jako reguły wyrastające z natury (klasyczny błąd naturalistyczny), albo jako reguły niezależne od zwyczajów i kultury danego społeczeństwa (stojące niejako ponad nim i obowiązujące wszystkich zawsze i wszędzie). W obydwu przypadkach wybór tych reguł jest czysto arbitralny – wynika z preferencji ideologicznych wybierającego. Dla przykładu niektórzy libertarianie deontologiczni powiadają, że własność i obrona są prawem naturalnym, bo każdy człowiek, a nawet zwierzęta, broni swojego życia i posiadania. Ale trudno w tym wypadku mówić o jakichkolwiek regułach czy normach, które taka teza implikuje. Ludzie w stanie dzikim napadali na siebie – to oznacza, że atak na niewinną osobę jest prawem naturalnym? Koty zabijają myszy dla zabawy? Zabijanie dla zabawy też jest prawem naturalnym? Obserwacje natury są oczywiście falsyfikowalne i można je badać, nawet empirycznie testować, ale to niewiele zmienia, bo za Davidem Hume’m musimy w takim wypadku powtórzyć, że nie da się wnioskować co powinno być, na podstawie tego co jest. Owszem, zwierzęta bronią swojego życia i posiadania, ale też popełniają cudzołóstwo, zabijają własne młode i praktykują kanibalizm. Dlaczego akurat tylko posiadanie przekładamy na nasze normy moralne, a resztę nie? „Normy prawne” wyciągane z natury są albo arbitralne, albo niespójne.

W tym wypadku „prawo naturalne” to po prostu kilka wybranych faktów biologii, które niektórzy próbują rzutować na kulturowe normy ludzkich społeczeństw. Nawet gdyby faktycznie teza o tym, że „każdy broni swojego życia i posiadania” wybroniłaby się w toku badań nad nią, to i tak po prostu ustalilibyśmy pewien fakt biologiczny. Nie wynika z niej żadna norma prawna: ten fakt nie formułuje żadnego zakazu lub nakazu określonego postępowania. Uznanie takiego nakazu/zakazu na podstawie tego faktu jest kwestią czysto arbitralną. Podobnie jest z prawem naturalnym u wszystkich innych filozofów: jest to po prostu ich stanowisko etyczne, które oni czysto arbitralnie uznają za obowiązujące powszechnie (powołując się na fakty biologiczne, albo na „prawdę objawioną” czy inną „wyższą” moralność).

Zwykle „prawa naturalne” filozofowie definiowali jako zestaw reguł, który jest niezależny od kultury i wspólny wszystkim ludziom (a przynajmniej powinien być). Dla przykładu Murray Rothbard, wybitny ekonomista i filozof polityczny, uważał, że prawem naturalnym jest własność i prawo do jej dobrowolnej wymiany, prawo do samoposiadania, prawo do owoców pracy, a zabójstwo i kradzież są pogwałceniem tegoż prawa (choć w naturze występują częściej niż poszanowanie własności i cudzej autonomii). Są to oczywiście reguły godne pochwały dla liberała, ale całkowicie arbitralne z punktu widzenia nauki – nie da się ich sfalsyfikować. Jedni mogą uznać własność prywatną za prawo naturalne, inni własność kolektywną mogą zań uznać i nie ma obiektywnych środków falsyfikacji, aby rozstrzygnąć, która strona ma rację.

Inaczej jest z efektywnie egzekwowanymi nakazami i normami – te obowiązują albo dzięki ustanowionemu zwyczajowi (konwencji społecznej) albo dzięki aparacie rządowym wcielającym w życie legislację. Egzekwowanie tych nakazów i zakazów w danym społeczeństwie można badać naukowo – podlegają falsyfikacji. Dzięki temu możemy obiektywnie zdefiniować obowiązujący w danym społeczeństwie zbiór reguł (zwyczajowych bądź legislacyjnych) ograniczających sferę faktycznej swobody. Jaki z takiej obserwacji wynika wniosek dla liberalizmu? Ano zwyczaje społeczeństwo adaptuje dobrowolnie – w przeciwieństwie do legislacji, która jest narzucona przez rząd. Jeśli nie da się wykazać legitymizacji rządu i jego narzucania reguł (a ja nie znam przekonującego dowodu), to legislacja jest uzurpacją. Sprawiedliwością wtedy jest kwestią egzekwowania zwyczajowych norm prawnych – nauka nie mówi nic o tym, jaka powinna być treść tych norm, ale z oczywistych dla hayekistów względów (ład spontaniczny), mają one tendencję do odzwierciedlania przekonań liberalnych. Ja uważam, że to w zupełności wystarcza i „prawo naturalne” nie jest nam potrzebne do wykazania prawowitości (a tym bardziej wyższości czysto użytecznej) wolności nad niewolą i sprawiedliwości nad niesprawiedliwością. Powiem więcej, jeśli fakty empiryczne wystarczają, żeby opisać sprawiedliwość i wolność obiektywnie, to brzytwa Ockhama nie zostawia miejsca na przyjmowanie dodatkowych abstrakcyjnych założeń.

Jako metodologiczny zwolennik Poppera i Hayeka uważam, że zasada na której opiera się nauka jest prosta: teoria naukowa musi być falsyfikowalna (jej fałszywość bądź prawdziwość w ogóle można wykazać) i musi posługiwać się terminami intersubiektywnie poprawnymi. Intersubiektywność terminów sprawia, że oznaczają one dla innych uczestników świata nauki tą samą rzecz. Teoria naukowa nie może mówić, dla przykładu, że „na zewnątrz jest ciepło” (może natomiast tak: powietrze w Warszawie obecnie ma temperaturę 85 st. Fahrenheita), bo słowo „ciepło” może oznaczać dla różnych osób różne sytuacje (co innego będzie oznaczało dla mieszkańca Kairu, a co innego dla mieszkańca Irkucka). Nauka zatem opiera się na dwóch podstawowych zasadach: falsyfikowalność i intersubiektywność. Dla przykładu, „wiara objawiona” („nieobjawiona” zresztą też) przytaczana w publikacjach prawicowców nie jest ani flasyfikowalna, ani intersubiektywna – a więc nie należy do dziedziny nauki. Co oczywiście nie oznacza, że nie ma dla niej miejsca w innych dziedzinach kultury.

Podobnie jest z „prawem naturalnym” przywoływanym przez prawicowców „metafizycznych”, aby uzasadnić porządek sprawiedliwy. Dowodzi tego choćby fakt, że dla każdego „prawo naturalne” oznacza co innego, najczęściej preferencje ideologiczne danej osoby. Dla polskiego doktoranta z KUL „prawo naturalne” jest zupełnie czymś innym niż dla amerykańskiego profesora-libertarianina z Uniwersytetu Nevady, choć obaj roszczą sobie pretensje do swojej koncepcji „praw naturalnych” jako obiektywnych i naukowych.

Wyjść z tego błędnego koła możemy, gdy opiszemy wolność i sprawiedliwość zgodnie z kryteriami metodologicznymi krytycznego racjonalizmu. Falsyfikowalne i intersubiektywnie poprawne, w przeciwieństwie do praw naturalnych, są normy (konwencje) społeczne – ich badanie i odkrywanie może zostać powtórzone przez każdego, a wyniki tych badań można z łatwością wykazać jako fałszywe bądź prawdziwe. Reguła konwencjonalna, odkryta i opisana przez Davida Hume’a, to równowaga wyłaniająca się spontanicznie – każdy akceptuje tę regułę behawioralną, gdyż nikt nie chciałby, aby inni jej nie akceptowali. Dla przykładu, nawet złodziej jest świadomy, że łamie regułę obowiązującą powszechnie, bo nie chciałby, żeby wszyscy inni też byli złodziejami – nie chciałby zostać okradzionym. John Nash, wybitny teoretyk gier, laureat Nagrody Nobla, odkrył, że taka konwencjonalna reguła ustanawia  równowagę koordynacyjną w powtarzającej się grze konfliktowej (która w teorii gier odzwierciedla „stan natury”, tj. anarchię).

Dlaczego naukowo pojmowalne konwencje społeczne lepszym fundamentem doktryny liberalnej od metafizycznych „praw naturalnych”? Otóż dlatego, że naukę trudniej jest racjonalnemu człowiekowi odrzucić niż przekonania metafizyczne. Unikalną cechą systemu konwencji społecznych jest fakt, że oddziela działania wolne od zabronionych w zgodzie z wolnym wyborem każdego członka danej społeczności. Zestaw ten nie jest narzucony przez jakaś władzę – której legitymizacji po prostu nie da się wywieść za pomocą narzędzi naukowych. Niemetafizyczna legitymizacja władzy nie istnieje, bo legitymizacja władzy sama w sobie to urojenie, które powstało tylko po to, żeby usprawiedliwić fakt podporządkowania jednych przez innych. „Umowa społeczna” jest przykładem takiego urojenia par excellence. Im więcej ludzi w nią wierzy, tym łatwiej rządzącym podporządkować sobie rządzonych.

Ktoś mógłby argumentować, że konwencje społeczne są moralnie arbitralne – reguły spontanicznie wyłaniające się mogą się nam, liberałom, po prostu nie podobać. I co wtedy? – zapyta oburzony liberał „prawnonaturalny”! Od zarania filozofii politycznej powtarza się idea, jakoby reguły nie były tak naprawdę „wybierane” dlatego, że wybór nowej reguły jest warunkowany przez istnienie uprzednich reguł i meta-reguł (praw determinowanych przez ludzką naturę, praw odwiecznych, praw „naturalnych”). Prawo naturalne zatem badane jest za pomocą introspekcji i analizy „naturalnych” cech ludzkich społeczeństw. Filozofowie polityczni od zawsze powiadali: prawo polityczne winno odzwierciedlać prawo naturalne, żeby porządek społeczny mógł przetrwać.

Pewnie każdy liberał życzyłby sobie, żeby jego przekonania polityczne były niepodważalnym „prawem naturalnym” i nie jest bynajmniej dziwne, że idea ta cieszy się wśród konsekwentnych liberałów taką popularnością. Wszyscy życzylibyśmy sobie, żeby reguły kształtujące porządek społeczny miały trwały fundament moralny. Jednak to, co sobie życzymy nie zawsze się pokrywa z tym, co rzeczywiście mamy. Ponurą prawdą epistemologii jest fakt, że stwierdzenia dotyczące ludzkiej natury i jego naturalnych uprawnień nie są ani falsyfikowalne, ani weryfikowalne (ba!, nie są nawet intersubiektywne). Są to sprawy subiektywnej wiary, przekonań, uczuć – ich treść nie ma sprawdzalnego charakteru opisowego. Nie ma oczywiście niczego niewłaściwego w wierze i w przekonaniach. Rzecz w tym, że brzytwa Ockhama doskonale sobie radzi ze wszystkimi założeniami, które nie są falsyfikowalne i intersubiektywne, ergo, które przyjmuje się na wiarę, a które jednocześnie nie są nauce niezbędne do wyjaśnienia danego zjawiska. Liberałom w zupełności powinien wystarczać naukowy fakt, że konwencje rozdzielają działania wolne od zabronionych – ten rozdział pozwala nam naukowo zdefiniować wolność (sfera działań nie naruszających konwencji) i sprawiedliwość (karanie naruszeń konwencji). „Prawo naturalne” nie jest nam potrzebne do wykazania wyższości sprawiedliwości nad niesprawiedliwością i wolności od niewoli. Liberalizm może i powinien mieć uzasadnienie przede wszystkim naukowe.

„Sadzić, palić, zalegalizować” czy „Wsadzić, podpalić, gangi sponsorować”? :)

Wojna z narkotykami okazała się porażką. […] Polityka oparta na eliminacji i zakazywaniu narkotyków oraz penalizacji ich użytkowania po prostu nie działa”.

Apel byłych prezydentów Meksyku, Kolumbii i Brazylii, styczeń 2009

Potrzeba niezwykle dużo zarówno ideologicznego zacietrzewienia, jak i prostego politykierskiego oportunizmu, aby próbować zaprzeczyć powyższej tezie z tzw. „Apelu byłych prezydentów”, do którego przyłączył się w ostatnich miesiącach m.in. Aleksander Kwaśniewski. W 2011 r. tezę tę dobitnie potwierdziła Światowa Komisja ds. Polityki Narkotykowej, która jednoznacznie stwierdziła całkowitą klęskę walki z używaniem narkotyków metodami policyjno-sądowniczymi, tak w sensie braku realizacji głównego celu w postaci redukcji zjawiska, jak i w sensie zaistnienia fatalnych skutków społecznych. Grupa sformułowała rekomendację porzucenia strategii „wojny z narkotykami” na rzecz polityki skupionej na ograniczaniu negatywnych skutków stosowania narkotyków, zastąpieniu kryminalizacji zjawiska programami terapeutycznymi, rezygnacji ze stygmatyzacji i pogardy wobec użytkowników na rzecz respektowania ich statusu jednostek ludzkich i niepodważalnie wynikających z tego praw. Niektóre kraje już wcześniej zdecydowały się na „kopernikański przewrót” w filozofii polityki narkotykowej i dziś zbierają tego pozytywne plony. Inne podejmują te działania obecnie. Na razie nie ma wśród nich Polski, która trwa przy skompromitowanych metodach z arsenału Harry’ego Jacoba Anslingera. Artykuł ten jest kolejną próbą dotarcia do racjonalnej strony osobowości decydentów w naszym kraju i wskazania na kierunki potrzebnych zmian, tak aby polityka narkotykowa stała się w końcu na dobre elementem polityki społecznej i zdrowotnej, a przestała być składową polityki karnej.

http://www.flickr.com/photos/misteral/6871619659/sizes/m/
by I_am_Allan

Geneza podejścia restrykcyjno-konserwatywnego

Idea zwalczania użytkowników środków odurzających różnego typu za pomocą państwowego aparatu przemocy zyskała dużą popularność w USA w dobie alkoholowej prohibicji. Do pewnego stopnia zniesienie prohibicji po przejęciu władzy w Białym Domu przez demokratów siłę oddziaływania tej idei jeszcze wzmocniło. Bezrobotne siły zawodowych śledczych, wyspecjalizowanych w zaglądaniu do prywatnego życia obywateli i ściganiu ich za styl spędzania wolnego czasu, potrzebowały nowej krucjaty, aby skanalizować ich buzującą energię. Nic dziwnego więc, że to były zastępca komisarza w Biurze ds. Prohibicji Harry Jacob Anslinger został w 1930 r. mianowany pierwszym komisarzem Federalnego Biura ds. Narkotyków (FBN), a w połowie lat 30. rozpoczął swoją agresywną kampanię przeciwko marihuanie.

W latach 1934–1936 użytkowanie marihuany w USA rozprzestrzeniło się na cały kraj, przez co medialna kampania przeciwko akurat tej substancji stała się głównym elementem działań FBN zorientowanych na delegalizację wszystkich narkotyków na poziomie prawa federalnego. Anslinger powołał do życia oparty na autentycznej histerii ogólnokrajowy ruch, animowany regularnymi występami komisarza w masowych mediach, w których umiejętnie pobudzał panikę przeciętnych obywateli starannie wyselekcjonowanymi raportami policyjnymi o okrutnych zbrodniach popełnionych rzekomo w efekcie zażywania marihuany. Z dzisiejszego punktu widzenia i w świetle współczesnego stanu wiedzy wydaje się to może absurdalne, ale w tamtych latach Anslinger był w stanie przekonać opinię publiczną do tego, że użytkownicy marihuany są potencjalnymi mordercami. W tzw. „Gore Files” komisarza raz po raz czytano takie rzeczy jak:

„Cała rodzina została zamordowana przez młodocianego narkomana na Florydzie. Gdy oficerowie policji dotarli na miejsce, znaleźli młodzieńca chwiejnym krokiem chodzącego po ludzkiej rzeźni. Siekierą zabił ojca, matkę, dwóch braci i siostrę. Wydawał się otumaniony. […] Nie pamiętał tego, iż dokonał kilkukrotnej zbrodni. […] Chłopiec powiedział, że miał w zwyczaju palić coś, co jego młodociani koledzy określali jako muggles – dziecinna nazwa marihuany”. Albo innym razem: „Haszysz czyni mordercę, zabijającego z miłości do zabijania, z najbardziej łagodnego, ułożonego człowieka, który uśmiałby się z pomysłu, że jakiekolwiek uzależnienie może go dopaść”. W rewelacjach Anslingera pobrzmiewały regularnie także rasistowskie tony: „W USA jest sto tysięcy palaczy marihuany, a większość z nich to Murzyni, Latynosi, Filipińczycy i ludzie świata rozrywki. Ich satanistyczna muzyka, jazz i swing, powoduje użytkowanie marihuany. Ta marihuana skłania białe kobiety do poszukiwania seksualnych relacji z Murzynami, ludźmi świata rozrywki i wszelkimi innymi”. W 2012 r., aby uniknąć zarzutów o ahistoryzm, należy być może nad tymi komentarzami spuścić łaskawie zasłonę milczenia, jednak warto pamiętać o mentalnych źródłach genezy restrykcyjno-konserwatywnego podejścia w polityce narkotykowej, a więc „wojny z narkotykami”.

Anslinger na długie lata ukształtował w USA sposób myślenia o narkotykach jako o źródle demonicznego zła, z którym należy walczyć w sposób bezwzględny. Był ponadto pionierem międzynarodowego wymiaru amerykańskiej polityki antynarkotykowej – już w latach 30. potrafił wywierać skuteczny wpływ na penalizującą legislację w innych państwach, gdzie elity społeczno-polityczne niekiedy nigdy wcześniej nie prowadziły samodzielnej debaty o problemie. W Europie znalazł wiernego naśladowcę w osobie Nilsa Bejerota, autora szwedzkiej polityki zera tolerancji. Bejerot był także zawodowym moralizatorem, który zanim zajął się używkami, prowadził krucjatę przeciwko przemocy w komiksach. Jego podejście do problemu polityki narkotykowej okazało się jednak podwójnie szkodliwe, ponieważ był on nie tylko piewcą bezwzględnej kryminalizacji, lecz także przeciwnikiem wszelkich programów terapeutycznych dla użytkowników, które nie zakładały całkowitej abstynencji jako końcowego celu leczenia. Bejerot głosił, dziś już negatywnie zweryfikowaną w praktyce tezę, iż liberalne ustawodawstwo – rezygnujące z karania za posiadanie niedużej ilości do osobistego użytku – doprowadzi do eksplozji użytkowania narkotyków do poziomów epidemii społecznej. Gdy w latach 60. zaangażował się w debatę publiczną, narkotyki postrzegano w Szwecji jako problem zdrowotny, zaś sankcje karne stosowano tylko w odniesieniu do handlarzy. Bejerot domagał się podniesienia kar za przestępstwa narkotykowe, zaś klucz do sukcesu polityki upatrywał w drastycznym uderzeniu w popytową stronę tego równania, a więc w penalizacji użytkowania narkotyków. Odrzucał wszelkie socjologiczne koncepcje wyjaśniające przyczyny narkomanii, wskazujące na takie zjawiska ekonomiczne jak ubóstwo, bezrobocie, kryzysy koniunkturalne. Winą zawsze obarczał indywidualnych użytkowników, którzy w fazie przed fizycznym uzależnieniem dokonują wyboru, za które społeczeństwo ma prawo ich surowo rozliczyć. W odniesieniu do fizycznie uzależnionych narkomanów dopuszczał, jak zaznaczono, wyłącznie restrykcyjne modele terapii, zakładające pełną abstynencję, krytykował zaś terapię nastawioną na cel redukcji szkodliwości, w tym długotrwałe programy leczenia substytutami.

Bejerot okazał się niezwykle skutecznym propagandzistą. W latach 70. szwedzka opinia publiczna dała się mu przekonać, a jego radykalnie restrykcyjna wizja stała się po 1980 r. obowiązującym prawem.

W skali świata jednak to Stany Zjednoczone uznaje się za głównego promotora „wojny z narkotykami”. W drugiej połowie XX w. dostrzegalne było co prawda zróżnicowanie w podejściu obu głównych tamtejszych partii politycznych, jednak liberalne skłonności administracji demokratów nie wykazywały się nawet ułamkiem tej determinacji do kształtowania takiej polityki, jaka charakteryzowała konserwatywne administracje republikańskie. Bez wątpienia wynikało to z trzeźwej oceny poglądów większości społeczeństwa i niewielkiego zakresu przyzwolenia na liberalizację. (Do dnia dzisiejszego obawa przed odporną na wiedzę o narkotykach opinią publiczną paraliżuje polityków w wielu krajach, w tym w Polsce i USA. Nie bez powodu pod cytowanym wyżej apelem podpisują się gremialnie byli i nieplanujący ponownych startów w wyborach prezydenci, premierzy czy ministrowie).

Relatywnie liberalna polityka w czasach Johna Fitzgeralda Kennedy’ego i Lyndona Johnsona zderzyła się z narastającymi obawami „moralnej większości” przed „naćpanymi” ruchami kontrkulturowymi, które to obawy pozwoliły Richardowi Nixonowi w oficjalnym wystąpieniu wypowiedzieć w 1971 r. trwającą do dziś „wojnę”. Do ostatniej – nieśmiałej – zmiany nastawienia amerykańskiej władzy doszło w okresie prezydentury Jimmy’ego Cartera, który powołał na kilka istotnych stanowisk lekarzy opowiadających się za legalizacją niektórych substancji, niektóre stany depenalizowały marihuanę, a emocje związane z używaniem nawet silniejszych substancji opadły. Jednak lata 80. i 90. to ponowna radykalna zmiana nastrojów, zrozumiała w znacznym stopniu w kontekście epidemii AIDS, pauperyzacji dużych grup społecznych i ścisłego powiązania wielu poważnych patologii z użytkowaniem narkotyków, w tym narastania przemocy i powstawania gangów zajmujących się handlem nielegalnymi substancjami. Atmosfera ta popchnęła winnego wielu z tych problemów prezydenta Ronalda Reagana do ogłoszenia w 1986 r. peanu pod adresem Anslingera, który został nazwany „pierwszym federalnym stróżem prawa, który dostrzegł znaki powstawania ogólnokrajowego, przestępczego syndykatu i począł bić na alarm”. W rzeczywistości tego rodzaju paniki, histerii i w gruncie rzeczy zakłamania nie podejmowano nawet badań naukowych nad faktyczną szkodliwością poszczególnych substancji dla organizmu ludzkiego. Nie byłoby to politycznie poprawne, wszystkie nielegalne substancje wrzucano do jednego worka. Gdy przygotowany na zlecenie WHO raport z 1995 r. wykazał mniejszą szkodliwość marihuany od legalnych alkoholu i tytoniu, jego część zawierająca tę ocenę została przez agendę ONZ po prostu utajniona. Aż do roku 2007 przyszło opinii publicznej czekać na głośną i nieocenzurowaną publikację pisma „The Lancet”, potwierdzającą to, co wszyscy intuicyjnie wiedzieli.

Skutki podejścia restrykcyjno-konserwatywnego

Dopiero teraz, gdy emocje, czyli zły doradca, odgrywają mniejszą rolę (zagrożenie narkotykami – postrzegane w USA jeszcze w latach 90. jako problem numer jeden – jest obecnie daleko poza pierwszą dziesiątką), istnieje pole do racjonalnej analizy skutków podejścia restrykcyjno-konserwatywnego. Pod uwagę należy wziąć kilka aspektów.

Najważniejszym elementem oceny jest naturalnie kwestia realnych skutków redukcji czy też nawet eliminacji niepożądanego zjawiska, z którym się walczy, a więc używania narkotyków przez obywateli. Warto zastosować w tym przypadku analizę porównawczą danych statystycznych w odniesieniu do wyników alternatywnej strategii. Modelowym przykładem dla stosowania podejścia empatyczno-liberalnego jest współcześnie Portugalia. W kraju tym obecnie mamy najniższy ze wszystkich krajów Unii Europejskiej odsetek obywateli powyżej 15. roku życia okazjonalnie używających marihuany. Wynosi on tam 10 proc. Dla porównania w Stanach Zjednoczonych jest on na poziomie niemal 40 proc. (przy czym amerykańskie dane ujmują populację powyżej 12. roku życia). Odnotować i podkreślić należy, że więcej Amerykanów przyznaje się do używania kokainy aniżeli Portugalczyków do używania marihuany! Trafnym kontrargumentem wobec takich porównań może jednak być sugestia, iż porównanie wyników USA i Portugalii mija się z celem ze względu na spore różnice kulturowe, które determinują kulturę używania narkotyków, w znacznym stopniu utrudniając ocenę wpływu samej polityki narkotykowej. Dlatego warto przywołać porównania statystyk portugalskich z ostatnich lat ze statystykami portugalskimi sprzed roku 2001, gdy parlament tego kraju przyjął ustawę o depenalizacji wszystkich narkotyków. Pokazują one mianowicie mniejszą skuteczność podejścia restrykcyjno-konserwatywnego. Podczas gdy liczba regularnych użytkowników narkotyków pozostała przy obu rodzajach polityki na takim samym poziomie – 3 proc. dla marihuany i mniej więcej 0,3 proc. dla kokainy i heroiny (czyli, wbrew tezom Nilsa Bejerota, nie było żadnej eksplozji użytkowania) — to jednak spadła liczba użytkowników niepełnoletnich oraz tzw. problemowych (np. więźniowie zakładów karnych), a nieznacznie wzrosła liczba pełnoletnich użytkowników okazjonalnych (rekreacyjne użytkowanie marihuany). Spadła liczba osób trwale uzależnionych, wzrosła liczba osób zainteresowanych terapią i terapii skutecznych, nieprzerywanych nagle przez pacjentów w nawrocie (o 20 proc. pomiędzy rokiem 2001 a 2008). Aż o 75 proc. spadła liczba zakażeń wirusem HIV w związku z użytkowaniem narkotyków, w 2002 r. połowa chorych na AIDS była narkomanami, w 2008 r. zaś odsetek ten wyniósł 28 proc. Warty podkreślenia jest zwłaszcza spadek odsetka niepełnoletnich użytkowników jakichkolwiek narkotyków, tłumaczony tym, że narkotyk przestający być „owocem zakazanym” przestaje nadawać się na środek wyrazu buntu wobec świata dorosłych, autorytetów szkolnych czy oficjalnych. Brak ponadto jakichkolwiek sygnałów, że następuje wzrost odsetka użytkowników przechodzących z marihuany na tzw. narkotyki twarde, przeciwnie, preferuje się stosowanie marihuany jako substancji mniej szkodliwej od alkoholu i tytoniu i w zasadzie nieuzależniającej. Liczba przypadków śmiertelnych przedawkowań opiatami także spadła w Portugalii na skutek zmiany podejścia. W Szwajcarii natomiast nie zanotowano żadnego takiego przypadku od wprowadzenia w roku 1994 programu „bezpiecznego” zażywania heroiny pod okiem personelu medycznego w specjalnych pomieszczeniach.

Drugim aspektem, sygnalizowanym już przez powyższe dane o wzroście liczby terapii podejmowanych skutecznie w Portugalii, jest problem efektywności leczenia uzależnień. W rzeczywistości podejścia restrykcyjno-konserwatywnego człowiek uzależniony jest kryminalistą, a kryminaliści, w powszechnym odczuciu i jeszcze powszechniejszej praktyce, nie zasługują na traktowanie równe traktowaniu „uczciwych” i praworządnych obywateli. Generuje to nie tylko oczywistą barierę i powoduje nieskuteczność programów leczenia, spowodowaną tzw. czynnikiem strachu – a więc rezygnacją narkomana z podjęcia leczenia z obawy przed zarzutami prokuratorskimi i być może także uwięzieniem – lecz także przyczynia się do niewłaściwego traktowania tych ludzi w sytuacjach terapeutycznych, ignorowania lub otwartego negowania ich praw, zaburzenia prawidłowej relacji lekarz–pacjent przez element nagannej oceny, niechęci, poniżenia, konfrontacji, stresu i zawstydzania. W USA terapia uzależnień, zamiast jako szansa i nadzieja, jest postrzegana przez uzależnionych jako kolejna forma sankcji i kary. Składa się na to także zawoalowana negatywna ocena terapii metadonowej (wbrew naukowym badaniom potwierdzającym jej najwyższą skuteczność w przypadku uzależnień od heroiny), niemal religijnie inspirowana ekspiacja za złe prowadzenie musi z założenia zawierać w sobie (dodatkowe) cierpienie i nauczkę, z góry narzuca się dążenie do pełnej abstynencji (choć bywa nieosiągalna w wielu przypadkach), stale domaga się redukcji dawki metadonu, forsuje detoksykację bez wsparcia lekowego (np. programy tzw. 12 kroków). W efekcie najczęstszą przyczyną przerwania terapii jest nie sukces, lecz relapse. Metadon jest w USA lekiem ściślej kontrolowanym od wielu innych powodujących cięższe skutki uboczne lub generujących większe zagrożenie przedawkowania. Zamiast przez służby medyczne, jego dystrybucja jest kontrolowana przez następczynię FBN, a więc DEA – instytucję zajmującą się walką z przestępczością, nie leczeniem. Normą w terapii metadonowej w USA jest podejrzliwość i inwigilacja pacjenta, przerost biurokracji, zastraszanie obecnością uzbrojonej ochrony i groteskowa walka z wykreowanymi przez ten system problemami, takimi jak wynoszenie metadonu poza klinikę.

Podejście restrykcyjno-konserwatywne jest nie tylko zwyczajnie nieskuteczne i niehumanitarne, lecz także przyczynia się do marnotrawstwa środków finansowych. W USA wydaje się rocznie łącznie około 74 mld dolarów na wszelkie czynności związane z penalizacją używania narkotyków, począwszy od pracy policji i innych służb takich jak DEA (która w 2003 r. w analizie efektywności wydawanych publicznych środków finansowych uzyskała w skali 0–100 pkt wynik 0), przez koszty sądowe (w tym zastępy adwokatów z urzędu), po utrzymanie skazanych w więzieniach (w związku z przestępstwami narkotykowymi bez użycia jakiejkolwiek przemocy w połowie poprzedniej dekady siedziało w USA ponad pół miliona ludzi). Tymczasem na cele związane z terapią uzależnień w USA wydaje się rocznie około 3,5 mld dolarów. Ta dysproporcja wiele mówi o potencjalnych skutkach, gdyby lwią część tych środków przesunięto z pierwszego do drugiego garnuszka. W ocenie analityków brytyjskich każdy funt wydany na terapię uzależnień oznacza redukcję kosztów związanych ze ściganiem o około 2,50 funta. Podobna ocena formułowana jest także w Portugalii: redukcja kosztów penalizacji to o wiele większe sumy aniżeli dodatkowe wydatki na terapię, ponadto znacząca dla sprawnego funkcjonowania sądów jest także redukcja ich obciążenia.

Wydając tak znaczne środki na kryminalizację narkotyków, państwa świata, na czele z USA, generują rynek nielegalnego handlu narkotykami wart ponad 400 mld dolarów rocznie. Pieniądze te zarabiają różnego rodzaju gangi, mafie, struktury przestępcze o zasięgu globalnym. Tego zjawiska nie można już traktować jako skutku ubocznego albo akceptowalnych kosztów walki z narkomanią. Od kilku lat w Ameryce Łacińskiej, zwłaszcza w północnym Meksyku, problem istnienia narkotykowych gangsterów, zwanych El Narco, nabrzmiał do poziomu zagrożenia bezpieczeństwa narodowego i wysokiego, mierzalnego ryzyka utraty życia przez wielu ludzi. Meksykańskie gangi narkotykowe nie obawiają się już amerykańskiego wsparcia dla meksykańskich sił porządku w postaci know-how, informacji czy broni. Urosły one na tyle, że chwilami są w stanie mierzyć się z siłami oficjalnego porządku jak równy z równym. W sercach tych ludzi trwogę sieje jedynie perspektywa pójścia przez USA za przykładem Portugalii w zakresie polityki narkotykowej. Jak udowadnia Ioan Grillo w robiącej piorunujące wrażenie książce pt. „El Narco”, pozostając w zgodzie z treścią apelu byłych prezydentów, tylko porzucenie przez państwa bogatej Północy równie egoistycznej, jak i nieskutecznej polityki „wojny z narkotykami” na rzecz depenalizacji posiadania niewielkich ilości narkotyku daje Południu szansę na likwidację tego zagrożenia. Mawia się „Americans get high, Mexicans get shot” i wiele w tym prawdy. Makabryczne wręcz okrucieństwo, które dotyka bynajmniej nie tylko opryszków z konkurujących gangów, ale bardzo często stróżów porządku i ich rodziny, stanowi dla autorów przyszłej polityki narkotykowej poważne wyzwanie moralne, konieczność wyważenia racji. Nie można przejść obojętnie obok porwania i zabicia dziewięciu policjantów i faktu, że takie zdarzenie w Meksyku nie robi już na nikim wrażenia, obok ustawienia w biały dzień przez bandytów piramidy z czaszek ku przestrodze, obok obszycia piłki nożnej skalpem twarzy zamordowanego człowieka, w końcu obok statystyki mówiącej o śmierci ponad 3 tys. funkcjonariuszy państwowych, policjantów, żołnierzy, sędziów, prokuratorów, burmistrzów i kandydata na gubernatora prowincji.

Perspektywa podejścia empatyczno-liberalnego

Empatia podejścia liberalnego ma zatem bardzo wiele wymiarów: międzynarodowy – wobec trapionej przez gangi części świata, humanitarny – względem uzależnionych, wolnościowy – względem jednostki mającej prawo do autonomicznego kształtowania swojego stylu życia, zdroworozsądkowy – względem młodzieży, której nie warto zakładać kartotek z powodu głupstw.

Geneza tego podejścia wiąże się z nazwiskiem burmistrza Nowego Jorku Fiorello La Guardii, który w latach 1939–1944 patronował komitetowi badającemu skutki palenia marihuany. Wyniki tych badań jednoznacznie negowały wyssane z palca tezy Harry’ego Anslingera, jakoby substancja ta powodowała silne uzależnienie, a tym bardziej prowadziła do szaleństwa. W jeszcze większą furię komisarza FBN wprowadziły jednak prace prof. Alfreda Lindesmitha – socjologa z Uniwersytetu Stanowego w Indianie – badającego zjawisko uzależnienia. Poznawszy dokładnie naturę uzależnienia, a także naturę zjawiska psychicznego i fizycznego odwyku, Lindesmith w swych kolejnych pracach poddawał surowej krytyce politykę penalizacji uzależnienia. Sprowokowało to Anslingera do wypowiedzenia profesorowi otwartej wojny. „Stróż prawa” posuwał się do sugerowania podległym sobie funkcjonariuszom, że Lindesmith był narkomanem, do zakładania podsłuchów w jego telefonie, do podejmowania prób zablokowania kluczowych publikacji Lindesmitha. W okresie naukowej aktywności profesora (lata 1938–1968) opinia publiczna była zamknięta na jego argumenty i postulaty liberalizacji polityki narkotykowej USA. Dlatego choć nie udało się służbom FBN osobiście go zdyskredytować, to jednak jego praca w sensie przełożenia na decyzje polityczne okazała się całkowicie nieskuteczna, jego argumenty zostały zagłuszone.

Wiele lat później jednak perspektywy empatyczno-liberalnego podejścia jawią się jako dużo lepsze, zwłaszcza w Europie Zachodniej. Najnowszy dokument Komisji Europejskiej potwierdza istniejące w wielu krajach członkowskich tendencje zmierzające w kierunku polityki ograniczania szkód oraz dekryminalizacji posiadania niedużych ilości narkotyków. Podejście to za priorytet uznaje minimalizację szkód dla zdrowia ludzi, nie zaś redukcję konsumpcji narkotyków, osoby uzależnione mają status pacjentów, nie przestępców. Pierwszym przejawem tej filozofii na Starym Kontynencie były zapoczątkowane przez Holandię i skierowane do użytkowników narkotyków dożylnych programy wymiany igieł na nowe w reakcji na rosnące zagrożenie HIV/AIDS w latach 80. Kluczowym elementem stała się terapia metadonowa, która nie zakłada obowiązku osiągnięcia zdolności do pełnej abstynencji przez pacjenta jako warunku podjęcia terapii w ogóle, ale może być stosowana w długim horyzoncie czasowym zgodnie z ideą redukcji szkód. W tym samym kontekście pojawiły się programy umożliwiające uzależnionym podawanie sobie heroiny w bezpieczniejszych warunkach aniżeli ulica, zmniejszające różnego rodzaju zagrożenia także dla osób postronnych. Oferuje się tzw. bezpieczne pokoje, a nawet darmowy dostęp do heroiny, pod warunkiem zażywania jej pod nadzorem służb medycznych. Początkowe kontrowersje wokół metod terapii umożliwiających uzależnionym faktyczne kontynuowanie zażywania narkotyków wygasły, ponieważ badania wynikowe jasno potwierdziły przydatność takich terapii z punktu widzenia poprawy stanu zdrowia i przeciętnej długości życia osób uzależnionych. Najwcześniej stosowane metody, terapia metadonowa i wymiana igieł, uznano za standard w Unii Europejskiej i obecnie prowadzenie takich programów jest nawet warunkiem akcesji danego państwa do UE. Teoretycznie więc ograniczanie szkód jest dziś elementem europejskiego konsensusu.

Inaczej wygląda sprawa z dekryminalizacją, tymczasem jest ona istotnym, nieodzownym elementem logiki ograniczania szkód, ponieważ umożliwia ograniczenie prawnych szkód dla osoby uzależnionej – uniknięcia uzyskania statusu przestępcy w następstwie użytkowania substancji. W tym kontekście jest jasne, że zasadę ochrony zdrowia obywateli stawia się wyżej niż zasadę egzekwowania prawa z żelazną konsekwencją. Dekryminalizacja nie jest bowiem tożsama z legalizacją narkotyków. Pozostają one nielegalne, nielegalny i karany jest handel nimi i ich produkcja (dekryminalizacja w tym zakresie nie wchodzi w grę jako sprzeczna z ideą ograniczania szkód), nielegalne pozostaje także ich posiadanie, ale za to ostatnie przestaje grozić sankcja karna w sensie kryminalnym. Może natomiast grozić sankcja administracyjna, np. w postaci skierowania na obowiązkowe kursy, sesje, terapie. Żadne z państw europejskich nie zdecydowało się jak dotąd na pełną legalizację narkotyków i regulację kwestii ich handlu i produkcji, ponieważ pozostają one związane zakazującymi tego konwencjami ONZ (Konwencją o narkotykach z 1961 r., Konwencją o substancjach psychotropowych z 1971 r. oraz Konwencją przeciwko nielegalnemu przemytowi narkotyków i substancji psychotropowych z 1988 r.).

Najbliższa tego jest oczywiście Holandia dopuszczająca handel marihuaną i przymykająca oko na chałupniczą jej produkcję. Formalnie jednak nie mamy w tym przypadku do czynienia z legalizacją, tylko formułą stwierdzająca brak interesu publicznego w ściganiu tego rodzaju działalności. Z opodatkowania handlu marihuaną Holandia finansuje jedne z najhojniejszych programów terapeutycznych i prewencyjnych. Według statystyk liczba użytkowników narkotyków w Holandii jest poniżej średniej europejskiej, zarówno w zakresie marihuany, jak i tzw. twardych narkotyków (wobec ich użytkowników, co trzeba zauważyć, Holandia stosuje jednak dość restrykcyjne prawo), wyraźnie mniejsza niż w bardziej restrykcyjnej Wielkiej Brytanii. Z kryminalizacji konopi zrezygnowały także Luksemburg i Belgia, Wielka Brytania nie praktykuje aresztowania posiadaczy niewielkich ilości, ale explicite zachowuje sobie taką możliwość w niektórych przypadkach. Hiszpania, Czechy i Łotwa zrezygnowały w praktyce z kryminalizacji jakichkolwiek narkotyków, stosując jako normę sankcje administracyjne wobec posiadaczy, Niemcy, Litwa i Estonia wprowadziły zapis o możliwości rezygnacji ze stawiania zarzutów posiadaczom jakichkolwiek narkotyków. Najdalej poszła zaś Portugalia, w której w 2001 r. dokonano dekryminalizacji wszystkich narkotyków, tak w praktyce, jak i w prawniczej teorii.

Model portugalskiej polityki narkotykowej jest warty bliższej analizy jako przykładne zastosowanie empatycznej filozofii oraz, co już 11 lat po implementacji można powiedzieć, prawdziwa historia sukcesu.

Po demokratycznych przemianach w 1974 r. Portugalia po raz pierwszy musiała zmierzyć się ze zjawiskiem narkomanii. W latach 90. problem ten stopniowo narastał, w centrach największych miast kraju powstawały prawdziwe zagłębia narkomańskie, generujące oczywiście poważne zagrożenia dla porządku publicznego i bezpieczeństwa postronnych obywateli. Decyzja podjęta w roku 2001 przez ówczesnego wicepremiera (później także premiera) José Sócratesa i jego współpracowników była podyktowana pragmatycznym pytaniem o to, w jaki sposób skutecznie zlikwidować ogniska społecznej patologii oraz poprawić sytuację zdrowotną osób uzależnionych. Wyzbyto się uprzedzeń, jakże często utrudniających trzeźwą analizę tej problematyki. Pragmatyzm zmarginalizował myślenie ideologiczne, zarówno konserwatywny idealizm marzący o świecie bez narkotyków, jak i liberalizm sugerujący indywidualną wolność życiowych wyborów. Intencje Sócratesa dobrze podsumowują słowa dr. Miguela Vasconcelosa, szefa psychiatrii w ośrodku odwykowym Taipas w Lizbonie, w wywiadzie dla Helen Redmond z ZNet: „Nie chcę, aby ludzie brali. Nie zachęcamy ludzi do brania narkotyków, ale akceptujemy rzeczywistość, to, że ludzie będą je brali”. Nie chodzi więc wcale o to, aby stworzyć bezpieczniejsze ramy dla libertyńskiej wizji, w której ułatwia się podejmowanie ryzykownych zachowań. Chodzi o ograniczanie szkód wynikających z braku ludzkiej roztropności, który jest stanem nieusuwalnym, dla człowieka jednak naturalnym i dlatego jego karanie nie znajduje uzasadnienia.

Portugalskie prawo 30/2000 zakłada, że żadnej sankcji karnej nie podlega osoba, u której znaleziono niewielką ilość narkotyku do osobistego użytku, a ilość tę definiuje się jako zapas na maksymalnie 10 dni. Autorzy legislacji rozważali nawet odstąpienie od konwencji ONZ zakazującej legalizacji narkotyków, ale zrezygnowali z obawy przed międzynarodowymi sankcjami. Dr João Goulão, szef Instytutu ds. Narkotyków i Uzależnień (IDT), uważa, że jego kraj poszedł w kierunku liberalizacji tak daleko, jak to było możliwe w ramach tych konwencji (Lizbona i tak nie ustrzegła się wizyty członków Międzynarodowej Komisji Kontroli Narkotyków – INCB – w Wiedniu, którzy usiłowali zmusić Portugalię do odstąpienia od zamiaru rezygnacji z karania użytkowników). Fundamentem dla tej ustawy jest logika „lepiej leczyć, niż karać”, a więc całkowita zmiana paradygmatu. Opiera się ona na zasadach humanizmu i pragmatyzmu.

Zasada humanizmu jest związana z uznaniem niepodważalnej godności każdego człowieka, wartości każdej jednostki, praw obywatelskich, w tym konstytucyjnego w Portugalii prawa każdego obywatela do opieki zdrowotnej, którą powinno zapewnić państwo. Dostrzeżenie skomplikowanych w wielu przypadkach procesów wiodących do uzależnienia i zakwalifikowanie go jako choroby jest źródłem odmiennego podejścia do osoby uzależnionej, zakłada konieczność wykazania się wobec niej troską należną choremu pacjentowi. W innym przypadku narkoman pozostaje przestępcą, którego prawa można często bezkarnie naruszać, jest narażony na samowolę i przemoc ze strony aparatu państwowej przemocy i jego funkcjonariuszy, gardzących z reguły ludźmi o niskim statusie społecznym. Bez respektowania zasady humanizmu użytkownicy narkotyków są narażeni na przemoc, nawet przygodni użytkownicy rekreacyjni o zasadniczo wysokim statusie społecznym, ale uzależnieni, są spychani na margines społeczny, do strefy, gdzie nie mają żadnej ochrony ani szans na poprawę swego położenia.

Zasada pragmatyzmu natomiast skłania do porzucenia płonnego idealizmu w odniesieniu do metod terapii i do stosowania opartych na badaniach naukowych modeli ograniczania szkód z wykorzystaniem realistycznych terapii niewymagających pełnej abstynencji. Jest to uznanie, że żadne kary w historii świata nie odwiodły ludzi od używania narkotyków oraz że oczekiwanie, iż osoba uzależniona całkowicie je porzuci, jest receptą na klęskę terapii.

Obywatel przyłapany w Portugalii z mniej niż dziesięcioma dawkami narkotyku nie podlega aresztowaniu i nie staje przed sądem. Policja konfiskuje odkryte substancje i wydaje administracyjny nakaz spotkania się z komisją odwodzenia od uzależnienia narkotykowego (CDT) w ciągu 72 godzin. CDT to, jak dotąd, ekskluzywny wynalazek portugalski. Jej trzej członkowie – powoływani przez resorty sprawiedliwości i zdrowia – to prawnik, psycholog i socjolog. Zadaniem CDT jest rozpoznanie indywidualnej natury użytkowania narkotyków przez konkretną osobę, przy czym przede wszystkim rozróżnia się pomiędzy użytkowaniem rekreacyjnym a uzależnieniem. Badany jest społeczny background, celem ustalenia zewnętrznych przyczyn uzależnienia i sprawiedliwego oszacowania zakresu indywidualnej winy uwikłania w narkotyki. Spotkania z CDT przebiegają w niekonfrontacyjnej atmosferze. Postanowienia komisji mają charakter rekomendacji i mogą zostać odrzucone, jednak zdarza się tak w mniejszości przypadków. Najczęściej CDT zawiesza sprawę lub, czyniąc to, rekomenduje kurację odwykową. Do rzadszych rekomendacji należą prace społeczne, leczenie w zamkniętym ośrodku odwykowym, zakaz wstępu do określonych miejsc, ograniczenia wolności podróżowania, a w odniesieniu do użytkowników rekreacyjnych także grzywny. 76 proc. osób stających przed CDT to posiadacze marihuany użytkujący ją rekreacyjnie.

Osiągnięcie wspomnianych sukcesów działalności terapeutycznej w Portugalii umożliwiła filozofia zamiany sądu na CDT i dekryminalizacji posiadania narkotyków. Zapewnia to wyzwalający efekt z punktu widzenia osób uzależnionych, które bez obaw o swoją wolność mogą śmiało zwrócić się o pomoc w momencie, który uznają za odpowiedni. Zmiana paradygmatu znacząco zwiększyła liczbę uzależnionych wracających do normalnego życia w społeczeństwie, zmniejszyła liczbę zgonów, zarażeń wirusem HIV i zapaleń wątroby typu C. Radykalnie ułatwiono dostęp do terapii metadonowej, która jest dostępna o określonym czasie w określonych miejscach w mobilnych ambulatoriach, które łatwiej docierają do najtrudniej dostępnych uzależnionych.

Czy legalizacja?

Wszystkie te argumenty wskazują na zasadność dekryminalizacji posiadania niewielkich ilości narkotyków na własny użytek. Pozostaje jednak pytanie o zasadność legalizacji niedozwolonych obecnie substancji. Jeśli utrzymujemy, że podstawową zasadą polityki narkotykowej powinna być zasada ograniczania szkód, to jasne jest, że legalizacja produkcji i handlu substancjami powodującymi poważne wyniszczenie organizmu ludzkiego nie jest do przyjęcia. Z drugiej strony sama dekryminalizacja nie rozwiązuje problemu El Narco i wojen narkotykowych, które napędza nielegalność produkcji i handlu, a nie nielegalność konsumpcji. Daje temu wyraz treść apelu byłych prezydentów z 2009 r. Dosadny jest zwłaszcza zwrot o sto osiemdziesiąt stopni w poglądach byłego prezydenta Meksyku. Vicente Fox ochoczo walczył z narkotykami u boku DEA, gdy piastował urząd, jednak eskalacja przemocy i ludzkiej tragedii w jego kraju spowodowała zupełne przewartościowanie dotychczasowej oceny. Dzisiaj Vicente Fox wzywa do legalizacji i opodatkowania przemysłu narkotykowego, tak aby przestał być domeną uzbrojonych bandytów, a stał się domeną zwyczajnych rolników uprawiających rośliny w zgodzie z międzynarodowymi przepisami prawa i pod kontrolą oficjalnych służb. Fox nie miałby nic przeciwko temu, aby marihuana stała się symbolem Meksyku na równi z tequilą, dostrzega straty dla branży turystycznej związane z działalnością El Narco, widzi odpływ inwestorów z całych prowincji północnego Meksyku, pogłębiającą się biedę, malejącą liczbę perspektyw, które dodatkowo ułatwiają gangom rekrutację nowych członków. Fox, nauczony życiem, staje się klasycznym liberałem, gdy mówi w rozmowie z Ioanem Grillo: „Odpowiedzialność za używanie narkotyków powinno się przenieść na konsumenta. Rolą rodziny jest kształcić i informować. Nie sposób wymagać, by o ludzkich wyborach decydował rząd”.

Kazus toksycznych relacji pomiędzy Meksykiem a USA jest doskonałą ilustracją klęski restrykcyjnej polityki narkotykowej. Prohibicja i kryminalizacja konsumpcji nijak nie przyczyniły się do jej redukcji: 40 lat od ogłoszenia wojny przeciw narkotykom przez Nixona Amerykanie niemal masowo sięgają po nielegalne substancje. Przyczyniły się natomiast do powstania być może największej i najniebezpieczniejszej sieci zorganizowanej przestępczości w historii świata, która jest w stanie rzucać wyzwanie wojsku dużego państwa. Zarówno w Meksyku, jak i w USA w latach najgorszej epidemii cracku najcięższe zbrodnie popełniano nie w wyniku konsumpcji narkotyków, ale z powodu nielegalności obrotu nimi, nie dlatego, że jakiś delikwent się naćpał, tylko dlatego, że narkotyk to poszukiwany i cenny towar, który jest dostępny tylko w podziemiu, a przestępcy mają monopol na handel nim. Być może Amerykanie w końcu zaczęli dostrzegać ewidentne fiasko swojej filozofii. Jeszcze w 2006 r. ich reakcja na ustawę meksykańskiego Kongresu, będącą formą depenalizacji posiadania niedużych ilości różnych narkotyków, była przewidywalnie histeryczna: ówczesny republikański prezydent zmusił Foxa do jej zawetowania. Gdy trzy lata później Felipe Calderón identyczny akt prawny podpisał, administracja Baracka Obamy nie zabrała głosu i nie podjęła żadnych interwencji, co jest bardzo znaczące.

Tym niemniej dopuszczenie do legalnego obrotu heroiną, kokainą czy amfetaminą w krajach bogatej Północy nie może wchodzić w grę z powodu problemów państw Południa z produkcją tych substancji. Oczywisty i potwierdzany przez wszelkie statystyki konsumpcji w różnych krajach jest fakt, że gros spożycia nielegalnych substancji stanowi marihuana i jej pochodne. Jej legalizacja rozwiązałaby więc znaczną część problemu El Narco, być może nawet w stopniu osiągającym masę krytyczną i obalającym potęgę przestępczego świata poprzez pozbawienie go lwiej części dochodów. Legalizacja marihuany byłaby równocześnie niesprzeczna z zasadą ograniczania szkód, ponieważ – jak zaznaczono – substancja ta, przy obecnej kulturze jej konsumpcji, jest według badań opublikowanych przez „The Lancet” wyraźnie mniej szkodliwa od niektórych legalnych używek: tytoniu, a zwłaszcza alkoholu. Jeśli w dyskusji o narkotykach chcemy, jako społeczeństwa, przestać zachowywać się jak dzieci i używać argumentów ucinających debatę, to musimy uczciwie skonfrontować się zarówno z problemem rosnących gangsterskich fortun jak i naukowymi faktami dobitnie potwierdzającymi naszą hipokryzję. Przy obecnym stanie wiedzy, informacjach o relatywnie niskim zakresie negatywnego wpływu marihuany na zdrowie człowieka, jej relatywnie niskim potencjale uzależniającym (w chroniczny zwyczaj wpada 9 proc. palaczy marihuany, 32 proc. palaczy tytoniu i 15 proc. pijących alkohol) nie mamy obiektywnych powodów, aby nie zalegalizować, nie uregulować i nie opodatkować produkcji, sprzedaży i ram konsumpcji marihuany. Żadnym argumentem nie są tutaj konwencje ONZ z roku 1961 i 1972, pochodzące z epoki, w której wiedza na ten temat była na poziomie bredni i majaczeń Harry’ego Anslingera. Sensownie uregulowany i kontrolowany handel marihuaną i jej pochodnymi to przyszłość.

Z jednej strony jest koalicja zwolenników legalizacji, która ma po swojej stronie racjonalne argumenty, z drugiej strony koalicja przeciwników, niesiona strachem i interesami. Wśród zwolenników są miłośnicy trawki, którzy nie chcą być traktowani jak przestępcy, libertarianie pryncypialnie stojący na stanowisku wolnego rynku, są przedsiębiorcy upatrujący szansy na legalny biznes, lewacy uwypuklający globalną odpowiedzialność Północy wobec dramatu takich państw jak Meksyk, neoliberałowie liczący koszty skazanej na klęskę wojny Nixona i straty wynikające ze sprzedaży marihuany bez VAT i akcyzy, w końcu, my, liberałowie, powtarzający proste zasady o indywidualnej wolności i odpowiedzialności oraz o państwie, którego zadaniem nie jest rola przyzwoitki.

Wśród przeciwników są funkcjonariusze instytucji walczących z narkotykami, którzy –podobnie jak niegdyś stróże alkoholowej prohibicji w USA – mieliby kłopot na rynku pracy. Polska policja cieszy się z kosmetycznej poprawy statystyk, a potężne struktury takie jak DEA nie chcą łatwo oddać wielomilionowych budżetów. Obok nich są skrajni konserwatyści, religijni zeloci i fanatycy, którzy stoją w wielu kwestiach, nie tylko narkotyków, na stanowisku, że to, co dobre dla nich, jest dobre dla każdego, co dla nich złe, jest złe dla każdego, a jeśli tak nie jest, od tego są przepisy prawa, aby tak było. To jednak dość irrelewantne grupy. Istotne z punktu widzenia politycznej potęgi tej koalicji są rzesze zwykłych rodziców z klasy średniej, przykładnych wyborców o umiarkowanych poglądach. To ich właśnie oportunistyczni politycy boją się jak ognia, to oni mogą ich jednym skinieniem długopisu w dniu wyborów pozbawić dobrze uposażonych zajęć. To dlatego o dekryminalizację i legalizację apelują wszędzie byli politycy, a nie obecni. To dlatego Donald Tusk, który sam przyznał się do tego, że spróbował marihuany, jest po tamtej stronie.

Jednak rodzice z klasy średniej nie są odporni na wiedzę i argumenty, dlatego trzeba wejść z nimi w dialog. Wielu z nich przymyka oko na konsumpcję przez podopiecznych alkoholu lub papierosów już w wieku 15–16 lat, a więc cechuje się hipokryzją. Wielu nie dostrzega realnego problemu, iż dużo większym od umiarkowanych ilości marihuany zagrożeniem dla przyszłych perspektyw życiowych ich dzieci jest policyjna kartoteka i wyrok sądowy za jej używanie. Wielu nie dostrzega, że brak legalizacji i regulacji handlu marihuaną czyni ją łatwiej dostępną dla osób niepełnoletnich. Wielu nie wie o statystykach portugalskich pokazujących wręcz spadek, a na pewno brak wzrostu użytkowania przez niepełnoletnich w wyniku depenalizacji. Wielu w końcu, zabieganych i skoncentrowanych na karierze, wie, że za mało czasu znajduje na wychowanie dzieci, więc woli to zadanie zrzucić na państwo i szkołę. Na pewno młodzież biegająca samopas częściej wpada w różnego rodzaju problemy, więc szukając winnych, rodzice powinni też od czasu do czasu spojrzeć w lustro.

Polska perspektywa

Współczesna Polska doświadcza wszystkich negatywnych konsekwencji stosowania restrykcyjno-konserwatywnego podejścia w polityce narkotykowej, narzuconego przez ustawę z roku 2000. Po macoszemu podchodzi się w naszym kraju do stosowania wymaganych przez UE programów ograniczania szkód. Na 12 państw, które przystąpiły do Unii od 2004 r., przypada zaledwie żałosne 2 proc. wszystkich terapii substytutami realizowanych w całej UE. Tylko 8 proc. polskich heroinistów ma dostęp do metadonu, a programy wymiany igieł są niemal pomijane. Priorytetowo traktuje się leczenie stacjonarne w zamkniętych ośrodkach (75 proc. wydatków) kosztem nowoczesnych metod leczenia substytucyjnego i ambulatoryjnego, które przynosi tak dobre skutki w Portugalii i innych krajach. Ustawa nie zredukowała konsumpcji, nie utrudniła też dostępu do nielegalnych substancji (przeciwnie: ceny narkotyków spadły, choć wzrosła ich jakość). Łamie ona życiorysy 30 tys. najczęściej młodych Polek i Polaków rocznie, którzy są aresztowani jako użytkownicy. Nie przyniosła żadnego wzrostu liczby aresztowań handlarzy narkotyków w porównaniu z latami 90., mimo iż wyraźnie wzrosła skłonność policji do podejmowania przeszukań u młodych ludzi. Według niedawnych obliczeń Instytutu Spraw Publicznych temu całkowitemu brakowi pozytywnych skutków towarzyszą duże koszty na poziomie ponad 80 mln złotych rocznie. Miniliberalizacja prawa antynarkotykowego z 2011 r. nie przyniosła niemal żadnych efektów, ponieważ prokuratorzy nie korzystają z uzyskanej możliwości rezygnacji z postępowania wobec posiadaczy niewielkich ilości narkotyków z obawy przed służbowymi konsekwencjami. Restrykcyjno-konserwatywne podejście trwale zdominowało mentalność polskich funkcjonariuszy, choć pewne szanse na uniknięcie wyroku skazującego daje lepsza praktyka sądów niekiedy umarzających postępowania.

Rekomendacje

W świetle powyższych faktów należy sformułować następującą listę rekomendacji pod adresem polskiej polityki narkotykowej, rozumianej jako składnik polityki społecznej i zdrowotnej.

Należy przejść do empatyczno-liberalnego modelu polityki narkotykowej. Oznacza to zastąpienie jakichkolwiek kar terapią, przyjęcie zasady ograniczania szkód za fundament polityki, dekryminalizację posiadania niewielkich ilości wszystkich narkotyków na własny użytek przy zachowaniu nielegalności produkcji i handlu substancjami uznanymi za bardziej szkodliwe od alkoholu w badaniach opublikowanych w „The Lancet”, określenie w ustawie granicznych ilości każdego narkotyku, które będą traktowane jako „niewielkie, na własny użytek”.

Należy skopiować portugalski model polityki ograniczania szkód oparty na instytucji komisji CDT i wdrożeniu zasad humanizmu i pragmatyzmu. Oznacza to bezwzględne przestrzeganie praw człowieka i obywatela w odniesieniu do osób uzależnionych, w tym prawa do odmowy terapii.

Należy realizować szeroko zakrojone programy prewencyjne, wyrabiające asertywność młodzieży wobec narkotyków. Należy przy tym odstąpić od metody tabuizowania narkotyków i operowania pobudzaniem strachu przed nimi na rzecz rzetelnie przekazywanej wiedzy o skutkach użytkowania, racjonalnej analizy kosztów konsumpcji i konsekwencji dla zdrowia.

Należy znacząco rozbudować programy terapii, stosować metody leczenia substytucyjnego, bez wymogu pełnej abstynencji, korzystać ze wszystkich wzorców sprawdzonych w wieloletniej praktyce państw Europy Zachodniej. Metadon należy udostępnić jako lek na receptę.

Należy zalegalizować, uregulować i opodatkować handel i chałupniczą produkcję narkotyków o szkodliwości niższej niż alkohol w badaniu z „The Lancet”. Należy je traktować jako produkt komercyjny, objęty akcyzą i znaczony banderolą, którego reklamy powinny być możliwe w zakresie nie szerszym aniżeli reklamy alkoholu i papierosów w obecnym stanie prawnym w Polsce.

Wszystkie wpływy z podatków pośrednich, uzyskane przy sprzedaży tych substancji, należy inwestować w programy terapeutyczne i prewencyjne.

Należy wypowiedzieć wszystkie konwencje ONZ uniemożliwiające realizację rekomendacji nr 5, uzasadniając to ich nieadekwatnością i przestarzałością w odniesieniu do obecnego stanu wiedzy naukowej, a także nowych wyzwań globalnych.

Wolność w czasach uczuć. Polskie myślenie liberalne w międzywojniu :)

Tęsknota za dwudziestoleciem międzywojennym nie może być wyłącznie przejawem bezrefleksyjnego sentymentu do wielkiego narodowego zwycięstwa, idealizacją czegoś, co dopiero zaczęto budować, nie może opierać się wyłącznie na smutku po bezpowrotnie utraconych źródłach, nie powinna sprowadzać się jedynie do dojmującego wspomnienia o czasach ciekawych, burzliwych i emocjonujących. Za tym sentymentem powinno iść przypomnienie, że okres międzywojnia – w każdym razie do zamachu majowego – był w Polsce także czasem wolności. Ale czy był też czasem liberałów?

Wolne państwo

Przede wszystkim był to czas kształtowania się wolnego państwa polskiego. Rok 1918 z wszystkimi kolejnymi wydarzeniami, które niepodległej Polsce pozwoliły odrodzić się po 123 latach niewoli, należy traktować jako triumf marzenia o wolności.

Rok 1918 dał Polakom i nowej Polsce nadzieję na wkomponowanie się w powojenny ład europejski i światowy. Wolne państwo stało się jednak również zobowiązaniem, przed którym stanęły w szczególności elity polityczne, niby już w pewnym stopniu ukształtowane na przełomie XIX i XX wieku, ale jednak zupełnie nieprzystosowane do warunków pełnej odpowiedzialności za wielomilionowy konglomerat. Czy wśród tych środowisk dostrzegamy też przynajmniej raczkujący liberalizm?

Liberałowie Dmowskiego i liberałowie Piłsudskiego

W nowych warunkach politycznych niepodległej Rzeczpospolitej już w 1918 roku rozpoczął się proces formowania sceny politycznej nowego państwa. Większość stronnictw politycznych miała już swoją historię, napisaną działaniami społecznymi i niepodległościowymi podejmowanymi jeszcze w okresie zaborów, część z nich stanowiła następczynie czy kontynuatorki legalnych bądź nielegalnych organizacji podziemnych, niektóre uległy przeorganizowaniu i przeformułowaniu. Józef Piłsudski, Roman Dmowski, Wojciech Korfanty, Ignacy Daszyński, Wincenty Witos czy Stanisław Wojciechowski w okresie zaborów byli związani z aktywnymi od lat na forum społecznym, politycznym i międzynarodowym środowiskami socjalistycznymi, narodowymi, ludowymi bądź też chadeckimi. I tak w pierwszym polskim sejmie wybranym w demokratycznych, pięcioprzymiotnikowych wyborach największymi klubami były: Chrześcijański Związek Jedności Narodowej (potocznie zwany Chjeną, ugrupowanie o charakterze narodowo-katolickim, w którym zasiadali również konserwatyści i chadecy), Polskie Stronnictwo Ludowe „Piast” (partia ludowa o charakterze chadeckim), Polskie Stronnictwo Ludowe „Wyzwolenie” (lewicowa partia chłopska), Polska Partia Socjalistyczna (lewicowa, masowa partia robotnicza). Wśród ugrupowań zasiadających w sejmie pierwszej kadencji – podobnie zresztą jak w kolejnych sejmach międzywojnia – nie było partii liberalnej, nawet raczkującej czy namiastkowej, stąd często stawiany wniosek, że w Polsce doby dwudziestolecia międzywojennego nie było liberalizmu lub że nie było liberałów.

Słabość liberalizmu politycznego nieposiadającego swego zaplecza w parlamencie była faktem niewątpliwym i bezdyskusyjnym. Z tego właśnie powodu ludzi o przekonaniach liberalnych znaleźć można było w różnych ugrupowaniach politycznych tego okresu. Jeśli chodzi o posłów odwołujących się do poglądów liberalizmu ekonomicznego, to największą ich liczbę można było znaleźć w ławach endeckich. W młodości z ideami liberalnymi sympatyzował chociażby późniejszy dwukrotny premier Władysław Grabski, autor reformy monetarnej. Do działaczy endecji mocno zaangażowanych w sprawy ekonomiczne i zarazem o silnym wolnorynkowym podejściu należeli: Edward Taylor, twórca tzw. poznańskiej szkoły ekonomii i współzałożyciel Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, oraz Roman Rybarski, zwolennik państwa liberalnego z niewielkimi jego korekturami, współautor reformy skarbowej Grabskiego, pracujący kolejno na Uniwersytecie Jagiellońskim, Politechnice Warszawskiej i Uniwersytecie Warszawskim. Z endekami sympatyzował również Adam Heydel, profesor ekonomii Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Akademii Umiejętności, jeden z wybitniejszych działaczy krakowskiej szkoły ekonomii, rozstrzelany w zbiorowej egzekucji w obozie koncentracyjnym Auschwitz w 1941 roku. Endecja mieniąca się formacją ogólnonarodową z konieczności przyciągała przedstawicieli różnorodnych nurtów myślenia o państwie – paradoksalnie obok nacjonalistycznych etatystów można było dostrzec narodowo zorientowanych leseferystów.

Znajdujemy jednakże liberałów również w innych środowiskach politycznych. W szczególności można tutaj wskazać środowiska piłsudczykowskie, czyli m.in. stworzony po zamachu majowym Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, który z założenia nie miał być ugrupowaniem politycznym, tylko ogólnonarodowym forum wspierającym sanację. Toteż do BBWR-u należeli zarówno socjaliści, chrześcijańscy ludowcy, jak i właśnie liberałowie. Więzią konstytuującą tak zróżnicowane środowisko było uznawanie autorytetu marszałka Józefa Piłsudskiego i chęć zapewnienia poparcia obozowi sanacji, dla niektórych istotną rolę odgrywały zapewne czynniki z pogranicza koniunkturalizmu, dla innych – wiara w moralną odnowę i uwolnienie państwa z wszechwładzy „politycznej hucpy”. Niewątpliwie najbardziej znanym i zasłużonym myślicielem liberalnym związanym z posanacyjnym obozem władzy był Adam Krzyżanowski, poseł na sejm drugiej i trzeciej kadencji, z przekonania libertarianin, profesor i prorektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, po II wojnie światowej poseł sejmu ustawodawczego z ramienia Stronnictwa Demokratycznego. Pewne elementy myślenia liberalnego znaleźć można także u Eugeniusza Kwiatkowskiego, Kazimierza Bartla czy Gabriela Czechowicza, jednak daleko im do liberalnych przekonań Krzyżanowskiego. Do liberalizmu przyznawał się także Leon Kozłowski, premier w epoce sanacyjnej, profesor archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, w młodości działacz Związku Młodzieży Postępowej, później jeden z twórców „miejsca odosobnienia” w Berezie Kartuskiej, do którego trafiali więźniowie polityczni z działaczami komunistycznymi i ukraińskimi nacjonalistami na czele.

Jak widać, liberałowie polityczni funkcjonowali w Drugiej Rzeczpospolitej w strukturach władzy. Choć nigdy nie tworzyli partii politycznej, stronnictwa ani klubu parlamentarnego, to jednak niejednokrotnie kierowali ministerstwami gospodarczymi, współtworzyli ustawodawstwo regulujące funkcjonowanie gospodarki państwowej i relacje między państwem a gospodarką i przedsiębiorcami. Działalność polityczną podejmowali głównie w środowisku endeckim oraz piłsudczykowskim, czyli w ramach dwóch największych bloków politycznych tamtego okresu, co – ze względu na brak odrębnych struktur liberalnych – właściwie w ogóle nie powinno nas dziwić.

Liberalne rozproszenie

Jak to się działo, że pod względem politycznym liberałowie międzywojenni nie potrafili bądź nie chcieli stworzyć instytucjonalnej struktury, która zrzeszałaby wyłącznie ludzi o chociażby wolnorynkowych czy też w szerokim rozumieniu liberalnych przekonaniach? Ryszard Skoczyński wymienia kilkanaście przyczyn, z których powodu po odzyskaniu przez Polskę niepodległości nie wykrystalizował się spójny liberalny nurt polityczny. Należą do nich m.in.: słabość polskiej reformacji i silne wpływy kontrreformacji, słabość polskiego oświecenia w porównaniu z dynamicznym oświeceniem zachodnioeuropejskim, kolektywistyczne i anarchistyczne skłonności polskiej szlachty, brak silnej warstwy mieszczańskiej, trwałość i siła oddziaływania tradycji katolickich, wzrost roli Kościoła katolickiego w okresie zaborów, antyliberalne tendencje polskich tradycji romantycznych, radykalnie antyliberalna polityka trzech zaborców itd.. Jeśli dodać do tego jeszcze reformatorsko-ustrojowy charakter liberalizmów XIX i początków XX wieku, wówczas zrozumiałe wydaje się to, że łatwiej było pojawić się środowiskom liberalnym w państwach niepodległych, w których podejmowano debatę o ustroju, niż w społeczeństwach, w których nie forma ustroju, lecz sama kwestia odzyskania niepodległości była celem i zadaniem.

Zarówno endecja, jak i środowiska piłsudczykowskie stanowiły pod względem poparcia społecznego najbardziej masowe ruchy polskiego międzywojnia. Skupiały zarówno warstwy inteligenckie, ludzi wykształconych, jak i niewykształconą ludność wiejską i robotniczą. Dziś pewnie można by je określić mianem catch-all parties. Z perspektywy liberałów międzywojennych miało to oczywiście swoje dobre i złe strony. Dobrą stroną takiej formuły funkcjonowania liberalizmu w międzywojniu była możliwość wywierania wpływu na politykę różnych ugrupowań partyjnych oraz samodzielne podejmowanie decyzji po uzyskaniu wysokich stanowisk państwowych. Z drugiej jednak strony brak liberalnej partii politycznej uniemożliwiał prezentowanie społeczeństwu koherentnego liberalnego programu politycznego, gospodarczego i społecznego, skłaniał do uzupełniania elementami liberalnymi działań podejmowanych w duchu zupełnie odmiennych doktryn politycznych czy ideologii.

Również Roman Wapiński dostrzegał obecność liberałów w szczególności w środowiskach endeckich – wskazuje tym samym, że „pozostali zwolennicy idei liberalnych działali raczej w rozproszeniu. Spotykamy ich wśród współpracowników tych czasopism, które jeżeli nie bez zastrzeżeń, to przynajmniej w znaczącym stopniu stwarzały możliwość propagowania wartości liberalnych w efemerycznych ugrupowaniach politycznych i w kręgach przywódczych niektórych liczących się w życiu politycznym ugrupowań. Nie dysponowali oni jednak szansami rzeczywistego upowszechnienia tych wartości”. A i rzeczywistość polityczno-społeczna Polski międzywojennej nie stwarzała przyjaznego środowiska dla liberalnej aksjologii, która mogłaby rozkwitać i przyciągać nowych jej sympatyków. Pierwszy okres w historii niepodległej Rzeczpospolitej obejmujący – jak zwykli mawiać piłsudczycy – „wszechwładzę partyjniactwa” (1918–1926) to czas wielkich sporów ustrojowych i walk o władzę między nacjonalistami i ich wizją państwa narodowego, aktywnie wchłaniającego mniejszości narodowe, a socjalistami wzywającymi do ponadnarodowej, ponadklasowej solidarności. Uczucia, jakimi kierowali się zarówno endecy, jak i socjaliści, nie pozostawiały miejsca na silną doktrynę umiarkowanego centrum politycznego, jakim potencjalnie mogliby być liberałowie. Polityka międzywojnia wymagała opowiedzenia się po jednej ze stron tego konfliktu: albo po stronie Polski Dmowskiego, albo po stronie Polski Piłsudskiego. „Liberalizm ciepłej wody w kranie” nie mógł zdać recepty, „liberalizm radykalnych uczuć” byłby czymś w polskich warunkach zupełnie nowym, obcym i zapewne budzącym nieufność.

Nie łatwiej było rozwinąć skrzydła liberałom po zamachu majowym. Polska w 1926 roku – na skutek zamachu majowego Józefa Piłsudskiego – odrzuciła kierunek demokratyczny i zwróciła się w kierunku reżimu autorytarnego, co ostatecznie przypieczętowane zostało przyjęciem w 1935 Konstytucji kwietniowej znoszącej system parlamentarno-gabinetowy, a wprowadzającej prezydencko-autorytarny. Rządy sanacji cechowały się druzgocącą krytyką tzw. partyjniactwa, przekonaniem o kryzysie demokratyzmu i o konieczności wprowadzenia rządów silnej ręki, dla których legitymacją będzie nie wyłącznie kartka wyborcza, ale przede wszystkim autorytet. Jeden z głównych ideologów sanacji, Adam Skwarczyński, podnosił kwestię konieczności stworzenia ogólnonarodowej i pozapartyjnej organizacji, która łączyłaby ludzi odmiennych ideologii i jednocześnie stanowiła zaplecze myślenia propaństwowego. Taki charakter miały zresztą zarówno Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, jak i Obóz Zjednoczenia Narodowego, choć ten drugi na pewno w mniejszym stopniu spełniał te kryteria niż BBWR. Nie dziwi więc, że także liberałowie gospodarczy mogli znaleźć dla siebie miejsce w takim ugrupowaniu. Na pewno zaś nie można było mówić tutaj o liberalizmie politycznym czy ustrojowym, gdyż sanacja była de facto zaprzeczeniem obu.

Liberalizm i libertarianizm w Krakowie

Najprężniejszym ośrodkiem myślenia liberalnego w Polsce międzywojennej była niewątpliwie krakowska szkoła ekonomii. Tworzyli ją naukowcy zorganizowani wokół działającego w latach 1921––1939 Towarzystwa Ekonomicznego. Prekursorami myśli liberalnej w Krakowie byli już w XIX wieku Julian Dunajewski i Włodzimierz Czerkawski, obaj bliscy ideowo klasycznemu liberalizmowi ekonomicznemu Adama Smitha. Ich kontynuatorami byli natomiast Adam Krzyżanowski i Adam Heydel – podobnie jak ich poprzednicy związani z klasyczno-liberalnym myśleniem o polityce i gospodarce, jak również bliższy tradycji socjalno-liberalnej Ferdynand Zweig. Do pozostających w kręgu krakowskiej szkoły ekonomii Krystyna Rogaczewska zalicza również: Janusza Libickiego, Edwarda Taylora, Romana Rybarskiego, Bernarda Friedigera oraz Tadeusza Bernadzikiewicza. Rogaczewska przekonuje, że „liberalizm szkoły krakowskiej ma charakter kompleksowy, gdyż nie opisuje jedynie zjawisk ekonomicznych”, a „jednym z podstawowych założeń jest przekonanie, że istnieją związki między ekonomią i polityką, ponieważ od sposobu zorganizowania władzy politycznej zależy, czy wartości liberalne mogą się urzeczywistnić”. Jak widać, niezależnie od słabości liberalizmu w sferze politycznej i partyjnej krakowska szkoła ekonomii i tak starała się stworzyć pełny i systemowy projekt liberalnego ustroju państwowego (państwo jednak należy tutaj rozumieć w sensie szerokim, również jako gospodarkę, społeczeństwo i kulturę, nie zaś tylko jako administrację rządową i terenową).

Szkoła krakowska przyjmowała wizję liberalizmu integralnego, albowiem zakładano – jak pisze Rogaczewska – że „liberalizm w gospodarce bez liberalizmu politycznego i kulturowego jest niemożliwy”. Liberalizm integralny w wydaniu myślicieli krakowskiej szkoły ekonomii musi być traktowany jako ideologia i światopogląd, nie wolno go nigdy ograniczać wyłącznie do wymiaru ekonomicznego. I tak Krzyżanowskiego interesowały również takie zagadnienia jak: system rolny i zrzeszenia rolnicze, polityka monetarna, socjalizm, wojna bałkańska przełomu 1912 i 1913 roku, polityka wojenna i socjologia wojny, struktura społeczeństwa polskiego po I wojnie światowej, zjawisko biedy, moralność jemu współczesna i etyka chrześcijańska. Heydel oprócz typowo ekonomicznych zagadnień, jak teoria dochodu społecznego, metodologia ekonomii czy zagadnienie produktywności, interesował się także wpływem kapitalizmu i socjalizmu na etykę. Zweiga interesowały warunki pracy robotników, wpływ systemu ekonomicznego i politycznego na życie codzienne ludzi, rozwój technologiczny, a także historia doktryn ekonomicznych. Podobnie wyglądało to w przypadku innych myślicieli związanych ze szkołą krakowską. Ich szerokie  zainteresowanie sprawami społecznymi i politycznymi dowodzi w sposób niezbity, że mieliśmy do czynienia z liberalizmem szeroko rozumianym i to z liberalizmem integralnym. Ciekawe, że w Polsce współczesnej wciąż nie ma wpływowego środowiska politycznego, które przyjmowałoby tak rozumiany liberalizm integralny, obejmujący zarówno kwestie ekonomiczne, jak i polityczne, społeczne oraz kulturowe.

Liberałowie krakowscy tak szeroko rozumiany liberalizm integralny określali – jak przypomina Rogaczewska – systemem najsprawniejszym, najefektywniejszym, najlepiej zaspokajającym potrzeby ludzi, a zarazem obarczonym najmniejszymi kosztami jego realizacji. Pomimo takiego podejścia do liberalizmu trudno przedstawicieli szkoły krakowskiej nazwać hurraoptymistami liberalnymi czy libertariańskimi, a w ich pismach nie znajdziemy buńczucznego idealizowania tej doktryny politycznej ani ślepoty na jej ewentualne błędy czy niekorzystne dla społeczeństwa skutki zastosowania w praktyce. W szczególności u młodszych ekonomistów krakowskich – kontynuatorów Dunajewskiego i Czerkawskiego – dostrzec można sporo ostrożności wobec liberalnych pomysłów i założeń oraz dużą dozę sceptycyzmu wobec wszelkich odgórnie ustalanych propozycji organizacji ładu politycznego, gospodarczego i społecznego. Wszyscy byli jednakowoż zwolennikami koncepcji ładu samorzutnego, w którego ramach człowiek to homo oeconomicus, samodzielnie podejmujący racjonalne decyzje, które przynoszą mu maksymalny zysk i minimalną stratę. Liberałowie krakowscy – niezależnie od konserwatywnych sympatii niektórych z nich – mocno podnosili założenie indywidualistyczne i zawsze jednostkę stawiali w centrum swoich rozważań. Także ten element sprawiał, że ów nurt był niezwykle wyjątkowy w całym konglomeracie etatystycznych i kolektywistycznych przekonań dużej części środowisk politycznych Drugiej Rzeczpospolitej. Wierzyli – niektórzy powiedzą, że w sposób naiwny – w harmonię, będącą efektem działania wolnych i racjonalnych jednostek, oraz nieuświadomioną mądrość wyłaniającego się z tak zorganizowanych relacji międzyludzkich ładu samorzutnego.

Warunkiem postępu jest spontaniczność. Planowanie burzy ludzką odwagę i przedsiębiorczość, uniemożliwia wprowadzenie mechanizmów samokorygujących, a ponadto zakłada nieomylność nielicznej grupy społecznej, czy też grup społecznych, które sprawują władzę i uczestniczą w procesie decyzyjnym. Troska o jednostkę zawsze wypływała z wszystkich pism przedstawicieli krakowskiej szkoły ekonomii. Ich zainteresowanie takimi sprawami jak chociażby edukacja, pokój na świecie i pacyfizm, współpraca międzynarodowa, ochrona środowiska w rzeczywistości sprowadzało się do refleksji nad najskuteczniejszym osiągnięciem przez jednostkę możliwie największego bogactwa, bo i bogactwo miało być celem dążeń jednostki w ich myśli politycznej, społecznej i gospodarczej. Jak mówi Rogaczewska, dla działaczy krakowskiej szkoły ekonomii liberalizm jest „systemem dochodzenia do bogactwa”. To spojrzenie w latach 20. dość często powracało, także w podejmowaniu przez czynniki polityczne decyzji dotyczących rozwiązań gospodarczych. Wapiński dostrzega, że właśnie „w latach dwudziestych zaznaczały one swą obecność dość wyraźnie, przynajmniej w poczynaniach kręgów opiniotwórczych i przywódczych”. Niepokojące zjawiska lat 30., a mianowicie zmniejszenie zaufania do demokracji i wielki kryzys gospodarczy z wszystkimi jego niebagatelnymi skutkami społecznymi i kulturowymi, także w Polsce doprowadziły do powszechnego wzrostu poparcia dla tendencji autorytarnych. Ów ciekawy projekt krakowski nie mógł rozkwitnąć.

Liberalizm kulturowy

W całym tym obrazie rozproszenia polskiego liberalizmu w dobie dwudziestolecia międzywojennego ważne miejsce zajmuje sfera literatury i kultury. Tutaj zaś na piedestale należy umieścić powstały w 1924 roku tygodnik literacko-społeczny pt. „Wiadomości Literackie”. Zdaniem Marka Czarneckiego „Wiadomości Literackie” były „pierwszym tak dużym periodykiem promującym liberalny światopogląd
w II Rzeczypospolitej, można je określić jako awangardę polskiego liberalizmu”. Redaktorem naczelnym pisma był Mieczysław Grydzewski, który wcześniej założył periodyk „Skamander”, a jego główne zaplecze intelektualne stanowili pisarze, poeci i literaturoznawcy przede wszystkim właśnie z kręgu skamandrytów: Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Kazimierz Wierzyński, Jan Lechoń, Jarosław Iwaszkiewicz, ale także: Jerzy Libert, Tadeusz Boy-Żeleński, Ksawery Pruszyński, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Stanisław Ossowski. To właśnie na łamach „Wiadomości Literackich” w 1933 roku swoim opowiadaniem „Ptaki” debiutował Bruno Schulz. Już sam skład publicystów i współpracowników tygodnika mówi wystarczająco dużo o całym tym środowisku, każe postrzegać je jako zróżnicowane i pluralistyczne, zasobne w indywidualności i kontrowersje, ale zarazem dość wpływowe i na pewno opiniotwórcze, w szczególności w kręgach tzw. inteligenckich.

Było to również środowisko, które wprost – podobnie zresztą jak krakowska szkoła ekonomii – deklarowało się jako liberalne. Tak w każdym razie zawsze mówił o sobie Grydzewski. Nie można jednak powiedzieć, że środowisko to zamykało się wyłącznie na autorów związanych z pismem wspólnymi przekonaniami, światopoglądem i pomysłami na państwo czy społeczeństwo. Wręcz przeciwnie, w „Wiadomościach Literackich” publikowali także ludzie związani z endecją, jak chociażby Jerzy Weyssenhoff czy Adolf Nowaczyński, sanacją: Julian Kaden-Bandrowski czy Melchior Wańkowicz, ale można było w nich znaleźć również teksty komunistów. Paweł Hulka-Laskowski tak komentował pluralizm pisma Grydzewskiego: „«Wiadomości Literackie» nie są pismem rewolucyjnym, ale nie zamykają ust rewolucjonistom, nie są konserwatywne, ale gdy inteligentny zachowawca ma coś do powiedzenia, gościnnie otwierają mu swoje łamy. Czy to źle, że w piśmie tym spotyka się dotychczas tylu różnych pisarzy, należących do zgoła odległych obozów, szkół, partii i mających tak różne poglądy? Gdyby «Wiadomości» były salonem, gospodarza tego salonu należałoby uważać za wyjątkowy talent organizacyjny i towarzyski, iż ludzi unikających się gdzie indziej potrafi łączyć, zespalać, zbliżać pod swoją strzechę”. Liberalizm praktyczny Grydzewskiego i jego „Wiadomości Literackich” to przede wszystkim otwartość na poglądy drugiego człowieka, wiara w rozmowę i konsens, a także odwaga w podejmowaniu tematów wzniosłych społecznie.

Linia programowa „Wiadomości Literackich” – mowa oczywiście o linii prezentowanej przez stałych współpracowników tygodnika – pozwala nam umieścić to środowisko w ramach liberalizmu antropologicznego, politycznego, społecznego i kulturowego. Na tematy gospodarcze wypowiadano się na łamach „Wiadomości” rzadziej. Z punktu widzenia liberalizmu antropologicznego mamy tutaj do czynienia z indywidualizmem, racjonalizmem i optymizmem antropologicznym. Jeśli chodzi o aspekt społeczny, to „Wiadomości” promowały tolerancję dla wszelkich odmienności, stawały na straży praw mniejszości narodowych i etnicznych, opowiadały się za emancypacją kobiet. Przyjęty pogląd indywidualistyczny nie miał nic wspólnego z atomizmem społecznym, albowiem pojawiały się także wątki solidarystyczne (można by więc mówić o pewnych elementach liberalizmu socjalnego). Na poziomie politycznym opowiadano się za demokracją parlamentarną z poszanowaniem praw – jak już wspominano – mniejszości narodowych i etnicznych. Większość publicystów stawała w obronie wolności i swobód obywatelskich i politycznych, co – w szczególności w czasach radykalizacji polityki sanacji w relacjach z opozycją – wymagało sporej odwagi. Liberalizm kulturowy przejawiał się nie tylko w stosunku do kwestii emancypacji kobiet, lecz także w pojawiających się wątkach proaborcyjnych i pacyfistycznych. Środowisko to opowiadało się także za państwem laickim, czyli za wyraźnym oddzieleniem Kościoła od sfery państwowej.

Jak widać, narzekanie na próżnię w myśleniu wolnościowym epoki dwudziestolecia międzywojennego to zwyczajny nonsens lub co najmniej uproszczenie. Także bowiem „Wiadomości Literackie” stanowią niezbity dowód, iż taki sposób myślenia – myślenia liberalnego – w ówczesnej Polsce występował i cieszył się pewnym poparciem, w szczególności w wykształconych grupach społecznych. Czym innym są przyczyny tego, że poglądy te nie cieszyły się zainteresowaniem większości społeczeństwa, a czym innym przyczyny zwracania się mas społecznych ku środowiskom endeckim, socjalistycznym czy piłsudczykowskim. Nie jest więc tak, że wolnościowo ukierunkowani obywatele nie mieli żadnej możliwości zaangażowania. Mogli – jak chociażby Tuwim – w swoim wierszu „Absztyfikanci grubej Berty” wyrażać swoje niezadowolenie postępującym etatyzmem, ograniczaniem swobód opozycji i mniejszości narodowych, a zarazem pokazywać odważną postawę liberalnego dystansu, sceptycyzmu i umiaru. W „Absztyfikantach…” Tuwim pisze:

„I wy, o których zapomniałem,
lub pominąłem was przez litość,
albo dlatego, że się bałem,
albo, że taka was obfitość,
i ty cenzorze, co za wiersz ten
zapewne skażesz mnie na ciupę,
I żem się stał świntuchów hersztem,
Całujcie mnie wszyscy w dupę!”.

Ironia i dystans towarzyszą tutaj przekonaniu, że wszelkie totalne projekty polityczne, wielkie systemy filozoficzne i religijne, apodyktyczne dowody pewnych siebie myślicieli – wszystkie one nie mają większego znaczenia, bo świat i tak jest dużo bardziej skomplikowany, i ujmowanie go w jakiekolwiek sztywne ramy jest zwyczajnie błędem i naiwnością. Liberalizm krytyczny i sceptyczny – to jest liberalizm międzywojnia.

„Całujcie mnie wszyscy w…”

Tuwim wzywa wszystkich tych, którzy są przekonani o własnej nieomylności, aby – za przeproszeniem – „pocałowali go w dupę”. Czy to jest deklaracja polskiego liberalizmu międzywojennego? Paradoksalnie tak chyba właśnie było. Liberałowie międzywojenni przyjęli postawę sceptyczną, także wobec własnych poglądów na państwo, społeczeństwo, gospodarkę i sferę kulturowo-obyczajową. Przyjęli dystans, albowiem widzieli, jak w przestrzeni publicznej ścierają się z sobą masowe ruchy tworzone przez nacjonalistów, socjalistów i piłsudczyków. Te kolektywistyczne wizje świata, w których centralnym punktem był naród, państwo, albo egalitarystycznie pojmowane społeczeństwo, nie mogły przekonać tych, dla których wolność, własność, indywidualizm i autonomia jednostki były podstawowymi wartościami. A ludzie o takich poglądach funkcjonowali w polskiej rzeczywistości społeczno-politycznej lat 1919–1939, niektórzy posiadali znaczne wpływy, jak na reprezentantów tak marginalnego środowiska jakim – obiektywnie rzecz ujmując – byli ówcześni liberałowie.

Liberalizm polityczny zatriumfował, kiedy wraz z uchwaleniem Konstytucji marcowej przyjęto rozwiązania ustrojowe zgodne z fundamentami zachodnioeuropejskich państw liberalno-demokratycznych. Klęską tej wizji liberalno-demokratycznego państwa był zamach majowy i Konstytucja kwietniowa, jednak liberałowie nadal współtworzyli rządy i zasiadali w kierownictwach partii opozycyjnych. Nie było co prawda miejsca na partię liberalną – możliwe że na taką partię było zwyczajnie za wcześnie – ale liberalni z przekonania politycy współuczestniczyli w zarządzaniu państwem. Oczywiście, przyłączając się do endecji czy organizacji piłsudczykowskich musieli, nolens volens, niejednokrotnie zawieszać swoje liberalne przekonania. Z jednej więc strony można by o nich mówić jako o oportunistach, z drugiej strony zaś jak o tych, którzy widzieli szansę realizacji przynajmniej niektórych swoich pomysłów w ramach któregoś z tych wielkich bloków. Niektórzy widzieliby w nich realistów politycznych, liberałów pragmatycznych, którzy – podobnie jak Tuwim – mówią „Całujcie mnie wszyscy w…” wielkim projektom i ideologiom, przedkładają nad nie rozwiązania realne i mieszczące się w zasięgu ich możliwości. Taki liberalizm może i nie napawa gorącymi uczuciami, jest jednak postawą, której nie sposób jednoznacznie potępić. Można by określić taki liberalizm mianem sytuacyjnego czy – jak już wcześniej pisałem – pragmatycznego.

Liberalizm ekonomiczny nie zatriumfował w dwudziestoleciu międzywojennym. Trzeba wręcz powiedzieć, że okres ten okazał się triumfem gospodarki interwencjonistycznej, etatyzmu i rozwiązań planistycznych. Odpowiedzią na wielki kryzys gospodarczy był rozrost państwa, który tak bardzo krytykowali liberałowie i libertarianie w Europie i na całym świecie. Takim zmysłem krytycznym wykazywali się również przedstawiciele krakowskiej szkoły ekonomii, nawiązującej do liberalizmu klasycznego, bliskiej dwudziestowiecznym rozwiązaniom libertariańskim. Uczeni z kręgu krakowskiego Towarzystwa Ekonomicznego zdawali się mówić „całujcie nas wszyscy w…” (mowa oczywiście o tych, którzy nie flirtowali z władzą) w szczególności wszystkim zwolennikom omnipotencji państwa, etatystom, „centralisto-planistom”, których w polskiej polityce było wtedy wielu. Taka odważna postawa sprzeciwu nieczęsto prowadziła do przeorientowania polityki gospodarczej państwa, ale zdarzały się także i takie przypadki. Krakowska szkoła ekonomiczna nie była w dwudziestoleciu międzywojennym dominującą szkołą myślenia o gospodarce, ale jej uczniowie pracowali w ministerstwach i brali udział w kreowaniu ładu gospodarczego w Polsce. I znowu brak triumfu, brak gorących uczuć…

Liberalizm kulturowo-obyczajowy nie zatriumfował, chociaż kręgi mieszczańsko-inteligenckie rzeczywiście stawały się coraz bardziej liberalne. „Wiadomości Literackie” nie były ani najbardziej poczytnym tygodnikiem, ani najbardziej wpływowym. Stały się jednak forum wymiany poglądów przedstawicieli myślenia wolnościowego, którzy niejednokrotnie do debaty zapraszali także przedstawicieli zupełnie innych środowisk i sposobów myślenia. „Wiadomości” zaczęły budować swoisty liberalny salon, przekonywać do siebie młodych i ambitnych odbiorców, uwrażliwiać ich na ważkie problemy społeczne, podnosić chociażby sprawę kobiet. Tuwimowskie przesłanie: „Całujcie mnie wszyscy w…” jest skierowane przede wszystkim do tych, którzy znalazłszy się w okowach anachronicznego myślenia, przekonują, że to oni są posiadaczami Prawdy. Tymczasem Tuwim – niczym liberalna ironistka Rorty’ego – obśmiewa ich, kpi z ich pewności siebie, sam z dystansem staje wobec własnych poglądów. Czy i tym razem należałoby wykluczyć triumf?

Ciężkie czasy uczuć

Międzywojnie okazało się dla myślenia liberalnego czasem niezwykle trudnym. Epoka uczuć i wielkich ideologicznych potyczek, epoka wewnętrznych wojen z morderstwem prezydenta Narutowicza i procesem brzeskim w tle, epoka ciężko wywalczonej wolności i plugawienia jej przez dawnych bojowników – takie było polskie międzywojnie. Zawieszona między I a II wojną światową Druga Rzeczpospolita z całym jej krajobrazem sporów i kłótni nie była jednak miejscem wyzbytym myślenia wolnościowego. Przez cały okres wolnej Polski nie ukształtowało się silne środowisko liberalne, które byłoby w stanie uzyskać legitymację społeczną i stać się reprezentacją polityczną popierających je grup społecznych. Liberałowie tego okresu pozostali liberałami rozproszonymi: niektórzy współpracowali z endecją czy piłsudczykami i piastowali wysokie funkcje państwowe, niektórzy w ramach krakowskiej szkoły ekonomii prowadzili badania naukowe i wpływali na politykę państwa z pozycji ekspertów, inni z kolei – zgrupowani wokół środowiska „Wiadomości Literackich” – upowszechniali liberalne wartości i dyskutowali najważniejsze problemy ówczesnego społeczeństwa polskiego.

Temu rozproszonemu liberalizmowi międzywojnia należy się jednak usprawiedliwienie. Wojciech Sadurski w jednym z esejów w zbiorze „Liberałów nikt nie kocha” pisał, że „jednym z nieszczęść, jakie na nas sprowadziły lata ideologicznej ortodoksji komunistycznej, był uwiąd normalnego życia umysłowego, spowodowany odizolowaniem od myśli politycznej rozwijającej się na Zachodzie. Z analogiczną sytuacją mieliśmy do czynienia, kiedy po I wojnie światowej i po 123 latach niewoli odrodziło się państwo polskie. Wojciech Roszkowski przypominał, że „w ciągu ponad stulecia niewoli i rozdarcia ziem polskich, które znalazły się w trzech odrębnych imperiach, żywioł polski nie miał warunków do rozwoju, jaki był udziałem większości narodów europejskich”. „Uwiąd normalnego życia umysłowego” i brak „warunków do rozwoju” spowodowane polityką zaborców wobec Polaków sprawiły, że nie ukształtował się silny nurt myślenia liberalnego. Nacjonalizm endeków oraz autorytaryzm i etatyzm piłsudczyków – choć funkcjonowały już w niepodległej Rzeczpospolitej – zdawały się nadal reakcją na niebezpieczeństwo zaborów. Przyszłość pokazała, że nie było to niebezpieczeństwo wyimaginowane. Liberalizm nie mógł być taką reakcją – musiał więc pozostać albo domeną mniejszości, albo nurtem rozproszonym.

O wolności :)

W współczesnej literaturze przedmiotu często znajdujemy odwołania do podziału pojęcia „wolności” rozsławionego przez Izajasza Berlina. Rozróżnił on wolność pozytywną i negatywną, przy czym stosowanie tego podziału jest częściej honorowane przez krytykę i odrzucenie, niż przez bezkrytyczną akceptację. Mówi się bowiem, że różnica między „wolnością od” i „wolnością do” jest iluzoryczna, a może nawet myląca. Rzeczywiście, jeśli rozróżnienie na wolność pozytywną i negatywną rozumiemy w sposób uproszczony – jako różnicę między „wolnością od” i „do” – to jest to dychotomia złudna, ponieważ każdą „wolność od” można wyartykułować jako „wolność do” i odwrotnie. Wolność od głodu jest wolnością do dostępu do środków przeżycia, wolność od bezrobocia czy bezdomności jest wolnością do pracy czy do pewnych zasobów.

Niemniej Izajasz Berlin nie miał na myśli prostego rozróżnienia między „wolnością od” i „do”, kiedy proponował i wdrażał swoją teorię. Proponował głębszy podział, głębsze rozróżnienie – między wolnością jako swobodą, wolnością od przymusu zewnętrznego a wolnością rozumianą na sposób Heglowski, czyli wolnością polegającą na samokontroli. Podobny podział, dokonany przez Benjamina Constanta – między wolnością starożytnych a wolnością współczesnych – również jest podziałem realnym.

Friedrich August von Hayek na samym wstępie swojego najważniejszego dzieła, czyli Konstytucji wolności, rozróżnił wolność jako brak przymusu lub wolność jako złudną demokrację czy samorządność demokratyczną, polegającą na udziale w kolektywnym podejmowaniu decyzji.

Rozróżnienia są istotne, ale naprawdę ważna konkretyzacja dotyczy samego pojęcia „przymusu”. Jeśli przyjmiemy, że wolność polega na braku przymusu, to cały ciężar interpretacji opiera się na wyjaśnieniu tego wieloznacznego i nieostrego pojęcia. Można tu, w szeroko rozumianym liberalnym myśleniu, wyróżnić takich, którzy przymus rozumieją w sposób dość wąski, właśnie na sposób Hayekowski – jako mający charakter oddziaływania jednej osoby wobec drugiej. W swojej słynnej definicji Hayek mówił, że przymus polega na manipulacji okolicznościami wobec drugiej osoby, tak że osoba przymuszana, aby uniknąć większego zła, działa zgodnie z intencjami i w interesie osoby przymuszającej. Zatem, gdy mówię: „Pieniądze albo życie”, to oczywiście ta druga osoba jest teoretycznie wolna, ma opcję wyboru, ale jeżeli groźba jest wiarygodna, to żeby uniknąć większego zła, przymuszany działa w moim interesie i zgodnie z moimi intencjami.

Z drugiej strony, mamy do czynienia z propozycjami rozwijanymi zwłaszcza przez współczesnych tzw. republikanów, którzy mówią, że przymus ma również charakter szerszy, systemowy, strukturalny. Eksploatacja czy pozbawianie dostępu do zasobów, które czynią wolność realną i wartościową, również może mieć charakter przymusu. To wielki dylemat liberałów. Przyjęcie pierwszej koncepcji, węższej (Hayekowskiej) oznacza dość skrajny formalizm, oznacza ignorowanie tego, że w sytuacji nierówności dystrybucji zasobami dla niektórych ludzi wolność nie jest już czymś realnym i wartościowym. Mówić komuś, czyje życie nastawione jest na walkę o przetrwanie, o wolności podróżowania, zakrawa na okrutne szyderstwo i przypomina znaną i często cytowaną maksymę o równości praw spania pod mostem zarówno biednych, jak i bogatych.

Z drugiej strony jednak przyjęcie, że nierówna dystrybucja również wpływa na wolność, grozi, w oczach niektórych liberałów, zatraceniem specyfiki pojęcia wolności. Wiąże ją z innymi pojęciami, które liberałowie również doceniają, ale traktują je jako pojęcia osobne: równość, sprawiedliwość społeczna, dobrobyt, itd. Dla niektórych liberałów wyjściem z tego dylematu jest rozróżnienie między sposobem istnienia wolności a jej wartością. John Rawls w swojej Teorii sprawiedliwości napisał: „Wówczas, gdy dostęp do zasobów nie wpływa na istnienie wolności, jest z tego punktu widzenia irrelewantny, o tyle wpływa na wartość, jaką wolność ma dla ludzi”, a zatem ktoś, kto nie ma dostępu do zasobów, które urealniają wolność, nadal jest wolny, ale ta wolność nie przedstawia dla niego wartości. Zastanawiam się, czy jest to rozwiązanie mądre, czy tylko przemyślne. Wydaje mi się, że trudno przyjąć pojęcie wolności, które jest moralnie neutralne, bezwartościowe. Moje intuicje moralne i językowe wymagają przyjęcia takiej teorii wolności, w której wolność sama w sobie jest rzeczą dobrą. Przemawiałoby to przeciwko podziałowi Rousseau na istnienie wolności i na jej wartość. Utwierdza mnie w tym ostatni tekst Rolanda Dworkina Czy demokracja jest tutaj możliwa. Mówiąc „tutaj”, autor ma na myśli Stany Zjednoczone, gdzie wolność według niego polega na swobodnym rozporządzaniu własnymi zasobami. Mówi o tym w kontekście specyficznie amerykańskiej debaty, ale poruszane przez niego zagadnienia mają rezonans także w Polsce. Na pytanie: „Czy podatki ograniczają wolność?”, Dworkin mówi: „Nie, podatki prawidłowo skonstruowane nie odbierają człowiekowi czegoś, co mu się należy, a zatem nie można mówić o wolności do czegoś, co naprawdę nie jest moje”. Podobnie prawo karne, racjonalnie skonstruowane, nie ogranicza naszej wolności, nie mamy wolności do takiego traktowania innych ludzi, które nie jest prawnie dozwolone. Czy jest to konwencja przydatna i słuszna? Jest to jedno z tych pytań, które zamierzam zadać, ale na które uchylę się od udzielenia odpowiedzi.

Relacja między wolnością a prawdą

O tym, że warunkiem wolności jest prawda, mówi się często w gronie dość uduchowionym, często w okresach moralnego wzmożenia. Słyszymy, że prawda nas wyzwoli. W pewnym, dość trywialnym sensie, zapewne jest to prawda. Wiedza o świecie warunkuje nasze korzystanie z wolności, ale w tym podobnie trywialnym sensie wiemy też, że jest wielu szczęśliwie wolnych ignorantów, ludzi, którym wiedza nie jest potrzebna, aby mogli cieszyć się wolnością. Jednak przecież ci, którzy mówią: „Prawda nas wyzwoli”, nie mają na myśli tego typu wiedzy – empirycznej czy opisowej. Mają na myśli pewną prawdę moralną. Jeśli tak, to maksyma, że prawda jest warunkiem wolności, prowadzi do dość niebezpiecznych konsekwencji. Nie są one niebezpieczne, jeśli ktoś przyjmuje taką teorię na swój własny użytek, jako ograniczoną do indywidualnego zachowania czy indywidualnej koncepcji moralnej. Gdy jednak przyjmiemy taką teorię względem innych ludzi jako pewną maksymę społeczną, prowadzić to może do nieprzyzwoitych skutków, mianowicie do teorii, na mocy której powinniśmy narzucać innym nasze moralne prawdy, aby ich wyzwolić. Żyjemy w społeczeństwie wielu prawd moralnych i sporów na tematy fundamentalne. Nie jest to sformułowanie relatywizmu etycznego, lecz stwierdzenie faktu, że żyjemy w społeczeństwie pluralistycznym, gdzie pluralizm moralny nie jest czymś godnym pożałowania, ale czymś wartym wspierania.

Przyjęcie, że ludzie, którzy wyznają inne prawdy moralne od nas, nie są naprawdę wolni, może prowadzić do specjalnie złośliwego (używam słowa „złośliwy” tak, jak mówi się o złośliwym wirusie albo złośliwym raku) połączenia moralizmu i paternalizmu. Moralizmu, bo chodzi o narzucanie koncepcji moralnych. Paternalizmu, bo narzucanie to jest wynikiem troski o ludzi, których poddaje się narzucaniu. O ile wzięte z osobna moralizm i paternalizm są koncepcjami niepokojącymi, o tyle ich połączenie jest już szczególnie niepokojącą aberracją.

Relacja miedzy wolnością a moralnością

Ci z nas, którzy są nauczycielami akademickimi, którzy noszą ciężar uczenia cudzych dzieci teorii wolności, rozpoczynają zazwyczaj od słynnej koncepcji Johna Stuarta Milla, tzw. zasady szkody czy krzywdy, wyrażonej w eseju O wolności. Mill pisał w nim, że celem wywodu jest udowodnienie, że jedynym uzasadnieniem dla użycia siły i przemocy przez społeczeństwo wobec jednostki jest zapobieżenie szkodzie czy krzywdzie innych. Nie jest to zasada ani prosta, ani jedna. Nie jest ona prosta, bo pojecie krzywdy czy szkody jest wieloznaczne i niełatwe do zdefiniowania. Nie jest jedna, bo w eseju tym została sformułowana przeciwko dwóm niejako kontrzasadom, przeciwko dwóm alternatywnym kandydatkom na zasady rządzące granicami prawowitego stosowania przymusu względem jednostki. W momencie, w którym według mnie te zasady rządzą się podobnymi prawami i na równi powinny być odrzucone, o tyle krytyczni komentatorzy Milla, a w szczególności profesor Herbert Hart, wyraźnie wskazywali, że mają one różny status i że powinniśmy w nierównie krytycznym stopniu do nich podchodzić.

Zasada paternalizmu to przymuszanie ludzi dla ich własnego dobra, a przynajmniej dla pomocy w unikaniu krzywd, które moglibyśmy sobie wyrządzić własnym działaniem. Zasada moralizmu to zmuszanie ludzi w imię moralności publicznej. Jeśli chodzi o pierwsza zasadę, mamy do czynienia z charakterystyczną dla zagadnień moralnych osobliwością. Gdy sformułujemy samą zasadę paternalizmu w sposób abstrakcyjny czy generalny, brzmi ona szokująco groźnie. Znamy ogrom sformułowań mówiących, że każdy jest najlepszym sędzią własnych interesów, że każdy ma prawo do własnych błędów i że nie powinniśmy nikogo uszczęśliwiać na siłę. Z drugiej jednak strony, gdy przyjrzeć się niektórym regulacjom prawnym, okazuje się, że mimo, iż często nie budzą naszych szczególnych obiekcji, to za swoje najlepsze uzasadnienie mają właśnie reguły paternalistyczne. Rodzi się w nas pytanie: Jak pogodzić owo odrzucenie zasady paternalizmu na szczeblu abstrakcyjnym z akceptacją potoczną, intuicyjną, której wciąż towarzyszy wiele wątpliwości, regulacji typu: prawny obowiązek zapinania pasów bezpieczeństwa czy noszenia hełmów bezpieczeństwa przy prowadzeniu motocykli, zakaz kąpieli na niebezpiecznych plażach, obowiązkowe ubezpieczenia. Oczywiście zawsze znajdą się libertarianie, którzy uznają je za kwestie zasługujące na największą uwagę i budzące największy protest moralny. Przyjmuję, że nie jest ich aż tak wielu. A zatem jak pogodzić owe wyjątki od tej antypaternalistycznej zasady z naszą ogólną, antypaternalistyczną intuicją? Warto w tym miejscu odwołać się do pewnego pomysłu cytowanego już Izajasza Berlina. Pisał on, że to, co naprawdę zasługuje na szczególne odrzucenie w paternalizmie, to fakt, iż nie traktuje on ludzi z szacunkiem, jako podmiotów mających suwerenność nad własnymi decyzjami. Otóż nie każdy przypadek paternalizmu nosi w sobie ów moralny defekt. W niektórych regulacjach paternalistycznych, a zatem takich, w których fundamentalnym celem jest ochrona ludzi przed skutkami ich własnego zachowania, można znaleźć pewne niepaternalistyczne uzasadnienia. Jeżeli regulacje wynikają z przekonania, że w pewnych przypadkach ludzie mogą działać z elementarnej niewiedzy, to intensywność naszego antypaternalistycznego impulsu jest niższa. Przecież ludzie nie są całkowicie niezależni od innych, jesteśmy wszyscy powiązani wielką siecią wzajemnych uzależnień ekonomicznych, osobistych, emocjonalnych, psychologicznych itd. Jeśli więc pod pozorem paternalistycznego ograniczenia można zasadnie dostrzec ochronę osób trzecich przed szkodą, którą ktoś może sobie wyrządzić, to znów ów moralny defekt paternalizmu wydaje się słabszy. Tylko wtedy, gdy nie ma ryzyka poniesienia szkód dla osób trzecich, a także gdy paternalizm ignoruje preferencje osoby działającej zamiast dostosować je do jego motywacji, zasługuje on na całkowite odrzucenie.

Przy okazji uzasadniania użycia siły wobec jednostki, Mill sformułował drugi argument – moralny. Pisał, że moralność publiczna również może bywać podstawą do przymusowych interwencji państwowych, na przykład poprzez prawo, a w szczególności prawo karne. Wydaje mi się, że powinniśmy – patrząc już konkretnie na Polskę – zdać sobie sprawę z pewnych zasad granicznych, które wyznaczają strefę publicznego przyzwolenia. Nie mam na myśli umowy społecznej, bo nie wierzę, że wyjaśnia ona zasady, jakimi powinno rządzić się prawo. Przypomina mi się tutaj bardzo markowa „myśl nieuczesana” Stanisława Jerzego Leca, który powiedział: „Wszystko jest kwestią umowy, niestety nie z nami”. Nie trzeba sięgać po teorię umowy społecznej, aby zdać sobie sprawę, że kiedy mówimy o zasadach moralnych rządzących strefą wolności w społeczeństwie, musimy również uwzględniać pewne fakty społecznego przyzwolenia. Wskazują one, że społeczeństwo polskie jest nieco bardziej tolerancyjne niż sugerują zwłaszcza prawicowi ideologowie i publicyści, którzy z rzekomej nietolerancji społecznej usiłują wyciągnąć uzasadnienia dla restrykcyjnych regulacji.

Wydaje mi się, że te dwie zasady graniczne, w ramach których rozciąga się przyzwolenie społeczne, są następujące: z jednej strony jest generalnie przyjęte, iż fakt moralnego potępienia sam w sobie nie jest dobrym i wystarczającym uzasadnieniem dla prawnego zakazu. Tu chciałbym nawiązać do pewnego orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z początku 2006 roku, dotyczącego zasad korzystania z prawa do zgromadzeń. Było ono często ograniczane przez władze takich miast jak Warszawa czy Poznań, w oparciu o prawo drogowe – chodziło o uniemożliwienie przeprowadzenia parad równości. Otóż w tym orzeczeniu, które zapadło, gdy przewodniczącym składu była pani profesor Ewa Łętowska, a sędzią sprawozdawczym pan profesor Mirosław Wyrzykowski, Trybunał dokonał niezwykle ciekawej analizy teorii prawa do zgromadzeń, a w istocie prawa do wolności. Orzeczono, że przekonania moralne piastunów władzy publicznej nie są równoznaczne z moralnością publiczną, oraz że przewidywanie agresywnych reakcji kontrdemonstracji na planowany pochód nie może być uzasadnieniem zakazu parady. W takiej sytuacji władza państwowa ma obowiązek stać po stronie demonstrantów i bronić ich prawa do publicznego wyrażania swoich poglądów. Bez względu na to, czy to mała, czy duża liczba ludzi potępia działanie innych, nie może to stanowić podstawy do ograniczenia prawa do wyrażania pewnych podglądów, opinii i działań.

Istnieje również druga zasada graniczna, mniej liberalna: państwo nie powinno być całkowicie obojętne wobec faktu publicznego zaszokowania, niepokoju obecnością w sferze publicznej wizerunków, obrazów, które gorszą ludzi. Wielkim osiągnięciem współczesnego orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego, tak w Polsce jak i w innych państwach (nie tylko europejskich, ale także w Kanadzie czy w RPA) jest sformułowanie tzw. zasady proporcjonalności. Polega ona na możliwości regulacji praw i wolności w imię konstytucyjnie uzasadnionych, a czasem narzuconych na władzę publiczną dóbr, pod warunkiem, że ta regulacja jest proporcjonalna do celów. Pierwszy Trybunał, który rozwinął szalenie precyzyjne i bogate już orzecznictwo w sprawie zasady proporcjonalności, orzekł, że wymaga ona trzech kroków teoretycznych. Po pierwsze ma zbadać, czy dana regulacja jest przydatna, czy nadaje się do realizacji danego celu. Po drugie, jeśli jest przydatna, to czy jest niezbędna i czy stanowi najmniej restrykcyjną regulację narzuconą na daną wolność. Po trzecie, nawet jeśli tak jest, to czy jest ona proporcjonalna sensu stricto – czy koszta społeczne związane z ograniczeniem wolności konstytucyjnej są mniejsze niż zyski społeczne, polegające na realizacji konstytucyjnego celu.

Zasada proporcjonalności stanowi niesłychanie silną gwarancję naszej wolności i naszych praw konstytucyjnych.

Wolność – konkretnie

Wymienione teorie mogą się wydawać dość abstrakcyjne i generalne. Przekładają się one jednak na szereg bardzo konkretnych pytań, dotyczących wolności w dzisiejszej Polsce. Możemy sobie na przykład zadać pytanie, na ile mamy wolność słowa i wolność prasy, gdy dziennikarze mediów publicznych są zaprzęgani w służbie kampanii wyborczej jednej partii i jednego kandydata; gdy istnieje prawo o zniesławieniu, wedle którego zniesławienie, dokonane w sposób publiczny przy pomocy środków masowego przekazu, nawet jeśli jest prawdziwe, może podlegać karze, o ile nie służy społecznie uzasadnionemu interesowi; gdy mamy specjalny reżim ochrony funkcjonariuszy państwowych przed znieważaniem, reżim, który niedawnym orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego został nieco złagodzony, ale nie zdemontowany. Czy mamy do czynienia z wolnością akademicką, jeśli jeden z najlepszych polskich uniwersytetów, Uniwersytet Warszawski, odwołuje konferencję naukową, gdyż ma w niej uczestniczyć osoba o poglądach (nota bene niecałkiem związanych z konferencją) innych od tych, które wyznają władze wydziału albo uczestnicy planowanej konferencji, postanawiający demonstracyjnie wycofać się z niej? Czy mamy do czynienia z wolnością religijną, skoro w szkołach publicznych uczy się religii, a etyka, która ma być równowagą dla rodziców i dzieci niewierzących, dostępna jest w mniej niż 1% szkół? Czy mamy do czynienia z wolnością kobiet, gdy ich prawa reprodukcyjne ograniczane są przez restrykcyjną zasadę antyaborcyjną? Czy mamy do czynienia z wolnością ogólnoludzką, pozwalającą osobom cierpiącym i nieuleczalnie chorym decydować o momencie godnej śmierci przy pomocy lekarza? Czy mamy do czynienia z równą wolnością mniejszości etnicznych, na przykład Romów czy emigrantów? Czy mamy do czynienia z prawdziwą wolnością kobiet do realizowania się w życiu publicznym, gdy państwo nie ma efektywnego programu, ułatwiającego godzenie ról zawodowych i rodzinnych? To są oczywiście niektóre z pytań praktycznych. W każdym z nich przejawiają się co najmniej trzy wątki: regulacji prawnych, ekonomicznych i kulturowych, które często nie są nawet zagwarantowane prawnie.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję