Konsekwencje kryzysu finansowego a demokracja w UE :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

 

Philippe Legrain: Unia Europejska ma problemy z demokracją. Zaczęły się one wcześniej niż problemy finansowe. 10 lat temu Francuzi i Holendrzy powiedzieli „nie” konstytucji unijnej. Oczywiście nasza konstytucja opiera się na traktacie lizbońskim. Od tego kryzysu sytuacja w strefie euro niestety się pogorszyła. Rząd w Berlinie, Bruksela oraz Europejski Bank Centralny we Frankfurcie podjęły bardzo złe decyzje. Doszło do kryzysu finansowego, który bardzo negatywnie wpłynął na Europę, zarówno jeśli chodzi o politykę, jak i gospodarkę całej strefy euro. Wielu Europejczyków uważa, że członkostwo w UE wiąże się z recesją, dominacją Niemiec, ograniczeniami dla demokracji. Liczni Europejczycy stracili zaufanie do działań Europy w zakresie upowszechniania demokracji. To niestety wina decydentów, polityków unijnych, którzy nie zapobiegli kryzysowi, nie potrafili go zażegnać. Ta ich niemoc spowodowała, że wielu Europejczyków chce głosować na „nie”. Zatem eurostrefa musi się zmienić. Jest bardzo wiele instytucji, które funkcjonują źle, choćby instytucje finansowe w Grecji. Brakuje dobrych rozwiązań alternatywnych i właściwych mechanizmów. Nacjonaliści, ekstremiści, ci szarlatani odnoszą sukcesy, a pozostali cierpią.

Grecja od 2010 r. jest niewypłacalna. Zazwyczaj, kiedy dany kraj nie potrafi spłacić swojego zadłużenia, prowadzi się negocjacje z jego wierzycielami, tak właśnie działo się w wypadku Polski w roku 1991 czy też w wypadku Niemiec w roku 1953. Okazało się, że w 2010 r. w Grecji podejście do problemów było zupełnie inne – przede wszystkim chodziło o straty francuskich i niemieckich banków i politycy unijni stwierdzili, że kłopoty Grecji są tymczasowe, przejściowe. Postawiono w stan zagrożenia cały system finansowy Unii Europejskiej i okazało się, że rządy krajów członkowskich mają spore kłopoty. My wciąż wypłacamy Grekom pieniądze, robimy to ze względu na solidarność z tym krajem i niestety to nie jest dobra sytuacja dla sektora bankowego. Cały czas spłacamy również kredyty Irlandii, Portugalii i Hiszpanii, a te pieniądze przede wszystkim wspierają lokalne banki. Mówimy przede wszystkim o spłacaniu zaległości, zadłużenia w bankach francuskich i niemieckich. Potrzebujemy zmiany – jeżeli mamy takie zadłużenie w bankach prywatnych, jeżeli rządy państw są tak zadłużone i jeśli zmagamy się z takim kryzysem, to kraje członkowskie muszą połączyć swoje siły. Tak się nie stało, a zamiast tego kraje się podzieliły. Przede wszystkim mam na myśli Niemcy, które wystąpiły przeciwko tym znajdującym się w naprawdę trudnej sytuacji finansowej. Wierzyciele również są w trudnej sytuacji. W tej chwili eurostrefa to właściwie więzienie dłużników. Muszę stwierdzić, że UE źle się zachowuje w tej sytuacji – zmusza premierów Włoch i Grecji do wprowadzania rozwiązań technokratycznych. To są takie quasi-kolonie, można powiedzieć, że decydenci w sposób nielegalny straszą Greków, Irlandczyków i wszystkich innych obywateli. Mówi się o tym, że trzeba będzie zacząć korzystać z własnej waluty, że euro już nie będzie stosowane.

Grecja naprawdę cierpi, by poradzić sobie z zadłużeniem. Zadłużenie Irlandii wynosi 64 mld euro, co oznacza, że Irlandczycy również będą musieli jakoś sobie z tym długiem poradzić. Korzysta się z tego, że ludzie pragną się stać Europejczykami, chcą wejść do Unii Europejskiej. No i niestety, sytuacja wygląda w tej chwili bardzo kiepsko, projekt europejski ma poważne problemy. Nie jesteśmy oczywiście zaskoczeni, że Niemcy, Francja oraz instytucje unijne nie cieszą się popularnością wśród zadłużonych krajów. Podatnicy europejscy są rzecz jasna bardzo niezadowoleni, że ich pieniądze pożycza się krajom Europy Południowej, ale tak naprawdę to nie jest wina Południa, to właśnie banki powinny być uważane za głównego sprawcę tego zamieszania. Tragedia polega na tym, że podatnicy z Północy też będą cierpieć. Zadłużenie Irlandii w tej chwili zostało anulowane po to, by odsetki, które należą się prywatnym bankom, zostały zwrócone. A więc banki europejskie – można powiedzieć – w tej chwili współzawodniczą. Grecja ucierpiała na tym najbardziej. Eurostrefa jako taka w tej chwili jest ograniczona pod kątem fiskalnym, co wydaje się niekonieczne, dlatego że przepisy fiskalne w UE cały czas działają, są skuteczne. Kryzys to kryzys, jest związany z porażkami finansowymi, ale tu nie chodzi o porażki poszczególnych krajów. Niemcy z kolei obawiają się, że będą odpowiedzialni za zadłużenie wszystkich krajów, i kanclerz Merkel stwierdziła, że chce zarządzać budżetami krajów członkowskich. Komisja Europejska oczywiście zgadza się z takim stanowiskiem. Związane są z tym pewne problemy – przede wszystkim to jest bardzo niebezpieczne ze względów gospodarczych, bo jeżeli posługujemy się tą samą walutą, to musimy też prowadzić taką samą politykę fiskalną. Jeżeli tylko coś się zadzieje, to politycy unijni natychmiast pokazują się w telewizjach i mówią: „Musicie przestrzegać polityki unijnej!”. Jak ludzie się czują, kiedy słyszą takie deklaracje? Nie lubią urzędników brukselskich, bo oni zabierają demokrację – demokrację w kontekście podatków i polityki fiskalnej. Tak naprawdę dochodzi wtedy do sytuacji ekstremalnych.

Trzeci problem to Europejski Bank Centralny – najbardziej niezależny bank na świecie. Jest duża różnica pomiędzy nim a niezależnym bankiem centralnym w Polsce albo w Wielkiej Brytanii. Te banki zachowują niezależność w realizowaniu transakcji, ale tak naprawdę odpowiadają przed swoimi rządami, są częścią tych rządów. Europejski Bank Centralny nie ma takiego politycznego władcy, nie ma tak naprawdę rządu strefy euro. I jest zawieszony ponad wszystkimi państwami członkowskimi. Na początku, kiedy w latach 2010–2012 rozpoczęła się panika, jeżeli chodzi o politykę fiskalną, wszyscy patrzyli, co zrobi EBC. Okazało się, że EBC nie zrobił nic i pozwolił, żeby panika się rozrastała, pewne interwencje podjęto dopiero w roku 2012. Zatem politycy wykonali pewne działania, ale tak naprawdę one nie miały bezpośredniego wpływu na politykę. W eurostrefie nie działo się nic pozytywnego, a wręcz okazało się, że koszty prowadzenia polityki się zwiększyły. A więc niezależność, o której mowa, powinna być zweryfikowana przez wszystkie 28 państw członkowskich, to trzeba uzgodnić, wynegocjować, być może poprzez referendum. Okazuje się, że EBC ma ogromną siłę, potężną władzę i kiedy patrzymy na jego odpowiedzialność pod kątem tego, co się dzieje na przykład w Stanach Zjednoczonych, widzimy, że EBC nie prowadzi dialogu, nie słucha tego, co mają do powiedzenia państwa członkowskie, nie bierze pod uwagę ich stanowisk. Urzędników EBC nie można ukarać za to, że źle wykonują swoje obowiązki…

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację. Decyzje podejmowane na poziomie unijnym muszą być otwarte, odpowiedzialne i powinny uwzględniać wybór demokratyczny. A więc zamiast strefy euro, która przede wszystkim uwzględnia interesy niemieckie, domagamy się mechanizmu, który będzie uwzględniał interesy wszystkich krajów członkowskich. Chcemy dobrych inwestycji i korzyści dla wszystkich. Oznacza to, że musimy odrzucić wszystkie ograniczenia, które po prostu krępują nam ruchy. EBC musi zacząć działać jak prawdziwy bank centralny – niech będzie bardziej odpowiedzialny i niech nie miesza się do polityki. Rozumiem, dlaczego Polacy chcą być częścią strefy euro, dlaczego chcą działać w ramach strefy euro – chodzi o poczucie europejskości. To jest złoty wiek dla Polski, tak naprawdę Polska nigdy nie odnosiła takich sukcesów gospodarczych, jakie odnosi teraz, w zasadzie jest na podobnym poziomie co Niemcy. Jeżeli dołączycie do strefy euro, to okaże się, że nagle stracicie kontrolę nad własną gospodarką, staniecie się politycznym sługą Niemiec, a to nie leży w waszym interesie. To nie leży w interesie Unii Europejskiej, dlatego bardzo państwa proszę, żebyście tego nie robili, zanim strefa euro nie zostanie naprawiona. Dopiero wtedy będzie można rozważać przystąpienie do niej.

 

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację.

 

Leszek Jażdżewski: Skoro to wszystko wina Niemców, to dobrze będzie teraz zapytać Jana-Wernera Muellera o jego opinię na ten temat.

Jan-Werner Mueller: Bardzo dziękuję, szczególnie serdecznie dziękuję za niezwykłą możliwość opowiadania o ocalaniu demokracji. Mamy teraz do czynienia z ogromnym kryzysem, kryzysem uchodźców, który stanowi prawdziwe wyzwanie dla Unii Europejskiej. Nie wiem, na ile produktywne są takie porównania, ale jestem pewien, że oba te kryzysy wskazują na dokładnie taki sam problem strukturalny, który leży u ich podstaw. Tym problemem jest to, w jaki sposób zarządzać, albo może, jeśli nie podoba nam się takie określenie, jak politycznie oswoić taką sytuację.

Jak już powiedział Philippe, obecnie znajdujemy się w bardzo trudnej sytuacji. Projekt, który miał połączyć Europejczyków, podzielił poszczególne narody. Stał się maszyną, która nasila konflikty międzynarodowe, zamiast je łagodzić. Może należy o tym myśleć w inny sposób, może należałoby wyróżnić dwa podejścia do oswojenia tych wzajemnych zależności. Można skorzystać z pomocy osób rządzących albo też z ruchów i działań ponadnarodowych. Mamy system zasad, zarówno w strefie euro, jak i w kwestiach uchodźców i wielu innych. Wiemy również, że te zasady nie są przestrzegane, wszyscy to przyznają w odniesieniu do Dublina, w wypadku eurostrefy, a tymczasem słyszymy głos, który mówi: „Jeżeli zacieśnimy te reguły, jeśli będzie ich pilnować Bruksela, to następnym razem wszystko się uda”. Ale to już powtarza się od pięciu lat, więc raczej przestajemy wierzyć w to, że te zasady w przyszłości będą przestrzegane. Alternatywą może być zatem polityka paneuropejska, która wypracuje różne podejścia do zarządzania wzajemnymi zależnościami. Problem w UE jest taki, że strukturalnie UE nie jest zdolna do prowadzenia takiej paneuropejskiej polityki. Oczywiście istnieją pewne wyjątki, nie chcę powiedzieć, że wybory do instytucji europejskich w ubiegłym roku były bezsensowne, ale wiem, że takie ogólne europejskie podejście będzie bardzo trudne do wypracowania. Oczywiście ktoś może powiedzieć: „Dobrze, zasady to jedna rzecz, a polityka to co innego”. Rozumiem taki argument, bo zasady są wynikiem działania polityki, to się wszystko ze sobą łączy. Ale ważne jest, by te zasady były odpolitycznione, by zostały w końcu ustalone podczas debat ogólnoeuropejskich. Powiem coś bardzo konwencjonalnego – żeby poradzić sobie z tą sytuacją, trzeba zrobić to, o czym mówi się już od kilku lat: sprawić, żeby Komisja Europejska stała się rządem europejskim. Oczywiście z definicji pewne funkcje KE umożliwiają takie działanie, ale w wielu państwach członkowskich jest to realizowane nieco inaczej. Dlaczego – moim zdaniem – jest to takie ważne i – miejmy nadzieję – nieuniknione? Status quo trzeba postrzegać w dwóch konspektach, przede wszystkim trzeba pamiętać o powielaniu konfliktów narodowych, trzeba – jeśli zasady są naruszone, jeżeli te zasady się nagina albo zawiesza lub gdy się okazuje, że wychodzą one poza ramy europejskie. Wiele osób nie uważa, że to jest coś oczywistego, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład sytuację w Grecji. Trzeba jednak pamiętać, że projekt europejski zawsze był projektem opartym na prawie. Jeśli zaczniemy podważać rządy prawa w Europie, to staniemy przed poważnym problemem. Jeśli chodzi o wiceprezydenta KE, to on również odpowiada za praworządność. Oczywiście mamy wielu urzędników, którzy podnoszą rękę i mówią: „Tak, ja jestem od tego, żeby prawo było przestrzegane”, mamy sędziów, ale nie o to mi chodzi…

Przejdę do nieco innej kwestii – do drugiej grupy uwag, która, mam nadzieję, otworzy dyskusję. Czasami urzędnicy Komisji Europejskiej mówią o kryzysie rządów prawa w innym kontekście. Podnoszę tę kwestię, ponieważ mówią o tym, co wkrótce może zdarzyć się w kraju, który jest sąsiadem Polski, a właściwie już się zdarzyło – mówię tutaj o szczególnym wyzwaniu dla rządów prawa i demokracji, które ulegają pogorszeniu w samych państwach członkowskich. Czasami może to być, choć nie zawsze, wynik ogólnego kryzysu praworządności w UE. Wszyscy się na razie zgadzają, że UE nie ma przekonujących podejść czy instrumentów, które poradzą sobie z wyzwaniami, jakie stanowi rząd Orbána. Może więc warto się zastanawiać nad tymi wyzwaniami, pamiętając o polityce i o zasadach. Musimy wyciągnąć wnioski z przeszłości. O co mi chodzi? O to, że możemy wyobrazić sobie scenariusz, który zakłada, że jeśli coś w kraju pójdzie nie tak, to powinna istnieć grupa partii ponadnarodowych, która porozmawia z innymi członkami za zamkniętymi drzwiami. W pewnym sensie starają się to robić z Węgrami liderzy UE, ale nie do końca dobrze to wychodzi. Okazuje się, że przestrzeganie fundamentalnych zasad unijnych nie zawsze jest priorytetem. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z sytuacją, w której przestrzeganie zasad w sposób odpolityczniony działa. Musimy uważać na to, co chcemy osiągnąć, albo inaczej – polityka oznacza dokonywanie wyborów, oznacza pluralizm, bo to właśnie są te wybory, ale pluralizm w ramach ustalonych parametrów. Jeśli coś wykracza poza te parametry, tak jak na Węgrzech, daje aktorom, którzy nie zostali demokratycznie wybrani, pole do przestrzegania tych parametrów.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Czytając program Igrzysk Wolności, myślałem o dyskobolu, właśnie o idei igrzysk. Ale bardzo ważnym aspektem demokracji w Europie jest też urbanizacja, życie w miastach. O tym się mówi bardzo rzadko. Demokracja, jak wszyscy wiemy, to kwestia instytucji, ale to też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić. Nauczyliśmy się, że symbolicznie jest to bardzo istotne, by te scenariusze czy przestrzenie publiczne pozwalały ludziom na gromadzenie się i wspólne dyskutowanie. Myślę o tym, co na przykład stało się na Majdanie. W Unii Europejskiej ciekawe jest to, że trudno mówić o tak zwanej sferze publicznej. Nie mówię o tym, co się dzieje w Grecji; teraz można powiedzieć: „Dobrze, mamy kryzys w strefie euro, więc trzeba o tym wspólnie rozmawiać, ale to zupełnie inna kwestia”. Nie ma czegoś takiego, co można by nazwać przestrzenią publiczną dla Europejczyków, gdzie mogliby się zebrać, coś omówić czy nawet przeciw czemuś zaprotestować. Oczywiście mamy instytucje zbiorowe, one nawet mimo że są instytucjami rządzącymi całą Europą, zostały rozproszone po różnych miejscach. A więc wszystkie kraje, pomijając ich ogromną różnorodność wewnętrzną, muszą mieć taką strefę publiczną. Na przykład w USA mamy National Mall. Czy możemy sobie to wyobrazić w kontekście europejskim? Jesteśmy Europejczykami – czy moglibyśmy zebrać milion podpisów i zawieźć je do Komisji Europejskiej? Może tak, ale trudno sobie wyobrazić jak to zrobić. Czy poza taką biurokracją można sobie wyobrazić w tym kontekście coś innego?

 

Demokracja to kwestia instytucji, ale też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić.

 

Iwan Krastew: Mówiła już Wielka Brytania, mówiły Niemcy, to czego się spodziewać po Bułgarii? [śmiech] Moim zdaniem bardzo ważna jest charakterystyka, cecha doświadczeń narodowych. Chciałbym powiedzieć o tym, jaka jest perspektywa bułgarska. Mamy coraz większą tolerancję dla – nazwałbym to – nieporządku. Rainer Maria Rilke mówił o tym, co to znaczy zwycięstwo. Ostatnie siedem lat było dla UE bardzo dramatyczne. Philippe powiedział mi, że w kontekście gospodarczym siedem lat temu UE generowała 37 proc. światowego PKB, a teraz ta wartość spadła do 21 proc. To jest tylko siedem lat. Tak bardzo skupialiśmy się na sobie, że nie zauważyliśmy, jak stajemy się dla świata coraz mniej istotni. Dlaczego tak się stało? Niektórzy mówią, że wszystko się zdarzyło, ale nic się nie zmieniło. Mamy do czynienia z kryzysami – kryzysem uchodźców, kryzysem greckim – ale w UE przyjmujemy pewne rzeczy za status quo. Widzimy, że wszystko się zmieniło, ale nic się nie stało. Jednak my przetrwaliśmy jako Unia Europejska.

Moja historia jest znacznie prostsza. Chciałbym powiedzieć, po pierwsze, o perspektywie finansowej. Nie jest to istotne z punktu widzenia gospodarczego, ale psychologicznego. Zgadzam się, że mówimy o kryzysie wzajemnych zależności. Siedem lat temu postrzegaliśmy wzajemne zależności jako odpowiedź na kryzys, a teraz postrzegamy je jako problem. Taki przykład z obszaru bezpieczeństwa – siedem lat temu cieszyliśmy się, że jesteśmy w stanie odgrodzić się od Rosji i byliśmy bezpieczni, a teraz uważamy Rosję za źródło niebezpieczeństwa. Na wszystkich tych poziomach okazuje się, że wszystko, co wczoraj było rozwiązaniem, odpowiedzią, dzisiaj staje się problemem. Czy to więc nie jest tak, że świat się nie zmienił, ale zmieniła się nasza percepcja świata, w którym żyjemy? W 2010 r. barometr europejski pokazał, że 60 proc. Europejczyków było przekonanych, że ich dzieci będą żyły w lepszym świecie. Kiedy Niemcy zasugerowały zmiany strukturalne na Południu Europy, odpowiedź była taka, że przerabialiśmy to już w latach 90., ale wtedy perspektywy były lepsze, ludzie spodziewali się lepszej przyszłości. Wtedy te zmiany, te polityki postrzegano jako dobre, a dziś jest inaczej. Dziś UE ma do czynienia z kryzysem, który rządzi się zupełnie inną logiką. Mamy kryzys ukraińsko-rosyjski, mamy też kryzys brytyjski, gdzie Wielka Brytania zastanawia się, czy nie odłączyć się od UE. Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej między krajami biednymi a bogatymi, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze. Nie chodzi o to, by wszyscy głosowali tak samo, problem tkwi w tym, by rząd, który zostanie przez nich wybrany, pokazał, że jest w stanie poradzić sobie z pewnymi sytuacjami. Jeśli chodzi o kryzys rosyjski, to mamy do czynienia z inną sytuacją. Niemcy zdecydowały się zadziałać wbrew swemu interesowi, poświęciły relacje z Rosją na rzecz interesu Unii Europejskiej. A więc pytanie brzmi: „Jak możemy mieć pewność, że ci, którzy stracą na kryzysie europejskim, czyli na przykład Grecja, wykażą solidarność z Polską czy z krajami bałtyckimi, skoro mają poczucie, że te kraje nie były solidarne z nimi w czasie kryzysu?”. Mogą po prostu uważać, że już nikomu nic nie zawdzięczają. Do tego kryzys związany z uchodźcami… To jest jedyny kryzys o charakterze ogólnoeuropejskim. Z mojego punktu widzenia pokazał on najważniejszą lukę w europejskiej rzeczywistości. Tutaj również potrzebujemy wspólnej polityki europejskiej, ale efektem jest renacjonalizacja odczuć publicznych. Nie ma ani jednego kraju, który uważałby, że Bruksela będzie w stanie poradzić sobie z tym kryzysem. Tutaj nie ma znaczenia narodowość. To są problemy, które stoją przed UE. Oczywiście mówimy o tym, że demokracja ocali Unię Europejską. Pamiętam swoje początki na uniwersytecie, kiedy rozmawialiśmy o tym, że rozwiążemy problemy z socjalizmem. Nie chodzi o to, by mówić o demokracji, ale o to, by zachować równowagę i by pewne projekty przetrwały. Tego się nie da załatwić od ręki, trzeba wziąć pod uwagę interesy partii, krajów i ludzi.

Początkowo istniały dwie hipotezy. Jedna, że kryzys finansowy zdestabilizuje reżimy takie jak chiński czy rosyjski, ponieważ w dużym stopniu wierzono, że ich siła zależy od możliwości zapewnienia dóbr ekonomicznych. To dotyczyło Chin i Rosji przed rokiem 2009, ponieważ początkowo okazywało się, że dobrostan ludzi znacząco urósł. Druga hipoteza mówiła o tym, że kryzys wpłynie na demokrację, że wiele systemów demokratycznych upadnie, będziemy mieli do czynienia z rządami autorytarnymi i że tak naprawdę nie wiadomo, jakie się pojawią reakcje. Powiem coś, co właściwie jest trzecią hipotezą – zmiana uprawnień niektórych reżimów autorytarnych. Jeśli chodzi o Krym, to okazało się, że z jednej strony Putin zyskał poparcie, ale z drugiej strony UE nie prowadziła polityki alternatywnej. Oczywiście możemy wymieniać rząd co pół roku, ale nie możemy zmieniać polityk gospodarczych. Teraz te polityki muszą być bardziej elastyczne, ale pod jednym warunkiem: ich celem nie może być zmiana rządzącej klasy politycznej. Wkrótce to się zmieni, ale nie sądzę, żeby świat dużo zyskał, jeżeli te dwa rozwiązania będą ze sobą współzawodniczyć.

 

Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze.

 

Leszek Jażdżewski: UE od samego początku prowadziła projekty kierowane do elit, były one całkiem nieźle realizowane, elity zyskiwały demokrację. Ale dzisiaj jeszcze ważniejsze jest tworzenie demokracji i utrzymywanie jej. Czy UE przetrwa, jeżeli będzie prowadziła taką politykę masową? W latach 50. i 60. ta polityka wyglądała zupełnie inaczej. Polityka to głównie emocje, zawsze tak było. Kiedy mówimy o Unii Europejskiej jedyną emocją, którą to wywołuje, jest opowiedzenie się po jednej ze stron: albo jesteśmy za UE, albo przeciw niej. Nie ma żadnej socjalistycznej albo liberalnej polityki unijnej – jest albo polityka unijna, albo krajowa. I to mi przypomina pewien artykuł Magdy Melnyk, który niedawno czytałem. Jest na temat Hiszpanii i Katalonii. Mówi się w nim o bardzo energetyzującej masowej fieście w Katalonii, która zebrała bez porównania więcej uczestników, wywołując ogromne emocje, niż smutne i nudne oficjalne hiszpańskie uroczystości z przemowami króla i paradą wojskową. Ta krajowa, narodowa polityka, nacjonalizm tworzą właśnie takie emocje. Zastanawiam się więc, dlaczego jest tak niewielu proeuropejskich liderów, którzy potrafią się cieszyć tymi emocjami. Mamy polityków antyeuropejskich, mamy Orbána – oni lepiej grają na emocjach. Lepiej niż politycy proeuropejscy. Emocje – jak sądzę – oddziałują bardzo skutecznie i to głupie, że politycy proeuropejscy nie chcą ich prowokować. Chciałbym zapytać Jana-Wernera Muellera o Niemcy. Kilka razy mówiłeś o tym kraju w swoim przemówieniu. Czy Niemcy rzeczywiście mogą być hegemonem? Czy Niemcy będą umiały poradzić sobie z tym problemem, czy będą umiały być bardziej proeuropejskie? Bo cóż, polityka niemiecka wspiera przede wszystkim federacje. Nie zareagowałeś na oskarżenia Philippe’a, kiedy mówił, że Niemcy zmuszają pozostałe państwa członkowskie do tego, by zachowywały się tak, jak Niemcom pasuje.

Jan-Werner Mueller: Nie, nie będę reagować na te oskarżenia, ponieważ nie jestem rzecznikiem Niemiec. Ja jestem politologiem, więc mój język jest nieco inny, ale chciałbym wspomnieć o dwóch sprawach, potem może powiem nieco na temat Niemiec i ich stanowiska.

Przede wszystkim – jeśli chodzi o integrację – w debatach takich jak ta zawsze zapomina się o historii, wpuszczamy ją gdzieś tylnymi drzwiami. Oczywiście możemy sobie mówić, że potrzebujemy dobrego klimatu w Europie, ale powinniśmy wyrażać pewne oczekiwania co do tego, czym Europa powinna być, jak historycznie ją sobie wyobrażamy. Powiedziałeś o elitach w początkach tworzenia UE. Musimy pamiętać, że na początku, kiedy mówiliśmy o integracji UE, nie mówiliśmy o demokracji. W latach 50. wcale nie mówiliśmy o demokracji, wspólnota europejska chciała przede wszystkim pokoju, chciała dobrobytu, chciała politycznego spokoju. Pojęcia demokracji i praw człowieka wprowadziła Rada Europy. Na początku zwracaliśmy uwagę na dobrobyt i chodziło o to, by wszystkie kraje wygrywały, by wszyscy obywatele otrzymywali korzyści bez względu na to, czy byli bogaci, czy byli biedni. Ironicznie możemy powiedzieć, że UE przywłaszczyła sobie prawa człowieka. Oznacza to, że czujemy się bardziej uprawomocnieni, by żądać od UE regulowania wszystkiego na terenie Europy. Rada Europy tak naprawdę jest w tej chwili instytucją nieco zmarginalizowaną. Zatem ten obraz staje się zbyt skomplikowany. Tak, na początku mieliśmy elity, to one wiodły prym.

Druga rzecz – jak zaangażować masy? O Boże, jak mamy doprowadzić do tego, by masy stały się bardziej emocjonalne? To strasznie trudne. Mamy przyjąć jakiś pięcioletni plan, który spowoduje, że ludzie będą bardziej entuzjastycznie postrzegali EU? Myślę, że to nie miałoby sensu. Przede wszystkim tym, z czym się dzisiaj borykamy, jest konfrontacja – z jednej strony mamy demokrację, a z drugiej strony technokratyzm. Nie wiem, czy państwo się ze mną zgodzą. Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

Na koniec powiem coś, co jest dosyć kontrowersyjne. Właściwie ciągle słyszymy: „Wzmocnijmy Unię Europejską, niech będzie w niej więcej demokracji”. Parlament powinien się składać z rządu i z opozycji. Potrzebny jest ferment, musimy tworzyć wielkie koalicje, które będą ten ferment powodować, co przełoży się na zmiany. Ważne jest, byśmy wiedzieli, jakie są problemy; jeżeli ich nie poznamy, nie będziemy wiedzieli, jaki kierunek obrać, nigdy nie osiągniemy naszych celów. Mam nadzieję, że wkrótce doczekamy się takiej zmiany.

 

Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

 

Leszek Jażdżewski: Jedno słowo na temat Niemiec.

Jan-Werner Mueller: Tak, wszyscy pytają o Niemcy. Postaram się stawić czoła temu wyzwaniu. Być może należy zadawać pytania dotyczące Francji i Wielkiej Brytanii. Francja zupełnie wypadła z tych dyskusji, wyłączyła się z nich. 10–20 lat temu to by było nie do pomyślenia, to naprawdę szokujące, że w tej chwili także Niemcy wycofały się z tych dyskusji. Oczywiście w naszym rządzie jest człowiek, który powiedział, że Grecja powinna wylecieć z UE, z tym że tak naprawdę on wcale nie ma takich głupich pomysłów jeśli chodzi o wychodzenie z kryzysów. Myślę, że przede wszystkim trzeba zmienić sojusze, trzeba zmienić stosunki pomiędzy Francją i Niemcami. Jeżeli te dwa kraje się dogadają, to wtedy i Wielka Brytania włączy się do dyskusji. I to pomoże nam wypracować europejski spokój. Tutaj nie ma dobrych i złych rozwiązań, tak naprawdę potrzebna jest sztuka kompromisu.

Następna rzecz, o której warto powiedzieć, to budżet Komisji Europejskiej, który jest coraz bardziej ograniczony i wszyscy bardzo się tym denerwują. Uważam, że tak naprawdę stroną odpowiedzialną za taki stan rzeczy jest Wielka Brytania, nie Niemcy ani nie Francja, więc nie ma co spekulować odnośnie do Niemców i ich stanowiska.

Leszek Jażdżewski: Taka krótka myśl dotycząca tego, co powiedziałeś – mam wrażenie, że relacje na poziomie UE niby istnieją, ale nie idą za tym decyzje polityczne, jeśli o chodzi o Francję, jeśli chodzi o Niemcy. Chciałbym zadać pytanie Philippe’owi. W swojej książce piszesz o tym, jak się zająć zadłużeniem, jak finansować biedne kraje, jak bogate kraje powinny się w ten proces zaangażować. Czytałem twoją książkę i zastanawiałem się, że tak naprawdę jedynym instrumentem, który się wdraża, jest zwalnianie z zadłużenia ubogich krajów. Być może powinniśmy zbiorowo anulować długi, oczywiście w sposób koordynowany? Co by się wtedy stało?

Philippe Legrain: Miałem najpierw zająć się pierwszym pytaniem, które zadałeś, ale zacznę od tego drugiego. W 2007 r. politycy zachodniego świata stwierdzili, że zmienią podejście do kryzysu w stosunku do tego, co się działo w latach 30. Stwierdzili, że gospodarkę trzeba stymulować, trzeba wprowadzić wiele reform. No i oczywiście, że trzeba się zająć zadłużeniem po to, by poprawić sytuację gospodarczą. W Stanach Zjednoczonych w stosunku do tego, co działo się w latach 30. ubiegłego wieku, wyniki nieco się poprawiły. Ale problem jest taki, że staramy się wprowadzać systemy gospodarcze, które tak naprawdę są dysfunkcyjne, które nie działają. Mamy ogromne obciążenia dotyczące zadłużenia, sektor prywatny musi finansować sektor publiczny i vice versa. Patrzymy też na kraje takie jak Chiny, również bardzo zadłużone. Poza tym i kraje rozwijające się mają ogromne problemy finansowe. Wiemy, że gospodarka chińska zaczyna spowalniać, dlatego że w Stanach Zjednoczonych z kolei sytuacja gospodarcza się poprawia. I wiemy, że gospodarki głównie rozwijają się dzięki kredytom, a przez to coraz bardziej wzrasta poziom zadłużenia i wybucha kryzys. Bardzo trudno jest nam radzić sobie z tymi kryzysami. Rozumiem, dlaczego mówicie, że nie chcecie mieć planów w zakresie anulowania zadłużenia, jak w latach 30., ale musimy to robić w sposób stopniowy. Jeżeli chodzi o poziom zadłużenia na świecie, to jest po prostu niemożliwy do spłacenia, niezależnie od tego czy patrzymy na UE, czy też na Stany Zjednoczone. Ale i tak musimy się tą sprawą zająć, więc trzeba wdrożyć zasady polityczne, gospodarkę polityczną. Inaczej to wyglądało w latach 2007–2008 niż w latach 2010–2012. Oczywiście sytuacja w tej chwili jest dosyć trudna, ale na razie jakoś dajemy sobie radę. Wierzyciele chcą odzyskać swoje środki. Musimy patrzeć w przyszłość i albo będziemy mieli do czynienia z ogromnym kryzysem finansowym, albo pojawią się polityczne presje i zostanie zastosowany model historyczny.

Wrócę do pytania dotyczącego charakteru Unii Europejskiej. Na początku robiliśmy taki projekt unijny, gdzie chcieliśmy spełniać cele polityczne, stosując podejście technokratyczne. Na początku lat 50. ubiegłego wieku demokracje narodowe stały się bardziej otwarte i liderzy unijni zaczęli podejmować w Brukseli decyzje za zamkniętymi drzwiami, dlatego Unia Europejska została zalana polityką, na przykład dotyczącą podatków. I ta polityka technokratyczna w tym momencie nie jest akceptowalna. Podoba mi się kontrast pomiędzy demokracją a populizmem. Patrzę na to, co robi Komisja Europejska. Wszyscy uważamy, że populizm jest zły. Ludzie, którzy pracują w KE, uważają, że wiedzą, co stanowi najlepsze rozwiązanie. Oni niestety nie słuchają obywateli – gdyby to robili, to sprawa znacznie by się poprawiła, udałoby się nam lepiej rozwiązywać te problemy. Przecież elity tak naprawdę nie rozumieją, jak wygląda życie szarego człowieka. Elity jeżdżą limuzynami, skąd mogą wiedzieć, co czuje pasażer komunikacji miejskiej? Potrzebna jest nam autentyczna polityka, polityka wyboru. Nie można tylko cały czas patrzeć na różne, konkurencyjne wobec siebie, możliwości działania. Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Bardzo potrzebna jest nam większa stabilizacja polityczna. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie. Jeżeli wprowadzamy podatki, to te podatki muszą być reprezentatywne, to musi być sprawiedliwe. Tymczasem w tej chwili słyszymy państwa członkowskie i ich obywateli, którzy mówią: „Podatki narzuca nam Unia Europejska, nie chcemy ich”.

 

Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie.

 

Leszek Jażdżewski: To teraz pytanie do Iwana – czy taka polityka jest w Europie możliwa?

Iwan Krastew: Chciałbym opowiedzieć o badaniach, które zostały przeprowadzone w roku 2010. Starano się sprawdzić, jaka była opinia Niemców na temat Grecji; mówiono o edukacji, która nie była istotna, o przynależności partyjnej, statusie i interesie gospodarczym. Ciekawe było to, że po udzieleniu odpowiedzi respondenci mieli możliwość przekazania 100 euro na dowolną organizację dobroczynną. Było tych organizacji bardzo dużo, niektóre były na poziomie europejskim, a niektóre na przykład wspierały dzieci w Afryce. Ci, którzy chcieli dać te pieniądze na dzieci w Afryce, wspierali też solidarność, jednak solidarność na poziomie europejskim, z emocjonalnego punktu widzenia, jest trudna do utrzymania. Dlaczego powinniśmy dać te pieniądze Grekom, a nie głodującym dzieciom w Afryce, przecież możemy te pieniądze dać ludziom, których znamy, którzy tych pieniędzy potrzebują – i to jest właśnie dobry przykład solidarności. Po procesie edukacji stało się jednak coś innego, zmieniła się dynamika po kryzysie finansowym. Przeprowadzono na ten temat wiele badań. Wsparcie dla Brukseli opierało się na zaufaniu lub jego braku. Społeczeństwa z Północy ufały Brukseli tak samo jak swoim rządom, była bardzo silna korelacja pomiędzy Niemcami, Szwedami i innymi północnymi nacjami, ponieważ one wierzyły Brukseli, ufały, że ich rządy mogą wpływać na Brukselę. Jeśli chodzi o sytuację Polski, to nie wiem, jak to jest, ale w wypadku na przykład Bułgarii logika była taka: „Nie wiemy, kim są ci ludzie, ale oni na pewno nie są bardziej skorumpowani niż nasi politycy”. I tu znowu pojawiała się kwestia: „Nie wierzymy swojemu rządowi, więc nie wierzymy rządowi w Brukseli”. Dlatego tak niechętnie zgadzamy się na to, by Bruksela podejmowała pewne decyzje.

Jeżeli chodzi o sytuację w Barcelonie czy o kryzys uchodźców, to zaszła pewna zmiana. Okazuje się, że niektórych decyzji nie chcemy pozostawiać Brukseli, wolimy, żeby podejmowały je nasze rządy, chociaż nie do końca jesteśmy przekonani, że one o nas zadbają. Mieliśmy słynną książkę „The European Rescue of the Nation State”. Projekt europejski tak naprawdę nie miał zaszkodzić państwowości, miał po prostu wzmocnić tę władzę na poziomie narodowym. Teraz widzimy, że poziom integracji europejskiej daje niektórym prawo do powiedzenia: „Chcę być częścią Unii Europejskiej, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym być częścią Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii”. To jest pewien problem, to jest nowa sytuacja. Wcześniej UE miała te kraje scalać, a teraz kwestia integracji europejskiej staje się problemem. Skoro regiony są ważniejsze niż poszczególne kraje, to czemu właściwie mielibyśmy to utrzymywać?

I jeszcze jedno – co mnie zatrważa w polityce europejskiej? Nie chodzi o podejmowanie głupich decyzji, bo one są podejmowane przez różne rządy w różnym czasie na różnych poziomach. Ale demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Trzeba się zastanowić, co odróżnia systemy demokratyczne – one po prostu nie potrafią podejmować decyzji. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony. Weźmy pod uwagę populizm – to była zawsze część demokracji, jeśli nie będziemy mieć elementów populizmu w swoim rządzie, to nigdy nie będziemy wiedzieli, co takiego złego jest w rządzie populistycznym. Staramy się stworzyć system, w którym nigdy nie damy ludziom możliwości dokonywania złych wyborów. To jest znacznie większy problem, bo technokracja i populizm są częścią równowagi demokratycznej. Ona oczywiście będzie się zmieniać, będą różne cykle, ale to jest trochę tak jak w latach 90., gdy wierzono, że już nie ma takich cykli biznesowych, a potem, kiedy przyszedł kolejny kryzys, to okazał się bardziej katastrofalny niż kryzys, którego można oczekiwać przy normalnych cyklach biznesowych.

Jeszcze doświadczenie bułgarskie – zmieniały się rządy, nikt w Bułgarii nie został wybrany ponownie, głosowaliśmy na bardzo dziwnych ludzi. I zadaliśmy sobie pytanie: jak to jest możliwe, że ludzie w UE głosują tak, a nie inaczej? Zachęcamy ludzi do tego, żeby próbowali, oni traktują populistów jak jakieś narkotyki, dopalacze: „Spróbujmy, zobaczymy, co się stanie”. Nie spodziewamy się, że stanie się coś złego, ale to jest bardzo niebezpieczne założenie. Wyborcy nie mogą stracić czujności, muszą uważać na to, jakich dokonują wyborów, bo sytuacja może się stać niebezpieczna, a kryzys finansowy może przynieść znacznie gorsze rezultaty, niż się spodziewamy.

 

Demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony.

 

Leszek Jażdżewski: Przede wszystkim sami musimy obwiniać siebie, to znaczy Polaków i Bułgarów. Rozważmy proces decyzyjny w 28 krajach – wcześniej tylko w 15, im mniej, tym łatwiej… Możliwość autokorekty powoduje, że działamy nieco jak reżim. I to nie jest demokratyczne, bo gdy zbyt wiele krajów decyduje, to wiadomo, że każdy kraj decyduje pod siebie. Nie mogę winić Portugalczyków, że nie czują solidarności z nami czy z Łotwą. Problem polega na czymś zupełnie innym. Jeżeli nie możemy stworzyć europejskiego nacjonalizmu – ja nie bałbym się takiego nacjonalizmu, bardziej bałbym się 28 konkurujących ze sobą nacjonalizmów – to należy pamiętać, że w XIX w. to było bardzo popularne podejście i właśnie dzięki temu zupełnie zmieniliśmy europejską politykę. Nie chcę powiedzieć, że to jest niemożliwe, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić. Inna możliwość to stworzenie imperium, ale chyba nie chcemy być imperium, nawet Brytyjczycy chyba nie chcą być imperium, nie mówiąc o innych krajach. Ale myślę, że jest to jakiś pomysł, żeby realizować narodowe polityki.

Czas na pytania publiczności.

Głos z sali, Paweł Zerka, demosEUROPA: Mam bardzo krótkie, proste i otwarte pytanie do panelistów. Chodzi mi o ubiegłotygodniowe przemówienie François Hollande’a i Angeli Merkel w Parlamencie Europejskim. Hollande powiedział, że nadszedł czas, kiedy Europa jest potrzebna jeszcze bardziej niż kiedykolwiek i jeśli nie będziemy jej sprzyjać, to w ogóle nie będzie Europy, Europa upadnie. Angela Merkel powtórzyła, że kryzys z imigrantami stanowi moment, kiedy potrzeba nam „więcej Europy”. Moje pytanie dotyczy państwa wrażeń, refleksji, których doświadczyliście, słysząc słowa tych dwojga polityków.

Głos z sali, Anna Nowicka: Mam dwie wizje – pierwsza dotyczy przeszłości: Unia Europejska została stworzona jako projekt biznesowy i cały czas korzystamy z tej menedżerskiej technologii, dlatego że nie mieliśmy innego wyjścia. Druga wizja dotyczy praw człowieka: one są zaniedbywane. Tylko ekonomiści mogą uczestniczyć w tworzeniu takiej właśnie Unii. Zastanawiam się, czy ta spółka joint venture jest gotowa do likwidacji? Gdy analizuję tę sytuację, korzystam z własnych doświadczeń. Jestem mamą dwóch chłopców, jeden z nich jest artystą i leniuchem, drugi to sportowiec, świetny uczeń i nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim kieszonkowym. Obaj chłopcy są naprawdę dobrymi ludźmi. Ja jako matka postrzegam UE jako rodzinę. To jest przecież coś, czego nie można zlikwidować, jeżeli się już tym zmęczymy, bo my jako naród nie możemy wyprowadzić się z tego domu. Uważam więc, że jeżeli potrzebna jest nowa wizja tego projektu, to musimy pozwolić uczestniczyć w nim również matce.

Głos z sali: Zgadzam się, jeśli chodzi o problem współzależności, zgadzam się również, że nasza suwerenność bywa ograniczona. Oczywiście państwa członkowskie są zadłużone. Ale proszę sobie wyobrazić, że Grecja nie ma długu publicznego – czy łatwiej byłoby wtedy zmieniać rządy? Te współzależności istnieją cały czas, czy są one powodowane przez handel, czy przez inne dziedziny. A więc tak naprawdę czy to zmieniłoby sytuację?

Iwan Krastew: Chciałbym poruszyć trzy kwestie. Po pierwsze: „więcej Europy” – ja nie rozumiem, co to znaczy, pewnie dla każdego będzie to oznaczać coś zupełnie innego. Tym, co się zmieniło, jest wynik powodowany przez problem z imigrantami i konflikt na Ukrainie. Unia Europejska w tej chwili stanowi jedno wielkie sąsiedztwo. Tak właśnie postrzegamy Unię. A sąsiedzi powinni współpracować. Musimy coś zrobić z kryzysem ukraińskim i problemem z uchodźcami. Powiedzmy, że 1 listopada w Turcji będą wybory. Proszę sobie wyobrazić, że milion ludzi nagle wyjdzie w Stambule na ulice protestować. Czy wyobrażają sobie państwo, że Unia może sobie w tej chwili pozwolić na to, żeby wypowiadać słowa krytyki w stosunku do tych ludzi, czy w ogóle możemy w to ingerować? I analogicznie – czy my możemy coś zrobić, żeby zahamować napływ emigrantów do Niemiec? Pani Merkel jest znana ze swoich protureckich sentymentów, no więc oczywiście uchodźcy starają się dotrzeć do Niemiec. Dokładnie tak samo dzieje się na Ukrainie – z Ukrainy także przybywają emigranci, którzy chcą dotrzeć do Niemiec, do Hiszpanii, do Francji. To „więcej Europy” tak naprawdę niewiele znaczy, przecież nie chodzi o żadne magiczne słowa. Obecnie nasz główny problem polega na tym, co chcemy osiągnąć za jakiś czas, o co walczymy.

Jeśli chodzi o wypowiedź pani Anny – zgadzam się z nią. Jedyną wymówką jest to, że to nie myśmy to rozpoczęli, nie my jesteśmy ojcami Unii. Trzeba też patrzeć na życie codzienne, nie tylko na wybory, nie tylko na aspekty polityczne. Musimy cały czas być otwarci na zmiany po to, by dobrze funkcjonować. Niektórzy mówią: „Nie powinniśmy zmieniać granic, nie powinniśmy zmieniać podejścia do tworzenia państwowości”. Po zimnej wojnie te granice bardzo się zmieniły i wtedy były tego zarówno dobre, jak i złe strony, zawsze tak jest. Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność. Ostatnio wydano książkę, w której podawane są argumenty historyczne pod kątem bezpieczeństwa wewnętrznego. To wszystko zostało pokazane w perspektywie przyszłości – co mogłoby się zdarzyć, jeżeli wybuchłaby wojna. Musimy robić wszystko, żeby redukować zagrożenia, musimy patrzeć na korzyści.

I ostatnia rzecz, którą chciałem poruszyć. Nawiązuję do badania, w którym uczestniczyłem. Kiedy mówimy o globalizacji, to musimy pamiętać, że naprawdę wszystko się zmieniło, że ona wszystko zmieniła. Na przykład w latach 90. badaliśmy poziom szczęścia ludzi na świecie. Okazało się wtedy, że Nigeryjczycy i Niemcy to były narody najbardziej zadowolone. 20 lat później powtórzono to badanie. Nigeryjczycy nadal byli tak samo zadowoleni. U Niemców natomiast już zmalał poziom zadowolenia. Co się stało? Wpływ telewizji… Pewien lekarz bułgarski porównywał sytuację z lat 80. do sytuacji obecnej, porównywał sam siebie z lekarzami amerykańskimi i niemieckimi, zastanawiał się, dlaczego poziom zadowolenia jest różny. Okazało się, że przede wszystkim chodzi o to, co widzimy w telewizji, o to, co nas otacza.

 

Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność.

 

Leszek Jażdżewski: Odpowiem jeszcze na zarzuty dotyczące parytetu. Okazało się, że brakuje kobiet, które byłyby w stanie jechać tu przez cały dzień, żeby rozmawiać przez godzinę. Tylko mężczyźni byli na to gotowi…

Jan-Werner Mueller: Być może warto jeszcze opowiedzieć o populizmie. Nie miałem tego na myśli w kontekście zwykłych ludzi. Dla mnie bycie populistą nie wystarczy, aby krytykować elity, ponieważ z definicji, oprócz bycia przeciwko elitom, trzeba być przeciw pluralizmowi, bo wtedy można mówić: „My i tylko my odpowiednio reprezentujemy ludzi, naród, kraj”. Mamy przywódców, którzy tak mówili. Oni starali się obalić wszelkie idee wysuwane przez opozycję. Można być populistą, ale niekoniecznie nacjonalistą, ksenofobem itd., bo wtedy antypluralizm postrzega się inaczej. Jeszcze taki przykład – niektórzy z państwa być może pamiętają fantastyczne przedsięwzięcie, do którego doszło podczas amerykańskiej Tea Party, kiedy dyskutowano o etyce zawodowej. Mówiono: „Nie jesteśmy rasistami, nie jesteśmy przeciwko komukolwiek, chcemy po prostu, żeby ludzie pracowali, godnie wykonywali swoje zajęcie”. Wszyscy oczywiście mogą działać razem, można mieć rząd, który jest populistyczny i bardzo prawicowy, to się ze sobą nie kłóci. Ale również w Niemczech mamy teraz bardzo dużą grupę ludzi, którzy otwierają ramiona przed uchodźcami, ale też sporą tych, którzy przeciw temu protestują z transparentami. Czasami mówimy więc: „Jesteśmy populistami”, ale ja twierdzę, że to nie oznacza, że jesteśmy też przeciw pluralizmowi. Philippe już mówił o mentalności w tym zakresie. Powinniśmy odróżniać aktorów na tej scenie, to, jak mówią, czego chcą i w jaki sposób wpisują się w demokrację.

Chciałbym skończyć pozytywnie: mówimy o przeszkodach, chwaliliśmy się tym, że wprowadziliśmy działania naprawcze, że potrafimy dokonywać dobrych wyborów – to wszystko prawda. Ale jednocześnie musimy być bardzo uważni przy dokonywaniu porównań. Jeśli spojrzymy na lata 50., to zobaczymy, że wtedy też dużo przeszkód stało nam na drodze, a potem nadeszła zimna wojna. W przeciwieństwie do osób, które mówią o postdemokracji i przeciwstawiają ją demokracji, musimy być bardzo ostrożni w tym, jak daleko posuwamy się w porównaniach. Lata 50. to był czas, gdy kobiety zostały w dużej mierze wykluczone z polityki, bo uważano, że nie są w stanie mówić o różnych kwestiach społecznych i politycznych. To tylko taki przykład.

Philippe Legrain: Odpowiem na jedno z zadanych pytań. Nie wiem, czy powinniśmy mówić o tym, jak postrzega się Europę, czy w Europie panuje chaos. Bardzo istotną kwestią jest to, by określić, o jakiej Europie mówimy, jaka jest najodpowiedniejsza, skuteczna i dopuszczalna reakcja. Rozwiązanie jest dość szalone, obłędne. Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem. A więc to nie jest kwestia „więcej Europy” czy „mniej Europy”, tylko tego, czy jesteśmy w stanie przekonać Europejczyków, że przyjęcie uchodźców będzie inwestycją, która się zwróci. Czy możemy zmienić narrację dotyczącą uchodźców i sprowadzić ją na bardziej pozytywne tory? Nie ma znaczenia, czy ta odpowiedź pojawi się na poziomie krajowym czy europejskim. Niemcy postrzegają tę kwestię w sposób pozytywny, więc to, co zrobią Polska, Wielka Brytania czy Węgry ma wtórne znaczenie. Oczywiście trzeba wszystkich przekonać, że przyjęcie uchodźców jest problemem ogólnoeuropejskim. To jest fundamentalny argument, który może być warunkiem wstępnym.

Może trochę oddalam się od tego, o co chodzi w tym kryzysie. Teraz słyszymy, że dług publiczny jest kwestią posiadania wyboru. Oczywiście w Stanach Zjednoczonych czy w Polsce poziom długu publicznego jest różny, ale wybory polityczne były ograniczone. Pomyślmy o takich krajach jak Hiszpania czy Włochy. Istotną kwestią, która doprowadziła do ograniczenia polityki, jest to, że możliwe jest zaciąganie pożyczek pomiędzy krajami i że są powiązania pomiędzy bankami a systemem politycznym, że banki są postrzegane albo jako zwycięzcy, albo jako świnki skarbonki. I trzeci argument, który często słyszymy – kryzys banków francuskich i niemieckich źle wpłynął na sektor publiczny, na dług publiczny i spowodował wiele kłopotów. Nie chcemy, żeby obywatele płacili to zadłużenie na rzecz prywatnych banków. Banki nie mogą bez końca się bogacić, myślę, że to jest najważniejsze. Celem stworzenia unii walutowej, bankowej, było zerwanie tej relacji pomiędzy rządami i bankami. Chcieliśmy mieć strefę euro, która właśnie będzie mogła korzystać z dobrego współdziałania z bankami. Banki jednak pracują w obu kierunkach – pracują na rzecz rządów, dlatego że to rządy wykupują ich zadłużenie i je spłacają. A więc te relacje, te powiązania tworzą się bardzo mocne. Dlatego można powiedzieć, że unia bankowa to trochę taki żart. Przez kolejne 5, 10, 15 lat nasza gospodarka w strefie euro będzie wyglądać właśnie tak, jak gospodarka znajdująca się w kryzysie.

 

Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem.

 

Kryzys niszczy rządy. Skutki globalnej zapaści finansowej w Europie Wschodniej oraz liberalne recepty na wyjście z kryzysu :)

Dwadzieścia lat po wprowadzeniu zasad gospodarki rynkowej w Europie Wschodniej młode gospodarki w tym regionie Europy stoją przed swoim pierwszym poważnym sprawdzianem. Po wielu latach wzrostu gospodarczego kryzys dotarł także do Europy Wschodniej, aczkolwiek sytuacja w regionie jest zróżnicowana. Kraje, które obrały kurs liberalny i zorientowany na osiągnięcie stabilizacji, lepiej niż pozostałe radzą sobie z zawirowaniami. Liberalne rozwiązania i koncepcje reform propagowane przez partnerów Fundacji Naumanna w Europie Wschodniej, w większości krajów Europy Zachodniej – przede wszystkim w Niemczech – nie znajdują zrozumienia. Tym samym pojawia się zagrożenie nie tylko rozpadu tak potrzebnej – szczególnie w czasach kryzysu – europejskiej solidarności, ale także zerwania z podstawowymi zasadami gospodarki rynkowej w ramach Jednolitego Rynku.

Reformatorskie kraje we wschodniej części Europy zmuszone są dostrzec, iż w czasach kryzysu w dobie globalizacji nie istnieją żadne „wyspy szczęśliwości”. Początkowo miały one nadzieję, iż najgorsze je ominie. Banki w Europie Wschodniej nie handlowały „toksycznymi papierami” (Vetter, 2008), a młode gospodarki rosły niepohamowanie przez wiele lat, przyspieszane globalną ekspansją i integracją rynków. W międzyczasie jednak skutki wielkiego kryzysu finansowego ich gospodarki odczuły także w sferze realnej. Po okresie prosperity nieoczekiwanie nastąpił spadek (patrz: tabela 1).

Estonia należy do tych krajów członkowskich Unii Europejskiej, które bardzo ucierpiały na skutek kryzysu, jaki miał miejsce na międzynarodowych rynkach finansowych, i których gospodarki uległy gwałtownemu załamaniu. Najważniejsze gałęzie gospodarki w kraju – nieruchomości i budownictwo – po latach prosperity wpadły w tarapaty. Wiele osób straciło pracę. Stopa bezrobocia w ciągu roku wzrosła z 6% do 10%. Spadek w gospodarce nadal trwa i nie można już zaprzeczyć, iż mamy do czynienia z długookresowym trendem negatywnym: w 2008 r. PKB spadło o 3,5%, a w ostatnim kwartale 2008 r. o 9,7%. W pierwszym kwartale 2009 r. spadek PKB wynoszący 15,6% był najpoważniejszym od 1994 r. Wszystkie te negatywne czynniki spowodowane są m.in. silnym spadkiem konsumpcji na Jednolitym Rynku.

Tabela 1. Wzrost gospodarczy w krajach Unii Europejskiej.

2006

2007

2008

20091)

20101)

Unia Europejska (27 krajów)

3,1

2,9

0,9

-4,0

-0,1

Unia Europejska (25 krajów)

3,1

2,9

0,8

-4,0

-0,1

Bułgaria

6,3

6,2

6,0

-1,6

-0,1

Czechy

6,8

6,0

3,2

-2,7

0,3

Estonia

10,4

6,3

-3,6

-10,3

-0,8

Irlandia

 5,7

6,0

-2,3

-9,0

-2,6

Grecja

4,5

4,0

2,9

-0,9

0,1

Łotwa

12,2

10,0

-4,6

-13,1

-3,2

Litwa

7,8

8,9

3,0

-11,0

-4,7

Węgry

4,0

1,2

0,6

-6,3

-0,3

Polska

6,2

6,6

5,0

-1,4

0,8

Rumunia

7,9

6,2

7,1

-4,0

0,0

Słowenia

5,9

6,8

3,5

-3,4

0,7

Słowacja

8,5

10,4

6,4

-2,6

0,7

Prognoza. Źródło: Eurostat.

Łotwę, niegdysiejszego „tygrysa” wśród krajów bałtyckich, kryzys gospodarczy i finansowy dotknął najmocniej spośród innych krajów. Jeszcze w 2007 r. gospodarka łotewska wykazywała najwyższy stopień wzrostu w Europie (10,3%). W ostatnim kwartale 2008 r. skurczył się on jednak dramatycznie do 0,3%, co stanowiło największą recesję w krajach Unii Europejskiej. Wartość handlu detalicznego spadła o 20%, bardziej niż w gdziekolwiek w Unii Europejskiej. Pomimo kredytu z Międzynarodowego Funduszu Walutowego w wysokości 7,5 mld euro, na Łotwie oczekiwany jest w tym roku spadek PKB o ok. 15%.

Na Węgrzech sytuacja jest na tyle dramatyczna, iż Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Europejski Bank Centralny oraz Unia Europejska musiały ratować ten kraj przed bankructwem przekazując mu pakiet kredytowy wartości 20 mld euro. Wzrost gospodarczy jednak już przed kryzysem wykazywał tendencję spadkową. PKB w 2007 r. wzrósł o 1,1%, w 2008 r. tylko o 0,3% , a w 2009 r. prognozowane jest załamanie o wartości -3,3%. Stan zadłużenia w stosunku do PKB zwiększył się z 65,8% (2007) do 72,2% (2008) i w roku 2009 ma wynieść 75,9%.

W porównaniu międzynarodowym Polska wydawała się być długo nie tknięta międzynarodowym kryzysem gospodarczym. W międzyczasie jednak widać zapowiedź jego skutków, które pojawiają się z opóźnieniem, ale są jednak słabsze niż w innych krajach Europy Wschodniej. Niepokojem napawa rosnące bezrobocie. Podczas gdy przez cały rok 2008 zanotowano istotny spadek bezrobocia, a w drugiej połowie roku – po raz pierwszy od początku istnienia demokracji w Polsce – stopa bezrobocia była jednocyfrowa i wynosiła 7,4%, to w 2009 r. należało liczyć się z jej wzrostem.

W Bułgarii dopiero teraz tak naprawdę recesja dotknęła gospodarkę. Po raz pierwszy od 12 lat w tym roku przez dwa kwartały pod rząd spadła wydajność gospodarki. Tylko w okresie od kwietnia do czerwca była ono mniejsza o 4,8% w porównaniu do roku 2008. Deficyt finansów pod koniec roku wyniesie 1,3 mld euro (Lambreva, n-ost, 28.8.2008).

Jeżeli spojrzeć poza granice Unii Europejskiej w tym regionie Europy, to sytuacja jest często jeszcze gorsza. Wprawdzie Serbia należała w ostatnich latach do tych państw na Zachodnich Bałkanach, które wykazywały istotny wzrost PKB, jednakże w bieżącym roku wzrost ten z pewnością się zakończy i przejdzie w recesję.

Jednakże 5-6% wzrost nie jest w stanie pokryć deficytu strukturalnego. Chodzi tutaj o bardzo wysoki deficyt na rachunku bieżącym bilansu płatniczego do czego dochodzi jeszcze słaba baza eksportowa oparta na sprzedaży części samochodowych i produktów przemysłu surowców podstawowych, zbytnia zależność od zagranicznych inwestycji bezpośrednich, oraz rozdęta administracja publiczna. Zauważalnego deficytu budżetowego nie zdołano pokonać za pomocą polityki pieniężnej. To spowodowało jego zwiększenie. A teraz z kraju wycofują się zagraniczni inwestorzy i powstaje sytuacja stale rosnącego niedoboru kapitału.

Ukraina jest krajem najbardziej dotkniętym kryzysem spośród krajów Europy Wschodniej. Produkcja przemysłowa zmniejszyła się tam w I kwartale 2009 r. o 31,9%. Dyrektor renomowanego Instytut Badań Gospodarki i Doradztwa Politycznego (IER) w Kijowie, Ihor Burakowsky, zakładał, iż PKB w 2009 r. zmniejszy się łącznie o ok. 12%. Jest to dramatycznie duży spadek, przede wszystkim, jeśli mieć w pamięci wysoki wzrost wynoszący 7,9% jeszcze w 2007 r.

Również Rosja przeżywa obecnie ciężki kryzys gospodarczy. W roku 2009 Międzynarodowy Fundusz Walutowy prognozował w Rosji spadek PKB o 6%. Szczególnie dramatyczny jest spadek produkcji przemysłowej wynoszący ok. 20%. W przemyśle maszynowym jest to nawet ok. 50%. Rubel stracił wobec euro w przybliżeniu 30% swej wartości, a wobec dolara amerykańskiego znacznie więcej. Inflacja wynosi obecnie ok. 13-14%. Bezrobocie według danych oficjalnych wynosi 8,5% i dramatycznie rośnie, choć w sposób zróżnicowany, zależnie od regionu. Jednocześnie Rosja jest pod jednoczesnym wpływem dwóch zewnętrznych czynników: dramatycznego spadku cen surowców w odniesieniu do rosyjskiego gazu i ropy naftowej oraz zanik kredytów na międzynarodowych rynkach kredytowych w kontekście międzynarodowego kryzysu finansowego i gospodarczego.

Więcej informacji na temat skutków kryzysu finansowego znaleźć można w specjalnym wydaniu biuletynu Biura Regionalnego Europy Środkowej, Wschodniej i Południowo-Wschodniej:

http://freiheit.org/files/786/Newsletter_MSOE_Special_Edition.pdf,

a także w publikacji „How to do it: Lessons from Successful Liberal Reforms in Central and Eastern Europe”:

http://www.freiheit.org/files/537/Reforms_in_CEE_2008_low_1.pdf.

Szczególnie bolesny jest przy tym fakt, iż kryzys ten w dużej części zaimportowany został z Zachodu poprzez wysychające strumienie kredytów i drastycznie spadający popyt ze strony Zachodu. Od tamtej pory silnie zwiększyły się: duże i drogie zadłużenie, deficyt budżetowy, bezrobocie i niezadowolenie społeczne. Nie trzeba było długo czekać na zawirowania polityczne w innych krajach: na Łotwie, w Czechach i na Węgrzech upadały nawet rządy z powodu kryzysu.

Wielki kryzys także z własnej winy

Sytuacja w Europie Wschodniej nie jest jednak wszędzie jednakowa. Kryzys uderzył szczególnie mocno przede wszystkim w te kraje, które – zapatrzone w fazy prosperity w kilku działach gospodarki – odkładały niezbędne reformy, gdzie państwo i obywatele w coraz większym stopniu żyli na kredyt, gdzie nie były modernizowane zepsute struktury państwa i gospodarki, i gdzie ograniczano działania w zakresie polityki stabilizacji,.

Tak więc, przyczyną dramatycznej sytuacji na Łotwie jest fakt, iż kraj ten przez wiele lat funkcjonował ponad swoje możliwości, a boom gospodarczy oparty był na glinianych nogach, tzn. na konsumpcji finansowanej kredytami i na bańce nieruchomości.

Na Węgrzech co najmniej jedna trzecia problemów jest rodzimego pochodzenia, jak to sami przyznają politycy węgierscy. W rzeczywistości przede wszystkim mści się teraz fakt, iż kraj ten przez wiele lat finansował swój wzrost na kredyt.

Serbia w przeszłości nie umiała wykorzystać przychodów z prywatyzacji, by zmniejszyć poprzez inwestycje w sposób świadomy swój strukturalny deficyt ekonomiczny. Dochody z prywatyzacji poszły głównie na konsumpcję i zostały przejedzone. Owo przyzwyczajenie do konsumpcji, opartej w większości na kredytach, przysparza obecnie krajowi szczególnych trudności.

Spadek rosyjskiej produkcji przemysłowej (bez uwzględnienia wydobycia surowców) rozpoczął się już w styczniu 2008 r. i trwa – poza nieznacznym wzrostem w okresie pomiędzy kwietniem a czerwcem – aż do dziś. Wzrost gospodarczy w ostatnich latach zatem opierał się niemal wyłącznie na rosnących cenach surowców, co kompensowało spadek, jaki miał miejsce prawie we wszystkich innych gałęziach gospodarki. Powodem tego jest fakt, iż i tak słaba baza kapitałowa gospodarki rosyjskiej w dużym stopniu skoncentrowana jest na sektorze surowcowym. Rosyjski system bankowy do dzisiaj ma bardzo słaby kapitał, a kredyty zagranicznych banków koncentrują się na (rzekomo) odpornych na działanie kryzysu branżach, takich jak wydobycie surowców i budownictwo. Dywersyfikacja, której domagał się także rosyjski rząd, w ogóle nie miała miejsca. Wiele przedsiębiorstw przemysłowych do dzisiaj jest nieefektywnych. Jest to następna ważna przyczyna tego kryzysu.

Listę grzeszników i listę ich grzechów można by kontynuować, i to nie tylko w odniesieniu do Europy Wschodniej.

Unia Europejska jako kotwica bezpieczeństwa?

Zasadniczo członkostwo krajów Europy Wschodniej w Unii Europejskiej stabilizuje je i zwiększa ich wiarygodność. W oparciu o finansowe pakiety ratunkowe, w których uczestniczy Unia Europejska, udało się uniknąć poważnych kryzysów w obszarze bilansów płatniczych i wesprzeć wysiłki w zakresie konwergencji. Tym samym problemów uniknęli wierzyciele w tych krajach członkowskich, których banki silnie powiązane są z Europą Wschodnią (Lang, Schwarzer, 2009).

Owo, tak często wychwalane jako kotwica stabilności, członkostwo w Unii Europejskiej i w strefie euro nie musi być jednak koniecznie zbawienne.

Zasady polityki stabilności szybko poszły w kąt, przede wszystkim w Niemczech i we Francji. I nawet Komisja Europejska zrezygnowała ze swej roli strażniczki europejskiego paktu na rzecz stabilności i zasad konkurencyjności, określając wytyczone rozsądkiem granice nowych długów i narodowych subwencji: w czasach kryzysu wciągnięto na pokład tak zachwalaną kotwicę stabilizującą (Göbel, 2009). Liberałowie ostrzegali przed tym wielokrotnie w sposób wyraźny w Parlamencie Europejskim (Bowles, eldr, 2.4.2009).

Wirując coraz szybciej, karuzela subwencji sprzyja nie tylko tendencjom do renacjonalizacji, które stoją w sprzeczności z podstawowymi zasadami Jednolitego Rynku, ale także powiększa ekonomiczną przepaść między Wschodem a Zachodem. Tym bardziej sceptycznie kraje Europy Wschodniej traktują subwencje, którymi ich bogaci sąsiedzi na Zachodzie wspierają swoje gospodarki (Frasch, 2009).

Zadłużenie prowadzi w ślepą uliczkę

Szczególnie Niemcy – jako największy kraj członkowski Unii Europejskiej i ówczesny mentor rozszerzenia Unii na Wschód, oraz ze względu na ich znaczenie gospodarcze dla reformujących się krajów Europy Wschodniej – ponoszą zasadniczą odpowiedzialność za ich rozwój. Jest to także zrozumiałe z punktu widzenia interesów Niemiec. Ale rząd federalny daje bardzo zły przykład, który przeczy każdej zasadzie reform: zamiast zapowiadanego zerowego zadłużenia, prowadzi kraj w kierunku nowego zadłużenia. Nowe długi rosną gwałtownie, a kryteria z Maastricht od wielu lat są martwymi zapisami. (Spiegel-Online, 8.7.2009).

W latach 2006-2009 wydatki federalne wzrosły o ok. 44 mld euro do kwoty ponad 300 mld euro. W oparciu o drugi(!) budżet uzupełniający, wydatki federalne wzrosły w 2009 r. w porównaniu z rokiem 2008 o ponad 13 mld euro. Przyczyną tego jest nie tylko kryzys gospodarczy i finansowy, ale także olbrzymi wzrost wydatków w ostatnich latach, jak szacuje przewodniczący komisji budżetowej niemieckiego Bundestagu, liberał, Otto Fricke (Fricke, 2009). Niemiecki cud gospodarczy stał się blamażem gospodarki, kpi „The Economist” (8.8.2009). W międzyczasie gospodarka niemiecka skurczyła się od początku 2008 r. do początku 2009 r. o 6,8%, a więc bardziej niż jakikolwiek inny kraj w Europie, poza Węgrami. Warte miliardy euro pakiety, mające pobudzić koniunkturę, okażą się – podobnie jak premie za złomowanie starych samochodów – kosztownym słomianym ogniem, który jedne gałęzie gospodarki pobudzają, a inne tym samym dyskryminują. Nie ustało także – na co wyrażano nadzieję – polityczne oddziaływanie w okresie walki wyborczej: obywatel nie jest w stanie dostrzec tego, iż swymi podatkami subwencjonuje zakup nowego francuskiego lub japońskiego samochodu dokonany przez jego sąsiada.

Liberalne sposoby wyjścia z sytuacji

Kraje Europy Wschodniej różnią się miedzy sobą pod względem ogólnej odporności gospodarki, finansowej solidności i sytuacji społeczno-ekonomicznej, albowiem ścieżki ich procesów transformacji oraz polityki reform przeprowadzonych w ciągu ostatnich lat, wyraźnie od siebie się różnią (Lang, Schwarzem, 2009). Te kraje, gdzie polityka gospodarcza i finansowa są liberalne i zorientowane na uzyskanie stanu stabilności, były nie tylko lepiej przygotowane na przyjęcie skutków globalnego kryzysu, ale miały także większe szanse na to, by wyjść z zapaści. Kryzys można było nawet wykorzystać jako leczniczą terapie szokową tam, gdzie dochodziło do przegrzania koniunktury i nieprawidłowej alokacji zasobów.

Przede wszystkim te liberalne think-tanki w Europie Wschodniej, które są partnerami Fundacji, przedstawiły najbardziej skuteczne propozycje przedsięwzięć antykryzysowych. Zdaniem Ruty Vainiene, prezes litewskiego Instytutu Wolnego Rynku (Free Market Institute, LFMI), należy unikać przede wszystkim trzech rzeczy: stosowania pakietów poprawiających koniunkturę, poręczeń finansowych (bail-outs), oraz stosowania przedsięwzięć protekcjonistycznych!

Zamiast tego Vainiene proponuje reformę polityki banku centralnego, mającą na celu powstrzymanie niepohamowanego strumienia kredytów. Ważna jest również jej zdaniem konsolidacja finansów państwa, jako hamulca zadłużenia, w połączeniu ze zmniejszeniem obciążenia podatkowego. Oprócz tego należy dokonać liberalizacji rynku pracy, jak też przeprowadzić reformę publicznych systemów ubezpieczeń społecznych. Szczególnie ważna w okresie kryzysu jest możliwość prowadzenia wolnego handlu, albowiem protekcjonizm chroni jedynie mało konkurencyjne gałęzie gospodarki, które nie są w stanie rozwinąć potencjału sprzyjającego wzrostowi gospodarczemu i zwiększeniu zatrudnienia.

Sveta Kostadinova, dyrektor zarządzająca liberalnego Instytutu Gospodarki Rynkowej (Institute for Market Economics, IME) z Sofii, przyznaje rację ekspertce z Wilna. Zdaniem Kostadinovej chodzi o zasadnicze ograniczenie roli państwa – szczególnie w czasach kryzysu – poprzez ograniczanie wydatków państwowych, bardziej ograniczoną regulację i poprawę warunków inwestowania w odniesieniu do gospodarki prywatnej. Całkiem niedawno instytut IME otrzymał wiele pozytywnych opinii na temat przeprowadzonej analizy efektów dobrobytu w warunkach odchudzonego państwa (The Optimum Size of Government, 2009, http://ime.bg/en/articles/the-optimum-size-of.government/).

Aktualna sytuacja

O tym jednak, iż propozycje te znajdują w Europie Wschodniej posłuch, świadczy aktualna sytuacja w tym regionie (zestawienie dokonane przez dr. Borka Severę, dyrektora praskiego Biura Fundacji):

Estonia, która od końca lat 90. przeżywała szczególny boom ekonomiczny i gdzie tworzenie nowego zadłużenia zabronione jest ustawowo, ma więcej rezerw niż jej sąsiad Łotwa. W lepszych czasach Estonia stworzyła rezerwy wynoszące 10% PKB. Kryzys spowodował zmniejszenie inflacji z 10% w 2008 r. do 0,6% w I kwartale 2009 r. Tę sytuację rząd pragnie wykorzystać dla wprowadzenia euro.

Wprowadzenie przez szefa rządu Andrusa Ansipa twardej polityki oszczędnościowej z powodu koniunktury, doprowadziło w połowie roku do ostrego spadku w gospodarce i upadku koalicji rządowej, jaką liberalno-konserwatywna partia Ansipa utworzyła wcześniej z socjaldemokratami. Nie chcieli się oni zgodzić na cięcia w zakresie świadczeń socjalnych. Rozmowy koalicyjne z chłopską Unią Ludową nie powiodły się z tego samego powodu.

Obecnie Ansip stoi na czele rządu mniejszościowego, który przy pomocy pakietu oszczędnościowego o wartości 435 mln euro chce utrzymać łączny deficyt budżetu państwa na poziomie powyżej 3% PKB. W tym celu rząd odrzuca propozycje podwyżek podatków i opłat. Przewidywane są natomiast cięcia w obszarze świadczeń socjalnych. Poza tym planowana jest redukcja płac i wynagrodzeń w sektorze publicznym. Liberalny pakiet „siedmiu kroków” ma na celu ponowne wprowadzenie Estonii na ścieżkę wzrostu.

Jeszcze bardziej niż inne kraje bałtyckie konieczność wprowadzenia drastycznego kursu oszczędnościowego widzi Łotwa, stojąca na skraju bankructwa. Rząd premiera Dombrovskiego dokonał z tego powodu redukcji budżetu o dalsze 500 mln łatów do kwoty 4,5 mld łatów. Był to rodzaj narodowej zgody z poparciem wszystkich partii reprezentowanych w Saeima. Przewidywane są redukcje płac urzędników państwowych o ok. 20%. Zredukowane będą inwestycje w budownictwie drogowym i skreślone zostaną budżety przeznaczone na cele socjalne o dalsze 35 mln łatów. Planuje się m. in. redukcje zasiłku na dzieci dla rodziców pracujących zawodowo o 50%. A wszystko to przy rosnącym niezadowoleniu społeczeństwa z powodu polityki oszczędnościowej, albowiem Ryga już kilka miesięcy temu dokonała redukcji wynagrodzeń w sektorze publicznym o jedną czwartą. W sektorze prywatnym ustalono obniżki wynagrodzeń sięgające nawet do 50%, by ratować choć część zagrożonych miejsc pracy, albowiem bezrobocie wzrosło tam od 2007 r. z 5% do 14%. Regulacje te przewidują także redukcję miesięcznej płacy minimalnej ze 180 do 140 łatów.

Mimo, iż Polska w I kwartale 2009 r. jako jedyny kraj członkowski Unii Europejskiej, według danych warszawskiego Głównego Urzędu Statystycznego GUS, wykazywała wzrost PKB wynoszący 0,8%, to rząd polski zredukował prognozę wzrostu w stosunku do całego roku 2009 na 0,2%. Już wcześniej jednak wprowadzono przedsięwzięcia antykryzysowe. Rząd zrezygnował wprawdzie z szeroko zakrojonych programów pobudzających koniunkturę, wprowadził jednak na początku czerwca ustawę o zapobieganiu skutków kryzysu gospodarczego wobec pracodawców i pracobiorców. Ustawa zawierająca m.in. szczególne uregulowania dotyczące prawa pracy, jak też wytyczne odnośnie finansowej pomocy państwa dla przedsiębiorców, zatwierdzona została w lipcu przez parlament w Warszawie, ale wejdzie w życie najwcześniej we wrześniu. Zgodnie z zawartymi w ustawie regulacjami, przedsiębiorstwa dotknięte kryzysem mogą dokonać przez okres półroczny redukcji czasu pracy oraz wynagrodzeń do 50%.

W maju doszły do tego przedsięwzięcia w ramach pakietu antykryzysowego o wartości 91 mld złotych, jaki przygotowała koalicja rządowa jeszcze w grudniu 2008 r. Podwyższono gwarancje państwowe dla wkładów bankowych do wysokości 50 000 euro. Zabezpieczenie kredytów udzielanych małym i średnim przedsiębiorstwom przez państwo miało na celu zachęcenie banków do udzielania kredytów. Pomimo tego, iż polskie banki praktycznie nie uczestniczyły bezpośrednio w kryzysie finansowym, to Polska odczuła pośrednio skutki tego kryzysu w postaci zmniejszenia się ilości dostępnych kredytów oraz spadku popytu na rynkach zachodnioeuropejskich.

W innych krajach było gorzej. Na Węgrzech wprowadzeniu przedsięwzięć antykryzysowych stanęła na drodze pogłębiająca się od początku roku niestabilna sytuacja polityczna. Gordon Bajnai, stojący na czele rządu ekspertów w kraju, który mocno dotknięty został kryzysem z powodu ciągle jeszcze olbrzymich długów państwowych i zagranicznych, zwrócił się do wszystkich partii reprezentowanych w parlamencie o wsparcie przy ustalaniu budżetu na rok 2010 dostosowanego do sytuacji kryzysowej, otrzymał jednak od szefa opozycji Viktora Orbana jednoznaczną odpowiedź negatywną. Nowe wybory wydaja się zatem być nieuniknione.

W Bułgarii liberalny Narodowy Ruch na Rzecz Wzrostu i Stabilizacji (NDSV), będąc mniejszym partnerem w koalicji kierowanej przez socjalistów, opowiedział się wraz z konserwatywna opozycją za redukcją wydatków socjalnych i przeciwko podwyżkom wynagrodzeń. Jednakże w stosunku do 2008 r. rząd zwiększył w 2009 r. wydatki państwa jeszcze o 25%, podczas gdy dochody spadły o 10%. Po zwycięstwie prawicowej, populistycznej partii GERB w wyborach parlamentarnych na początku lipca nowy premier Bojko Borissov zapowiedział niepopularne posunięcia: zamrożenie zasiłków socjalnych, emerytur i płacy minimalnej.

Aby cała Europa mogła uporać się ze skutkami kryzysu finansowego, potrzebna jest solidarność, oparta o realizowane skutecznie od wielu lat zasady wolnorynkowe: tyle państwa, ile jest konieczne, tyle prywatnej inicjatywy, ile tylko możliwe. Państwo natomiast powinno ponownie skupić się na swych zasadniczych zadaniach, tworząc obywatelom oraz przedsiębiorcom najlepsze możliwości rozwoju w ramach niezakłóconej niczym konkurencji. Wzrost osiągnąć można zawsze – trzeba tylko wiedzieć jak i mieć swobodę działania, by to uczynić.

Źródło:

Analiza nr 11/2009, Biuro Regionalne Europy Wschodniej, Środkowej i Południowo-Wschodniej Fundacji im. F. Naumanna na Rzecz Wolności. (http://www.freiheit.org/files/62/Nr.11_Auswirkungen_der_globalen_Finanzkrise_auf_Osteuropa_und_liberale_Auswege.pdf)

Tłumaczenie: Roman Benedykciuk

Prawdziwa cena kryzysu w USA :)

Kryzys – słowo które obecnie najczęściej kojarzy się ze spadającymi wskaźnikami makroekonomicznymi, wzrostem bezrobocia i ponurymi przepowiedniami na przyszłość. W przypadku USA termin ten zakotwiczył się w świadomości obywateli przede wszystkim pod postacią miliardów dolarów wydanych przez rząd federalny w celu ratowania zagrożonych instytucji finansowych, banków, czy nawet takich symboli amerykańskiej gospodarki jak General Motors. Kryzys, słowo odmieniane na wszystkie możliwe przypadki i we wszystkich możliwych czasach co najmniej od pamiętnego września i października 2008 r. walnie przyczynił się do porażki Republikanów w wyborach prezydenckich i dał Demokratom, a zwłaszcza prezydentowi Obamie jedyną w swoim rodzaju szansę na przejęcie kontroli nad amerykańska sceną polityczną. Niektórzy komentatorzy przewidują nawet, że Obama stanie się swego rodzaju anty-Reaganem który na kilkanaście lat pchnie politykę w USA na lewo.

Jednak polityczne konsekwencje kryzysu i przede wszystkim pompowania miliardów dolarów w Wall Street są dużo bardziej skomplikowane. Są także niebezpieczne nie tylko dla Demokratów ale także dla stabilności całej amerykańskiej sfery politycznej. Paradoksalnie, upadek tytanów Wall Street i pomoc rządu USA dla nich zbliżył do siebie najbardziej skrajne elementy partii Republikańskiej i Demokratycznej. Teraz okazuje się, że establishment na prawicy i lewicy ma przed sobą perspektywę politycznych manewrów wokół coraz bardziej zradykalizowanych skrzydeł obu partii.

Być może najbardziej przyczynił się do tego TARP (Troubled Asset Relief Program) wymyślony przez ówczesnego sekretarza skarbu Hanry’ego Paulsona plan ratunkowy dla całego systemu finansowego. Plan ten został przedstawiony w najbardziej krytycznym dla całej gospodarki światowej momencie czyli tuż po upadku banku Lehman Brothers, w połowie września 2008 r. Był to też szczytowy moment kampanii wyborczej w USA. Dla Paulsona i wielu innych 700 miliardów dolarów miało być ceną za ratunek walącej się wówczas w gruzy Wall Street i pośrednio całej amerykańskiej gospodarki. Plan ten został odebrany tylko jako ratunek dla wąskiej elity za pieniądze zwykłych podatników i z trudem zaakceptował go Kongres. Już wtedy jeden z Republikańskich kongresmenów nazwał TARP „gwoździem do trumny kapitalizmu”. Tymczasem najbardziej lewicowi zwolennicy Obamy namawiali go publicznie do odrzucenia pomysłu Paulsona i ukarania „złodziei z Wall Street”. Administracja obecnego prezydenta przejęła program TARP ale sekretarz skarbu Geithner w żaden sposób nie przyczynił się do rozwiania utartej już opinii. Wręcz przeciwnie, brak przejrzystości wydatków w ramach TARP umocnił tylko przekonanie dużej części opinii publicznej, że elita uratowała elitę kosztem przysłowiowej „Main Street”.

Niemal równocześnie z TARP podjęta została także decyzja o uratowaniu giganta ubezpieczeń AIG którego upadek mógł w teorii zagrozić stabilności całego systemu. AIG stanęło na krawędzi głównie ze względu na lekkomyślność i krótkowzroczność niektórych jego pracowników, którzy zajmowali się obrotem skomplikowanymi instrumentami finansowymi w oddziale firmy w Londynie (AIG Financial Products) Miliardy zainwestowane przez amerykańskiego podatnika w AIG okazały się jeszcze trudniejsze do przełknięcia gdy wiosną 2009 r. wyszło na jaw że szefowie i pracownicy AIG otrzymali za swoją pracę- a w zasadzie sobie wypłacili – bardzo wysokie premie i bonusy. O temperaturze ówczesnych nastrojów świadczy najlepiej wypowiedź Chucka Grassleya, Republikańskiego senatora ze stanu Iowa. Grassley stwierdził – zupełnie serio – że szefowie AIG powinni zastosować się do japońskiego modelu odpowiedzialności za porażki: przeprosiny i rezygnacja albo samobójstwo.

Truizmem jest stwierdzenie, że te wszystkie wydarzenia spowodowały iż bankier z Wall Street stał się ulubionym obiektem ataków populistów wszelkiej maści. Ale w przypadku prawicowego populizmu czyli tzw. ruchu herbacianego (tea party movement) wina przypisana była nie tyle finansistom, co Waszyngtońskim elitom politycznym. Te elity (Obama i Demokraci) nie tylko nie dbają o zwykłych obywateli – ale także dążą do przekształcenia USA poprzez finansowe ingerencje w państwową gospodarkę centralnie sterowaną. Prawica wykorzystała symbolikę tzw. bostońskiego picia herbaty z 1773 r. czyli protestu mieszkańców Bostonu przeciwko polityce podatkowej Wielkiej Brytanii. Ruch herbaciany zgromadził przedziwną mieszankę prawicowych radykałów twierdzących, że Obama nie jest prezydentem USA gdyż urodził się w Kenii i anty-rządowo nastawionych konserwatywnych dogmatyków fiskalnych, którzy najchętniej rozwiązaliby rząd federalny i znieśli wszelkie federalne podatki. Ludzie po prawej stronie sceny politycznej których oburzył TARP, pomoc dla AIG i General Motors i którzy nie ufali Partii Republikańskiej i jej waszyngtońskim liderom znaleźli wreszcie możliwość by wyrazić swój gniew. Dodatkowo, wdzięcznym celem ataków stał się rządowy program ratunkowy dla gospodarki przyjęty przez Demokratów w Kongresie i promowany przez Obamę. Ten 787 miliardowy pakiet inwestycji w infrastrukturę i cięć podatkowych został uznany przez protestujących za wcielenie socjalizmu czy wręcz komunizmu. W takiej atmosferze oddolnie tworząca się grupa (ale koordynowana na szczeblu krajowym i silnie promowana przez konserwatywny kanał kablowy Fox News) zebrała setki tysięcy członków, którzy protestowali 15 kwietnia 2009 r. w całym USA. We wrześniu tego roku odbył się „marsz na Waszyngton” członków ruchu, który zebrał ok. 75,000 ludzi. Warto zauważyć, że to wszystko działo się poza oficjalnymi strukturami Partii Republikańskiej.

Lewicowy bunt ma głównie nieco inny charakter, co wynika głównie z kształtu Partii Demokratycznej, gdzie od dawna istniały ścierające się frakcje. Teraz o zaprzedanie się Wall Street oskarżani są przez tzw. progressives umiarkowani Demokraci w Kongresie. To właśnie oni są wedle najbardziej lewicowych komentatorów i aktywistów przyczyną dla której Demokraci pomagają finansowej elicie. Pod bardzo silnym ostrzałem jest także Biały Dom, zwłaszcza doradcy ekonomiczni prezydenta (w większości ekipa Clintona) i sekretarz stanu Geithner, uważany za „chłopca na posyłki” Wall Street. Lewica uważa że re-regulacja systemu finansowego zapowiadana przez Obamę będzie służyć tylko interesom korporacji i banków i nie będzie w żaden sposób zapobiegać następnym bańkom giełdowo-finansowym. Również w czasie trwającej od wielu miesięcy debaty o reformie ubezpieczeń zdrowotnych firmy ubezpieczeniowe i zaprzedani im Demokraci przedstawiani są jako główna przeszkoda na drodze realnej reformy i stworzenia europejskiej wersji systemu Każdy kto ma inne zdanie jest prędzej czy później uznawany za „nieczystego” czy też „niepełnego” Demokratę. Wśród progressives rośnie gniew na Kongres i Waszyngton. Są to dla nich w coraz większym stopniu miejsca i partie wykupione przez bankierów, finansistów i wielkie korporacje. Jednocześnie lewica jest coraz bardziej zniechęcona do samego Obamy, zarzucając mu odejście od haseł głoszonych w czasie kampanii i wierność korporacyjnym interesom swoich doradców.

Rok od wyborów prezydenckich anty-waszyngtońskie i anty-korporacyjne nastroje w ruchu konserwatywnym i wśród lewicowych aktywistów sięgnęły najwyższego od wielu lat poziomu. I ma to swoje bezpośrednie przełożenie na zbliżającą się kampanię wyborczą przed wyborami do Kongresu w 2010 r. Na przykład w wyborach uzupełniających w okręgu NY-23 popierana przez Partię Republikańską „oficjalna” kandydatka, Dede Scozzafava została zmuszona do rezygnacji z kandydowania, gdy okazało się że nie ma szans na zwycięstwo z kandydatem „Conservative Party”, Dougiem Hoffmanem. Hoffman nie był popierany przez szefów GOP ale miał za sobą energię i pieniądze ruchu konserwatywnego. Szybko został też poparty przez Sarę Palin i najważniejszych komentatorów Fox News i Rusha Limbaugh, wpływowego publicystę radiowego. Hoffman miał poparcie tych samych ludzi którzy rozkręcali i uczestniczyli w protestach „herbacianych” – i to oni, zachęceni teraz swoim sukcesem nawołują coraz silnej do przeprowadzenia czystki w partii w prawyborach przed 2010 r. „Wszyscy umiarkowani republikanie muszą odejść” napisał Erick Erickson, wpływowy prawicowy bloger. Co ciekawe, w wyborach 3 listopada w NY-23 Demokrata Owens zwyciężył z Hoffmanem. To nie zmienia jednak faktu, że politycy tacy jak Scozzafava będą często celem konserwatywnych aktywistów, nawet jeśli w późniejszych wyborach powszechnych nie będą mieli tak dużych szans na zwycięstwo. Liczy się czystość poglądów, co w przypadku NY-23 skończyło się utratą miejsca w Izbie Reprezentantów utrzymywanego przez Republikanów od czasów wojny secesyjnej. Ponieważ prawicowi aktywiści są napędzani silnymi emocjami, przede wszystkim niechęcią do Obamy, Waszyngtonu i elit własnej partii, mają duże szanse by takie starcia „wygrywać” w tak pyrrusowy sposób, jak to się stało w NY-23. W dalszej perspektywie może to skończyć się nawet rozpadem partii na dwie części i trójstronnym wyścigiem wyborczym w 2012 r.

I tak miliardy dolarów wydane na ratowanie gospodarki mogą doprowadzić do kryzysu w amerykańskiej polityce: w obu stronach w siłę rosną najbardziej radykalne elementy. I po lewej, i po prawej stronie panuje zgoda: potrzebna jest czystość ideologiczna. Problem polega na tym, że w takich warunkach trudne wydaje się zawieranie kompromisów niezbędnych w normalnym funkcjonowaniu Kongresu. To właśnie takie kompromisy, zawierane między centrystami z obu partii, przyczyniły się w historycznej perspektywie do wcielenia w życie wielu kluczowych ustaw. Teraz jednak negocjacje w sprawie reformy niewydolnego i skomplikowanego systemu zdrowotnego toczą się tylko w – posiadającej większość w Izbie Reprezentantów i teoretyczną 60osobową „superwiększość” w Senacie – Partii Demokratycznej. Jeśli jednak Demokraci w 2010 r. stracą kontrolę nad Kongresem, co jest bardzo możliwe, to wówczas Obama by rządzić będzie musiał iść na ustępstwa na rzecz Republikanów, którzy będą musieli wykazywać minimum dobrej woli w politycznych sporach. Co jeśli owe ustępstwa nie będą możliwe ze względu na silną radykalizację obu stron? Amerykański system polityczny może utknąć w wieloletnim klinczu, który uniemożliwi prowadzenie jakiejkolwiek racjonalnej polityki. Obama już teraz ma trudny orzech do zgryzienia: w sondażach traci na popularności wśród wyborców niezależnych. By ich odzyskać, będzie musiał prowadzić bardziej centrową politykę. Ale to na pewno pogłębi apatię i zniechęcenie „lewicowej bazy” wobec jego administracji.

Taka jest właśnie prawdziwa cena kryzysu: może on tak zradykalizować obie strony w anty-waszyngtońskich nastrojach, że ulegnie zapomnieniu fakt, iż to właśnie w Waszyngtonie, a nie na blogach i marszach protestacyjnych, ma miejsce tworzenie rozwiązań które mogą uratować Amerykę przed dalszym słabnięciem. Może się więc okazać, że wydane przez administracje Busha i Obama miliardy dolarów będą w dłuższej perspektywie kosztować USA znacznie więcej niż wynoszą ich nominały.

Pomruki z katafalku :)

8 lat stopniowego wprowadzania kolejnych zrębów pisowskiego reżimu podziałało na obywateli niczym terapia. Kto wie, być może wielce potrzebna terapia i lekcja polityki, która uchroni nasz naród w kolejnych latach przed zagrożeniami, niewykluczone, że większymi niż PiS. 

Polskie wybory parlamentarne 2023 obrastają już legendą. I to nie tylko w samym kraju, ale także poza granicami. Przez całe długie trzy dekady obowiązywania demokracji Polki i Polacy nie wykazywali się wielkim zamiłowaniem do praktykowania tego ustroju. Frekwencje wyborcze były u nas rachityczne i budzące nieskrywane niedowierzanie ze strony zewnętrznych obserwatorów swoim niskim poziomem. Trzecia Rzeczpospolita nie budziła większych emocji, jej instytucje były traktowane w najlepszym razie obojętnie, konstytucja nie inspirowała nikogo do recytowania jej fragmentów z pamięci, cała państwowość nie zbudowała wokół swojego istnienia żadnego mitu, narracji czy legendy, która kogokolwiek by porywała, i to pomimo sprzyjających do tego warunków, które u jej zarania stworzył przecież pokojowy demontaż komunizmu przez obywatelski ruch Solidarności. 

Tego rodzaju zobojętniała i stroniąca od etosu gromada ludzi wydawała się idealnym materiałem do wzięcia ją pod but autorytaryzmu z podpórką w postaci hojnych transferów socjalnych. Odrzucenie stresującego ładu wolności, samodzielności i odpowiedzialności za własne życie i wybory, który kroczy wraz z demokracją liberalną, na rzecz Kisielowego „urządzenia się w dupie”, paternalizmu, patriarchatu, schematu stada owiec kroczącego za pasterzem i państwa opiekującego się finansami mieszkańców w zamian za ich milczenie i posłuszeństwo, wydawało się logiczną konsekwencją i strzałem w dziesiątkę nad Wisłą. Tymczasem 8 lat stopniowego wprowadzania kolejnych zrębów pisowskiego reżimu podziałało na obywateli niczym terapia. Kto wie, być może wielce potrzebna terapia i lekcja polityki, która uchroni nasz naród w kolejnych latach przed zagrożeniami, niewykluczone, że większymi niż PiS. 

Obywatele Polski wyrwali się ze stuporu. Niemal 75% z nich zagłosowało w kluczowych wyborach, liczba nigdy wcześniej nie widziana, niespodziewana, nieprzewidziana przez żadne przedwyborcze badania społeczne. Efekt? Wynik wyborów, w których mocno już zakorzeniona, autorytarna i populistyczna władza została odsunięta nie o włos, jak w USA lub Brazylii, a przytłaczającą przewagą głosów dla jej zadeklarowanych przeciwników, dotąd nazywanych partiami demokratycznej opozycji.

Polski wyborca dostrzegł, że PiS usiłuje uczynić zeń mieszkańca anachronicznego skansenu. Skansenu przymuszającego ludzi do życia według wartości minionych i gremialnie odrzuconych przez młode pokolenia, których symbolem była odchodząca wraz z władzą PiS Wanda Półtawska. Zamachnięcie się przez reżim na prawa kobiet, w efekcie wraz z ich prawem do życia, okazało się kilka lat później śmiertelnym ciosem w rządy partii Kaczyńskiego. To wtedy jej poparcie tąpnęło, a skrzywdzeni poprzysięgli zemstę w lokalach wyborczych. 

Wieloletni i nierozwiązany konflikt ze światem zachodnim o ustrojowe ramy praworządnościowe (nawet jeśli sama ta materia, jako dość skomplikowana, nie docierała do masowego odbiorcy i jego emocji) z roku na rok coraz bardziej prawdopodobnym czynił jakąś formę rozstania się Polski z Unią Europejską, utracenia możliwości rozwojowych uznawanych (pochopnie) za oczywistość i osunięcia się kraju do geopolitycznej szczeliny pomiędzy światami, w której łowić mógłby nader łatwo pan na Kremlu. Zamknięcie granicy ze Słowacją, mające odsunąć od rządu PiS zarzuty sprokurowania kryzysu migracyjnego poprzez aferę wizową, stało się zamiast tego poglądową demonstracją przyszłości Polski w razie polexitu i było masywnym strzałem Kaczyńskiego w jego schorowane kolano.

W końcu, do bardzo wielu młodych Polaków dotarło też, że dobrobyt ufundowany na zasiłkach, dopłatach i innych transferach, na tymczasowych prowizorkach w postaci tarcz antyinflacyjnych czy zmanipulowanych cenach na Orlenie, to w średniej perspektywie przepis na katastrofę inflacji, zadłużenia, zerowego wzrostu PKB i znikających szans na tworzenie własnych małych biznesów w kraju, w którym państwo nosiło się nawet z zamiarem powołania państwowej sieci sklepów spożywczych. Oni początkowo chcieli zagłosować na Konfederację, aż Ryszard Petru uświadomił im, że liderami Konfederacji są niekompetentni politycy różniący się od PiS tylko tym, że zamiast tekturowych czeków rozdają na imprezach falsyfikaty banknotów.

PiS zalała fala społecznego oburzenia i niezgody na pisowską wizję Polski. Landslide victory – tak w języku angielskim określa się tego rodzaju rezultaty wyborcze, lawinowe zwycięstwa. W obecnie trwającej fazie rośnięcia w siłę autokratów w państwach Zachodu (jej początek datuje się na lata 2005-08) PiS jest pierwszą autorytarną ekipą, która poniosła totalną porażkę, pomimo dwóch kadencji ciosania ustroju i podporządkowywania wszystkich instytucji państwa partii i jej interesom. Na nierównym boisku wyborczym, gdzie nie było uczciwej kampanii, nie było bezstronnych mediów publicznych, nie było równości w dostępie do kampanijnych funduszy, gdzie mandaty były wadliwie podzielone pomiędzy okręgi, gdzie usiłowano unieważnić głosy Polaków mieszkających za granicą, gdzie podważono tajność wyborów za pomocą zlania ich z referendum, PiS dostał tzw. łomot. Polsce może się i III RP zanadto nie udała. Ale przede wszystkim nie udał się jej autorytaryzm. Szczęśliwie okazał się on słaby, przeskalowany, nadmiernie pewny siebie i stojący na słabych fundamentach. 

Gdy analitycy polityki i czynni politycy w wielu krajach zajmują się analizą przyczyn załamania się polskiej demokracji w 2015 r. i przyczyn jej odrodzenia się w roku 2023, jako że sami szykują się na nadchodzący czas smuty pod prezydenturą Le Pen czy ekspansję AfD, my zastanówmy się, dlaczego wygraliśmy. Czy byliśmy tak mocni czy reżim był tak słaby?

W przeddzień wyborów po stronie demokratycznej dominowało raczej narzekanie i antycypowano niepowodzenie. Dzisiaj wydaje się, że były to nastroje wewnątrz internetowej bańki politycznych „wyjadaczy”, którzy polityką żyją dzień w dzień. Tam nie ustawało narzekanie na brak wspólnej listy (lub na nawoływania do wspólnej listy), histeryzowanie na każdy kolejny sondaż pokazujący większość dla potencjalnej koalicji PiS i Konfederacji oraz przygotowywania do wzajemnych oskarżeń i rozliczeń od pierwszego dnia po wyborach. W tym samym czasie zwykli obywatele, interesujący się polityką z grubsza co cztery lata, którzy polskiego politycznego Twittera w życiu na oczy nie widzieli, kończyli właśnie ostrzyć noże, grzać smołę i gromadzić pierze w workach. Niepewny był tylko wybór gałęzi, na której dokona się ten symboliczny lincz na pozostałościach pisowskiego planu na Polskę. 

Byliśmy więc o wiele silniejsi, niż sami sądziliśmy. Mieliśmy za sobą miliony młodych ludzi, którzy, uznając nas za żenujących dziadersów, nigdy nie widzieli potrzeby, aby nam dać znać, że są po tej samej stronie. Może nawet bawiła ich nasza rozpacz i załamywanie rąk przed bitwą?

A czy reżim był słabszy niż się wydawało? To ciekawe pytanie. Jego siłą było na pewno przejęcie na potrzeby partyjne całego aparatu państwa z jego całym potencjałem. Na zawołanie Kaczyńskiego były służby specjalne, policja, część wojskowych, państwowe koncerny, banki (w tym centralny), sądy (w tym najwyższy), prokuratura, media, stacje benzynowe, przytłaczająca większość duchownych, niezliczone agencje, fundacje i dotowani przez osiem lat lojaliści. Słabością całego tego systemu była jednak bezprecedensowa i niesłychana wręcz pazerność. Niemal wszyscy ci ludzie i wszystkie ich instytucje nie wspierały partii Kaczyńskiego dla krzewienia konserwatywnej idei, dla obrony kanonu katolickiej wiary, dla wzmacniania rodziny, dla strzeżenia narodowej suwerenności czy dla stawiania czoła europejskiej „zgniliźnie”. Ci ludzie byli obok Kaczyńskiego dla pieniędzy i kariery. W przytłaczającej większości życiowe miernoty, który chwyciły Pana Boga za nogi, dostrzegając jedyną w życiu szansę na przeskoczenie kilku szczebli do góry na liście płac nie dzięki wysiłkowi i samodoskonaleniu, a dzięki lizusostwu i współudziale w serii deliktów konstytucyjnych, stanowiących zamach na ustrój państwa. 

Gdy ktoś kieruje się lizusostwem i chciwością miast ideą, to nie przygotowuje dla TVP sprytnej propagandy, która pod pozorem neutralnych materiałów kształtuje poglądy odbiorców, tylko tworzy groteskową „sieczkę”, tak dramatycznie czytelnie nierzetelną, że nawet wyborcy PiS z dyplomem ukończenia szkół nie dają rady tego oglądać (za to cieszy się dziadzio z Żoliborza, który rozdaje konfitury). Gdy ktoś kieruje się żądzą pieniądza, to jest zbyt zajęty karierą, aby przez pół roku znaleźć rosyjską rakietę pod podbydgoskim lesie; zbyt zajęty wywieszaniem banerów i wymyślaniem dowcipów na konferencje prasowe, aby realnie walczyć z inflacją zagrażającą trwaniu ukochanej władzy; zbyt zajęty wysyłaniem setek radiowozów do obstawy Żoliborza bądź kierowaniem funkcjonariuszy na wysięgnik celem zabezpieczenia miesięcznicy, aby zadbać o bezpieczeństwo i wizerunek munduru policyjnego; zbyt zajęty odbieraniem telefonów od ministra sprawiedliwości, aby rzetelnie ścigać przestępców; zbyt zajęty robieniem obiadów dla lidera partii władzy, aby kontynuować jakiekolwiek prace Trybunału Konstytucyjnego.

Niebezpieczeństwo zaprowadzenia w Polsce dyktatury było realne, bo odchodzący reżim podręcznikowo się do tego zabrał kolejno likwidując wszystkie niezależne instancje władcze pozostające poza kontrolą kierownictwa partii władzy. Natomiast wątpliwość co do powagi tego zagrożenia budzi jakość materiału ludzkiego, który do zmiany ustroju został zrekrutowany. Zwróćmy uwagę, że mówimy o ekipie, która stanowisko prezydenta oddała komuś pokroju Andrzeja Dudy, Trybunał Konstytucyjny powierzyła osobie o cechach Julii Przyłębskiej, a wicepremierem odpowiedzialnym za spółki skarbu państwa uczyniła człowieka o potencjale intelektualnym Jacka Sasina…

Na ile daleko osadzanie się autorytaryzmu zaszło w Polsce pokażą najbliższe tygodnie. To właśnie transfer władzy z rąk upadającego reżimu jest najlepszą miarą wielkości niebezpieczeństwa, jakie realnie tworzył. Atak na Kapitol czy zamieszki w stolicy Brazylii były miernikiem jadowitości reżimów Trumpa i Bolsonaro. Czy w Polsce może w grudniu dojść do jakiejś próby zatrzymania transferu władzy w ręce Donalda Tuska za pomocą zamieszek, użycia przemocy, wygenerowania pretekstu do wprowadzenia stanu wyjątkowego? Czy Duda poważy się po prostu odmówić mianowania w drugim kroku desygnowanego przez Sejm kandydata na premiera, uzbrojonego już w wotum zaufania? Czy zostaną użyte służby w celu dyskredytacji kandydatów na ministrów i liderów partii demokratycznych, tak aby Dudzie dostarczyć jakiegoś uzasadnienia dla takiego kolejnego już naruszenia konstytucji w jego wykonaniu? 

Jeśli droga do przekazania władzy okaże się usłana tego rodzaju przeszkodami, będzie jej towarzyszyć poczucie zagrożenia i niestabilności sytuacji w kraju, pokaże to, że leżący na katafalku reżim był poważnym zagrożeniem. Jeśli jednak, a miejmy taką nadzieję, Kaczyński pogodzi się z demokratycznym werdyktem i odda władzę po, zwyczajowych dla niego, kilku próbach przekupstwa poczynionych względem demokratycznych posłów lub wbicia klina pomiędzy demokratów poprzez nominowanie lidera PSL na kolejne stanowiska, to może i był to papierowy autorytaryzm. 

To jednak i tak nie będzie znaczyło, że nie było trzeba dmuchać na zimne. Przyszłość Polski to zbyt poważna sprawa. Polki i Polacy pokonali jeden reżim. Niechaj wszyscy kolejni chętni do odegrania tutaj roli dyktatorów usłyszą wyraźnie: „Nawet nie próbujcie, na pewno przegracie”.

O zmierzchu pora na jazz intelektualny :)

Początki jazzu sięgają końca XIX wieku. To czas, kiedy Ameryka zaczynała prawdziwie liczyć się na świecie. Z kraju głównie rolniczego stała się czołowym uprzemysłowionym państwem, a centrum światowych finansów przenosiło się z Londynu do Nowego Jorku.

 

Słodko-gorzki smak Ameryki

Choć nadal wielu Europejczyków patrzyło niepoważnie czy wręcz z niechęcią na Amerykanów jako na młodszych, nie tak rozwiniętych jeszcze braci, coraz bardziej stawało się jasne, że to nie Europa jest światem przyszłości, lecz właśnie Stany Zjednoczone. Spełniała się więc przepowiednia Alexisa de Tocqueville’a sprzed pół wieku, choć w momencie jej powstania odnoszono się do niej z dużym dystansem. W końcu za Starym Kontynentem stała wielowiekowa, bogata tradycja. Nowy Świat nie mógł dorastać mu do pięt. Europa była dla Amerykanów miejscem nauki i inicjacji, obcowania z wielką kulturą światową, do którego odbywały się pielgrzymki. Ameryka nie miała nic wzniosłego do zaoferowania. Wyższość wciąż przebijała się w arystokratycznych warstwach społecznych w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech czy Włoszech. Stany Zjednoczone były ziemią obiecaną osób chcących ułożyć sobie nowe życie, na zupełnie innych zasadach niż dotychczas.

Życie od nowa pragnęła rozpocząć m.in. grupa polskich artystów, a wśród nich Helena Modrzejewska i zakochany w aktorce Henryk Sienkiewicz. W Kalifornii chcieli założyć coś na kształt falansteru, utopijną wspólnotę bliską naturze. Ten pomysł zakończył się spektakularną klapą. Modrzejewska jednak dzięki tej podróży stała się wielką gwiazdą amerykańskiego, a później również brytyjskiego teatru. Natomiast dwuletni pobyt w Ameryce w latach 1876-78 był dla Sienkiewicza szkołą pisania – powstały reportaże publikowane w prasie krajowej – i wyobraźni.

Obserwował amerykańskie społeczeństwo. O Nowym Jorku pisał, że jest owładnięty kultem pieniądza. Na wszystkich ulicach widział tylko biznes i handel, kupców i bankierów, ludzi pozbawionych ogłady i delikatności obyczajów. Czynił również uwagi na temat tamtejszej demokracji. Zachwycał się prasą informacyjną, narzekał jednak na rubryki literackie. Kręcił nosem na system sprawiedliwości. Krytykował ciągłe przechodzenie władzy z jednej partii do drugiej, a wraz z tym naprzemienne porządki w administracji. Uważał społeczeństwo amerykańskie za mało skłonne do filozofowania, myślenia i poczucia smaku, za to skupione na działaniu, sprawach materialnych i pragmatyczne.

Ale to właśnie filozofia pragmatyzmu pozwoliła wejść Ameryce na europejskie salony intelektualne. Myśliciele tacy jak Charles S. Peirce czy William James, tworzący zręby tego nurtu pod koniec XIX w., wpłynęli na europejskich filozofów i rozwój nauki. Ameryka w końcu mogła pochwalić się osiągnięciami na tych polach. Również pojawili się cenieni pisarze – Henry James, brat filozofa, Mark Twain, Ralph Waldo Emerson czy poeta Walt Whitman.

Ameryka nie była wyłącznie krainą mlekiem i miodem płynącą. Miała też inne oblicze. Choć wielu podkreślało demokratyczny charakter tamtejszego społeczeństwa, a konstytucja w preambule wychwalała znaczenie błogosławionej wolności, w wielu miejscach tego rozległego kraju nawet nie wszyscy obywatele posiadali pełnię praw obywatelskich. To przecież skończyło się dopiero w latach 60. XX w. Do tego na Południu wciąż obowiązywała segregacja rasowa. W 1896 r. Sąd Najwyższy ogłosił niesławną doktrynę Separate but Equal (Oddzieleni, ale równi). Pojawiła się ona w uzasadnieniu wyroku w sprawie Plessy v. Ferguson. To pokłosie nieposłuszeństwa obywatelskiego Homera Plessiego, który kilka lat wcześniej w Nowym Orleanie jako Kreol usiadł w wagonie „tylko dla białych”.

Filozofia jazzu

Życie Nowego Orleanu w ostatniej dekadzie XIX w. nie było jednak tak czarno-białe jak przepisy prawa. Toczyło się w zupełnie innym rytmie. To właśnie w tym mieście zrodziła się zupełnie nowa muzyka – jazz. Można było go usłyszeć nie tylko, jak się upowszechniło, w dzielnicy prostytutek, Storyville, ale prawie na każdym rogu, a także w bardziej luksusowych lokalach. Jazz grano przy różnych okazjach – podczas pogrzebów, potańcówek, przyjęć i pikników. Była więc to muzyka bardzo demokratyczna, egalitarna i inkluzywna.

Zresztą genealogia jazzu predysponowała go do tego. Wyrósł z różnych gatunków muzycznych z wielu zakątków świata. Są w nim obecne rytmy zachodnioafrykańskie, kubańskie, sycylijskie i amerykańskie. Będąc miastem portowym, Nowy Orlean świetnie nadawał się do powstania takiej mieszanki. Jazz czerpał również z form wyrażających odmienne stany emocjonalne – bluesa opartego na bolesnych ludzkich doświadczeniach, ragtime’u mającego charakter taneczny i parodiowy oraz spirituals związanego z życiem religijnym czy duchowym. Od początku nie był również zamknięty na konkretne instrumenty, dając szeroki wybór muzykom – od bardzo skomplikowanych, takich jak fortepian czy kornet, po tak prymitywne jak tarka. Przełamywał nie tylko kwestie z tradycyjnie rozumianym rytmem wykorzystując synkopę, ale również podziały rasowe. Słuchali i grali go czarni, kreole i biali. Występy zespołów odbywały się niezależnie od rasowych porządków. Muzyka jazzowa od początku opierała się w dużym stopniu na improwizacji i interpretacji, ponieważ wykonujący często nie byli muzycznie wykształceni, nie znali i nie rozumieli zapisu nutowego. Grali z pamięci i ze słuchu. Były to często wariacje na „zadany” przez pierwszy głos temat, melodię czy nawet dźwięk.

Jazz od swego zarania ma więc charakter konwersacyjny. To rozmowa muzyków, dialog improwizowany, a więc z konieczności opierający się na otwartości. Zarówno twórcy, jak i widownia nie wiedzą w jaką stronę potoczy się utwór. Jazz nie byłby jednak sobą, gdyby nie był pojemny na tyle, by pomieścić utwory aranżowane i solowe improwizacje. Jest muzyką rozrywkową, artystyczną i ludową zarazem. Ciężko zakwalifikować go jako folklor, muzykę popularną czy poważną. Zawiera elementy każdej z nich. Nie dziwi więc, że panuje polifonia w tak zasadniczej kwestii jak ta, czym jest jazz i jak do niego powinno się podchodzić. Niektórzy wydobywają przede wszystkim rozrywkowy czy użyteczny charakter tej muzyki, nadającej się nie tylko do tańczenia podczas zabaw czy grania podczas uroczystości, ale także posiadającej siłę buntu, a nawet emancypacji. Inni z kolei podkreślają, że do zrozumienia jazzu potrzebna jest odpowiednia wiedza, bo jest to trudna sztuka, wymagająca namysłu. A przecież te rozbieżności pojawiają się wśród tych, którzy niewątpliwie znają historię oraz teorię jazzu.

Z pewnością teoria jazzu nie jest tak porywająca, jak sama muzyka. Bez wątpienia granie na instrumentach lub słuchanie muzyków i podziwianie ich kunsztu jest znacznie bardziej przyjemne, daje więcej satysfakcji i przyjemności. Posiadanie wiedzy o powstawaniu utworów, nie tylko z praktyki, ale i teorii, pozwala nam jednak zobaczyć więcej, a jeśli jesteśmy otwarci, to również zmienić naszą perspektywę czy zacząć inaczej odczuwać to, z czym obcujemy. I dotyczy to nie tylko muzyki.

Mała obrona teorii

To pierwszy powód, do którego trudniej chyba znaleźć bardziej teoretyczne stwierdzenie niż „to tylko teoria, więc do niczego mi się nie przyda”. I określenia „teoretyczne” używam tu jednocześnie w negatywnym, jak i pozytywnym sensie, w zależności od nastawienia czytelnika do teorii (tu wolałbym użyć dawnego słowa teoryj, wyraźnie podkreślającego mnogość). Drugi powód można przedstawić w następujący sposób.

Praktyka rządzi światem, a doświadczenie jest walutą cenną i pożądaną. Zarzuty o teoretyczność mają dyskredytować prezentowane tezy. Teoriom nie pomaga nastawienie ich głosicieli – pewność siebie, poczucie nieomylności, zaborcza obrona. Tyle że również praktyków można opisać w ten sam sposób. O ile jednak teoretykom przypisuje się pewnego rodzaju bezpodstawność twierdzeń, o tyle za tymi drugimi przemawiać ma doświadczenie. Ma to odzwierciedlenie w niewielkim zainteresowaniu głoszonymi przez nich tezami, w odróżnieniu od uwagi przykładanej do wypowiedzi i mądrości praktyków. Czytamy książki przez nich wydane, uczestniczymy w programach mentorskich, chodzimy na wykłady z ich udziałem, słuchamy podcastów z nimi. Mamy nadzieję, że czegoś możemy się od nich nauczyć, pomogą nam uporać się z naszymi problemami czy wątpliwościami albo chociaż utwierdzą nas w słuszności.

Tu jednak pojawia się pewien problem, zarówno teoretyczny, jak i praktyczny. Jeśli praktycy w danym obszarze mówią te same lub bardzo podobne rzeczy, rozkładając nieco inaczej akcenty, to w zasadzie mamy do czynienia z gotową teorią skrywającą się za maską praktyki. Z kolei przy wyraźnych różnicach, podkreślających taki lub inny czynnik, mamy do czynienia z kilkoma rywalizującymi teoriami. Różnice te mogą wynikać z odmiennych doświadczeń, problemów, z którymi akurat dane osoby w największym stopniu się mierzyły czy tego, na co zwracają większą uwagę w swoim życiu lub czego nie doceniają. Czasami może to być po prostu kalkulacja marketingowa. Trudno zresztą zmierzyć dokładnie wpływ danych czynników, tym bardziej, że w poszczególnych sytuacjach może się on różnić i w sytuacji odbiorców może mieć inną wartość. A jednak u takich praktyków-teoretyków poszukujemy rozwiązań, rad czy choćby wskazówek.

Jest jeszcze trzecia możliwość pochwały praktyki. To podejście radykalne. Wiąże się ono wyłącznie z doświadczeniem własnym. Tylko ono ma autentyczną wartość. Inni na niewiele się nam mogą zdać. Oznacza to również, że my sami nie jesteśmy w stanie dzielić się doświadczeniem z innymi. Nie możemy ubrać go w słowa, a już na pewno zteoretyzować. Jest bowiem niepowtarzalne i nieprzekazywalne. Takie podejście przypomina więc doświadczenie mistyczne, choć nawet co poniektórzy mistycy starali się niezgrabnie opisać ów stan, stając się nawet niekiedy inspiracją dla czytelników. Bliższe jest to jednak prozie czy wręcz poezji niż stricte teorii, jak ją na ogół postrzegamy.

Może więc problem nie leży w teoriach, lecz w naszym na nie spojrzeniu i rozumieniu czym są? Czasami nie wiemy co z daną teorią zrobić, jak z niej skorzystać. Wydaje się wtedy kompletnie nieprzydatna. Często po prostu nie interesuje nas jej temat. Innym razem język lub sposób przedstawienia jest nieznośnie nieprzystępny. Znany fizyk-teoretyk, Richard Feynman podkreślał, że w sposób prosty i jasny można przedstawić nawet najbardziej skomplikowane zjawiska. Można to jednak zrobić, kiedy samemu rozumie się je bardzo dobrze.

Trudno wymagać od naszego leniwego umysłu zbyt dużego wysiłku. Świetnie pokazał to psycholog i laureat Nagrody Nobla z ekonomii Daniel Kahneman w książce Pułapki myślenia. Niechętnie wprowadzamy nasz mózg na wyższe obroty, by myśleć… wolniej. Przechodząc z szybkiego, automatycznego i bezproblemowego myślenia w ramach Systemu 1. uruchamiamy większe możliwości Systemu 2., wymagającego jednak uwagi, skupienia i wysiłku. Ten dostaje impulsy nieustannie, jednak większość czasu pracuje w trybie stand-by – na możliwie niskiej wydajności i poborze energii.

Koncepcja dwóch systemów umysłu zaprezentowana przez Kahnemana jest teoretyczna. Opiera się na eksperymentach, obserwacjach i własnych doświadczeniach autora. Nie jest to jednak przewodnik po naszym umyśle, ani tym bardziej jego instrukcja obsługi. Nie wynika również z neurobiologicznego funkcjonowania mózgu. Sam noblista określa swoją książkę psychodramą. Wciąga też w nią czytelnika. To właśnie dzięki prostym eksperymentom możemy poczuć, jak w naszych głowach toczy się nieustanny improwizowany dialog między Systemem 1. a Systemem 2. Myśląc o sobie chętniej utożsamiamy się z drugim bohaterem. To jednak nieco ukryty, często przeoczany przez nas samych System 1., wybudzający mniej lub bardziej skutecznie swojego partnera, jest dla Kahnemana kluczową postacią. Tym bardziej, że wbrew pozorom potrafi ogarniać całkiem złożone sytuacje, choć nie potrafi weryfikować i kontrolować podawanych odpowiedzi. To zadania Systemu 2, jednak nawet on nie gwarantuje niepopełniania błędów. W każdym razie relacje między bohaterami Pułapek myślenia przypominają jazzowych muzyków podczas Jam Session, nieustającego Call & Response pierwszego i drugiego głosu.

Domy stawiano bez znajomości praw fizyki

To był argument teoretyczny, choć na koniec zrobiło się nieco metaforycznie. Czas spojrzeć z bardziej praktycznej perspektywy. Poplątany związek teorii i praktyki doskonale widać na przykładzie jednej z najbardziej technicznych dziedzin, czyli inżynierii.

Odnotujmy najbanalniejszy fakt. Budowle, i to nieraz całkiem imponujące, ludzie wznosili zanim poznali wiele praw fizyki i zaawansowanych wzorów matematyczno-fizycznych. Jednak rozwój nauk fizycznych pozwolił nam na wznoszenie nowego typu budynków. Dokładne obliczenia, produkcja i wykorzystanie nowych materiałów od drugiej połowy XIX w. stawały się coraz bardziej powszechne. Budowa mogła być nie tylko lepiej zaplanowana, zorganizowana, ale również bardziej oszczędna. Wciąż jednak potrafimy narzekać na jakość współczesnych konstrukcji, ich trwałość czy estetykę, a za wzór długowieczności i dobrego smaku stawiamy budowle sprzed tego okresu – antyczne świątynie czy amfiteatry, gotyckie katedry, rokokowe pałace.

Jeszcze 150 lat temu, kiedy wznoszono w Nowym Jorku Most Brookliński, co musiał widzieć Sienkiewicz podczas swojej podróży, budownictwo nie opierało się na bardzo dokładnych wyliczeniach. Inżynieria nie była nauką, tak jak dziś o niej myślimy. Nie była tak dokładna, wciąż pozostawała niejasną sztuką, jedną z działalności człowieka opartą bardziej na doświadczeniu niż zaawansowanych teoriach i obliczeniach. Analiza wektorowa, mechanika statystyczna czy termodynamika dopiero raczkowały. Wkład w te dziedziny wniósł m.in. Josiah Willard Gibbs, szerzej nieznany, ale przez takich noblistów jak Einstein, Max Planck czy nawet ekonomista Paul Samuelson uznawany był za jednego z największych naukowców, który jako pierwszy w Ameryce w 1863 r. otrzymał tytuł doktora z inżynierii.

Dekadę wcześniej, bez tej wiedzy Elisha Graves Otis skonstruował pierwszą windę z mechanizmem zabezpieczającym przed spadnięciem. Zaprezentował ją podczas wystawy światowej w nowojorskim Szklanym Pałacu w 1853 r. Pokaz zrobił wrażenie, a kilka lat później sprzęt jego produkcji został zamontowany w jednym z domów handlowych na Manhattanie. Był to zaledwie pięciopiętrowy budynek i nie wymagał windy, jednak wynalazek Otisa, którego nazwisko wciąż możemy znaleźć w wielu budynkach, przyczynił się do upowszechnienia wind. Zanim jednak umożliwiły one powstanie drapaczy chmur i manhattańskiego skyline potrzebne było udoskonalenie ich mechanizmów w oparciu o fizykę teoretyczną. Dopiero to pozwoliło wdrapać się na wyższy poziom, dosłownie i w przenośni.

W przypadku myślenia jest podobnie jak z inżynierią. Bez rozmaitych teorii umysł sobie poradzi. System 1., a nawet System 2. przedstawi odpowiedź. Ba, rozwiąże niejeden problem. Często z sukcesem, a przynajmniej w zadawalający nas sposób. Znajomość teorii, przywołanie jej w pamięci, odwołanie się do niej, a następnie przeprowadzenie rozumowania w oparciu o nią wymaga niechcianego przez nasz mózg wysiłku. Skoro możemy dać sobie radę bez niego, to po co się wysilać? Z czasem teoria może stać się częścią Systemu 1. i przez jej pryzmat odruchowo patrzeć na pewne kwestie. Czy wtedy jesteśmy mniej narażeni na błędy?

Pochwała błądzenia

Czy teoria chroni nas przed popełnieniem błędu? Nie. Czy praktyka niechybnie zabezpiecza przed nim? Bynajmniej. Powoływanie się na teorie i praktykę z pewnością pozwala nam łatwiej wytłumaczyć przed innymi i sobą samym błąd. Odepchnąć go od siebie, zdepersonalizować. W końcu postąpiliśmy właściwie, zgodnie ze sztuką. Nie można do nas mieć pretensji. W neuronauce błąd i reakcja mózgu na niego zanim go sobie jeszcze uświadomimy (pomiar ERN, error-related negativity) jest częstym miernikiem. Oczywiście w grę wchodzi znaczenie błędu i jego konsekwencji. Jeśli dotyczy zadania podczas eksperymentu, nie będzie on wywoływać tak silnego stresu, jaki pojawi się w przypadku decyzji życiowych, nie wspominając o sytuacjach decydujących o naszym lub czyimś życiu. Różne czynniki zmniejszają reakcję naszego organizmu na popełniony błąd. Jak pokazuje neuronauka, jednym z nich jest nawet wiara religijna. Jak zauważyli w swoim eksperymencie Michaela Inzlichta i Alexy Tullett, w przypadku osób wierzących działa ona w podobny sposób jak leki przeciwlękowe czy uśmierzające ból, choć u niewierzących zwiększa stres i wywołuje postawy obronne. W świetle dzisiejszego podejścia do zdrowia psychicznego, z pierwszego powodu wiary i przekonań religijnych nie powinno się stygmatyzować, z drugiego narzucać, nie tylko nachalnie, ale i dyskretnie.

W sercu samej nauki, dla której teorie i praktyczne ich sprawdzanie są krwioobiegiem, leży popełnianie błędów. Feynman podkreślał, że mylenie się jest ostateczną weryfikacją w nauce, dzięki której rozwija się wiedza, pozwala nie tracić czasu i sprawdzać kolejne przypuszczenia. Podobnie przedstawiał to filozof nauki Karl Popper, dla którego możliwość falsyfikacji była jednym z kryteriów naukowości twierdzeń. Innymi słowy, jeśli nie można udowodnić, że coś jest błędne, nie może być naukowe. Wszelkie piękne teorie, objaśniające niepodważalnie wszystko a niemogące zostać obalone należą do innego porządku i trzeba podchodzić do nich z dużą ostrożnością. Również historyk nauki, Thomas Kuhn w swojej koncepcji rozwoju nauki nie poprzez kumulację wiedzy a zmieniające się paradygmaty zakładał milcząco, że nieuchronne trzymanie się środowiska naukowego jakiegoś hegemonicznego paradygmatu opierać się musi na błędzie, choć w danym czasie czy okolicznościach użytecznym i wystarczającym. Jeszcze dalej posunął się Paul Feyerabend namawiając do anarchizmu metodologicznego, odwagi korzystania z rozmaitych, niewspółmiernych teorii (ryzykując błądzenie), których słuszność określi dopiero empiria.

Dla Feyerabenda teorie, a zwłaszcza śmiałe korzystanie z ich mnogości jest otwierające. Kuhn natomiast pokazał ograniczającą moc trzymania się jednej. Zafiksowanie na teorii i odrzucanie wszystkich innych, nawet w przypadku, zdawać by się mogło, tak otwartych umysłów i refleksyjnych osób jak naukowcy, jest jednak dość powszechne i grozi tkwieniem w błędzie. Ignorowanie anomalii lub niezachwiane przekonanie o wyjaśnieniu jej w oparciu o obowiązujące lub wyznawane przez daną osobę podejście bierze się nie tylko z trzymania się tego, co dobrze znane i sprawdzone, ani z przekonania o kumulatywnym charakterze wiedzy, ale także z nadziei, że całą wiedzę da się połączyć w jedną spójną całość. Skoro wszystko ostatecznie ma do siebie pasować, to nic nie stoi na przeszkodzie, by pozostać na swoim polu badawczym i je kultywować. Jednak, jak podkreślał Feynman w przypadku fizyki, w której najsilniej obecne jest założenie o spójności wiedzy, nie wiadomo czy coś takiego może się udać. Co jeśli poszczególne puzzle nie składają się w całość, a wyłaniający się częściowy obraz i nadzieja na złożenie wszystkiego wiąże się jedynie z tendencji naszego mózgu do kreowania pełnych, koherentnych wizualizacji, nawet gdy brakuje dużej części elementów? To przecież robi chociażby z niepełnym i rozmytym obrazem z siatkówki oka czy fragmentami historii.

Wizja niepasujących do siebie fragmentów wiedzy musi budzić większy niepokój niż spoglądanie na świat jako harmonijną całość, a przynajmniej z wiarą, że tak jest lub może być. Skoro jednak nie wszystko pasuje, to co w sytuacji konfliktu jednego rodzaju wiedzy z innymi, jednej teorii z drugą i trzecią? Co ma decydować o tym, do której się odwołać? Albo która w danej sytuacji jest lepsza czy bardziej użyteczna? A jeśli dla kogoś kategoria prawdy jest kluczowa, to jak wyznaczyć podejście czy metody zbliżające do niej? I w końcu, kto ma o tym wszystkim decydować?

Nie lepiej wygląda to w przypadku praktyki. Ona też ogranicza. Jeśli coś się sprawdza, niechętnie zmieniamy postępowanie. „Lepsze jest wrogiem dobrego” głosi ludowe porzekadło, wyrażające oakeshottowską postawę konserwatywną. Sami praktycy swoje doświadczenie starają się uniwersalizować, o czym była mowa przy okazji możliwości dzielenia się nim. Nie zawsze głoszone przez nich mądrości są ze sobą zgodne, i wtedy też musimy decydować, które podejście będzie bardziej odpowiednie w naszym przypadku. Które do nas bardziej przemawia? Czy istnieje tylko jedno właściwe rozwiązanie, jedna prawidłowa odpowiedź? Czy prowadzi do nich tylko jedna ścieżka? Jeśli nie, w jaki sposób wybrać spośród nich? Jak rozstrzygnąć, co będzie lepsze w danej sytuacji? Jakimi kryteriami powinniśmy się kierować? Czy są lub muszą być one zawsze merytoryczne, a może decyduje czas czy zadowolenie nasze czy drugiej osoby? Czasami jesteśmy zwolnieni z dokonywania takich wyborów, gdy mamy narzucony z góry konkretny model. Innym razem sami sobie go wypracowaliśmy i się go trzymamy. W obu przypadkach nie musimy już zastanawiać się nad istniejącymi alternatywami. Możemy działać intuicyjnie, na poziomie Kahnemanowskiego Systemu 1.

Nauki społeczne a literatura

Po co były te rozważania o sprawach teoretycznych, inżynieryjnych i naukach fizycznych? By podkreślić, po pierwsze, że dobrze zachowywać elastyczność i czerpać z wielu, niekiedy sprzecznych ze sobą doświadczeń. Po drugie, że nawet w wydawać by się mogło tak weryfikowalnych dziedzinach nie jest łatwo o jednoznaczność i bezdyskusyjność. Jak w takim razie oczekiwać tego od życia społecznego i politycznego? Jednak jeśli wsłuchamy się w codzienne rozmowy, przyjrzymy się wyznawanym wartościom czy głoszonym światopoglądom, nagle znika ta wieloznaczność. Pojawiają się sztywne elementy, tendencja do jednoznacznych odpowiedzi. Nawet w naukach społecznych wciąż spotykamy się z tą pokusą. Pomimo odcięcia się od swoich XIX-wiecznych korzeni fizjologii czy fizyki społecznej – dziedzin wówczas utożsamianych jeszcze z wiedzą niebudzącą wątpliwości – wciąż poszukiwane są jednoznaczne odpowiedzi. Oczekiwania i presja społeczna na to jest ogromna, pomimo doświadczenia wielości podejść przedstawianych jako pewne, jednak niewspółmiernych. Jednocześnie opór w społeczeństwie przed inżynierią społeczną, nawet opartą na najlepszej w danym momencie wiedzy, stoi z tym w sprzeczności, nawet pomimo odwiecznego dyscyplinowania czy nowoczesnych – od czasu XVIII-wiecznych fizjokratów – technik władzy nakierowanych na bezpieczeństwo państwa i społeczeństwa nie poprzez zakazy i nakazy, lecz pozostawienie szerokiej sfery wolności, czemu chcąc nie chcąc ulegamy.

Gdy w XIX w. dojrzewały nauki społeczne, o status wiedzy i refleksji nad życiem nowoczesnych społeczeństwach rywalizowały z literaturą, zwłaszcza z rodzącą się powieścią. Naprzeciwko siebie stali Comte i Balzac, Quételet i Flaubert, Malthus i Dickens, Marks i Thackeray. Naukowa ekonomia, socjologia i pokrewne dziedziny dopiero torowały sobie drogę do społecznego uznania i ulokowania się między naukami przyrodniczymi a humanistycznymi. Znaczeniem odkryć i pewnością zdobytej wiedzy chciały dorównać przyrodoznawstwu, w tym zwłaszcza prawom fizyki. Jednocześnie dążyły do odcięcia się od humanistyki i literatury filozoficznej, historycznej, politycznej, moralistycznej czy nawet teologicznej. Paradoksem jest, że najbardziej doniosła teoria przyrodnicza tamtego czasu, teoria ewolucji Darwina rozprzestrzeniała się, ponieważ książka brytyjskiego biologa O powstaniu gatunków była świetnie napisaną literaturą czerpiącą z narracji powieści, dramaturgizującą nudne, trwające tysiąclecia procesy.

Dziś nieśmiało wraca się do związków nauk społecznych z literaturą. Filozofka Nancy Cartwright czy ekonomista Dani Rodrik w książce Rządy ekonomii pokazują, że modele ekonomiczne nie są niczym innym jak w innym języku opowiedzianymi baśniami, opowieściami lub przypowieściami. Ich mnogość odpowiada odmiennym sytuacjom. Z tego też powodu ich morały bywają sprzeczne. Stąd bierze się niepewność i pytanie jakie rozwiązanie czy podejście w konkretnej sytuacji sprawdzi się najlepiej. Ta wielość, różnorodność i niespójność przypomina biblijne mądrości, dzięki którym chrześcijaństwo mogło przetrwać wieki, dając odpowiedzi czy propozycje działań w różnych sytuacjach, z których ludzie mogli wybierać i którymi mogli się podpierać w sytuacji wyboru. W przypadku ekonomii pomocne powinny być dane empiryczne, jednak w ich przypadku sprawa nie jest taka prosta. Nawet jeśli baśnie te próbować przebrać w skrajnie naukowe szaty i podchodzić do nich niczym do eksperymentów laboratoryjnych – jak pokazuje Rodrik – naukowiec stoi przed koniecznością szeregu wyborów, które wpłyną na interpretację danych. Dodatkowa trudność pojawia się, gdy wybór dotyczy przyszłej polityki ekonomicznej – przyszłość jest wynikiem eksperymentów, nawet jeśli polegających na powtarzaniu tego, co już sprawdzone. Z punktu widzenia demokracji ważne jest, że po pewnym czasie ich wyniki mogą jednak zostać zweryfikowane. Tylko bowiem empiryczne kwestie, niezależnie od uzasadnień i dorabianych tłumaczeń mogą podlegać demokratycznej kontroli. To jedyne pocieszenie w tym pogmatwanym świecie, choć nie ma już pewności jakie rezultaty przyniosą konkretne rozwiązania w innym czasie i okolicznościach. I większość opcji pozostanie niesprawdzona. A także jakimi kryteriami zostaną ocenione.

Podziały i spory w demokracji opierają się w dużej mierze właśnie na preferencjach dotyczących baśni. Nie tylko tych ekonomicznych, ale i politycznych. W czasie, kiedy rodziły się nauki społeczne, krystalizowały się również główne stanowiska i wrażliwości społeczno-polityczne – konserwatywne, liberalne i socjalistyczne, do dziś kształtujące politykę na Zachodzie. Nie były one nigdy jednorodne, w ramach każdej z nich toczyły się ostre spory o metody działania, o możliwe kompromisy z rzeczywistością. Nie inaczej jest dziś. Podobnie jak przypowieści ekonomiczne, tak baśnie polityczne zawierają mnóstwo mądrości. Jednak w imię stworzenia spójnej doktryny i w oparciu o nią budowanie świata społecznego oraz dbania o jego czystość, niektórzy gotowi są porzucić część ludzkiego doświadczenia. Ignorować, uznawać je za nieistotne albo wręcz nieistniejące, podchodzić do niego jakby było nieprzekazywalne. Wszystko w oparciu o przekonanie, że istnieć może tylko jedna słuszna odpowiedź na problemy, jeśli nawet nie ludzkości, to społeczeństw w zachodnim kręgu kulturowym.

Wielka rozmowa ludzkości

Wróćmy na chwilę do Ameryki końca XIX w., w której coraz głośniej rozbrzmiewał jazz. W tym czasie psycholog i filozof William James tworzył zręby pragmatyzmu. Po stu latach jego myśli, niedotyczące bezpośrednio polityki, i postawa zostały odczytane jako demokratyczny temperament. „Demokratyczny temperament – pisał J.J. Miller – obejmuje gotowość do działania, przedkładanie dobra publicznego nad prywatną wygodę, wielkoduszność wobec przeciwników i niemal powszechny szacunek”. Choć Ameryka za życia Jamesa uchodziła za najbardziej demokratyczne społeczeństwo, wciąż przecież istniała segregacja rasowa, kobiety nie posiadały praw wyborczych i kultura stawiała im liczne przeszkody, co oznacza, że były osoby, które takie rzeczy głosiły i popierały.

Choć dziś poprawiło się pod wieloma względami, wciąż przecież wiele jest do zrobienia. Dodatkowo dochodzą nowe problemy. Powiększająca się niechęć do politycznych przeciwników, radykalizacja języka – pomimo narzekań na nie zjawiska te pozostają na tyle skuteczne, że żadna strona nie chce z nich zrezygnować, wykorzystuje się każdy błąd przeciwnika do ataku na niego. Jak zauważył Cass Sunstein (prawnik, szef Biura Informacji i Regulacji [OIRA] w Białym Domu za prezydenta Obamy) w książce Sprzeciw w życiu społecznym, grupy podobnie myślących osób mają tendencję do radykalizacji.

Obserwował to .in.. w przypadku sędziów, którzy w zależności od preferencji wyjściowej – skłaniania się do umiarkowanie łagodnego lub surowego wyroku – po konsultacjach z sędziami o podobnych preferencjach radykalizowali swoje wstępne podejścia, w stronę bardziej łagodnych lub bardziej surowych. Nawet jednak w zróżnicowanych grupach osoby umiarkowane lub mniejszości inaczej myślące mają skłonność do niedzielenia się informacjami czy swoją perspektywą, ukrywania ich, oddając miejsce dla samonapędzającej się radykalizacji, od tej zachodzącej w głowach po tę wypowiedzianą.

Na poziomie społeczeństw taka rozmowa toczy się nieustająco. Głosy w niej stanowią również rozmaite teorie, filozofie, podejścia zarówno te najnowsze, jak i sprzed dekad, stuleci, a nawet tysięcy lat. Każda osoba zapoznająca się z nimi jakby rozmawiała z przyjaciółmi, nawet bardzo różniącymi się wrażliwością społeczno-polityczną, sposobami myślenia, perspektywą czy hierarchią wartości. To wielka rozmowa ludzkości, która w cywilizacji europejskiej toczy się od starożytnej Grecji, ale nieobce są w niej wpływy innych kultur. Są to często wariacje na dobrze znany temat, podejmowanie starego motywu i jego rozwijanie czy modyfikowanie, ale pojawiają się także nowe instrumenty i melodie. Ukazujące się głosy często są improwizowane, ale można też spotkać się z przygotowaną aranżacją. Ta wielka rozmowa ludzkości przypomina więc filozofię i praktykę jazzu.

Michael Oakeshott opisał wielką rozmowę ludzkości dotyczącą relacji człowieka z samym sobą i z innymi ludźmi jako konwersację, w której biorą udział cztery instrumenty. Brytyjski filozof wymieniał historię, naukę, praktykę i poezję. Każda z nich na swój sposób wyraża ludzkie doświadczenie, ma własną barwę dźwięku i możliwości. Musi panować między nimi otwartość, żadna z tych dziedzin nie może dążyć do wyłączności i dominacji. Ta rozmowa jest na swój sposób niekonkluzywna, jeśli przez to rozumieć ostateczną, a nie przygodną odpowiedź. Razem tworzą jednak utwory. Podobne pluralistyczne podejście dobrze się sprawdza również w każdej z tych dziedzin, z ich wewnętrzną różnorodnością, do których zaliczyć należy niewspółmierne teorie i praktyki.

Często jednak napotykamy konkretną teorię czy filozofię, która nas porywa. Chcemy tylko jej słuchać, czy wyłącznie na niej grać. Zdaje się nam, że tłumaczy otaczający nas świat, odpowiada na pytania, które są naszymi pytaniami, proponuje rozwiązanie problemów przez nas uznawanych za najważniejsze. Zaczynamy otaczać jeśli nie autora, to jego prace pewną czcią, nawet dopuszczając ich krytykę lub samemu posiadając krytyczne uwagi. Często jednak lądujemy w bańce, w tematach przez nią poruszanych i proponowanych odpowiedziach. Zamykamy się, usztywniamy, radykalizujemy. O ile w przypadku osób chcących rozwijać daną teorię czy podejście, pracować nad nimi, doprecyzowywać je jest to całkiem normalne – działają jak naukowcy w laboratorium, „bawiąc się” swoim obiektem i narzędziami lub chcą stać się wirtuozami gry na swoim ulubionym instrumencie – to w przypadku pozostałych takie podejście nastręcza wiele problemów. Jeśli uznalibyśmy, że tylko jedna doktryna może być prawdziwa, wtedy musielibyśmy przyjąć wszystkie inne za pozbawione sensu. Jak ostatecznie uzasadnić, że to nasze podejście jest słuszne, a dla niektórych nawet prawdziwe? W jaki sposób przekonać innych do tego? Kto miałby rozstrzygnąć słuszność?

Wcale nie bardziej jednoznaczne i pozbawione pytań jest dopuszczenie możliwości wielu konkurencyjnych doktryn czy teorii. Pojawia się pytanie: jak odróżnić te z nich, które mają podstawy i odniesienie do rzeczywistości, od tych, które są zwykłymi fantasmagoriami? Jak sprawdzać ich wartość? Czy istnieje jedna niezawodna metoda? A może jesteśmy skazani, jak w przypadku nauki pokazał to Feyerabend, na poszukiwania z wykorzystaniem różnych metod i teorii? Z perspektywy historycznej to się właśnie dzieje.

Obywatelska lingua franca?

Inny problem w przypadku doktryn i teorii, nawet ich mnogości, wiąże się z ich tworzeniem i dalszym życiem. Jeśli mogą być wyrażane tylko w określonym języku – w konkretnej siatce pojęć – to ich autor stawałby się kimś na kształt mesjasza. Trzeba byłoby też strzec czystości doktryny, chronić przed zewnętrznymi wpływami. W ten sposób stracilibyśmy jedną z najważniejszych wolności – wolność języka. A język musi być żywy, plastyczny inaczej popadnie w mowę-trawę czy nowomowę, a więc pustkę, oderwie się od rzeczywistości.

Nowe słowa lub ich znaczenia natomiast otwierają przed nami nowe możliwości, nowe przestrzenie. Mogą zmieniać nasze myślenie o sprawach, łącznie z nastawieniem do nich. Z tego powodu zawsze obawiano się wprowadzania w ten sposób tylnymi drzwiami tego, co dotychczas społeczeństwo odrzucało uznając za „nienormalne” czy niepożądane. Stąd też wynikała zaciekłość, zwłaszcza obrońców dotychczasowego porządku moralno-pojęciowego, przed upowszechnianiem nowej nomenklatury. Nie można jednak uznać, że każde nowe pojęcia mające zmienić sytuację są same z siebie dobre. Mowa-trawa czy nowomowa są właśnie najlepszymi tego przykładami. W ocenie każdego przypadku – uznania nowych słów za pozytywny czy negatywny – pozostajemy sami. Nie możemy zrobić nic więcej niż zajrzeć za kurtynę i zobaczyć, co za danymi słowami się kryje. Tu jednak czeka pewne niebezpieczeństwo – dotychczasowy stosunek i podejście do tematu, a także dobrze znane pojęcia. Mimo to tkwi w tym nadzieja zmian.

Inna nadzieja wiąże się ze zmianą wartościowania pojęć, a przynajmniej ich neutralizacją. Tu pojawia się kolejne pytanie. Które z podejść wybrać – nowe pojęcia czy przewartościowanie dotychczasowych? Nie wiadomo, które się sprawdzi, które poniesie porażkę. Ostatecznie oba mogą okazać się nieskuteczne. Z pozycji pragmatycznych trudno więc wyrokować, jaką drogą pójść. Do tego dochodzi kwestia, czy i jak bardzo chcemy ograniczać nasz język o pojęcia czy zwroty negatywnie naznaczone w toku historii w obawie przed recydywą niechcianych zjawisk? Na ile jest to w ogóle możliwe? Wydaje się więc, że istotniejsze niż same pojęcia jest to, co się za nimi kryje. Tu jednak wpadamy w pułapkę dawnego sporu między realizmem a nominalizmem, czyli na ile pojęcia ogólne są realne, a na ile są tylko słowami reprezentującymi wchodzące w jego zakres pojęciowy rzeczy. Czy człowiek jest po prostu człowiekiem, czy jednak zbiorem narządów takich jak mózg i ręka z których się składa, ale te z kolei składają się z komórek itd.? Każde z tych podejść ma swoje konsekwencje, jak pokazywał chociażby konserwatywny myśliciel Richard Weaver.

Trudności dostarcza także sama plastyczność języka z jego zabiegami stylistycznymi. Pozwalają nam one sprawniej się komunikować, odkładając na bok problemy takie jak powyższy, choć czasami prowadzą do nieporozumień lub niezrozumienia. Z pewnością jednak utrudniają sporządzenia niepodważalnych odpowiedzi, ostatecznego zapisu nutowego, a zachęcają do improwizacji. Ciężko bowiem wyobrazić sobie we współczesnych mocno zróżnicowanych społeczeństwach opisywanie świata jednym językiem, pomimo że w nieodległej przeszłości nie trudno znaleźć osoby zabiegające o przekształcenie jednej teorii w jedynie obowiązującą i chcące wyrugować innych uczestników rozmowy.

W sytuacji pluralizmu potrzebne są pewne umiejętności obywatelskie pozwalające porozumiewać się pomimo tych znaczących różnic w preferowanych teoriach, posiadanych doświadczeniach, wyznawanych hierarchiach wartości. Niezbędna jest pewna otwartość, podejście do innych jak do uczestników wielkiej rozmowy ludzkości, nawet jeśli druga strona go nie odwzajemnia. Nawet teorie spiskowe – choć mogą drażnić, a czasami być niebezpieczne – mogą stanowić głos w rozmowie ludzkości. Jeśli nie są głoszone dla beki, mogą wyrażać bunt przeciwko dominującej w oczach buntownika wizji świata. Czasami zachłyśnięcie się nimi może wynikać z potrzeby uporządkowania chaotycznego świata czy znalezienie wytłumaczenia dla zachodzących – na ogół przez daną osobę nielubianych czy wręcz nieakceptowanych – procesów i zjawisk społecznych i politycznych. Odbijają jak w krzywym zwierciadle założenia myślenia, np. że władza zawsze musi być skoncentrowana w czyichś rękach mających pełną kontrolę czy przeświadczenie, że nawet jeśli sprawy idą w złym kierunku, to ktoś konkretny za nie odpowiada.

Elastyczność czy sztywność?

Obraz wyłaniający się z całości tych rozważań nie przedstawia się w jasnych barwach. Dominującym odcieniem jest niepewność, w obliczu której pozostajemy sami. Sami musimy oceniać i podejmować decyzje. Z tego powodu nie dziwi zwracanie się w stronę konkretnych doktryn, teorii i trzymanie się ich kurczowo. Oferują one gotowe odpowiedzi, porządkują otaczający nas chaos, usuwają niejednoznaczności, a do tego tłumaczą świat. Czasami proponują jedynie miarę, podług której możemy oceniać rzeczywistość, z którą się mierzymy, ale to już coś. Wizja niezastanawiania się, nierozstrzygania, niedokonywania wyborów samemu bywa kusząca.

Przypomina to ucieczkę od wolności, którą opisał Erich Fromm. Z tą różnicą, że amerykański psycholog i filozof niemieckiego pochodzenia pisał swoją pracę w kontekście nazizmu i kluczowe dla niego było zjawisko osamotnienia ludzi w nowoczesnych społeczeństwach poszukujących w tej ideologii odpowiedzi na nie. Zarysowana tu perspektywa na pierwszy rzut oka może się wydawać znacznie mroczniejsza, ponieważ przekracza ona konkretne historyczne doświadczenie, a wydobywa na wierzch kondycję nie człowieka nowoczesnego, lecz człowieka jako takiego w oparciu o nowoczesne głosy w wielkiej dyskusji ludzkości. Jednak wbrew pozorom jest to niezwykle optymistyczna wizja, która daje większą swobodę niż poszukiwania schronienia w wąskich ramach tej czy innej doktryny czy teorii. Zachęca do sięgania po różne doświadczenia i czerpania z nich pełnymi garściami.

Czasami można mieć wrażenie, że przy takim podejściu ludzie mogą sobie nie poradzić, a świat się rozpadnie. Jednak doświadczenie pokazuje, że potrafimy sobie radzić bez niepodważalnych doktryn. Przykładem z jednej strony są ci, którzy zrobili już taki krok i wyszli poza dotychczasowe swoje mniemania, a także ci, którzy pomimo zmian, jakie dokonały się w społeczeństwach Zachodu poradzili sobie.

W ostatnich latach wiele mówiło się o zmierzchu demokracji (Tak umierają demokracje Letvistskyego i Ziblatta, Zmierzch demokracji Applebaum, Faszyzm. Ostrzeżenie Albright, nieco wcześniej Wieczny powrót faszyzmu Riemena). Jeszcze inni wieścili zmierzch liberalizmu, a przynajmniej jego dotychczasowej postaci (Jan-Werner Muller, Mark Lilla). Ci szli zresztą śladami Johna Graya. Liczni konserwatyści nieustająco walczą z upadkiem cywilizacji i chcą jej bronić, usztywniając swoje podejście i doktrynując innych, by się do ich wizji dostosowali. Podobnie zresztą jak lewicowi autorzy utyskujący na koniec świata pracy i ideałów socjaldemokratycznych. W obliczu kryzysu są dwa wyjścia. Albo sztywno i niezachwianie trwać przy swoich przekonaniach i doktrynach, albo uelastycznić swoje podejście, co nie oznacza przecież rezygnacji ze stanowczości. Liberałowie mają większą skłonność do mniej doktrynalnego podejścia i chętniej czerpią z wielu doświadczeń, choć są wśród nich również tacy, którzy w doktrynie upatrują lekarstwa na społeczne bolączki. Wydaje się jednak, że gdy zmierzcha, smak wolności przynosi jazz intelektualny.

 

 

Wyimki:

– Filozofia pragmatyzmu pozwoliła wejść Ameryce na europejskie salony intelektualne.

– Jazz od swego zarania ma więc charakter konwersacyjny. To rozmowa muzyków, dialog improwizowany, a więc z konieczności opierający się na otwartości.

– Praktyka rządzi światem, a doświadczenie jest walutą cenną i pożądaną.

– Znajomość teorii, przywołanie jej w pamięci, odwołanie się do niej, a następnie przeprowadzenie rozumowania w oparciu o nią wymaga niechcianego przez nasz mózg wysiłku.

– Wszelkie piękne teorie, objaśniające niepodważalnie wszystko a niemogące zostać obalone należą do innego porządku i trzeba podchodzić do nich z dużą ostrożnością.

– Podziały i spory w demokracji opierają się w dużej mierze właśnie na preferencjach dotyczących baśni. Nie tylko tych ekonomicznych, ale i politycznych.

– Nowe słowa lub ich znaczenia natomiast otwierają przed nami nowe możliwości, nowe przestrzenie. Mogą zmieniać nasze myślenie o sprawach, łącznie z nastawieniem do nich.

– Sami musimy oceniać i podejmować decyzje. Z tego powodu nie dziwi zwracanie się w stronę konkretnych doktryn, teorii i trzymanie się ich kurczowo.

Dość już pochwały głupoty :)

Już najwyższy czas żeby cyniczni obrońcy ludu, sławiący mądrość prostego człowieka i jego niekwestionowaną wyższość moralną nad elitami intelektualnymi, przestali wreszcie wyznaczać kulturowe standardy. Już dość unikania krytyki bezmyślności, nieuctwa, naiwnej wiary w cuda i nieufności do nauki w obawie, że duże grupy społeczne poczują się obrażone, a krytyk zostanie uznany za przepełnionego pogardą do ludzi, wywyższającego się narcystycznego dupka.

Jak można się dziwić kryzysowi demokracji, skoro politycy głęboko chowają własne przekonania i raporty ekspertów, i kierują się wyłącznie wynikami sondaży pokazującymi aktualne oczekiwania większości społeczeństwa. To tym oczekiwaniom trzeba wyjść naprzeciw, jeśli chce się wygrać najbliższe wybory. Ale przecież te oczekiwania są w większości wynikiem osobistych doświadczeń życiowych, często odnoszących się do sytuacji tu i teraz. Jako takie, pozbawione są zarówno refleksji obejmującej szerszy przedział potrzeb społecznych, jak i refleksji na temat przyszłości. Trudno się temu dziwić, że człowiek zmęczony pracą zawodową będzie zwolennikiem skrócenia, a nie wydłużenia wieku emerytalnego. Trudno też się dziwić, że ludzie z trudem wiążący koniec z końcem będą bardziej zainteresowani szybką poprawą swojej sytuacji materialnej, aniżeli dalszym zaciskaniem pasa, popierając inwestycje, które mają przynieść korzyści w przyszłości. Trzeba od razu zaznaczyć, że dotyczy to nie tylko ludzi słabo wykształconych i interesujących się tylko tym, co ich bezpośrednio dotyczy, ale także większości społeczeństwa, bez względu na społeczny status i wykształcenie. Odsetek ludzi żywo interesujących się sprawami publicznymi i rozwojem kraju, którzy często gotowi są podporządkować temu swoje własne doraźne potrzeby, jest niewielki. Dotyczy to nie tylko Polski, chociaż w porównaniu z krajami Zachodu niedostatek edukacji obywatelskiej jest u nas szczególnie widoczny.

Jeśli politycy chcą być elitą przywódczą, mającą wyraźną, dobrze udokumentowaną wynikami badań naukowych, wizję rozwoju kraju, to muszą przede wszystkim być nastawieni na jej popularyzację, a nie na uleganie bieżącym naciskom. Tylko takim politykom przysługuje miano przywódcy i męża stanu, a nie tym, którzy gotowi są przyklaskiwać najgłupszym, a niekiedy nawet obrzydliwym pomysłom rasistowskim czy homofobicznym, w obawie żeby ich elektorat się na nich nie obraził. Właśnie w systemie demokratycznym polityk aspirujący do władzy powinien pozyskiwać zwolenników tłumacząc im i uzasadniając powody, dla których obrany przez niego kierunek działań będzie korzystny dla całego społeczeństwa. Przede wszystkim jednak on sam musi być o tym absolutnie przekonany. Tylko wtedy jego postępowanie będzie uczciwe, bo świadczy o rzeczywistej, a nie koniunkturalnej chęci służenia dobru kraju i jego obywatelom. Jeśli mu się nie uda pozyskać w ten sposób zwolenników, to albo musi zejść z politycznej sceny, albo skorygować swój program, czyniąc go bardziej strawnym dla większości obywateli. Występując z tej pozycji, polityk nie może wstrzymywać się od krytyki, a nawet surowego potępienia funkcjonujących w społeczeństwie poglądów i zjawisk niezgodnych z jego programem i wartościami demokracji liberalnej, a wynikającymi z uprzedzeń, teorii spiskowych, zabobonów, niesprawdzonych informacji i zwykłej niewiedzy. W ustroju demokracji liberalnej konieczny jest proces ciągłego konfrontowania i weryfikowania poglądów w mediach publicznych i w toku licznych debat. Wolność słowa służyć ma nie tylko swobodzie wypowiedzi, ale przede wszystkim natychmiastowej reakcji na wszystko, co zagraża prawom człowieka, praworządności i demokracji.

Trzeba wreszcie zrozumieć, że krytyka określonych postaw nie godzi w człowieka, tylko w jego poglądy i zachowania, które zawsze mogą ulec zmianie. Krytyk nie wywyższa się i nie pogardza człowiekiem, którego chce przekonać, że jest w błędzie lub czyni zło, jeśli go nie wyśmiewa i nie traktuje agresywnie lub protekcjonalnie, tylko cierpliwie i wyczerpująco tłumaczy swój punkt widzenia. Jeśli krytykę miałoby się traktować jako działanie pozbawiające człowieka krytykowanego godności, to należałoby zaniechać wszelkiej krytyki i wszystko akceptować jako prawdziwe, dobre i dopuszczalne. Czy do takiego absurdu chcą doprowadzić obrońcy zwykłego człowieka? Czy należy milczeć słuchając bredni antyszczepionkowców, tropicieli bożych cudów, sensatów upatrujących zbrodniczych zamiarów ludzi w świecie wpływowych? Przecież takie milczenie i pozostawienie tych ludzi samych ze swoimi głupotami oznacza właśnie pogardę do nich, w przeciwieństwie do podejmowania wysiłku wyleczenia z głupoty przynajmniej części z nich. Czy należy milczeć słuchając języka nienawiści skierowanego do ludzi nieheteronormatywnych, Żydów, Romów czy muzułmanów? Ten język nie tylko rani psychicznie, ale bywa również przyczyną zbrodni. Milczenie, w przekonaniu, że każdy ma prawo mówić, co chce, jest niczym innym jak współudziałem w zbrodni.

We współczesnej kulturze społecznej ludzie stali się zbyt wrażliwi na punkcie swojej godności. Z jednej strony jest to zjawisko pozytywne, bo służy obronie przed przemocą i dominacją. Z drugiej jednak strony taka postawa nieprzyjmowania krytyki i traktowania jej jako atak na własną godność, odbiera szansę uczenia się. Tę szansę odbierają ludziom z rozmaitymi dysfunkcjami nie tylko cyniczni, ale także zbyt egzaltowani obrońcy ludu, którzy wszelkie próby ich edukowania nazywają niegodnym pouczaniem ze strony przepełnionych pychą i pogardą przedstawicieli elit. Nawiasem mówiąc, to zabawne, kiedy przedstawiciele progresywnej lewicy i populistycznej prawicy, sami należąc do elity, używają tego określenia w znaczeniu pejoratywnym, chcąc przypodobać się ludowi. Ta hipokryzja jednoznacznie świadczy o ich rzeczywistym stosunku do ludzi niewykształconych. Obrońcy ludu twierdząc, że ich podopieczni nie potrzebują żadnej oświaty, bo ich niewiedza ma szczególną wartość, wyświadczają im niedźwiedzią  przysługę.

Ale dla polityków, dla których nie rozwój kraju, tylko samo dojście do władzy i związanych z nią profitów jest celem ostatecznym, hołd składany niewiedzy, zwanej ludową mądrością lub chłopskim rozumem, często okazuje się politycznym złotem. Zwłaszcza w takim kraju jak Polska, gdzie mimo masowości kształcenia staroświeckie metody i programy szkolnej edukacji owocują wstydliwie niskim poziomem czytelnictwa i zastraszająco wysokim odsetkiem ludzi dotkniętych funkcjonalnym analfabetyzmem, którzy co prawda czytać umieją, ale nie mogą zrozumieć treści czytanego tekstu. Zbyt wielu ludzi swoją wiedzę o świecie czerpie zatem z telewizji, rodzinnych i towarzyskich przekazów oraz niedzielnych kazań wysłuchanych w kościele.

To tych ludzi, mało odpornych na emocjonalne przekazy i łatwo ulegających prostackim wyjaśnieniom złożonych problemów, Kaczyński i jego akolici cynicznie przekonują, że są solą ziemi i niczego nie muszą zmieniać w swoich poglądach i zachowaniach. Co Kaczyński naprawdę myśli o tej soli ziemi, ujawnił były minister rolnictwa Jan Ardanowski, cytując jego słowa: „Chłopi są pazerni, daje im się parę złotych przed wyborami i na nas zagłosują”. Podczas swoich objazdów po kraju prezes PiS-u serwuje im dowcipy na temat transseksualizmu i kobiet zapominających o swojej podstawowej funkcji, jaką jest macierzyństwo. Rechot słuchających go odbiorców potwierdza słuszność jego strategii. Licząc na opór przeciwko zmianom i resentymenty swoich słuchaczy, prezes straszy ich również inwazją nihilistycznej kultury Zachodu i zagrożeniem ze strony Niemiec.

Telewizję publiczną PiS zamienił w partyjną, w której za sprawą Jacka Kurskiego prowadzona jest prostacka propaganda wzbudzająca negatywne emocje w stosunku do opozycji i wszelkich innych wrogów, których PiS mnoży nieustannie, w przekonaniu, że – jak to kiedyś powiedział Kurski – „ciemny lud to kupi”. Jest to telewizja, która ma trafiać do elektoratu PiS-u, dlatego w dziedzinie kultury hołduje najgorszym gustom, których bynajmniej nie zamierza zmieniać siląc się na jakąś misję edukacyjną. Disco polo i Zenek Martyniuk wystarczą aż nadto.

Wystarczyło trochę protestów w niektórych środowiskach przeciwko farmom wiatrakowym, aby PiS natychmiast wyszedł im naprzeciw, uzyskując dodatkowe punkty poparcia. Takie protesty zawsze się pojawiają, gdy powstają jakieś nowe instalacje techniczne, które z braku wiedzy podejrzewane są o zatruwanie atmosfery i negatywny wpływ na zdrowie. Do walki z wiatrakami stanęła Anna Zalewska, żeby było śmieszniej – była minister edukacji. Choćby na tym przykładzie widać wyraźnie cel tej partii, jakim jest utrzymanie władzy kosztem długofalowego interesu kraju. Przecież nawet politycy PiS-u muszą zdawać sobie sprawę, że już najbliższa przyszłość zarówno Polski, jak i świata zależy od zastąpienia paliw kopalnych odnawialnymi źródłami energii. Ale dla wygrania wyborów potrzebne jest poparcie tu i teraz, a znaczna część polskiego społeczeństwa wciąż przywiązana jest do węgla, którym podobno Polska stoi, a który jeszcze w PRL-u nazwano „czarnym złotem”. Dlatego prezydent Duda w Davos czy na forum Komisji Europejskiej może mówić o konieczności walki z kryzysem klimatycznym i prawach człowieka, ale w kraju, zwracając się do swoich wyborców, zasadniczo zmienia priorytety i mówi o dwustuletnich zasobach polskiego węgla, Unię Europejska nazywa wyimaginowaną wspólnotą a ludzie LGBT są dla niego ideologią, której żadne prawa nie przysługują.

Typowy dla środowisk cywilizacyjnie zacofanych lęk przed obcymi, nie tylko nie jest przez PiS osłabiany w obliczu światowego kryzysu imigracyjnego, ale wręcz przeciwnie, jest on wzmacniany. Kaczyński sięgnął w swoim czasie po nazistowskie argumenty obrzydzania imigrantów z odległych części świata, przypisując im nosicielstwo rozmaitych chorób. Beata Szydło, będąc premierem, często występowała przeciwko zachodniej polityce multi–kulti, przypisując jej wzrost przestępczości i aktów terroryzmu. Z kolei Mariusz Kamiński usiłował zdyskredytować, przy pomocy obscenicznych i wulgarnych filmów znalezionych w telefonie komórkowym jednego z uchodźców, jakiekolwiek formy współczucia i pomocy dla nieludzko przez polskie służby traktowanych przybyszów na granicy z Białorusią.

W czasie pandemii koronawirusa zanotowano w Polsce stosunkowo najwięcej w całej Unii Europejskiej przypadków zachorowań i ofiar śmiertelnych. Trudno się temu dziwić, skoro odsetek osób zaszczepionych należy do najniższych w Europie. Ruch antyszczepionkowy pojawił się na całym świecie, bo nigdzie nie brakuje podejrzliwych ignorantów i zwykłych głupców, ale chyba nigdzie poza Polską władza nie odnosiła się do nich z takim zrozumieniem. Doprowadziło to nawet do buntu i w rezultacie rozwiązania Rady Naukowej, składającej się z autorytetów medycznych, specjalnie powołanej przy Ministerstwie Zdrowia na czas pandemii. Lekarze mieli bowiem dość bezskutecznie wnoszonych postulatów i apeli, ignorowanych przez polityków. Ale lekarze to elita, a politycy PiS-u chcą być z ludem, w którym wielu niechętnie poddaje się sanitarnym restrykcjom i zaleceniom. Dlatego Andrzej Duda, swój chłop, oświadczył, że nigdy nie miał zaufania do szczepionek i ich nie brał. Beata Szydło wyraziła zaś przekonanie, że nie należy zmuszać rodziców, żeby szczepili swoje dzieci, bo przecież nikt dla tych dzieci nie chce lepiej niż ich rodzice. Cóż, jeśli się chce wygrać wybory trzeba stale wyczuwać skąd wiatr wieje. Opłakane tego skutki pojawią się w przyszłości, kiedy już nikt nie będzie pamiętał o przyczynach.

Przeciwstawiając się populistycznemu akceptowaniu wzorów kulturowych sprzecznych z wartościami demokracji liberalnej lub zasadą racjonalizmu, trzeba zerwać z poprawnością polityczną polegającą na unikaniu krytyki niektórych cech szerokich grup społecznych, traktowanej jako ich obraza. Liczy się bowiem intencja. Jeśli wytyka się komuś wady nie po to, by go wyśmiewać i pozbawiać szacunku, ale po to, by mu uświadomić ich negatywne skutki społeczne, polityczne lub ekonomiczne, to należy to robić nie licząc się z grymasami obrońców ludu. Tylko otwarte nagłaśnianie zaległości cywilizacyjnych w społeczeństwie może być punktem wyjścia do opracowania sensownego programu reform w systemie edukacji i poszukiwania skutecznych sposobów wyprowadzania ludzi ze stanu społecznej i politycznej indyferencji. Otwarte krytykowanie postaw szkodliwych dla demokracji liberalnej jest zatem obywatelskim obowiązkiem, a nie przejawem pychy przedstawicieli elit. Aby skłonić ludzi do wyrwania się z egoistycznej bańki i szerszego spojrzenia na dany problem, czasem wystarczy tylko zwrócić im uwagę na przyszłość ich dzieci. Sprzeciw przed wydłużaniem wieku emerytalnego czy przed ograniczeniami związanymi z obroną przed skutkami kryzysu klimatycznego, to nic innego jak skazywanie przyszłych pokoleń ma olbrzymie trudności. Do wielu ludzi ten argument może trafić. Nie trafi jedynie do tych, którzy chcą żyć w pozornie bezpiecznej iluzji i swój egoizm przesłaniają brakiem zaufania do wyników badań demograficznych i ekologicznych.

Populistyczna wrażliwość na krytykę utrwalonych w szerokich kręgach społecznych wzorów kulturowych przenosi się również niestety na niektórych przedstawicieli opozycji demokratycznej. Są oni skłonni ulegać pisowskiej demagogii, aby nie uchodzić za wrogów ludu. Tańcząc jednak tak, jak im PiS zagra, są jednak mało wiarygodni. Naśladując PiS nie wygra się wyborów. Zdecydowanie lepiej pozostać przy własnym zdaniu, nawet jeśli wydaje się bardzo niepopularne. Zawsze jest nadzieja, że może ono zyskać na popularności, jeśli się będzie umiało je wyjaśnić i uzasadnić. Niezrozumiała jest na przykład ucieczka polityków opozycji od kwestii wprowadzenia w Polsce waluty euro. Chcąc być w Unii Europejskiej, trzeba wcześniej czy później walutę tę wprowadzić. Jest to istotny warunek wzmocnienia integracji europejskiej. PiS, jak wiadomo, nie jest tym zainteresowany, podobnie jak dalszym uczestnictwem Polski w UE, którą traktuje jak wroga. Propaganda Zjednoczonej Prawicy zdołała więc już mocno obrzydzić Polakom euro zarówno argumentacją patriotyczną, jak i ekonomiczną. Opozycja robi jednak błąd nie zachęcając do przyjęcia europejskiej waluty, co w dłuższym okresie jest zarówno konieczne, jak i korzystne. To, że – jak wskazują wyniki sondaży – ponad 60% Polaków nie chce wprowadzenia euro, tym bardziej powinno skłaniać opozycję demokratyczną do zmiany tego stanu świadomości społecznej poprzez sensowne i uporczywie powtarzane argumenty.

Zadziwiający jest również stosunek opozycji do programu 500+. Zasadniczym jego błędem jest przecież kierowanie tego transferu do wszystkich rodzin, niezależnie od wysokości ich dochodów. Tymczasem w opozycji wydaje się dominować przekonanie, że dzięki temu ubogie rodziny nie czują się stygmatyzowane. Jest to kuriozalny punkt widzenia. W ten sposób kwestionuje się znaczenie zasiłków socjalnych kierowanych do osób społecznie upośledzonych, choćby wypłacanych w postaci zasiłków dla bezrobotnych czy rent inwalidzkich. Opozycja znów ulega w tym wypadku narzuconej przez PiS presji godnościowej nadwrażliwości. Ludzie potrzebujący pomocy ze strony państwa mogą czuć się urażeni wtedy, gdy władza nie dostrzega ich trudnej sytuacji, jak to dzieje się w przypadku osób niepełnosprawnych. Jeszcze raz warto powtórzyć: nie uda się wygrać z PiS naśladując tę partię lub unikając z nią sporu w sprawach kontrowersyjnych. Opozycja chcąc wygrać wybory musi się od PiS-u różnić, a nie być do niego podobna.

I wreszcie najświeższy przykład populistycznego usidlenia, w jakim znajduje się opozycja demokratyczna, dotyczący ustawy o Sądzie Najwyższym. Zaproponowana przez PiS ustawa, mająca odblokować środki z KPO, jest niezgodna z konstytucją i nie przyczynia się w istotny sposób do przywrócenia w Polsce praworządności. Jest też mało prawdopodobne, mimo zapewnień PiS-u, że Komisja Europejska zrezygnuje ze swoich postulatów i na podstawie tej ustawy zgodzi się na wypłacenie Polsce pieniędzy. Postępując zgodnie ze swoimi wartościami, opozycja powinna zatem głosować za odrzuceniem ustawy. Tymczasem, wstrzymując się od głosu, pozwoliła tę ustawę przyjąć. Skuteczny okazał się bowiem szantaż PiS-u, że przyczyniając się do odrzucenia ustawy, opozycja zostanie oskarżona o zablokowanie tak potrzebnych Polsce środków finansowych. Zadecydował zatem strach przed takim oskarżeniem, które mogłoby zniweczyć szanse opozycji na zwycięstwo w wyborach. Jeszcze raz udało się populistycznej władzy przekonać opozycję, że elektorat w większości stanowią ludzie, dla których praworządność jest abstrakcją, nie mającą większego znaczenia w porównaniu z ogromną sumą pieniędzy, które co prawda nie trafią bezpośrednio do ich kieszeni, ale są konkretem trafiającym do wyobraźni.

Jeśli jednak opozycja tak postrzega polski elektorat, przyznając w ten sposób, że nie zdołała go choć trochę zmienić przez osiem lat rządów PiS-u, to nie ma znaczenia czy dopuściła, czy nie, do przyjęcia tej ustawy, bo i tak skazana jest na wyborczą porażkę. Zmarnowano jeszcze jedną okazję, aby zademonstrować przywiązanie do swoich wartości i radykalnie odciąć się od PiS-u.

Chiny a wojna w Ukrainie [PODCAST] :)

W kolejnym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) rozmawia z Alicją Bachulską, analityczkę MapInfluenCE China w Polsce i członkinię China Observers w Europie Środkowo-Wschodniej (CHOICE). Przedmiotem rozmowy jest wpływ rosyjskiej agresji na Ukrainę w bardziej globalnym kontekście – z perspektywy Chin.

European Liberal Forum · Ep105 China and War in Ukraine with Alicja Bachulska

Leszek Jażdżewski: Jest 16 marca, minęło ponad dwadzieścia dni od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji w Ukrainie. Bardzo gorącym tematem jest to, jaki może być wpływ Chin na wojnę i ich udział w konflikcie, jeśli w ogóle jakikolwiek. Czy myśli Pani, że Chiny pomogą Rosji? A jeśli tak, to w jaki sposób?

Alicja Bachulska

Alicja Bachulska: To złożona kwestia. Po pierwsze wszystko zależy od definicji pomocy lub wsparcia. W ciągu ostatnich kilku dni słyszeliśmy doniesienia o tym, że Rosja rzekomo prosi Chiny o wsparcie wojskowe i gospodarcze wojny prowadzonej w Ukrainie. Niekoniecznie przełoży się to jednak na gotowość Chin do pozytywnego odniesienia się do tej prośby. Dzieje się tak dlatego, że stanowisko Chin w sprawie tej wojny jest w tej chwili bardzo niejasne, mimo że ogólnie widać, że Pekin opowiada się po stronie Moskwy, a nie reszty świata.

Sposób, w jaki Chiny mówią o wojnie, nie polega na używaniu terminu „wojna” w odniesieniu do tego konfliktu. Posługują się natomiast rosyjską terminologią, więc mówi raczej o „specjalnej operacji, która ma zapewnić bezpieczeństwo” na Ukrainie lub o „napięciach w Ukrainie”. Już samo to pokazuje, że Chiny nie starają się dyskursywnie wspierać Zachodu – stawiają na rosyjską interpretację bieżących wydarzeń.

Ponadto, jeśli weźmiemy pod uwagę szerszy kontekst i sposób, w jaki działa chińska polityka, to oczywistym jest, że Chiny nie mogą wypowiadać się radykalnie na temat tej wojny, ponieważ nadal działają w dość ścisłych ramach przyjętej polityki zagranicznej. Już w latach pięćdziesiątych, jeszcze pod rządami Mao Zedonga, Chiny przyjęły tzw. „Pięć zasad pokojowego współistnienia”, co oznacza, że ​​państwo posługuje się gotowym zestawem narracji, którymi się kieruje. Obowiązuje na przykład zasada nieingerencji w sprawy wewnętrzne innych krajów. Nie oznacza to oczywiście, że Chiny w ogóle się nie wtrącają, ale jedynie, że nie mogą być radykalne w swoich stanowiskach w zakresie komunikacji strategicznej.

Czy to oznacza, że ​​Chiny postrzegają ten konflikt bardziej jako zagrożenie dla swoich globalnych interesów? Czy raczej jako okazję do pozyskania większego wpływu na Rosję? Czy ta fałszywa neutralność odbije się czkawką i Chińczycy będą musieli zająć jakieś stanowisko, by uniknąć sankcji, czy też wesprą swojego sojusznika, Rosję? Czy aktualnie obrany kurs sprawdzi się na dłuższą metę?

Wszystko zależy od tego, jak rozwinie się sytuacja. Początkowo, na początku lutego, kiedy w Pekinie w dniu otwarcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich odbyło się spotkanie Xi Jinpinga i Putina, obaj przywódcy opublikowali dokument, który jest bardzo ważny z punktu widzenia przyszłej trajektorii ich stosunków między obydwoma krajami. Zawiera on wspólne oświadczenie dotyczące przyszłości ich stosunków międzynarodowych, w którym zarówno Moskwa, jak i Pekin deklarują chęć współpracy i pracy na rzecz przyszłości ładu międzynarodowego, który byłby bezpieczniejszy dla państw autorytarnych, takich jak Chiny i Rosja.

Pojawiło się wiele spekulacji, czy podczas spotkania Putin i Xi rozmawiali o rosyjskim planie inwazji na Ukrainę, na co wskazywać może spotkanie, które odbyło się dzień wcześniej – szczyt z udziałem ministrów spraw zagranicznych Chin i Rosji, na którym oficjalnie potwierdzili oni, że skoordynowali wspólną politykę wobec Ukrainy.

Nie wiemy, co to właściwie oznacza, ale możemy spekulować, że być może Rosja poinformowała Pekin o swoich planach. Prawdopodobnie przedstawiła Chinom najlepszy możliwy scenariusz, zgodnie z którym Rosja zakładała, że ​​wygra konflikt dzięki inwazji typu Blitzkrieg i przy niewielkim oporze ze strony społeczeństwa ukraińskiego. Mógł to być scenariusz, który został przedstawiony Jinpingowi. Ale to tylko przypuszczenie, ponieważ nie mamy żadnych dowodów na jego poparcie.

Niemniej jednak, Chiny mogły świadomie zgodzić się na taki scenariusz, gdyż nie zmieniłoby to międzynarodowego układu sił na tyle, by negatywnie wpłynąć na Chiny. Miała to być niewielka, szybka inwazja, która przełożyłaby się na powiększenie strefy wpływów Rosji w Europie Wschodniej. Plan ten jednak się nie powiódł, a kryzys się przeciąga.

Chiny doskonale zdają sobie sprawę z tego, że mogą ostatecznie znaleźć się po złej stronie historii. Pojawia się coraz więcej dowodów na okrucieństwa popełnione przez armię rosyjską, a Chiny, za sprawą cichego przyzwolenia na działania Rosji, są coraz częściej postrzegane jako aktor, który umożliwił tę wojnę.

Pozwolę sobie teraz zapytać o artykuł, który ostatnio wywarł duże wrażenie na społeczności międzynarodowej, a mianowicie o „Możliwe skutki wojny rosyjsko-ukraińskiej i wybór Chin” Hu Weia, wiceprzewodniczącego Centrum Badań Polityki Publicznej Biura Radców Rady Państwa – a zatem piastującego dość oficjalne stanowisko. Zdecydowanie odradza on udzielanie Rosji pomocy przez Chińczyków w konflikcie integrującym Zachód, w wyniku którego nie tylko mogłaby ponownie opaść żelazna kurtyna – od Bałtyku do Morza Czarnego – ale także skutkowałoby to konfrontacją krajów zachodnich z ich konkurentami. Czy artykuł, który z tego, co rozumiem, nie jest już dostępny w Chinach, odzwierciedla pogląd Chin na tę wojnę?

Przede wszystkim argumenty Hu Weia są bardzo przekonujące. Co ciekawe, autor napisał tekst odwołujący się do moralności, zamaskowany językiem polityki siły i realizmu. Ogólnie rzecz biorąc, jego głównym argumentem jest to, że Chiny powinny być bardziej elastyczne w swoim podejściu do Ukrainy, ponieważ milczące przyzwolenie Pekinu na wojnę może przynieść odwrotny skutek i popchnąć Chiny w bardzo poważny kryzys międzynarodowy z wieloma niezamierzonymi konsekwencjami.

Hu Wei skłaniał się również do opinii, że Rosja przegra tę wojnę i że Chiny powinny starać się zapobiec dalszej eskalacji i nie dać się wciągnąć w konflikt stworzony przez Putina. Pomimo tego, że wszystkie te argumenty brzmią bardzo przekonująco, zwłaszcza dla zachodnich czytelników z liberalnych demokracji, musimy jednak zdać sobie sprawę z szerszego kontekstu tej publikacji. Przede wszystkim, mimo że Hu Wei faktycznie jest wiceprzewodniczącym Centrum Badań Polityki Publicznej Biura Radcy Rady Państwa, to nie jest on decydentem. Jest w zasadzie publicznym intelektualistą o całkiem dobrej reputacji w państwie partyjnym, ale nie ma żadnej władzy. W tym miejscu, zrozumienie, czym jest „państwo partyjne” jest kluczowe.

Zasadniczo sposób, w jaki działają Chiny, nie polega na tym, że kraj ten posiada rozdział władzy między partią a instytucjami państwowymi. Zamiast tego instytucje państwowe odzwierciedlają strukturę partyjną. W każdym formalnym otoczeniu w Chinach partia jest silniejsza i dominuje nad wszelkiego rodzaju organizacjami państwowymi. W tym kontekście Hu Wei jest intelektualistą publicznym i chociaż może być dobrze i dość wysoko umocowany w tej hierarchii, to jego poglądy nie odzwierciedlają poglądów rządu centralnego ani najwyższego kierownictwa Komunistycznej Partii Chin (KPCh).

Zgadzam się z tym, co napisał o rzeczonym artykule na Twitterze James Palmer, Zastępca Redaktora w „Foreign Policy”. Według niego to, co napisał Hu Wei, jest dokładną analizą tego, co Chiny powinny zrobić, ale w żadnym wypadku nie wskazuje na to, co zrobią. Być może w państwie partyjnym są osoby, które podzielają jego poglądy, ale strukturalnie nie mają one wpływu na faktyczne procesy decyzyjne pod rządami Xi Jinpinga.

Co więcej, jak wspomniałeś, to, co stało się z tą publikacją, jest ostatecznym dowodem na to, jak nieistotny jest ten artykuł. Nie dość, że najpierw został ocenzurowany nie tylko w chińskich mediach społecznościowych, ale także na stronie internetowej medium, które pierwotnie go opublikowało – „US-China Perception Monitor”, niszowej publikacji internetowej z siedzibą w USA, o której większość chińskich internautów prawdopodobnie nawet nie wie, to wkrótce został całkowicie zakazany i jest obecnie niedostępny w Chinach kontynentalnych.

Tutaj dochodzimy do kwestii chińskiej cenzury internetowej i jej systemowego charakteru. Działa to tak, że tworzy jeszcze silniejsze bańki w porównaniu do tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni w niechińskim internecie. Nie oznacza to jednak, że w chińskim społeczeństwie nie pojawiają się żadne głosy sprzeciwu, a jedynie, że mamy raczej do czynienia z pewnego rodzaju „wyselekcjonowaną wizją postaw społecznych”. Możemy więc natrafić na wiele prorosyjskich treści, podczas gdy treści w stylu artykułu Hu Weia w zasadzie znikają z chińskiego internetu.

Miałem problem z tą analizą, ponieważ wydawało mi się, że została napisana przez zachodniego eksperta. Trudno było mi w to uwierzyć, zwłaszcza biorąc pod uwagę stanowisko piastowane przez Hu Weia. Wydaje się bowiem, że jest on również doradcą partii, czy to prawda?

Tak, ale wiąże się to dokładnie z tym, co powiedziałem o państwie partyjnym. Są doradcy, którzy nie są członkami struktur KPCh, ale jako doradcy często służą jako rodzaj zasłony dymnej dla demokratycznej wizji Chin, według której rząd rzekomo słucha różnych głosów, a następnie bierze je pod uwagę w formalnych procesach decyzyjnych.

Oczywiście w niektórych przypadkach to prawda. Nie sądzę jednak, że tak jest w tej sytuacji, biorąc pod uwagę późniejsze losy samego artykułu. Nie powinniśmy być zbyt optymistyczni i myśleć, że jest to obecnie dominujący pogląd rządu centralnego. Myślę, że jest on daleki od tego, co się obecnie dzieje.

Gdy Hu Wei sugeruje, że Chiny powinny unikać gry na dwa fronty i zrezygnować z neutralności, a zamiast tego wybrać pozycję dominującą na świecie, bo ostatecznie porażka Rosji oznaczałaby wzmocnienie Zachodu i izolację Chin, czy uważa Pani, że takie stanowisko może zostać przyjęte? Przez najbliższe otoczenie Xi Jinpinga lub przez szersze kręgi partyjne? Czy konfrontacja Chin ze Stanami Zjednoczonymi oznaczałaby, że ostatecznie Chiny raczej pośrednio wesprą Rosję? Wydaje się, że Chiny postrzegają świat zdominowany przez USA jako główne wyzwanie stojące przed tym krajem, zaś inne aspekty (stabilność międzynarodowa, globalizacja, rozwijająca się gospodarka itp.) jako kwestie drugorzędne.

To w dużej mierze zależy od tego, jak będzie ewoluował konflikt. Obecnie znajdujemy się w scenariuszu „pośrednim”, w którym Rosja zaangażowała się w przedłużający się konflikt. Chiny prawdopodobnie chciałyby, aby ten konflikt uległ deeskalacji, aby Moskwa nie została popchnięta do skrajności. Jeśli tak się stanie, Rosja może stać się bardziej nieprzewidywalna – a Chiny nie chcą znaleźć się w sytuacji, w której wspierają nieprzewidywalny reżim, który może prowadzić do dalszej eskalacji, a w której Chiny staną się jeszcze bardziej zmarginalizowane.

Napięcia między Chinami a Stanami Zjednoczonymi oraz Unią Europejską trwają już od kilku lat – zaczęły się jeszcze przed pandemią COVID-19. Jednak obecnie Chiny chciałyby, aby Rosja zaangażowała się w długofalową rywalizację z zachodnimi demokracjami, a jednocześnie była w stanie kontynuować rządy Putina wewnątrz kraju. Byłby to pozytywny stan rzeczy dla Pekinu z co najmniej dwóch powodów.

Przede wszystkim dlatego, że może to przełożyć się na poświęcanie przez Stany Zjednoczone mniejszej uwagi regionowi Indo-Pacyfiku. Chiny nie chcą rosnącej ingerencji na obszarze, który postrzegają za swoje własne podwórko – Morzu Południowochińskim, Cieśninie Tajwańskiej i szerszym regionie Indo-Pacyfiku. Co więcej, gdyby Rosja rzeczywiście zaangażowała się w tę długofalową rywalizację, nie prowokując dalszej destabilizacji wewnętrznej w swoich granicach, wpłynęłoby to negatywnie na ogólną kondycję zachodnich demokracji, ponieważ zmusiłoby je do skupienia się głównie na odpychaniu rosyjskiego zagrożenia płynącego z Moskwy i rosnącej sfery wpływów w Europie. Prawdopodobnie oznaczałoby to również, że Europa nie byłaby w stanie wystarczająco skupić się na tworzeniu jednolitego frontu przeciwko rosnącym Chinom.

Dodatkowo, najgorszym scenariuszem dla Chin zakłada, że Moskwa zawodzi w każdym aspekcie, a w Rosji dochodzi do zmiany reżimu, w efekcie której władza zostaje przekazana siłom prozachodnim. W tej chwili wydaje się to być scenariuszem niemal niczym z filmu science fiction, ale gdyby to się kiedykolwiek stało, Chiny pozostałyby jedynym wielkim globalnym graczem, jedynym systemowym konkurentem dla zachodnich demokracji. W efekcie, można przypuszczać, że kraj ten będzie coraz bardziej wyobcowany i zagrożony przez efekt uboczne sytuacji w Rosji wzdłuż ich wspólnej granicy.

Taki obrót spraw byłby dla Chin bardzo problematyczny, a kraj ten nie chce, aby ten scenariusz stał się rzeczywistością w najbliższym czasie. Jednak obecnie tym, co łączy Chiny i Rosję, jest ich wspólne przekonanie, że zachodnie demokracje wciąż stanowią zagrożenie dla ich reżimów – w Pekinie i Moskwie. Dlatego oba te kraje mają wspólną wizję przyszłego porządku światowego, w którym międzynarodowe zasady i standardy są w coraz większym stopniu ustalane przez państwa takie jak Chiny i Rosja. To z kolei przełożyłoby się na zdobycie przez nich silniejszej pozycji – nie tylko w kraju, ale także w instytucjach wielostronnych, na forach globalnych, w zakresie ustanawiania reguł, itp.

Jak już wspomniałam wcześniej, Chiny coraz bardziej obawiają się, że faktycznie mogą znaleźć się po złej stronie historii. Wiadomość o rzekomej prośbie Rosji o pomoc ze strony Chin w konflikcie na Ukrainie jest przykładem wywierania presji na Chiny, aby zdały sobie sprawę, jakie mogą być konsekwencje, jeśli światowa opinia publiczna uzna, że ​​Chiny w rzeczywistości umożliwiają prowadzenie tej wojny – a nie są zaś jedynie krajem, który próbuje w pewnym stopniu stanąć po stronie Rosji, a jednak wciąż pozostaje niejako w rozkroku.

Wydaje się, że Chiny mogą dużo stracić, jeśli nie odmówią poparcia wojny na Ukrainie. Nadal jednak nie wiadomo, co Rosja ma nadzieję uzyskać od Chin w zakresie wsparcia. Z drugiej strony, jeśli wizja Putina się nie zmaterializuje, Chiny poniosą strategiczną klęskę, dlatego prawdopodobnie na razie zachowają ostrożność. W przypadku eskalacji konfliktu trudniej będzie jednak utrzymać to pozornie neutralne stanowisko. Ale jest jeszcze jedna wojna, której wszyscy się spodziewają – czy wojna na Ukrainie rezonuje niejako z kwestią tajwańską? Czy jest to temat poruszany w Chinach? Czy istnieje jakiś związek między tymi dwiema kwestiami?

Jeśli chodzi o rzekome szczegóły pomocy wojskowej, jaką Chiny mogą udzielić Rosji, dziennikarz „Financial Times”, który jako pierwszy podał tę wiadomość do informacji publicznej, opublikował również dodatkowe informacje, które nie zostały jeszcze zweryfikowane – zarówno chińscy, jak i amerykańscy urzędnicy odmówili komentarza w tej kwestii. Jednak według owego dziennikarza pomoc wojskowa, o którą prosiła Rosja, miała mieć dość szeroki zakres. Chodziło ponoć nie tylko o konwencjonalny sprzęt, ale także wsparcie techniczne, czy nawet tak podstawowe wsparcie jak wojskowe paczki żywnościowe, które są produkowane w Chinach. Oczywiście nie jest to najbardziej zaawansowana pomoc, jaką można sobie wyobrazić. Jeśli to prawda, pokazałoby to, jak zła jest sytuacja w armii rosyjskiej.

Jeśli chodzi o kwestię tajwańską, to jest ona dość istotna. Przede wszystkim często myślimy o Tajwanie tak, jakby kraj ten był tylko pionkiem w szerszej grze mocarstw – tak często przedstawiają tę kwestię zarówno media, jak i niektórzy obserwatorzy. Zupełnie jakby Tajwan nie miał żadnej podmiotowości, samodzielnej władzy decyzyjnej, społeczeństwa obywatelskiego ani własnych interesów. Tak, oczywiście, nie jest.

Zarówno Chiny, jak i Tajwan bacznie obserwują to, co dzieje się na Ukrainie, bo to przede wszystkim test dla zachodnich demokracji i organizacji wielostronnych w zakresie ich reakcji. Myślę, że na samym początku inwazji Chiny i Rosja wierzyły w swoją własną propagandę o tym, że Zachód jest „zgniły” i niezdolny do okazania jakiejkolwiek solidarności w obliczu takiego zagrożenia. Jak wiemy teraz, dwa tygodnie po rozpoczęciu inwazji, tak się jednak nie stało. To, co udało się Putinowi zrealizować w zakresie przyspieszenia procesu budowania solidarności, jest bezprecedensowe. Z tego punktu widzenia jest to świetna lekcja dla Chin w zakresie tego, co może się wydarzyć, jeśli Pekin zdecyduje się zintensyfikować swoją grę – i choć pewnie nie dokona inwazji na Tajwan, to z pewnością zwiększy swoją taktykę destabilizacji w Cieśninie Tajwańskiej.

Sam Tajwan jest bardzo aktywny, jeśli chodzi o wspieranie Ukrainy – zarówno poprzez symboliczne akty wsparcia, jak i pomoc materialną dla ludności Ukrainy. Należy pamiętać, że nie chodzi tylko o dwa supermocarstwa – Chiny i Stany Zjednoczone – ale także o sam Tajwan, który ma własną podmiotowość i jest w stanie reagować na tego rodzaju zagrożenie. Mam nadzieję, że Chiny zdają sobie sprawę, że gdyby w Cieśninie Tajwańskiej wybuchła jakakolwiek wojna, Chiny skończą z własną Ukrainą – z Tajwańczykami, którzy mają bardzo wyrazistą tożsamość, która coraz wyraźniej nie jest zgodna z KPCh. Większość Tajwańczyków utożsamia się w tej chwili z Chińczykami w zakresie ich kultury, ale politycznie jest to społeczeństwo, które nie popiera ani metod, ani systemu politycznego Komunistycznej Partii Chin.

To prawda, że w tej rywalizacji wielkich mocarstw – walce Ukrainy z przeważającymi siłami rosyjskimi, a także w związku z bardzo dobrym stanem tajwańskiej obrony – nie powinniśmy ignorować tych mniejszych krajów, ponieważ mogą one być nie do strawienia dla większych sił. Szczególnie, jeśli społeczność międzynarodowa okazuje solidarność i wspiera je w czasie wojny lub wojny niekonwencjonalnej. To bardzo obiecujące przesłanie dla małych krajów z dużymi agresywnymi sąsiadami – takimi jak Rosja czy Chiny. Jest Pani ekspertem od narracji. Jak zmieniła się chińska miękka siła (soft power), aby mogła wpływać na zachodni dyskurs? Wygląda na to, że to był bardzo długi, ale udany proces. Jak możemy zdekonstruować chińską narrację, którą na Zachodzie uważamy za oczywistą?

Od dłuższego czasu panuje powszechne przekonanie, że miękka siła Chin jest dość słaba, jeśli chodzi o jej wpływ kulturowy. Że kraj ten nie posiada odpowiednika południowokoreańskiego K-popu czy K-Dramas, czy też japońskich mangi i anime. Moim zdaniem miękka siła Chin polega na rozwijaniu pewnych normatywnych narracji o naturze chińskiej państwowości, kultury i gospodarki. Wszystkie te narracje zostały w jakiś sposób znaturalizowane i zracjonalizowane w głównym dyskursie medialnym w Europie i Stanach Zjednoczonych.

W pewnym sensie istnieje zdroworozsądkowa wiedza, że ​​Chiny to kraj z 5000-letnią historią, że chińskie państwo jest niezwykle wydajne, jeśli chodzi o alokację zasobów, lub że Chińska Partia Komunistyczna planuje na dziesięciolecia, a nie lata. Dotyczy to także narracji o pokojowym rozwoju Chin i rzekomym braku zaangażowania w jakiekolwiek wojny czy agresywne konflikty. To są przykłady tego, co postrzegam jako formę miękkiej siły. Prawdopodobnie sam również spotkałeś się z tego rodzaju narracjami w debacie o Chinach.

Niestety te narracje, lansowane w ostatnich kilkudziesięciu latach przez chińskie media, intelektualistów i dyplomatów, a które prezentują swego rodzaju orientalizowaną wizję Chin jako pewnego odległego, ale przyjaznego kraju, nie stwarzającego ekonomicznych zagrożeń dla partnerów, często nie są zauważane. Narracja o zainteresowaniu Chin wyłącznie rozwojem gospodarczym i współpracą handlową bez upolitycznienia tych kwestii to kolejny przykład chińskiej miękkiej siły, która nie ma oparcia w rzeczywistości.

W samych Chinach, narrację o niedostatku może utrudniać istnienie miast-widm – wielkich miast, które powstały w całych Chinach z powodu boomu infrastrukturalnego po 2008 roku. Dużo się mówi o złej alokacji zasobów – pustych budynkach mieszkalnych i infrastrukturze, która nie była wykorzystywana od wielu lat.

Innym przykładem jest wspomniane planowanie długoterminowe. Jeśli przyjrzymy się, na przykład, jednej z najbardziej katastrofalnych polityk wprowadzonych przez KPCh, polityce jednego dziecka, to stoi ona w zasadzie w sprzeczności z przemyślanym planowaniem długoterminowym. W połączeniu z seksizmem i tradycyjnym preferowaniem dzieci płci męskiej, polityka jednego dziecka doprowadziła do jednej z najbardziej drastycznych nierówności płci na świecie – w ciągu zaledwie kilku dekad. Chiny stoją w obliczu ogromnego kryzysu demograficznego – nie tylko dlatego, że społeczeństwo ogólnie się starzeje, ale także dlatego, że miliony mężczyzn nie będą w stanie znaleźć partnerek.

Co więcej, kiedy przyjrzymy się, jak na przestrzeni lat konstruowano narrację „5000 lat historii” – liczba ta jest uznawana za oficjalną długość istnienia chińskiej historii, to liczba ta wydłużała się proporcjonalnie do tego, co Pekin chciał osiągnąć na arenie międzynarodowej. Im większe były ambicje Chin, tym dalej w przeszłość sięgała ich historia.

Jest wiele innych przykładów, o których mógłbym mówić w kontekście tworzenia tych narracji, ale to już temat na osobną dyskusję.

To naprawdę fascynujący temat. Sukces tych narracji niezależnie od faktów jest niezwykły. Pokazuje nam również, jak czasami zaniedbana sfera dyskursu publicznego lub polityki publicznej wysuwa się na pierwszy plan tego, jak postrzegamy walkę o władzę – i świat w ogóle. Możemy tylko życzyć sobie, aby nasze narracje były równie udane w Chinach, jak te chińskie na Zachodzie. Na koniec chciałbym zapytać, nieco bardziej ogólnie, jakie książki lub artykuły poleciłaby Pani w zakresie tematycznym, który właśnie poruszyliśmy?

Jeśli chodzi o stosunki chińsko-rosyjskie, to polecam świetny raport ekspertów z warszawskiego think tanku OSW Ośrodek Studiów Wschodnich „Oś Pekin-Moskwa: podstawy sojuszu asymetrycznego”. Ukazał się ona w listopadzie 2021 r. i stanowi bardzo obszerną, ale przystępną analizę rozwoju stosunków między Chinami a Rosją na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. To świetna lektura uzupełniająca dla tych, którzy nie są świadomi skali bliskości między tymi dwoma krajami i tego, jakie mogą być jej implikacje dla krajów takich jak Polska. Wszyscy autorzy, którzy brali udział w przygotowaniu tego raportu, znają język chiński lub rosyjski oraz biegle poruszają się w kulturowych i politycznych zawiłościach obu tych państw.

Kolejną publikacją, którą polecam, tym razem w związku z omawianymi przez nas narracjami, jest esej profesor Anji-Désirée Senz z Uniwersytetu w Heidelbergu, zatytułowany „Unmaking China’s Myths”. Jest to wprowadzenie do cyklu poruszającego tematykę mitów, z którymi często spotykamy się w debacie publicznej. To świetna i krótka analiza tego, jak to, w jaki sposób postrzegamy Chiny jest często kształtowane przez mity, a nie fakty. Autorka analizuje również, skąd biorą się owe mity i jakie założenia przyjmujemy, gdy je stosujemy.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify.


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Dwa różne Zachody w ciągu jednego tygodnia :)

Można opiewać dalekowzroczność tych polityków w krajach Europy Środkowej, którzy natychmiast po przełomie 1989 r. obrali kurs na maksymalną integrację naszych krajów z zachodnimi strukturami bezpieczeństwa i współpracy gospodarczo-politycznej. Można kreślić awaryjne plany polityki energetycznej wobec nadchodzącego zerwania handlowych relacji z Rosją. Jednego jednakowoż twierdzić nie należy. Nie należy mówić, że ta agresja była zaskoczeniem, że nie można jej było się spodziewać, że nie zostały popełnione karygodne grzechy zaniechania i chciwości. 

Wraz z bandycką agresją Rosji na Ukrainę doszło w naszej części świata do geopolitycznego przełomu porównywalnego z latami 1989-90. Można mówić o rozpoczęciu II Zimnej Wojny w Europie i w obszarze północnoatlantyckim. Można mówić, że ostatecznie skończył się czas odprężenia i „beztroskiego życia w słońcu”, którego symbolem pozostają dla państw Zachodu piękne lata 90-te XX w., kiedy największym kryzysem dla polityki w Stanach Zjednoczonych był skandal seksualny z udziałem prezydenta i jego stażystki. Można opiewać dalekowzroczność tych polityków w krajach Europy środkowej, którzy natychmiast po przełomie 1989 r. obrali kurs na maksymalną integrację naszych krajów z zachodnimi strukturami bezpieczeństwa i współpracy gospodarczo-politycznej – to dzięki tym działaniom położenie m.in. Polski różni się od położenia Ukrainy. Można kreślić awaryjne plany polityki energetycznej wobec nadchodzącego zerwania handlowych relacji z Rosją. Jednego jednakowoż twierdzić nie należy. Nie należy mówić, że ta agresja była zaskoczeniem, że nie można jej było się spodziewać, że nie zostały popełnione karygodne grzechy zaniechania i chciwości.

Ukraina płaci dzisiaj rachunek krwi za naiwność Zachodu. Naiwność, aby nie powiedzieć głupotę. Państwa zachodniej Europy – jedne mniej, a jednie bardziej – faszerowały przez dobre dwie dekady rosyjski reżim miliardami euro, kupując tam tanią energię. Wygodnie układały sobie życie. Korzystając z szerokiego strumienia ekologicznie znośnego gazu, mogły rezygnować powoli ze spalania trującego ludzkie płuca węgla czy z używania energetyki jądrowej, przed którą w wielu miejscach Europy rozlał się irracjonalny w znacznej mierze strach (jak się okazało, nawet awarię we własnej elektrowni w Czarnobylu Rosjanie byli w stanie przekuć w zyski ze sprzedaży innych typów energii w nieodległej przyszłości). Tymczasem Kreml za te pieniądze mógł zapychać dziury i gasić pożary w sypiącej się rosyjskiej gospodarce, ratować na bieżąco przed zapaścią swój system państwowo-administracyjny, podtrzymywać socjalnymi prezentami depresyjny naród na duchu, no i oczywiście finansować armię i budowę nowoczesnej broni, która teraz zabija Ukraińców.

Struktura makroekonomiczna Rosji pozwala dość łatwo oszacować, jakie byłoby położenie materialne tego kraju, gdyby usunąć z jego bilansu zyski sektora surowców energetycznych. Gdyby nie te zyski, kraj pogrążałby się w nędzy i marazmie, które zresztą raz po raz wyzierały, gdy na światowych rynkach ceny surowców zaliczały większe spadki. Jakie poszłyby za tym konsekwencje polityczne dla ludzi usiłujących rządzić zapadającym się w siebie okrętem – nie trudno przewidzieć. Dosięgnąłby ich gniew własnego narodu. Nie byłoby reżimu, nie byłoby potęgi militarnej, nie byłoby apetytów na ekspansję strefy wpływów. Byłoby skupienie się na pracy, na wyjściu z kryzysu, na reformach, na unowocześnianiu państwa, na celu wyjścia z biedy. Sąsiedzi Rosji byliby bezpieczni.

Rządy i narody z Europy środkowej, które mogły w toku swojej historii nieco lepiej zapoznać się z naturą i celami działań Rosji aniżeli mieszkańcy atlantyckich rubieży kontynentu, były świadome zagrożenia i przestrzegały przed nieuchronnymi skutkami krótkowzroczności, jaką była otwartość na szeroko zakrojoną współpracę handlową z Kremlem. Oczywiście, także i tutaj pojawiali się zwolennicy powiązania gospodarek w newralgicznych obszarach z Rosją. Nie brakowało nam Klausów, Zemanów, Ficów czy Orbanów. Byli to z reguły politycy ogarnięci rosyjską mentalnością i wizją państwa, gdzie oligarchizacja relacji władzy i dbałość o prywatne interesy swoje i kliki powiązanych z władzą bogaczy przesłaniają postawy propaństwowe, a przede wszystkim prowadzą do zignorowania potrzeb obywateli. Jednak pomimo istnienia tych polityków, świadomość geopolitycznej ofensywności i gotowości do agresywnych zachowań, jako elementów wkodowanych w kremlowskie DNA, była w Europie środkowo-wschodniej nieustannie rozpowszechniona.

Przez wiele lat liderom z naszej części kontynentu nie udawało się zaszczepić tej ostrożności politykom z tzw. starej Unii. Musieliśmy po wielokroć wysłuchiwać, że jesteśmy „chorobliwie i nieuleczalnie rusofobiczni”, czyli do szpiku kości uprzedzeni, tak że nie potrafimy racjonalnie myśleć o ułożeniu relacji europejsko-rosyjskich. Musieliśmy słuchać, jak bezwstydni i pazerni szefowie rządów nazywają Putina „kryształowym demokratą”, przyjmują w swoich willach, fotografują się z nim w saunach czy jacuzzi i zapewniają, że wszystko będzie dobrze. Że zawarcie wielomiliardowych kontraktów na dostawy ropy czy gazu nie stanowi żadnego zagrożenia geopolitycznego, ponieważ nie jest jednostronnym uzależnieniem. Rosja miała być od europejskiego pieniądza równie zależna, co Europa od rosyjskiego gazu. Sama groźba zerwania umów i zakręcenia kurka z pieniędzmi miały stawiać Kreml do pionu i uczynić wszelkie jego działania, które mogłyby pogorszyć relacje z Zachodem, niemożliwymi (tak jakby Rosja nie tworzyła zaskórników finansowych, podczas gdy Europa zaskórników gazowych tworzyć z podobnym rozmachem nie mogła). Ułożenie na dnie Bałtyku gazociągów Nord Stream 1 i Nord Stream 2 miało być „projektem czysto biznesowym”, a fakt że Rosja te większe moce przesyłowe chciała stworzyć drogą morską, prowadzącą przez wody międzynarodowe, a nie lądową przez Ukrainę czy Polskę, nie budził żadnych refleksji.

Zachodniej naiwności nie pogrzebała agresja Rosji na Gruzję w 2008 r. Ówczesny prezydent Francji pojechał na rozmowy rozejmowe i ogłosił sukces, bo Rosja powstrzymała ofensywę. Elementami tego „sukcesu” było jednak zachowanie pod kontrolą Moskwy dwóch regionów Gruzji, de facto od niej brutalnie odłączonych, o wejściu francuskiego państwowego GdF do projektu Nord Stream 1 i lukratywnej posadzie dla premiera Fillona nie wspominając. W tym samym czasie niektóre kraje Zachodu jednoznacznie zablokowały wszelkie inicjatywy zmierzające do wejścia Ukrainy i Gruzji na drogą ku członkostwu w NATO. Uruchomił się tutaj syndrom „nieumierania za Gdańsk”, a tymczasem przegapiono przecież idealny timing, aby objąć te kraje parasolem odstraszania NATO, co zapobiegłoby ofiarom wojen w Ukrainie, w 2014 r. i obecnie.

Ani kolejna agresja na Ukrainie, nielegalna aneksja Krymu i powtórzenie abchasko-osetyjskiego manewru w Doniecku i Ługańsku, ani zamachy podejmowane na terytorium Wielkiej Brytanii i w innych miejscach Europy, ani gehenna Chodorkowskiego, ani zabicie Niemcowa, ani otrucie Nawalnego – żadne z tych wydarzeń nie stanowiło impulsu dla ograniczenia rozmachu transferów gotówkowych na Rosję. Nic nie zmieniło się nawet wtedy, gdy rosyjskie ingerencje doprowadziły do wyjścia Brytyjczyków z UE i do wyboru szaleńca na prezydenta USA, który do zniszczenia NATO nie dał rady doprowadzić wyłącznie dzięki nadludzkiemu wysiłkowi urzędników państwa amerykańskiego, którzy głowę swoje państwa dyskretnie pacyfikowali i kanalizowali jego inicjatywy. Nic nie zmieniło jasne zadeklarowanie przez rosyjską doktrynę międzynarodową dezintegracji UE jako celu polityki i podjęcie się jego realizacji poprzez wspieranie wywrotowych i ekstremistycznych sił politycznych w niemal wszystkich krajach członkowskich UE, co doprowadziło do wejścia takich polityków do rządów w co najmniej trzech państwach Unii (Węgry, Włochy i Austria). Zachód nadal trwał w swojej naiwności i zabierał do hucznego otwarcia Nord Stream 2.

Gdy w minionym tygodniu wojska rosyjskie ponownie wkroczyły na Ukrainę, przed pierwsze dwie doby wydawało się, że i ten kolejny wstrząs nie wpłynie na odejście części Zachodu od postawy naiwności. Niektórzy usiłowali wyłączyć spod sankcji transakcje energetyczne. Inni blokowali odłączenie rosyjskich banków od systemu SWIFT, sugerując że to zbyt duży kaliber kar jak na taką małą, drobną wojnę. Choć rosyjskie czołgi stały kilkadziesiąt kilometrów od Kijowa, szykowały się na szturm miasta, na którego ulicach grasowały już grupy komandosów z zadaniem zgładzenia ukraińskiego prezydenta, nie zabrakło europejskich głosów nawołujących do odczekania dalszego rozwoju sytuacji. W tym momencie portal pornograficzny Pornhub, który zablokował internautom z Rosji całkowicie dostęp do swojej oferty, wydawał się bardziej zdeterminowany do stosowania antyrosyjskich sankcji na poważną skalę aniżeli niektóre rządy UE. Do teraz pozostaje wrażenie, że gdyby Kijów padł w drugim/trzecim dniu inwazji i zakończyłaby się ona już wtedy, to ta część Zachodu poszłaby drogą zaaranżowania się z tą sytuacją i ograniczenia sankcji do wymiaru symbolicznego. Ale może się mylę, oby.

Tak się w każdym razie nie stało. Prezydent, armia i naród ukraiński wykazały się nadludzkim bohaterstwem i po dzień dzisiejszy skutecznie bronią swojej stolicy przed bandyckim agresorem. Dla wszystkich stało się jasne, że uniknięcie jednoznacznej postawy wobec tego konfliktu jest niemożliwe. A że jest to, w czystej postaci, konflikt ukraińskiego dobra z rosyjskim złem, to stanowisko można zająć tylko jedno. W tym samym czasie więc, w ciągu jednego tygodnia, Zachód pokazał inne oblicze. Oblicze pozbawione ślepoty, oblicze człowieka, który dokonał wiekopomnego odkrycia. Niektórzy politycy zachodniej Europy powinni do dziś w zasadzie biegać w euforii i niekompletnym stroju po ulicach swoich miast i wrzeszczeć „Eureka!”.

W trzeciej dobie ukraińskiej walki z najeźdźcą każda z sankcji przestała wydawać się zbyt surowa. Na rosyjskie banki, przedsiębiorstwa i agendy spadły radykalne sankcje, które od poniedziałku po ataku obracają rosyjską gospodarkę w perzynę. Rubel stracił prawie połowę wartości, stopy procentowe powędrowały do poziomu 20%, giełda przestała funkcjonować, a od 3 marca można mówić o co najmniej technicznej niewypłacalności państwa. UE w ogóle, a Szwecja po raz pierwszy od 1945 r. zdecydowały się na dostawy broni ofensywnej krajowi toczącemu wojnę, Ukrainie. Cała Europa zamknęła przestrzeń powietrzną dla rosyjskich samolotów, faktycznie odcinając ten kraj od świata. UE zdecydowała o wyłączeniu sygnału mediów szerzących kłamliwą propagandę Kremla. Niemcy – wskutek fatalnej polityki Gerharda Schrödera i zainfekowania nią jego, współtworzącej rządy Angeli Merkel, partii SPD, najbardziej uzależniony od rosyjskiej energii kraj Europy – wdrożyły strategię redukcji i w końcu rezygnacji z kupowania gazu w Rosji, rozbudowują gazoporty, inwestują w jeszcze szybszy rozwój zielonych energii, nawet rozważają przedłużenie żywota swoich elektrowni atomowych. Dodatkowo zmieniają o 180 st. swoją politykę obronną i planują kolosalne inwestycje w wojsko. NATO w dalszym ciągu wzmacnia wschodnią flankę, robiąc dokładną odwrotność tego, co Rosja żądała w swoim grudniowym ultimatum. Nawet neutralna Szwajcaria przyłączyła się do finansowych sankcji przeciwko rosyjskim oligarchom. Międzynarodowa sieć prywatnych hakerów Anonymous pokazuje swoją przewagę nad rosyjskimi farmami w stylu „Fancy Bear” i wyłącza raz to strony internetowe rosyjskich mediów, raz systemy białoruskich banków, raz agencję prasową TASS, raz rosyjskie satelity szpiegowskie. Jako ostatnia, nawet FIFA – złożona z przyjaciół Putina quasi-mafia trzęsąca światową piłką nożną – wyklucza Rosjan ze wszystkich rozgrywek.

Putin przez blisko 20 lat inwestował w rosyjskie wpływy na Zachodzie. Przez pierwszych kilka lat – do roku 2007-08 – pokazywał głównie udawaną, przyjazną twarz. Od ataku na Gruzję zaczął stopniowo testować, na ile działań agresywnych może sobie pozwolić. Uzależnił kraje Europy od swojej energii i bawiąc się kurkami na rurach podnosił lub obniżał Europejczykom ceny, nieco ich sobie „wychowując”. Inwestował w „miękką dyplomację”, finansował Ligę Mistrzów, Schalke 04 czy Chelsea, a od czasu do czasu dopuszczał się na terenie państw UE zamachów terrorystycznych. Kupował polityków dwutorowo: zarówno ekstremistów – jako długofalową inwestycję w potencjalny chaos i rozpad zachodnich struktur politycznych; jak i byłych ale nadal wpływowych, bezbarwnych polityków z mainstreamu, którzy ułatwiali zakulisowe negocjacje nowych dealów biznesowych. Za każdym razem Europa liczyła euro i rachowała, jak bardzo się jej opłaca zawierać nowe umowy od strony ekonomicznej, a Kreml przeliczał te umowy wyłącznie od strony politycznej.

To był wyścig. Putinowi chodziło o to, aby uzyskać na tyle rozległe wpływy w Europie, aby ta pozwoliła mu na przywrócenie Ukrainy do rosyjskiej strefy wpływów. Putin chce bowiem przejść do historii jako ten, który naprawił „największą tragedię XX w.”, za którą uznał rozpad ZSRR. Ale to był wyścig, bo Putin ma prawie 70 lat i jego czas może się jeszcze nie kończył, ale jednak kres zaczynał na horyzoncie majaczyć. To dlatego w zeszłym roku uznał, że choć bezpieczniej byłoby jeszcze nieco bardziej Europę spacyfikować, to jednak już czas nagli. Wobec wyników sondaży musiał stracić nadzieję na zdobycie przez jego protegowaną prezydentury Francji, zaś Nord Stream 2 uznał pochopnie za bezpieczny ze względu na stopień ukończenia kolosalnej przecież inwestycji. Więc zaatakował.

Przeszarżował. Niezależnie od tego, jak militarnie zakończy się jego agresja na Ukrainę, to – tak czy inaczej – Putin w ciągu 5 dni zaprzepaścił całość zbudowanego na przestrzeni 20 lat na Zachodzie potencjału rosyjskiego. Tyle się mówiło w ostatnich latach o „przebudzeniu niedźwiedzia” i ono rzeczywiście jest faktem. Jednak w tej chwili większe wrażenie robi już przebudzenie Zachodu z letargu. Doszliśmy do momentu, w którym Marine Le Pen zleca skierowanie na przemiał milionów ulotek wyborczych, na których pozuje do zdjęcia z Putinem. Rosja stała się wrogiem całego Zachodu. Dzisiaj już nikt nie zastanawia się, jak i na ile można się z Putinem układać i robić z nim interesy. Dzisiaj bardziej Zachód interesuje dylemat, czy udałoby się i w jaki sposób najlepiej byłoby wpakować Putinowi kulę w łeb.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

„W Europie nie ma rzeczy niemożliwych” – rozmowa z ambasadorem Tomaszem Orłowskim :)

Wojciech Marczewski: W porównaniu do 2014, dziś przyczyny rosyjskiej agresji nie są aż tak klarowne. Skąd decyzja Putina o eskalacji akurat teraz?

Tomasz Orłowski: W moim przekonaniu istnieją bardzo jasne przyczyny, dla których Putin zdecydował się na te działania właśnie w tej chwili. Podstawowa różnica polega na tym, że zajęcie Krymu było fundamentalnym podważeniem wszelkich zasad, którymi rządziło się bezpieczeństwo europejskie w praktyce od 1945 roku. Dziś z kolei jesteśmy niemalże przyzwyczajeni do tego, że Putin nie uznaje żadnych zasad i prawa międzynarodowego, jeśli w jakikolwiek sposób go krępują.

Wracając jednak do czynników, dla których Putin wybrał ten moment. W moim przekonaniu sprawa jest o tyle czytelna, że początek roku 2022 charakteryzuje kilka szczególnych czynników. Po pierwsze, administracja Joe Bidena jeszcze nie zdążyła obsadzić wszystkich wysokich stanowisk w zakresie polityki zagranicznej. Co prawda jest to normalny proces w systemie amerykańskim, ale w obecnej sytuacji z pewnością bardzo niekorzystny jest brak doświadczonych urzędników. Dodatkowo sam Biden, pomimo swojej ogromnej wiedzy i doświadczenia z zakresu polityki międzynarodowej, jak na prezydenta na początku kadencji, porównywalnego moim zdaniem jedynie z Bushem Seniorem, nie jest już w pełni sił i energia jaką miał 20 lat temu, dziś musi słabnąć. Tak więc pierwszym czynnikiem jest możliwość wykorzystania potencjalnie słabszego przygotowania administracji amerykańskiej.

Drugim czynnikiem jest ewidentnie zmiana rządu w Niemczech. Zmiana, która ma charakter wręcz historyczny. Najdłużej urzędujący kanclerz RFN odchodzi po 16 latach i władzę obejmują ludzie, którym zwyczajnie brak tego doświadczenia. Znamiennym było, gdy przy pierwszej wizycie nowej minister spraw zagranicznych Niemiec Annaleny Baerbock wszyscy trzymali kciuki, aby nie popełniła większych błędów. To po prostu na dzisiaj nie są ludzie pokroju np. Hansa Dietricha Genschera, który był politykiem na miarę Kissingera w Europie. Więc drugim czynnikiem jest rząd niemiecki, który jest wyraźnie niedoświadczony.

Trzecim czynnikiem jest Francja, która wchodzi w kampanię wyborczą, co powoduje, że uwaga prezydenta Macrona siłą rzeczy będzie skupiona jest na walce o reelekcję. Tym samym Putin stawia go w bardzo trudnej sytuacji, bo nagle musi zajmować się również obecnym kryzysem.

Jest Wielka Brytania, która utraciła wiele ze swojej pozycji po Brexicie i pod rządami Borisa Johnsona.

Na samym końcu dochodzi jeszcze Polska. Polska, która za rządów PiS stała się na arenie europejskiej, jak głosi francuskie powiedzenie, wielkim niemową. Jesteśmy dużym i potencjalnie wpływowym państwem, które ze względu na niskie zaufanie międzynarodowe do rządu, niestety nie ma tak znaczącego głosu, jaki mogłoby mieć i jaki mieliśmy właśnie w 2014.

Zatem widzę powody zewnętrzne, dla których Putinowi opłaca się właśnie ten moment i uważam, że termin ten jest wybrany celowo. Po wojskowemu można by rzec, że jest to właściwy moment na atak.

Wojciech Marczewski: Putin ma powody obawiać się poszerzenia NATO?

Tomasz Orłowski: Przede wszystkim należy przypomnieć, że w ostatnim czasie nie pojawił się na agendzie temat przystąpienia Ukrainy do NATO. Został dzisiaj całkowicie sztucznie stworzony przez Rosję jako pretekst. Jeśli spojrzymy na dokumenty wszystkich szczytów NATO w ciągu ostatnich lat, za każdym razem jest w sposób niemalże liturgiczny przypomniana zasada otwartych drzwi sojuszu, ale nie były poczynione żadne kolejne konkretne kroki, które mogłyby być przyczyną zaniepokojenia Rosji. Przystępowanie do NATO jest długim i złożonym procesem. W tym procesie zdecydowanie nie ma na dzisiaj po stronie NATO jednolitego przekonania co do członkostwa Ukrainy, a jak dobrze wiemy, konsensus jest w tym wypadku konieczny. Zatem dzisiaj taki temat nie istnieje po stronie NATO. Co więcej, nawet ze strony Ukrainy nie było w ostatnim czasie żadnych nowych kroków.

Rosja albo zaczyna panikować, albo, co jest dużo bardziej prawdopodobne, tworzyć fałszywy pretekst. To bardzo klasyczna robota rosyjska w tym zakresie. Tak jak fałszywą przyczyną jest wsparcie dla separatystów w Donbasie, tak fałszywą przyczyną jest nagle ten krzyk, jakby coś się miało wydarzyć. Co więcej, proszę zwrócić uwagę, że Rosja już nie mówi jedynie o członkostwie Ukrainy w NATO, ale o obecności sił NATO na terenie państw flanki wschodniej. Państw, które od lat do NATO należą. Zaszli nawet dalej, krytykując wręcz samo członkostwo państw, które przystąpiły do sojuszu po 1997.

W moim przekonaniu mamy do czynienia z najbardziej brutalną formą licytacji pokerowej. Licytacji, w której licytujemy bardzo wysoko, licząc, że ugramy “coś”. Ja przy tej okazji bardzo często powtarzam słynną radę, którą Lenin udzielał bolszewikom, żeby używać techniki bagnetu. Mówił, aby zagłębiać się bagnetem, dopóki nie poczujemy oporu, kiedy poczujemy opór — wycofać się. Moim zdaniem Putin gra właśnie techniką bagnetu. Próbuje i sprawdza, w którym momencie nastąpi reakcja Zachodu. Bardzo wielu obserwatorów sądzi, że już się przeliczył. Reakcja zachodu pokazała absolutną i bezwzględną jedność i zdecydowanie. Jestem przekonany, że oglądając samoloty lądujące na lotnisku w Rzeszowie, Putin miał poczucie, że nie osiągnął tego, co zamierzał. Czyli będzie nadal podbijał stawkę.

Wojciech Marczewski: A co dokładnie było zamierzone? Aneksja jest dla Putina realną opcją?

Tomasz Orłowski: Moim zdaniem nie. Aneksja nie byłaby ani opłacalna, ani de facto możliwa. Gdyby Rosja próbowała wkroczyć na Ukrainę, to miałaby powtórkę z Afganistanu. Taki byłby dla niej koniec. W moim przekonaniu status quo jest dla Putina bardzo wygodny. Ukraina musi prowadzić dzisiaj już siódmy rok wojnę. Zamiast poświęcać swoje środki na reformowanie państwa, na poprawienie swojej infrastruktury, na unowocześnianie kraju, musi wydawać pieniądze na wojnę. To jest ok. 20% budżetu państwa. Proszę tylko pomyśleć, poza stratami ludzkimi, jakie to jest obciążenie dla Ukrainy, jak to osłabia również rządzących, którzy nie mogą spełniać obietnic wyborczych. Dla Rosji taki gnijący konflikt, bo inaczej określić się go nie da, jest rzeczą bardzo wygodną.

Putin może więc śmiało zakładać, że destabilizacja Ukrainy i utrzymanie gnijącego konfliktu, opłaca mu się dużo bardziej niż aneksja. Aneksja oznaczałaby przede wszystkim koszty. Koszty związane zarówno z samą inwazją i późniejszą okupacją, jak i koszty w postaci sankcji. A Zachód powiedział mu bardzo wyraźnie, że żarty się skończyły. To już nie jest kwestia trzeciorzędnych bankierów, którym będą blokować konta w Londynie. Teraz sankcje będą uderzać bezpośrednio w interesy rosyjskie i bezpośrednio we własności Putina za granicą — to już nie są przelewki.

W związku z tym nie uważam, żeby w interesie Putina leżało zmieniać strategię, którą przyjął w odniesieniu do Ukrainy. Ta strategia destabilizacji działa też w innych postsowieckich republikach. Wystarczy, że spojrzymy na Naddniestrze czy Górski Karabach. Nie przypadkiem głównym rosyjskim negocjatorem jest dzisiaj Dmitrij Kozak, przed laty autor planu pokojowego dla Mołdawii, który faktycznie miał uczynić ten kraj zakładnikiem weta Naddniestrza. Strategia polegająca na destabilizacji i osłabianiu jest zwyczajnie skuteczna. A słaba Ukraina jest rzecz jasna w gospodarczym i politycznym interesie Rosji.

Wojciech Marczewski: W swoim ostatnim artykule dla Le Monde porównuje Pan aktualny kryzys do zimnej wojny. Jakie widzi Pan podobieństwa?

Tomasz Orłowski: Przez moje przyzwyczajenia do umiaru dyplomatycznego, jak i jako badacz i historyk, jestem przeciwny takim dosłownym porównaniom do wydarzeń z przeszłości.  Widzę jednak, że nagle coraz częściej pojawia się w poważnych wypowiedziach pojęcie zimnej wojny, że to, co się dzieje obecnie między Zachodem i Rosją to jest przywrócenie języka zimnowojennego, gdzie świat dochodzi do granicy otwartego konfliktu. I jak wiemy z historii, czasem były sytuacje, w których tylko przypadek spowodował, że ten konflikt nie wybuchł. Otóż znajdujemy się dzisiaj w sytuacji przywrócenia języka stosowanego na podobieństwo zimnej wojny.

Widzę tu również poniekąd strukturalne podobieństwo do kryzysu kubańskiego. Wówczas w ostatniej chwili udało się to napięcie obniżyć, właśnie za pomocą dialogu na najwyższym szczeblu. Myślę, że dialog jest dzisiaj również potencjałem rozwiązania kryzysu. O ile dialog w tamtych czasach był dialogiem między Stanami Zjednoczonymi a Moskwą, tak dziś wydaje mi się, że dużo właściwsze byłoby, żeby był to dialog trójstronny, gdzie Europa jest też obecna na równych prawach. Nie dlatego, że nasze interesy różnią się od amerykańskich, ale dlatego, że posiadamy dzisiaj już podmiotowość, której wówczas Europa nie posiadała. No i dla tego, że Putin wyraźnie dał do zrozumienia, że nie życzy sobie jej obecności przy stole negocjacji. Jest to zasadnicza różnica. Niestety, polityka zagraniczna Unii nie jest przygotowana na zarządzanie takimi konfliktami.

Wojciech Marczewski: W Le Monde mówił Pan, że to kwestia braku wspólnej polityki zagranicznej.

Tomasz Orłowski: Właśnie. Wynika to z kilku czynników. Po pierwsze możemy mieć podejrzenie, że największe państwa członkowskie Unii nie znajdują swojego interesu w tym, żeby wspólna polityka zagraniczna ingerowała w ich stanowisko. Zobaczmy, że dzisiaj wszystkie rozmowy, zarówno z Rosjanami, jak i z Amerykanami, prowadzi albo kanclerz Niemiec, albo prezydent Francji. Czyli mamy cały czas tych dużych graczy, którzy nie są szczególnie zainteresowani, żeby wiązać im ręce wspólną europejską polityką zagraniczną.

Niestety w ramach wypracowywania wspólnej polityki, wspólnego podejścia wszystkich państw członkowskich, nie znajdujemy wspólnoty we wszystkich kwestiach. Polska wskazywała na to wielokrotnie. Niepokojący jest zwłaszcza brak wspólnej polityki wobec Rosji. Jesteśmy w stanie wypracować wspólną politykę w odniesieniu do Mjanmy czy Wenezueli, jednak na własnym podwórku mamy ogromne braki. To jest bardzo poważny problem. Polityka zagraniczna nadal nie poszła do przodu. Jest dodatkiem do indywidualnych polityk zagranicznych państw członkowskich, a nie ich sumą. Moim zdaniem ten problem jest dzisiaj widoczny z pełną jaskrawością.

Wojciech Marczewski: Wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa Josep Borrell  sugerował, że istotna jest też słabość militarna Unii.

Tomasz Orłowski: Moim zdaniem wymiar wojskowy nie ma tutaj większego znaczenia. Widzę w tym swoistą excuse wobec niewidoczności Europy. Wymiar wojskowy jest konsekwencją posiadania wspólnej polityki zagranicznej. Dopiero, jeśli postawimy sobie wspólne cele w polityce zagranicznej, dostosowujemy do nich instrumenty. Jednym z instrumentów prowadzenia polityki zagranicznej jest właśnie wymiar wojskowy. Zatem najpierw trzeba mieć politykę zagraniczną, żeby chcieć posługiwać się wymiarem wojskowym, a nie odwrotnie.

Wojciech Marczewski: Realne uwspólnotowienie polityki zagranicznej jest możliwe? Czy państwa członkowskie nie mają jednak zbyt odmiennych interesów?

Tomasz Orłowski: Przypomina mi się tutaj debata o stworzeniu euro jako wspólnej waluty. Niemcy były kategorycznie przeciwne. Marka była w Niemczech symbolem stabilności, a może wręcz tożsamości państwa. Ponadto nie chciano aby decyzje dotyczące pieniądza niemieckiego były podejmowane przez Bank Europejski. Pomimo ich oporu, euro powstało i funkcjonuje od dwudziestu lat. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne wydawało się, żeby jedynie pięć lat po Drugiej Wojnie Światowej, Francja i Niemcy zdecydują się na uwspólnotowienie produkcji węgla i stali. A jednak coś, co wydawałoby się nie do osiągnięcia, stało się faktem. Pamiętam też, że duże państwa, które miały niegdyś po dwóch komisarzy w Komisji Europejskiej, zrezygnowały z tego przywileju. Zrezygnowały właśnie w imię integracji i usprawnienia Komisji. To również wydawało się absolutnie niemożliwe. Ja myślę, że w Europie nie ma rzeczy niemożliwych. Potrzeba woli, zdecydowania i cierpliwości.

Jean Monnet, twórca EWWiS i w zasadzie człowiek, który stworzył nie tylko koncepcję, ale i formę dochodzenia do jedności europejskiej, uważał, że Europa zawsze dokonuje postępu w sytuacjach kryzysowych. Kryzys wyzwala energię, odwagę i ułatwia przekroczenie granic, które inaczej byłyby trudne do przekroczenia. Z tego powodu wcale nie jestem pesymistycznie nastawiony. Być może obecna sytuacja ułatwi Europie dalszą integrację i stworzenie bardziej wyrazistej wspólnej polityki zagranicznej.

Europa była nieobecna w trakcie rozmów w Genewie. Rosja wyraźnie powiedziała, że nie życzy sobie Europejczyków przy stole. Moim zdaniem to jest wyraźny sygnał ze strony Rosji, że obawia się sytuacji, w której Europa będzie silniejsza, bo będzie mówiła jednym głosem. Decyzja Putina, żeby blokować obecność Europejczyków, powinna być dla nas bardzo mocnym sygnałem, że tym bardziej powinniśmy się do siebie zbliżać.

Wojciech Marczewski: Wydaje się, że doskonale rozumie to prezydent Macron, który maluje się na swego rodzaju przywódcę Europy. Czy pod jego przewodem możliwe byłoby utworzenie faktycznej wspólnej polityki zagranicznej, czy raczej byłoby to jedynie przedłużenie interesów Francji?

Tomasz Orłowski: Zachowanie Macrona kojarzy mi się nieco z prezydentem Sarkozym. Za poprzedniej prezydencji francuskiej w 2008 Sarkozy również leciał na rozmowy do Rosji w roli przedstawiciela całej Unii Europejskiej. Wówczas próbował zatrzymać konflikt z Gruzją. Problem polega na tym, że gdy Sarkozy negocjował z Putinem, pełnił istotnie funkcje przewodniczącego Rady Europejskiej, więc jego pozycja była uzasadniona. Po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego, który ustanowił stałego przewodniczącego Rady, państwo spełniające rotacyjną prezydencję nie ma już prawa rościć sobie tytułu “prezydenta Europy” jak przedstawiał się wtedy Sarkozy.

Myślę, że wiele państw miałoby problem z organizowaniem wspólnej polityki zagranicznej poza normalnym układem instytucjonalnym Unii. Byłoby fantastycznie, gdyby przywódcy tacy jak Macron poparli instytucje europejskie, a nie próbowali przejmować ich role. Z tym mam problem.

Oczywiście dotknął pan ważnego problemu. Czy Francja próbowałaby czynić ze wspólnej polityki zagraniczne instrument swojej własnej polityki? Dla licznych państw członkowskich to jest powód do podejrzliwości To jest niedopuszczalne. To by się nie powiodło. Co ważniejsze, to by bardzo nadwyrężyło wiarę w dalszy rozwój wspólnej polityki zagranicznej. Dlatego myślę, że każdy, kto chce doprowadzić do zwiększenia roli wspólnej polityki, powinien sobie życzyć nie tyle aktów ze strony pojedynczych liderów, ile poparcia wszystkich państw członkowskich dla wspólnej polityki zagranicznej.

Wojciech Marczewski: Wspólna polityka, według Macrona, miałaby być niezależna od NATO. Taka retoryka nie szkodzi sojuszowi?

Tomasz Orłowski: Tu oczywiście trzeba się odwołać do słynnej wypowiedzi Macrona o śmierci klinicznej NATO. Potem tłumaczył, że nie mu chodziło o życzenie, a jedynie opis stanu faktycznego. To był jedynie wyraz zaniepokojenia. Jednak uważam to za dużą niezręczność ze strony państwa członkowskiego Sojuszu, które było wobec niego zawsze najbardziej krytyczne. Co ważniejsze, gdy sytuacja się zmieniła, Macron słowa te wycofał.

Być może to, co dzieje się dzisiaj będzie najlepszym dowodem, że NATO jest już sprawne, że nie tylko posiada cele w niezmienionej formule, ale w dodatku ma idealnie funkcjonujące struktury decyzyjne i wykonawcze. Ja myślę, że ostatnie parę dni wyraźnie pokazuje, że nie ma w sojuszu żadnych śladów niedrożności mózgu. Bardzo dobrą okazją do tego, żeby w jasny sposób pokazać skuteczność i jedność NATO będzie szczyt madrycki i przyjęcie nowej koncepcji strategicznej. Być może doświadczenia obecnej sytuacji wpłyną również na wyostrzenie tej koncepcji.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o przyszłości nie sposób nie wspomnieć o wyborach we Francji. Czy w razie porażki Macrona możemy się spodziewać przetasowań w polityce Francji?

Tomasz Orłowski: Dziś jedynymi prawdziwymi konkurentkami Macrona są Valérie Pécresse i Marine Le Pen. W teorii walczy też Eric Zemour, jednak sondaże dają mu dużo mniejsze szanse w drugiej turze. Pécresse jest doświadczonym politykiem, była doskonałą minister szkolnictwa wyższego i bardzo dobrze funkcjonującą przewodniczącą regionu stołecznego Île-de-France. To region tworzący jedną trzecią PKB Francji, czyli więcej niż całe PKB naszego kraju. Jej doświadczenie w zakresie zarządzania dużym zespołem jest więc ogromne. W polityce zagranicznej bardzo jasno nawiązuje do Sarkozy’ego. Musimy pamiętać, że to właśnie Sarkozy zdecydował się na powrót Francji do zintegrowanej struktury wojskowej NATO. Zatem ja nie widzę najmniejszych zagrożeń ze strony Pécresse, jeśli chodzi o politykę transatlantycką. Różnic programowych można się prędzej doszukiwać w kwestiach związanych z Unią, jednak i tak są drugorzędne, nie dotyczą funkcjonowania i samej natury Unii.

Zupełnie co innego stanowi Marine Le Pen. Le Pen podważa wszystkie elementy obecnej polityki, w tym polityki zagranicznej Francji. Jest politykiem antysystemowym i antyrepublikańskim. Uderza w podstawy polityki zagranicznej, a nawet zapowiada wyprowadzenie Francji ze struktur wojskowych NATO. Natomiast dziś jest już jasne, że Francuzi w żadnym przypadku nie życzą sobie wyjścia z Unii. Francuzi nie są zadowoleni ze wszystkiego, chcieliby innej Unii, większych wpływów, innej polityki, ale większość Francuzów nie widzi alternatywy dla Unii, ani nie chce żadnej alternatywy. Z tego powodu w kwestiach polityki europejskiej Le Pen jest, jak to mówią Francuzi, évasive. Ucieka od jasnej odpowiedzi i stara się być dużo bardziej zachowawcza, niż głoszą obiegowe opinie.

Wojciech Marczewski: Mówi Pan o absolutnej jedności w NATO. Niemcy nie są tego zaprzeczeniem? Mieliśmy szeroko skrytykowane wypowiedzi byłego już szefa niemieckiej marynarki, Kanclerz Scholz długo nie był w stanie jasno postawić kwestii sankcji i pomocy Ukrainie, a w tle wciąż mamy Nordstream 2. Z czego wynika to niejednoznaczne podejście Niemiec?

Tomasz Orłowski: Tradycja polityki zagranicznej Niemiec polega na dobrowolnym ograniczaniu własnej siły w polityce zagranicznej. Łatwo mogą jednak wpaść w pułapkę. To podejście wypływa z bardzo głębokiego rozumienia historii. Niemcy starają się nie budzić u partnerów złych skojarzeń z przeszłością. Zastępują więc wszystkie formy dyktowania, kulturą dialogu. Z tego powodu Niemcy cały czas uważają, że z Rosjanami wszystko da się osiągnąć, właśnie rozmową. Naturalnie wielu z nas może pytać, czy to powoływanie się na dialog jest szczere, czy tylko stanowi dobrą wymówkę. Szczególnie, że czuje się parcie niemieckiego biznesu na rzecz kontynuacji współpracy z Rosją, która jest zarówno egoistyczna, jak i niebezpieczna. Jednoznacznej odpowiedzi nie jestem w stanie udzielić. Jednak w Niemczech istnieje coraz silniejszy nurt polityków, ekspertów i dyplomatów, chociażby Wolfgang Ischinger, którzy uważają, że od Niemiec powinno się teraz oczekiwać dużo bardziej jednoznacznego stanowiska w kwestii Ukrainy i Rosji.

Z kolei Nordstream 2 jest dla nas symbolicznym przykładem tego, jak nie powinny wyglądać stosunki rosyjsko-niemieckie. Przez tę historyczną symbolikę, wszyscy koncentrujemy się na tym jednym zagadnieniu. Uważam, że Nordstream 2, którego budowa było głęboko złą decyzją, co Niemcy chyba już rozumieją, został również nieco wyolbrzymiony. Sugeruje się, że w nim koncentruje się całość polityki Niemiec wobec Rosji. Wierzę, że polityka Niemiec ma jednak szersze horyzonty. Myślę, że ten rurociąg jest spisany na straty, chyba że okaże się jedynym zwycięstwem Putina. Potencjalnie, w zamian za wycofanie wojsk, Putin mógłby otrzymać gwarancję cofnięcia wszystkich zastrzeżeń co do funkcjonowania rurociągu. Wyobrażam sobie, chociaż nie życzę, że to mógłby być pewny uzysk Putina. Proszę pamiętać, że jeśli mamy osiągnąć jakieś porozumienie dyplomatyczne między Zachodem i Rosją, to zgodnie ze słynną maksymą Anthony’ego Edena, każda ze stron musi wstać od stołu negocjacji z poczuciem, że coś wygrała. Jeśli chcemy osiągnąć porozumienie i stabilność, musimy również pomyśleć o tym, co może Putin uzyskać. W tej chwili są na ten temat prowadzone rozmaite badania, dużo piszą tym Amerykanie. Pytanie, co mogłoby być polem do usatysfakcjonowania Rosji, tak żeby Putin mógł zachować twarz?

Wojciech Marczewski: Znamy odpowiedź?

Tomasz Orłowski: Tak jak mówiłem, na ten temat już obecnie prowadzona jest refleksja kilku think-tanków. Pisze o tym ostatnio RAND Corporation. Ponadto odbijają się też echa rozmów Macrona w Moskwie. Poza Nordstream 2 słyszy się przede wszystkim o trzech opcjach. Najlżejszą koncesją byłoby poszerzenie rozmów na temat broni jądrowej, powrotu do traktatu INF o likwidacji pocisków średniego zasięgu i budowa nowych środków zaufania w zakresie bezpieczeństwa jak choćby kwestia ćwiczeń wojskowych. Jeśli Rosja potrzebuje czuć się bardziej bezpieczna, to byłaby odpowiedź, ale wątpię, by ją zaspokoiła. Dla Rosji bardziej akceptowalne byłoby stworzenie regionalnego systemu bezpieczeństwa w strefie postsowieckiej. Mówi się, że powołane mogłyby zostać instytucje podobne jakby do OBWE. To jednak niosłoby groźbę ograniczenia decyzji suwerennych państw w sprawach bezpieczeństwa. Najdalej idącą opcją byłoby moratorium na zbliżenie Ukrainy do NATO, a może nawet finlandyzacja, czego nikt oficjalnie nie potwierdza, ale chyba sporo państw myśli. Oczywiście rozwiązanie wykluczone, bo nie zgodzi się na to Ukraina. Ponadto w mojej opinii tak daleko idące koncesje mogłyby jedynie rozzuchwalić Rosję.

Jednak jestem sceptyczny wobec wszystkich tych teorii. Tak naprawdę, niczym najlepsi pokerzyści, liderzy nie mówią za dużo o potencjalnych elementach przetargu. Są to więc jedynie plotki lub spekulacje. Ja nie lubię spekulować. Powiem więcej — nie życzę nam, żebyśmy spekulowali. Proszę zauważyć, że już od kilku dni Zełenski i władze w Kijowie powtarzają prośby do przyjaciół na zachodzie, żeby przestać snuć scenariusze wojenne, żeby przestać straszyć ludzi. Starajmy się patrzeć racjonalnie na to, co się dzieje, starajmy się rozumieć co się dzieje, ale nie starajmy się robić jakichś filmów katastroficznych na oczach ludzi. Mnie, jako dyplomatę, mierzi takie łatwe wyrokowanie. Troszkę skromności. Patrzmy na to co się dzieje, starajmy się dołożyć do tego mądrość, doświadczenie, umiar i rozsądek, a nie zaskakiwać opinię publiczną jakimiś scenariuszami, z której strony będą atakować Rosjanie. Naprawdę to nie jest właściwa forma badań w zakresie polityki międzynarodowej. Bądźmy więc bardziej pokorni, dobrze nam to zrobi.

Tomasz Orłowski – wieloletni ambasador Polski we Francji i Włoszech, dyrektor protokołu dyplomatycznego MSZ, wiceminister spraw zagranicznych. Z wykształcenia archeolog i mediewista. Wykładowca na Sciences Po i licznych polskich uczelniach. Autor wielu książek oraz publikacji naukowych z dziedziny stosunków międzynarodowych oraz historii.

Autor zdjęcia: Oliver Cole

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję