O wolności, wyborze i konkurencji w edukacji :)

Isaiah Berlin w „Czterech esejach o wolności” pisał, że „bycie wolnym oznacza (.), że nikt nie wtrąca się w moje sprawy. Im większy jest obszar niewtrącania się, tym większa jest moja wolność”. Zauważył on również, że prawie wszyscy moraliści w dziejach ludzkości sławili wolność. Jednak podobnie jak szczęście, dobro, piękno- pojęcie wolności „ma znaczenie tak mgliste, że poddaje się niemal każdej próbie interpretacji”. Leszek Kołakowski w swym eseju „Mit w kulturze analgetyków” podkreślał, że we współczesnym świecie rośnie anonimowość, a jednostka ponosi coraz mniejszą odpowiedzialność, gdyż to urządzenia społeczne wzięły ją na siebie. Stąd też można odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w dzisiejszym świecie trudno jest być liberałem. Moja teza brzmi zatem: trudno jest być liberałem, gdyż wymaga to jednostkowej odpowiedzialności. Kirkegaard zauważył z kolei, że odpowiedzialność zespołowa jest fikcją. A jednak istnieje pewien obszar w dzisiejszym ponowoczesnym świecie, w którym jednostka pozostaje zniewolona i owo zniewolenie w pierwszych latach jej socjalizacji wpływa na dalsze jej życie – tym obszarem jest edukacja. Odo Marquard zauważył z kolei, że „różnorodność jest szansą na wolność”. Powstaje zatem pytanie, czy system edukacyjny stwarza możliwość różnorodności? Moja odpowiedź brzmi: nie. W niniejszym eseju pragnę podjąć próbę rekonstrukcji koncepcji liberalnych w odniesieniu do edukacji, możliwości wyboru, konkurencji oraz powiązań edukacji z rynkiem.

Pierwotna wersja niniejszego artykułu pod tytułem „Polityka edukacyjna a koncepcje liberalne – o wolności, wyborze i konkurencji” ukazała się w książce „Jednostka i społeczeństwo w globalnym świecie”, pod redakcją Agnieszki Cybal-Michalskiej, Poznań-Leszno 2006.

W 2005 roku miałam okazję uczestniczyć w seminarium „No education: No Freedom, No Opportunity”, organizowanym przez International Academy for Leadership (IAF), Fundacji F. Naumanna. Niniejszy esej jest owocem półrocznych dyskusji, warsztatów oraz wykładów, w których miałam szansę brać udział.

Niewolnicy edukacji

W państwach wysokorozwiniętych każde dziecko, czy tego chcą jego rodzice (jak i ono samo) czy nie, ma wpisane w swojej biografii edukację od szkoły podstawowej. A zatem, jak powszechnie wiadomo, istnieje przymus edukacyjny. Wolny rynek, którego jestem zdeklarowanym zwolennikiem, wprowadził zasadę, że tylko osoby wykształcone, posiadające wysokie kwalifikacje zawodowe, mogą stać się aktywnymi graczami. Inflacja dyplomów to tylko jedno z wielu zjawisk wymuszających podejmowanie dalszego kształcenia w celu zdobycia zarówno prestiżu i awansu społecznego, jak i dobrze płatnej pracy. W Stanach Zjednoczonych (ale także w innych krajach), jak podkreślają to socjologowie edukacji, dyplom uniwersytecki jest obecnie tym, czym było świadectwo szkoły średniej sto lat temu – stał się paszportem w przepływie gospodarczym i wkładem obywatelskim.

Istnieje obowiązek uczęszczania do szkoły podstawowej – dalej będę używała pojęcia przymusu edukacyjnego. W krajach europejskich najkrótszy jest on we Włoszech (od 6 – 14 roku życia), w Niemczech (od 6 – 17) a w Polsce zaczyna się w szóstym roku życia dziecka i kończy się po uzyskaniu pełnoletności (artykuł 70, pkt.1. Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej). Odkąd edukacja stała się dostępna dla wszystkich, nie tylko dla grup uprzywilejowanych, można zaryzykować stwierdzenie, że nie jest ona już przywilejem, ale przymusem. Z drugiej strony prawa rynku wywierają nacisk na współczesnych uczniów, by kształcili się dalej, jeśli chcą się liczyć na rynku pracy. Zatem przypuszczalnie staliśmy się niewolnikami edukacji. Oczywiście pozostaje wybór po zakończeniu obowiązkowej „służby”; jednak, jak pokazują statystyki, konsekwencją tego wyboru jest marginalizacja, a zwłaszcza wykluczenie z prestiżowych pozycji – trudno jest zostać dyrektorem firmy międzynarodowej po ukończeniu szkoły zawodowej.

Friedrich August von Hayek pisał w „Konstytucji Wolności”: „o przymusie mówimy wówczas, gdy postępowanie jednego człowieka podporządkowane jest woli drugiego, nie dla jego własnych celów, lecz dla dobra tego drugiego”. W tym kontekście można postawić sobie pytanie, czy posyłając dziecko do szkoły działamy dla jego własnego dobra, czy dla dobra ogółu. Im więcej wykształconych osób, tym lepsze funkcjonowanie społeczeństwa, tym lepiej wypełniamy jako państwo różnego rodzaju zobowiązania wobec państw trzecich, czy naszych koalicjantów, w myśl umów międzynarodowych. Poza tym nie można zapominać o imperatywie gospodarczym – wyedukowane społeczeństwo jest bardziej produktywne. A może wysyłając dziecko do szkoły zaspokajamy ambicje rodziców i oczekiwania społeczności lokalnych? Dziecko ma ograniczone prawa, decyzje za niego podejmują rodzice; jednak, jak zauważa Hayek, choć dobro dziecka – zarówno to psychiczne, jak i fizyczne – leży w ich gestii, nie oznacza to, że mogą oni traktować je, jak im się podoba. Jednak społeczeństwo stawia na edukację, więc wymaga się od rodziców i opiekunów, aby wypełnili obowiązek w zakresie edukacji swojego dziecka w stopniu minimalnym. Poza tym przymus edukacyjny – zarówno ten prawny, jak i „obyczajowy” – nie pozostawia już miejsca na wyłączne samokształcenie poza uznanymi formalnie placówkami oświatowymi. Nawet bardzo dobra znajomość języka obcego czy budowy silnika wymaga potwierdzonych formalnym dokumentem kwalifikacji.

Polityka edukacyjna, mimo tego, że stara się wyrównywać szanse, raczej pogłębia nierówności. Jak podaje wybitny teoretyk, zajmujący się między innymi szkolnictwem wyższym Zbyszko Melosik „w wielu społeczeństwach edukacja wyższa pełni rolę jednego z najistotniejszych czynników stratyfikacji społecznej, a walka o dobry dyplom jest – przynajmniej w pewnej mierze – walką o’dobre życie’ . (.) W tym kontekście wydaje się oczywiste, że aktualnie niemożliwe jest, aby wszyscy posiadali master’s degree – tytuł magistra (występująca w niektórych krajach’nadwyżka’ absolwentów uniwersytetów wywołuje zjawisko zwane ‚przeedukowaniem’ – jednostki nie są w stanie znaleźć odpowiadających ich dyplomom, wiedzy, kompetencji i aspiracji). Stąd w jednoznaczny sposób ‚wychładza’ się aspiracje edukacyjne części młodych ludzi – tak, aby kończyli swoją karierę edukacyjną na szkole zawodowej”.

System edukacji jako narzędzie władzy

Stajemy się z jednej strony „niewolnikami” instytucji kształcących, niewolnikami dyplomów i innych listów uwierzytelniających, z drugiej strony godzimy się na tę „niewolę”, gdyż daje ona nam pewne przywileje, m.in. władzy; z kolei osoby, które nie posiadają tytułów akademickich, zrzekają się swojej autonomii na rzecz grup uprzywilejowanych. Dla przykładu, w większości krajów, zwłaszcza europejskich, szkolnictwo wyższe jest utrzymywane z podatków, które płacą wszyscy – ci z dyplomami, jak i bez nich. Tak jak już wspomniałam, większość osób z dyplomami zajmuje wysokie stanowiska, które w mniejszym lub większym stopniu dają możliwość „sprawowania władzy” nad tymi jednostkami bez dyplomów. John Stuart Mill pisał o dążeniu jednostki do osiągania swoich celów w następujący sposób: „w wielu wypadkach jednostka dążąca do słusznego celu wyrządza z konieczności a przeto zgodnie z prawem przykrość lub szkodę innym lub uprzedza ich w osiąganiu korzyści, których mogli się spodziewać”.

Dalej, przymus edukacyjny prawny czy „obyczajowy” prowadzi do kształtowania w procesie socjalizacji jednostek o tych samych cechach pożądanych w społeczeństwie. Chodzi tutaj głównie o to, że większość instytucji kształcących podlega klasie rządzącej. Jak podaje Mill, „ogólne wychowanie państwowe jest po prostu sposobem kształtowania ludzi na tą samą
modłę; a ponieważ forma, którą im się nadaje, odpowiada życzeniom panującego rządu, czy będzie w rękach monarchy, czy kapłanów, czy arystokracji lub większości żyjącego pokolenia, daje to w rezultacie, proporcjonalnie do jego sprawności i sukcesów, despotyczną władzę nad umysłem prowadzącą w naturalny sposób do zawładnięcia jego ciałem (.). Chyba, że społeczeństwo jest w samej rzeczy tak zacofane, że nie może lub nie chce wytworzyć dla siebie odpowiednich instytucji wychowawczych, o ile rząd się tego nie podejmie; wtedy istotnie rząd powinien, wybierając mniejsze z dwojga złego, zająć się zakładaniem szkół i uniwersytetów, podobnie jak to czyni ze spółkami akcyjnymi, gdy przedsiębiorstwa prywatne, które by mogły wykonać wielkie prace przemysłowe, nie powstały jeszcze w danym kraju”.

Współczesne koncepcje liberalne zakładają minimalną rolę państwa w kształceniu obywateli. Państwo powinno zabezpieczyć jedynie możliwość edukacji, nie ingerując w programy i sposoby nauczania. Jednak dopóki państwo ma monopol, dzięki finansowaniu edukacji, ma też prawo do ingerencji w nią. Powszechnie wiadomo jest, że bezpłatna edukacja to fikcja. Jeśli jednak zaczyna się dyskusja na temat odpłatności za szkolnictwo, podnoszą się głosy oponentów, że wprowadzenie takiej odpłatności pogłębi nierówności edukacyjne. Z edukacją jest jak z kupowaniem butów przed długą podróżą. Mając w perspektywie długą wyprawę po górach, w różnych warunkach pogodowych, jakie buty najlepiej wybrać? Tańsze, które mogą być dla nas nieodpowiednie (np. uciskają nas), których jakość pozostawia wiele do życzenia i z góry wiemy, że jak spadnie deszcz, mogą się rozlecieć? Czy droższe, lepszej jakości, wygodne, odporne na wszelkie warunki pogodowe – nie do zdarcia? W naszej rzeczywistości edukacyjnej wybieramy się w podróż w tanich butach, które wszyscy otrzymujemy od państwa, często w takim samym rozmiarze (bo nie ma pieniędzy na różnorodność), które w czasie naszej wędrówki bardzo szybko się rozwalają. I wówczas albo ratujemy się idąc do szewca (korepetycje), jeśli nas na to stać, albo rezygnujemy z dalszej wędrówki.

Vouchery lekarstwem na monopol państwa

Milton Friedman w dziele „The role of government in education” posłużył się dość ciekawym przykładem. Każdemu człowiekowi powinno się dostarczyć minimalnej edukacji i powinno to leżeć w gestii rodziców a nie w gestii rządu. Podobnie, jak od właścicieli domów czy samochodów wymaga się zachowania środków ostrożności, aby nie zagrażały one bezpieczeństwu innych. Jednak problem pojawia się wówczas, gdy nie jesteśmy w stanie zapłacić za te środki bezpieczeństwa – dom czy samochód można sprzedać, jednak w grę nie wchodzi odseparowanie dziecka od rodziców, których nie stać byłoby na jego edukację. Stąd też zasadnym wydaje się być potrzeba prowadzenia szkolnictwa publicznego. Jednak istnieje pytanie, w jakim zakresie edukacja winna być finansowana przez państwo. Friedman zauważa dalej, że i owszem – państwo może finansować edukację na najniższym poziomie, na przykład poprzez system voucherów (w Polsce używa się nazwy „bony oświatowe”). Na każde dziecko w rodzinie przypadałby voucher, który mógłby zostać zrealizowany w każdej z „uznanych” placówek edukacyjnych, a rodzice mieliby szansę dokonania wyboru. W tej sytuacji rola rządu ograniczyłaby się jedynie do zapewnienia minimalnych standardów np. w programach nauczania, co do ogólnej treści, tak jak wymaga się od restauracji podstawowych wymogów sanitarnych.

Friedman odnosi się do zarzutów oponentów urynkowienia edukacji, że taki system może spowodować zaostrzenie się różnic klasowych. Podkreśla, że generalnie każda szkoła skupia dzieci o podobnym pochodzeniu społecznym, dzięki stratyfikacji na terenach, które one zamieszkują (tezę tę potwierdzają badania m.in. S. Bowles’a i H. Ginits’a). Część rodziców może posłać dzieci do szkół prywatnych, jednak w praktyce tylko niewielka część tak czyni, w konsekwencji następuje dalszy proces stratyfikacji. Wprowadzenie większej możliwości wyboru bez udziału sektora publicznego, według Friedmana, przyczyni się do redukcji obydwu typów stratyfikacji społecznej. Kolejny argument, który Friedman stara się obalić, to fakt, że niemożliwe jest wprowadzenie konkurencji pośród placówek oświatowych na obszarach wiejskich. Zauważa on, że dzięki rozwojowi transportu i technologii, ten argument można uznać jako nieważny. Friedman konkluduje: „państwo mogłoby polepszyć działanie >niewidocznej ręki< bez dotowania >martwej ręki< biurokracji".

Niezależnie od kraju, w którym żyjemy, niezależnie od systemu edukacyjnego, warunkiem koniecznym będzie wolny wybór – co do przedmiotu kształcenia, treści, metod nauczania. Problem pojawia się właśnie wtedy, kiedy brane pod uwagę jest finansowanie edukacji. Dlatego zwolennicy wyboru popierają wprowadzenie wspomnianych już wyżej voucherów w systemie edukacji. Celem voucherów, jak tłumaczył to E.G. West na łamach World Bank Research Observer w 1997 roku, jest zwiększenie możliwości wyboru rodzicom, promowanie konkurencji między szkołami i zwiększenie dostępu do prywatnych szkół przez rodziny o niskim dochodzie. Przeciwnicy systemu uważają, że doprowadzi on do zniszczenia publicznego szkolnictwa, powiększy się bieda i wywoła to segregację.

Wiele państw stosuje właśnie to rozwiązanie – m.in. kraje rozwijające się, ale również Szwecja, Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone. System ten wprowadza konkurencję między publicznymi szkołami, ale również między prywatnymi a publicznymi, umożliwiając im stworzenie różnych ofert edukacyjnych, które pomogą dokonać rodzicom wyboru. Zakres niniejszego artykułu nie pozwala na szczegółowy opis tego systemu w teorii i praktyce. Warto jednak podkreślić, że system ten sprawdza się w wielu państwach, daje możliwość wyboru szkoły przez rodziców, pozwala na ich uczestnictwo w jej życiu, a także, wbrew pozorom, stwarza równe możliwości – i dla bogatych i dla biednych. Pieniądze podążają za dzieckiem, wzmagają konkurencję; dobre szkoły, które mają więcej uczniów, wygrywają, gorsze zostają zamknięte. W zachodnioeuropejskiej debacie nad systemem voucherów zawsze pojawia się argument, że poszkodowane zostaną rodziny o niskim dochodzie i pogłębione zostaną nierówności. Jak podaje E. G. West, zwolennicy voucherów uważają, że najbardziej na tym systemie zyskają właśnie biedniejsi, twierdzą: „vouchery mogą w niewielkim stopniu poprawić jakość szkolnictwa publicznego dla bogatych, dla klasy średniej umiarkowanie, natomiast dla biednych ogromnie”.

Edukacja publiczna to katastrofa

Możemy postawić sobie zatem kolejne pytanie: czy państwo jest w stanie dostarczać edukację na wysokim poziomie? Czy państwo jest w stanie poradzić sobie ze wszystkimi problemami związanymi z prowadzeniem i finansowaniem oświaty? Oczywiście, że tak, jak twierdzi publicysta brytyjski J. Bartholomew – jeśli poradzi sobie z następującymi kwestiami: na przykład pozbawi pracy setki tysięcy osób zatrudnianych w administracji. Pozwoli to na to, aby szkoły stały się na tyle autonomiczne, że będą mogły karać lub wyrzucać uczniów oraz zapewni możliwość wyboru rodzicom, do takiego stopnia, że niektóre szkoły będą musiały zostać zamknięte. Problem edukacji państwowej wynika z faktu, że jest ona dostarczana przez państwo. J. Bartholomew twierdzi zatem w swej publikacji „The Welfare State We’re in”: „prosić państwo, by nie marnowało pieniędzy na biurokrację, to tak jak poprosić zebrę, by zrzuciła paski”.

D. Boaz zauważył, że od 1960 roku do 1984 liczba uczniów zapisana do publicznych szkół w Stanach Zjednoczonych wzrosła o dziewięć procent, podczas gdy liczba nauczycieli o pięćdziesiąt siedem, a liczba z
arządzających szkołami o siedemdziesiąt dziewięć. Z kolei liczba osób nie będąca ani nauczycielami ani dyrektorami, zatrudniona w administracji, wzrosła o pięćset procent. W Nowym Jorku liczba biur administrujących publicznymi szkołami wynosiła sześć tysięcy, natomiast system administracyjny szkół katolickich w tym samym mieście liczył trzydzieści takich placówek.

J. Bartholmew sprawdził ranking szkół średnich w Wielkiej Brytanii. Okazało się, że w pierwszej dziesiątce nie było ani jednej publicznej szkoły, w pierwszej dwudziestce także. W rankingu opublikowanym przez BBC News można było zauważyć jedynie prywatne szkoły – jedna po drugiej. Pierwsza szkoła publiczna pojawia się na miejscu trzydziestym piątym: Queen Elizabeth’s School in Barten w północnym Londynie. Na sto szkół przedstawionych w rankingu, dwanaście było szkołami państwowymi.

Po wprowadzeniu publicznego szkolnictwa w Wielkiej Brytanii celem polityków stało się dostarczenie dobrej edukacji dla wszystkich – cokolwiek by to znaczyło dla ich dalszego życia. Obniżyły się standardy. Analfabetyzm rozszerzył się. Publiczna edukacja stała się tak nieskuteczna, że po jedenastu latach obowiązkowej nauki wiele osób nie potrafi czytać. Biedne rodziny posłały swoje dzieci do najgorszych szkół. Obowiązkowe nauczanie spowodowało, że w tych najgorszych szkołach zwiększyła się alienacja uczniów, postawy antyspołeczne, które pchnęły ich na drogę przestępczą. Nadzieje, że szkoły publiczne stworzą równość, bądź też równość szans – skończyły się porażką. Najgorzej na publicznej edukacji „skorzystali” biedni.

Jak zauważa dalej Bartholomew, edukacja publiczna jest katastrofą. Zniszczyła to, co wcześniej rozwijało się doskonale, przed wprowadzeniem publicznej i obowiązkowej edukacji. Mnóstwo pieniędzy zostało zmarnowane na biurokrację. Ograniczyła także rozwój alternatywnych metod nauczania. Autor podsumowuje, że największą tragedią jest niestworzenie możliwości na rozwój niezależnej edukacji. „To wstyd – podsumowuje Bartholomew – że państwo kiedykolwiek przejęło edukację”.

Życie w społeczeństwie

Z kolei Illich o obowiązku szkolnym pisał: „obowiązkowe uczęszczanie do szkoły oznacza również rytuały powszechnie akceptowanych świadectw dla wszystkich członków ‚wykształconego’ społeczeństwa. Szkoły dokonują selekcji tych, którym się na pewno powiedzie w życiu i posyłają ich w świat, dając im ku temu odpowiednie świadectwa potwierdzające, że znajdują się na najlepszej drodze do sukcesu. Odkąd powszechny obowiązek szkolny został uznany za przepustkę do życia w społeczeństwie, przydatność do życia społecznego mierzy się bardziej ilością czasu i pieniędzy przeznaczonych na kształcenie w okresie młodości, aniżeli umiejętnościami zdobytymi poza ‚jedynie słusznym programem nauczania'”.

Stabilne i demokratyczne społeczeństwo, uważa Friedman, nie jest w stanie funkcjonować bez akceptacji większości i bez ich minimalnej wiedzy oraz umiejętności czytania i pisania. Wyedukowane dziecko, w jego opinii, przyczynia się do lepszego funkcjonowania społeczeństwa poprzez promocję stabilnego i demokratycznego społeczeństwa. Szkolnictwo publiczne, obowiązkowe tak jak twierdził Illich, przekazuje też pewne wartości, które są pożądane dla zachowania ładu społecznego. Jest to dość mocny argument w toczącej się debacie.

Nauka poza radarem państwa

James Tooley przeprowadził dość interesujące badania w biednych krajach takich jak Ghana, Kenia, Indie czy Chiny i obalił mit, że prywatna edukacja dla biednych nie istnieje. Prowadząc badania zauważył, że większość przedstawicieli władz i międzynarodowych agencji zaprzeczyła, że prywatne szkolnictwo istnieje dla biednych. W Chinach dowiedział się, że jego badania są „niemożliwe”, bo kraj ten rozwinął powszechne szkolnictwo, co oznacza, że jest ono dostępne dla wszystkich, tak dla biednych, jak i bogatych. W innych państwach odkrył, że prywatne szkoły są dla uprzywilejowanych, a nie dla biednych.

Jednak okazało się, że w slumsach odnajdywał on prywatne szkoły, często ukryte przed publicznym widokiem. Szkoły te odbiegają od standardów, jakie dominują w zachodnim stylu myślenia. Są to przeważnie zrujnowane domy mieszkalne przystosowane do potrzeb nauczania, albo nauka odbywa się na otwartym powietrzu. Pragnę przedstawić tutaj jedynie wyniki badań przeprowadzonych w Hyderabad w Indiach. Wyglądają one następująco: spośród 918 szkół (brane były pod uwagę tylko te znajdujące się w slumsach), 35% stanowiły szkoły państwowe (rządowe), 23% były to szkoły prywatne uznane przez rząd i 37% szkół nie uznanych przez rząd, tzw. poza radarem. Szkoły te działają na czarnym rynku edukacyjnym, bez wsparcia finansowego i prawnego ze strony państwa.

Prywatne, nieuznane szkoły posiadają przeważnie 8 nauczycieli na 170 uczniów, natomiast szkoły publiczne są większe, posiadają przeciętnie 18 nauczycieli na 490 uczniów. W „nieoficjalnej”, prywatnej szkole płaci się 1,51 dolara za miesiąc, podczas gdy w uznanej szkole 2,12 dolara. Przeciętny dochód na jednego członka rodziny wśród badanych osób uczęszczających do szkół nieuznanych wynosi około 23 dolarów na miesiąc. Minimalne wynagrodzenie to 46 dolarów, zatem osoby uczęszczające do tych szkół były naprawdę biedne. Prywatne, nieuznane szkoły oferują najbiedniejszym dzieciom stypendia lub dotują naukę – 7% dzieci nie płaci wcale, a 11% ma zredukowaną opłatę. W konsekwencji biedni wspomagają najbiedniejszych. Podobnie wyniki badań przedstawiały się w innych państwach.

Drugi mit, który udało się obalić Tooley’owi, brzmiał „prywatna edukacja dla biednych jest niskiej jakości”. Wyniki badań pokazały, że prywatne szkoły – te uznane jak i nieuznane – pomimo tego, że ich budynki zasadniczo różniły się od wyobrażeń cywilizacji zachodniej, były lepiej wyposażone, m.in. w ławki, tablice czy toalety. Poziom nauczania był wyższy w szkołach prywatnych niż publicznych. Absencja nauczycieli była znacznie wyższa w szkołach państwowych. Badania pokazują, że osiągnięcia uczniów w prywatnych szkołach są wyższe, niż uczniów ze szkół państwowych.

J. Tooley wskazuje, opierając się na wynikach swoich badań, że prywatne szkoły są dostępne nie tylko dla uprzywilejowanych klas, poza tym okazuje się, że szkoły prywatne są lepsze od publicznych. Jeśli szkoły publiczne w biednych obszarach, takich jak wspomniane czy getta nowojorskie zawiodły, może warto pokusić się, by wprowadzać inicjatywy prywatne, wspierane przez rząd z systemem voucherów – podsumowuje wyniki swoich badań Tooley.

Bezpłatne studia – mit równości i sprawiedliwości

Wyżej opisany system odnosi się do szkolnictwa na poziomie podstawowym i średnim, natomiast co z sektorem szkolnictwa wyższego? Tutaj odpowiedź opierająca się na koncepcjach liberalnych jest podobna – po pierwsze wolność wyboru, po drugie wprowadzenie konkurencji. Śledząc toczącą się w ostatnim czasie debatę medialną na temat wprowadzenia odpłatności za studia wyższe w Polsce, odniosłam wrażenie, że społeczeństwo jest przeciwne wprowadzeniu odpłatności za studia – jednak urynkowienie szkolnictwa wyższego, tak samo elementarnego jak i średniego, nie oznacza jego prywatyzacji, z czym powszechnie jest mylone. Wielu uważa, iż urynkowienie edukacji pogłębi nierówności społeczne i spowoduje ograniczenie dostępu do szkolnictwa wyższego osobom pochodzącym z biedniejszych rodzin.

Tymczasem każda osoba, która pracuje, niezależnie od wykształcenia, płaci podatki. Ich dzieci uczęszczają do szkół, które są opłacane z ich podatków. Oczywiście korzystają z tego przywileju również dzieci osób niepłacących podatków, według zasady solidarności społecznej
. Nie wszyscy płacący podatki mają wyższe wykształcenie, a są zmuszani do płacenia za kształcenie studentów. Nikt się ich nie pyta o to, czy chcą, aby ich pieniądze szły na wspieranie żaków. Rzecz jasna, te środki finansowe nie mogą zaspokoić wszystkich potrzeb wynikających z kształcenia na poziomie wyższym. Dlatego obniża się jakość kształcenia (mniej zaangażowanej kadry, więcej studentów). Z drugiej strony istnieje też niebezpieczeństwo, że osoba, na którą w myśl solidarności społecznej łoży się środki finansowe, nie skończy studiów, bo na przykład w pewnym momencie życia zechce hodować owce na Podhalu. Wówczas mamy do czynienia z marnowaniem środków finansowych podatników, nad którymi nikt nie ma w zasadzie kontroli, bo przecież nie ma przymusu (na szczęście) kończenia studiów wyższych. Jeśli dana osoba będzie musiała zapłacić sama za swoją edukację, wówczas stanie się odpowiedzialna za swoje środki finansowe i będzie mogła robić co chce – albo zakończyć edukację, albo ją porzucić. Podatnicy nie będą ponosić kosztów jej decyzji. Oponenci zapewne wystawią argument pogłębiania nierówności społecznych. Jednak celem jest edukacja, a nie równość. Jeśli wprowadzi się odpłatność za studia wyższe, wówczas osoba, która podejmie się kontynuowania edukacji, będzie chciała ją skończyć, wreszcie sama będzie decydować, na co jej pieniądze będą wydawane.

Postawię kolejne pytanie: czy sprawiedliwe jest zatem, że większość społeczeństwa nie posiadająca wykształcenia wyższego, utrzymuje mniejszą część osób, która dąży do uzyskania tego wykształcenia? Dlaczego robotnik z huty szkła ma płacić na kształcenie prawników w Polsce? Zakłada się, że później ten prawnik będzie spłacał swój „dług” w ramach pracy zawodowej, tj. płacąc podatki, składki, etc., tym samym „dokładając” się chociażby do emerytury hutnika. Jednak nikt nie zatrzyma prawnika przed udaniem się po skończonych studiach do Chile, gdzie będzie on bronił praw tamtejszych hutników i do ich utrzymania będzie się dorzucał. I według tej „sprawiedliwości społecznej”, wygrywa prawnik – wykształcony za pieniądze hutnika, który nic w zamian nie otrzyma. A nawet jak ów prawnik pozostanie w kraju, to dzięki hutnikowi będzie zarabiał znacznie więcej.

Konkurencja – panaceum na całe zło?

Thomas Straubhaar zastanawia się, dlaczego nie można urynkowić szkolnictwa wyższego (pisał on o uniwersytetach), skoro można było to uczynić z większością gałęzi przemysłu, takich jak rynek energetyczny, transport, poczta czy telekomunikacja? Zwraca uwagę na fakt, że państwowe uniwersytety są przeludnione, kształcenie na nich trwa zbyt długo, przedwczesne porzucanie studiów jest wysokie, wskazuje także na inflację dyplomów. Wyzwaniem dla współczesnych uniwersytetów będzie, bądź też już jest, gospodarka oparta na wiedzy. Straubhaar zauważa, że współczesna wiedza bardzo szybko dezaktualizuje się, w związku z czym uniwersytety będą musiały stać się bardziej elastyczne (chociażby w programach kształcenia) i dostosować się do wymogów współczesnego świata. Obecne realia, jak twierdzi Straubhaar, pokazują, że cele są nadal ustalane przez polityczne władze a uniwersytety mają mniej lub więcej swobody w wyborze metod ich osiągania. Jednak nadal nie ma konkurencji, realnych sankcji i istnieją trudności związane z usunięciem pracownika naukowego, który nie przykłada się do swojej pracy.

Straubhaar ponownie panaceum znajduje we wprowadzeniu konkurencji. Proponuje dwa modele rozwiązań; pierwszy radykalny, drugi pragmatyczny. O ile ten pierwszy, według autora, wydaje się być trudny do wprowadzenia w wielu społeczeństwach, to drugi zdaje się być odpowiednim rozwiązaniem. Model radykalny zakłada, że prywatne uniwersytety są w stanie pokryć wszystkie potrzeby w zakresie kształcenia i badań. Według zasady społecznej sprawiedliwości, publiczne pieniądze powinny wspierać konkretne osoby, a nie anonimowe instytucje. Osoby, których nie stać na kształcenie, powinny mieć łatwy dostęp do kredytów. Rola państwa powinna się ograniczać do zapewnienia dostępu wszystkim tym, którzy spełniają warunki, zapewnienie minimalnych standardów i przejrzystości działania. Opłata za szkolnictwo wyższe, według Straubhaara, jest sprawiedliwa, gdyż zapewni społeczną sprawiedliwość i efektywność ekonomiczną. Pragmatyczny model Straubhaara zakłada głównie wprowadzenie systemu voucherów, o których już wspomniałam wcześniej. Jeśli studenci nie będą w stanie ukończyć studiów w wyznaczonym terminie lub jeśli będą chcieli je sobie przedłużyć, wówczas będą musieli sami za nie zapłacić, jednak należy zapewnić właściwy system kredytów.

Straubhaar podsumowuje, że jeśli szkolnictwo wyższe chce przetrwać w obliczu wyzwań jakie niesie współczesny świat, musi wprowadzać reformy – właśnie w sferze finansowania. Wygrają te szkoły, które będą umiały je wprowadzić.

Konieczność rewolucji

Tendencje integracyjne i globalizacyjne powodują, że uniwersytety muszą stać się bardziej konkurencyjne. Przepełnione uniwersytety w Niemczech mogą być tolerowane przez niemieckich polityków, ale nie zatrzymają niezadowolonych studentów przed pojechaniem do Wielkiej Brytanii, gdzie uzyskają lepszą edukację. Z kolei atrakcyjne dla Europejczyków uniwersytety brytyjskie nie zatrzymają uzdolnionych studentów przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych.

Przedstawione powyżej liberalne koncepcje mogą wielu osobom wydawać się dość rewolucyjne, burzące dotychczasowy ład, niemożliwe do wprowadzenia. Jednak we współczesnych społeczeństwach, w których coraz więcej osób jest beneficjentami edukacji, zmiany wydają się konieczne. Nie ma jednej prostej odpowiedzi na to, jak zniwelować nierówności społeczne, jak poprawić efektywność systemu edukacyjnego, zarówno pod względem kształcenia jak i zarządzania. Nie wyobrażam sobie, aby szkoły i uniwersytety działały jak prywatne korporacje – jednak aby sprostać wymaganiom rynku, są zmuszone działać na podobnych warunkach.

Dzisiejszy system szkolnictwa w wielu aspektach przypomina sowiecki model planowania, zatem zmiana wydaje się konieczna. Osobiście uważam, że po pierwsze należy wprowadzić możliwość konkurencji na rynku edukacyjnym na wszystkich poziomach, ale co jeszcze ważniejsze – stworzyć możliwość różnorodności. Jedynie w takich warunkach możliwe jest kształcenie wolnych, tolerancyjnych, rozumiejących i krytycznych jednostek.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: foxtongue ., zdjęcie jest na licencji CC

Dlaczego Francja płonie? :)

W ostatnich tygodniach Polskę obiegły doniesienia o dramatycznych wydarzeniach we Francji. Rozbój, zrabowane sklepy, podpalone samochody nie są czymś, do czego przywykli Polacy. PiS chętnie wykorzystuje to zaskoczenie, grając na strachu opowieściami o zgubnych skutkach wpuszczania imigrantów z krajów muzułmańskich, traktując obrazki z Francji jako przestrogę przed wielokulturowym społeczeństwem. To co można było zobaczyć w wiadomościach wyglądało apokaliptycznie, ale czy faktycznie oznacza, że Francja przeżywa swój upadek?

Śmierć Nahela M.

Wydarzenia z 27 czerwca wyglądały w dużym skrócie tak: policjanci zatrzymali żółtego Mercedesa za łamanie przepisów drogowych. Jak twierdzą, wyciągnęli broń po to, żeby nakłonić kierowcę, 17-letniego Nahela M., do wyłączenia silnika. Z kolei według współpasażerów zamordowanego nastolatka, funkcjonariusze byli agresywni, zaczęli chłopaka uderzać bronią z dwóch stron, grożąc mu śmiercią, aż jego noga zsunęła się z hamulca, a ponieważ samochód miał automatyczną skrzynię biegów, momentalnie ruszył. W momencie doprowadzającego do śmierci chłopaka strzału, obie wersje stają się zbieżne. Co ciekawe, samochód będący punktem centralnym tej tragedii, został zarejestrowany w Polsce. Policjantów zatrzymano, jeden z nich jest oskarżony o zabójstwo.

We Francji mało kiedy niezadowoleniu społecznemu nie towarzyszą manifestacje. Zamieszki to stały element protestów we Francji. Niewątpliwie ludzie są już do tego mniej lub bardziej przyzwyczajeni, ale to, co zaskoczyło tym razem, to fakt, że zaatakowano również budynki mieszkalne i użytku publicznego. Zatarła się granica między tym, co reprezentuje państwo i lud. Nie było taryf ulgowych. Były mer Bondy, jednego z tzw. „popularnych” przedmieść, gdzie mieszkają najbiedniejsi, nie ukrywa zdruzgotania po obejrzeniu filmów z grabieży lokalnych sklepów sieci Darty i Conforama, gdzie „każda rodzina w Bondy zna kogoś, kto tam pracuje”.

Grupy młodych, przeważnie zamaskowanych zadymiarzy nie tylko brały udział w starciach z policją, ale też rozbijały szyby, okradały sklepy, podpalały i dewastowały budynki, stanowiąc zagrożenie dla zwykłych ludzi. Zaczęły pojawiać się kartki z prośbami, żeby nie niszczyć mienia prywatnego, niektórzy prosili wprost. Na jednym z nagrań z Villeurbanne widać kobietę idącą w stronę zamaskowanej grupy, krzyczącą błagalnie, by oszczędzili szkołę. Największy szok wzbudziła jednak napaść na dom mera podparyskiej miejscowości L’Haÿ-les-Roses, Vincenta Jeanbruna. Agresywni uczestnicy zamieszek staranowali ogrodzenie posesji samochodem, który następnie podpalili. Przebywająca wówczas w domu żona mera uciekła z dwójką małych dzieci do ogrodu sąsiada. Jest ranna, jeden z maluchów również. Sprawę zakwalifikowano jako usiłowanie zabójstwa. Słusznie.

Nikt nie protestuje przeciwko wymierzaniu sprawiedliwości przestępcom. Nie ma wątpliwości, że zatrzymani sprawcy na nią zasłużyli. Jednocześnie pojawiają się pytania o to, kim są tak naprawdę, a przede wszystkim, dlaczego zrobili to, co zrobili. Dziennik „Le Monde” postanowił to sprawdzić, zadając pytania osobom skazanym, dlaczego wzięły udział w rozboju. Odpowiedzi szokują. Nie wyłania się z nich, jak pragnęliby populiści, chaotyczna grupa muzułmanów z zagranicy, ale młodzi ludzie, którym najwyraźniej czegoś brakuje w życiu. Jedni pracują, inni to uczniowie szkół zawodowych, jeszcze inni to licealiści. Zdarzają się też pracujący na czarno imigranci. Jednym z nich jest niekarany wcześniej 35-letni pomocnik rzeźnika Mohamed z podparyskiego Créteil. Przybył z Algierii w 2017 roku, na co populiści zapewne mogliby zacierać ręce, ale w jego motywacji próżno szukać czegokolwiek związanego z inną kulturą czy islamem. Wyszedł po piwo. W trakcie okolicznych zamieszek był pijany i dlatego wrzucił palącą się koszulkę przez wybite szyby do ciężarówki. Został za to skazany na sześć miesięcy pozbawienia wolności. Kolejny przypadek 19-letniego Yannisa, bezrobotnego bezdomnego, wyrzuconego przez przemocowego ojca z domu. Zazwyczaj spał pod mostem, ale jego materac był przemoczony, więc chciał znaleźć schronienie w sklepie Lacoste. Zapytany przez sąd, dlaczego w ogóle zdecydował się na spanie w okradzionym sklepie, powiedział, że dla niego to jak urbex, czyli eksplorowanie opuszczonych budynków. Wycofano oskarżenie o kradzież, zostawiając tylko znieważenie policji i stawianie oporu. Inny bezdomny, Michel z Marsylii, został zatrzymany przy wyjściu z okradanego supermarketu, skąd wynosił brzoskwinie i morele. Do kradzieży skłoniła go tęsknota za owocami, których nie jadł od roku. Niektórzy po prostu ulegli pokusie wejścia w posiadanie rzeczy za darmo. Nie brakuje tłumaczeń „wszyscy brali, to też wziąłem”. 27-letni Jérôme z Marsylii, mający przejąć firmę po ojcu, jest sądzony za kradzież dżinsów ze sklepu Hugo Bossa. Nie brał udziału w napaści. Po prostu wziął spodnie rzucone przez kogoś na ulicę. Teraz żałuje. Pewnie podobny los spotkał dziewczynę widoczną na nagraniu z rabunku sklepu Zara w Strasbourgu, wynoszącą ubrania. Umalowana, schludna, bez zakrytej twarzy. Nie wygląda jakby planowała się tam znaleźć. Raczej to nie ona rozbiła szyby, a „tylko” skorzystała z okazji.

Oczywiście, wśród skazanych trafiają się również tacy, którzy chcieli po prostu wywołać bójki z policją. Jordan, lat 28, rzucał materiałami pirotechnicznymi w żandarmów za to, że dostał od nich mandat za hałasowanie. Osiemnastoletni Adrien rzucił granatem z gazem łzawiącym. Z kolei 19-letni Aboudramane, uczący się w zawodówce na elektryka, odpierając zarzuty, twierdził, że nie brał udziału w zamieszkach. Przeczą temu znalezione na Snapchacie wiadomości z godziną i miejscem spotkania, a także nagrania aktów przemocy. Niekarany wcześniej. Choć wyłania się z tego obraz bezsensownej agresji powodowanej niedojrzałością, wielu zadaje sobie pytanie: „Dlaczego?” Skąd w młodych ludziach aż tak przemożna chęć niszczenia, coraz bardziej wymykająca się spod kontroli. Nie znajdzie się tu jednak żadnej manifestacji odrębności religijnej czy kulturowej, jak sugeruje skrajna prawica.

Nieprzenikające się dwa światy

Przepaść społeczna między „popularnymi” przedmieściami a resztą kraju jest ogromna. Obserwujący napięcia w tych rejonach obwiniają za ten stan trwającą od lat gettoizację. Biedne rejony tworzą rządzącą się innymi prawami hermetyczną rzeczywistość. Bezrobocie utrzymuje się na wyższym poziomie niż w innych miejscach. Często najlepszą karierą, na jaką można liczyć, to kierowca Ubera. Handel narkotykami może wydawać się w porównaniu z tym dość kuszącą opcją, mając na uwadze wysokość zarobków, raczej nieosiągalnych w legalny sposób. Wielu młodych ludzi z „popularnych” przedmieść przedwcześnie rzuca szkołę, ponieważ nie widzi w niej realnych perspektyw. Według sędziego Youssef Badr skazani w wieku 20-25 lat, z którymi miał styczność, w większości skończyli edukację bardzo wcześnie, ponieważ, jak sami przyznają, zeszli na złą drogę.

Przepracowani rodzice, często wykonujący wymagające czasowo oraz fizycznie zajęcia, nierzadko też w ciężkiej sytuacji życiowej, nie mają możliwości poświęcić wystarczająco dużo uwagi swoim dzieciom. Dziewczęta częściej przebywają w domach, a chłopcy głównie poza. Przestrzeń zewnętrzna staje się ich nieformalnym królestwem, gdzie w jakimś sensie pełnią władzę. Tam udowadniają swoją wartość, walcząc o pozycję, choćby poprzez bunt. Żyją w świecie stereotypów podobnie jak dziewczęta, dla których ucieczkę od powielenia losów swoich rodziców stanowi najczęściej szkoła.

Niestety edukacja w „popularnych” przedmieściach jest na fatalnym poziomie. Nauczyciele często nie umieją pracować z wymagającą wsparcia, trudną młodzieżą, właściwie pozostawioną samą sobie. Tym bardziej, że często sami pochodzą z innego środowiska. Ci, którzy mieli trochę więcej szczęścia i trafili jakimś cudem do lepszych szkół (np. ze względu na czasowe mieszkanie w innym miejscu, dające jednocześnie możliwość kształcenia na wyższym poziomie) nauczyli się jak się dopasowywać, by móc swobodnie poruszać się po dwóch nieprzenikających się światach. Dla działaczy społecznych zajmujących się pomocą osobom z „popularnych” przedmieść to podstawowa umiejętność, umożliwiająca porozumienie.

Skrajna prawica, do której obecnie dołączyła partia Republikanów, rozwiązania problemu upatruje w zaostrzeniu prawa migracyjnego dla osób spoza Unii Europejskiej, jednocześnie nie ukrywając, że jej celem są głównie osoby przybywające z Afryki oraz krajów muzułmańskich. Choć Zgromadzenie Narodowe bardziej obserwuje niż zabiera głos, wie, ile może ugrać na strachu. Pomocny w tym zadaniu staje się Éric Zemmour ogłaszający „wojny cywilizacji” i mówiący o biednych przedmieściach jako o „obcych enklawach”. Podobnie jak przewodniczący Republikanów w Senacie, Bruno Retailleau, który w związku z zamieszkami mówi o „regresie w kierunku pochodzenia etnicznego” w odniesieniu do drugiego i trzeciego pokolenia imigrantów. Niestety są to opinie rugujące ze świadomości konieczność zmierzenia się z faktem, że problemy mieszkańców przedmieść są nieustannie spychane na margines, o którym bogatsze warstwy społeczeństwa nie chcą wiedzieć. Faktycznie, pierwsze pokolenie mogło przyjechać do Francji w nadziei na lepsze życie, ale dzieci czy wnuki już tej perspektywy nie znają. Za to boleśnie odczuwają, że choć są prawnie Francuzami, funkcjonują jako obywatele gorszej kategorii, stając się obcymi we własnym państwie. Kultura, w jakiej żyją, jest obca, ale nie przyszła zza granicy. Powstała z biedy i towarzyszącego jej wykluczenia. Samorządowcy z „popularnych” przedmieść apelują o zrozumienie, przekonując, że likwidowanie zasiłków czy zaostrzenie prawa imigracyjnego nie rozwiąże problemu zakorzenionego głównie w braku edukacji, a jedynie może pogłębić istniejące podziały. Wskazują również na konieczność większej koegzystencji, by osoby z różnych warstw społecznych miały ze sobą styczność, co przyczyniłoby się do niwelowania różnic i wyrównywania szans (np. w bardziej zbliżonym poziomie edukacji). 

Niestety, prawda dla wielu osób jest niewygodna. Łatwiej odciążyć kolektywne sumienie, jeśli przyjmie się, że zagrożenie było importowane, a nie pojawiło się ze względu za to, że państwo gdzieś zawiodło. Dlatego skrajnie prawicowa retoryka nierzadko pada na podatny grunt, o czym świadczy chociażby wynik zbiórki dla policjanta, zabójcy Nahela, zapoczątkowanej przez nacjonalistę Jeana Messihę (związanego poprzednio ze Zgromadzeniem Narodowym Marine Le Pen, a obecnie ze skrajnie prawicową partią Rekonkwista Érica Zemmoura) – 1,6 miliona euro. Ponieważ zbiórka dla rodziny zamordowanego nastolatka osiągnęła o wiele gorszy wynik, Messiha umieścił tweeta, w którym cieszy się z pokonania „lewackich-progresistów”, jego zdaniem „zszokowanych cichym powstaniem Francji wspierającej swoją policję w reakcji na powstanie nie-Francji”. Rodzina Nahela chce złożyć skargę na zbiórkę Messihy, a aktywiści apelują do GoFundMe, by usunęli „zbiórkę wstydu”. Warto w tym miejscu wspomnieć o oburzeniu urodzonego w Egipcie Messihy, gdy w 2017 roku został poinformowany na Twitterze przez konto związane z telewizją ARTE, że według statystyk, każdy kto nie urodził się Francuzem liczy się jako imigrant, nawet jeśli był naturalizowany. Czyżby była to gorliwość neofity, obawiającego się zakwalifikowania do tej drugiej, gorszej kategorii? 

Gniew w stanie zapalnym

Oprócz młodzieńczej inklinacji do głupich, nieodpowiedzialnych zachowań, zamieszki niewątpliwie stanowiły ujście akumulującego się od lat poczucia niesprawiedliwości i rasizmu systemowego. Historia zresztą zatoczyła koło. Cały czas żyje pamięć podobnych wydarzeń z 2005 roku w Clichy-sous-Bois, gdy grupa nastolatków, wracając ze stadionu, przechodziła koło placu budowy. Pracownik sąsiadującego domu pogrzebowego, podejrzewając, że ci młodzi ludzie mogą być złodziejami, zawiadomił policję. Gdy chłopcy zobaczyli funkcjonariuszy z bronią, zaczęli uciekać. Trzech ukryło się w stacji transformatorowej, co doprowadziło do tragedii. Dwóch zostało śmiertelnie porażonych prądem, trzeci został uratowany, choć dozał bardzo ciężkich oparzeń. Tragiczna śmierć Zyeda Benny i Bouny Traoré’ego doprowadziła do ogromnych zamieszek w kraju. Dwa lata później miejscowością Villiers-le-Bel, w departamencie Val-d’Oise, wstrząsnął kolejny wypadek z udziałem policji. Prowadzony z nadmierną prędkością radiowóz śmiertelnie potrącił dwoje nastoletnich chłopców jadących na motorynce. Prawie pięć lat zajęło lokalnej społeczności postawienie policjantów uczestniczących w wypadku przed wymiarem sprawiedliwości za fałszywe zeznania w sprawie prędkości.

Kolejna fala niezadowolenia wylała się w 2016 roku, gdy na posterunku żandarmerii w Persan zmarł 24-letni Adama Traoré (zbieżność nazwisk przypadkowa) w wyniku brutalnego aresztowania przez funkcjonariuszy. Żandarmi chcieli zatrzymać jego brata Bagui. Adama, który przebywał razem z bratem, nie stanowił przedmiotu zainteresowania funkcjonariuszy, ale nie miał przy sobie dokumentu tożsamości (jak zeznaje rodzina, złożył podanie o wyrobienie nowego dowodu, a następnego dnia po zatrzymaniu powiadomiono, że jest gotowy do odbioru). Podjął próbę ucieczki, jednak został złapany i pobity. Jeden z żandarmów miał go przygnieść swoim ciężarem do ziemi. Zgon nastąpił w wyniku uduszenia. Jak wynika z raportów medycznych, przyczyniły się do tego obrażenia poniesione w wyniku napaści. We Francji, Adama Traoré stał się symbolem policyjnej przemocy analogicznym do George’a Floyda, a w reakcji na wydarzenia w Stanach Zjednoczonych zorganizowano marsz w imieniu Adamy, który zgromadził ponad 20 000 osób pomimo zakazu ze względu na zagrożenie pandemiczne. Podobny marsz odbył się teraz, 8 lipca na placu République w Paryżu. Znowu nielegalnie, ale tym razem ze względu na sytuację spowodowaną zamieszkami. W mediach społecznościowych pojawiły się nagrania brutalnych zatrzymań przez specjalną zmotoryzowaną jednostkę policji BRAV-M, powołaną do reagowania w przypadku manifestacji, oskarżaną o agresywność. Nietrudno te zarzuty zrozumieć. Wśród nagrań obiegających sieć można zobaczyć między innymi, jak funkcjonariusze z BRAV-M biją niezależnego dziennikarza Clémenta Lanota, na innym – zbiorowo rzucają się na mężczyznę.

Nieustannej krytyce podlega również fakt, że bez takich nagrań w wielu wypadkach nie byłoby mowy o jakimkolwiek dochodzeniu sprawiedliwości. Nie wiadomo, czy byłoby możliwe nagłośnienie śmierci Nahela, gdyby młoda kobieta nie nagrała całego zajścia i nie opublikowała go w sieci. Wieczorem 21 listopada 2020 roku, czarnoskóry producent muzyczny, Michel Zecler, wracał do swojego studia nagrań, gdy dwóch policjantów zatrzymało go za brak maseczki. Policjanci aresztowali go za stawianie oporu i przemoc wobec służb porządkowych. W studiu jednak znajdowały się kamery, które zarejestrowały całe zdarzenie, gdzie widać jak Zecler był kopany i bity przez funkcjonariuszy przez 6 minut, wbrew ich wersji zdarzeń. Producent zeznał również, że został nazwany „brudnym czarnuchem”, czemu policjanci również zaprzeczali. W następstwie tych wydarzeń Emmanuel Macron wycofał się z propozycji kontrowersyjnego prawa, mającego zabraniać filmować funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa. Takie rozwiązanie miało zapewniać im oraz ich rodzinom ochronę przed ewentualnymi prześladowaniami. Ale w takim wypadku, kto zapewni ochronę obywatelom, siłą rzeczy nie będącym w stanie obronić się innymi środkami przed niesprawiedliwością ze strony służb?

Resentyment wśród biedniejszych, zwłaszcza o ciemniejszym kolorze skóry rośnie wraz ze świadomością o statusie obywatela drugiej kategorii. Niesprawiedliwość znieczula też na przemoc. Ali Soumaré, rzecznik rodzin w Villiers-le-Bel, przypomina niepokoje po wspomnianym wypadku z radiowozem w 2007 roku, gdy widział matki pozwalające swoim synom przenosić kosze na śmieci w celu ich podpalenia, w czym dostrzega „pewien rodzaj nienawiści i wściekłości pomieszanych z rywalizacją”. Gdy państwo zawodzi, a wręcz staje się wrogiem, łatwo o szukanie ratunku gdziekolwiek można go znaleźć, niezależnie od formy, jaką przyjmuje. Dlatego w tych środowiskach rozwijał się religijny radykalizm, ponieważ stwarzał przestrzeń, w której dyskryminowani na co dzień mieli możliwość odzyskać godność. Według opublikowanych w lutym wyników sondażu Rady Reprezentatywnej Osób Czarnoskórych, 9 na 10 osób czarnoskórych doświadcza dyskryminacji rasowej. To samo badanie wskazuje, że jedna trzecia Francuzów (31%) zareagowałaby „źle”, gdyby ich dziecko poślubiło osobę czarnoskórą, a prawie połowa (46%), jeśli byłaby to osoba pochodzenia maghrebskiego (w przypadku osób tej samej płci niezadowolenie wyraziłoby 36% ankietowanych). Dominacja osób o ciemniejszej karnacji w biedniejszych dzielnicach jest faktem, tak samo jak gettoizacja tych rejonów, ale nie wynika to, jak sugerują populiści, z ich niechęci do asymilacji, ale ograniczonego dostępu do awansu społecznego czy samej akceptacji. Oczywiście, wśród bogatszych Francuzów również można spotkać osoby czarnoskóre bądź pochodzenia maghrebskiego, ale z perspektywy skali makro należą do mniejszości, której udało się przebić przez dostęp do lepszej edukacji czy mniejszy lub większy łut szczęścia. Aczkolwiek nie oznacza to, że nigdy nie spotykają się z rasizmem, a nierzadko dochodzi do tego również odrzucenie przez tych biedniejszych, którzy postrzegają sukces społeczny jako zdradę. 

Niewątpliwie pomysły populistów dyskryminacji imigrantów czy marginalizowania islamu nie są niczym innym niż chwytem propagandowym, bazującym na strachu reszty społeczeństwa, podobnym do straszenia chorobami wywoływanymi rzekomo przez maszty 5G. Nie przyczynią się w żaden sposób do zwalczenia problemu, a nawet wręcz przeciwnie, doprowadzą do jego pogłębienia. Nie ma innego rozwiązania niż łączenie ze sobą dwóch, obecnie obcych sobie, światów mozolną pracą w postaci zasypywania nierówności, większego przemieszania społecznego, lepszej edukacji dla biedniejszych, a przede wszystkim aktywna praca na rzecz rozmontowywania krzywdzących stereotypów. Dopóki jednak Francja nie przestanie rugować ze świadomości tej niewygodnej prawdy, dopóty będzie żyć od zamieszek do zamieszek, a płonące samochody będą bardziej rozpoznawalnym symbolem niż bagietki.

Walka ze zmianą klimatu to walka o zmianę kultury :)

Opublikowany 2 lutego przez brytyjski rząd „Raport Dasgupty” o miejscu i roli ludzkości w biosferze oręduje za zmianą ekonomicznego paradygmatu rozwoju i pokazuje, jak kluczowa dla gospodarki i dobrobytu jest Przyroda. Zachowanie bioróżnorodności na planecie Ziemia jest niezbędne, by zmierzyć się z wieloma problemami: od nierówności społecznych po globalne ocieplenie. Ale nawołując do podejmowania decyzji bardziej zgodnych z planetarnymi realiami – tak na szczytach władzy, jak i przez zwykłych obywateli – czy sam jest wystarczająco realistyczny?

Przygotowany pod przewodem profesora Parthy Dasgupty z Uniwersytetu w Cambridge raport „Ekonomia bioróżnorodności” („The Economics of Biodiversity: The Dasgupta Review”) już został okrzyknięty bioróżnorodnościowym następcą „Raportu Sterna”, czyli głośnego, również brytyjskiego, raportu z 2006 roku o gospodarczym wymiarze globalnego ocieplenia i zmiany klimatu, który rekomendował pilne i wspólne działania na wczesnym etapie, by uniknąć katastrofalnych – i znacznie bardziej kosztownych – skutków odwlekania koniecznych decyzji. Jak widać dziś po tych piętnastu latach, konkluzje Sterna nie zostały wdrożone. Czy Raport Dasgupty spotka ten sam los?

Do niedawna Przyroda (Dasgupta konsekwentnie pisze Nature dużą literą) w ogóle nie pojawiała się w modelach ekonomicznych, a jeśli już, to nie jako element kluczowy. Dominowało przekonanie, że bariery nie istnieją, a jeśli nawet, to ludzka przemyślność wnet się z nimi upora. Raport „Granice wzrostu” Klubu Rzymskiego z roku 1972, przez dziesięciolecia wyśmiewany, dopiero niedawno doczekał się rehabilitacji jako wyprzedzające swoją epokę ostrzeżenie, którego w porę nie wysłuchano. Dasgupta twierdzi, że jego raport powstał z myślą o tych, którzy chcą przeciwstawić się typowym ekonomicznym (czy może należałoby raczej powiedzieć „ekonomistycznym”  lub „ekonomistowskim”) przekonaniom, że wszystkim zajmie się wolny rynek, i że jeśli wyzbędziemy się wzrostu gospodarczego, to stracimy wszystko. Teza, do jakiej Dasgupta ciągle powraca, jest prosta acz potężna: jesteśmy częścią Przyrody, z czego wynika, że ograniczenia biosfery są i naszymi ograniczeniami, a ludzka przemyślność nie jest w stanie zapewnić nieskończonego powiększania PKB.

PKB ma zastosowanie w krótkoterminowych analizach i zarządzaniu, ale zupełnie nie przystaje do potrzeb decyzji i projektów długoterminowych. A takimi są te, które ingerują w ekosystemy. Cena rynkowa danych zasobów przyrodniczych nie jest tożsama z ich wartością społeczną. PKB jest nie tylko niewłaściwym miernikiem rozwoju, ale wręcz miernikiem szkodliwym, bo opartym o zubażanie zasobów przyrodniczych, co jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Przyroda nie jest po prostu dobrem gospodarczym, tak jak budynki, środki transportu, maszyny itd., lecz należy do kategorii podobnej jak edukacja czy zdrowie: od jej wartości użytkowej ważniejsza jest jej wartość samoistna, wręcz moralna. Niestety, ponieważ wiele kluczowych procesów przyrodniczych jest dla nas – bez odpowiednich narzędzi czy właściwej perspektywy – zwyczajnie nieuchwytnych, nie włączamy ich w nasze decyzje i nie widzimy, gdy nasze działania je zaburzają. Żadna instytucja nie rozwiąże za nas raz na zawsze problemu owych „kosztów zewnętrznych”, twierdzi Dasgupta, i podkreśla, że każda i każdy z nas musi być sędzią własnych działań.

Aby zmienić szkodliwy kierunek, w którym zmierzamy, w pierwszej kolejności największe znaczenie ma ochrona tej Przyrody, która nam jeszcze została. Przywrócenie stanu pierwotnego jest kosztowniejsze niż jego zachowanie; na domiar złego, odbudowa niektórych ekosystemów, raz utraconych, nie będzie już możliwa (przykładem grożące nam już w nieodległej perspektywie przeistoczenie lasów deszczowych Amazonii w sawannę). Nawet niewielkie na pozór ingerencje w ekosystemy, jak budowa nowej drogi w lesie, mają szkodliwe rezultaty: fragmentaryzacja jest zagrożeniem, ponieważ produktywność ekosystemu jako całości jest większa niż suma produktywności jego podzielonych części. Bioróżnorodność w przeciwieństwie do monokultur jest bardziej odporna na wstrząsy. Olbrzymie pola obsiane jednym rodzajem zboża czy wielkie plantacje oleju palmowego są na pozór imponująco produktywne, ale są też niestabilne, nietrwałe i niebezpieczne, osłabiają bowiem zdolność okolicy do wytrzymania naporu groźnych zjawisk klimatycznych, jednocześnie przyczyniając się do napędzania tychże zjawisk. Zdrowy ekosystem (las, rzeka, mokradło w stanie możliwie najmniej naruszonym) jest w stanie „wziąć na klatę” ciosy (wichurę, falę upałów, suszę), których ekosystem uszczuplony lub splądrowany nie przeżyje.

Niektóre zasoby o wartości ogólnoludzkiej znajdują się w granicach państwowych jurysdykcji, co oznacza, że lokalne uwarunkowania gospodarcze czy zawirowania polityczne przekładają się na los całego świata (znany przykład to Amazonia). Dasgupta proponuje aby społeczność międzynarodowa płaciła tym państwom za utrzymywanie cennych zasobów w odpowiednim stanie. W przypadku zaś dóbr, do których dostęp jest wolny, jak oceany, proponuje poddanie ich międzynarodowej kontroli (podatki, strefy chronione itd.) Co najciekawsze, często najlepszą strategią ochrony Przyrody jest po prostu czekać. Pozostawienie lasu czy łowiska samemu sobie to inwestycja w jego bioróżnorodność. Nasze ingerencje, nawet te motywowane dobrymi intencjami, powodują czasem więcej złego niż dobrego.

W ramach zdrowej biosfery ludzkość mogłaby nawet dość śmiało z niej czerpać i wykorzystywać nie tylko na konsumpcję, ale i akumulację kapitału (w tym ludzkiego). Tak było przez tysiąclecia i to właśnie wielu z nas rozumie pod pojęciem rozwoju gospodarczego. Miało to sens w warunkach, gdy nasz ślad ekologiczny był mniejszy niż możliwości biosfery do generowania potrzebnych nam dóbr w zrównoważony sposób. Niestety, to se ne vrati, dlatego stoimy dziś przed koniecznością drastycznego zmniejszenia naszego śladu. Dasgupta wylicza cztery metody dokonania tego wyczynu: 1) zmniejszenie globalnej konsumpcji per capita, 2) zmniejszenie przyszłej populacji, 3) zwiększenie wydajności, i 4) inwestycje w Przyrodę by zwiększyć jej zasoby. Dasgupta poświęca wiele miejsca wykazaniu, że samo zwiększenie wydajności (często postulowane przez technokratów jako rozwiązanie racjonalne, optymistyczne i proaktywne) nie wystarczy. Aby nie przekroczyć granic tego, co Przyroda może nam zapewnić w zrównoważony sposób, a jednocześnie zaspokoić potrzeby ludzkości, potrzebna jest fundamentalna transformacja w zakresie produkcji, konsumpcji i populacji.

Właśnie: Dasgupta nie pomija delikatnego (wręcz drażliwego) tematu populacji. Poza kwestiami inwestycyjnymi, ekonomicznymi i gospodarczymi, to właśnie rosnąca populacja sprawia, że dawne tradycyjne sposoby zarządzania zasobami naturalnymi zawalają się pod naporem zbyt dużej liczby ludzi. Dlatego głosy oburzenia strofujące, by nie mówić o przeludnieniu w kontekście krajów rozwijających się, mających jakoby nikły wpływ na zmianę klimatu, są błędne. Chociaż zapewne powodowane dobrymi intencjami, ignorują autentyczne wyzwania dla tych społeczności i wystawiają je na ryzyko. Przeludnione, wyzbyte zasobów, pozbawione odziedziczonych sposobów interakcji z otoczeniem, te społeczności będą cierpieć coraz bardziej. Sposoby zrównoważonego współistnienia z otoczeniem (czy też „zarządzania zasobami”) – które już i tak znikają pod naporem machiny PKB – pod rosnącą presją populacyjną mogą ostatecznie przepaść, zostawiając nas wszystkich na łasce jednego już tylko modelu kulturowego – eksploatacjonizmu. Wbrew słynnej koncepcji „tragedii zasobów wspólnych” – zwanej też „tragedią wspólnego pastwiska” (tragedy of the commons) – te zasoby ekosystemowe w krajach o niskich dochodach, które są często jeszcze zarządzane wspólnotowo na bazie społecznie wypracowanych metod postępowania, okazują się często zarządzane lepiej, niż się to dzieje, gdy odpowiedzialność nad nimi przejmują władze państwowe uzbrojone w prawo i aparat jego egzekwowania. Niestety, metody te przepadają i przepadać będą. Rosnąca liczba ludności w krajach rozwijających się – zwłaszcza w połączeniu z krótkowzrocznymi inwestycjami i niedostosowanymi do warunków działaniami władz – niekorzystnie przełoży się na tamtejszą sytuację ekologiczną, przyczyniając się do konfliktów i migracji. Pomimo tych wszystkich problemów, jak zwraca uwagę Dasgupta, kwestia ograniczenia wzrostu populacji nie pojawiła się w ustaleniach Porozumienia Paryskiego, a rola środków planowania rodziny w ograniczeniu wzrostu populacji i daniu kobietom większej kontroli nad ich dzietnością jest niedoceniana. Samo promowanie kształcenia dziewcząt i kobiet jako metody ograniczenia dzietności nie wystarczy, stwierdza Dasgupta i postuluje ułatwienie kobietom w krajach rozwijających się dostępu do środków antykoncepcyjnych.

Natury ludzkiej nie da się sprowadzić do egoizmu – niestety to właśnie wąsko rozumiany „własny interes” jako siłę przewodnią ludzkiej jednostki traktuje się jako kluczowy czynnik w modelach ekonomicznych. A jednak jesteśmy też przecież istotami społecznymi. Dasgupta podkreśla rolę świadomych powagi sytuacji obywatelek i obywateli, tak indywidualnie jak kolektywnie, w sieci wzajemnych zależności, która tworzy społeczeństwo. W ramach uzgodnionych i egzekwowanych reguł instytucjonalnych, trzeba żądać zmiany i do niej dążyć. Właśnie dlatego, że jest nas aż tylu, indywidualne decyzje, zwłaszcza w najbardziej zamożnych społeczeństwach, odciskają tak znaczący ślad ekologiczny, i właśnie dlatego owe indywidualne decyzje mają przełożenie na ostateczny kształt świata. Ich kwantyfikowalny w kategoriach zużytych zasobów, energii czy zanieczyszczeń rezultat jest ważny, ale jeszcze ważniejsze jest to, że wpływają na postrzeganie sytuacji i wzorce zachowań. Dasgupta podaje przykład bojkotów konsumenckich i innych działań w kontekście typowo gospodarczym, ale można by tu jeszcze wspomnieć o rzeczach tak prostych, jak rozmawianie z mniej lub bardziej bliskimi osobami o swoich proklimatycznych wyborach, dawanie przykładu, czy normalizowanie pewnych zachowań. Dynamika między naszymi skołonnościami do konkurencji z innymi oraz do konformizmu wobec nich sprawia, że zależnie od tego, w które z tych inklinacji będziemy się angażować i które promować oraz w jakich celach – zachowania społeczne mogą przybrać zgoła odmienny charakter. Mówiąc krótko, nasze związki i relacje z innymi mają wpływ na nasze i innych preferencje i potrzeby. Stąd właśnie Dasgupta wierzy w pożądany skutek zmiany kulturowej. Uważa, że jej potencjał jest znaczny, a wprowadzenie dużo łatwiejsze, niż wydaje się to sceptykom, którzy w dążeniu do niej widzą marnowanie wysiłku, jaki lepiej według nich byłoby poświęcić na bardziej pragmatyczne rozwiązania.

Wiara w moc innowacji technologicznych jako metody zaradzenia wszelkim problemom jest typowa dla epoki antropocenu i stoi u podstaw niejednego rzekomo „racjonalnego” planu wyjścia z kryzysu. Sednem ekonomistycznego i technokratycznego podejścia do wyzwań klimatycznych i ekosystemowych jest przekonanie, że dalszy wzrost produktu globalnego jest niezbędny, by wypracować sposoby zmniejszenia naszego śladu ekologicznego – choć to właśnie dotychczasowy model był powodem jego wzrostu. Podobnie entuzjazm dla wolnego rynku jako najlepszej metody zapewnienia dobrobytu jest wedle Dasgupty nieuprawniony, bo obejmuje on niewidoczny, ale krzywdzący transfer dobrobytu z krajów biedniejszych do bogatszych poprzez koszta zewnętrzne: eksportując swoje zasoby, kraje rozwijające się dostają mniej w formie gotówki niż się wyzbywają w formie zdewastowanego środowiska naturalnego i pogarszających się warunków klimatycznych. Logika wskazywałaby, że trzeba szukać alternatyw, ale techno-wzrost i wolny rynek są tak mocno zakorzenione w naszej przestrzeni mentalnej, że stały się nieomal dogmatem.

Dobra wiadomość jest taka, że w ramach granic planetarnych da się zapewnić wszystkim ludziom niezbędny poziom wyżywienia i higieny oraz wyeliminowanie skrajnego ubóstwa. By jednak zapewnić wszystkim styl życia typowy dla krajów o najwyższych dochodach (np. poziom spożycia mięsa), potrzeba byłoby zasobów kilkukrotnie przekraczających możliwości planety. Okrutny dylemat, przed jakim stoimy, polega na tym, że jeśli będziemy poprawiać dobrostan i dobrobyt ludzi najgorzej obecnie sytuowanych według tego samego wzorca, na którym skorzystali ludzie dziś sytuowani najlepiej, będzie to mieć tak poważne koszta ekologiczne w średniej i długiej perspektywie, że krótkoterminowa poprawa standardu życia uboższych nie zda się ostatecznie na nic. Twierdząc, że jest inaczej, obiecujemy im świat, którego już prawie nie ma. Czemu to służy? Chyba tylko temu, by przez mgnienie liznęli namiastki zachodniego stylu życia, oraz by ludzie, którzy widzą w czymś takim postęp, mogli poklepać się sami po plecach.

Stąd konieczność zmiany naszej relacji z Przyrodą, która pozwoli nam lepiej zrozumieć nasze położenie i rozpoznać możliwe alternatywy. Według Dasgupty włączenie edukacji przyrodniczej do systemów kształcenia może odegrać ogromną rolę w pożądanej transformacji. Miejski tryb życia sprzyja oderwaniu od Przyrody, z wszelkimi tego konsekwencjami, dlatego programy nauczania muszą pozwolić nowym pokoleniom odnowić i docenić ich miejsce w Przyrodzie. Ważne jest też włączenie lokalnych społeczności i instytucji społeczeństwa obywatelskiego w działania na rzecz zachowania bioróżnorodności. Dzięki temu współpraca stanie się społeczną normą, z oczywistymi skutkami dla skuteczności działań. Wspominając jednak kilkukrotnie o „zmianie transformacyjnej”, Dasgupta nie podejmuje o dziwo gorącego i ważnego tematu postwzrostu. W tym sensie nie włącza się w ważny nurt toczącej się debaty o konkretnym kształcie niezbędnej transformacji. Nie wspomina też o odnawialnych źródłach energii i ich – dalekim od ideału – wpływie na bioróżnorodność. Ponadto, choć podkreśla, że przeliczanie całej Przyrody na pieniądze jest pozbawione sensu, to jednak (z pewnymi zastrzeżeniami) wskazuje na użyteczność przeliczania wartości poszczególnych ekosystemów w zakresie „usług”, jakie nam świadczą. Jest to podejście bardzo ryzykowne, o czym pisałem m.in. przy okazji wydanej niedawno książki, której autor również uległ pokusie traktowania Przyrody jako przeliczalnej na konkretne pieniądze inwestycji i infrastruktury, czyli w istocie jako instrumentalnie wykorzystywanego na ludzkie potrzeby zasobu i narzędzia. Cała ta narracja o zasobach naturalnych i usługach ekosystemowych nie do końca współgra z wyrażanym przez samego Dasguptę rozumieniem Przyrody jako zjawiska/bytu/systemu/istnienia o wartości inherentnej, niemierzalnej, moralnej. Z tych powodów dla wielu osób zajmujących się wyzwaniami antropocenu „Raport Dasgupty” nie stanowi przełomowego dokumentu, realistycznie i w pełni ukazującego powagę sytuacji.

Pomimo jednak tych słabości, Raport Dasgupty to ważny głos w sporze z nowym negacjonizmem. Dziś największym problemem bowiem nie jest już prymitywne zaprzeczanie, że globalne ocieplenie w ogóle zachodzi, czyli negacjonizm „klasyczny”. Problemem jest negacjonizm w wersji lite, który błędnie ujmuje społeczeństwo i Przyrodę w kategoriach technicznych, nie rozumiejąc, że to zjawiska i byty organiczne.

Owi negacjoniści lite, pośród których są tzw. racjonalni optymiści, ekomoderniści i zwykli ekonomiści starego porządku, lubią szermować „obiektywnymi” danymi pokazującymi, jak wiele jako ludzkość osiągnęliśmy, jak dobrze nam się wiedzie, i jak wiele potrafimy. Tłumaczą, że powinniśmy się radować i czuć dumę. Niecierpliwią się, gdy narzekamy na kształt świata i popadamy w depresję przeczuwając, dokąd zmierza. Rzecz w tym, że owe „obiektywne” dane pokazują często niestety tylko krótkoterminowe korzyści z działań, które przyniosą średnio- i długoterminowe szkody – ale też pomijają fakt, że dominujący model cywilizacji opiera się na separacji człowieka od Przyrody oraz podporządkowaniu jej przez ludzi, co stoi w rażącej sprzeczności z przeszłością naszego gatunku i z wytworzonymi w procesie ewolucji zależnościami między naszymi ciałami i umysłami a naszym otoczeniem, a także z większością modeli kulturowych.

Na dobrobyt krajów rozwiniętych składają się zasoby eksploatowane w krajobrazach i społecznościach położonych „za horyzontem”, czy to geograficznym, czy pojęciowym: nie widzimy lub nie chcemy widzieć prawdziwych kosztów wszystkiego, z czego w warunkach cywilizacji konsumpcyjnej korzystamy, czy są to lasy deszczowe wycinane pod uprawy soi na pasze dla zwierząt, które potem zjadamy, czy społeczności zmuszone do zmiany stylu życia przez inwestycje dewastujące ich krajobraz (geologiczny lub kulturowy). Cywilizacja, jaką stworzyliśmy, odgradza nas od konsekwencji naszych czynów, ale tylko do pewnego momentu – kiedy będzie już za późno. Nasze działania, od codziennej konsumpcji przez generowane zanieczyszczenia po posiadanie dzieci, mają wymiar moralny, przekładają się bowiem bezpośrednio na los innych ludzi dzisiaj i w przyszłości. Koszta zewnętrzne, które na nich przerzucamy by zapewnić sobie konkretny styl życia, można nazwać formą ucisku i zniewolenia. To nie jest kwestia „wywoływania poczucia winy” u zwykłych ludzi, jak często twierdzą negacjoniści lite gdy chcą wyrugować ten sposób myślenia z przestrzeni publicznej, tylko poczucia (współ)odpowiedzialności za los innych. Inną metodą odrzucenia poczucia rzekomej „winy” jest twierdzenie, że wymiar moralny to argument słaby i nieskuteczny. To także nieprawda: nawet, jeśli niektórym może on wydawać się słaby obecnie, kiedy wszystko jeszcze jakoś w miarę sprawnie funkcjonuje, a działania proklimatyczne i proekologiczne można uzasadniać nadzieją, że odniesiemy sukces, to w sytuacji, kiedy wszystko zacznie się sypać, właśnie argument moralny – moralny kompas – może okazać się jedynym narzędziem, jakie nam pozostanie.

Łatwość, z jaką negacjoniści lite przywołują pewne rozwiązania kwestii klimatycznych, jak np. stawianie większej liczby wiatraków czy wymiana samochodów z silnikami spalinowymi na elektryczne, mylona jest z łatwością, z jaką owe rozwiązania miałyby rozwiązać problem. Nie powinniśmy brać argumentów, które łatwo przywołać, za argumenty, które są słuszne, ani mylić rozwiązań, które szybko przychodzą nam na myśl, z rozwiązaniami, które są skuteczne. Tylko dlatego, że pewne obszary tematyczne są dobrze już omówione (np. odnawialne źródła energii), i można bez trudu wyrzucić z siebie litanię pomysłów osnutych w odpowiednie słownictwo, nie znaczy, że tu leży prawda.

Inny typowy błąd negacjonistów lite jest następujący: nie czują miejsca i roli człowieka we wspólnocie. Z lubością powołują się na źródła wywodzące, że wpływ jednostki na sprawy klimatyczno-ekologiczne jest nikły, nie widząc, że działań podejmowanych przez każdą i każdego z nas nie da się sprowadzić wyłącznie do słupków pokazujących, jak nasz indywidualny ślad węglowy przekłada się na poziom CO2 w atmosferze. Równie dobrze (równie źle) można by wytykać indywidualnemu wyborcy, że jego pojedynczy głos nie ma żadnego wpływu na ostateczny wynik wyborów, ignorując w ten sposób rolę mobilizacji właśnie pojedynczych ludzi, ich udział w debacie z innymi, oraz ich skumulowaną siłę, która decyduje o wygranej lub przegranej. Taka antydemokratyczna teza zwykle nie pada dosłownie w tekstach publicystów tego nurtu, ale da się ją wywieść z przedstawionego sposobu myślenia. Nie liczy się żywy człowiek ze swoimi decyzjami, przemyśleniami, bliskimi – liczy się reprezentujący go punkcik w statystykach, którymi ma zarządzać „system”. Pod płaszczykiem dbania o dobro szerokich mas, jest to podejście zwyczajnie nieludzkie.

Jest to także coś, co można by nazwać „fundamentalizmem węglowym”, czyli sprowadzanie stojących przed nami wyzwań wyłącznie do kwestii poziomu CO2 w atmosferze. Patrząc z tak wąskiej perspektywy, łatwo ulec iluzji, że trzeba tylko przerzucić wystarczająco wiele dźwigni – czy to za pomocą kredytów węglowych, czy projektów geoinżynieryjnych – i problem zmiany klimatu się rozwiąże, a cywilizacja będzie mogła żwawo truchtać dalej. Ale to też przykład niezdolności do rozumienia życia na Ziemi jako jednorodnego bytu organicznego, gdzie zależności między poszczególnymi organami są nieograniczenie złożone, sprzężenia są zwrotne, interakcje dalekosiężne i dogłębne. W takim świecie rozwiązania technokratyczne mogą być tylko albo niewystarczające, albo zgubne.

Bez zatem zmiany kulturowej, która uratuje nas przed urojeniami technokratyzmu, nasze szanse na kontynuowanie ludzkiego projektu na planecie Ziemia w jakiejś rozpoznawalnej formie są nikłe. Przedstawianie przez negacjonistów litezmiany kulturowej jako mrzonki poprzez uparte wmawianie oponentom, jakoby orędowali za jakąś rzekomą „ascezą” jako jedyną alternatywą dla światłej wizji postępu, to nic innego, jak stawianie chochoła, którego obalić łatwiej, niż realne tezy tych, którzy nie idą na lep tych wizji. To więcej, niż chwyt retoryczny, zapewniający zastrzyk dopaminy w dyskusji. To także – świadomie lub nie – obrona własnego przywileju (maskowana troską o to, by każdemu innemu ów przywilej wmusić, dla jego własnego dobra oczywiście). To wreszcie zmniejszanie szansy na autentyczną i konieczną zmianę, która będzie przecież wymagać działań na wszelkich poziomach. Piewcy rozwiązań systemowych jeżą się, gdy słyszą o roli kultury w zmierzeniu się z kryzysem. Nie dostrzegają, że orędowanie za zmianą systemu jest formą zmiany kultury, tyle tylko, że niedoceniającą roli indywidualnych obywateli i obywatelek, odbierającą im sprawczość, wypychającą z debaty. Trudno o podejście mniej pragmatyczne i bardziej szkodliwe, niż głoszenie, że zmianę systemu (kultury) da się przeprowadzić bez zaangażowania zwykłych ludzi.

Promując rzekomo „racjonalne” i „nowoczesne” rozwiązania, negacjoniści lite nie myślą perspektywicznie. Warto tu przywołać koncepcję „żabiego skoku” (leapfrog): państwa „zapóźnione”, dołączając do bardziej zaawansowanych, korzystają od razu z najnowszych technologii i są w stanie wyprzedzić swoje niegdysiejsze wzorce. Widać to na przykładzie internetu, gdzie w Stanach Zjednoczonych, niegdysiejszym liderze, długo jeszcze pokutowały starego typu modemy i łącza, gdy tymczasem kraje dołączające do rewolucji internetowej z opóźnieniem od razu szły w światłowody i cyfryzację. Podobnie ma być w kwestiach energetycznych z krajami rozwijającymi się, które mogą przeskoczyć etap energetyki węglowej i od razu przejść do źródeł odnawialnych – ale można by przecież skoczyć jeszcze dalej, od razu w kierunku zmiany samej formuły istnienia w Przyrodzie, co i tak będzie niezbędne, jeśli mamy zapewnić ludzkości przetrwanie i dobre życie na dłużej niż tylko kilka najbliższych dekad. Bo czy warto przeskakiwać tylko do tego, co oferuje cywilizacja technokratyczna? Prawdziwy dobrostan to nie zmywarka w każdym domu i eleganckie samochody na parkingu, zwłaszcza, jeśli ceną za owe zmywarki i samochody jest niszczenie klimatu i ekosystemu, które zapewniają zmywającym i jeżdżącym odpowiednią temperaturę, czyste powietrze, wodę, żywność. Dasgupta ujmuje ten paradoks pozornego dobrobytu następująco: żyjemy jednocześnie w czasach najlepszych i najgorszych.

Na koniec chcę dać do przemyślenia negacjonistom lite oraz tym, którzy chcieliby z nimi polemizować, krótki fragment mojego noworocznego tekstu na niniejszych łamach:

„Jeśli wszelako lansujesz tezę, że liczą się tylko rozwiązania systemowe, to roztaczasz iluzję, że zawsze to ktoś inny musi wszystkim się zająć i wszystko rozwiązać. Trwonisz szanse na zapoczątkowanie pozytywnego efektu domina w skali mikro i makro. Wspierasz siły, którym zależy na utrzymaniu status quo. Ryzykujesz społeczny szok, jeśli (kiedy) konieczność zmian zostanie narzucona z góry. Promujesz postawy roszczeniowe i egoistyczne. Podważasz poczucie solidarności w obliczu zagrożenia. Osłabiasz katalizatory przemian społecznych. Sabotujesz społeczeństwo obywatelskie. Pomijasz potencjał synergii między rozwiązaniami systemowymi i działaniami indywidualnymi.”

Wszystkim zaś chcę polecić Raport Dasgupty jako jedną z soczewek, przez którą mogą przyjrzeć się szaleństwu, w jakie jesteśmy zaangażowani, choć tak łatwo przychodzi nam tego nie zauważać. Szaleństwu, które polega na milczącym założeniu, że wytworzony w ciągu ułamka geologicznego czasu i historii naszego gatunku styl życia jest osią, wokół której kręcić się musi cała żywa planeta Ziemia. Szaleństwu, które może nas kosztować wszystko.

 

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 

Autor zdjęcia: Chris LeBoutillier

 

O tempora, o mores! – z prof. Wojciechem Sadurskim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Chodzi za mną od jakiegoś czasu… „Jak długo Katylino będziesz nadużywać naszej cierpliwości? Jak długo w swoim szaleństwie będziesz naigrywał są z nas? Do jakich granic będziesz chełpił się swoim zuchwalstwem?” Tak zaczyna się pierwsza mowa Cycerona przeciwko Katylinie. Gdybyśmy chcieli przełożyć to jeden do jeden do tego, co się dzieje dzisiaj, do pełzającego autorytaryzmu, do czasów, które nastały w Polsce, to w zasadzie pasuje. Smutna konstatacja. Jak w takiej sytuacji nie krzyczeć „O tempora, o mores!”?

 
Wojciech Sadurski: Wiele lat temu musiałem nauczyć się tych słów na pamięć, po łacinie. To pierwsze zdanie – „Quo usque tandem abutere, Catilina, patientia nostra?” – zapamiętam do końca życia. To jest taka klamra z moją młodością. Oczywiście to, co się dzieje w Polsce, wystawia naszą – demokratów, liberałów – cierpliwość na wielką próbę. Ale wystawiana jest ona na wielką próbę już od końca roku 2015. Nie mamy do czynienia z rzeczami przełomowymi, chyba że weźmiemy pod uwagę kwestie, które po czasie okazują się jedynie  epizodyczne, jak ostatnie wydarzenia w Warszawie. Rozmawiamy przecież w dzień po strasznych zamieszkach. Sprowokowanych przez władzę, ale wywołanych przez chuliganerię. Natomiast ten proces zaskakiwana nas kolejnymi, wydawałoby się, szaleństwami władzy trwa od – powiedziałbym – listopada 2015. Takim pierwszym, skandalicznym krokiem, za którym poszły kolejne, była dawno zapomniana uchwała sejmu nowej kadencji, uznająca wybór piątki sędziów Trybunału Konstytucyjnego, wybranych przez sejm poprzedniej kadencji, za niezgodny z prawem. W związku z tym władza „otworzyła” pięć nowych wakatów w Trybunale Konstytucyjnym. Warto się na chwilkę zatrzymać nad znaczeniem tego zdarzenia. Dla nie-prawnika to brzmi wręcz groteskowo, aby nad tym drzeć szaty: wydaje się to drobiazg, niewarty zapisania w księdze Wielkiej Historii. Ale to był pierwszy taki przypadek bezczelności, takiego ostentacyjnego łamania konstytucji. Przy czym w kwestii tego łamania konstytucji my –  pozwolę sobie użyć w pierwszej osoby liczby mnogiej, bo myślę, że większość naszych czytelników zaliczy się do liberalnych demokratów – mamy sobie dużo do zarzucenia. Przy okazji całkowicie legalnego i dokonanego lege artis wyboru trzech nowych sędziów, na zasadzie takiego drobnego cwaniactwa przepchnięto dwóch dodatkowych. Wakaty dla nich otwierały się dosłownie parę tygodni później, ale już podczas kadencji nowego sejmu. Czyli tym bezprawnym, ale małym w sumie cwaniactwem ułatwiono PiS-owi dokonanie wielkiego skoku na Trybunał Konstytucyjny.

 Wrócę do tej uchwały sejmu. Konstytucja bardzo jasno określa, kto wybiera sędziów Trybunału Konstytucyjnego, ewentualnie ten wybór może jeszcze ocenić sam Trybunał Konstytucyjny, sprawdzając czy został on dokonany zgodnie z prawem – na przykład czy zostały zastosowane prawidłowe procedury. Natomiast idea, żeby sejm podejmował  rezolucje na jakikolwiek temat dotyczący wcześniejszego aktu prawnego, tak bardzo sformalizowanego jak wybór sędziów, jest absurdalna. To trochę tak, jakby – ze względu na to że mają większość –  zadecydowali, że wtorek jest czwartkiem, albo, że zima jest latem. To ma mniej więcej podobne znaczenie. Od tego wszystko się zaczęło. Wcześniej były jakieś drobne przekręty, niezręczne i niepotrzebne wystąpienia prezydenta Andrzeja Dudy, ale to były drobiazgi. Sejm przyjął wspomnianą uchwałę, a dalej… to już poszło. Zrobiła się prawdziwa kawalkada bezprawia, którą zapisuję, czasem w sposób bardzo pedantyczny i być może nudziarski, w mojej książce. Gdzieś to trzeba było ująć w całości. Okrężną drogą wracam do pytania o to, jak długo nasza cierpliwość będzie przez tego zbiorowego Katylinę wystawiana na próby. Powiem tak – to się działo już tyle lat, pięć czy nawet sześć, i może potrwać jeszcze długo. Dlaczego? Bo mamy oto do czynienia z pewną normalizacją nienormalności. 

To prawda. Ale sami do takiej normalizacji dopuściliśmy. Po raz kolejny powinniśmy się bić w piersi i szukać drogi wyjścia, wyplątania się z tego stanu. Tylko… jak to zrobić?

I prawdą jest, że to my sami – ci porządni, liberalni demokraci – do tego dopuściliśmy i nawet przyczyniliśmy się. Może powinniśmy bić się w piersi, może sypać głowy popiołem, może powtarzać „Byliśmy głupi”, jak zrobił to mój znakomity kolega Marcin Król. Ale na dłuższą metę jest to mało estetyczne, a co gorsza – nieprzydatne. Bo jak już się pójdzie do tej Canossy, to naprawdę ciekawe pytanie brzmi: jak z niej jak najprędzej wyjść w jakimś ciekawszym kierunku?

Uchwalenie tej uchwały było niczym otwarcie puszki Pandory. Wystarczyła chwila, a pod postacią tego jednego aktu „wyleciały na nas” wszelkie zagrożenia, których skala nie mieściła nam się wówczas w głowach.

Tak. Bo wtedy zostało pokazane społeczeństwu coś, czego wcześniej nie robiono, to znaczy, że można bez żadnego udawania, bez kostiumu niby-legalności, w sposób bezczelny złamać konstytucję. Oczywiście konstytucję na drobne sposoby łamano wielokrotnie wcześniej. Nie tylko w Polsce, ale także w innych państwach demokratycznych, ale to były drobiazgi. Natomiast tutaj mieliśmy do czynienia z czymś, co jest fundamentalne, dotyczącego wrogiego przejęcia organu konstytucyjnego. Władza pokazała, że „ponieważ mamy większość, to możemy wszystko; wszystko nam wolno”. A demokracja ma to do siebie, że zwycięzcom wolno dużo, ale nie za dużo. Że musi się powstrzymywać przed zagarnięciem wszystkiego choćby po to, by utrzymać system, w którym jego dzisiejszy rywal, a przyszły zwycięzca wyborczy, nie będzie też miał wszystkiego. No, ale później się okazało, że zwycięzcy z 2015 roku mogą znacznie więcej niż moglibyśmy sobie wyobrazić.

I nie cofają się. Zdobywają kolejne przyczółki. Raz przesunięta granica zostaje utwierdzona w nowym miejscu, nawet jeśli ktoś próbowałby to oprotestować czy walczyć o przywrócenie status quo ante.

Tak, oczywiście.

Można powiedzieć, że właśnie w taki sposób rządzący nas testują, wystawiają naszą cierpliwość na próbę. Raz za razem. W jakimś sensie podobnie zadziałał Victor Orbán. Tyle że on, testując „granice wytrzymałości” Unii Europejskiej, potrafił się cofnąć wiedząc, że nie może posunąć się dalej, bo takie działanie będzie miało bardzo – mówiąc eufemicznie – nieprzyjemne konsekwencje. Oczywiście „odpuszczał” przeważnie to, na czym tak naprawdę mu nie zależało. U nas tego cofnięcia się nie ma, ba, nie było go nigdy.

Orbán cofał się w stosunku do Unii Europejskiej wyłącznie w sposób cyniczny i strategiczny. Ale to wynika z dwóch przyczyn: po pierwsze jest dużo sprytniejszy liderem niż polscy liderzy, w szczególności Jarosław Kaczyński, którego geniusz strategiczny jest bardzo mocno przeszacowany. A po drugie dlatego, że Orbán ma dużo silniejsze poparcie społeczne. On wie, że może sobie na to pozwolić. Społeczeństwo odczytuje jego grę i cały czas uważa, że Orbán jest „swój”, a jak z czegoś rezygnuje, to tylko tak gra. Przecież on ma potężną większość w wyborach. Opozycja jest kompletnie rozproszkowana i to zarówno opozycja na prawicy, jak i na lewicy, a zatem nie ma zdolności koalicyjnych możliwych do postawienia tamy wobec Orbána. A zatem on wie, że jeżeli dokona takich gestów, które mogą się wydawać gestami koncyliacyjnymi, to tak naprawdę puszcza oko do społeczeństwa. To jest przecież gra w stylu „Ja muszę tak mówić, ale jestem przecież wasz, z krwi i kości”. Nasi tego nie mają. Zjednoczona Prawica nie ma tego, o czym marzy każdy autorytarysta – aby większość społeczeństwa była przekonana, że ten autokrata jest po ich stronie i jak robi rzeczy dziwne, to trzeba pamiętać, że robi to dla prostych, zwykłych ludzi, a nie dla siebie.

To podprowadza tak naprawdę pod pytanie o samo społeczeństwo. Chcę abyśmy porozmawiali o społeczeństwie czy narodzie, o demokracji, wyznaczając sobie swego rodzaju mapę. Wspomnieliśmy zamieszki przy okazji tak zwanego Marszu Niepodległości. Tego nie robią jacyś „obcy”. W tle majaczy cały czas społeczeństwo, czy mówiąc bardzo szeroko, lud. Pamiętam takie zdanie z Myśli nieuczesanych Leca: „Kiedy lud nie ma głosu, poznaje się to nawet przy odśpiewaniu hymnu”.

[Śmiech]

Mam wrażenie, że był taki moment, gdy ów lud stracił ów głos. Przynajmniej w metaforycznym sensie. Bo przyszedł taki moment, gdy w tym „śpiewaniu hymnu”, w bardzo szeroko rozumianym mówieniu o naszym patriotyzmie, ale także o narodzie, coś stracono. Najpierw pojawiły się nieczystości, później fałszywe nuty, a w końcu zgubiono takt, rytm, pomylono słowa… I tak dalej. 

Mam duże etyczne problemy z tego typu dyskursem, bo wydaje mi się, że z punktu widzenia, nazwijmy to, demokracji formalnej, ten lud ma głos. Jestem przekonany, przypominam moim przyjaciółkom i moim przyjaciołom będącym po mojej stronie, że jednak więcej ludzi głosowało na nich, niż na nas. I to w wyborach w miarę wolnych. Aczkolwiek tylko do pewnego stopnia uczciwych, bo totalnie zakłóconych indoktrynacją i propagandą mediów publicznych. Ale na ile to wpłynęło na wynik wyborów? Tak czy inaczej bardzo dużo ludzi, niemal tyle samo, głosowało na nich, jak i na nas. Bardzo duży dylemat mają dzisiaj też Demokraci w Stanach Zjednoczonych, kiedy widzą, że różnica głosów oddanych na Donalda Trumpa – po czterech latach absolutnych wybryków i ekscesów, kiedy zrzucił maskę i pokazał tę swoją prawdziwą naturę – i na Joe Bidena, jest naprawdę niewielka. Na Trumpa zagłosowały 73 miliony ludzi. To nie jest tak, że oni wszyscy są ogłupiali.

W każdym razie nam nie wolno tego przyjąć. I tu jest potężny dylemat, powiedziałbym już nie poznawczy, ale moralny dylemat wszelkich demokratów, w sytuacji, w której demokratycznie do władzy dochodzą autokraci. Dlatego, że my musimy mówić naszym współobywatelom, wyborcom tamtej strony, nie tylko, że naszym zdaniem popełniają błąd, bo to normalne. Bo w demokracji zawsze ludzie głosujący inaczej uważają, że inni ludzie zrobili błąd. Tak działa demokracja. Ale nasz stosunek do nich nie wyraża się krytyką ich błędów, ale potępieniem moralnym – to znaczy powiedzeniem: „Wy dokonaliście wyboru, który jest moralnie zły, bo odciągacie Polskę od demokracji”. Tu mamy potężny dylemat jak to zwerbalizować bez popadania w arogancję i skrajny paternalizm. Arogancję, wyrażającą się w sformułowaniu: „Nawet jak nas jest mniej, to mamy rację”. Oczywiście, że mamy rację, ale nie mamy możliwości narzucenia tej racji reszcie. I paternalizm, czy protekcjonizm mówiąc generalnie, który mówi, że wy nie wiecie, co jest dla was dobre; nie wiecie, co jest dobre dla społeczeństwa jako całości. Oczywiście, w społeczeństwie jest zawsze normalna niezgoda dotycząca kryteriów dobra wspólnego. Ale my mówimy wyborcom autokratów: wy nawet nie wiecie, co jest dla was dobre. Krótko mówiąc, uważamy ich nie tylko za moralnie, ale także intelektualnie za niższych. Tymczasem nie wolno nam popadać w taki dyskurs, bo w takim momencie od razu wszystko tracimy.

Zgoda. Podobnie przecież było w USA, gdzie można było usłyszeć słowa lekceważenia, a nawet wprost wyrażanej pogardy w stosunku do tak zwanych rednecks. Tymczasem, pamiętam jak dziś, jak w dniu zaprzysiężenia Trumpa siedziałam w typowym teksańskim barze, przysłuchując się rozmowom dotyczącym właśnie owej pogardy, ale też nadziei, jakiej ci mężczyźni dopatrywali się w jego prezydenturze. I tak poszli zagłosować. My również bardzo dużo przegraliśmy ignorując całe grupy ludzi, które zagłosowały na PiS, całe regiony kraju, którym bliżej do narracji polskiej prawicy. A to nie jest tak, że ci ludzie nie rozumieją, czym jest wolność. Pytanie, czy przez te nieco ponad 30 lat wolnej Polski, myśmy w tej naszej wolności nie skarleli? Mówię tutaj o karleniu moralnym, które wielu tłumaczy sobie faktem, że cóż, kiedy obcujemy z karłami to deformuje nasz kręgosłup. Czy my możemy sobie pozwolić na deformowanie tego naszego kręgosłupa? Bo to, że daliśmy się w debacie, dyskusji ściągnąć do danego poziomu – czy to nie świadczy bardziej o naszych brakach moralnych? O naszych niedostatkach, które wnosimy do demokracji?

Tutaj jest szalenie trudno generalizować, ludzie są bardzo różni, każdy powinien mówić za siebie. Ja jestem optymistą. Nie sądzę abyśmy skarleli, a wręcz przeciwnie. Myślę, to może brzmi dziwnie, po tym roku 2015 aż do teraz, że polskie społeczeństwo pokazało także piękne cechy, pokazało oczywiście haniebne i paskudne, ale pokazało też bardzo piękne. Także w demokracji, której bardzo szybko dosięgło. Badanie opinii publicznej, prowadzone przez Eurobarometr do roku 2015, pokazało, że poziom internalizacji norm demokratycznych w Polsce był stosunkowo wysoki, że nie musieliśmy się specjalnie tego wstydzić. Moim zdaniem, to „skarlenie” nie wynika z organicznych cech polskiego społeczeństwa, a głównie z przywództwa. Wynika z tego, że polskie instytucje polityczne nie wydobywają z ludzi tego, co w nich najlepsze, ale to, co jest najgorsze. Nie, dlatego nie sądzę, że skarleliśmy. Często się mówi – to jest zdanie Masaryka po Pierwszej Wojnie, kiedy Czechosłowacja stała się państwem niezależnym i demokratycznym – że mamy demokrację, ale problem polega na tym, że nie mamy jeszcze demokratów. Mnie się wydaje, że w Polsce mamy na szczęście sytuację odwrotną. Mamy demokratów, mamy dużo demokratów, ale nie mamy demokracji, nie mamy już instytucji demokratycznych. Nie wiem, czy to jest jakieś profesjonalne zboczenie socjologiczne, a może politologiczne, że my nie doceniamy tego sprzężenia zwrotnego, wpływu instytucji i przywództwa na poglądy ludzi. Najbardziej szokującym tego przejawem jest stosunek społeczeństwa do uchodźców i imigrantów, który na początku roku 2015 spełniał pewne elementarne normy społeczeństwa tolerancyjnego i otwartego. Później, w wyniku wściekłej i paskudnej kampanii PiS-u i osobiście Jarosława Kaczyńskiego, wsparcie dla idei otwarcia Polski, przynajmniej dla małej grupy uchodźców będących w najgorszej sytuacji, radykalnie spadło. W tej chwili jesteśmy społeczeństwem generalnie dość paskudnym, jeżeli chodzi o stosunek do pomocy dla uchodźców. Ale myślę, że w niewielkim stopniu wynika to z jakichś zakorzenionych poglądów i stereotypów. Raczej jedne stereotypy czy jedne obawy zostały sprytnie wydobyte przez klasę polityczną. Mamy po prostu fatalne przywództwo. Prościutko mówiąc: ludzi mamy dobrych, ale fatalnych przywódców.

Z tymi przywódcami mieliśmy w różnych momentach większego czy mniejszego pecha. Spójrzmy na 1989 rok – o co chodziło Polakom? Polacy szukali wolności i sprawiedliwości. I nawet jeżeli myślimy o demokracji w wersji minimum, czyli wolne wybory i prawa obywatelskie. Są te cztery wyznaczniki, które stanowią podstawę dla klasyfikacji poziomu demokracji w danym kraju. Tymczasem coraz trudniej mówić o Polsce używając terminów demokracja liberalna, jeżeli chcemy ją rozumieć poprawnie. Wskazujemy na demokrację zagrożoną czy „nieliberalną” (jakkolwiek już samo to pojęcie jest wewnętrznie sprzeczne). Adam Bodnar, podczas swojego sierpniowego wystąpienia w Senacie, mówił, że mamy do czynienia z ustrojem hybrydowym. Ale można też mówić o „nowym despotyzmie” czy „pragmatycznym autorytaryzmie”… Czy to jest jakiś kierunek?

Rzeczywiście mamy do czynienia z niebywałym rozkwitem rozmaitych określeń dla tych dziwnych ustrojów, które obecnie wydają się dominować, które ani są nie są pełną demokracją, ani absolutnym despotyzmem, takim tradycyjnym, opresyjnym niezmiernie. Każdy ma jakiś swój ulubiony termin. Freedom House używa innych terminów, politolodzy używają innych, ale musimy znaleźć jakiś określenie dla tego nowego zwierzęcia. Bo to nowe zwierzę jest systemem wywodzącym się z demokracji, a raczej z demokratycznej decyzji, z demokratycznego wyboru, które często zachowuje demokratyczne wybory w miarę nienaruszone. Mówię o „demokratystach z wyboru”, by zachować celową dwuznaczność tego określenia: są „z wyboru”, bo nikt im tego z zewnątrz nie narzucił, żaden ZSRR czy UE, ale też wywodzą się „z wyboru” dokonanego przez elektorat. To się stało w Polsce. Nie chcę tutaj przesadzić i nie chcę powiedzieć, że to były wybory całkowicie uczciwe, ale nie były w sposób oczywisty sfingowane czy zafałszowane. Czyli mamy wybory i nie mamy masowego łamania praw człowieka. Dysydenci polityczni nie siedzą więzieniach, czołgi nie kontrolują miast, ludzie mogą wjeżdżać i wyjeżdżać, jeżeli mają pieniądze i jak nie ma zagrożenia pandemicznego i tak dalej i tak dalej. Czyli mamy do czynienia z jakąś hybrydą. Pod tym względem Adam Bodnar ma rację, ale powiedzieć, że coś jest hybrydowe, to znaczy tylko, że jest w nim coś jednego i trochę drugiego – to dużo nie wyjaśnia. 

Moim zdaniem najbardziej zbliżone do rzeczywistości jest określenie autorytaryzmu populistycznego. Element populistyczny akcentuje to, że jest to system autorytarny, który stara się podobać ludziom, który stara się dać ludziom jak najwięcej elementów hedonizmu, że nie ma nic wspólnego z ascezą, charakterystyczną np. dla „realnego socjalizmu”. O tym właśnie pisze John Keane w swoim Nowym despotyzmie, który nie wymaga koniecznie, aby ludzie go kochali, ale lubi być lubiany i robi dużo w tym kierunku. Z drugiej strony nie jest to już demokracja, dlatego, że w mojej prywatnej definicji demokracji mieszczą się cztery elementy: wolne wybory, prawa i wolności obywatelskie, rzeczywisty podział władz i rządy prawa. Te dwa ostatnie elementy są absolutnie fundamentalne. Dlaczego? Ponieważ podział władzy, rozproszenie władzy oznacza, że władza nie może być skoncentrowana w jednych rękach – wiemy, że to nieuchronnie prowadzi do despotyzmu. Rządy prawa oznaczają natomiast, że istnieją pewne reguły gry, które ograniczają władzę, a nie na odwrót, że władza może sobie te reguły gry kształtować. W Polsce nie mamy już do czynienia z tymi dwoma ostatnimi elementami. Mamy więc do czynienia z pewną hybrydą. Problem z hybrydami polega na tym, że na pierwszy rzut oka wydaje się, że one są ze swojej istoty niestabilne, albo że muszą iść w jednym kierunku albo w drugim kierunku. W swojej ostatniej książce Adam Przeworski mówi, że kryzys demokracji polega na tym, że to nie może długo trwać, że to musi albo wrócić do poprzedniego stanu, albo musi przejść do konńkryzyskretnego despotyzmu. A mnie się wydaje, że problem z tą hybrydą jest taki, że ona może być bardzo stabilna. To może być system, który będzie trwał. Nie mamy już do czynienia z systemem „okresu transformacji”, jak to mówiliśmy po 1989 roku, że idzie od A do B. Teraz idziemy od A, czuli od etapu gdzie mieliśmy nieźle skonsolidowaną demokrację, ale nie wiemy, czym jest B. Jesteśmy gdzieś zawieszeni, możemy być zawieszeni bardzo długo.

To jest przerażająca prawda. Gdy wrócimy do Keane’a, to warto powiedzieć, iż mówi on o tak zwanym ustroju pseudodemokratycznym, gdzie system władzy jest opanowany przez przywódców, którzy dopracowali sztukę manipulowania ludźmi. O tej pierwszej manipulacji pisze już Alexis de Toqueville. Powiada on, iż „demokracja kończy się wtedy, kiedy rząd zauważy, że może przekupić ludzi za ich własne pieniądze”. Ma słuszność, prawda? 

Tak, oczywiście.

A przecież to się dzieje w Polsce. Mamy 500+, mamy trzynastą emeryturę, różnego rodzaju dopłaty etc. Zastanawiam tylko, czy jest jakiś moment, w którym to się wyczerpuje, kiedy te socjały/pomysły na tego rodzaju „finansowe zachęty” się wyczerpią i ludzie przestana już im wierzyć. Czy rządzący są w stanie odłożyć tą chwilę ad calendas graecas?

Akurat tego nie są w stanie przeciągać ad calendas graecas. Zagrywka populistyczna władzy PiS-u, a teraz Zjednoczonej Prawicy, polegała na tym, żeby dać ludziom dobra, które powodują natychmiastową satysfakcję, a jednocześnie, których produkcja nie wymaga specjalnych umiejętności ze strony władzy. To jest w pewnym sensie zafałszowanie pojęcia dóbr publicznych.  Bardzo łatwo jest dać ludziom pieniądze, tutaj nie jest wymagana jakaś specjalna wiedza fachowa, nie jest wymagana koordynacja działań w sferze ogólnospołecznej. Jednocześnie satysfakcja jest natychmiastowa. Problem polega na tym, że ta natychmiastowa satysfakcja nie daje się utrzymać w sposób stabilny i prowadzi do zaprzeczenia tej pierwotnej obietnicy. Pierwotna obietnica władzy, która stoi za obecną polityką socjalną, w szczególności 500+, jest taka, że należy ludziom ułatwić dostęp do dóbr, od których byli odsunięci, a jednocześnie umożliwić im swobodną decyzję, w jaki sposób chcą hierarchizować swoje priorytety konsumpcyjne. Czy chcą wyjechać na wakacje z dziećmi, czy raczej wysłać je do lepszej szkoły i tak dalej. To jest forma prywatyzacji dóbr, które powinny być dobrami publicznymi, szczególnie oświaty, opieki medycznej i opieki społecznej, na przykład dla seniorów. Dlatego, że te wszystkie pieniądze, które zostały oddane – ja to mówię bez żadnej pogardliwości i nie nazywam tego rozdawnictwem i tak dalej, bo ludzie dostali pieniądze, które im się bardzo przydały – te pieniądze wydane na te zasiłki oznaczają, że nie zostały stworzone ekwiwalentne dobra publiczne, czyli bardzo dobre publiczne szkoły czy szpitale czy ośrodki dla seniorów. Ludzie dostali gotówkę, żeby iść na rynek prywatny i te wszystkie dobra sobie kupować. Oczywista jest konsekwencja tego, czyli następuje dewaluacja tego pieniądza. I nie chodzi mi tylko o efekt inflacyjny, ale o to, że w rywalizacji o świetną szkołę prywatną dla swojego dziecka, zawsze bardzo bogaty człowiek wygra z tym, dla którego jedynym źródłem tego marginalnego wzrostu bogactwa jest 500+. To samo w rywalizacji o bardzo dobrą, prywatną opiekę medyczną, jak trzeba w tym celu załatwić sobie wyjazd za granicę i tak dalej. 

Nastąpiła prywatyzacja, a nie upublicznienie tych dóbr. Ale taka prywatyzacja, która sprawia, że pieniądze będą miały coraz mniejszą wartość nie tylko ze względu na naturalną inflację, ale z tego względu, że jako środek tych przyrzeczonych celów będą one stanowiły dla beneficjentów bardzo niewielki, coraz słabszy atut w konkurencji z prywatnymi środkami ludzi dużo zamożniejszych. Więc mamy do czynienia z prywatyzacją i pogłębieniem nierówności, a nie wzrostem jakiejś równości. W związku z tym ja bym powiedział, że to jest jakieś okrutne oszustwo ze strony PiS, to jest po prostu nie do utrzymania – ten system, który oni stworzyli. Nie dlatego, że jest tak drogi, ale dlatego, że wypiera system publiczny, na który nie ma środków i pcha ludzi do systemu prywatnego, gdzie najbiedniejsi przegrają bez względu na ich 500+…

Z jednej strony mówimy o dostępie do dóbr i tu się absolutnie zgadzam. Tyle, że często ci, którzy są beneficjentami tego systemu, w ogóle nie biorą tego rodzaju rzeczy/czynników pod uwagę. PiS dał im coś jeszcze, a mianowicie swego rodzaju dostęp do dumy. Istotną stała się na powrót opowieść o narodzie. Co tylko się da, jest dziś w Polsce narodowe, czy unarodowione. To już stało się rodzajem gwary. W tej nowomowie  słowo „naród” stało się kluczem, który ma otwierać wszystkie drzwi. Jeśli coś jest godne, dobre, właściwe, bezpieczne, godne zaufania, przyjazne… Nawet kwarantanna ma być „narodowa”, bo w jakimś sensie wspólna, doświadczana wedle państwowego schematu.  Chyba nigdy nie mieliśmy takiego „narodowego” ujęcia, które równocześnie z tym źródłowo „narodowym”, takim pierwotnym, naprawdę ma niewiele wspólnego.

Absolutna racja. Pomijając kwestie ekonomiczne, PiS dał ludziom pewien typ dumy, pewien typ dumy z ich tożsamości. Ale jest to duma w rozumieniu negatywnym, duma z wykluczania, duma z możliwości gnębienia innych. Najlepszym przykładem tego jest duma z powiedzenia „nie” uchodźcom. Bardzo ładnie opisał to Maciej Gdula w swojej słynnej książeczce o „Miastku”, gdzie to pokazuje, pomijając tłumaczenia ekonomiczne, które na przykład mówią, ze zwolennikami PiS-u nie są ludzie najbiedniejsi w stratyfikacji ekonomicznej. To raczej ci, co patrzą na tych najbiedniejszych z niechęcią i uważają, że to są leniuchy. Stronnicy PiS-u już się czegoś dorobili, ale ciągle się boją, że mogą to stracić, a jednocześnie przymierzają się do bycia klasą średnią. Okazują wzgardę ludziom od siebie biedniejszym. Ale abstrahując od tego, analizując źródła poparcia dla PiS-u Maciej Gdula znalazł właśnie to poczucie wyższości i poczucie dumy. Że jestem pod tyloma względami lepszy. Życie daje mi po głowie, to prawda, ale mogę powiedzieć „nie” ludziom ode mnie „gorszym”. Gorszym, bo mają ciemną skórę; gorszym, bo mają inną religię, której ja nie cenię; gorszym, bo znaleźli się straszliwej sytuacji przymusu i żebrzą o naszą wspaniałomyślność i hojność. A my możemy powiedzieć: „nie”. Oni mogą czerpać dumę nawet z wulgarnych zachowań wobec właściciela budki z kebabem.

Można czerpać dumę z tej niechęci – jednocześnie kupuję i obrażam właściciela kebaba, bo wiem, że nie może mi odpowiedzieć pięknym za nadobne, bo jego sytuacja życiowa i obywatelska, finansowa, powoduje, że jest na prekaryjnej, na bardzo słabej pozycji. Gdy widzimy całą ideologię i retorykę PiS-u, to polega ona na budowaniu dumy z negacji wobec innych: albo że jesteśmy od nich lepsi, albo bo stale jesteśmy zagrożeni jakąś agresją ze strony innych. A jak pojawiają się kłopoty, to w retoryce prawicy natychmiast pojawiają się Niemcy, nawet obecnie, w tych dniach. A oni przecież kompletnie nie mają nic wspólnego z tym, co się u nas teraz dzieje. Ja czytam czasem te najgłupsze rozmaite portale, ale także wypowiedzi polityków prawicy. I nagle znów jest mowa o tym, że Niemcy chcą nas skolonizować. Dziś! Nagle! Dlaczego? To jest odwoływanie się do takiego negatywnego poczucia dumy, połączenia buty z mizerią. Połączenia wyższości z tym, że jesteśmy stale zagrożeni, bo „oni” są silniejsi od nas, ale moralnie gorsi… I stale chcą nam coś odebrać. Gdzieś w tle jest taka narodowość zbastardyzowana. Ja na przykład jestem dumny z tego, że jestem Polakiem, z tego, że znam język polski, że znam literaturę. Chociaż spędzam większość czasu poza Polską, przez moich kolegów, koleżanki chcę być odbierany jako Polak, bo mam coś ciekawego do powiedzenia, mogę wnieść jakieś perspektywy, których oni czy to w Stanach Zjednoczonych, czy w Australii nie mają. Jestem z tego dumny. Ale to nie wynika z potrzeby wyższości, ale z poczucia pewnej tożsamości, która nie jest udziałem innych. Nie jest ona ani lepsza, ani gorsza. PiS natomiast wciąż żeruje na narodzie, czy patriotyzmie, wykluczającym, wyższościowym, a jednak stale przerażonym zagrożeniem ze strony innych.

W tej tożsamości łączą się nie tylko rzeczy związane bezpośrednio z Polską – z literaturą, z historią, z tradycją – ale my również inkorporujemy to, co jest na zewnątrz. To też coraz mocniej i wyraźniej stanowi osnowę naszej tożsamości. Uczymy się różnorodności, też życia w różnorodności, coraz bardziej się na nią otwierając. I – co by nie mówili rządzący – tego się nie da uniknąć. I dobrze.

Społeczeństwa europejskie po II wojnie światowej poczuły na własnej skórze, że rozmaite tożsamości nie są grą o sumie zerowej. Może być synergia, ale mogą też się rzeczywiście wykluczać. Szkot może uważać, że nie jest Szkotem, ale Europejczykiem. Ale to jest rzadkość. Przecież Portugalczycy, bardzo dumni ze swojej tożsamości, czy Grecy, nie stracili jej wstępując do Unii Europejskiej. Możemy mieć tożsamości lokujące się na różnych poziomach, może być dumna, radosna tożsamość lokalna, regionalna czy narodowa, europejska. Ale to zupełnie nie przemawia do obecnej elity władzy, ponieważ oni uważają, że to jest gra o sumie zerowej, że jeżeli jest troszeczkę więcej tożsamości europejskiej, to będziemy mieli mniej tożsamości polskiej. Ale na czym w ogóle to ma polegać? Jeżeli będziemy mieli bardziej zintegrowaną politycznie Unię Europejską, to czy z tego powodu będzie mniej podręczników języka polskiego? Będzie mniejsze zainteresowanie historią Polski, bo wyprze ją historia europejska?

Raczej nie będzie ich mniej, ale z pewnością staną się bogatsze, niejako z konieczności będą musiały uwzględnić szczerszą perspektywę, spoglądać poza własne podwórko. Ale z drugiej strony, są tacy, co najbardziej bali się, że ktoś im zabierze – jakkolwiek kuriozalnie to brzmi – schabowe i bigos…

[Śmiech] No właśnie. Zabiorą bigos i kotlety. Ale może to by się akurat przydało…

Rzecz w tym, że gdy pytam o tego rodzaju rzeczy moich studentów – a są to młodzi ludzie pochodzący raczej z mniejszych ośrodków, reprezentujący bardzo różne środowiska i opinie – to, o zgrozo, ujawniają się takie obawy. Z naszej perspektywy wydają się one dość absurdalne, ale pamiętajmy, że ktoś tym ludziom o tym powiedział, ktoś ich o tym przekonał. I to pokutuje jako opowieść o odbieraniu „tożsamości narodowej”, jakby to było coś, co po prostu można komuś zabrać. 

Oczywiście, ale to są idiotyzmy. To są takie mity miejskie, o tym, że Unia Europejska kontroluje zakrzywienie banana i tak dalej.

Prawda, ale te mity miejskie niestety mają ogromną siłę przyciągania. 

No tak, ale to jest pewna głupota. Bo przecież ci ludzie, nawet najbardziej patriotyczni, jednak jeżdżą po Europie, bo nieraz taniej jest wyjechać na wakacje do Hiszpanii, czy Włoch niż do drogiego kurortu polskiego. Jeżdżą z zainteresowaniem, niektórzy tam pracują. Czy naprawdę ktokolwiek, kto ma oczy i uszy, może powiedzieć, że Holendrzy stali się mniej holenderscy od wejścia do Unii Europejskiej? Albo czy Włosi są mniej włoscy? Czy na przykład Włosi przestali się interesować operami Verdiego, bo już są w Unii Europejskiej? Albo czy Caravaggio jest dla nich mniej ważny, bo ważniejszy stał się Rembrandt? To są takie idiotyzmy, takie bzdury. Przecież jeżeli mówimy o tożsamości, a nie o wyimaginowanym niebezpieczeństwie wynikającym z integracji europejskiej, to tkwi ona przede wszystkim w kulturze. Języku, kulturze, religii. W żaden sposób to, że instytucje europejskie zaczną np. koordynować politykę zagraniczną w obszarze europejskim, albo pilnować praworządności w państwach członkowskich, nie ma najmniejszego związku ze zjawiskami tożsamości kulturowej. Ale tego typu demagogia ma jakiś wpływ na ludzi. To jest tragedia.

Mam też wrażenie, że tego typu demagogia kształtuje kolejne pokolenia. Aż chciałoby się zakrzyknąć wprost: „Edukacja, edukacja głupcze!” To tej edukacji, na właściwym poziomie, o odpowiedniej zawartości merytorycznej ciągle nam brakuje. Jak przyglądam się pomysłom kolejnego odpowiedzialnego za nią ministra, gdy słyszę, jakie to planuje reformy, to włos mi się na głowie jeży. To część problemu. Ale jest i to, co pisał Zygmunt Bauman, a mianowicie, że demokratyczna polityka nie przetrwa zbyt długo w obliczu bierności obywateli, wynikającej z politycznej ignorancji i politycznej obojętności. Zastanawiam się, czy rozdawania dóbr bez zastanawiania się, tworzenie „ładnego pudełka z dumą narodową” bez zastanawiania się, czym tak naprawdę ona jest… czy to wszystko nas nie hamuje, jako wspólnoty? Czy to nie jest opowieść o głupocie, która nas gna w sidła ignorancji i obojętności? Bo jeżeli tak, to co dzisiaj trzeba zrobić, abyśmy nie byli obojętni? Mam takie wrażenie, że jeszcze trochę i my sięgniemy tego dna. A jeśli tak, to miejmy nadzieję, że coś pęknie, że się od niego odbijemy, a nie utkniemy zaplątani w muł i wodorosty. 

Nie popadajmy tutaj w skrajny pesymizm. Nie sądzę, że dla utrzymania demokracji jest niezbędny stały, wysoki poziom aktywności społecznej. Oczywiście ja ją lubię, chciałbym aby jej poziom był wysoki, aby była wysoka frekwencja wyborcza, aby ludzie często i gęsto dyskutowali, aby udział ludzi w partiach politycznych – członkostwo – było większe niż to, które aktualnie jest, bo u nas jest jedno z najniższych w Europie. Ale nie sądzę, aby była taka prawidłowość, że demokrację trwają tam, gdzie utrzymywany jest stały poziom aktywności, że coś się gotuje, że coś się dzieje. Demokracja jest właściwie ustrojem letnim, jest ustrojem, który nie wzbudza wielkich emocji, a zatem także nie opiera się na wielkich emocjach. Najlepszym stanem demokracji jest taki, gdzie stawka ludzkich decyzji, ludzkich wyborów nie jest ani bardzo wielka, ani minimalna. Jeżeli ta stawka jest bardzo wielka, jeżeli od naszych działań zależy „być albo nie być” naszego narodu, społeczeństwa, państwa, to nas to pcha do rewolucji. A rewolucja jest sprzeczna z demokracją. 

Czasem rewolucja jest ważna i potrzebna, ale jako metoda zmiany politycznej nie ma charakteru demokratycznego. Z drugiej strony, na drugim końcu tego spectrum, jeżeli stawka jest bardzo, bardzo niewielka, bo decydujemy w następnych wyborach, czy podatek taki i owaki będzie o jakiś procent wyższy czy niższy, a tak naprawdę nic się nie zmieni ważnego, bez względu na to jak za głosujemy, to też jest złe dla demokracji, bo ludzie przestają się interesować republiką – czyli działaniem publicznym. Dla dobra publicznego. Cokolwiek zrobię, będzie jak jest. Albo tak źle jak jest, albo tak dobrze jak jest. Ale nic ode mnie nie zależy. A demokracja wymaga, abyśmy byli w tej sferze środkowej, kiedy od naszych działań i wyborów zależy sporo, ale nie bardzo dużo. Dlatego uważam, że korelacją tego, co powiedziałem, jest, że demokracja wcale nie wymaga – użyję popularnego słowa – wzmożenia. Demokracja wymaga pewnego uważnego zainteresowania. Ale zainteresowania, które nie ma charakteru stałego podniecenia. To bardzo dobrze, jeżeli są ludzie z misją, ludzie w stanie wzmożenia i podniecenia. Oni są dla polityki ważni, ponieważ kształtują świadomość, są pewnymi modelami i punktami odniesienia. Kształtują pewien poziom działalności publicznej. Ale nie chciałbym, aby wszyscy obywatele tacy byli. Wtedy mielibyśmy do czynienia z sytuacją właściwie przed przed-rewolucyjną.

Innymi słowy, ta nasza demokracja… Demokracja potrzebuje spokoju – po prostu.

Tak, ale demokracja potrzebuje także demokratów, a mam wrażenie, że w Polsce mamy do czynienia już z bardzo dużą bazą demokratów. Na czym polega świadomość demokratyczna? Świadomość demokratyczna po pierwsze wymaga pewnej dozy altruizmu – to znaczy, że wszystko, co robię publicznie, nie jest wyłącznie podyktowane moim interesem indywidualnym, a przynajmniej potrafię rozdzielić w mojej głowie interes indywidualny od tego, co jest dobre dla kraju. Myślę, że ludzie są w stanie tego dokonać, nawet jeśli w końcu w ich życiu praktycznym interes indywidualny wygrywa. Po drugie wymaga tego, abym wierzył w to, że istnieje coś takiego jak sprawiedliwość, która nie jest tylko grą interesów i takim stałym targiem, albo grą siły. Dlatego, że wymaga pewnego stopnia bezstronności… co nie jest czymś zupełnie naturalnym, z tym się nie rodzimy. Tego się musimy nauczyć. Po trzecie wymaga pewnego stopnia tolerancji, ale znów, tolerancja jest umiejętnością, której trzeba się nauczyć pokonując pewne naturalne pokusy i odruchy. Bo naturalną pokusą człowieka skonfrontowanego z człowiekiem innym pod jakimś względem, jest albo zniszczyć, albo zakazać. Ale uczymy się, że nie, nie na tym polega życie w społeczeństwie, że wyeliminujemy wszystkich, którzy nie są tacy jak my. To wymaga pewnej tolerancji. A na koniec, demokratyczna świadomość wymaga uznania pewnej wiedzy, nazwijmy to technicznej. Wymaga to pewnej wiedzy eksperckiej, której nikt z nas nie ma w pełni, ale mamy gotowość i przyzwyczajenie, by słuchać ekspertów. Bo ja na przykład nie wiem, jakie byłyby konsekwencje przyjęcia euro w Polsce. Jako dobry demokrata, muszę przyznać swym współobywatelom, że ja się na tym nie znam, nie jestem ekonomistą, nie robiłem badań i tak dalej – to ja oprę się na ludziach, którzy są dla mnie autorytetami z jakiegoś powodu – bo wiem, że oni wiedzą, bo śledziłem ich wypowiedzi, ludzi znających się na rzeczy. To nie znaczy, że ja jakoś abdykuję moje prawo wyboru, bo podtrzymuję prawo wyboru moich autorytetów, ale potrafię się na nich zdać. No i te cztery cechy które wymieniłem, to są cechy moim zdaniem demokratycznej świadomości. W moim przekonaniu, w społeczeństwie polskim mamy ludzi niosących w sobie te cechy i jest ich dużo więcej niż na przykład w społeczeństwie amerykańskim, które pod pewnymi względami kocham, bo uwielbiam np. dobre uniwersytety amerykańskie, ale pod wieloma względami ono mnie przeraża i oburza. Dlatego, że tam każdy z tych czterech elementów występuje w niewielkim stopniu. Więc nie bądźmy pesymistami, jeżeli chodzi o poziom świadomości demokratycznej. Podtrzymuję tezę, że mamy demokratów bez demokracji w Polsce. Naszym problemem jest przywrócić instytucje demokratyczne, a w mniejszym stopniu działać na świadomość ludzi i utyskiwać, że ludzie nie wiedzą na czym ta demokracja polega.

Mogłabym powiedzieć, że w zasadzie musimy budzić naszych demokratów, pokazywać i zachęcać ich do tego, czym jest demokracja i wtedy nie będziemy musieli krzyczeć „O tempora, o mores!”

Oczywiście, nie będziemy też musieli zastanawiać się nad oddziaływaniem zbiorowego Katyliny, dlatego, że ta cierpliwość nie będzie już narażona na takie próby. Chciałbym jeszcze słowo powiedzieć o tym Katylinie. Metaforycznym oczywiście. Nasza cierpliwość jest niestety, a może „stety”, przymiotem bardzo rozciągliwym i bardzo elastycznym. Jest stwierdzone i w socjologii, i w psychologii społecznej, że ludzie skonfrontowani z kolejnymi strasznymi wiadomościami, gdy każdy dzień przynosi jakieś nowe szaleństwo władzy, albo nową patologię społeczną, po jakimś czasie ludzie wyłączają tą świadomość. Nie z głupoty, nie ze strachu, ale wszyscy mamy pewien ograniczony potencjał absorbowania złych wiadomości. O tym bardzo pięknie pisał w 1993 roku Daniel Patrick Moynihan, socjolog, który był też amerykańskim senatorem ze stanu Nowy Jork.

Moynihan pisał w czasie straszliwego kryzysu przestępczości zwłaszcza w Nowym Jorku. Zauważył zjawisko polegające na tym, że wiadomości o jakimś kolejnym strasznym morderstwie, gwałcie czy napadzie i tak dalej, które przynosi codzienna prasa i polityka stanowa, są tam jakoś minimalizowanie albo bagatelizowane, że ludzie potrafią jakby to rozbroić i znormalizować. To jest także teoria dysonansu poznawczego. Jeżeli świat jest nieustannie zły dla nas, a my przecież nie możemy żyć przekonaniu, że świat jest straszny, bo mamy tylko jedno życie i lepszego nie będziemy mieli, to musimy sobie ten świat na nowo opowiedzieć i zdefiniować, by nie cierpieć bez końca z tą świadomością. Tak więc myślimy, że to, co wczoraj opisał brukowiec, jakieś straszne morderstwo, to jest przesada, może tego nie było, może piszą to tylko, aby sprzedawać gazetę i tak dalej. Czyli mamy tendencję do rozbrajania w swoim umyśle kolejnych strasznych wiadomości. Nie chcę nadużywać słowa straszne, ale to, z czym mieliśmy do czynienia w Polsce od końca 2015 roku, od punktu który ja symbolicznie zaczynam tą bezprawną uchwałą sejmu, poprzez wszystkie kolejne rzeczy, poprzez przypisanie prokuratury do Ministerstwa Sprawiedliwości, poprzez przejęcie Trybunału Konstytucyjnego, przez przejęcie Sądu Najwyższego, przez zmianę formuły Krajowej Rady Sądownictwa i zmianę systemu obsadzania służby cywilnej i tak dalej i tak dalej… Ta lista jest potwornie długa. I to są rzeczy straszne. To wszystko jest w tej mojej książce. Ale tak to się właśnie działo. Wszyscy mieliśmy tendencję do pewnego bagatelizowania tego zjawiska. Nie da się żyć w stanie, kiedy każdy kolejny dzień przynosi coś jeszcze gorszego. Kupujemy retorykę PiS-owską, że w innych krajach jest podobnie, a przecież to są kraje demokratyczne. We Francji tak wybierają sędziów, a w Niemczech również, a z kolei w Hiszpanii jest tak. Politycy polskiej prawicy coś zawsze znajdą na świecie, coś z wybranym takim malutkim elementem, malutką śrubką, która przypomina naszą śrubkę, którą oni właśnie wprowadzili. No i mówię, że ta śrubka którą oni właśnie wprowadzili, jest w całym instrumencie, który jest w całości patologiczny, a taka sama śrubka z kolei w tej Francji czy w Niemczech czy Hiszpanii jest jakoś neutralizowana przez resztę. 

W mojej książce używam metafory wirusa. Jest coś takiego, że w zdrowym ciele wirus zostaje rozbrojony i może nawet być korzystny, może wzmocnić system immunologiczny. Czyli jeżeli jest coś podejrzanego w systemie sądowym, na przykład w Kanadzie, gdzie sędziów powołuje rząd, to jest to rozbrajane przez inne elementy tego organizmu. Tam jest oczywiście inna kultura polityczna, która zapewnia, że sędziowie muszą być najwyższej jakości, oraz że muszą być zróżnicowani ze względu na płeć, na prowincje, z jakich się wywodzą etc. Te niepisane normy neutralizują potencjalnie niebezpieczny przepis o powoływaniu sędziów. Natomiast u nas wirus w ciele już chorym, może być tym, co powoduje śmierć. Może mieć skutek śmiertelny dla całego organizmu – tak jest u nas. Dlatego nie mamy demokracji.

Zastanawiam się, czy musimy skończyć aż tak smutną konstatacją?

Konstatacja jest smutna, że nie mamy demokracji, ale poprzednia konstatacja była miła, że mamy demokratów. I wszystko zależy od instytucji. Jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że nie musimy budować nowych ludzi. Nie jesteśmy w sytuacji tego zdesperowanego Masaryka, który mówił smutno „Mamy wreszcie demokrację, ale teraz zacznijmy szukać sobie demokratów”. To jest trudne, przecież trwa całe pokolenia. A my mamy demokratów, ale nie mamy instytucji demokratycznych. Ale to akurat będzie można zmienić w miarę szybko.

I tego będziemy się trzymać.


 Wojciech Sadurski „Polski kryzys konstytucyjny”

Książka stanowi zaktualizowane i przygotowane dla polskiego czytelnika wydanie „Poland’s Constitutional Breakdown” (Oxford University Press, 2018), pierwszej na świecie przekrojowej analizy procesu demontażu konstytucyjnego państwa prawa w Polsce po 2015 roku przez rząd Zjednoczonej Prawicy.

W dziewięciu rozdziałach autor, profesor na Uniwersytecie w Sydney oraz Uniwersytecie Warszawskim, przedstawia  przebieg tego procesu w odniesieniu do Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, sądów powszechnych i prokuratury, innych instytucji demokracji liberalnej, takich jak media i organizacje społeczne, a także praw i wolności jednostek, zwłaszcza wolności słowa, zgromadzeń i prawa do prywatności oraz praw mniejszości.

Osobny rozdział poświęca europejskiemu wymiarowi polskich problemów z praworządnością oraz reakcji na nie instytucji Unii Europejskiej i Rady Europy, w tym zwłaszcza Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Do zanalizowania tych zjawisk i procesów wykorzystuje instrumentarium i aktualny dorobek nauk prawnych i politycznych. Stawia tezę i przekonująco argumentuje, że w Polsce mamy do czynienia z populistyczną, przeciw-konstytucyjną erozją demokracji liberalnej.

Oprócz analitycznego rygoru, zaletą książki jest wartka narracja i żwawy język. Zainteresuje nie tylko prawniczki, politologów, polityczki, dyplomatów, analityków i dziennikarki. To pozycja obowiązkowa dla każdej osoby zainteresowanej współczesnymi przeobrażeniami demokracji i życia politycznego w Polsce, Europie, na świecie. I dla wszystkich konstytucyjnych patriotek i patriotów.

Książka dostępna tutaj: https://sklep.liberte.pl/product/wojciech-sadurski-konstytucyjny-kryzys-polski/

 

Konsekwencje kryzysu finansowego a demokracja w UE :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

 

Philippe Legrain: Unia Europejska ma problemy z demokracją. Zaczęły się one wcześniej niż problemy finansowe. 10 lat temu Francuzi i Holendrzy powiedzieli „nie” konstytucji unijnej. Oczywiście nasza konstytucja opiera się na traktacie lizbońskim. Od tego kryzysu sytuacja w strefie euro niestety się pogorszyła. Rząd w Berlinie, Bruksela oraz Europejski Bank Centralny we Frankfurcie podjęły bardzo złe decyzje. Doszło do kryzysu finansowego, który bardzo negatywnie wpłynął na Europę, zarówno jeśli chodzi o politykę, jak i gospodarkę całej strefy euro. Wielu Europejczyków uważa, że członkostwo w UE wiąże się z recesją, dominacją Niemiec, ograniczeniami dla demokracji. Liczni Europejczycy stracili zaufanie do działań Europy w zakresie upowszechniania demokracji. To niestety wina decydentów, polityków unijnych, którzy nie zapobiegli kryzysowi, nie potrafili go zażegnać. Ta ich niemoc spowodowała, że wielu Europejczyków chce głosować na „nie”. Zatem eurostrefa musi się zmienić. Jest bardzo wiele instytucji, które funkcjonują źle, choćby instytucje finansowe w Grecji. Brakuje dobrych rozwiązań alternatywnych i właściwych mechanizmów. Nacjonaliści, ekstremiści, ci szarlatani odnoszą sukcesy, a pozostali cierpią.

Grecja od 2010 r. jest niewypłacalna. Zazwyczaj, kiedy dany kraj nie potrafi spłacić swojego zadłużenia, prowadzi się negocjacje z jego wierzycielami, tak właśnie działo się w wypadku Polski w roku 1991 czy też w wypadku Niemiec w roku 1953. Okazało się, że w 2010 r. w Grecji podejście do problemów było zupełnie inne – przede wszystkim chodziło o straty francuskich i niemieckich banków i politycy unijni stwierdzili, że kłopoty Grecji są tymczasowe, przejściowe. Postawiono w stan zagrożenia cały system finansowy Unii Europejskiej i okazało się, że rządy krajów członkowskich mają spore kłopoty. My wciąż wypłacamy Grekom pieniądze, robimy to ze względu na solidarność z tym krajem i niestety to nie jest dobra sytuacja dla sektora bankowego. Cały czas spłacamy również kredyty Irlandii, Portugalii i Hiszpanii, a te pieniądze przede wszystkim wspierają lokalne banki. Mówimy przede wszystkim o spłacaniu zaległości, zadłużenia w bankach francuskich i niemieckich. Potrzebujemy zmiany – jeżeli mamy takie zadłużenie w bankach prywatnych, jeżeli rządy państw są tak zadłużone i jeśli zmagamy się z takim kryzysem, to kraje członkowskie muszą połączyć swoje siły. Tak się nie stało, a zamiast tego kraje się podzieliły. Przede wszystkim mam na myśli Niemcy, które wystąpiły przeciwko tym znajdującym się w naprawdę trudnej sytuacji finansowej. Wierzyciele również są w trudnej sytuacji. W tej chwili eurostrefa to właściwie więzienie dłużników. Muszę stwierdzić, że UE źle się zachowuje w tej sytuacji – zmusza premierów Włoch i Grecji do wprowadzania rozwiązań technokratycznych. To są takie quasi-kolonie, można powiedzieć, że decydenci w sposób nielegalny straszą Greków, Irlandczyków i wszystkich innych obywateli. Mówi się o tym, że trzeba będzie zacząć korzystać z własnej waluty, że euro już nie będzie stosowane.

Grecja naprawdę cierpi, by poradzić sobie z zadłużeniem. Zadłużenie Irlandii wynosi 64 mld euro, co oznacza, że Irlandczycy również będą musieli jakoś sobie z tym długiem poradzić. Korzysta się z tego, że ludzie pragną się stać Europejczykami, chcą wejść do Unii Europejskiej. No i niestety, sytuacja wygląda w tej chwili bardzo kiepsko, projekt europejski ma poważne problemy. Nie jesteśmy oczywiście zaskoczeni, że Niemcy, Francja oraz instytucje unijne nie cieszą się popularnością wśród zadłużonych krajów. Podatnicy europejscy są rzecz jasna bardzo niezadowoleni, że ich pieniądze pożycza się krajom Europy Południowej, ale tak naprawdę to nie jest wina Południa, to właśnie banki powinny być uważane za głównego sprawcę tego zamieszania. Tragedia polega na tym, że podatnicy z Północy też będą cierpieć. Zadłużenie Irlandii w tej chwili zostało anulowane po to, by odsetki, które należą się prywatnym bankom, zostały zwrócone. A więc banki europejskie – można powiedzieć – w tej chwili współzawodniczą. Grecja ucierpiała na tym najbardziej. Eurostrefa jako taka w tej chwili jest ograniczona pod kątem fiskalnym, co wydaje się niekonieczne, dlatego że przepisy fiskalne w UE cały czas działają, są skuteczne. Kryzys to kryzys, jest związany z porażkami finansowymi, ale tu nie chodzi o porażki poszczególnych krajów. Niemcy z kolei obawiają się, że będą odpowiedzialni za zadłużenie wszystkich krajów, i kanclerz Merkel stwierdziła, że chce zarządzać budżetami krajów członkowskich. Komisja Europejska oczywiście zgadza się z takim stanowiskiem. Związane są z tym pewne problemy – przede wszystkim to jest bardzo niebezpieczne ze względów gospodarczych, bo jeżeli posługujemy się tą samą walutą, to musimy też prowadzić taką samą politykę fiskalną. Jeżeli tylko coś się zadzieje, to politycy unijni natychmiast pokazują się w telewizjach i mówią: „Musicie przestrzegać polityki unijnej!”. Jak ludzie się czują, kiedy słyszą takie deklaracje? Nie lubią urzędników brukselskich, bo oni zabierają demokrację – demokrację w kontekście podatków i polityki fiskalnej. Tak naprawdę dochodzi wtedy do sytuacji ekstremalnych.

Trzeci problem to Europejski Bank Centralny – najbardziej niezależny bank na świecie. Jest duża różnica pomiędzy nim a niezależnym bankiem centralnym w Polsce albo w Wielkiej Brytanii. Te banki zachowują niezależność w realizowaniu transakcji, ale tak naprawdę odpowiadają przed swoimi rządami, są częścią tych rządów. Europejski Bank Centralny nie ma takiego politycznego władcy, nie ma tak naprawdę rządu strefy euro. I jest zawieszony ponad wszystkimi państwami członkowskimi. Na początku, kiedy w latach 2010–2012 rozpoczęła się panika, jeżeli chodzi o politykę fiskalną, wszyscy patrzyli, co zrobi EBC. Okazało się, że EBC nie zrobił nic i pozwolił, żeby panika się rozrastała, pewne interwencje podjęto dopiero w roku 2012. Zatem politycy wykonali pewne działania, ale tak naprawdę one nie miały bezpośredniego wpływu na politykę. W eurostrefie nie działo się nic pozytywnego, a wręcz okazało się, że koszty prowadzenia polityki się zwiększyły. A więc niezależność, o której mowa, powinna być zweryfikowana przez wszystkie 28 państw członkowskich, to trzeba uzgodnić, wynegocjować, być może poprzez referendum. Okazuje się, że EBC ma ogromną siłę, potężną władzę i kiedy patrzymy na jego odpowiedzialność pod kątem tego, co się dzieje na przykład w Stanach Zjednoczonych, widzimy, że EBC nie prowadzi dialogu, nie słucha tego, co mają do powiedzenia państwa członkowskie, nie bierze pod uwagę ich stanowisk. Urzędników EBC nie można ukarać za to, że źle wykonują swoje obowiązki…

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację. Decyzje podejmowane na poziomie unijnym muszą być otwarte, odpowiedzialne i powinny uwzględniać wybór demokratyczny. A więc zamiast strefy euro, która przede wszystkim uwzględnia interesy niemieckie, domagamy się mechanizmu, który będzie uwzględniał interesy wszystkich krajów członkowskich. Chcemy dobrych inwestycji i korzyści dla wszystkich. Oznacza to, że musimy odrzucić wszystkie ograniczenia, które po prostu krępują nam ruchy. EBC musi zacząć działać jak prawdziwy bank centralny – niech będzie bardziej odpowiedzialny i niech nie miesza się do polityki. Rozumiem, dlaczego Polacy chcą być częścią strefy euro, dlaczego chcą działać w ramach strefy euro – chodzi o poczucie europejskości. To jest złoty wiek dla Polski, tak naprawdę Polska nigdy nie odnosiła takich sukcesów gospodarczych, jakie odnosi teraz, w zasadzie jest na podobnym poziomie co Niemcy. Jeżeli dołączycie do strefy euro, to okaże się, że nagle stracicie kontrolę nad własną gospodarką, staniecie się politycznym sługą Niemiec, a to nie leży w waszym interesie. To nie leży w interesie Unii Europejskiej, dlatego bardzo państwa proszę, żebyście tego nie robili, zanim strefa euro nie zostanie naprawiona. Dopiero wtedy będzie można rozważać przystąpienie do niej.

 

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację.

 

Leszek Jażdżewski: Skoro to wszystko wina Niemców, to dobrze będzie teraz zapytać Jana-Wernera Muellera o jego opinię na ten temat.

Jan-Werner Mueller: Bardzo dziękuję, szczególnie serdecznie dziękuję za niezwykłą możliwość opowiadania o ocalaniu demokracji. Mamy teraz do czynienia z ogromnym kryzysem, kryzysem uchodźców, który stanowi prawdziwe wyzwanie dla Unii Europejskiej. Nie wiem, na ile produktywne są takie porównania, ale jestem pewien, że oba te kryzysy wskazują na dokładnie taki sam problem strukturalny, który leży u ich podstaw. Tym problemem jest to, w jaki sposób zarządzać, albo może, jeśli nie podoba nam się takie określenie, jak politycznie oswoić taką sytuację.

Jak już powiedział Philippe, obecnie znajdujemy się w bardzo trudnej sytuacji. Projekt, który miał połączyć Europejczyków, podzielił poszczególne narody. Stał się maszyną, która nasila konflikty międzynarodowe, zamiast je łagodzić. Może należy o tym myśleć w inny sposób, może należałoby wyróżnić dwa podejścia do oswojenia tych wzajemnych zależności. Można skorzystać z pomocy osób rządzących albo też z ruchów i działań ponadnarodowych. Mamy system zasad, zarówno w strefie euro, jak i w kwestiach uchodźców i wielu innych. Wiemy również, że te zasady nie są przestrzegane, wszyscy to przyznają w odniesieniu do Dublina, w wypadku eurostrefy, a tymczasem słyszymy głos, który mówi: „Jeżeli zacieśnimy te reguły, jeśli będzie ich pilnować Bruksela, to następnym razem wszystko się uda”. Ale to już powtarza się od pięciu lat, więc raczej przestajemy wierzyć w to, że te zasady w przyszłości będą przestrzegane. Alternatywą może być zatem polityka paneuropejska, która wypracuje różne podejścia do zarządzania wzajemnymi zależnościami. Problem w UE jest taki, że strukturalnie UE nie jest zdolna do prowadzenia takiej paneuropejskiej polityki. Oczywiście istnieją pewne wyjątki, nie chcę powiedzieć, że wybory do instytucji europejskich w ubiegłym roku były bezsensowne, ale wiem, że takie ogólne europejskie podejście będzie bardzo trudne do wypracowania. Oczywiście ktoś może powiedzieć: „Dobrze, zasady to jedna rzecz, a polityka to co innego”. Rozumiem taki argument, bo zasady są wynikiem działania polityki, to się wszystko ze sobą łączy. Ale ważne jest, by te zasady były odpolitycznione, by zostały w końcu ustalone podczas debat ogólnoeuropejskich. Powiem coś bardzo konwencjonalnego – żeby poradzić sobie z tą sytuacją, trzeba zrobić to, o czym mówi się już od kilku lat: sprawić, żeby Komisja Europejska stała się rządem europejskim. Oczywiście z definicji pewne funkcje KE umożliwiają takie działanie, ale w wielu państwach członkowskich jest to realizowane nieco inaczej. Dlaczego – moim zdaniem – jest to takie ważne i – miejmy nadzieję – nieuniknione? Status quo trzeba postrzegać w dwóch konspektach, przede wszystkim trzeba pamiętać o powielaniu konfliktów narodowych, trzeba – jeśli zasady są naruszone, jeżeli te zasady się nagina albo zawiesza lub gdy się okazuje, że wychodzą one poza ramy europejskie. Wiele osób nie uważa, że to jest coś oczywistego, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład sytuację w Grecji. Trzeba jednak pamiętać, że projekt europejski zawsze był projektem opartym na prawie. Jeśli zaczniemy podważać rządy prawa w Europie, to staniemy przed poważnym problemem. Jeśli chodzi o wiceprezydenta KE, to on również odpowiada za praworządność. Oczywiście mamy wielu urzędników, którzy podnoszą rękę i mówią: „Tak, ja jestem od tego, żeby prawo było przestrzegane”, mamy sędziów, ale nie o to mi chodzi…

Przejdę do nieco innej kwestii – do drugiej grupy uwag, która, mam nadzieję, otworzy dyskusję. Czasami urzędnicy Komisji Europejskiej mówią o kryzysie rządów prawa w innym kontekście. Podnoszę tę kwestię, ponieważ mówią o tym, co wkrótce może zdarzyć się w kraju, który jest sąsiadem Polski, a właściwie już się zdarzyło – mówię tutaj o szczególnym wyzwaniu dla rządów prawa i demokracji, które ulegają pogorszeniu w samych państwach członkowskich. Czasami może to być, choć nie zawsze, wynik ogólnego kryzysu praworządności w UE. Wszyscy się na razie zgadzają, że UE nie ma przekonujących podejść czy instrumentów, które poradzą sobie z wyzwaniami, jakie stanowi rząd Orbána. Może więc warto się zastanawiać nad tymi wyzwaniami, pamiętając o polityce i o zasadach. Musimy wyciągnąć wnioski z przeszłości. O co mi chodzi? O to, że możemy wyobrazić sobie scenariusz, który zakłada, że jeśli coś w kraju pójdzie nie tak, to powinna istnieć grupa partii ponadnarodowych, która porozmawia z innymi członkami za zamkniętymi drzwiami. W pewnym sensie starają się to robić z Węgrami liderzy UE, ale nie do końca dobrze to wychodzi. Okazuje się, że przestrzeganie fundamentalnych zasad unijnych nie zawsze jest priorytetem. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z sytuacją, w której przestrzeganie zasad w sposób odpolityczniony działa. Musimy uważać na to, co chcemy osiągnąć, albo inaczej – polityka oznacza dokonywanie wyborów, oznacza pluralizm, bo to właśnie są te wybory, ale pluralizm w ramach ustalonych parametrów. Jeśli coś wykracza poza te parametry, tak jak na Węgrzech, daje aktorom, którzy nie zostali demokratycznie wybrani, pole do przestrzegania tych parametrów.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Czytając program Igrzysk Wolności, myślałem o dyskobolu, właśnie o idei igrzysk. Ale bardzo ważnym aspektem demokracji w Europie jest też urbanizacja, życie w miastach. O tym się mówi bardzo rzadko. Demokracja, jak wszyscy wiemy, to kwestia instytucji, ale to też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić. Nauczyliśmy się, że symbolicznie jest to bardzo istotne, by te scenariusze czy przestrzenie publiczne pozwalały ludziom na gromadzenie się i wspólne dyskutowanie. Myślę o tym, co na przykład stało się na Majdanie. W Unii Europejskiej ciekawe jest to, że trudno mówić o tak zwanej sferze publicznej. Nie mówię o tym, co się dzieje w Grecji; teraz można powiedzieć: „Dobrze, mamy kryzys w strefie euro, więc trzeba o tym wspólnie rozmawiać, ale to zupełnie inna kwestia”. Nie ma czegoś takiego, co można by nazwać przestrzenią publiczną dla Europejczyków, gdzie mogliby się zebrać, coś omówić czy nawet przeciw czemuś zaprotestować. Oczywiście mamy instytucje zbiorowe, one nawet mimo że są instytucjami rządzącymi całą Europą, zostały rozproszone po różnych miejscach. A więc wszystkie kraje, pomijając ich ogromną różnorodność wewnętrzną, muszą mieć taką strefę publiczną. Na przykład w USA mamy National Mall. Czy możemy sobie to wyobrazić w kontekście europejskim? Jesteśmy Europejczykami – czy moglibyśmy zebrać milion podpisów i zawieźć je do Komisji Europejskiej? Może tak, ale trudno sobie wyobrazić jak to zrobić. Czy poza taką biurokracją można sobie wyobrazić w tym kontekście coś innego?

 

Demokracja to kwestia instytucji, ale też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić.

 

Iwan Krastew: Mówiła już Wielka Brytania, mówiły Niemcy, to czego się spodziewać po Bułgarii? [śmiech] Moim zdaniem bardzo ważna jest charakterystyka, cecha doświadczeń narodowych. Chciałbym powiedzieć o tym, jaka jest perspektywa bułgarska. Mamy coraz większą tolerancję dla – nazwałbym to – nieporządku. Rainer Maria Rilke mówił o tym, co to znaczy zwycięstwo. Ostatnie siedem lat było dla UE bardzo dramatyczne. Philippe powiedział mi, że w kontekście gospodarczym siedem lat temu UE generowała 37 proc. światowego PKB, a teraz ta wartość spadła do 21 proc. To jest tylko siedem lat. Tak bardzo skupialiśmy się na sobie, że nie zauważyliśmy, jak stajemy się dla świata coraz mniej istotni. Dlaczego tak się stało? Niektórzy mówią, że wszystko się zdarzyło, ale nic się nie zmieniło. Mamy do czynienia z kryzysami – kryzysem uchodźców, kryzysem greckim – ale w UE przyjmujemy pewne rzeczy za status quo. Widzimy, że wszystko się zmieniło, ale nic się nie stało. Jednak my przetrwaliśmy jako Unia Europejska.

Moja historia jest znacznie prostsza. Chciałbym powiedzieć, po pierwsze, o perspektywie finansowej. Nie jest to istotne z punktu widzenia gospodarczego, ale psychologicznego. Zgadzam się, że mówimy o kryzysie wzajemnych zależności. Siedem lat temu postrzegaliśmy wzajemne zależności jako odpowiedź na kryzys, a teraz postrzegamy je jako problem. Taki przykład z obszaru bezpieczeństwa – siedem lat temu cieszyliśmy się, że jesteśmy w stanie odgrodzić się od Rosji i byliśmy bezpieczni, a teraz uważamy Rosję za źródło niebezpieczeństwa. Na wszystkich tych poziomach okazuje się, że wszystko, co wczoraj było rozwiązaniem, odpowiedzią, dzisiaj staje się problemem. Czy to więc nie jest tak, że świat się nie zmienił, ale zmieniła się nasza percepcja świata, w którym żyjemy? W 2010 r. barometr europejski pokazał, że 60 proc. Europejczyków było przekonanych, że ich dzieci będą żyły w lepszym świecie. Kiedy Niemcy zasugerowały zmiany strukturalne na Południu Europy, odpowiedź była taka, że przerabialiśmy to już w latach 90., ale wtedy perspektywy były lepsze, ludzie spodziewali się lepszej przyszłości. Wtedy te zmiany, te polityki postrzegano jako dobre, a dziś jest inaczej. Dziś UE ma do czynienia z kryzysem, który rządzi się zupełnie inną logiką. Mamy kryzys ukraińsko-rosyjski, mamy też kryzys brytyjski, gdzie Wielka Brytania zastanawia się, czy nie odłączyć się od UE. Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej między krajami biednymi a bogatymi, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze. Nie chodzi o to, by wszyscy głosowali tak samo, problem tkwi w tym, by rząd, który zostanie przez nich wybrany, pokazał, że jest w stanie poradzić sobie z pewnymi sytuacjami. Jeśli chodzi o kryzys rosyjski, to mamy do czynienia z inną sytuacją. Niemcy zdecydowały się zadziałać wbrew swemu interesowi, poświęciły relacje z Rosją na rzecz interesu Unii Europejskiej. A więc pytanie brzmi: „Jak możemy mieć pewność, że ci, którzy stracą na kryzysie europejskim, czyli na przykład Grecja, wykażą solidarność z Polską czy z krajami bałtyckimi, skoro mają poczucie, że te kraje nie były solidarne z nimi w czasie kryzysu?”. Mogą po prostu uważać, że już nikomu nic nie zawdzięczają. Do tego kryzys związany z uchodźcami… To jest jedyny kryzys o charakterze ogólnoeuropejskim. Z mojego punktu widzenia pokazał on najważniejszą lukę w europejskiej rzeczywistości. Tutaj również potrzebujemy wspólnej polityki europejskiej, ale efektem jest renacjonalizacja odczuć publicznych. Nie ma ani jednego kraju, który uważałby, że Bruksela będzie w stanie poradzić sobie z tym kryzysem. Tutaj nie ma znaczenia narodowość. To są problemy, które stoją przed UE. Oczywiście mówimy o tym, że demokracja ocali Unię Europejską. Pamiętam swoje początki na uniwersytecie, kiedy rozmawialiśmy o tym, że rozwiążemy problemy z socjalizmem. Nie chodzi o to, by mówić o demokracji, ale o to, by zachować równowagę i by pewne projekty przetrwały. Tego się nie da załatwić od ręki, trzeba wziąć pod uwagę interesy partii, krajów i ludzi.

Początkowo istniały dwie hipotezy. Jedna, że kryzys finansowy zdestabilizuje reżimy takie jak chiński czy rosyjski, ponieważ w dużym stopniu wierzono, że ich siła zależy od możliwości zapewnienia dóbr ekonomicznych. To dotyczyło Chin i Rosji przed rokiem 2009, ponieważ początkowo okazywało się, że dobrostan ludzi znacząco urósł. Druga hipoteza mówiła o tym, że kryzys wpłynie na demokrację, że wiele systemów demokratycznych upadnie, będziemy mieli do czynienia z rządami autorytarnymi i że tak naprawdę nie wiadomo, jakie się pojawią reakcje. Powiem coś, co właściwie jest trzecią hipotezą – zmiana uprawnień niektórych reżimów autorytarnych. Jeśli chodzi o Krym, to okazało się, że z jednej strony Putin zyskał poparcie, ale z drugiej strony UE nie prowadziła polityki alternatywnej. Oczywiście możemy wymieniać rząd co pół roku, ale nie możemy zmieniać polityk gospodarczych. Teraz te polityki muszą być bardziej elastyczne, ale pod jednym warunkiem: ich celem nie może być zmiana rządzącej klasy politycznej. Wkrótce to się zmieni, ale nie sądzę, żeby świat dużo zyskał, jeżeli te dwa rozwiązania będą ze sobą współzawodniczyć.

 

Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze.

 

Leszek Jażdżewski: UE od samego początku prowadziła projekty kierowane do elit, były one całkiem nieźle realizowane, elity zyskiwały demokrację. Ale dzisiaj jeszcze ważniejsze jest tworzenie demokracji i utrzymywanie jej. Czy UE przetrwa, jeżeli będzie prowadziła taką politykę masową? W latach 50. i 60. ta polityka wyglądała zupełnie inaczej. Polityka to głównie emocje, zawsze tak było. Kiedy mówimy o Unii Europejskiej jedyną emocją, którą to wywołuje, jest opowiedzenie się po jednej ze stron: albo jesteśmy za UE, albo przeciw niej. Nie ma żadnej socjalistycznej albo liberalnej polityki unijnej – jest albo polityka unijna, albo krajowa. I to mi przypomina pewien artykuł Magdy Melnyk, który niedawno czytałem. Jest na temat Hiszpanii i Katalonii. Mówi się w nim o bardzo energetyzującej masowej fieście w Katalonii, która zebrała bez porównania więcej uczestników, wywołując ogromne emocje, niż smutne i nudne oficjalne hiszpańskie uroczystości z przemowami króla i paradą wojskową. Ta krajowa, narodowa polityka, nacjonalizm tworzą właśnie takie emocje. Zastanawiam się więc, dlaczego jest tak niewielu proeuropejskich liderów, którzy potrafią się cieszyć tymi emocjami. Mamy polityków antyeuropejskich, mamy Orbána – oni lepiej grają na emocjach. Lepiej niż politycy proeuropejscy. Emocje – jak sądzę – oddziałują bardzo skutecznie i to głupie, że politycy proeuropejscy nie chcą ich prowokować. Chciałbym zapytać Jana-Wernera Muellera o Niemcy. Kilka razy mówiłeś o tym kraju w swoim przemówieniu. Czy Niemcy rzeczywiście mogą być hegemonem? Czy Niemcy będą umiały poradzić sobie z tym problemem, czy będą umiały być bardziej proeuropejskie? Bo cóż, polityka niemiecka wspiera przede wszystkim federacje. Nie zareagowałeś na oskarżenia Philippe’a, kiedy mówił, że Niemcy zmuszają pozostałe państwa członkowskie do tego, by zachowywały się tak, jak Niemcom pasuje.

Jan-Werner Mueller: Nie, nie będę reagować na te oskarżenia, ponieważ nie jestem rzecznikiem Niemiec. Ja jestem politologiem, więc mój język jest nieco inny, ale chciałbym wspomnieć o dwóch sprawach, potem może powiem nieco na temat Niemiec i ich stanowiska.

Przede wszystkim – jeśli chodzi o integrację – w debatach takich jak ta zawsze zapomina się o historii, wpuszczamy ją gdzieś tylnymi drzwiami. Oczywiście możemy sobie mówić, że potrzebujemy dobrego klimatu w Europie, ale powinniśmy wyrażać pewne oczekiwania co do tego, czym Europa powinna być, jak historycznie ją sobie wyobrażamy. Powiedziałeś o elitach w początkach tworzenia UE. Musimy pamiętać, że na początku, kiedy mówiliśmy o integracji UE, nie mówiliśmy o demokracji. W latach 50. wcale nie mówiliśmy o demokracji, wspólnota europejska chciała przede wszystkim pokoju, chciała dobrobytu, chciała politycznego spokoju. Pojęcia demokracji i praw człowieka wprowadziła Rada Europy. Na początku zwracaliśmy uwagę na dobrobyt i chodziło o to, by wszystkie kraje wygrywały, by wszyscy obywatele otrzymywali korzyści bez względu na to, czy byli bogaci, czy byli biedni. Ironicznie możemy powiedzieć, że UE przywłaszczyła sobie prawa człowieka. Oznacza to, że czujemy się bardziej uprawomocnieni, by żądać od UE regulowania wszystkiego na terenie Europy. Rada Europy tak naprawdę jest w tej chwili instytucją nieco zmarginalizowaną. Zatem ten obraz staje się zbyt skomplikowany. Tak, na początku mieliśmy elity, to one wiodły prym.

Druga rzecz – jak zaangażować masy? O Boże, jak mamy doprowadzić do tego, by masy stały się bardziej emocjonalne? To strasznie trudne. Mamy przyjąć jakiś pięcioletni plan, który spowoduje, że ludzie będą bardziej entuzjastycznie postrzegali EU? Myślę, że to nie miałoby sensu. Przede wszystkim tym, z czym się dzisiaj borykamy, jest konfrontacja – z jednej strony mamy demokrację, a z drugiej strony technokratyzm. Nie wiem, czy państwo się ze mną zgodzą. Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

Na koniec powiem coś, co jest dosyć kontrowersyjne. Właściwie ciągle słyszymy: „Wzmocnijmy Unię Europejską, niech będzie w niej więcej demokracji”. Parlament powinien się składać z rządu i z opozycji. Potrzebny jest ferment, musimy tworzyć wielkie koalicje, które będą ten ferment powodować, co przełoży się na zmiany. Ważne jest, byśmy wiedzieli, jakie są problemy; jeżeli ich nie poznamy, nie będziemy wiedzieli, jaki kierunek obrać, nigdy nie osiągniemy naszych celów. Mam nadzieję, że wkrótce doczekamy się takiej zmiany.

 

Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

 

Leszek Jażdżewski: Jedno słowo na temat Niemiec.

Jan-Werner Mueller: Tak, wszyscy pytają o Niemcy. Postaram się stawić czoła temu wyzwaniu. Być może należy zadawać pytania dotyczące Francji i Wielkiej Brytanii. Francja zupełnie wypadła z tych dyskusji, wyłączyła się z nich. 10–20 lat temu to by było nie do pomyślenia, to naprawdę szokujące, że w tej chwili także Niemcy wycofały się z tych dyskusji. Oczywiście w naszym rządzie jest człowiek, który powiedział, że Grecja powinna wylecieć z UE, z tym że tak naprawdę on wcale nie ma takich głupich pomysłów jeśli chodzi o wychodzenie z kryzysów. Myślę, że przede wszystkim trzeba zmienić sojusze, trzeba zmienić stosunki pomiędzy Francją i Niemcami. Jeżeli te dwa kraje się dogadają, to wtedy i Wielka Brytania włączy się do dyskusji. I to pomoże nam wypracować europejski spokój. Tutaj nie ma dobrych i złych rozwiązań, tak naprawdę potrzebna jest sztuka kompromisu.

Następna rzecz, o której warto powiedzieć, to budżet Komisji Europejskiej, który jest coraz bardziej ograniczony i wszyscy bardzo się tym denerwują. Uważam, że tak naprawdę stroną odpowiedzialną za taki stan rzeczy jest Wielka Brytania, nie Niemcy ani nie Francja, więc nie ma co spekulować odnośnie do Niemców i ich stanowiska.

Leszek Jażdżewski: Taka krótka myśl dotycząca tego, co powiedziałeś – mam wrażenie, że relacje na poziomie UE niby istnieją, ale nie idą za tym decyzje polityczne, jeśli o chodzi o Francję, jeśli chodzi o Niemcy. Chciałbym zadać pytanie Philippe’owi. W swojej książce piszesz o tym, jak się zająć zadłużeniem, jak finansować biedne kraje, jak bogate kraje powinny się w ten proces zaangażować. Czytałem twoją książkę i zastanawiałem się, że tak naprawdę jedynym instrumentem, który się wdraża, jest zwalnianie z zadłużenia ubogich krajów. Być może powinniśmy zbiorowo anulować długi, oczywiście w sposób koordynowany? Co by się wtedy stało?

Philippe Legrain: Miałem najpierw zająć się pierwszym pytaniem, które zadałeś, ale zacznę od tego drugiego. W 2007 r. politycy zachodniego świata stwierdzili, że zmienią podejście do kryzysu w stosunku do tego, co się działo w latach 30. Stwierdzili, że gospodarkę trzeba stymulować, trzeba wprowadzić wiele reform. No i oczywiście, że trzeba się zająć zadłużeniem po to, by poprawić sytuację gospodarczą. W Stanach Zjednoczonych w stosunku do tego, co działo się w latach 30. ubiegłego wieku, wyniki nieco się poprawiły. Ale problem jest taki, że staramy się wprowadzać systemy gospodarcze, które tak naprawdę są dysfunkcyjne, które nie działają. Mamy ogromne obciążenia dotyczące zadłużenia, sektor prywatny musi finansować sektor publiczny i vice versa. Patrzymy też na kraje takie jak Chiny, również bardzo zadłużone. Poza tym i kraje rozwijające się mają ogromne problemy finansowe. Wiemy, że gospodarka chińska zaczyna spowalniać, dlatego że w Stanach Zjednoczonych z kolei sytuacja gospodarcza się poprawia. I wiemy, że gospodarki głównie rozwijają się dzięki kredytom, a przez to coraz bardziej wzrasta poziom zadłużenia i wybucha kryzys. Bardzo trudno jest nam radzić sobie z tymi kryzysami. Rozumiem, dlaczego mówicie, że nie chcecie mieć planów w zakresie anulowania zadłużenia, jak w latach 30., ale musimy to robić w sposób stopniowy. Jeżeli chodzi o poziom zadłużenia na świecie, to jest po prostu niemożliwy do spłacenia, niezależnie od tego czy patrzymy na UE, czy też na Stany Zjednoczone. Ale i tak musimy się tą sprawą zająć, więc trzeba wdrożyć zasady polityczne, gospodarkę polityczną. Inaczej to wyglądało w latach 2007–2008 niż w latach 2010–2012. Oczywiście sytuacja w tej chwili jest dosyć trudna, ale na razie jakoś dajemy sobie radę. Wierzyciele chcą odzyskać swoje środki. Musimy patrzeć w przyszłość i albo będziemy mieli do czynienia z ogromnym kryzysem finansowym, albo pojawią się polityczne presje i zostanie zastosowany model historyczny.

Wrócę do pytania dotyczącego charakteru Unii Europejskiej. Na początku robiliśmy taki projekt unijny, gdzie chcieliśmy spełniać cele polityczne, stosując podejście technokratyczne. Na początku lat 50. ubiegłego wieku demokracje narodowe stały się bardziej otwarte i liderzy unijni zaczęli podejmować w Brukseli decyzje za zamkniętymi drzwiami, dlatego Unia Europejska została zalana polityką, na przykład dotyczącą podatków. I ta polityka technokratyczna w tym momencie nie jest akceptowalna. Podoba mi się kontrast pomiędzy demokracją a populizmem. Patrzę na to, co robi Komisja Europejska. Wszyscy uważamy, że populizm jest zły. Ludzie, którzy pracują w KE, uważają, że wiedzą, co stanowi najlepsze rozwiązanie. Oni niestety nie słuchają obywateli – gdyby to robili, to sprawa znacznie by się poprawiła, udałoby się nam lepiej rozwiązywać te problemy. Przecież elity tak naprawdę nie rozumieją, jak wygląda życie szarego człowieka. Elity jeżdżą limuzynami, skąd mogą wiedzieć, co czuje pasażer komunikacji miejskiej? Potrzebna jest nam autentyczna polityka, polityka wyboru. Nie można tylko cały czas patrzeć na różne, konkurencyjne wobec siebie, możliwości działania. Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Bardzo potrzebna jest nam większa stabilizacja polityczna. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie. Jeżeli wprowadzamy podatki, to te podatki muszą być reprezentatywne, to musi być sprawiedliwe. Tymczasem w tej chwili słyszymy państwa członkowskie i ich obywateli, którzy mówią: „Podatki narzuca nam Unia Europejska, nie chcemy ich”.

 

Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie.

 

Leszek Jażdżewski: To teraz pytanie do Iwana – czy taka polityka jest w Europie możliwa?

Iwan Krastew: Chciałbym opowiedzieć o badaniach, które zostały przeprowadzone w roku 2010. Starano się sprawdzić, jaka była opinia Niemców na temat Grecji; mówiono o edukacji, która nie była istotna, o przynależności partyjnej, statusie i interesie gospodarczym. Ciekawe było to, że po udzieleniu odpowiedzi respondenci mieli możliwość przekazania 100 euro na dowolną organizację dobroczynną. Było tych organizacji bardzo dużo, niektóre były na poziomie europejskim, a niektóre na przykład wspierały dzieci w Afryce. Ci, którzy chcieli dać te pieniądze na dzieci w Afryce, wspierali też solidarność, jednak solidarność na poziomie europejskim, z emocjonalnego punktu widzenia, jest trudna do utrzymania. Dlaczego powinniśmy dać te pieniądze Grekom, a nie głodującym dzieciom w Afryce, przecież możemy te pieniądze dać ludziom, których znamy, którzy tych pieniędzy potrzebują – i to jest właśnie dobry przykład solidarności. Po procesie edukacji stało się jednak coś innego, zmieniła się dynamika po kryzysie finansowym. Przeprowadzono na ten temat wiele badań. Wsparcie dla Brukseli opierało się na zaufaniu lub jego braku. Społeczeństwa z Północy ufały Brukseli tak samo jak swoim rządom, była bardzo silna korelacja pomiędzy Niemcami, Szwedami i innymi północnymi nacjami, ponieważ one wierzyły Brukseli, ufały, że ich rządy mogą wpływać na Brukselę. Jeśli chodzi o sytuację Polski, to nie wiem, jak to jest, ale w wypadku na przykład Bułgarii logika była taka: „Nie wiemy, kim są ci ludzie, ale oni na pewno nie są bardziej skorumpowani niż nasi politycy”. I tu znowu pojawiała się kwestia: „Nie wierzymy swojemu rządowi, więc nie wierzymy rządowi w Brukseli”. Dlatego tak niechętnie zgadzamy się na to, by Bruksela podejmowała pewne decyzje.

Jeżeli chodzi o sytuację w Barcelonie czy o kryzys uchodźców, to zaszła pewna zmiana. Okazuje się, że niektórych decyzji nie chcemy pozostawiać Brukseli, wolimy, żeby podejmowały je nasze rządy, chociaż nie do końca jesteśmy przekonani, że one o nas zadbają. Mieliśmy słynną książkę „The European Rescue of the Nation State”. Projekt europejski tak naprawdę nie miał zaszkodzić państwowości, miał po prostu wzmocnić tę władzę na poziomie narodowym. Teraz widzimy, że poziom integracji europejskiej daje niektórym prawo do powiedzenia: „Chcę być częścią Unii Europejskiej, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym być częścią Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii”. To jest pewien problem, to jest nowa sytuacja. Wcześniej UE miała te kraje scalać, a teraz kwestia integracji europejskiej staje się problemem. Skoro regiony są ważniejsze niż poszczególne kraje, to czemu właściwie mielibyśmy to utrzymywać?

I jeszcze jedno – co mnie zatrważa w polityce europejskiej? Nie chodzi o podejmowanie głupich decyzji, bo one są podejmowane przez różne rządy w różnym czasie na różnych poziomach. Ale demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Trzeba się zastanowić, co odróżnia systemy demokratyczne – one po prostu nie potrafią podejmować decyzji. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony. Weźmy pod uwagę populizm – to była zawsze część demokracji, jeśli nie będziemy mieć elementów populizmu w swoim rządzie, to nigdy nie będziemy wiedzieli, co takiego złego jest w rządzie populistycznym. Staramy się stworzyć system, w którym nigdy nie damy ludziom możliwości dokonywania złych wyborów. To jest znacznie większy problem, bo technokracja i populizm są częścią równowagi demokratycznej. Ona oczywiście będzie się zmieniać, będą różne cykle, ale to jest trochę tak jak w latach 90., gdy wierzono, że już nie ma takich cykli biznesowych, a potem, kiedy przyszedł kolejny kryzys, to okazał się bardziej katastrofalny niż kryzys, którego można oczekiwać przy normalnych cyklach biznesowych.

Jeszcze doświadczenie bułgarskie – zmieniały się rządy, nikt w Bułgarii nie został wybrany ponownie, głosowaliśmy na bardzo dziwnych ludzi. I zadaliśmy sobie pytanie: jak to jest możliwe, że ludzie w UE głosują tak, a nie inaczej? Zachęcamy ludzi do tego, żeby próbowali, oni traktują populistów jak jakieś narkotyki, dopalacze: „Spróbujmy, zobaczymy, co się stanie”. Nie spodziewamy się, że stanie się coś złego, ale to jest bardzo niebezpieczne założenie. Wyborcy nie mogą stracić czujności, muszą uważać na to, jakich dokonują wyborów, bo sytuacja może się stać niebezpieczna, a kryzys finansowy może przynieść znacznie gorsze rezultaty, niż się spodziewamy.

 

Demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony.

 

Leszek Jażdżewski: Przede wszystkim sami musimy obwiniać siebie, to znaczy Polaków i Bułgarów. Rozważmy proces decyzyjny w 28 krajach – wcześniej tylko w 15, im mniej, tym łatwiej… Możliwość autokorekty powoduje, że działamy nieco jak reżim. I to nie jest demokratyczne, bo gdy zbyt wiele krajów decyduje, to wiadomo, że każdy kraj decyduje pod siebie. Nie mogę winić Portugalczyków, że nie czują solidarności z nami czy z Łotwą. Problem polega na czymś zupełnie innym. Jeżeli nie możemy stworzyć europejskiego nacjonalizmu – ja nie bałbym się takiego nacjonalizmu, bardziej bałbym się 28 konkurujących ze sobą nacjonalizmów – to należy pamiętać, że w XIX w. to było bardzo popularne podejście i właśnie dzięki temu zupełnie zmieniliśmy europejską politykę. Nie chcę powiedzieć, że to jest niemożliwe, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić. Inna możliwość to stworzenie imperium, ale chyba nie chcemy być imperium, nawet Brytyjczycy chyba nie chcą być imperium, nie mówiąc o innych krajach. Ale myślę, że jest to jakiś pomysł, żeby realizować narodowe polityki.

Czas na pytania publiczności.

Głos z sali, Paweł Zerka, demosEUROPA: Mam bardzo krótkie, proste i otwarte pytanie do panelistów. Chodzi mi o ubiegłotygodniowe przemówienie François Hollande’a i Angeli Merkel w Parlamencie Europejskim. Hollande powiedział, że nadszedł czas, kiedy Europa jest potrzebna jeszcze bardziej niż kiedykolwiek i jeśli nie będziemy jej sprzyjać, to w ogóle nie będzie Europy, Europa upadnie. Angela Merkel powtórzyła, że kryzys z imigrantami stanowi moment, kiedy potrzeba nam „więcej Europy”. Moje pytanie dotyczy państwa wrażeń, refleksji, których doświadczyliście, słysząc słowa tych dwojga polityków.

Głos z sali, Anna Nowicka: Mam dwie wizje – pierwsza dotyczy przeszłości: Unia Europejska została stworzona jako projekt biznesowy i cały czas korzystamy z tej menedżerskiej technologii, dlatego że nie mieliśmy innego wyjścia. Druga wizja dotyczy praw człowieka: one są zaniedbywane. Tylko ekonomiści mogą uczestniczyć w tworzeniu takiej właśnie Unii. Zastanawiam się, czy ta spółka joint venture jest gotowa do likwidacji? Gdy analizuję tę sytuację, korzystam z własnych doświadczeń. Jestem mamą dwóch chłopców, jeden z nich jest artystą i leniuchem, drugi to sportowiec, świetny uczeń i nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim kieszonkowym. Obaj chłopcy są naprawdę dobrymi ludźmi. Ja jako matka postrzegam UE jako rodzinę. To jest przecież coś, czego nie można zlikwidować, jeżeli się już tym zmęczymy, bo my jako naród nie możemy wyprowadzić się z tego domu. Uważam więc, że jeżeli potrzebna jest nowa wizja tego projektu, to musimy pozwolić uczestniczyć w nim również matce.

Głos z sali: Zgadzam się, jeśli chodzi o problem współzależności, zgadzam się również, że nasza suwerenność bywa ograniczona. Oczywiście państwa członkowskie są zadłużone. Ale proszę sobie wyobrazić, że Grecja nie ma długu publicznego – czy łatwiej byłoby wtedy zmieniać rządy? Te współzależności istnieją cały czas, czy są one powodowane przez handel, czy przez inne dziedziny. A więc tak naprawdę czy to zmieniłoby sytuację?

Iwan Krastew: Chciałbym poruszyć trzy kwestie. Po pierwsze: „więcej Europy” – ja nie rozumiem, co to znaczy, pewnie dla każdego będzie to oznaczać coś zupełnie innego. Tym, co się zmieniło, jest wynik powodowany przez problem z imigrantami i konflikt na Ukrainie. Unia Europejska w tej chwili stanowi jedno wielkie sąsiedztwo. Tak właśnie postrzegamy Unię. A sąsiedzi powinni współpracować. Musimy coś zrobić z kryzysem ukraińskim i problemem z uchodźcami. Powiedzmy, że 1 listopada w Turcji będą wybory. Proszę sobie wyobrazić, że milion ludzi nagle wyjdzie w Stambule na ulice protestować. Czy wyobrażają sobie państwo, że Unia może sobie w tej chwili pozwolić na to, żeby wypowiadać słowa krytyki w stosunku do tych ludzi, czy w ogóle możemy w to ingerować? I analogicznie – czy my możemy coś zrobić, żeby zahamować napływ emigrantów do Niemiec? Pani Merkel jest znana ze swoich protureckich sentymentów, no więc oczywiście uchodźcy starają się dotrzeć do Niemiec. Dokładnie tak samo dzieje się na Ukrainie – z Ukrainy także przybywają emigranci, którzy chcą dotrzeć do Niemiec, do Hiszpanii, do Francji. To „więcej Europy” tak naprawdę niewiele znaczy, przecież nie chodzi o żadne magiczne słowa. Obecnie nasz główny problem polega na tym, co chcemy osiągnąć za jakiś czas, o co walczymy.

Jeśli chodzi o wypowiedź pani Anny – zgadzam się z nią. Jedyną wymówką jest to, że to nie myśmy to rozpoczęli, nie my jesteśmy ojcami Unii. Trzeba też patrzeć na życie codzienne, nie tylko na wybory, nie tylko na aspekty polityczne. Musimy cały czas być otwarci na zmiany po to, by dobrze funkcjonować. Niektórzy mówią: „Nie powinniśmy zmieniać granic, nie powinniśmy zmieniać podejścia do tworzenia państwowości”. Po zimnej wojnie te granice bardzo się zmieniły i wtedy były tego zarówno dobre, jak i złe strony, zawsze tak jest. Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność. Ostatnio wydano książkę, w której podawane są argumenty historyczne pod kątem bezpieczeństwa wewnętrznego. To wszystko zostało pokazane w perspektywie przyszłości – co mogłoby się zdarzyć, jeżeli wybuchłaby wojna. Musimy robić wszystko, żeby redukować zagrożenia, musimy patrzeć na korzyści.

I ostatnia rzecz, którą chciałem poruszyć. Nawiązuję do badania, w którym uczestniczyłem. Kiedy mówimy o globalizacji, to musimy pamiętać, że naprawdę wszystko się zmieniło, że ona wszystko zmieniła. Na przykład w latach 90. badaliśmy poziom szczęścia ludzi na świecie. Okazało się wtedy, że Nigeryjczycy i Niemcy to były narody najbardziej zadowolone. 20 lat później powtórzono to badanie. Nigeryjczycy nadal byli tak samo zadowoleni. U Niemców natomiast już zmalał poziom zadowolenia. Co się stało? Wpływ telewizji… Pewien lekarz bułgarski porównywał sytuację z lat 80. do sytuacji obecnej, porównywał sam siebie z lekarzami amerykańskimi i niemieckimi, zastanawiał się, dlaczego poziom zadowolenia jest różny. Okazało się, że przede wszystkim chodzi o to, co widzimy w telewizji, o to, co nas otacza.

 

Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność.

 

Leszek Jażdżewski: Odpowiem jeszcze na zarzuty dotyczące parytetu. Okazało się, że brakuje kobiet, które byłyby w stanie jechać tu przez cały dzień, żeby rozmawiać przez godzinę. Tylko mężczyźni byli na to gotowi…

Jan-Werner Mueller: Być może warto jeszcze opowiedzieć o populizmie. Nie miałem tego na myśli w kontekście zwykłych ludzi. Dla mnie bycie populistą nie wystarczy, aby krytykować elity, ponieważ z definicji, oprócz bycia przeciwko elitom, trzeba być przeciw pluralizmowi, bo wtedy można mówić: „My i tylko my odpowiednio reprezentujemy ludzi, naród, kraj”. Mamy przywódców, którzy tak mówili. Oni starali się obalić wszelkie idee wysuwane przez opozycję. Można być populistą, ale niekoniecznie nacjonalistą, ksenofobem itd., bo wtedy antypluralizm postrzega się inaczej. Jeszcze taki przykład – niektórzy z państwa być może pamiętają fantastyczne przedsięwzięcie, do którego doszło podczas amerykańskiej Tea Party, kiedy dyskutowano o etyce zawodowej. Mówiono: „Nie jesteśmy rasistami, nie jesteśmy przeciwko komukolwiek, chcemy po prostu, żeby ludzie pracowali, godnie wykonywali swoje zajęcie”. Wszyscy oczywiście mogą działać razem, można mieć rząd, który jest populistyczny i bardzo prawicowy, to się ze sobą nie kłóci. Ale również w Niemczech mamy teraz bardzo dużą grupę ludzi, którzy otwierają ramiona przed uchodźcami, ale też sporą tych, którzy przeciw temu protestują z transparentami. Czasami mówimy więc: „Jesteśmy populistami”, ale ja twierdzę, że to nie oznacza, że jesteśmy też przeciw pluralizmowi. Philippe już mówił o mentalności w tym zakresie. Powinniśmy odróżniać aktorów na tej scenie, to, jak mówią, czego chcą i w jaki sposób wpisują się w demokrację.

Chciałbym skończyć pozytywnie: mówimy o przeszkodach, chwaliliśmy się tym, że wprowadziliśmy działania naprawcze, że potrafimy dokonywać dobrych wyborów – to wszystko prawda. Ale jednocześnie musimy być bardzo uważni przy dokonywaniu porównań. Jeśli spojrzymy na lata 50., to zobaczymy, że wtedy też dużo przeszkód stało nam na drodze, a potem nadeszła zimna wojna. W przeciwieństwie do osób, które mówią o postdemokracji i przeciwstawiają ją demokracji, musimy być bardzo ostrożni w tym, jak daleko posuwamy się w porównaniach. Lata 50. to był czas, gdy kobiety zostały w dużej mierze wykluczone z polityki, bo uważano, że nie są w stanie mówić o różnych kwestiach społecznych i politycznych. To tylko taki przykład.

Philippe Legrain: Odpowiem na jedno z zadanych pytań. Nie wiem, czy powinniśmy mówić o tym, jak postrzega się Europę, czy w Europie panuje chaos. Bardzo istotną kwestią jest to, by określić, o jakiej Europie mówimy, jaka jest najodpowiedniejsza, skuteczna i dopuszczalna reakcja. Rozwiązanie jest dość szalone, obłędne. Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem. A więc to nie jest kwestia „więcej Europy” czy „mniej Europy”, tylko tego, czy jesteśmy w stanie przekonać Europejczyków, że przyjęcie uchodźców będzie inwestycją, która się zwróci. Czy możemy zmienić narrację dotyczącą uchodźców i sprowadzić ją na bardziej pozytywne tory? Nie ma znaczenia, czy ta odpowiedź pojawi się na poziomie krajowym czy europejskim. Niemcy postrzegają tę kwestię w sposób pozytywny, więc to, co zrobią Polska, Wielka Brytania czy Węgry ma wtórne znaczenie. Oczywiście trzeba wszystkich przekonać, że przyjęcie uchodźców jest problemem ogólnoeuropejskim. To jest fundamentalny argument, który może być warunkiem wstępnym.

Może trochę oddalam się od tego, o co chodzi w tym kryzysie. Teraz słyszymy, że dług publiczny jest kwestią posiadania wyboru. Oczywiście w Stanach Zjednoczonych czy w Polsce poziom długu publicznego jest różny, ale wybory polityczne były ograniczone. Pomyślmy o takich krajach jak Hiszpania czy Włochy. Istotną kwestią, która doprowadziła do ograniczenia polityki, jest to, że możliwe jest zaciąganie pożyczek pomiędzy krajami i że są powiązania pomiędzy bankami a systemem politycznym, że banki są postrzegane albo jako zwycięzcy, albo jako świnki skarbonki. I trzeci argument, który często słyszymy – kryzys banków francuskich i niemieckich źle wpłynął na sektor publiczny, na dług publiczny i spowodował wiele kłopotów. Nie chcemy, żeby obywatele płacili to zadłużenie na rzecz prywatnych banków. Banki nie mogą bez końca się bogacić, myślę, że to jest najważniejsze. Celem stworzenia unii walutowej, bankowej, było zerwanie tej relacji pomiędzy rządami i bankami. Chcieliśmy mieć strefę euro, która właśnie będzie mogła korzystać z dobrego współdziałania z bankami. Banki jednak pracują w obu kierunkach – pracują na rzecz rządów, dlatego że to rządy wykupują ich zadłużenie i je spłacają. A więc te relacje, te powiązania tworzą się bardzo mocne. Dlatego można powiedzieć, że unia bankowa to trochę taki żart. Przez kolejne 5, 10, 15 lat nasza gospodarka w strefie euro będzie wyglądać właśnie tak, jak gospodarka znajdująca się w kryzysie.

 

Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem.

 

Ukryty cel przedszkolnego zamieszania :)

fot. R. PohoreckiRodzice dzieci w wieku przedszkolnym z coraz większym zdumieniem słuchają zapewnień kolejnych przedstawicieli rządu i samorządów o tym, że pozbawienie zajęć dodatkowych ich dzieci w przedszkolach jest działaniem ku dobru właśnie tych dzieci i na rzecz szczytnego celu wyrównywania szans edukacyjnych. Jeden z blogów trafnie podsumował społeczny odbiór ostatnich decyzji MEN i (niektórych) samorządów: „przyszedł walec i wyrównał”. Awantura w Warszawie przybrała na tyle wielkie rozmiary, że głos postanowiła zabrać sama Prezydent, Hanna Gronkiewicz-Waltz, która wystosowała 17 września do rodziców przedszkolaków list wyjaśniający, że „celem ustawy przedszkolnej jest wprowadzenie zasady równego dostępu dzieci do zajęć przedszkolnych, bez względu na sytuację materialną rodziny” i właśnie dlatego „przedszkola nie mogą pobierać opłat za zajęcia dodatkowe od rodziców”. Rodzice przecierają oczy ze zdumienia, bo logiczny związek pomiędzy zakazem organizacji zajęć dodatkowych, a wyrównywaniem szans jest, oględnie mówiąc, słaby.

Stanowisko samorządu Warszawy w tzw. „awanturze przedszkolnej” budzi zdziwienie z co najmniej kilku względów. Po pierwsze, jest sprzeczne ze stanowiskiem MEN dopuszczającym finansowanie zajęć dodatkowych przez rodziców działających jako rada rodziców. Jest to także rozwiązanie forsowane wbrew woli mieszkańców miasta, bo w mniemaniu większości rodziców przedszkolaków pogarsza jakość opieki przedszkolnej w placówkach publicznych, powiększając jedynie różnicę standardów między nimi a przedszkolami prywatnymi. Trudno także utrzymywać, że zmiany regulacyjne „uporządkują” rynek usług przedszkolnych, bo wprowadzając je w okresie wakacyjnym nie dano szans żadnej ze stron na odpowiednią reakcję. Przedszkola nie zdołały przygotować kadr do prowadzenia dodatkowych zajęć (a więc dzieci po prostu nie uczą się angielskiego czy tańca), a część firm prywatnych, które w ten sposób zaskoczył nowy rok szkolny, po prostu bankrutuje. Można się więc zastanawiać, czy kompletna rozbieżność między celami danej polityki a zastosowanymi środkami jest wynikiem indolencji władz miasta, czy też po prostu świadectwem tego, że prawdziwe cele proponowanych rozwiązań są inne od deklarowanych. Ta druga opcja wydaje się, mimo wszystko, bardziej wiarygodna.

Nie ma w zasadzie przeszkód formalnych, aby nawet w „przedszkolach za złotówkę” rodzice zorganizowali w porozumieniu z dyrektorem szkoły zajęcia dodatkowe dla swoich dzieci. Wytyczne MEN z czerwca 2013 roku przewidują możliwość zawierania umów przez rady rodziców i prowadzenie w przedszkolach zajęć dodatkowych (ta ustawa pozostawia wiele do życzenia, ale to odrębny temat). Można się domyślać, że to furtka dla samorządów, których zdaniem dodatkowe zajęcia stanowią raczej wartość dodaną niż zagrożenie dla równości*. Opór przed zajęciami dodatkowymi Dyrektor Biura Edukacji m.st. Warszawy, Joanny Gospodarczyk, w obliczu istniejących możliwości prawnych oraz postulatów rodziców jest więc niezrozumiały. Tym bardziej, że związek pomiędzy ostatnią obniżką kosztów opieki przedszkolnej a zajęciami dodatkowymi właściwie nie istnieje. Wprowadzenie zajęć dodatkowych w przedszkolach nie generuje żadnych kosztów dla budżetu miasta (ani państwa). Ich koszty pokrywają w 100% rodzice z własnej kieszeni, a trzeba także podkreślić, że są one niewygórowane. Standardowe zajęcia prywatne (rytmika, angielski, taniec etc.) to około 100 zł miesięcznie. W ramach zajęć przedszkolnych koszt ten spada do 30 zł miesięcznie. Dzieje się tak dlatego, że firmy świadczące tego rodzaju usługi korzystają z efektu skali i mogą sobie pozwolić na obniżenie ceny. Tak więc nie dość, że samorząd nie ponosi żadnych kosztów tytułem polepszenia jakości usług w edukacji przedszkolnej, wzrost tej jakości odbywa się stosunkowo tanim kosztem także dla rodziców, czyli jest to rozwiązanie, które można określić jako efektywne.

Koszt opłaty za przedszkole w Warszawie (do godz. 17:30) w zeszłym roku wynosił około 300 zł (plus inne opłaty, w tym za posiłki, komitet rodzicielski etc.), a po wprowadzeniu „przedszkoli za złotówkę” spadł w przybliżeniu do 100 zł. Nawet, jeżeli dziecko skorzysta z 2 zajęć dodatkowych po 30 zł, opłata miesięczna za przedszkole, czyli jego koszt dla rodziców, będzie w dalszym ciągu prawie dwa razy niższy niż rok temu. Jednocześnie, poza programowym minimum realizowanym przez wszystkie przedszkola publiczne, to rodzice wraz z dyrektorem placówki decydują, jakie kompetencje chcieliby wzmacniać u własnych dzieci. Nie mogą dziwić protesty przeciwko odbieraniu rodzicom tych możliwości, nie tylko z tego względu, że traktowane są jako „prawa nabyte”. Nawet najlepszy minister edukacji nie ma wiedzy o specyficznych uwarunkowaniach regionu, dzielnicy czy konkretnej placówki i nie powinien decydować o tym, jakie zajęcia powinny odbywać się w danym przedszkolu. Scentralizowane podejście do zajęć dodatkowych w przedszkolach jest zaprzeczeniem zasady subsydiarności, a żadne konsultacje społeczne nie poprzedziły wprowadzenia tak radykalnych zmian, co zresztą jest głównym źródłem obecnych protestów.

Warto także rozprawić się z mitem, że zajęcia dodatkowe mają działanie dyskryminacyjne i powodują zróżnicowanie szans dzieci wewnątrz jednej placówki. W bardzo wielu przedszkolach już dziś umowy na prowadzenie zajęć dodatkowych przewidują, że na określoną liczbę dzieci, które za zajęcia płacą, przypada kilkoro, uczestniczących w nich za darmo. Jeżeli władze miasta chciałyby się faktycznie upewnić, że taki system będzie obowiązywać wszędzie, wystarczy przygotować regulamin organizacyjny zajęć dodatkowych, w którym zawarty byłby wymóg, że „usługi muszą być zorganizowane w taki sposób, aby mogli w nich uczestniczyć wszyscy chętni, bez względu na sytuację materialną”. Dział prawny m.st. Warszawy z pewnością poradziłby sobie z odpowiednim sformułowaniem takiego wymogu. Decyzja właściwie sprowadza się do dylematu, kto sfinansuje zajęcia dla dzieci, których rodzice nie mogą sobie na to pozwolić. Może to być miasto, firmy świadczące usługi (np. określając procentowo liczbę dzieci uczestniczących w zajęciach bezpłatnie) lub rodzice pozostałych przedszkolaków, którzy pokryją koszty zajęć dla całej grupy. Polityka zapobiegania zróżnicowaniu w dostępie do wysokiej jakości edukacji nie powinna polegać na stosowaniu zasady najniższego wspólnego mianownika, czyli równaniu w dół, ale odpowiadać na zasadnicze pytanie, kto i w jakiej formie będzie finansował zajęcia dla dzieci z mniej zamożnych rodzin. Zaproponowane przez miasto rozwiązanie, czyli próba znalezienia dostawców usług za kwotę mniej więcej dwa razy niższą od stawki rynkowej, nie ma raczej szans na powodzenie, którego wyznacznikiem byłoby zachowanie jakości usługi przy obniżonej cenie. Któraś ze zmiennych musi ulec zmianie, a więc albo zrezygnujemy z zajęć (obniżymy ich poziom), albo będzie musiała wzrosnąć ich cena.

Dyskusja „przedszkolna” ujawniła przy okazji wiele negatywnych, a nawet groźnych tendencji, niektórych jeszcze rodem z poprzedniego systemu. Przede wszystkim niepokój wzbudzają centralizacyjne pomysły i narzucanie rodzicom przedszkolaków jedynego właściwego rozwiązania. Są oni traktowani paternalistycznie, a ich głosy w dyskusji konsekwentnie pomijane, o czym świadczy chociażby nie przeprowadzenie konsultacji społecznych w tej sprawie. Decydenci zdają się nie zauważać, że jak we wszystkich innych dziedzinach, koncepcje rozwiązań wewnątrz prawnie narzuconych ograniczeń (określających minimalne standardy edukacyjne, a jednocześnie maksymalne obciążenie dziecka), mogą być bardzo zróżnicowane. Podczas gdy zdaniem niektórych rodziców przedszkole to czas na zabawę, inni są gotowi już na tym etapie wspierać zdolności czy zainteresowania swoich dzieci. Fakt, że nie wszystkie dzieci uczestniczą w zajęciach wcale nie świadczy o tym, że rodzice nie mogą sobie na nie pozwolić. Część z nich po prostu nie uważa zajęć dodatkowych za niezbędny czynnik rozwoju swoich dzieci. Spektrum rozwiązań jest więc szerokie i nie można wyrokować, która grupa ma rację, a tym bardziej odbierać rodzicom prawa do decydowania o preferencjach edukacyjnych, o ile mieszczą się w określonych ustawowo granicach.

W ostatnich dniach pojawiła się, na razie nieoficjalnie (bo oficjalnie w dalszym ciągu chodzi o równość dzieci, a nie nauczycieli) jeszcze jedna linia argumentacji za szkodliwością zajęć, zamieszczona w wywiadzie z 18 września Małgorzaty Zubik w Gazecie Stołecznej z dyrektor jednego z warszawskich przedszkoli. Okazało się, że zajęcia dodatkowe w przedszkolach „to po prostu świetny biznes”, a anonimowa dyrektor jednej w warszawskich placówek przyznała, że „to nie jest normalna sytuacja, że nauczyciel zatrudniony [w przedszkolu] zarabia kilka razy mniej niż instruktor opłacany przez rodziców”. Prawdopodobnie instruktorzy rytmiki czy innych zajęć faktycznie zarabiają więcej niż nauczyciele przedszkolni. Należy jednak wziąć pod uwagę, że najczęściej to osoby prowadzące działalność gospodarczą, które nie korzystają z ochrony pracy przysługującej pracownikom zatrudnionym na Karcie Nauczyciela, nie mają 2-miesięcznych wakacji, 5-godzinnego dnia pracy i innych przywilejów.

Z drugiej strony, to właśnie Biuro Edukacji m. st. Warszawy w ramach tegorocznej „racjonalizacji” pogorszyło w znaczący sposób warunki pracy nauczycieli przedszkolnych, obcinając im pensje (bonusy) czasem o ok. 300 zł miesięcznie, redukując kilkaset etatów i powiększając do maksimum grupy przedszkolne. To dzięki tym decyzjom normą w Warszawie stała się sytuacja, w której jeden nauczyciel ma pod opieką ponad trzydziestkę dzieci. Właśnie ci nauczyciele nawet nie są zainteresowani, aby za niewielkie pieniądze prowadzić kolejne, dodatkowe zajęcia w swoich przedszkolach. Wydaje się wątpliwe, czy najlepszym sposobem poprawiania samopoczucia i wyrównywania pozycji zawodowej nauczycieli zatrudnionych w przedszkolach oraz instruktorów zajęć dodatkowych jest odebranie możliwości pracy tym ostatnim. Wyzierające z wypowiedzi przedstawicieli władz przekonanie o tym, że specyficzne kwalifikacje do prowadzenia zajęć, takich jak rytmika, są zbędne, demonstruje dodatkowo, jak niezasłużenie niskim prestiżem cieszy się zawód nauczyciela przedszkolnego wśród pomysłodawców omawianych rozwiązań.

Głównym naprawdę odczuwalnym rezultatem wprowadzenia zakazu zajęć dodatkowych, wbrew deklarowanym celom zmian, będzie pogłębienie zróżnicowania oferty przedszkolnej pomiędzy prywatnymi i publicznymi jednostkami. Różnice w dostępie do oferty edukacyjnej wewnątrz placówek publicznych będą także się pogłębiały, gdyż jedynie rodzice w lepszej sytuacji materialnej dadzą radę zapewnić przedszkolakom dodatkowe zajęcia płatne już 100, a nie 30 zł. Jedynie oni dysponują także samochodem, którym mogą swoje pociechy na takie zajęcia dowieźć. Zaklinanie rzeczywistości przez władze miasta nic nie pomoże, a z pewnością nie spowoduje, że rodzice z określoną koncepcją co do kierunku edukacji swoich dzieci zrezygnują z planów na rzecz idei wyrównywania szans propagowanej przez Prezydent miasta. Co najwyżej, niektórzy z nich zdecydują się na przeniesienie dzieci do placówek prywatnych, które wręcz konkurują między sobą bogatą ofertą edukacyjną. I może o to właśnie władzom miasta chodzi?

Skoro polityka władz Warszawy niesie ze sobą tak wysokie koszty polityczne, a nie ma przeszkód natury formalnej czy finansowej do organizacji zajęć dodatkowych, źródło kuriozalnych decyzji władz Warszawy może leżeć zupełnie gdzieś indziej. Wydaje się, że jedynym racjonalnym wytłumaczeniem uporu przeciwko wprowadzaniu zajęć dodatkowych jest właśnie próba zachęcenia rodziców, którym zależy na lepszych standardach opieki przedszkolnej, do przeniesienia swoich dzieci do placówek prywatnych. Miasto z jednej strony pozbyłoby się kłopotliwych, wiecznie niezadowolonych klientów, a z drugiej – uzyskałoby nowe miejsca w przepełnionych placówkach. Ten ostatni argument jest o tyle przekonywujący, że od 2014 roku samorządy muszą zapewnić miejsca w przedszkolach dla wszystkich 5-latków. Przeniesienie się części dzieci do placówek prywatnych ułatwi władzom Warszawy realizację tego celu, a dodatkowo miasto będzie się mogło pochwalić wyższymi wskaźnikami uprzedszkolnienia – i to przy zerowych kosztach! Tak więc za rok z dużym prawdopodobieństwem usłyszymy od przedstawicieli rządu oraz samorządu, jak to dzięki przedszkolom za 1 zł i lepszej gospodarce na poziomie gmin zdecydowanie więcej warszawskich (i nie tylko) dzieci uczęszcza do przedszkoli.

Niestety, produktem ubocznym tej pseudo-równościowej polityki będzie jeszcze większa segregacja i nierówność szans dla dzieci z biedniejszych środowisk. Jej skutki będą także opłakane dla całego systemu edukacji w Polsce, bo rodzice o wyższych wymaganiach co do standardów edukacji po prostu wycofają swoje dzieci z publicznych placówek, czyli zamiast zabierać „głos” i walczyć o podwyższenie standardów w przedszkolach i szkołach publicznych wybiorą opcję „wyjścia” z systemu**. Zjawisko to, w oparciu o znaną teorię Alberta Hirschmana, opisał we wrześniu ubiegłego roku Adam Leszczyński z Gazety Wyborczej („Wszystkie szkoły w ręce państwa”). O ile postulat zamknięcia szkół prywatnych wydaje się może zbyt radykalny, o tyle rozwiązania systemowe idące w zupełnie przeciwnym kierunku, po prostu szokują. Rezygnacja klasy średniej z publicznego systemu edukacji, czyli proces, który już następuje, ale w wyniku ostatnich zmian regulacyjnych prawdopodobnie przyspieszy, spowoduje stopniowe pogorszenie usług świadczonych przez te ostatnie. Także z tego powodu, że to rodzice w dużej mierze finansują poprzez rady rodziców placówki publiczne, o czym wszyscy zdają się zapominać. Ze środków zebranych przez rodziców pokrywane są wszystkie wydatki bieżące zarówno szkół podstawowych, jak i przedszkoli – od pomocy naukowych po papier toaletowy. Pieniądze przekazywane przez gminy wystarczają w praktyce na pensje nauczycieli i utrzymanie budynków. Oczywiście zmiany te nie dotkną bezpośrednio ani budżetu miasta, ani MEN, a więc nie są z pewnością wliczane do kosztów nowych regulacji.

Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że głównym celem „reformy przedszkolnej” nie jest równość szans (efekty będą wprost przeciwne) czy, ogólnie mówiąc, dobro dzieci, ale bardzo prozaiczne zwiększenie ilości dzieci uczęszczających do przedszkoli przy zerowych inwestycjach, na które prawdopodobnie nie pozwala budżet miasta. Efektem ubocznym będzie „ścieżka południowoamerykańska”, czyli podział dzieci na te biedniejsze (i z rodzin wielodzietnych) uczęszczające do przedszkoli publicznych, których rodzice pozostają bez praktycznego wyboru co do rodzaju placówki oraz bogatsze, korzystające z usług przedszkoli prywatnych. Różnica poziomu usług pomiędzy tymi dwoma rodzajami placówek będzie rosła, co spowoduje dalszą segregację społeczną. Zamiast kierować się doświadczeniem najlepszych w dziedzinie edukacji państw, np. Finlandii, promującej prawdziwie równościowe rozwiązania, władze miasta pod przykrywką wrażliwości na nierówności społeczne paradoksalnie serwują nam model chilijski, czyli pogłębiający i sankcjonujący te zróżnicowania. Model, w którym szansę na dobrze płatną pracę mają nieliczni – ci, którzy po prywatnych szkołach zdołali dostać się na amerykańskie uniwersytety.

 Oczywiście jest to jakaś polityka i jedna z wielu dostępnych opcji. Wydaje się jednak, że obywatele mają prawo uzyskać jasną deklarację władz miasta, że ta właśnie ścieżka jest ich świadomym wyborem. Będą mogli się do tej koncepcji ustosunkować w zbliżającym się referendum, jak i wyborach samorządowych.

* Wprawdzie MEN przedstawia co i rusz inne interpretacje ustawy, ale analizy prawne wskazują na prawidłowość tych sprzed wakacji dopuszczających zajęcia finansowane ze środków rad rodziców.

** A. Hirschman w „Exit & voice theory” zakłada, że członkowie organizacji mają dwie możliwości reakcji na spadek jakości lub korzyści dla użytkownika – mogą wycofać się z relacji („exit) lub próbować je naprawiać poprzez skargi, zażalenia, propozycje zmian („voice”).

dr Justyna Glusman

Dlaczego mieszkania są takie drogie? :)

Dlaczego mieszkania są takie drogie?

Jednym z największych błędów jest sądzenie programów politycznych i rządowych na podstawie ich zamiarów, a nie rezultatów.
— Milton Friedman

Wprowadzenie

Rząd Najjaśniejszej Rzeczpospolitej postanowił ulżyć młodym ludziom zadłużającym się na połowę zawodowego życia, aby kupić mieszkanie. W tym celu powoła do życia od 2014 r. nową instytucję biurokratyczną, a wraz z nią dosypie kolejne grudki do rosnącej góry legislacji. Doprawdy, intencje godne najwyższej pochwały. Któż nie chciałby poprzeć tak szczytnych celów jak rodzina na swoim czy mieszkanie dla młodych?

Jednak pozostawmy na boku te szczytne intencje i pochylmy się nad ekonomicznymi konsekwencjami tego typu rządowych programów i regulacji rynku mieszkaniowego w Polsce. Często bowiem jest tak, że „dobrymi chęciami (władzy) piekło jest wybrukowane”. I ten przypadek, jak spróbuję udowodnić, nie jest odmienny. Uprzedzając zarzuty „intencjonalistów”, jakoby mój tekst był wymierzony przeciwko pomocy potrzebującym czy też jest zwykłym lobbowaniem w interesie deweloperów, od razu zaznaczę, że nie tylko nie pracuję w branży deweloperskiej i nie mam z nią żadnych powiązań, ale co więcej – sam jestem młodym człowiekiem, który przygotowuje się do założenia sobie kredytowej pętli na szyję na najbliższe 30 lat. Spróbuję zatem wykazać, że obecne rozwiązania prawne służą istniejącym deweloperom kosztem konsumentów i potencjalnej konkurencji, która chciałaby wejść na rynek. Programy rządowe są w znacznej mierze redystrybucją od biednych do bogatych. A całość tego systemu przede wszystkim służy samej władzy i urzędnikom, których zatrudnia do realizacji programów i wcielania w życie regulacji.

Reżimowa niepewność

Przypuszczalnie najbardziej odstraszającym czynnikiem w inwestowaniu w nieruchomości jest ryzyko polityczne. Nawet jeśli inwestycje w nieruchomości są opłacalne, to inwestorów może zniechęcać (a w konsekwencji zachęcać do inwestowania w alternatywne aktywa) ryzyko polityczno-biurokratyczne oraz ryzyko wynikające z niestabilności gospodarki. Takie działania władz, jak cofnięcie pozwolenia na budowę, zniechęcają potencjalnych inwestorów nieruchomości, ale i podnoszą koszt przyszłych inwestycji, gdyż takie ewentualności muszą być szacowane w kosztorysach. (Z kolei tym, jak manipulacje podażą kredytu wpływają niekorzystnie na stabilność gospodarki, zajmuje się austriacka szkoła ekonomii co najmniej od stu lat, więc tylko przypomnę, że to władza monetarna jest głównym winowajcą braku stabilności). Inwestycja w nieruchomości zwraca się dopiero po kilku latach, więc marża musi obejmować ten czas i związane z nim ryzyko. Sami deweloperzy przyznają, że ich marże mogłyby być niższe, gdyby tego typu inwestycje nie były obarczone tak dużym ryzykiem jak obecnie. Rezultat jest taki, że istnieje mniejsza podaż mieszkań: konsumenci tracą, bo mniejsza ilość mieszkań to wyższa cena, a istniejący deweloperzy zyskują, gdyż nie wchodzi na rynek potencjalna konkurencja.

Bariery wejścia

Ryzyko to nie jedyna bariera wejścia na rynek nieruchomości, która osłabia konkurencję. Jest oczywiście cała gama „naturalnych” barier: trzeba zdobyć umiejętności, know-how, zatrudnić kompetentnych pracowników, dotrzeć z konkurencyjną ofertą do klienta itd. Jednak przede wszystkim, aby zostać deweloperem trzeba posiadać odpowiednie uprawnienia. Koszt ich uzyskania jest główną „nienaturalną” przeszkodą ograniczającą konkurencję. Koszt prowadzenia działalności gospodarczej w Polsce jest także barierą wejścia, a ten — jak wiemy z badań łatwości prowadzenia biznesu Banku Światowego — do najniższych nie należy (mimo nieznacznej poprawy w tym roku).

W czasie prosperity często słyszy się, że za wysokie ceny mieszkań jest odpowiedzialna chciwość deweloperów. Jednak w czasie kryzysu ogrom kosztu budowy jest widoczny lepiej. Popyt na mieszkania spada, w wyniku czego ceny mieszkań spadają, a wraz z nimi widać spadek opłacalności nowych inwestycji. Koszta są zbyt wysokie w stosunku do cen rynkowych. Dlatego też deweloperzy nie mają ekonomicznego bodźca do produkcji (motywu zysku). Rezygnują z inwestycji — przez co mieszań jest mniej, a więc stają jeszcze mniej dostępne.

Analiza kosztów

Analizę kosztu należałoby zacząć od faktu, że mieszkania są objęte 20-procentową stawką VAT. Pierwszym krokiem jaki mógłby zrobić rząd, aby zmniejszyć ceny mieszkań jest likwidacja bądź zmniejszenie tego podatku (naturalnie po ówczesnym zredukowaniu adekwatnych wydatków). Do 2013 r. materiały budowlane można było odpisać od podatku, niestety aby łatać dziurę budżetową rząd postanowił zlikwidować tę ulgę. Fakt ten również wpłynie znacząco na ceny mieszkań.

Znaczną część kosztu budowy stanowi zatrudnienie pracowników i kupno materiałów. Za drożyznę tych „czynników produkcji” również w znacznej mierze odpowiedzialny jest rząd. Wykwalifikowanych pracowników jest coraz mniej, bo państwowy system edukacji kształci młodzież na humanistów. W efekcie humanistów jest za dużo, więc są bezrobotni, a inżynierów i pracowników budowlanych jest za mało, przez co „robocizna” jest droga. Dodatkowo praca robotników jest opodatkowana podatkiem dochodowym i składkami, co jeszcze zwiększa koszt zatrudnienia. Na domiar złego inżynierowie budownictwa i architekci są zawodami koncesjonowanymi przez rząd, co jeszcze bardziej ogranicza podaż wykwalifikowanej kadry na rynku (choć Ministerstwo Sprawiedliwości zaprojektowało ustawę mającą na celu deregulację tych zawodów).

Zasoby są ograniczone, materiały budowlane także — podnosząc koszt budowy mieszkań dodatkowymi regulacjami (np. ochrona lokatorów), które nie występują w innych gałęziach przemysłu budowlanego, przekierowuje się te zasoby na inne inwestycje: galerie, aquaparki, fontanny itd. Mniej zasobów zostaje na budowę mieszkań. Dodatkowo strumień pieniędzy unijnych zasilających kasę samorządów, które wydają pieniądze na tego typu obiekty, również podnosi popyt na materiały budowlane – w wyniku czego te stają się droższe. Mniej zasobów zostaje na budowę mieszkań, a więc wyższe są ich ceny. Nieuchronne prawo niezamierzonych konsekwencji.

Plany zagospodarowania przestrzennego i inne regulacje

Badania ekonomistów dowodzą, że największa odpowiedzialność za wysoki koszt mieszkań i ich najmu wynika z regulacji. Potwierdzają to także doświadczenia deweloperów: – jak pisze Marek Wielgo, ekspert Gazety Wyborczej ds. rynku nieruchomości:

Prawdziwą zmorą jest biurokracja wynikająca głównie z braku planów zagospodarowania przestrzennego. Według Polskiego Związku Firm Deweloperskich koszty pośrednie, które wynikają z długiego czasu przygotowania inwestycji, mogą podwyższyć koszt budowy metra kwadratowego mieszkania. Jeśli zwłoka wynosi rok — nawet o 5 proc., co np. w Warszawie może oznaczać blisko 400 zł na metr.

Problem braku planów zagospodarowania przestrzennego sprowadza się do największego absurdu biurokratycznego w prawie budowlanym, a mianowicie: pozwolenia na budowę i dokumentów powiązanych. Jest to problem na tyle odczuwalny przez przeciętnego obywatela, że parlamentarzyści od długiego czasu zapowiadają zajęcie się tą sprawą. Pozwolenie na budowę jest jednym ze wskaźników rankingu „Doing Business” Banku Światowego – biorąc pod uwagę tylko ten wskaźnik Polska zajęła „zaszczytne” 161 miejsce w 2013 r.

Cześć regulacji podnosi koszt wybudowaniu domu, ponieważ nakłada na dewelopera wymagania dotyczące ochrona środowiska i jakości mieszkań. Odbija się to niestety na najbiedniejszych, ponieważ potencjalne tańsze mieszkania niespełniające takich wymagań po prostu nie powstaną.

Ograniczenia dotyczące zagospodarowania gruntów jest kolejnym problemem. Część działek, zanim będzie można legalnie na nich postawić dom, trzeba „odrolnić”, co znów podnosi ceny gruntów budowlanych — ceny domów zatem rosną.

Ustawa deweloperska

Sejm RP dnia 16 kwietnia 2011 r. uchwalił ustawę o ochronie praw nabywcy lokalu mieszkalnego lub domu jednorodzinnego (potocznie nazywaną ustawą deweloperską). Jej efekty wchodzą w życie od początku tego roku, a wraz z nimi jej nieuchronne skutki ekonomiczne. Nowa ustawa wprowadza nowe regulacje i nakłada nowe obowiązki na deweloperów. Deweloper musi pokryć koszta prowadzenia specjalnych rachunków bankowych, przygotowania i dystrybucji prospektów informacyjnych oraz koszta notarialne. Koszta te, rzecz jasna, odbiją się na cenach mieszkań. Dodatkowym problemem jest to, że dostęp do tych rachunków jest ograniczony i kosztowny. Duże firmy deweloperskie mogą negocjować warunki usług bankowych. Mechanizm ten wyprze małe firmy z rynku deweloperskiego. Ograniczona konkurencja zwiększy marże deweloperów i obniży motywację deweloperów do poprawiania jakości swoich produktów. Jest to więc dość specyficzna forma ochrony lokatorów.

Jednak zdecydowanie największym zaskoczeniem jest fakt, że w odpowiedzi na te wysokie koszta budownictwa spowodowane przez regulacje rządowe, rząd zdecydował się na subsydiowanie kredytobiorców, a wraz z nim na kolejne regulacje i kolejne niekończące się pasmo niezamierzonych porażek takich programów. Potwierdza to tylko tezę Ludwiga von Misesa, że „Wszelkie odmiany ingerencji (rządowej) w zjawiska rynkowe nie tylko nie pozwalają osiągnąć zamierzonego przez ich autorów celu, ale na dodatek powodują, że zaistniała sytuacja nawet z ich punktu widzenia jest mniej pożądana, niż poprzednia, którą zamierzali zmienić”.[1]

Rodzina na swoim

Pierwszym takim programem rządowym była „Rodzina na swoim” wprowadzona na mocy ustawy z 8 września 2006 r. o finansowym wspieraniu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania. Negatywne skutki tego programu na rynek mieszkaniowy były powszechnie omawiane w prasie głównego nurtu. Ale przypomnijmy najważniejsze skutki.

Subsydiowanie kredytobiorców sprawia, że popyt na mieszkania rośnie, a przy ograniczonej podaży oznacza to, że ceny mieszkań także muszą rosnąć — w wyniku czego paradoksalnie mieszkania stają się mniej dostępne (przynajmniej dla tych, którzy objęci programem nie byli). Ale to nie wszystko. Subsydiowanie kredytu przyczynia się do powstawania baniek spekulacyjnych na rynku mieszkań (taki scenariusz zrealizował się w ostatnich latach m.in. w Hiszpanii). Subsydiowanie kredytu także podnosi cenę samego kredytu (gdy więcej osób stać na kredyt, a jego „ilość” jest stała to nieuchronnie musi wzrosnąć jego cena) — na czym zyskują przede wszystkim banki.

Wygaszenie dopłat po jakimś czasie może być zagrożeniem dla wypłacalności preferowanych kredytobiorców. Dodatkowo inwestorzy zaczęli nowe projekty z myślą o przyszłych klientach korzystających z programu — wygaszenie programu może spowodować brak zbytu na budowane mieszkania. Oczywiście mieszkania wybudowane „pod program”, które się teraz nie sprzedadzą, zostały wybudowane kosztem mieszkań, na które mógłby być realny popyt. Prawdopodobne jest, że część mieszkań będzie stała pusta, bo deweloperzy nie znajdą na nie żadnych nabywców (malinvestments).

Wymagania narzucone kredytobiorcom niejednokrotnie prowadziły do nadużyć. Narzucone warunki prowadziły czasami do kuriozalnych sytuacji, kiedy po to, aby skorzystać z ulgi, ludzie zawierali fikcyjne małżeństwa lub rozwodzili się. Znane są także przypadki, gdy deweloperzy omijali wymagania programu, aby zakwalifikować swoją ofertę. Być może za „przekręty” deweloperów będą musieli odpowiedzieć także sami beneficjenci programu. Jedno jest pewne – koszta kontroli programów i egzekucji związanych z nimi praw spadną na podatników.

Mieszkanie dla młodych

Mieszkanie dla młodych” — bo tak będzie się nazywał nowy program rządowy będący kontynuacją „Rodziny na swoim” — nie tylko powtarza wszystkie błędy swojego poprzednika, ale nawet je pogłębia. „Rodzina na swoim” przynajmniej dotowała głównie rynek wtórny (tańsze mieszkania — mniej zamożni nabywcy), nowy program rządowy będzie dotował nabywców nowych mieszkań (droższe mieszkania — zamożniejsi nabywcy). Poza młodymi i względnie zamożnymi ludźmi, oczywistym wygranym w tym programie będą deweloperzy, którzy zyskają kosztem sprzedawców mieszkań na rynku wtórnym. Zyskają na programie również zleceniobiorcy deweloperów, ale ich zysk będzie w istocie stratą firm wyspecjalizowanych w drobnych remontach i pracach instalacyjnych. Przegranymi są wszyscy inni, którzy na ten program łożą (w tym ludzie znacznie ubożsi od beneficjentów tych programów). Co ciekawe, społeczeństwo zdaje sobie sprawę z faktu, że sytuacja ta nie jest uczciwa.

Oczywiście nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich skutków programu, który dopiero wejdzie w życie, ale możemy pochylić się nad przewidywanymi przez rząd konsekwencjami tego programu. Jak ocenia dokument rządowy:

Zdolność kredytowa osoby z dzieckiem poprawi się o 15 proc. Dodatkowe wsparcie otrzymają osoby lub małżeństwa, które w ciągu 5 lat od dnia nabycia mieszkania finansowanego w ramach ustawy urodzą lub przysposobią dziecko, będące trzecim lub kolejnym dzieckiem w rodzinie. W ich przypadku ostateczna miesięczna rata spłaty kredytu obniży się o 20 proc. w stosunku do kredytu nieobjętego finansowym wsparciem.

To bardzo istotny impuls ekonomiczny dla młodych polskich rodzin, żeby chciały mieć dzieci” — ogłasza minister transportu Sławomir Nowak. I w tych słowach prawdopodobnie czai się rzeczywisty, aczkolwiek utajony, cel programu. Choć rozsądek podpowiada, że znacznie łatwiej byłoby młodym parom mieć dzieci, gdyby rząd nie ingerował w rynek mieszkań.

Jak w przypadku „Rodziny na swoim”, tak i w nowy program podniesie ceny kredytu, co zauważa sam rząd, ale nie mówi tego wprost:

 (…) instytucje kredytujące będą obciążone dodatkowymi obowiązkami administracyjnymi wynikającymi z konieczności dokonywania pewnych czynności związanych z funkcjonowaniem programu (weryfikacja wnioskodawców, przekazywanie dokumentów do Banku Gospodarstwa Krajowego, stworzenie lub dostosowanie systemów raportowania o wynikach programu). Jednocześnie zaproponowane rozwiązania zwiększą liczbę potencjalnych kredytobiorców, którzy dotychczas nie dysponowali odpowiednią zdolnością kredytową.

Dodatkowe koszta zostaną w jakieś części przerzucone na kredytobiorców, a wzrost popytu spowoduje wzrost cen.

Ponadto na programie rzecz jasna zyska biurokracja:

 Koszty dodatkowych czynności wykonywanych przez BGK, w tym również ewentualne koszty zatrudnienia dodatkowych osób do obsługi programu, będą finansowane z Funduszu Dopłat.

Jakie będą konsekwencje ekonomiczne programu? Według rządu, rzecz jasna, będą one „same pozytywne”:

Ustawa będzie pozytywnie wpływać na podmioty inwestujące na rynku mieszkaniowym (głównie deweloperzy i spółdzielnie mieszkaniowe). Przyrost liczby potencjalnych klientów może się przerodzić w zwiększenie liczby nabywanych mieszkań na rynku pierwotnym, co jednocześnie może się okazać impulsem propodażowym. Należy przy tym podkreślić, że ze względu na określone w ustawie sposoby ograniczania cen mieszkań [podkreślenie moje] nabywanych w celu uzyskania finansowego wsparcia, planowane zwiększenie popytu nie powinno przełożyć się na wzrost cen rynkowych. Możliwa jest nawet sytuacja spadku cen rynkowych, ze względu na dostosowanie przez inwestorów oferowanej podaży do narzuconych ustawowo ograniczeń cenowych.

Surrealizm ekonomiczny głoszony w tym paragrafie zdaje się negować minister w kancelarii premiera Adam Jasser (sekretarz i członek Rady Gospodarczej), który otwarcie mówi, że rząd zdecydował się kontynuować subsydia pomimo wzrostu cen przez nie powodowanych:

Mieliśmy dylemat: czy państwowe dopłaty pomogą młodym, czy zaszkodzą, bo przez nie ceny mieszkań wzrosną. Zdecydowaliśmy, że warto kontynuować interwencję po „Rodzinie na swoim”, by pomóc tym, których na zakup mieszkania nie stać.

Kontrole cenowe

Ale nawet gdyby udało się rządowi tymi magicznymi „określonymi w ustawie sposobami ograniczania cen mieszkań” doprowadzić do swojego zamiaru, to efekt byłby jeszcze gorszy niż w przypadku wzrostu cen. Negatywne skutki kontroli cen w ekonomii znane są od niepamiętnych czasów. Można o nich przeczytać w każdym podręczniku ekonomii.

Kontrola cen ogranicza podaż nowych mieszkań i właściwie sprawia, że są one mniej dostępne. Kontrola cen działa w istocie jak podatek od sprzedaży, ponieważ deweloperzy sprzedają część swoich mieszkań z mniejszym zyskiem niż na wolnym rynku.

Aby zachować normalne marże zysku, deweloperzy przerzucają ten „podatek” na swoich klientów.

Elastyczność popytu i podaży określa dokładnie, jak obciążenie wpłynie na ceny, ale wynikiem jest niemal na pewno wyższa cena mieszkań. Dodatkowo kontrola cen prowadzi do zmniejszenia ilości nowych przedsięwzięć. Mniejsza opłacalność inwestycji oznacza słabszy motyw zysku — w rezultacie inwestorzy skłaniają się ku alternatywom. W rezultacie mamy zaostrzenie niedoborów i ograniczoną mobilność, które nie są najlepszymi sposobami, żeby pomóc potrzebującym.

Kontrola cen w tym wypadku przyjmie postać zakazu odsprzedaży (do 3 lat)– skutkiem będzie zablokowanie aprecjacji kapitałowej mieszkania, co prowadzi do przedłużenia okresu, w którym rodzina zamieszkuje dane mieszkanie, niż w przypadku gdyby nie było takiego ograniczenia. Rezultat jest taki, że istnieje mniejsza ilość mieszkań na rynku, a to nie służy tym, którzy chcieliby kupić mieszkanie — oczywiście najgorsze skutki odczują nabywcy marginalni.

Wreszcie kontrola cen skutkuje stworzeniem struktury bodźców skłaniającej obywateli do omijania prawa, ponieważ czyni nielegalną okazję dobrego zarobku. Pomijając aspekt demoralizujący takiego bodźca, to należy uwzględnić fakt, że rząd zwyczajnie musi poświęcić wiele zasobów, aby sprawniej nadzorować ograniczenia.

Programy subsydiów rządowych w istocie są w znacznej mierze redystrybucją od biednych do bogatych. Pomijając fakt, że najbardziej zyskują na nim deweloperzy, to nawet ci młodzi ludzie, którzy skorzystali z takiego programu, też nie są najuboższą częścią społeczeństwa. Rzesze ludzie ubogich, którzy nie mają wystarczających środków i wystarczającej zdolności kredytowej, czy z innych powodów są wykluczeni z udziału w programie, muszą dopłacać do kredytu na mieszkanie ludzi znacznie zamożniejszych od siebie.

Filtracja

Więc może zasadnym byłoby opodatkowanie drogich mieszkań po to, by wspierać tanie? Takiemu rozwiązaniu pewnie bliżej byłoby do zasady „sprawiedliwości społecznej” niż obecnemu, ale ono także nie byłoby wolne od negatywnych skutków ubocznych. Choć większość ludzi nie jest tego świadoma, to budowanie luksusowych apartamentów także wpływa korzystnie na rodziny niezamożne. Dzieję się tak, ponieważ przyszły mieszkaniec takiego apartamentu zazwyczaj zwalnia swoje stare, zwykle tańsze mieszkanie — to mieszkanie z kolei wykupuje od niego biedniejsza rodzina, zwalniając swoje poprzednie, jeszcze tańsze mieszkanie itd. Ten łańcuch „przeprowadzek” ekonomiści nazywają „filtracją” (ang. filtering), ponieważ każdy nowy luksusowy dom „filtruje w dół” istniejące mieszkania do uboższych warstw społeczeństwa. Dlatego uwalnianie rynku mieszkań dowolnego typu powoduje zwiększenie ilość dostępnych mieszkań dla osób niezamożnych. Jeśli nowa budowa jest wstrzymywana lub spowalniana, ten proces jest tłumiony. Bez nowych domów, ludzie o wysokich zarobkach składają oferty na istniejące domy, zwiększając popyt na nie, a więc zwiększając ich cenę. Najpewniejszym sposobem poprawy dostępności mieszkań to po prostu zlikwidowanie przepisów ograniczających powstawanie nowych, dowolnych mieszkań.

Państwowe budownictwo?

Więc skoro dopłacanie do mieszkań przynosi tyle szkód, to może lepiej, żeby rząd sam je budował i nimi zarządzał? To też jest szczytny cel, który niesie za sobą cały szereg negatywnych konsekwencji. Budownictwo rządowe jest pozbawione motywu zysku, a co gorsza, ponieważ nikt nie jest właścicielem takich mieszkań, nikomu nie zależy na jego długoterminowej pielęgnacji. Mieszkania publiczne często tworzą efekt getta, gdzie rodziny najsłabiej uposażone skumulowane w jednym miejscu tworzą obszar biedy i przestępczości. Wiele badań dowodzi, że tego typu programy rządowe są skrajnie nieefektywne.

Doskonale to zagadnienie opisał już w 1884 r. Herbert Spencer w swoim słynnym dziele „Jednostka wobec Państwa”:

Urzędy municypalne, czyniąc się budowniczymi domów, zniżają nieuchronnie wartość domów odmiennie budowanych i powstrzymują budowę innych. Każdy przepis odnoszący się do sposobu budowania i rozkładu mieszkań zmniejsza korzyści budowniczego i przymusza go do użycia swego kapitału tam, gdzie zyski nie są w ten sposób zmniejszane. Podobnie właściciel widząc już, że małe domy nakładają nań więcej pracy i wiele strat mu przyczyniają, a nadto podlegają uprzykrzonemu nadzorowi i wtrącaniem się administracyjnym, i z kosztów stąd wynikających wnosząc, że własność jego z dniem każdym zdaje się lokacją mniej korzystną, zmuszonym jest do jej sprzedaży. (…) Jakiż będzie niechybny tego wynik? Oto ponieważ budowanie domów, a zwłaszcza małych, napotykać będzie coraz większe trudności, przeto władza miejscowa będzie jeszcze więcej naciskaną o zaradzenie brakowi.[2]

Sprawiedliwość społeczna?

Wątpliwe jest też uzasadnienie tej redystrybucji na gruncie tzw. „sprawiedliwości społecznej”. Ubodzy z całego kraju, płacąc podatki, dopłacają do kredytów na mieszkania względnie zamożnych ludzi. Opis standardu przykładowego osiedla mieszkań zbudowanych zgodnie z wymaganiami programu wygląda tak:

 Do dyspozycji nowych mieszkańców osiedla będzie istniejąca już infrastruktura, m.in. boiska, place zabaw, sala fitness, świetlice, kameralne patia, liczne dziedzińce, a także centralny plac otoczony pergolą. Teren całego osiedla jest ogrodzony i strzeżony, a wejścia i wjazdy całodobowo kontrolowane. Mieszkańcy przez domofony mogą łączyć się z portiernią i ochroną, a także z panelami wejściowymi — na osiedle i swoją klatkę schodową. Monitoring jest połączony z odbiornikami telewizyjnymi, w których można oglądać obraz np. z placu zabaw.

Zdaje się, że to nawet według kryteriów socjaldemokratycznych nie jest fair, gdy ktoś, kto zarabia minimum krajowe, jest zmuszony dopłacać do luksusów ludzi, którzy są od niego znacznie zamożniejsi. Trzeba przyznać, że nawet John Rawls nie uznałby takiego mechanizmu jako spełniającego założenia kryterium „sprawiedliwości społecznej”, nie wspominając już nawet o klasycznych kryteriach sprawiedliwości, której z zasady nie da się pogodzić z mechanizmem redystrybucji.

Teoria wyboru publicznego

Zastanawiające jest, jak to możliwe, że względnie zamożna młodzież, która jest mniejszością w Polsce jest subsydiowana przez względnie ubogą większość? Odpowiedź na tą rozterkę daję nam teoria wyboru publicznego, która dowodzi, że w demokracji parlamentarnej nie wola większości ma rozstrzygające znaczenie, ale zmobilizowane grupy interesu, które stanowią istotną część elektoratu rządzących. Innymi słowy: politycy tymi programami kupują sobie przychylność potencjalnych wyborców w nadchodzących wyborach.

Czynniki rynkowe

Zatem czy za ciągły wzrost kosztu mieszkań odpowiedzialny jest tylko i wyłącznie rząd? Nie, nie tylko. Istnieją co najmniej jeszcze dwa inne czynniki, które wpływają na koszt nieruchomości — są to koszta gruntu oraz preferencje konsumentów.

Ziemia to dobro rzadkie, którego już raczej nie przybędzie. To, co błędnie przewidział Thomas Malthus odnośnie do żywności, ma prawdopodobnie dobre zastosowanie wobec ziemi. Żywności jest coraz więcej, dzięki naszej rosnącej produktywności. Niestety w tym przypadku ten mechanizm nie zadziała — wzrost produktywności nie zwiększy liczby gruntów, chyba, że doczekamy się osiedlenia na oceanach (seasteding) lub kolonizacji Marsa. Co nie oznacza, że uwolnienie rynku gruntowego nie poprawiłoby efektywności alokacji gruntów — mniejsze marnotrawstwo spowodowałoby wzrost liczby mieszkań.

Drugim czynnikiem są wymagania konsumentów. Mieszkania są obecnie znacznie wyższej jakości, więc więcej kosztują. Standard przeciętnego nowego mieszkania w ostatnich kilkunastu latach znacznie się poprawił. W ślad za znacznym wzrostem jakości musiał iść znaczny wzrost cen (choć w wartościach nominalnych wcale tak być nie musi). Jeżeli popyt na lepsze mieszkania jest większy to cena niestety musi rosnąć adekwatnie.

Konkluzja

Rządowe regulacje i kontrola są głównymi przyczynami drożyny i niedoborów. Przejście z rządowego centralnego planowania na rozproszone planowanie prywatne przyniesie pozytywne skutki — zarówno dla najemców, jak i kupców mieszkań wszystkich warstw dochodowych społeczeństwa, a najbardziej przysłuży się najbiedniejszym konsumentom. Każde podniesienie kosztu budowy mieszkania uderza bowiem przede wszystkim w najuboższych nabywców. Osoby, które nie przekonała moja analiza dotycząca skutków rządowych interwencji, niech przynajmniej wezmą sobie do serca otwierającą sentencję Miltona Friedmana: pamiętajmy o konsekwencjach.

[1] Ludwig von Mises, „Ludzkie działanie”, wyd. Instytut Misesa

[2] Herbert Spencer, „Jednostka wobec Państwa”, wyd. Hachette Polska, str. 56

Społeczeństwo wielokulturowe i jego wrogowie :)

Może wariat to po prostu członek jednoosobowej mniejszości. Niegdyś oznaką szaleństwa było upieranie się, że ziemia obraca się wokół słońca; dziś wiara, że przeszłość jest niezmienna. Może tylko on jeden wierzył w niezmienność przeszłości; jeśli tak, był wariatem. Myśl ta nie sprawiła mu specjalnej przykrości – bardziej się lękał tego, że może nie mieć racji.

(George Orwell, Rok 1984)

WIELOKULTUROWOŚĆ I GLOBALIZACJA ORAZ ICH SPOŁECZNE KONSEKWENCJE

Jeszcze do niedawna idea wielokulturowości stanowiła element głównego dyskursu politycznego i społecznego. Jednak wielu obserwatorów życia społecznego przypisuje jej porażkę. W praktyce założenia wielokulturowości się bowiem nie sprawdzają, a ona sama zyskuje coraz więcej wrogów.

Dotychczas opór i bunt przeciw wielokulturowości jako synonimowi amerykanizacji, westernizacji czy też nowej formy kolonizacji był przypisywany grupom fundamentalistycznym związanym z islamem. Jednak 22 lipca 2011 r. w spokojnej dotychczas Norwegii Andreas Breivik morduje 77 osób. Początkowe podejrzenia mediów odnośnie do tożsamości zabójcy, co łatwe do przewidzenia, padają na islamskich ekstremistów. Kilka godzin później wiemy już jednak, że mordercą okazał się również ekstremista, tyle że „nasz własny”. Oto bowiem właśnie ze społeczeństw wielokulturowych wywodzą się jednostki fanatyczne, pragnące powrotu do jedności narodowej, do odbudowania społecznego monolitu. Nasza cywilizacja, zdaniem Benjamina Barbera, była dotychczas podzielona na Dżihad i McŚwiat. Barber zakładał, że mamy do czynienia z dominacją cywilizacji Zachodu, czego konsekwencją – odpowiedzią na tę dominację – jest nasilenie się postaw fundamentalnych. Niekoniecznie muszą się one rodzić jedynie w krajach muzułmańskich, bo McŚwiat jako niespójny i niestabilny staje się doskonałym miejscem do odradzania się postaw skrajnych. Na mapie wielokulturowych społeczeństw pojawiają się ogniska zapalne, rodzi się bunt przeciwko dominującej idei wielokulturowości. Niektórzy uważają wręcz, że jest ona kolejnym przejawem totalitaryzmu. Opór wobec idei wielokulturowości nie powinien zaskakiwać, bowiem stanowi on odpowiedź na pewien rodzaj dominacji, ukryty w globalnych siłach, gdzie władzę sprawują globalne elity. U źródeł postaw grup antywielokulturowych leżą „tradycyjne” wartości, które w mniemaniu członków tych grup rozmyły się w ponowoczesnym, globalnym światowym (nie)ładzie. Czy zatem mamy do czynienia z kryzysem wielokulturowości? Jej końcem? A może bunt przeciw wielokulturowości jest potrzebny, aby mogła ona ulegać transformacji i dopasowywać się do społecznych oczekiwań?

http://www.flickr.com/photos/neiraland/1350290076/sizes/m/
by Carmen Neira

Will Kymlicka podaje, że wielokulturowość w opinii naukowców i komentatorów życia społecznego w ciągu ostatnich 40 lat miała swe wzloty i upadki. Zauważa, że o ile nie ma zgody odnośnie do tego, co ma nastąpić po wielokulturowości, tak większość zgadza się ze stwierdzeniem, że żyjemy w społeczeństwie postwielokulturowym. Wielokulturowość została podniesiona do rangi ideologii, która akcentuje różnorodność kulturową. Zmiany w postrzeganiu praw mniejszości nastąpiły w latach 70. na skutek powstawania ruchów społecznych działających na rzecz równouprawnienia. W kwestiach obywatelstwa domagały się one – wedle Willa Kymlicki – włączającej koncepcji obywatelstwa, która dostrzega (a nie stygmatyzuje) ich tożsamości oraz która dostosowuje (a nie wyklucza) ich odmienność. W konsekwencji odrzucano stosowaną przez dekady politykę asymilacjonizmu na rzecz polityki różnicy oraz zaczęto odchodzić od modelu, w którym istniałaby hierarchia rasowa czy etniczna. Kymlicka jako orędownik wielokulturowości zauważa, że na gruncie politycznym idea ta odniosła sukces, aczkolwiek wielu nie raz zdążyło ogłosić jej śmierć.

Istnieją społeczeństwa, które od momentu powstawania były zróżnicowane kulturowo i etniczne – np. Kanadyjczycy, Amerykanie, Australijczycy – oraz te, które zaczęły się różnicować po zakończeniu II wojny światowej w wyniku wzrastającej migracji, szczególnie zarobkowej – np. Niemcy, Francuzi, Brytyjczycy. Intensyfikacja migracji jest związana z procesami globalizacyjnymi, które wedle wielu obserwatorów i badaczy osłabiły rolę państwa narodowego. W debacie na temat kryzysu państwa narodowego z jednej strony pojawiają się głosy, że ulega ono osłabieniu, traci swoją legitymizację, lecz nie zanika całkowicie. Z drugiej strony słyszymy, że w kryzysie trzeba się oprzeć na interwencji państwa ratującej rynki przed załamaniem. Można dostrzec również te stanowiska, które wskazują, iż współczesne państwo to globalne elity, którym przeciwstawiają się różnego rodzaju inicjatywy oddolne, a sami obywatele wykazują rezerwę wobec bytu, jakim jest państwo narodowe. Jedną z przyczyn buntu wobec społeczeństwa wielokulturowego jest tęsknota za silnym państwem narodowym, w którym wszyscy jego członkowie są wobec siebie lojalni. Jednak, jak zauważa Ulrich Beck, państwo nie ma już charakteru autorytarnego, stało się państwem negocjacji, które musi podlegać samoograniczaniu, wyrzekać się niektórych obszarów monopolu oraz ustanawiać inne. Cywilizowane społeczeństwo z natury jest różnorodne, dlatego – podążając za rozważaniami Zygmunta Baumana – konieczne jest negocjowanie i ustalanie sprzecznych stanowisk. Możliwość negocjacji wiąże się z nowym rodzajem jedności osiąganej poprzez „spór, debatę, negocjacje i kompromisy między wartościami, preferencjami i wybranymi sposobami życia oraz definiowania własnej tożsamości wielu różnych, lecz zawsze autonomicznych w swoich decyzjach mieszkańców polis”. Jednakże nie wszystkim aktorom życia społecznego te możliwości negocjacji odpowiadają. Z powodu procesów globalizacyjnych i postępu zjawiska wielokulturowości, nie tylko państwo narodowe traci swoje wcześniejsze uprawomocnienie na skutek oddawania części swojej suwerenności na rzecz innych podmiotów, lecz również dlatego, że to, co je konstytuowało, a mianowicie naród i związane z nim poczucie wspólnotowości, również ulega osłabieniu. W epoce postmodernizmu to, co dawniej leżało u podstaw tworzenia wspólnoty, a mianowicie więzi społeczne, zaczęło ulegać rozluźnieniu. Przyczyną tego zjawiska, według Zygmunta Baumana, jest spadek poczucia bezpieczeństwa, które dotychczas dawała wspólnota, przy jednoczesnym wzroście odpowiedzialności jednostkowej. Naród i państwo narodowe, które od momentu swojego istnienia miało dawać poczucie bezpieczeństwa, w epoce ponowoczesnej nie jest w stanie udźwignąć ciężaru, który stanowił punkt wyjścia w epoce nowoczesności. Podążając za rozważaniami Baumana, można stwierdzić, że współcześnie jednostki są mniej skłonne do poświęceń dla państwa i narodu. Wielkie metanarracje, które mówiły o poświęceniu dobra osobistego lub nawet życia w imię ojczyzny, narodu, państwa stają się dziś mało wiarygodne. Jednostki, które tworzyły wspólnotę w dobie nowoczesności i dla których była ona swoistym azymutem, dziś dryfują samodzielnie. Brak poczucia więzi, które scalały wspólnotę jako naród, oraz oddanie przez państwo swej częściowej suwerenności na rzecz innych podmiotów, zwłaszcza globalnych, prowadzi do podmycia fundamentów współczesnych wspólnot. W konsekwencji rodzą się nowe wspólnoty, które szukają fundamentów swojego istnienia lub też próbują je na nowo stworzyć. Fundamentem tym, w opinii Baumana, stają się przemoc i zbrodnia, a zrodzone wspólnoty przyjmują miano „eksplozywnych”. Wspólnoty te mogą przetrwać dzięki składaniu rytualnych ofiar, ciągłemu podtrzymywaniu poczucia niepewności, zagrożenia, poszukiwania i zwalczania wrogów. Paradoksalnie, wspólnota ta jest również krucha, jak wszystko w erze płynnej nowoczesności, dlatego – aby przetrwać w niepewnej przyszłości – należy budować poczucie trwałości na zaciekłej czujności i intensywności emocjonalnego zaangażowania. Podobne poglądy reprezentuje Manuel Castells, który zauważa, że państwo narodowe może być wzmocnione (paradoksalnie) przez oddolne, fundamentalistyczne ruchy społeczne. W ich skład wchodzą najczęściej te grupy, które zostają w jakiś sposób wykluczone przez siły globalne. Castells pokazuje przykłady segregacji grup mniejszościowych na poziomie lokalnym, jednocześnie wskazuje, że właśnie tam następuje odrodzenie się tożsamości tych wykluczonych. Odrodzenie to przyjmuje najczęściej postać fundamentalną, bowiem grupy te zaczynają odczuwać dumę ze swej wykluczonej tożsamości.

KONSTRUOWANIE TOŻSAMOŚCI W SPOŁECZEŃSTWACH WIELOKULTUROWYCH: MIĘDZY TOŻSAMOŚCIĄ GLOBALNĄ A TOŻSAMOŚCIĄ OPORU

Kiedy społeczeństwa tracą punkty odniesienia, powracają pytania o tożsamość. Nurtują jeszcze bardziej w sytuacji pogranicza, gdy zostaje zachwiana istniejąca w danej kulturze i społeczeństwie równowaga. Żyjemy nie tylko w ciągłej niepewności, lecz także na pograniczu. Z kolei utrata punktów odniesienia następuje na skutek zjawisk towarzyszących ponowoczesności, w tym również procesów globalizacyjnych. W zglobalizowanym świecie nie istnieje jedno centrum, ale następuje multiplikacja „centryzmów”. Nic więc dziwnego, że z tej rzeczywistości wyłania się tożsamość globalna. Pojawienie się tej tożsamości niesie za sobą ważkie konsekwencje, bowiem – na co wskazuje Manuel Castells – w tym nowym ładzie społecznym pojawia się miejsce dla tworzenia tożsamości oporu, która jest do pewnego stopnia odpowiedzią na kryzysy występujące we współczesnych społeczeństwach. Castells zauważa, że ten typ tożsamości tworzy „formy kolektywnego oporu przeciwko niemożliwej do zniesienia w inny sposób opresji, czyniąc łatwiejszym określenie granic oporu”. Tożsamość oporu jest odpowiedzią na „wykluczanie wykluczających przez wykluczonych”, czego doskonałymi przykładami są fundamentalizm religijny, ale także terytorialne społeczności czy nacjonalistyczna autoafirmacja. Dla Castellsa ten rodzaj tożsamości jest niczym innym niż budowaniem „tożsamości obronnej w kategoriach dominujących instytucji/ideologii przez odwrócenie sądu oceniającego przy jednoczesnym wzmocnieniu granic”. Pojawienie się tożsamości oporu jest odpowiedzią na kryzys społeczeństwa obywatelskiego oraz państwa narodowego. Jak pisze Castells, „w tych nowych warunkach społeczeństwa obywatelskie kurczą się i rozpadają, ponieważ nie ma już ciągłości między logiką sprawowania władzy w globalnej sieci a logiką stowarzyszania się i reprezentacji w poszczególnych społeczeństwach i kulturach. Poszukiwanie sensu ma zatem miejsce w odbudowywaniu obronnych tożsamości wokół wspólnych zasad”. Przywołany autor dostrzega, że społeczeństwa obywatelskie w ponowoczesności nie stanowią już punktu odniesienia dla konstruowania tożsamości, lecz stanowią przedłużenie wspólnotowego oporu. Innymi słowy, w ujęciu Castellsa, to opór staje się źródłem tożsamości. Jeśli zatem pojawia się tożsamość kosmopolityczna/globalna, to w naturalny sposób musi się pojawić jej wersja opozycyjna. Ta opozycyjna wersja, według Castellsa, to reakcja obronna na zastany porządek globalny. Można by rzec, że wszelkie organizacje i ruchy nacjonalistyczne, fundamentalistyczne, terrorystyczne, antyglobalistyczne, ale również lokalne komuny (wspólnoty) mogą być źródłem dla budowania tożsamość oporu, która jest reakcją obronną na globalny (nie)porządek i (nie)kontrolowaną zmianę. Castells zauważa, że są one „buntem przeciwko globalizacji, która rozmywa autonomię instytucji, organizacji i systemów komunikacyjnych tam, gdzie żyją ludzie. Buntem przeciwko usieciowieniu i elastyczności, które zamazują granice człowieczeństwa i zaangażowania, indywidualizują społeczne stosunki produkcji i wywołują strukturalną niestabilność pracy, przestrzeni i czasu. Wreszcie są buntem przeciwko kryzysowi rodziny patriarchalnej, która leży u podstaw transformacji mechanizmów budowania bezpieczeństwa, socjalizacji, seksualności, a tym samym systemów osobowości. Kiedy świat staje się zbyt wielki, by móc go kontrolować, aktorzy społeczni starają się zmniejszyć go z powrotem do swych wymiarów i zasięgu. Kiedy załamuje się rodzina patriarchalna, podtrzymywanie osobowości, ludzie afirmują transcendentną wartość rodziny i wspólnoty jako wolę Boga”. Tożsamości oporu konstruowane są również jako wyraz buntu wobec społeczeństwa wielokulturowego. Ich bunt przybiera różne formy od delikatnej, poprzez agresywną i fundamentalistyczną. Jednostki, które wyrażają swój radykalny sprzeciw wobec afirmacji kultury „innego”, mogą ograniczyć się jedynie do pisania manifestów politycznych, budować na nich zaplecze polityczne (Thilo Sarrazin), mogą również  wyrazić siebie w postaci psychopatycznej, w sposób dosłowny zwalczając „inność” (Breivik). Mogą też działać pod auspicjami państwa w sposób ukryty, uderzając aktami prawnymi w godność kategorii „innego” (Holandia).

FORMY BUNTU W SPOŁECZEŃSTWACH WIELOKULTUROWYCH

Bunt pierwszy: desegregacja rasowa

W połowie ubiegłej dekady niemieckie media skupione były na jednej ze szkół podstawowych w Berlinie, kiedy to okazało się, że w ławkach pierwszych klas zasiadły jedynie dzieci imigrantów. W następnych latach przybywało szkół,
w których kształciły się w głównej mierze dzieci imigrantów pierwszego i/lub drugiego pokolenia. Podczas mojego ostatniego pobytu w Londynie zauważyłam grupy uczniów, w których dominowały osoby czarnoskóre. Sytuacja ta wskazywałaby na prowadzenie w tych społeczeństwach polityki oddzielnego rozwoju. Czy jest to zatem możliwe w społeczeństwach wielokulturowych, które afirmują różnorodność kulturową, podczas gdy w klasach szkolnych mamy homogenizację? Czy władze tych państw coś przed nami ukrywają? Czy może mamy jednak do czynienia z segregacją rasową? Odpowiedź jest dość logiczna. Po pierwsze, na pewno nie mamy do czynienia z praktykami segregacji rasowej, jaką znamy z RPA, przed upadkiem apartheidu, czy ze Stanów Zjednoczonych przed latami 70. W wielkich miastach takich jak Berlin, Londyn, Nowy Jork następuje zjawisko segregacji mieszkaniowej. Współcześnie badacze przedmiotu wskazują, że w dużych aglomeracjach osoby zamożniejsze, wykształcone oraz białe opuszczają centra miast (inner-city) i przenoszą się do bogatszych dzielnic na ich obrzeżach. Z kolei biedniejsze, gorzej wykształcone jednostki, które najczęściej są przedstawicielami mniejszości etnicznych i/lub rasowych, pozostają w centrum. W ten oto sposób segregacja rasowa następuje na podstawie segregacji ze względu na miejsce zamieszkania (residential segregation). W konsekwencji zamiast integracji następuje (de)segregacja. Mniejszości rasowe/etniczne zamieszkują te same dzielnice, uczęszczają do tych samych szkół, które – na co zwracają uwagę badacze przedmiotu – oferują gorszą jakość kształcenia. Peter Green, który przeprowadził badania w Nowym Jorku, wysuwa wnioski, iż współczesna segregacja rasowa, którą obserwuje się w wielkich miastach, potwierdza istnienie hierarchii rasowej (a zatem upadek znaczenia wielokulturowości), ale jest również wyrazem porażki polityki i demokracji. Osoby mieszkające w centrum miasta mają nie tylko gorszy dostęp do edukacji, ale także do innych instytucji państwowych, w tym do opieki medycznej. Desegregacja rasowa pozwala również, w opinii Greena, na reprodukcję istniejącej  hegemonii politycznej oraz utrwala przekonanie, że jednostki niebiałe nie są w stanie osiągnąć sukcesu. Manuel Castells również zajmuje się tym problemem, utrzymując, że „jedną z funkcji państwa terytorialnego jest zachowanie zasady powszechnej równości, przy jednoczesnym organizowaniu jej stosowania jako segregowanej nierówności”. Chodzi tutaj o te praktyki państwa lub władz lokalnych, które doprowadzają do segregacji czy wręcz do gettyzacji ubogich i mniejszości etnicznych np. w centralnych miastach Ameryki czy na francuskich banalieues.
Castells zauważa, że działania te są wyrazem „przestrzennego zamykania problemów społecznych przy jednoczesnym zmniejszaniu poziomu dostępnych zasobów publicznych, właśnie przez zachowanie autonomii lokalnej. Lokalna/regionalna autonomia wzmacnia dominujące na danym terytorium elity i tożsamości, pogarszając jednocześnie położenie tych grup społecznych, które albo nie są reprezentowane w tych autonomicznych instytucjach rządzących, albo poddawane są gettoizacji i izolacji”. Praktyki desegregacji prowadzą do marginalizacji pewnych grup osób, które stają się obywatelami drugiej kategorii, zostają „zepchnięte” do swych gett, w których albo zapominają o swojej tożsamości, albo przeciwnie, właśnie tam ich wykluczona tożsamość staje się ich dumą i mobilizuje do działania. Z kolei ci, którzy opuszczają centra miast, potwierdzają swój status społeczny, a także przynależność do grupy dominującej. Ta forma buntu jest jedną z łagodniejszych, wydaje się wręcz niewidoczna, a jednak praktyki desegregacyjne stanowią wyraz oporu wobec społeczeństwa wielokulturowego.

Bunt drugi: egzamin obywatelski

Innym przejawem buntu wobec wielokulturowości może być przykład holenderskich egzaminów na obywatelstwo. Mimo otwartości społeczeństwa holenderskiego na imigrantów wydaje się, że stawia im ono coraz wyższe bariery. W trakcie egzaminu z integracji obywatelskiej imigrantom „każe się oglądać zdjęcia całujących się mężczyzn, a następnie odpowiedzieć, czy uważają te zdjęcia za obraźliwe, czy rozumieją, że wyrażają one swobody osobiste, i czy życzą sobie żyć w systemie demokratycznym, w którym wysoko stawia się prawo gejów do otwartej i swobodnej ekspresji”. Należy zatem zwrócić uwagę, że pod przykrywką tolerancji, odwołując się do cielesności, seksualności i intymności, w sposób zawoalowany dyskryminuje się mniejszość muzułmańską. Po drugie, pokazuje się również wyższość cywilizacji zachodniej jako bardziej rozwiniętej ze względu na zwiększone swobody w zakresie życia seksualnego. Judith Butler pisze: „ci, którzy popierają ten egzamin, twierdzą, że akceptacja homoseksualizmu jest tym samym co zgoda na nowoczesność”. Jednocześnie wskazuje ona na swoisty paradoks, który polega na tym, że mamy do czynienia z wymuszoną akceptacją pewnych norm kulturowych, które stanowią „niezbędną przepustkę do społeczeństwa, które samo siebie chce uważać za ucieleśnienie swobód”. W tym kontekście Butler zwraca uwagę, że przywołana sytuacja pokazuje, „jak przemoc państwowa wiąże się z homogenicznością kulturową, stosując polityki wykluczeniowe w celu zracjonalizowania postępowania państwa względem islamskich imigrantów”. Moim zdaniem polityka ta ujawnia jeszcze jeden paradoks. Państwa narodowe, które afirmują wolność oraz opowiadają się za wielokulturowym społeczeństwem, nie chcą stosować jawnej polityki dyskryminacyjnej. Ujawnia się ona podczas przywołanych egzaminów: akceptujesz naszą wolność, naszą nowoczesność i naszą laickość, ergo jesteś nowoczesny. Jeśli tak nie czynisz, nie pasujesz do naszej kultury, bowiem jesteś zacofany. Oznacza to jednocześnie, że nadal istnieje przekonanie o wyższości kultury europejskiej nad innymi kulturami, które to są synonimami zacofania. Przytoczony przykład holenderski stanowi w moim odczuciu wyraz sprzeciwu władz państwowych wobec wielokulturowości. Społeczeństwo wielokulturowe może zatem istnieć dopóty, dopóki różnorodność kulturowa jest zdominowana przez wartości cywilizacji zachodniej.

Bunt trzeci: Thilo Sarrazin

W 2010 r. ukazuje się książka niemieckiego polityka związanego z lewym skrzydłem sceny politycznej (członka SPD) Thila Sarrazina „Deutschland schafft sich ab” (Niemcy wykańczają siebie same). Tezy zawarte w książce wywołują społeczne kontrowersje i zapoczątkowują burzliwą dyskusję przeciw mainstreamowi. W swej publikacji Sarrazin stawia odważną tezę, że imigranci muzułmańscy tworzą równoległe społeczeństwo i nie integrują się z państwem niemieckim. Co więcej, przypisuje on im generowanie kosztów, przy jednoczesnym braku wkładu w rozwój gospodarki. Stygmatyzuje imigrantów muzułmańskich, charakteryzując ich jako leniwych, nieproduktywnych oraz mało inteligentnych (przejawia się w tym poparcie dla eugeniki, gdyż niskiego poziomu inteligencji imigrantów dopatruje się Sarrazin w ich genach).

O ile wcześniej w społeczeństwie niemieckim także pojawiały się protesty z powodu imigrantów, to jednak przypisywane były grupom skrajnie prawicowym, głównie z  landów wschodnich. Tym razem manifest przeciw wielokulturowości, a takim stała się książka Sarrazina, stworzony został przez liczącego się polityka, byłego senatora ds. finansów oraz byłego członka zarządu Banku Centralnego RFN-u. Po ukazaniu się publikacji politycy niemieccy zaczęli kwestionować tezy Sarrazina, a nawet wykluczono go z politycznych i rządowych gremiów. Elity polityczne uznały książkę za „rasistowski bełkot”, z kolei ultraprawicowe ugrupowania znalazły w Sarrazinie nowego lidera. Sarrazinowi (warto zwrócić uwagę na etymologię nazwiska, które wywodzi się od nazwy plemienia Saracenów) przypisuje się postawę ksenofobiczną, jednak on sam jest potomkiem imigrantów, a jego zwolennicy zauważają, że jego życie i losy są przykładem sukcesu integracyjnego (Integrationserfolg).

Na początku lipca 2012 r. ukazała się nowa książka tego autora, która wywołała kolejne kontrowersje. Główna teza publikacji pt. „Europa nie potrzebuje euro” jest taka, że gdyby nie Holocaust, Niemcy nie byliby głównym płatnikiem strefy euro, że gdyby nie poczucie winy i odpowiedzialności Niemców za II wojnę światową, nie musieliby teraz „spłacać długów” wobec Europy. Ponownie czołowi politycy niemieccy krytykują poglądy Sarrazina, przypisując mu nacjonalizm oraz instrumentalne wykorzystywanie Holocaustu. Wydaje się, że poglądy Sarrazina w jego nowej publikacji stały się skrajnie prawicowe i bliskie wizji NPD. Postawa i tezy Sarrazina stanowią manifest przeciwko społeczeństwu wielokulturowemu, są także wyrazem postaw antymuzułmańskich oraz antyimigracyjnych.

Działalność polityczna Sarrazina może być – albo już jest – niebezpieczna dla ładu w Europie. Zauważmy, że poglądy Sarrazina w dobie kryzysu gospodarczego trafiają na podatny grunt, a wielu Niemców może się z nimi identyfikować. Coraz częściej są też podzielane przez przedstawicieli klasy średniej, a nie jedynie członków niższych warstw społecznych. Choć być może w oficjalnym dyskursie inteligencja niemiecka odcina się od tych haseł, to jednak wielu jej przedstawicieli w milczeniu te poglądy akceptuje. Wydaje się bowiem, że Sarrazin mówi otwarcie to, co wielu niemieckich polityków bało się powiedzieć, aby nie zostać posądzonym o nacjonalizm, rasizm, ksenofobię czy wręcz nazizm. Trzeba przyznać rację Sarrazinowi, iż wskazuje on na realny problem w kwestii integracji imigrantów. Oto bowiem wielu z nich od pokoleń korzysta z pomocy socjalnej. Jednak nie można winić za to imigrantów, lecz raczej system niemieckiej polityki wobec nich. Wielu z tych, którzy przybyli do Niemiec w latach 70., zostało pozostawionych samych sobie, zamknęli się w swoich enklawach lub wręcz stworzyli getta. Z drugiej strony gdyby nie tureccy gastarbeiterzy niemożliwy byłby boom ekonomiczny w latach 50. i 60. Jednak nie można zgodzić się z Sarrazinem co do sposobu wyrażania swoich poglądów, które mogą być wykorzystywane instrumentalnie i skierowane przeciw imigrantom. Chodzi szczególnie o poglądy odnośnie do dziedziczenia inteligencji, które są niezgodne z nauką, a kierowanie się nimi jest wyrazem postaw antyislamskich (antysemickich). Poglądy te mogą być również punktem odniesienia dla haseł populistycznych i demagogicznych. A Niemcy, zmęczeni filantropią, mogą podążyć za Sarrazinem i jego poglądami, kreując nowe Niemcy – zamknięte, ksenofobiczne, nacjonalistyczne. Wydaje się, że nikt w Europie nie chciałby mieć takiego partnera.  Z całą pewnością Sarrazin podzielił i nadal dzieli społeczeństwo niemieckie (więcej na temat debaty o imigrantach w Niemczech na portalu liberte.pl w połowie września), powodując kolejne pęknięcia na wielokulturowej mapie świata. Niemcy zamykają się na imigrantów, coraz trudniej jest dostać się do „socjalnego eldorado”. Tymczasem eksperci od imigracji wskazują, iż imigranci, zwłaszcza ci wykwalifikowani, są Niemcom potrzebni, aby gospodarka mogła się rozwijać i nie popaść w recesję. Manifest Sarrazina jest wyrazem buntu przeciw wielokulturowości, jednak nie daje wskazówek, co można zaoferować w zamian. Pozostaje on jednym z brutalnych głosów w społeczeństwie wielokulturowym, które musi się bronić, aby przetrwać.

Bunt czwarty: Andreas Breivik

Pseudosymbolem walki przeciwko społeczeństwu wielokulturowemu stał się Andreas Breivik. Jego przypadek jest o tyle (nie)ciekawy, iż dotychczas działania terrorystyczne były utożsamiane z fundamentalizmem islamskim. Tym razem terror pochodził z wnętrza społeczeństwa wielokulturowego. Można uznać Breivika za szaleńca, antymuzułmańskiego fanatyka. Jednak jedną z niebezpiecznych konsekwencji jego działań jest możliwość  pojawienia się jego naśladowców (policja aresztowała w sierpniu w Ostrawie Czecha, który używał pseudonimu Breivik, w jego domu znaleziono karabin maszynowy i ładunki wybuchowe). Breivik swoim działaniem nie chciał jedynie zapewnić sobie sławy, pragnął, aby jego manifest przeciwko różnorodności kulturowej został usłyszany. Nie czuje się winny śmierci 77 osób, lecz odpowiedzialnością obarcza Norwegię. Popieranie przez kraj polityki proimigracyjnej uważa za zdradę. Breivik wierzy w swe fanatyczne przekonania, upierając się, że jest wybawcą Norwegii i Europy od fali imigrantów. Przypisuje wielokulturowości oraz jej zwolennikom podział społeczeństwa europejskiego, przemoc, a nawet terroryzm. W jego fanatycznym postępowaniu zawiera się przeświadczenie o możliwości istnienia jednolitej kultury europejskiej, a on sam jawi się jako ten, który przygotuje właściwe Lebensraum dla wszystkich jej członków. Można postawić tezę, że wielu mieszkańców Europy sprzeciwia się wielokulturowości i obwinia imigrantów za kryzys społeczno-ekonomiczny ich państwa. Świadczyć o tym może relatywnie duże poparcie tych partii politycznych, które dążą do ograniczenia napływu imigrantów do Europy (Francji, Holandii, Danii, Niemiec). Na szczęście nie każdy, kto jest przeciwko imigrantom i odrzuca ideę społeczeństwa wielokulturowego, chwyta za broń i morduje prawie setkę młodych ludzi. Jednak działania Breivika pokazują, że ten najmroczniejszy scenariusz znów może się zrealizować. Należy zwrócić uwagę, iż wielu sympatyzuje z Breivikiem, o czym świadczą liczne posty pod artykułami na jego temat, i jest to dalece niebezpieczne. Wielokulturowość jako idea przeżywa kryzys i staje się kozłem ofiarnym systemu, który go stworzył. Ci, którzy buntują się przeciwko niej, twierdzą, że jest ona lewicowym dogmatem, tyranią poprawności politycznej, która prowadzi do zniszczenia cywilizacji europejskiej. Przeciwnicy wielokulturowości twierdzą, że każdy, kto wyraża swoje krytyczne stanowisko odnośnie do imigrantów, jest traktowany jako rasista. Przekonują, że idea wielokulturowości knebluje usta i zabrania mówić o ważnych kwestiach politycznych w kontekście imigrantów. Przeciwnicy wielokulturowości utrzymują również, że doprowadziła ona do erozji podstawowych wartości kultury europejskiej i dzieli Europejczyków. Wydaje się więc, że to dopiero początek karmienia obywateli UE lękami dotyczącymi społeczeństwa wielokulturowego. Coraz więcej polityków odwraca się od idei wielokulturowości, oficjalnie ją krytykuje – David Cameron czy Marine Le Pen, a nawet, choć nie tak ostro Angela Merkel.

Nie ulega wątpliwości, że te głosy sprzeciwu powinny być wysłuchane. Przetrwanie społeczeństwa wielokulturowego powinno polegać na dyskusji i konsensusie, a nie na walce z wrogami. Każda bowiem ze stron pragnie jednego – lepszej przyszłości. A to, jak wiemy, bywa niebezpieczne, bowiem, jak zauważył Popper: „widzę dziś jaśniej niż kiedykolwiek, że nawet największe kłopoty naszej ery wyrastają z czegoś, co jest tyleż godne podziwu i zdrowe, co niebezpieczne – a mianowicie z niecierpliwego pragnienia polepszenia losu bliźnich”.

Podczas pisania niniejszego artykułu korzystałam również z doniesień prasowych „Gazety Wyborczej” oraz „Der Spiegel”.

Nie daj się uPUPić – jak skutecznie walczyć z bezrobociem :)

Przywykło się uważać, że problem bezrobocia bierze się z tego, że ludzie bezrobotni są nie dość elastyczni, by podjąć pracę za niższą stawkę lub nie dość mobilni, by się przekwalifikować czy przenieść w poszukiwaniu pracy. Jeden z najważniejszych ekonomistów XX w. Paul Samuelson anegdotycznie przyrównuje takie rozumowanie do następującej sytuacji. Załóżmy, że w samochodzie pękła opona – czy dziura znajduje się od strony ziemi, bo tam jest najmniej powietrza? Zjawisko bezrobocia w skali takiej, w jakiej występuje w Polsce, oznacza przede wszystkim, że dla znacznej liczby osób po prostu brak jest pracy. Dodatkowo skala bezrobocia oznaczać może także, że część z osób jest zbyt mało elastyczna, by oferowaną pracę podjąć lub że sytuacja osobista (np. opieka nad osobami zależnymi) albo bariery infrastrukturalne uniemożliwiają im podjęcie oferowanej pracy. Skupianie się jednak na tej drugiej części problemu przypomina szukanie dziury przy ziemi.

Gdy przyjąć diagnozę, że to nie osoby bezrobotne lecz zbyt mała skala kreacji zatrudnienia są „winne” bezrobocia, rola jaką może pełnić państwo w przeciwdziałaniu temu zjawisku staje się coraz bardziej skomplikowana. Oczekiwanie, że problem braku miejsc pracy rozwiąże państwo jest naturalnie absurdalne. Nawet gdyby przyjąć, że z podatków powszechnych lub innych dedykowanych danin państwo byłoby w stanie finansować płace dla wszystkich bezrobotnych to i tak nie byłoby w stanie zapewnić dla tych osób produktywnego zajęcia. Dlatego do lamusa odłożono takie instrumenty jak prace publiczne, i dlatego większość państw świata zaczęła się zajmować nie tyle tworzeniem miejsc pracy per se, co ułatwianiem przedsiębiorcom tego zadania. Ułatwienia te to przede wszystkim świadczona na ich rzecz nieodpłatnie usługa pośrednictwa pracy oraz finansowanie kosztów przekwalifikowania osób bezrobotnych tak, by ich umiejętności odpowiadały zapotrzebowaniu pracodawców (nazywanego ogólnie aktywizacją).

Nieodpłatna usługa pośrednictwa pracy oraz wspieranie mobilności (zawodowej i/lub geograficznej) osób bezrobotnych to idee bardzo ogólne – jak wygląda praktyka w Polsce? Według deklaracji pracodawców zaledwie od 5% do 10% firm poszukuje pracowników przez urzędy pracy (w zależności od fazy cyklu koniunkturalnego oraz wielkości przedsiębiorstwa). Najczęstszym powodem jest brak zaufania do jakości usługi pośrednictwa świadczonej przez urzędy i przekonanie, że przesyłani przez PUP kandydaci nie odpowiadają przedstawionym wcześniej wymaganiom. Równocześnie według danych Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, zaledwie 30% uczestników szkoleń organizowanych przez służby zatrudnienia deklaruje, że to właśnie dzięki nim było w stanie znaleźć zatrudnienie. Dane wskazują zatem, że ani pośrednictwo ani wspieranie przekwalifikowania nie funkcjonują zgodnie z oczekiwaniami pracodawców i osób bezrobotnych.

Jak osiągnęliśmy taki stan rzeczy? Podstawą realizowania aktywnych polityk rynku pracy jest ustawa o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy z kwietnia 2004 r. W opinii wielu ustawa tworzy instrumentarium pozwalające finansować zarówno różne działania wspierające osoby bezrobotne, jak i refundować pracodawcom pierwszy okres kosztów zatrudniania pracowników o potencjalnie niższej produktywności. Jednak jest to tylko pozór. Po pierwsze, ustawa dzieli osoby poszukujące pracy na „lepszych” i „gorszych” definiując kryteria o niejasnych przesłankach merytorycznych. Dla przykładu, pracodawca uzyska inne wsparcie zatrudniając osobę bezrobotną od 11 miesięcy i osobę bezrobotną od 12 miesięcy, ale już takie samo zatrudniając osobę bezrobotną od 12 miesięcy i od 12 lat. Po drugie zaś, ustawa ani powiązane z nią rozporządzenia nie zawierają przesłanek pozwalających zapewniać powszechność dostępu to pośrednictwa i przekwalifikowań, jak także skuteczności czy efektywności środków publicznych wydatkowanych na te cele.

Jaki jest skutek takiego stanu rzeczy? Po pierwsze, w miejsce konkurencji na rynku świadczenia usług zatrudnieniowych, mamy konkurencję osób bezrobotnych: by mieć większe szanse na uzyskanie wsparcia trzeba być wystarczająco starym, albo wystarczająco młodym, albo wystarczająco niewykształconym albo wystarczająco długo bez pracy. Ponadto warto zgłosić się do urzędu w odpowiednim momencie roku budżetowego i mieszkać w odpowiednim powiecie, ponieważ w niektórych rejonach Polski ogranicza się dostępne wsparcie poprzez alokowanie większości środków na jeden albo dwa instrumenty (np. zatrudnienie interwencyjne i staże), adresowane do ograniczonej listy osób.

Ten wątek prowadzi bezpośrednio do drugiego skutku, czyli nieskuteczności i nieefektywności działań podejmowanych na rynku pracy. Polski system wspierania rynku pracy stwarza wszystkim interesariuszom bodźce i zachęty, które nie są zgodne z racjonalnością ekonomiczną czy de iure intencją ustawodawcy – lecz wynikają z powiązań i sprzeczności pomiędzy tymi zapisami. Przykładowo: przyznając dotację na rozpoczęcie działalności gospodarczej urząd pracy gwarantuje sobie, że do końca roku dotowana osoba nie wróci do rejestru bezrobotnych. Gwarancję tę dają zapisy zawarte w umowie o dofinansowanie określające, w jakich okolicznościach dotacja będzie musiała zostać zwrócona, a nie fakt, że biznes dobrze się rozwija. W efekcie takiego rozwiązania – dotacje na rozpoczęcie działalności gospodarczej oceniane są jako w 100% skuteczne, choć nikt nie wie (i nikt nie bada) ile z założonych przez osoby bezrobotne firm w ogóle przetrwało rok, dwa czy trzy. Tymczasem np. szkolenie – kilkukrotnie tańsze – oceniane jest jako mniej skuteczne, choć właściwie dobrane i dobrze przeprowadzone podnosi zatrudnialność danej osoby nie tylko bezpośrednio po udzieleniu wsparcia, ale także w przyszłości. Co więcej, pośrednictwo pracy w połączeniu z doradztwem zawodowym – instrument kilkaset razy tańszy – nie podlega w ogóle analizie pod kątem efektywności.

Także przedstawiciele publicznych służb zatrudnienia wielokrotnie sygnalizowali, iż taki rozwój legislacji nie służy jej skuteczności. Przykładowo, dyrektorzy wojewódzkich urzędów pracy wskazują, iż prowadzenie rejestru agencji szkoleniowych i agencji zatrudnienia – choć uregulowane łącznie w ponad dwudziestu przepisach – nie umożliwia dyrektorowi WUP kontroli jakości realizowanych usług czy nadzoru nad ich wykonywaniem. W konsekwencji, sam wpis do rejestru ma charakter administracyjny, a w skali województwa ani kraju nie ma żadnej instytucji mogącej pełnić funkcję regulatora na tym rynku.

Trzecim problemem jest ranga problemów związanych z rynkiem pracy w debacie, zarówno na poziomie lokalnym jak i ogólnokrajowym. Dyskutujemy zazwyczaj o zmianach w stopie bezrobocia, nie uwzględniając w wystarczającym stopniu takich zagadnień jak dezaktywizacja osób bezrobotnych oraz przywracanie osób biernych zawodowo na rynek pracy. Nie dość wagi przykładamy do merytorycznych przesłanek partnerstwa w realizacji zadań na rynku pracy. Zbyt mało uwagi poświęcamy także problemowi przejścia z systemu edukacji na rynek pracy a także świadomemu kształtowaniu ścieżki kariery od gimnazjum po wybór momentu przejścia na emeryturę.

Monitoring objęcia usługą pośrednictwa pracy oraz monitoring adekwatności doboru form wsparcia są jednym z najważniejszych zadań publicznych służb zatrudnienia zarówno w skali powiatu jak i krajowej. Tymczasem w praktyce obowiązki te znajdują się daleko na liście priorytetów, po obowiązkach rejestrowo-sprawozdawczych, wydatkowaniu środków oraz często pozamerytorycznych kwestii związanych z relacjami pomiędzy poszczególnymi interesariuszami w powiatach. Choć środki na aktywizację w całości pochodzą od pracodawców – Polska jest jedynym krajem UE, w którym podatki powszechne nie wchodzą w skład funduszy na przeciwdziałanie bezrobociu – ich głos w decydowaniu o alokacjach finansowych na poszczególne instrumenty i grupy docelowe jest ograniczony. Rzadko udział w procesach decyzyjnych zarezerwowany jest dla instytucji niepublicznych (np. organizacji pozarządowych), które wyrażają interesy poszczególnych grup osób bezrobotnych. Ustawa o promocji zatrudnienia nie daje przesłanek do monitoringu skuteczności oraz efektywności realizowanych działań. Takich analiz nie prowadzi także minister pracy. W większości przypadków nie prowadzą ich także starostowie, którzy choć nadzorują urzędy pracy, często potrzebowaliby zewnętrznego wsparcia merytorycznego, by adekwatnie diagnozować problemy i przedstawiać alternatywne rozwiązania. W kontekście zawsze problematycznych i wymagających zaangażowania projektów infrastrukturalnych oraz uporczywych problemów budżetowych, zagadnienia dotyczące rynku pracy mają często charakter poboczny. W rękach starosty ustawodawca umieścił guzik „start” do bardzo wielu procesów na rynku pracy, lecz jednocześnie starostowie nie mają bezpośredniego bodźca do wykorzystywania zawartych w regulacjach ustawowych możliwości. Skutkiem tego w wielu powiatach w Polsce różnych przedsięwzięć się albo nie realizuje, albo sposobu ich realizacji nie zmienia się niezależnie od zachodzących zmian na rynku pracy, albo też doprowadzenie do ich realizacji jest długotrwałym i trudnym procesem przekonywania starostów i innych interesariuszy, że warto próbować zmieniać sytuację na lepsze.

Nasuwają się trzy najważniejsze bolączki systemu aktywizacji zawodowej w Polsce. Po pierwsze, usługi podstawowe takie jak pośrednictwo i doradztwo zawodowe nie są cenione przez odbiorców a także nie mają charakteru powszechnego. Po drugie, poprawa zatrudnialności osób niepracujących (a nie tylko bezrobotnych) tylko w niektórych, wyjątkowych przypadkach ma charakter całościowej sekwencji zindywidualizowanych działań, a więc ma tylko przypadkową szansę być skuteczna. Po trzecie, brak właściwego monitoringu i planowania w kontekście rosnącej presji na szybsze wydatkowanie uniemożliwia osiąganie systemowej poprawy skuteczności i efektywności kosztowej.

Jak w takich warunkach poprawić jakość i skuteczność świadczenia usług rynku pracy w Polsce? Jak zapewnić, by znaczące zróżnicowanie, jakie obserwujemy pomiędzy polskimi powiatami, było adekwatnie odzwierciedlone w wykorzystywanych (tj. finansowanych z Funduszu Pracy) sposobach wspierania lokalnego rynku pracy? Jak zapewnić by świadczone usługi dopasowane były do potrzeb osób bezrobotnych i pracodawców? Jak w praktyce zrealizować zasadę powszechnego dostępu do usług podstawowych, jakimi są pośrednictwo i doradztwo zawodowe?

Potrzeba do tego dwóch podstawowych zmian: powszechnej i skutecznej usługi zintegrowanego pośrednictwa pracy i doradztwa zawodowego; oraz sekwencjonowanego wsparcia dla osób, dla których pośrednictwo jest niewystarczające.

Powszechny dostęp do usług rynku pracy

W krajach biedniejszych od Polski, np. Serbii czy Czarnogórze, pośrednictwo pracy i poradnictwo zawodowe są usługami powszechnymi, którymi objęte są literalnie wszystkie osoby – nie tylko aktywnie poszukujące pracy (czyli bezrobotne), ale w ogóle wszystkie zdolne do podjęcia zatrudnienia (a więc także osoby nieaktywne). Instrumentów jest wiele. Po pierwsze, stosuje się obowiązkowe szkolenia z umiejętności poszukiwania pracy i obowiązkowe rozmowy z pośrednikiem/doradcą (nie rozdziela się tych funkcji) raz na dwa miesiące. Po drugie, wprowadza się stały kontakt mailowy i regularne przekazywanie adekwatnych ofert przynajmniej raz w tygodniu, w trybie podobnym jak newslettery portali społecznościowych. Po trzecie, regularnie przeprowadzane są na potrzeby pracodawców usługi wyszukiwania adekwatnych kandydatów (ang. Assessment Centres), po których osoby bezrobotne otrzymują nie tylko decyzję pracodawcy, ale także profesjonalny feedback i ewaluację swoich szans na pracę w tym zawodzie. Jak osiągnięto tak sprawny system?

Międzynarodowe badania wykazały, że pierwszym krokiem jest wprowadzenie konkurencji usługodawców w miejsce konkurencji między poszczególnymi grupami bezrobotnych. W Polsce ustalamy zazwyczaj pewne grupy priorytetowe (np. młodzież w latach 2003-2007, osoby w wieku 50+ w latach 2008-2010, itp.). Oznacza to, że jeśli ktoś nie spełnia ustawowej definicji (np. ma lat 28 lub 49), uzyskanie właściwego wsparcia w poszukiwaniu pracy staje się paradoksalnie trudniejsze. Dodatkowym utrudnieniem jest to, że poszczególne urzędy pracy (a więc powiaty) mają w zasadzie pełną swobodę w alokowaniu środków finansowych zarówno na poszczególne instrumenty, jak i na grupy na rynku pracy. W konsekwencji, choć środki finansowe rosną a liczba bezrobotnych na przestrzeni lat znacząco się obniżyła, aktywizacją objętych od ok. 1% osób bezrobotnych w niektórych urzędach pracy do ponad 26% w innych.

Gdy we wczesnych latach 90-tych w Polsce odbudowywano służby zatrudnienia, w krajach rozwiniętych następowała fundamentalna zmiana filozofii świadczenia usług publicznych. Choć państwo nadal pozostawało finansującym, przestało mieć ambicje pełnienia funkcji usługodawcy. Filozofia ta zasadza się na prostej obserwacji: lokalna administracja będzie mogła zawsze bezkonkurencyjnie pełnić funkcje koordynatora i inicjatora zmian, ale nie jest w stanie być jednocześnie perfekcyjnym szpitalem, szkołą, inwestorem budowlanym, teatrem, opiekunem społecznym i pośrednikiem pracy. Należy więc uczynić wszystko, co można, by poprawiać zdolności strategiczne i koordynacyjne samorządów, lecz zadania specjalizowane powierzać podmiotom, dla których to właśnie jest tzw. core business.

W Australii, USA i Holandii pierwsze kroki zmierzające do wdrożenia zmian w systemie świadczenia usług rynku pracy podjęto już w połowie lat 90-tych. W zależności od przyjętego rozwiązania, na początek pozwalano bądź nie pozwalano służbom publicznym dalej samodzielnie realizować usługi zatrudnieniowe w konkurencji do podmiotów niepublicznych. Jednak już po kilku latach w niemal wszystkich przypadkach usługi zatrudnieniowe były świadczone wyłącznie lub przede wszystkim przez podmioty niepubliczne – w tym komercyjne i niekomercyjne. A służby zatrudnienia skupiły się na zadaniu trudniejszym, ale również niezbędnym – tworzeniu, koordynacji i rozwijaniu lokalnej polityki rynku pracy.

W jaki sposób w innych krajach przeprowadzono modyfikację systemów świadczenia usług rynku pracy? Jak to mówią: z dnia na dzień. Odpowiednie zmiany legislacyjne z około półrocznym vacatio legis pozwoliły na skuteczne przeprowadzenie reformy w Holandii, Australii, Niemczech, USA, Nowej Zelandii, Belgii, a nawet w Chile. Okres vacatio legis spędzono na przekazywaniu wsparcia merytorycznego zarówno zlecającym, jak i potencjalnym usługodawcom. Gdy widoczne były braki podaży, wyspecjalizowany fundusz wspierał tworzenie nowych podmiotów. Wielka Brytania zdecydowała się na pilotaże w wyselekcjonowanych społecznościach lokalnych (odpowiednikach powiatów w Polsce), jednak tam nowym systemem objęte zostały wszystkie osoby. Pilotaż obejmował więc tylko wybrane regiony, a nie wybrane grupy osób poszukujących pracy. Po wprowadzeniu reform przez kilka lat monitorowano realizację założeń, wprowadzając kolejne poprawki i zmiany do stosowanych rozwiązań. I działa! Co więcej – kraje decydujące się na reformę systemu usług zatrudnieniowych później nie muszą popełniać tych samych błędów, bo monitoring rozwiązań uwzględniał współpracę z badaczami i wszystkie problemy oraz kolejne próby ich rozwiązania zyskały dokumentację socjologiczną, prawną i ekonomiczną. Dokumentację, z której można – i należy – korzystać przy tworzeniu własnych rozwiązań.

Poprawa zatrudnialności zamiast sporu o stopę bezrobocia

Tematem przewodnim wielu debat publicznych jest spór o to, ilu bezrobotnych to faktycznie bezrobotni i mrożące krew w żyłach opowieści o bezrobotnych przyjeżdżających na wizytę kontrolną w urzędzie pracy służbowymi samochodami. Kilka kolejnych nowelizacji ustawy o promocji zatrudnienia nakierowanych było na zwiększenie zakresu powodów, dla których można usunąć osobę bezrobotną z rejestrów, zwiększając restrykcyjność wobec osób cechujących się biernością (lub wyuczoną bezradnością i korzystaniem z systemu świadczeń). Ocenia się, iż wiele osób znajduje się w rejestrach bezrobotnych niesłusznie, gdyż faktycznie nie poszukują aktywnie zatrudnienia. W opinii powszechnej osoby bezrobotne rejestrują się dla zasiłku, lecz nie więcej niż 15% osób bezrobotnych jest do takiego świadczenia uprawnionych. Pracownicy służb zatrudnienia podkreślają, że osoby bezrobotne rejestrują się dla ubezpieczenia zdrowotnego, lecz w praktyce związane jest to z ususem budżetowania w samorządach. Jeśli dana osoba zarejestrowana jest jako bezrobotna – składkę na jej ubezpieczenie zdrowotne pokrywa Fundusz Pracy, a gdy nie jest – robi to samorząd gminy poprzez ośrodek pomocy społecznej. By nie obciążać budżetów samorządów, regulaminy OPS wymagają faktu rejestracji w urzędzie pracy, choć i w jednym i w drugim przypadku w praktyce składkę na ubezpieczenie społeczne pokrywa podatnik.

Skutkiem zwiększenia restrykcyjności definicji osoby bezrobotnej będzie nie zmniejszenie bezrobocia, lecz jedynie przesunięcie grupy beneficjentów z bezrobocia do bierności. Obecnie karne usunięcie z rejestrów osób bezrobotnych obejmuje okres 180 dni, co oznacza, że przez pół roku rezygnujemy de facto z innych prób aktywizacji tych osób. Bez statusu bezrobotnego nie ma się bowiem prawa do żadnego wsparcia kompetencyjnego (szkolenie, staż, przygotowanie zawodowe, itp.) ani psychologicznego. Bez statusu bezrobotnego, nie ma się żadnego bodźca do tego, by w urzędzie się zjawić, by aktywnie próbować zmieniać swoją sytuację. Wreszcie, bez statusu bezrobotnego, przestaje się być podmiotem działania większości instytucji – publicznych czy pozarządowych – które mogłyby ze środków publicznych realizować projekty zmierzające do samodzielnego zarabiania usamodzielnienia osób biernych lub wykluczonych.

Można byłoby się zgodzić na usuwanie mniej aktywnych osób bezrobotnych z rejestrów, gdyby poza publicznymi służbami zatrudnienia był na takie osoby jakikolwiek inny pomysł. Ale takiego nie ma. Najbardziej dobitnym przykładem tego braku pomysłu na to „co po skreśleniu” są zapisy dotyczące zdolności do podjęcia zatrudnienia. Projekt ustawy automatycznie odbiera status osobie uzależnionej podejmującej terapię w ramach zamkniętych oddziałów leczenia odwykowego. Jeśli ktoś nie podda się leczeniu i będzie trwał w uzależnieniu jednocześnie zjawiając się w wyznaczonych terminach w urzędzie na wizyty kontrolne, może liczyć na utrzymanie statusu bezrobotnego, nawet skierowanie do programów aktywizacyjnych – osoba podejmująca wysiłek leczenia jest z rejestrów usuwana na okres nawet ponad pół roku (często pierwszy etap terapii trwa znacznie krócej!). Służby pomocy społecznej nie są szczególnie predestynowane do aktywizacji zawodowej (nawet na podstawie delegacji ustawowej, nie taki jest ich cel). Administracyjnej zmiany statusu wielu osób z beneficjentów działań służb zatrudnienia na beneficjentów działań pomocy społecznej niewiele zatem zmieni.

Ostatnim zagadnieniem jest indywidualizacja wsparcia. Jak wskazują doświadczenia wielu krajów – a także realizowanych w Polsce projektów aktywizacyjnych – nie da się skutecznie aktywizować osób bezrobotnych tak długo, jak działania te nie będą sekwencjonowane, fazowane, oraz zindywidualizowane w całej konstrukcji programu aktywizacyjnego. Sekwencjonowanie oznacza, że ścieżka projektu uwzględnia wszystkie kolejne etapy niezbędne, by beneficjent stał się samodzielny i znalazł pracę. Fazowanie oznacza, że coraz droższe instrumenty uruchamiane są dopiero w momencie uzyskania pewności, że bez ich wykorzystania cel nie zostanie osiągnięty. Indywidualizacja oznacza zaś, że faktycznie realizowana ścieżka jest w pełni dopasowana do barier i potrzeb danego beneficjenta, a nie np. względnie heterogenicznej grupy dobranej wg kryterium płci lub wieku. Z faktu, iż każda osoba bezrobotna spełniające w ustawie kryteria, stworzy we współpracy z pracownikiem służb zatrudnienia zapis na papierze – a tak dziś w Polsce realizuje się indywidualizację – nie wynika jeszcze ani, że osoba bezrobotna ma zagwarantowane finansowanie dla kolejnych etapów realizacji aktywizacji, ani że jej program będzie prawdziwie zindywidualizowany, ani że wszystkie przewidziane sekwencją działania są stosowne i adekwatne.

Zapewnienie skuteczności i skutecznie funkcjonującego rynku

Czym jest efektywność w kontekście usług rynku pracy? Generalnie powinna nią być odpowiedź na pytanie, ile osób spośród beneficjentów danego działania udało się zatrudnić, jakim kosztem oraz w odniesieniu do podobnej grupy osób, które w programie nie uczestniczyły. Gdy popyt pracodawców rośnie dynamicznie, łatwiej jest znaleźć pracę każdemu: także osobom samodzielnie poszukującym pracy. Gdy jednak ofert jest mniej – także absolwenci szkoleń i innych programów mogą mieć większe trudności z ustabilizowaniem zatrudnienia. Anegdotycznie, należy zacząć od tego, że choć wiele razy uzasadnienie nowelizacji ustawy o promocji zatrudnienia wspominało o efektywności, sama ustawa wymienia ją tylko raz (skuteczność) przy czym ani skuteczność ani efektywność nie podlegają żadnemu pomiarowi. Efektywność – czy też sprawność – ma w ustawie charakter deklaracji, by nie powiedzieć dekretacji.

Istotnym aspektem zapewniania skuteczności i efektywności jest także struktura rynku usługodawców. Firmy i organizacje pozarządowe świadczące usługi aktywizacyjne i rynku pracy muszą być rozliczane z osiągniętych rezultatów – dziś rozliczane są z wykonania przewidzianych w projekcie produktów.

Brak kontraktowania pośrednictwa i doradztwa zawodowego przez system publiczny oznacza de facto brak tego segmentu rynku. Funkcjonuje zatem segment wysokiej rentowności – niedostępny dla większości małych i średnich przedsiębiorstw – świadczący usługę pozyskiwania pracowników i pracowników tymczasowych. Nie ma jednak podmiotów świadczących usługi skierowane do osób bezrobotnych i poszukujących pracy, choć wiele funkcjonujących w Polsce podmiotów dysponuje cennym doświadczeniem w tym zakresie pozyskanym przy realizacji przedsięwzięć w innych krajach.

Podsumowanie

„Władze publiczne prowadzą politykę zmierzającą do pełnego, produktywnego zatrudnienia” – choć brzmi to idealistycznie i radykalnie, takie dokładnie brzmienie ma artykuł 65 Konstytucji RP. Wszyscy obywatele Polscy mają zatem – obok bezpłatnej opieki zdrowotnej, edukacji czy ochrony prawnej – także konstytucyjnie zagwarantowaną pomoc w poszukiwaniu pracy. Oczywiście, zapis ten pozostaje w znacznym stopniu fikcją, lecz – w przeciwieństwie do zdrowia, edukacji czy prawa – jako obywatele nie jesteśmy w stanie wpłynąć na status quo. Niezadowoleni z poziomu szkolnictwa możemy kształcić się „prywatnie” – podobnie z prywatną opieką zdrowotną czy pomocą prawną. Nie możemy jednak „prywatnie” uzyskać pomocy w znalezieniu pracy. Konwencja ILO (International Labour Organisation), którą podpisały wszystkie kraje kontynentu zabrania pobierania opłaty za pośrednictwo pracy od osoby jej poszukującej. Niezależnie od potencjalnie niebagatelnej bariery finansowej w przypadku edukacji, zdrowia i ochrony prawnej – za pomocą prywatnych pieniędzy możemy próbować zaradzić niesprawności państwa korzystając odpłatnie z usług świadczonych przez sektor prywatny. Na mocy konwencji ILO oraz wynikających z niej regulacji krajowych – w kwestii poszukiwania pracy nie możemy. Dlatego tym ważniejsze jest zapewnienie skutecznego, powszechnego i nieprzeregulowanego sposobu wspierania osób poszukujących pracy.

Ilona Gosk – prezeska Fundacji Inicjatyw Społeczno Ekonomicznych

Dr Joanna Tyrowicz – pracownik naukowy, Wydział Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję