Nowy ład światowy :)

Każdy kto od jakiegoś czasu przygląda się stosunkom międzynarodowym zgodzi się, że pierwsza dekada XXI w. obfitowała w wystarczającą ilość wydarzeń aby zacząć mówić o wyłanianiu się nowego ładu na świecie. Uważam, że momentem, w którym zaczynał się rodzić nowy porządek był 11 września 2001 r. Od tej daty, aż do obecnej chwili, następowały kolejne wydarzenia mające niebagatelne implikacje dla naszej rzeczywistości.

Nie miejsce tu jednak by analizować skutki wojny w Afganistanie i Iraku czy też polityki Busha i rozwijającej się gospodarki chińskiej. W poniższym artykule chciałbym się skupić na trzech wydarzeniach z ostatnich miesięcy, które nawet sceptyków powinny przekonać, że na naszych oczach następuje przewartościowanie relacji na arenie międzynarodowej. Mowa tutaj o wojnie w Gruzji, kryzysie finansowym na świecie oraz o wyborze nowej głowy państwa w USA.

Konflikt gruziński

Na początku sierpnia konflikt w Osetii Południowej między separatystami osetyjskimi a wojskami gruzińskimi przerodził się w regularną wojnę, w której po stronie separatystów stanęła Rosja. Strategia prezydenta Gruzji, Micheila Saakaszwiliego, polegająca na zaskoczeniu Rosjan, całkowicie błędna w swych początkowych założeniach, szybko przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Konsekwencje konfliktu zbrojnego na Kaukazie, który de facto trwa jeszcze do dziś, są bardziej daleko idące niż mogłoby się to wydawać na początku.

Wydarzenia w Gruzji pokazały przede wszystkim prawdziwy paradygmat polityki zagranicznej Rosji, nie będący jak do tej pory oczywistym dla niektórych przywódców państw zachodnich. Mocarstwowa wizja Rosji i związana z tym polityka imperialna w całej swojej okazałości uwidoczniły się w momencie walki Rosji o swoją strefę wpływów . Jest ona gotowa zrobić wszystko, nie zwracając uwagi na prawo międzynarodowe, aby zagwarantować sobie możliwość głębokich ingerencji na terenach dla siebie strategicznych. Pytanie czy wizerunek Rosji na takiej grze w otwarte karty zyskał czy stracił jest kwestią wtórną, którą do rozważań pozastawiam innym. Z perspektywy postawionej na początku tezy, bardziej interesująca wydaje się kwestia reakcji społeczności międzynarodowej na poczynania Rosji.

Zastanówmy się w pierwszej kolejności nad stosunkiem USA do konfliktu na Kaukazie. Gruzja, która jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych na tym obszarze, rozpoczynając działania w Osetii Południowej liczyła na ich poparcie, a w razie problemów także na pomoc wojskową. Na samym początku konfliktu reakcja USA była nie tyle spóźniona, co praktycznie żadna. Dopiero wraz z uświadomieniem sobie, że konflikt kaukaski nie pozostanie tylko konfliktem lokalnym, ich reakcja zaczynała być trochę bardziej widoczna. Poza paroma mocnymi stwierdzeniami i upomnieniami dla obu stron, USA nie wykazały się większą inicjatywą. Tłumaczyć to można m. in. sytuacją „przedwyborczą”, kiedy to administracja Busha nie chciała się angażować w kolejną sporną kwestię w swojej polityce zagranicznej. Jednak jak na mocarstwo ogólnoświatowe, które w latach ’90 wypracowało sobie pozycję skutecznego arbitra, takiego wycofywania się z tej roli nie sposób potraktować inaczej, jak tylko oddaniem pola na jednobiegunowej scenie międzynarodowej.

Naturalnym następcą w tej sytuacji powinna być Unia Europejska. I faktycznie już w pierwszych dniach konfliktu prezydencja francuska wydawała się konsekwentnie dążyć do zawieszenia walk. Wizyta ministra spraw zagranicznych Francji Bernarda Kouchnera w Tibilisi oraz wynegocjowany przez francuskiego prezydenta w Moskwie plan zakończenia wojny w Gruzji sprawiały wrażenie, że UE powoli wyrasta na skutecznego następcę USA w polityce międzynarodowej. Jednak szybko się okazało, że Medwiediew i Putin nie mają zamiaru realizować ustaleń przez siebie zawartych, tym samym pokazując, że najwyraźniej UE nie jest dla nich równorzędnym partnerem. Wypada się zastanowić nad takim zachowaniem Rosji, bo przecież do tej pory relacje Moskwy ze stolicami państw Europy Zachodniej opierały się na w miarę poprawnie rozumianej lojalności. Wydaje mi się, że kalkulacja duetu Medwiediew – Putin opierała się na dość prostych, a na pewno od dłuższego czasu widocznych przesłankach. Próba mediacji Nicolasa Sarkozy’ego podjęta na początku wojny nie była w rozumieniu prawa europejskiego oficjalnym stanowiskiem UE. Rosja mając dodatkowo pewność, że nieoficjalna inicjatywa nie jest popierana w jakikolwiek sposób przez USA, mogła bez żadnych konsekwencji realizować wybiórczo wynegocjowany plan Sarkozy’ego. Sytuacja ta w wyraźny sposób pokazała, że Wspólna Polityka Zagraniczna

i Bezpieczeństwa UE nie jest skuteczna w sytuacji nagłego konfliktu, gdzie aby działać efektywnie, potrzebna jest szybkość reakcji. W szerszym kontekście sytuacja w Gruzji pokazała, że UE pomimo strategicznego znaczenia dla niej rejonu Kaukazu nie ma tutaj wypracowanego konkretnego planu działania, czego nie można powiedzieć o Bliskim Wschodzie, który dla bezpieczeństwa energetycznego Unii ma wątpliwe znaczenie.

Do końca roku odbędzie się kilka istotnych spotkań (m. in. szczyt UE – Rosja czy szczyt Rady Europejskiej kończący prezydencję francuską), które zapewne w jakiś mniej lub bardziej efektywny sposób rozwiąże kilka kwestii związanych z konfliktem kaukaskim. Wydaje mi się, że jednak istotniejszych jest kilka spraw, które wojna w Gruzji podkreśliła i w mojej opinii utwierdziła na długi czas. Społeczność międzynarodowa zyskała pewność co do prawdziwych intencji Rosji, zarysowało się wyraźnie osłabienie potencjału mocarstwowego Stanów Zjednoczonych oraz nieefektywność instytucjonalna II filara UE, która w znacznej mierze wyklucza jej aspiracje do przejęcia pałeczki mocarstwa po USA.

Czy kapitalizm umarł?

Jak zła jest sytuacja na rynkach finansowych, opinia publiczna uzmysłowiła sobie dopiero w połowie września b. r., kiedy to w telewizji cały świat zobaczył jak upada Lehman Brothers, jeden z największych banków inwestycyjnych w Ameryce. Oliwy do ognia dolały informacje z kolejnych dni, które ogłaszały przejęcie kolejnego banku inwestycyjnego Merrill Lynch przez Bank of America, nacjonalizację największego ubezpieczyciela na świecie AIG oraz przejęcie dwóch firm ubezpieczeniowo-pożyczkowych Fannie Mae i Freddie Mac wraz z ich miliardowymi długami. Skala kryzysu finansowego, chociaż była do przewidzenia, spadła na świat jak grom z jasnego nieba.

Odpowiedzią rządu USA była zapowiedź wykupienia przez niego tzw. toksycznych długów banków. Plan ratunkowy pod nazwą „planu Paulsona” (od nazwiska sekretarza skarbu) przewidywał przeznaczenie na ten cel ogromnej kwoty 700 mld dolarów. W tym czasie kryzys przeniósł się do Europy. Rządy Niemiec oraz Belgii zagwarantowały swoim głównym bankom gwarancje depozytów w nich ulokowanych. W kolejnych dniach poszczególne państwa ogłaszały programy ratunkowe, które opierały się na rozwiązaniach przyjętych w Ameryce. Premier Wielkiej Brytanii ogłosił plan nacjonalizacji trzech banków oraz ok. 320 mld euro na gwarancje dla kredytów międzybankowych. Przywódcy Niemiec, Francji i Włoch w sumie na ratowanie instytucji finansowych w swoich krajach przeznaczyli łączną kw
otę prawie jednego biliona euro.

Po ostatnim szczycie UE wiemy już, że w wśród przywódców państw członkowskich panuje zgoda na przebudowę międzynarodowych rynków kapitałowych. Zarówno w tym przypadku jak i w sytuacji „planu Paulsona” mamy do czynienia ze zgodą, iż obecna neoliberalna doktryna ekonomiczna się nie sprawdziła i potrzebne jest państwo oraz jego instytucje kontroli aby przywrócić rynek do stanu równowagi. Na potwierdzenie takiej tezy jej zwolennicy przytaczają słowa byłego szefa Rezerwy Federalnej USA Alana Greenspana, że doktryna neoliberalna, w którą wierzył, po prostu zawiodła.

Powszechna od kryzysu lat ’70 doktryna monetaryzmu ukuta przez Miltona Friedmana stała się dominującym sposobem myślenia o ekonomii, zastępując skompromitowany keynesizm. Teoretycznie obecny kryzys ma mieć swoje przyczyny w złych założeniach neoliberalnej gospodarki, jednak warto się zastanowić czy rzeczywiście u jego źródeł leży postępowanie wierne tym zasadom tj. prywatna własność, odpowiedzialność, antyetatyzm i wiara w mechanizmy rynkowe, na których opiera się liberalizm ekonomiczny. Zarzewie obecnych problemów znajdowało się w Stanach Zjednoczonych w relacjach występujących między trzema podmiotami działającymi na rynkach finansowych: bankiem centralnym, bankami inwestycyjnymi i ubezpieczeniowo-inwestycyjnymi oraz instytucjami raitingowymi. Polityka banku centralnego i jego szefa Alana Greenspana polegająca na utrzymywaniu niskich stóp procentowych, spowodowała ogromny wzrost zaciąganych kredytów i tym samym, w przypadku USA, wzrost cen nieruchomości. Na tej sytuacji korzystały instytucje inwestycyjne, niejednokrotnie o charakterze państwowym (tj. Fannie Mae i Freddie Mac), których kadra zarządzająca, kierowana chęcią łatwego zysku, nie brała odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Udzielanie kredytów, które niejednokrotnie nie miały najmniejszej gwarancji, że zostaną spłacone, byłoby nie do przyjęcia w firmach, w których decydują akcjonariusze odpowiadający za to własnym majątkiem. W przypadku USA, jak czytamy na blogu Instytutu Misesa, władze konsekwentnie wysyłały sygnały, że w razie problemów państwowe regulacje zabezpieczą upadające biznesy. Z kolei agencje raitingowe, które w Stanach Zjednoczonych należą do kartelu agencji założonego przez amerykańską komisję papierów wartościowych, poprzez patologiczny system oceny inwestycji, gdzie zainteresowany płaci za ocenę, w łatwy sposób gwarantowały zdolność kredytową banków. Na czym to polegało? Banki płaciły agencjom aby oceniały ryzyko związane z emitowanymi przez nie papierami wartościowymi (będącymi tak naprawdę kredytami hipotecznymi o dużej wartości ryzyka), które następnie były sprzedawane.

Przyglądając się uważnie sytuacji, która doprowadziła do kryzysu widzimy, że zasady, które tam panowały bynajmniej nie były zbieżne z ideologią liberalną. Jeżeli tak postawimy sprawę to niedorzecznym wydaje się mówienie o śmierci kapitalizmu, a już co najmniej wątpliwa jest diagnoza w konsekwencji prowadząca do poddania rynku finansowego jeszcze większej kontroli ze strony sfery państwowej. Na pewno obecny kryzys wywoła istotne zmiany ekonomiczne, polityczne i społeczne mające konsekwencje na najbliższe dziesięciolecia. Ciężko ocenić czy akurat wzmocnienie kontroli rynków finansowych będzie lekiem na całe zło wyrządzone przez nieodpowiednią politykę grupy ludzi. Jedno jest pewne – wolny rynek nie został zdyskredytowany i jak do tej pory to on był najlepszym „regulatorem” gospodarki.

Nowy przywódca świata

Ostatnią kwestią, którą chciałbym tu omówić, a która ma ogromne znaczenie dla nowej sytuacji na świecie, są wybory nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wydarzenie to ma wpływ na dwa poprzednia zagadnienia, po pierwsze z powodu znacznej roli, którą odgrywa w nich Ameryka i po drugie dlatego, że może ono w pewien sposób stanowić dla nich rozwiązanie.

Kampania zarówno prawyborcza, jak i ta właściwa, były jednym z najbardziej emocjonujących pojedynków w dziejach demokracji amerykańskiej. Zarówno John McCain, jak i Barack Obama, byli gwarantami zupełnie innej polityki niż ta, którą prowadził Biały Dom przez ostatnie osiem lat. McCain był jedyną nadzieją dla skompromitowanych administracją Busha Republikanów. Z kolei Barack Obama stał się nie tylko nadzieją Partii Demokratycznej ale także, jak się okazało w dniu wyborów, wszystkich Amerykanów niezadowolonych z obecnej sytuacji politycznej. Nie miejsce tu rozwodzić się, czy pierwszego pogrążyła negatywnie odbierana postać George Bush, czy też drugi zwyciężył, bo stał się po prostu atrakcyjnym produktem marketingowym. Powinniśmy raczej zastanowić się, który z tych kandydatów byłby lepszym przywódcą jedynego istniejącego mocarstwa na świecie, jakim są Stany Zjednoczone i jednocześnie będzie najlepszym gwarantem utrzymania w miarę pokojowych relacji między narodami. Dla nas, jako Polaków i członków Unii Europejskiej ta optyka powinna być dominująca w ocenie amerykańskich wyborów.

Chciałbym się teraz przyjrzeć dwóm zagadnieniom z programu wyborczego obu kandydatów, które to traktują szerzej o kwestiach opisywanych w poniższym tekście. Konkretnie mam na myślę politykę zagraniczną i poglądy na sprawy gospodarcze. Zacznijmy od spraw gospodarczych.

Republikanin McCain, jako neokonserwatysta, w sprawach gospodarczych reprezentował tą samą linię działania co administracja Busha, która w „niewidzialnej ręce” rynku widziała jedynego „regulatora” gospodarki. W odpowiedzi na kryzys finansowy konsekwentnie opowiadał się za rozwiązaniami proponowanymi przez Biały Dom. 4 listopada okazało się, że wizja gospodarki prezentowana przez Obamę, wizja – mówiąc wprost -socjalistyczna, w obecnej, kryzysowej sytuacji, jest bardziej trafna niż kiedykolwiek indziej. Co do tego, że swoje przekonania gospodarcze Obama będzie chciał wcielić w życie nie powinniśmy mieć wątpliwości, nam w takiej sytuacji pozostaje jedynie obserwować czy jednak sprawdzona doktryna liberalnej gospodarki nie okaże się bardziej odpowiednia.

Pogląd obu kandydatów na sprawy międzynarodowe jest znacznie ciekawszym tematem przede wszystkim dlatego, że ma bardzo widoczne przełożenie na rzeczywistość międzynarodową i tym samym na nowy ład na świecie. John McCain, tak jak odchodzący prezydent uważa, że Ameryka powinna stać na straży demokracji i praworządności międzynarodowej i w razie czego jest uprawniona do podjęcia samodzielnej decyzji o użycia siły zbrojnej. Politykę dyplomacji opartej na realnej sile zbrojnej państwa, McCain przedkłada nad politykę szukania konsensusu. Polityka proponowana przez Republikanina mimo tego, że poniosła w ostatnich kilku latach druzgocącą klęskę, to jednak nadal nikt nie jest w stanie stwierdzić, czy w nadchodzących latach akurat ona nie będzie skuteczną przeciwwagą dla mocarstwowych dążeń innych państw, których aspiracje do tego miana są co najmniej moralnie, wątpliwe. Zwycięska wizja prowadzenia polityki zagranicznej firmowana przez Obamę daje zupełnie odmienny obraz. Propozycja Demokraty jest próbą oparcia wskaźników obecnej polityki zagranicznej na paradygmatach, na których opierała się ona w latach ’90 XX w. Chodzi tutaj o prowadzenie konsensualnej polityki zagranicznej w oparciu o system organizacji międzynarodowych , gwarantowanej pozycją i rolą państwa, które ją prowadzi. Daje to nadzieję na odbudo
wę wizerunku USA jako odpowiedzialnego gracza, korzystającego z dotychczasowych i skutecznych rozwiązań instytucjonalnych, dzięki którym w obecnym świecie panuje względny pokój. Z drugiej strony wizja Obamy może się okazać za słaba na powstrzymanie mocarstwowych aspiracji takich krajów jak Rosja, Chiny czy Indie i tym samym może doprowadzić do wypchnięcia USA z czołówki państw decydujących o polityce międzynarodowej.

W moim przekonaniu, żaden z kandydatów na prezydenta USA nie jest stuprocentowym gwarantem dla odnowy wizerunku USA i przywrócenia im roli światowego mocarstwa. Jeżeli jednak zdaliśmy się na mądrość i racjonalność demosu amerykańskiego to, jako społeczeństwo żyjące w Pax Americana, mamy prawo oczekiwać od Stanów Zjednoczonych i ich przywódcy, że nie zrezygnuje z roli międzynarodowego żandarma i nie skupi się na nowej polityce izolacjonistycznej.

Z powyższych przemyśleń na temat trzech wydarzeń uznanych przeze mnie za istotne, wynika jeden niepowtarzalny fakt – zauważalne jest słabnięcie potencjału mocarstwowego Stanów Zjednoczonych. Kryzys w Gruzji pokazał, że nowe państwa ambitnie przymierzają się do zajęcia dotychczasowego miejsca Ameryki na scenie międzynarodowej. Kryzys finansowy swoje źródła posiadał właśnie w USA, co tym samym postawiło pod znakiem zapytania dotychczasową ideologię, według której kształtowano gospodarkę państw. Trzecie wydarzenie jest wskaźnikiem potwierdzającym złą sytuację USA, zarazem jednak daje pewną nadzieję, że wraz z nowym prezydentem kraj odzyska swoją nadwątloną pozycję unilateralnego mocarstwa. Analizując głębiej również inne wydarzenia, które wpłynęły na obecną pozycję Stanów Zjednoczonych możemy znaleźć analogię do czynników zewnętrznych i wewnętrznych będących przyczyną upadku różnych mocarstw w historii świata. Trudno przewidzieć co czeka Amerykę, natomiast to czego możemy być pewni to, że w najbliższej przyszłości będziemy świadkami kształtowania się nowego ładu na naszym globie. Ładu odpowiedzialności za pokój, w którym lepiej żeby mające posłuch Stany Zjednoczone ściśle współdziałały z Unią Europejską niż, żeby ich miejsce zajęły egoistyczne i krótkowzroczne w swojej polityce państwa, prowadząc nasz świat w stronę niekończącego się chaosu.

Punkt zwrotny dla przyszłości Europy [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Liberté!) gości Bruno Maçãesa, pracownika Wilfried Martens Center w Brukseli i byłego Ministra Spraw Europejskich w Portugalii, który reprezentował swój kraj w Brukseli podczas kryzysu w strefie euro, pierwszej wojny w Ukrainie i Brexitu. Rozmawiają o rosyjskiej wojnie w Ukrainie, geopolityce Eurazji, przyszłości europejskiej autonomii strategicznej i globalnym chaosie opartym na zasadach.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czego możemy się nauczyć o Europie na podstawie rosyjskiej inwazji na Ukrainę?

Bruno Maçães

(BM): Nie sądzę, żeby było coś zbyt zaskakującego. Często słyszę, że Europa pozytywnie wszystkich zaskoczyła, bo wiele osób obawiało się, że reakcja Unii Europejskiej (UE) będzie znacznie bardziej niezdecydowana lub okażemy brak jedności. Dla historyków nadal pozostaje zagadką, dlaczego z początku Putin zdecydował się na wojnę bez ‘fałszywych flag’ i bez faktycznej próby wywołania podziałów między Europejczykami.

Próby te rozpoczęły się później i mogą zakończyć się większym sukcesem w tym i przyszłym roku. Jednak w lutym 2022 roku była to po prostu otwarta wojna agresywna, po której nastąpiła ludobójcza polityka na terenach okupowanych przez Rosję. W tym kontekście zaskakujące byłoby, gdyby Europa nie zareagowała – a zareagowała bardzo dobrze.

Tak naprawdę Europa (łącznie z Wielką Brytanią) udzieliła Ukrainie większego wsparcia (jeśli liczyć pomoc wojskową, humanitarną i finansową) niż Stany Zjednoczone – i to ze sporym zapasem. Nawet już samo wsparcie militarne obu stron było mniej więcej porównywalne. Choć nie mówi się o tym tak często w debacie publicznej, to Europa w ciągu ostatniej dekady poczyniła postępy w zakresie przygotowania do działania, co wcześniej stanowiło problem.


European Liberal Forum · Ep178 The turning point for the future of Europe with Bruno Maçães

Oczywiście, jeśli chodzi o aspekt wojskowy, Europejczycy byli całkowicie nieprzygotowani na to, co się stało. Jednak biorąc pod uwagę ten brak przygotowania, reakcja była dość silna. Zobaczymy, czy będzie można ją utrzymać. Podsumowując, nie byłem zaskoczony, bo biorąc pod uwagę sposób, w jaki toczyła się wojna, spodziewałem się takiej reakcji.

LJ: Czy rosyjska wojna w Ukrainie jest postrzegana przez kraje eurazjatyckie jako konflikt peryferyjny? Czy wydarzenia te mogą zmienić trajektorię rozwoju tego regionu?

BM: Ten punkt widzenia nie jest zbyt powszechny. Czasami zapominamy o tym, jak było kiedyś. Dziesięć lat temu rozmawialiśmy o polityce europejskiej pod kątem relacji francusko-niemieckich, drogi dla Polski czy różnic między północą a południem. Na ten moment to wszystko wydaje się dość odległe i nie ma już odzwierciedlenia w rzeczywistości. Obecnie prowadzimy ogólnie politykę eurazjatycką.

Jeśli na co dzień śledzimy wiadomości, to pojawiają się w nich pytania o to, czym stanie się Rosja (czy odwróci się od Zachodu, czy stanie się nowym Iranem lub chińską kolonią gospodarczą) oraz jaką rolę odgrywają Chiny w Europie – te tematy są obecnie wiodące w codziennych wiadomościach. Trwają dyskusje na temat tego, jakiego rodzaju porozumienie mogą osiągnąć Chiny i Europa oraz czy Europa musi całkowicie dostosować się do Stanów Zjednoczonych w kwestii Chin. Istnieje bowiem znacznie szerszy obszar do analizy, by móc zrozumieć sposób, w jaki te elementy wchodzą w interakcję.

Wśród tych zagadnień pojawiają się pytania o to, jak stosunki między Rosją a Chinami wpływają na wojnę w Ukrainie i jak wygląda przyszłość stosunków Rosja-Chiny? Jednym z interesujących tematów omawianych obecnie w Europie jest rozwój porozumienia chińsko-rosyjskiego. To tak, jakbyśmy przenieśli się do XIX wieku i dyskutowali o interakcji różnych aktorów europejskich – Rosji, Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Teraz mamy podobną dynamikę, ale na scenie eurazjatyckiej.

Istnieją w pewnym sensie 3-4 bloki, a Indie stały się centralnym punktem naszych dyskusji – szczególnie w kontekście wojny w Ukrainie i roli Indii w imporcie rosyjskiej energii i utrzymywaniu rosyjskiej gospodarki na rynku. Tymczasem Stany Zjednoczone przejęły rolę, jaką w XIX wieku odgrywała Wielka Brytania, ponieważ są w pewnym sensie podmiotem stabilizującym sytuację z pewnej odległości – bez angażowania własnego wojska, co przypomina to, co robiła niegdyś Wielka Brytania. W tym sensie żyjemy w świecie eurazjatyckim. W ciągu ostatnich dziesięciu lat nasz horyzont uległ poszerzeniu.

LJ: Jak skomentowałby Pan wojnę w Ukrainie z globalnego, geopolitycznego punktu widzenia?

BM: Nie włożono wystarczających wysiłków, aby zrozumieć tę wojnę jako wydarzenie historyczne. Postrzegam ją niemal jako staromodną wojnę kolonialną i imperialną z wyraźnymi elementami ludobójczego podboju, typowymi dla wielu wojen kolonialnych z przeszłości – w tym niektórych wojen toczonych przez kraje Europy Zachodniej w innych częściach świata. W tym sensie nie ma tu nic zbytnio nowego. Wciąż jednak jest w niej wiele rzeczy, które szokują.

W wielkiej narracji historycznej, którą zbudowaliśmy, zdefiniowaliśmy siebie w kontrze do takiego świata. Wierzyliśmy, że to już przeszłość. Tak więc należy interpretować dynamikę wojny w Ukrainie: jest to wojna o wyzwolenie narodowe i przetrwanie po stronie ukraińskiej oraz podbój kolonialny po stronie rosyjskiej – część projektu kolonialnego trwającego od wieków, a nie zaledwie od 2014 roku. Ludzie zaczynają to rozumieć.

Oczywiście Stany Zjednoczone są gwarantem innego rodzaju porządku globalnego, w którym naturalnie jest obecna władza, ale w którym wszelki geopolityczny podbój terytorium nie jest częścią współrzędnych systemu operacyjnego amerykańskiego porządku lądowego. Rosyjska inwazja stanowi zatem wyraźne wyzwanie. Z perspektywy Stanów Zjednoczonych istnieje niebezpieczeństwo, że jeśli inwazja zakończy się sukcesem, amerykański porządek lądowy ulegnie załamaniu. Rosja nie ma możliwości zastąpienia go niczym innym. W rezultacie Chiny mogłyby zyskać szansę – której obecnie nie mają i z czym się borykają – zbudowania czegoś nowego na ruinach amerykańskiego porządku.

W tej dynamice Rosja odgrywa destrukcyjną rolę, która może utorować drogę Chinom do odbudowy porządku światowego na swój obraz i podobieństwo. W tym sensie, przypomina to wojny z przeszłości, które dały Stanom Zjednoczonym możliwość zbudowania nowego porządku na ruinach tradycyjnego porządku europejskiego.

Wiele rzeczy w rosyjskiej inwazji jest przestarzałych i anachronicznych. Nie oznacza to jednak, że zagrożenie jest mniejsze. Oznacza to, że istniejący porządek świata jest zagrożony. Jakiekolwiek idee inspirują Rosję – i wprawdzie możemy wierzyć, że ostatecznie nie odniosą one sukcesu, ale nie o to chodzi – chodzi o krótko- i średnioterminową oraz absolutnie destrukcyjny wpływ inwazji.

LJ: Jeśli w przyszłości Europa byłaby zmuszona stawić czoła rosyjskiemu zagrożeniu przy mniejszym zaangażowaniu Stanów Zjednoczonych (czy to ze względu na rozwój sytuacji w Tajwanie, czy też zmiany polityczne na szczeblu krajowym), czy zagrożenie rosyjskie byłoby czynnikiem jednoczącym, czy dzielącym?

BM: To może być realne pytanie za półtora roku. Myślę, że trzon Unii Europejskiej i Wielka Brytania staną po stronie Ukrainy. Wsparcie to nie byłoby jednak wystarczające do osiągnięcia tego, czego chce Ukraina. Mogłoby jednak wystarczyć, aby utrzymać Ukrainę w walce. Charakter wojny zapewne wówczas się zmieni w tragiczny sposób bardziej w kierunku wojny partyzanckiej/oporu, co byłoby znacznie trudniejsze dla Ukrainy. Jeśli tak się stanie – jeśli w Stanach wygra kandydat Republikanów i całkowicie wycofa poparcie dla Ukrainy – prawdopodobnie przestaniemy mówić o możliwości odzyskania przez Ukrainę całego swojego terytorium, a debata powróci do tego, jak wyglądała w pierwszych dwóch miesiącach inwazji, skupiając się głównie na przetrwaniu Ukrainy.

Myślę, że większość krajów europejskich zrobi krok naprzód. Będzie to oznaczać dramatyczne zmiany w sposobie organizacji naszych gospodarek. Szybki wzrost produkcji przemysłowej broni (i nie tylko) powinien był już nastąpić. Bardzo niewiele krajów europejskich prawdopodobnie wycofa swoje poparcie dla sprawy, twierdząc, że nie ma to już sensu. Oczywiście Węgry już to zrobiły.

Myślę jednak, że trzon UE pozostanie zjednoczony. Komunikaty, które dochodzą do nas z Francji, Niemiec i Polski, pod tym względem działają uspokajająco – przynajmniej te trzy kraje wraz z Wielką Brytanią będą mogły zagwarantować, że prowadzona polityka nie wykona zwrotu o 180 stopni.

LJ: Czy w tym kontekście koncepcja autonomii strategicznej jest martwa, czy po prostu odpoczywa – nawiązując do skeczu Monty’ego Pythona o papudze?

BM: Odpoczywa. Ludziom nie podoba się już samo to określenie, więc Komisja Europejska może próbować wymyślić nowy termin na tę ideę. Pomysł zapewnienia autonomii strategicznej powinien był spodobać się Polakom, ale ewidentnie w Polsce nie jest on aż tak popularny. Sam sposób opracowania tej koncepcji nie był najlepszy. W swoim przemówieniu dla GLOBSEC w Bratysławie prezydent Emmanuel Macron przedstawił znacznie lepsze podejście. Autonomię strategiczną przedstawił wtedy jako polisę ubezpieczeniową – a nie jako politykę antyamerykańską.

Mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej muszą mieć świadomość, że amerykańska polityka stała się całkowicie nieprzewidywalna. Na tamtejszej scenie politycznej pojawiają się takie postacie jak Rama Swamy, który może zostać wiceprezydentem w administracji Trumpa, a potem może bardzo szybko zostać kolejnym prezydentem, jeśli coś się stanie z Trumpem. Mógłby zostać wybrany na prezydenta, gdyby Trump został na przykład aresztowany przed wyborami, bo nie sądzę, żeby Ron DeSantis był w stanie wygrać, podczas gdy kandydatura Joe Bidena jest dość krucha (co pokazują najnowsze sondaże).

Autonomia strategiczna dotyczy zdolności Europy do samodzielnego działania, jeśli zajdzie taka potrzeba – nie ze względu na ideologię, ale w ramach swoistego rodzaju polisy ubezpieczeniowej. Kwestia ta powinna znaleźć się na pierwszym miejscu naszego programu działań – nie tylko we Francji, ale także w Europie Środkowej. Trochę frustruje mnie fakt, że utknęliśmy w punkcie wyjścia, ponieważ choć nie zadowoliliśmy wszystkich, to jednak powinniśmy iść dalej, ponieważ jest to bardzo ważny temat.

LJ: W jaki sposób Europa będzie musiała rozwiązać kwestię Chin?

BM: Większość establishmentu we Francji i Niemczech ma zupełnie inny pogląd na Chiny niż Stany Zjednoczone. Nie powinniśmy ukrywać tych różnic. Wiele osób w Berlinie i Paryżu jest niezadowolonych z nadmiernie konfrontacyjnego podejścia – wielokrotnie słyszałem w Brukseli od urzędników UE, iż po części jest tak dlatego, że perspektywa europejska jest zasadniczo inna.

Nie interesuje nas kwestia globalnego przywództwa, nie postrzegamy siebie jako pretendenta do tej konkretnej rywalizacji. Patrzenie na Chiny jako na potencjalnego rywala lub pretendenta do zastąpienia amerykańskiego porządku nie budzi tutaj takiego samego niepokoju. Wielu Europejczyków czułoby się komfortowo z przywróceniem pewnej równowagi w światowych siłach – w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, które natychmiast bardzo się obawiają, że jakiś kraj mógłby zbliżyć się do poziomu USA pod względem potęgi gospodarczej, politycznej czy militarnej.

Różnice te będą obecne. Nie są one dramatyczne, ale powinniśmy mieć świadomość ich istnienia i należy się nimi zająć. Nadal jest dużo przestrzeni na wypracowanie porozumienia między Europą a Stanami Zjednoczonymi w kwestii Chin. Nie sądzę jednak, że we wszystkim uda się osiągnąć kompromis.

Prezydent Macron rzeczywiście pragnie emancypacji – choć nie zawsze mówi o tym publicznie, to prywatnie jasno określił swoje stanowisko w tej sprawie. Nawet jeśli nie zgadzamy się z Macronem odnośnie tego, że emancypacja powinna być polityką wyłączną, to jednak emancypacja jako taka może nadal nastąpić – czy Europejczycy tego chcą, czy nie – ponieważ Stany Zjednoczone zmieniają się bardzo dramatycznie i szybko. Nie chodzi tylko o skupienie uwagi tego kraju na Azji, ale także o zmiany w amerykańskiej kulturze politycznej.

Prawie osiemdziesiąt lat po drugiej wojnie światowej mamy do czynienia z pokoleniem wychowanym w całkowicie pozaeuropejskim świecie, podczas gdy pokolenie, które nadal sprawuje władzę, wychowało się w innym kontekście, gdy Stany Zjednoczone postrzegały Europę jako odniesienie kulturowe, a nawet polityczne. Wszystko się zmieniło i teraz jest to zupełnie inna Ameryka. Jest zupełnie inaczej niż wtedy, gdy tam mieszkałem 20 lat temu – zmiana ta wydaje mi się niezwykła.

Może się okazać, że Stany Zjednoczone będą chciały pójść w zupełnie innym kierunku i wtedy nie będzie to zależało od nas. Nie będziemy mogli powiedzieć, że woleliśmy rzeczy takimi, jakie były. Będziemy musieli dostosować się do świata, w którym będziemy znacznie bardziej osamotnieni, a wtedy byłaby to emancypacja wbrew temu, czego życzy sobie wielu Europejczyków. Wierzę jednak, że tak się stanie. Dlatego choć nie zgadzam się z Macronem w kwestii tego, jak zmienił koncepcję autonomii strategicznej w problematyczną misję ideologiczną, to mówi on jednak o realnym problemie, z którym wkrótce się zmierzymy.

LJ: Czy porządek oparty na zasadach jest wizją, którą kultywujemy ze względu na amerykańską hegemonię i duopol władzy oparty na zimnej wojnie? Jak będzie wyglądał przyszły porządek świata?

BM: Rosyjski projekt chce nas cofnąć do świata, w którym dominowała realna władza, gdzie w zasadzie nie byłoby żadnych zasad, ale mogłyby istnieć tymczasowe porozumienia między wielkimi potęgami. Znamy ten model świata z przeszłości. Myślę jednak, że projekt ten nie zakończy się sukcesem. Będziemy mieć zasady, ale pytanie brzmi: jakie to będą zasady?

Powinniśmy raczej mówić o nieładzie opartym na zasadach. Jest to wyrażenie paradoksalne, ale oznacza ono, że będziemy mieć pewnego rodzaju zasady, choć nadal otwartym pytaniem jest, jakie te zasady będą. Chiny mają uporządkowaną wizję świata – mają wiele różnych pomysłów na zorganizowanie porządku światowego. Istniałyby w jego ramach instytucje, zasady i procedury. Zapewne nie chcielibyśmy mieć do czynienia z większością z nich, łącznie z wartościami, które stałyby za zasadami i instytucjami w chińskiej wizji świata, ale nie byłby to chaotyczny świat surowej władzy.

Które zasady będą zatem dominować? Podejrzewam, że będzie je charakteryzować równowaga pomiędzy różnymi perspektywami. Być może będziemy mówić o porządku światowym kształtowanym w 60% przez Stany Zjednoczone, w 20% przez Chiny i w 20% przez Europę. Dlatego też Europa musi aktywnie interesować się tym, co dla Europejczyków jest naprawdę ważne, starać się nasycić globalny porządek własnymi preferencjami, wartościami i ulubionymi zasadami – które w wielu przypadkach różnią się od tych amerykańskich.

Nie lubimy o tym zbytnio mówić teraz, w czasie wojny w Ukrainie, ale na przykład amerykańska ustawa o ograniczaniu inflacji (IRA) jest wprost sprzeczna z tym, co reprezentuje sobą Unia Europejska. Można by wprawdzie powiedzieć, że UE też udziela dotacji – to prawda, ale nie mamy dotacji dyskryminujących ze względu na narodowość (i to nie tylko na rynku wewnętrznym). Przykładowo, jeśli chcemy dotować pojazdy elektryczne i transformację ekologiczną, nie możemy dyskryminować ze względu na ich pochodzenie. IRA w USA dyskryminuje w tym względzie otwarcie i radośnie.

Dlatego nie możemy tak naprawdę powiedzieć, że zgadzamy się ze Stanami Zjednoczonymi w sprawie zasad. Zgadzamy się jednak w kwestii wielu podstawowych zasad, takich jak między innymi transparentność, indywidualizm i wolny rynek. Ale istnieje też wiele różnic.

Musimy przyjąć geopolityczny projekt kształtowania porządku światowego, aby mógł istnieć podział władzy pomiędzy tymi aktorami, i równowagę, która nie przerodzi się w otwarty konflikt. Nie sądzę, że możemy wykluczyć Chiny z porządku światowego. To nie Korea Północna. Nie bylibyśmy w stanie tego zrobić, choćby pod względem ekonomicznym.

Uważnie śledziłem, jak działa proces usuwania wzajemnych powiązań (delinking). Istnieje kilka bardzo dobrych artykułów analizujących to zagadnienie. Pokazują one, że możemy próbować wykluczyć niektóre gotowe produkty chińskie, ale wtedy importowalibyśmy gotowe produkty z Wietnamu lub Meksyku, które i tak zostały wyprodukowane z chińskich komponentów. Jest to zatem trochę gra typu O rety! Krety! Chiny są tak duże, a ich gospodarka tak znacząca, że ​​bardzo wątpię, czy uda nam się zbudować nową gospodarkę światową bez udziału Chin. A jeśli Chiny mają zamiar aktywnie w niej uczestniczyć, musimy się zastanowić, jak to pogodzić.

W jaki sposób Europejczycy mogą wnieść swój wkład w ten proces? Należy stonować opinię zakładającą, że współpracując ze Stanami Zjednoczonymi możemy spowodować zanik znaczenia Chin. Nie zgadzam się z tym, co możemy zauważyć w dyskusjach prowadzonych w Ameryce, nie pod względem tamtejszej krytyki chińskiego reżimu, ale tego, że skoro nam się on nie podoba, to możemy sprawić, że zniknie. Patrząc na tę sprawę realistycznie, nie sądzę, żeby było to możliwe. A jeśli nie możemy sprawić, że reżim zniknie, musimy znaleźć jakiś rodzaj porozumienia, w którym będziemy bronić naszych wartości i rzeczy, na których naprawdę nam zależy. Chiny będą jednak nadal odgrywać pewną rolę w porządku globalnym, jest to nieuniknione.

Sytuację tę możemy porównać do automatycznego pilota kierowanego liniami oprogramowania, nad którymi pracuje wielu programistów. Choć niektórzy napiszą większość programu, to muszą pozwolić innym na wprowadzenie kilku linii kodu do końcowego programu.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Wiek nie-pokoju [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Marka Leonarda, współzałożyciela i dyrektora European Council on Foreign Relations (ECFR), pierwszego ogólnoeuropejskiego think tanku. Rozmawiają o tym, czy więzi między państwami sprzyjają konfliktom, jak Europa powinna zachowywać się wobec agresywnej polityki Chin i Rosji oraz czy można współpracować i tworzyć zasady ograniczające negatywne skutki współzależności.

Leszek Jażdżewski (LJ): Dlaczego napisałe Pan „Wiek nie-pokoju” (2021)?

Mark Leonard

Mark Leonard (ML): Powodem, dla którego napisałem tę książkę, było wielkie zderzenie między światem, w którym chciałem żyć, a tym, w którym przyszło mi żyć. Doprowadziło mnie to do ponownego przeanalizowania wielu moich wcześniejszych przekonań. Wyzwalaczem był dla mnie rok 2016 – rok brexitu i wyboru Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wydarzenia te były sprzeczne z wizją świata pełnego powiązań i internacjonalizmu.

Dzięki tego rodzaju procesom zdałem sobie sprawę, że chociaż moje własne doświadczenie z ostatnich kilku dekad polegało na tym, że jednoczymy się ze światem (poprzez handel, integrację i nowe technologie), co było niezwykle wzmacniającym i pozytywnym doświadczeniem, 52% ludzi w Wielkiej Brytanii i wystarczająco dużo ludzi w Stanach Zjednoczonych, aby wybrać Trumpa, miało radykalnie inną interpretację dokładnie tych samych wydarzeń. To skłoniło mnie do poświęcenia mnóstwa czasu na próbę zrozumienia, dlaczego przeżycia różnych ludzi mogą (i powinny być) tak różne.

European Liberal Forum · Ep151 The age of unpeace with Mark Leonard

 

Podjąłem próbę ucieczki od mojego ogromnego emocjonalnego i politycznego zaangażowania w Unię Europejską, wyrażonego w procesie integracji, który sprawił, że moje życie stało się nieporównywalnie lepsze niż moich rodziców, dziadków czy wcześniejszych pokoleń w mojej rodzinie. Jednak jednocześnie bardzo uderzające jest to, jak wszystkie rzeczy, które uważam za wzmacniające i dające możliwości, były postrzegane przez innych ludzi jako stwarzające zagrożenia i niepewność.

LJ: Skąd wzięła się potrzeba wymyślenia nowego terminu (nie-pokój) na określenie naszych czasów?

ML: Nie wymyśliłem słowa „unpeace”, to właściwie stare anglosaskie słowo. To, co starałem się uchwycić, to rozdźwięk między oficjalną relacją, w której byliśmy (która postrzega ostatnie 30 lat jako złoty wiek pokoju, kiedy nie mieliśmy wojen między żadnymi wielkimi mocarstwami) a doświadczeniami innych ludzi (wrażeniem ogromnej niestabilności, konfliktów i nieszczęścia) – zarówno w naszych społeczeństwach, jak i w relacjach między różnymi krajami.

Mój dobry przyjaciel, Iwan Krastew, napisał wspaniały felieton o wojnie na Ukrainie wkrótce po jej wybuchu w lutym 2022 roku, w którym zauważa, że wielu ludzi w wieku 20 i 30 lat myśli, że żyje w okresie powojennym tylko po to, by się później dowiedzieć, że był to właściwie okres międzywojenny. Zauważył, że w rzeczywistości wielu ludzi ze ‘starego świata’ miałoby takie same doświadczenia. W mojej książce napisałem, że to jest złe. To nie jest tak, że wojna zaczęła się 24 lutego, bo Ukraina była w stanie wojny już od ośmiu lat.

Nawet jeśli ta „wojna w trybie walki” dobiegnie końca, nie oznacza to, że znowu będziemy w epoce pokoju, ponieważ widzieliśmy wiele różnych konfliktów między różnymi mocarstwami, które mogą nie pasować do konwencjonalnej definicji ‘wojny’. Wojny, w której państwa wypowiadają sobie nawzajem wojny, wysyłają na front armie, które toczą większość walk, a następnie domagają się traktatu pokojowego – co nie zdarza się zbyt często – nawet w Ukrainie tak się nie stało. Ale jednocześnie walczą ze sobą na wiele różnych sposobów – między innymi poprzez cyberataki, manipulowanie systemem finansowym, migrację.

Metafora, której używam w książce, odnosi się do małżeństwa, które się nie udaje, ale para nie może się rozwieść. Dzisiejsza geopolityka jest właśnie trochę taka. Podobnie jak w nieudanym małżeństwie, są rzeczy, które połączyły parę, zaś dobre chwile stają się bronią, której partnerzy używają, by ranić się nawzajem w złych czasach. W małżeństwie chodzi o to, kto dostanie psa lub domek letniskowy, ale przede wszystkim o to, kto opiekuje się dziećmi i jak z nimi rozmawiać o tym, co się dzieje. W geopolityce coraz częściej chodzi o różne zagrożenia, które spajają świat – stosunki handlowe zamieniają się w sankcje, energia w broń, zaś Internet staje się miejscem szerzenia dezinformacji i cyberataków.

Nawet temat migracji jest wykorzystywany jako broń. Swobodny przepływ ludzi – czyli ostateczna rzecz, która miała łączyć ludzi i świat – jest instrumentalizowany przez różnych przywódców. To nie przypadek, że Rosjanie atakują ośrodki cywilne i infrastrukturę na Ukrainie, zamiast żołnierzy, ponieważ celowo wypędzają miliony ludzi z ich domów w nadziei nie tylko na szerzenie terroru na Ukrainie, ale także licząc na to, że uda im się wywrzeć presję polityczną na kraje, do których ci ludzie zmierzają (takie jak Polska). Z pewnością kraje te są niezwykle hojne na krótką metę, ale presja wywierana na ich usługi publiczne (rynek mieszkaniowy, system szkolnictwa, szpitale itp.) będzie dość duża, jeśli wojna będzie trwała. Działania tego typu to zatem także akt polityczny.

LJ: Czy odcięcie się od Rosji jest w tym kontekście właściwym posunięciem dla Stanów Zjednoczonych? Czy Unia Europejska powinna spróbować zrobić to samo? A może cena jest zbyt wysoka?

ML: Europa już odcina się od Rosji. To będzie nie tylko nieuniknione, ale także nieodwracalne. Cokolwiek stanie się w tej wojnie, bardzo trudno sobie wyobrazić, jak moglibyśmy wrócić do świata sprzed 24 lutego 2022 r. Jestem internacjonalistą, więc myślę, że świat jest lepszy, gdy ludzie mają ze sobą jakieś relacje. W tym przypadku wyzwaniem jest jednak ustrukturyzowanie tych relacji w taki sposób, aby nie były toksyczne. Jedną z trudności, jakie pojawiły się w obszarze naszych relacji energetycznych z Rosją, jest to, że były one zorganizowane w sposób zbyt jednostronny i asymetryczny. W rezultacie Rosja zyskała możliwość by wykorzystywać energię do szantażu i zastraszania innych krajów. Wniosek, który powinniśmy wyciągnąć z tej sytuacji nie polega na tym, że nigdy nie powinniśmy kupować niczego w krajach, których nie lubimy. Zamiast tego nie powinniśmy stawiać się w sytuacji zależności od jednego kraju, z którym mamy trudne relacje.

W pewnym sensie rozwiązaniem jednostronnej zależności jest więcej relacji, więc jeśli jedna z nich się nie powiedzie, możesz dywersyfikować i zabezpieczać się, polegając na innych krajach. Dzieje się tak coraz częściej. Dawniej istniały łańcuchy dostaw just-in-time, które były bardzo kruche i zasadniczo dotyczyły kosztów (obniżania kosztów tak bardzo, jak to możliwe). Teraz ludzie mówią o łańcuchach dostaw just-in-case, w których upewniasz się, że łańcuchy dostaw są bardziej skomplikowane. Wtedy nie koncentrujesz się tylko na kosztach, ale także na bezpieczeństwie dostaw, dzięki czemu możesz mieć różne opcje na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. W pewnym sensie jest to metafora szerszego sposobu myślenia o tym, jak działają relacje.

To całkiem inny świat. Powodem, dla którego tak się stało, jest to, że mamy broń nuklearną. Broń nuklearna oznacza, że ​​wojna między wielkimi mocarstwami może być niewyobrażalnie bardziej niebezpieczna. Dążenie do konfliktów między wielkimi mocarstwami nie przeminęło, ale ich zdolność do prowadzenia wojen na zasadach konwencjonalnych zniknęła w wyniku broni nuklearnej. Dlatego coraz częściej dochodzi do niepokojów. Ludzie manipulują powiązaniami, które mają ze sobą, ponieważ jest to mniej ryzykowne i kosztowne niż wysyłanie wojska na front.

Interesujące jest to, że nawet wojna w Ukrainie z jednej strony wygląda jak wojna w starym stylu, nie ma się wrażenia nie-pokoju. W mojej książce argumentuję, że a) to, co się stało, było spowodowane nieprawidłowymi powiązaniami. Niechęcią Putina do rosnącego związku między Ukrainą a Europą. Wytworzyło to poczucie niepokoju, które doprowadziło do starcia między dwoma procesami powiązań – Euroazjatycką Unią Gospodarczą i Unią Europejską. Z rosyjskiej perspektywy kończy się to źle do tego stopnia, że ​​Putin sądził, że straci Ukrainę na zawsze. Dlatego zapoczątkował tragiczny proces aneksji Krymu i wojny na wschodzie Ukrainy. Wojna nasiliła się i przybrała jeszcze bardziej dramatyczną formę.

Prawdą jest również to, że sposób, w jaki toczy się wojna, bardzo różni się od II wojny światowej – jest to w dużej mierze wojna wokół pokoju. Nawet sposób walki na polu bitwy w znacznym stopniu opiera się na powiązaniach. Przeciętni Ukraińcy wrzucają do aplikacji informacje o tym, gdzie znajdują się rosyjskie wojska, co daje Ukrainie przewagę technologiczną nad Rosją. To bardzo zaawansowana technologicznie wojna – z dronami i bezzałogowymi statkami powietrznymi. Technologia zmienia oblicze wojny. Ale to tylko jedno z pól bitewnych, na których toczy się wojna.

Strona rosyjska manipuluje sektorem energetycznym i wysiedla miliony ludzi, co wywiera presję na naszą stronę. Nasza strona nakłada olbrzymie sankcje, próbując ograniczyć wsparcie technologiczne dla Rosjan. Dlatego nawet jeśli skupiamy się na polu bitwy i myślimy o czołgach, istnieją również inne, mniej tradycyjne rodzaje wojen niż te, które istniały w czasach II wojny światowej czy zimnej wojny.

Wojna w Ukrainie jest jak wehikuł czasu – przenosi nas zarówno w XX wiek, jak i jest bardzo typowa dla XXI wieku właśnie przez wzgląd na znaczenie istniejących powiązań.

LJ: Przejdźmy do Chin. Jak powinniśmy postrzegać relacje między Chinami a Stanami Zjednoczonymi?

ML: Konwencjonalny sposób rozumienia relacji między Chinami a Ameryką jest taki, że nie są one dobre, ponieważ te dwa kraje są tak od siebie różne, że są niemalże swoimi całkowitymi przeciwieństwami – Stany Zjednoczone są najbardziej kapitalistycznym i największym rozwiniętym krajem na świecie, podczas gdy Chiny są państwem komunistycznym i krajem rozwijającym się. Chiny są wiodącym światowym producentem, zaś USA konsumentem ostatniej szansy. Wschód i Zachód, demokracja i dyktatura, yin i yang. Wiele osób uważa, że ​​to jest właśnie powód, dla którego istnieje tak duże napięcie między tymi dwoma państwami.

Jednak Chiny i Stany Zjednoczone radziły sobie całkiem dobrze, gdy były swoimi całkowitymi przeciwieństwami – w rzeczywistości robiły to tak dobrze, że zaczęto mówić o wspólnej, połączonej gospodarce. Pomiędzy gospodarkami chińską i amerykańską istnieje niemal doskonała komplementarność, a społeczeństwa mogą ze sobą bardzo efektywnie współpracować.

Jednym z powodów, dla których stosunki te znacznie się pogorszyły, jest fakt, że Chiny i Ameryka zbliżają się i upodabniają do siebie. Im bardziej stają się podobne, tym bardziej się nienawidzą i tym większe występuje między nimi napięcie. Proces, który mogliśmy ostatnio zaobserwować, polegał na tym, że oba kraje pną się w górę – pod względem wykładniczego poszerzania wiedzy o sobie nawzajem. Oba kraje zaczęły się wzajemnie naśladować.

Chiny próbowały wspiąć się w górę łańcucha wartości i stać się bardziej zaawansowaną technologicznie gospodarką. Opracowano różne platformy internetowe. Dokonano modernizacji armii. Chińczycy robią wiele rzeczy, które robiły już wcześniej Stany Zjednoczone, co staje się źródłem ich wielkiej potęgi. Z drugiej strony Stany Zjednoczone coraz bardziej upodabniają się do Chin. Niegdyś Amerykanie bardzo mocno wierzyli w wolny rynek; obecnie mają ustawę o redukcji inflacji (IRA), która jest ogromnym programem wsparcia dla przemysłu, w ramach którego wszystkie dotacje trafiają na rynek – na wzór tego, co Chiny robią w zakresie rozwoju swoich zielonych technologii. Co więcej, Stany Zjednoczone miały w Azji podejście bazujące na tzw. systemie piasta i szprychy w zakresie amerykańskich baz wojskowych itp.; teraz Ameryka stara się rozwijać relacje gospodarcze z ludźmi.

Możemy zaobserwować stopniowy proces, w którym te dwa kraje coraz bardziej przypominają siebie nawzajem. Stają się bardziej do siebie podobne, a jednocześnie bardziej wrogo do siebie nastawione. To niejako spirala integracji, która prowadzi do konwergencji, konkurencji, a ostatecznie do konfliktu. Jak zauważył Peter Thiel, amerykański przedsiębiorca, zazwyczaj, gdy dwie osoby dążą do tego samego, mają tendencję do naśladowania siebie nawzajem do tego stopnia, że ​​to, czego obie pragną (w tym przypadku: być krajem numer jeden na świecie) jest mniej ważne niż sama rywalizacja między nimi.

Moja książka zasadniczo dowodzi, że proces tworzenia powiązań na świecie może stanowić dla ludzi zarówno motyw do wywołania konfliktu, jak i szansę. Prace Zygmunta Baumana, polskiego socjologa i myśliciela, poświęcone temu, jak powiązania i technologia prowadzą do porównań między różnymi graczami, również przedstawiają teorię, że nasza zdolność do porównywania się z innymi ludźmi na świecie prowadzi do bardzo silnego poczucia niechęci – która generuje konflikt. Bauman mówił o niemal wszechobecnym niezadowoleniu występującym w dobie internetu – kiedyś bowiem ludzie porównywali się do swoich sąsiadów czy rodziców, a teraz każdy może porównywać się do najbardziej uprzywilejowanych ludzi na świecie. Najwyraźniej jednak większość z nas nie może konkurować z tym, co widzimy w sieci, co powoduje wiele frustracji i niezadowolenia.

Powiązania i integracja mają dość silny wpływ na to, jak ludzie postrzegają swoje relacje z innymi – zarówno z innymi krajami, jak i w obrębie naszych własnych społeczeństw, co może powodować napięcia.

LJ: Czy liberałowie powinni próbować zagrać w populistyczną grę?

ML: Głównym wyzwaniem dla liberałów jest to, że tradycyjnie zakładało się, że jeśli chodzi o globalną integrację, wolny handel i swobodny przepływ, to jest to sytuacja dobra dla wszystkich. Że pula zasobów się zwiększa i że wszystkim żyje się lepiej. Następnie, w 2008 roku, wraz z globalnym kryzysem finansowym, w wielu różnych miejscach na świecie wzrosła świadomość, że tak naprawdę są też przegrani tego postępu – chociaż tak naprawdę nie przegrywali, to jednak nie byli wygranymi w takim stopniu, jak inni ludzie. Ta względna różnica (między ludźmi, którym szło naprawdę dobrze, a tymi, którym się nie powiodło) stała się na tyle silna, że ​​wywołała ogromne poczucie niechęci i frustracji wśród znacznej liczby ludzi – wystarczającej, by głosować za Brexitem w Wielkiej Brytanii, by wybrać Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych czy Prawo i Sprawiedliwość w Polsce.

Pytanie brzmi: jak z tym walczyć? Ludzie tacy jak Emmanuel Macron uważają, że wystarczy powiedzieć, że nowy podział nie jest między lewicą a prawicą, ale między tym, co otwarte a zamknięte. Myślę, że jeśli dokonamy podziału na społeczeństwa otwarte i zamknięte, przegramy. Ludzie ze społeczeństw uznanych za zamknięte zaczną budować mury.

Liberałowie stoją zatem przed następującym wyzwaniem: jak sprawić, by ta otwartość była dla ludzi bezpieczna? Należy sprawić, by poczuli, że to ludzie kontrolują to, co się dzieje – że jest to w jakiś sposób zarządzane. Dlatego ten ‘podział’ nie powinien dotyczyć otwartej i zamkniętej współzależności, ale raczej współzależności zarządzanej i niezarządzanej. Ta pierwsza oznacza, że ​​możesz być szczery co do faktu, że są wygrani i przegrani, więc możesz spróbować redystrybuować część zysków od wygranych, aby pomóc przegranym.

To jest ogólny obraz tego, co nazywam „rozbrajającym powiązaniem” – próbą zmniejszenia ryzyka, uczynienia go mniej ryzykownym. Podejście to obejmowałoby szereg obszarów – na przykład imigrację. Oczywistym jest, że otwarte granice i swoboda przemieszczania się są bardzo korzystne dla całej gospodarki, ale mogą mieć negatywny wpływ na płace w poszczególnych sektorach i wywierać presję na miejsca, do których ci ludzie się przenieśli. Jeśli monitorujesz, dokąd zmierzają ludzie i masz te ruchy ludności na uwadze, wówczas możesz zabezpieczyć pensje w sektorach, które są obciążone; możesz opodatkować korzyści z wolnego rynku pracy i zainwestować pieniądze w więcej mieszkań, miejsc w szkołach i szpitalach, aby zadbać o to, żeby inni ludzie również mogli z nich skorzystać.

To samo dotyczy wolnego handlu, który również tworzy wygranych i przegranych. Jeśli ponownie inwestujesz dodatkowe dochody, pomagając przygotować ludzi na straty, najtrudniejsze są obszary, w których obserwujemy zmiany kulturowe w tożsamości ludzi. To jeden z obszarów, w którym liberałowie znaleźli się po złej stronie w oczach opinii publicznej. Ale myślę, że są sposoby na to, by pokazać troskę o kulturę – co niekoniecznie jest intuicyjne dla liberałów, często przedstawianych jako bezwzględni kosmopolici.

Jeśli dąży się do tego, aby ludzie nie stawali się nacjonalistami i nie decydowali się na proste, populistyczne rozwiązania, to na liberałach spoczywa obowiązek pokazania, że ​​zależy im na ludziach, którzy stoją po złej stronie tych procesów i znalezienia sposobów na pokrzepienie ich, zdobycia ich zgody, i podjęcie współpracy. Oznacza to, że możliwa jest znacznie bardziej zrównoważona otwartość. Jeśli się o to nie zadba, zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że wszystkie wysiłki spełzną na niczym i ludzie tacy jak Donald Trump zostaną wybrani. W efekcie, możemy się wtedy spodziewać podejmowania działań, które będą całkowitym przeciwieństwem tego, czego chcą liberałowie – wprowadzania nieliberalnych środków w sposób, który jest naprawdę destrukcyjny (także dla ludzi, do których chcą trafić).

Dlatego liberałowie stoją przed wyzwaniem zapewnienia ludziom poczucia sprawczości i pokazania, że ​​w liberalizmie nie chodzi tylko o siły kapitalizmu oraz zmiany kulturowe i technologiczne, które zniszczą wiele rzeczy, na których ludziom zależy. To wydaje się być kluczową lekcją ostatnich lat – liberałowie muszą nie tylko znaleźć inny język, aby mówić o tym, co się dzieje, lecz także zacząć angażować się w niektóre z tych bardziej skomplikowanych kwestii.

W pewnym sensie jest to powrót do istoty liberalizmu i odejście od neoliberalnego czy libertariańskiego paradygmatu, do którego często trafiali liberałowie w ciągu ostatnich kilku dekad. To duża zmiana, ale jeśli nie zostanie wprowadzona, to obawiam się, że możemy skończyć ze znacznie bardziej nieliberalnym światem.


Dowiedz się więcej o gościu: www.ecfr.eu/profile/mark_leonard/ 


Dowiedz się więcej o książce: https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/wiek-nie-pokoju-mark-leonard-1083


Niniejszy podcast został nagrany 14 lutego 2023 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Ojczyznę wolną racz nam…wrócić Panie… :)

…słowa te śpiewano za zaborów, okupacji, śpiewał to nam także lud pisowski za rządów Platformy. Przecież Polska bez nienawiści, dzielenia na lepsze i gorsze sorty, mord zdradzieckich czy też określania, kto jest godny miana Polaka, to nie jest Polska wolna i niepodległa. Polak, który ma inny pomysł na rozwój kraju czy po prostu inną niż narodowo-radykalną wizję świata to nie Polak, ba! Nawet nie człowiek.

W tych warunkach za kilka tygodni zasiądziemy przy wigilijnych stołach. Jak co roku od 7 lat pisowskie części naszych rodzin przełamią się z nami opłatkiem, a potem swymi rozmodlonymi ustami powielać będą stek obelg lub w najlepszym wypadku bzdur za swymi politycznymi pupilami. Zapewne w ramach szerzenia chrześcijańskiej miłości do bliźniego arcybiskup Jędraszewski urządzi na swej ambonie kolejny seans nienawiści. Oczywiście broniąc cywilizację przed genderami, tęczowymi zarazami czy wszystkimi śmiącymi po prostu samodzielnie myśleć. Może też ciepłym głosem ukoi zmartwione serca, że ten leżący w żłóbku mały Jezus to może i Żyd, ale przynajmniej ochrzczony. Wszak to wszystko to nie ludzie, to ideologia.

Czy coś się zmienia? Czy w tym ponurym krajobrazie narodowosocjalistycznego zaścianka, który sami sobie zgotowaliśmy, jest jakaś nadzieja? Czy w kraju, gdzie partia polityczna staje się dla biskupów wyznaniem wynoszonym na ołtarze, możemy patrzeć z optymizmem w przyszłość? Jesteśmy w Chinach, Korei Północnej czy jeszcze nad Wisłą?

Paradoksalnie, pierwszy raz od lat, zmienia się dużo. W obecnej sytuacji portfel to jedyne, co jest w stanie przemówić do części naszego społeczeństwa. To, co do tej pory było siłą pisowskiej propagandy, dziś staje się obciążeniem – pustka w portfelu przemawia do każdego i tylko najtwardszy elektorat może udawać, że tego nie widzi.

Ostatni rok był wyjątkowo zły – wojna na Ukrainie, uchodźcy, szalejąca inflacja. PiS zarzucał Platformie państwo z papieru. Wziął więc ten papier, przetarł pośladki i nawet kartonu dziś nie ma. Pandemia niezbyt groźnej choroby (śmiertelność 1-2%) pokazała, jak bardzo polskie państwo zawodzi. Brak przygotowania, brak zapasów. Obostrzenia? Pamiętacie ich początek? Połowa z nich obrażała inteligencję, a co bystrzejsi obywatele i tak je olewali, bo były nielegalne. Bo rząd może mi kazać tylko tyle, ile pozwala mu na to prawo, o wszystko inne może co najwyżej grzecznie obywatela prosić. Pisowskie państwo z kartonu wprowadziło stan wojenny bez wprowadzania stanu wojennego, uczyniło z inspekcji sanitarnej oręż to dręczenia działających zgodnie z prawem obywateli, a policję postawiło dokładnie tam, gdzie stało ZOMO. Inna sprawa, że policja z radością i satysfakcją tam stanęła, robiąc obcym kobietom to, czego nie mogą z własnymi żonami. Nie jest tajemnicą, skąd się rekrutuje do oddziałów prewencji. Gdzie w tej państwowej przestępczości zorganizowanej była prokuratura? Organy nadzoru? Gdzie był RPO Adam Bodnar, który wcześniej z taką energią walczył o szacunek dla gwałcicieli czy nieusuwanie bezdomnych z pojazdów komunikacji publicznej? Usuwanych przecież za smród i uciążliwość dla otoczenia.

Gospodarka głupcze!!!

Choć zachowania służb państwowych wobec restrykcji covidowych zasługują na najwyższe potępienie, były tylko wierzchołkiem góry lodowej. Dużo gorsze było to co niewidzialne, a co zaczęło się na długo przed covidem, jeszcze zanim pierwszy Chińczyk nie dogotował nietoperza. Już w 2016 roku co bardziej świadomi obywatele straszyli drugą Grecją. Fakt, nawet z dzisiejszej perspektywy było to na wyrost, ale lepiej bić na alarm za wcześnie niż za późno. Gdy PiS wprowadzał 500+, straszono bankructwem państwa, gdy w absurdalnym tempie podnoszono płacę minimalną, tłumaczono nam, że bojówki związkowe lepiej znają gospodarkę niż profesorowie. Tokarz z Wielowsi ustawiał w szeregu Leszka Balcerowicza i tłumaczył, że lekarze, dziennikarze czy strażacy mogą pracować w niedziele, ale kasjerki nie. Prywatnie tęsknię za Januszem Śniadkiem, choć klepał te same głupoty, to przynajmniej robił to poprawną polszczyzną. Wszyscy chcielibyśmy więcej zarabiać! Ale to znaczy by nas było na więcej stać, już kiedyś wszyscy byli milionerami i byli…biedni! Wolny rynek jest jak demokracja – może zły, niesprawiedliwy, beznadziejny – ale nic lepszego do dziś nie wymyślono. Skutki interwencjonizmu za każdym razem są takie same – kryzys. Jednym z dogmatów ekonomii jest to, że wzrost płac musi odpowiadać wzrostowi wydajności gospodarki. Mówiąc wprost, ludzie nie mogą mieć do wydania więcej pieniędzy niż gospodarka jest w stanie wytworzyć towarów i usług. Jeśli mają to rosną ceny, a ludzie, choć mają więcej pieniędzy, to stać ich na coraz mniej. Dodatkowo największy wpływ inflacyjny mają osoby najbiedniejsze – oni każdą kolejną złotówkę wydają na konsumpcję. W przypadku osób bogatszych w pierwszej kolejności cierpią oszczędności i inwestycje.

Co zrobili pisowscy geniusze ekonomii? Po latach rozdawania socjalu i niepokrytego makroekonomią podnoszenia płacy minimalnej inflacja sięgała niemal 5%. W tym momencie przyszedł covid – PiS obniżył stopy procentowe, wpompował w gospodarkę miliardy, jednocześnie pozamykał wszelką rozrywkę, uniemożliwiając wydawanie pieniędzy. Na domiar złego państwa azjatyckie, zwłaszcza Chiny, w reakcji na covid pozamykały swoje gospodarki. Ludzie mieli pieniądze, nie mieli ani towarów ani usług, by je wydać. Inflacja wprost eksplodowała.

Gdy mimo kardynalnej niekompetencji pisowskiego NBP wydawało się, że inflacja wyjdzie na prostą, przyszła wojna na Ukrainie. Szok cenowy na rynkach energii, sposób wprowadzania sankcji, jakiego nawet na Kremlu sobie nie wymarzyli, tłumy uchodźców na granicy. To, co w covidzie wydawało się jeszcze dyktą i paździerzem, wobec dramatu Ukraińców pokazało swe kartonowe oblicze. Dziś jako Polacy możemy być dumni ze swej postawy. Jako Polacy, bo nasz rząd zawiódł, gdzie tylko mógł. To ludzie w swoich domach przyjmowali uchodźców, to samorządy organizowały tymczasowe noclegownie w halach sportowych i szkołach, to hotele udostępniły swoje pokoje, a uczelnie akademiki. Choć o groźbie wojny słyszeliśmy od listopada, pisowskim Dyzmom nie wystarczyło czasu na przygotowanie państwa na falę uchodźców. Deja vu z covidem? Wtedy pół roku też nie starczyło na zakup maseczek i innych środków ochrony. A może o to chodziło? Gierek witał w Gdyni pomarańcze, Morawiecki ma sweet fotkę z Antonowem i czołgami.

Choć sytuacja dookoła naszych granic jest najpoważniejsza od lat, PiS bez żadnych zahamowań wciąż uprawia najbrudniejszą część polityki. Dla doraźnych celów wizerunkowych wprowadzono z dnia na dzień embargo na rosyjski węgiel i nie odebrano węgla…za który już i tak zapłaciliśmy. Teraz na koszt podatnika finansuje się dopłaty do opału. Kolejny raz przezorni, mądrzy obywatele, którzy się przygotowali mają zapłacić tym, którzy nie pomyśleli albo którym się nie chciało. Choć cena ropy na rynkach światowych spadła poniżej cen sprzed wojny, to paliwa w Polsce wciąż utrzymują się na poziomach, jakie widzieliśmy zaraz po jej wybuchu. Taki wolny rynek? Nie drodzy czytelnicy, wolny rynek to konkurencja. Tyle, że konkurencja w Polsce jest na rynku detalicznym, na stacjach benzynowych. Ta konkurencja to kilka-kilkanaście groszy w poziomie ich marży. Rynek hurtowy to dziś Orlen z niemal pełnym monopolem, który wprowadził PiS. Wysoka cena paliwa w Polsce to dziś wyłącznie efekt tego, że prezesem koncernu jest Daniel Obajtek i pisowskiej chciwości do złupienia kierowców. Skąd te rekordowe zyski Orlenu? Przecież wystarczy nie kraść… komu nie kraść?

Grecja na horyzoncie!

W 2014 roku dług publiczny niebezpiecznie zbliżał się do progu konstytucyjnego, a Donald Tusk zamarzył zostać Bolesławem Bierutem i uchwalić dekret o wywłaszczeniu emerytów z oszczędności życia ulokowanych w OFE. Prawo własności prywatnej zastąpił nic nie wartą obietnicą państwa, że ZUS to kiedyś odda. 8 lat później, po 7 latach rządów PiS, rządów w latach niesłychanej prosperity gospodarczej wróciliśmy do tego samego punktu. Dzięki temu, że Polacy nie zaufali PPK (uff!!!), dziś nie ma już skąd kraść.

Przy okazji każdego kryzysu społecznego funduje nam pozorną pomoc, przy okazji stosując zasadę dziel i rządź. Za każdym razem pomoc dostaje część społeczna tak, by antagonizowała pozostałą, która pomocy nie dostała. PiS nie umie bez wroga, bez konfliktu. Bez podziału społeczeństwa na lepszych i gorszych, bez zaburzenia bezpieczeństwa społecznego. Pisowską receptą na inflację są tarcze antyinflacyjne, bo tarcze PiS ma na wszystko poza samym sobą. Tej retoryki propagandowej nie powstydziliby się Urban z Goebbelsem razem wzięci. Bo i same tarcze z walką z inflacją mają tyle wspólnego, co słoń z baletem. Choć po ludzku rozumiem dramaty finansowe wielu rodzin, to rozdawanie w ten czy inny sposób gotówki najbiedniejszym obywatelom jest dziś gaszeniem pożaru benzyną. Nie ma innego sposobu na zahamowanie inflacji niż sprawienie, by ludzie przestali wydawać. By tak się stało, muszą albo zacząć oszczędzać albo przestać mieć co wydawać. Innej drogi nie ma, bez względu jakie głupoty swoim wyborcom naopowiada Jarosław Kaczyński. Tylko dziś pozorność udzielanego wsparcia widzą już nawet pisowscy wyborcy. Społeczne otrzeźwienie zaczyna niemrawo być zauważalne w sondażach. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. A PiS zasiał prawdziwy huragan.

Inflacja bierze się z przerostu popytu nad podażą. Przyczyny bywają różne, czasem nie jest jej winny sam w sobie popyt, a nagły spadek podaży (kryzysy naftowe). Ale walczyć można z nią tylko na dwa sposoby – obniżając popyt lub podnosząc podaż, czego zazwyczaj nie da się zrobić w krótkim terminie. Co robią nasi pisowscy geniusze? Podnoszą ten już przerośnięty popyt przeróżnymi transferami socjalnymi przy jednoczesnym gaszeniu podaży. Wzrost podaży to inwestycje, a te PiS dusi od samego początku brakiem stabilności prawnej, zakorkowaniem sądów, a ostatnio polskim ładem i drastyczną podwyżką stóp procentowych. Bez kredytów nie ma inwestycji, a bez inwestycji nie ma podaży. Zresztą w inwestycje PiS uderza, gdzie tylko może. Wszyscy wiemy, ile zawdzięczamy środkom z UE. PiS z Unią walczy od samego początku, ale teraz ta walka ma swe bardzo finansowe oblicze. Choć dodajmy o co walczy – może o lepszą Polskę? Może o sprawiedliwe sądy? No ba! Prawo prawem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie. By wymienić cudzych sędziów na swoich, PiS już obciążył nas karami w wysokości 1 mln euro dziennie!!! Na dzień publikacji tego artykułu kwota ta wynosi 400 mln euro. Niemal 2 miliardy złotych!  Za co? Za to, by sędziowie orzekali jak partia każe!

A to wciąż nie wszystko! Do dziś nie otrzymaliśmy wypłat z Krajowego Planu Odbudowy. Tak jak komuniści pozbawili nas udziału w planie Marshalla, tak dziś PiS wyklucza nas z kolejnej szansy dziejowej. W imię czego stawia nas koło Orbana? Tego samego Orbana, który wspiera Putina, blokując unijne wsparcie dla Ukrainy. W imię koalicji ze Zbigniewem Ziobrą, którego partyjka cieszy się poparciem 0,7%. Zamiast PiS-u mamy PiZ – Prawo i Ziobro.

Politycy uwielbiają promować się na kryzysach, zazwyczaj nie mają w tym żadnych hamulców. Swoje 5 minut mieli Adam Niedzielski z Mariuszem Kamińskim. Spokojnie i dokładnie tłumaczyli nam swą pogardę do naszego zdrowia i praw obywatelskich. Z gracją kroczyli drogą Czesława Kiszczaka i Hansa Franka, tępiąc pałką i karabinem wszelkie objawy cywilizowanego państwa prawa. Choć tu autoerrata z mojej strony – stan wojenny, jak i dekrety okupacyjne II wojny miały jakiekolwiek pozory legalności prawnej, restrykcje covidowe żadnych.

Blasku reflektorów swoim kolegom pozazdrościł Mariusz Błaszczak. Wojna na Ukrainie zapaliła wreszcie w MON czerwoną lampkę i uznano, że armia musi mieć czym walczyć, a sprzęt na defilady do obrony nie wystarczy. Teraz PiS buduje armię, będzie bronił ojczyzny. Po 7 latach braku zakupów, dywersji armii osobą Antoniego Macierewicza, skasowania śmigłowców czy wyrzucania generałów teraz idziemy na zakupy. Więc poszedł Mariusz Błaszczak niczym alkoholik z kartą żony do supermarketu. Co macie? Co dacie?

 

-Czołgi? Będzie więcej niż Niemcy i Francja razem wzięte! Że bez pancerza – szczegół!

-Haubice? Przecież macie swoje, Ukraińcy chwalą na froncie. A co tam, uwalmy polski projekt!

-Samoloty? Nadają się do oprysku pól i na piratów, ale co tam, bierzemy!

 

W kilka miesięcy Mariusz Błaszczak zmarnował największy w historii Polski budżet na modernizację wojska. Bez przetargu, bez konkursu ofert, bez uczciwego poszukiwania najlepszej oferty. Powiedzą zaufajcie nam – komu mamy zaufać? Środowisko, które zrobiło ministrem obrony Antoniego Macierewicza, nie ma prawa do jakiegokolwiek zaufania. I to nie jest tak, że każdy sprzęt jest lepszy niż żaden. Ten każdy sprzęt to pieniądze, które wydaliśmy i których już nie mamy na zakup tego, co nam potrzebne. Na stworzenie zaplecza w kraju, bo ten sprzęt trzeba serwisować gdy się zepsuje, mieć choćby produkcję amunicji w kraju na wypadek wojny. PiS pozbawił nas szansy na porządną armię z prawdziwego zdarzenia. Grupa rekonstrukcyjna sanacji popełnia te same błędy co pierwowzór.

Wszystko to dzieje się, gdy dług publiczny niebezpiecznie zbliża się do progu konstytucyjnego. W zasadzie ten próg już przekroczył, lecz inżynieria finansowa PiS jest dużo kreatywniejsza od platformianych szpagatów z OFE. Dziś budżet państwa to nie ustawa budżetowa, a niczym niekontrolowane fundusze celowe w BGK i PFR. Fundusze gwarantowane przez skarb państwa, ale bez jakiegokolwiek nadzoru parlamentu. Dziś koszt obsługi polskiego długu bije swoje wieloletnie rekordy, a co więcej, nie zawsze te środki w ogóle udaje się pozyskać. Razem z PiS osiągamy wiarygodność kredytową późnego Gierka, wszyscy wiemy, czym to się skończyło. A rok w 2023 będzie w gospodarce wyjątkowo trudny. Na Wall Street powoli pękają bańki, kończy się na świecie era taniego pieniądza. Przerost zadłużenia i napompowanie gospodarek światowych pustym pieniądzem zaczyna wołać o zapłatę.

Paradoksalnie, jako obywatele i podatnicy powinniśmy być wdzięczni Komisji Europejskiej za zablokowanie wypłat. PiS ma rację, te pieniądze się Polakom należą. Polakom, nie partyjnym watażkom, którzy je rozkradną lub zmarnują na kampanię wyborczą. Opóźnienie wypłaty daje szansę, by do dyspozycji dostał je nowy rząd po wyborach. My Polacy mamy szansę pozbyć się tego najbardziej szkodliwego w całej historii Polski rządu, zanim on te pieniądze zmarnuje.

Gdzieś w kraju nad Wisłą

Polska to kraj paradoksów. Ironią przywołanej na wstępie pieśni jest to, że powstała na cześć cara Aleksandra I w zaborowym Królestwie Kongresowym. Naszego króla zachowaj nam Panie. Narodowym socjalistom muzyka w tańcu nie przeszkadza. Bohaterem narodowym czynią samozwańczego marszałka Piłsudskiego, dyktatora, twórcę obozu koncentracyjnego dla opozycji w Berezie Kartuskiej, austriackiego agenta, socjalistę. Lechowi Kaczyńskiemu za wsadzenie całego sztabu generalnego wojska do jednego samolotu lecącego do Rosji stawia się pomniki zamiast pośmiertnego trybunału stanu i śmietnika historii. Autorom nielegalnych restrykcji covidowych fundujemy nagrody zamiast dożywocia w więzieniu. Policjantom, którzy deptali prawo, pałowali kobiety jesteśmy gotowi wybaczyć, okazać zrozumienie. Przecież ich kredyty i konformizm są ważniejsze niż nasze prawa obywatelskie czy połamane ręce.

Oczekujemy przestrzegania prawa przez organy państwa, a jednocześnie nie wyciągamy żadnych konsekwencji wobec tych, którzy je łamią. To nie państwo złamało prawo – zrobił to konkretny minister, urzędnik, człowiek znany z imienia i nazwiska. To nie policja pałowała ludzi – to konkretni policjanci zachowali się jak bandyci. Tak samo jak wcześniej gestapo czy ZOMO. Na rozkaz? No świetnie, rozgrzeszmy wszystkich żołnierzy mafii, morderców na zlecenie. Zawsze to konkretny człowiek trzyma pałkę, pociąga za spust, wypisuje mandat czy odkręca kurek z gazem. Kto z nas postawił się choćby straży miejskiej notorycznie łamiącej prawo w nakładaniu mandatów? Bo nie opłaca się walczyć o 100 zł, bo jesteśmy leniwi.

Kto z nas, w codziennym życiu, wykaże dezaprobatę dla takiego działania? Jaki sklepikarz, fryzjer, lekarz odmówi obsługi klienta o którym wie, że pracuje w policji, prokuraturze albo sanepidzie? Dlaczego traktujemy po ludzku ludzi, którzy sami swoim działaniem wykluczyli się ze społeczeństwa? Dlaczego nie okazujemy silnego społecznego odwetu wobec ludzi, którzy nas krzywdzą? Wybaczenie nie może być frajerstwem. Skoro ryzyko konsekwencji jest żadne, to co ma powstrzymać ludzi bez kręgosłupa moralnego przed łamaniem prawa? Do kogo mamy więc pretensje? Czy nauczymy się wreszcie wyciągać surowe konsekwencje i karać tych, którzy na wybaczenie absolutnie nie zasługują? Czy z obecnym podejściem zasługujemy na lepsze państwo? Bo przecież tym wszystkim wujkom, babciom, ciociom przy wigilii też znowu odpuścimy. Bo mają swoje lata, nie stresujmy ich, przecież się nie zmienią. Dajmy im prawo bezkarnego niszczenia naszego życia, otoczenia. Jesteśmy frajerami.

Byłeś na ostatnich wyborach? Na kogo głosowałeś? Idź więc do lustra i spotkaj winnego.

Jak bronić liberalizmu? [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Timothy’ego Gartona Asha, profesora studiów europejskich na Uniwersytecie Oksfordzkim, Isaiaha Berlin Professorial Fellow w St Antony’s College w Oksfordzie oraz Senior Fellow w Hoover Institution na Uniwersytecie Stanforda. Nakładem „Kultury Liberalnej” wyszły wybrane eseje Timoth’yego Gartona Asha „Obrona liberalizmu”, której motto jest punktem wyjścia do rozmowy.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak został Pan liberałem?

Timothy Garton Ash

Timothy Garton Ash (TGA): Odpowiedź na to pytanie będzie prawdopodobnie bardzo nudna, ponieważ zazwyczaj ludzie lubią historie bardziej dramatyczne. Nikt nie rodzi się liberałem. Ja dorastałem w liberalnej Anglii. Od stosunkowo młodego wieku byłem już instynktownie liberałem. Świadomym liberałem zostałem jednak w 1975 roku, kiedy jako student Uniwersytetu Oksfordzkiego siedziałem na podłodze u stóp Isaiah Berlina. Chociaż był on wówczas jednym z najsłynniejszych intelektualistów na świecie, to przybył porozmawiać z niewielką grupką studentów studiów licencjackich, a mnie po prostu zainspirował. Od tego momentu żartobliwie mówię o sobie, że Ich bin ein Berliner. Od tamtej pory jestem liberałem – co prawda, niektóre z moich przekonań uległy zmianie, ale zasadniczo niezmiennie liberałem pozostaję.

LJ: John Maynard Keynes zwykł mawiać: „Kiedy zmieniają się fakty, zmieniam zdanie”. Czy Pana poglądy zmieniły się w ciągu tych 50 lat?

TGA: Ależ zmieniły się, oczywiście! Trzeba by być bardzo głupim, gdyby się pewnych poglądów nie zmieniało! Podobnie jak bardzo wielu innych ludzi, dla których wyzwolenie Europy Środkowej i przejście na system demokracji w latach 80. i 90. było wielkim przeżyciem, ja także wierzyłem w wizję globalizacji. Nigdy nie byłem neoliberałem – nie uważałem, że wolny rynek będzie panaceum na wszystko. Wierzyłem jednak, że ogólnie rzecz biorąc, rodzaj kapitalizmu, który osiągnęliśmy w latach 90. i na początku XXI wieku, będzie pomocny dla rozwoju demokracji, godności ludzkiej i wolności.

European Liberal Forum · Ep135 How to defend liberalism with Timothy Garton Ash

 

Właśnie skończyłem pisać analizę historii współczesnej Europy. Częścią tego procesu była próba znalezienia odpowiedzi na pytanie: co poszło nie tak po 2008 roku? I tutaj, wadliwe funkcjonowanie zglobalizowanego i nadmiernie zależnego od rynków finansowych kapitalizmu jest ważną częścią tej odpowiedzi. Patrząc wstecz, prawdopodobnie największym błędem, jaki popełnili liberałowie, tacy jak ja, było zbyt ścisłe powiązanie żarliwej wiary w wolność jednostki z jednym konkretnym modelem kapitalizmu.

LJ: Czy obwinianie liberałów i liberalizmu za ekscesy Wall Street lub decyzje niektórych polityków – także lewicy – jest fair? Czy liberałowie powinni wyciągnąć z tej krytyki jakieś wnioski, czy raczej całkowicie ją odrzucić?

TGA: Nie sądzę, żeby faceci wjeżdżający do Londynu lub na Wall Street o 4 nad ranem byli neoliberałami – a tym bardziej liberałami. Błędem jest scharakteryzowanie tej sytuacji jako zjawiska o charakterze przede wszystkim ideologicznym, jako przejaw „neoliberalizmu”. Nie ma tu też podobieństwa do komunizmu, który powstał w oparciu o zbiór idei i tekstów, a ludzie aktywnie je studiowali. Komuniści czytali teksty Lenina, podczas gdy większość kapitalistów nie czytała dzieł Friedmanna (choć wyjątkiem od tej reguły był Vaclav Klaus).

Nie chodzi też o liberalizm w szerszym znaczeniu, jako ruch polityczny. Jednak szczególnie w postkomunistycznej Europie, w tym w Polsce liberalizm został zasadniczo zredukowany do jednego wymiaru liberalizmu – liberalizmu gospodarczego, co oznacza, że ​​tak naprawdę nie był to liberalizm. Nie ma bowiem liberalizmu bez uwzględnienia wymiaru politycznego i społecznego. Zasadniczo problem polegał na tym, że liberałowie tacy jak ja zbyt mocno przywiązali się do tego jednego modelu kapitalizmu.

LJ: Jaka była przyczyna skrajnego kryzysu zaufania do liberalizmu? Czy to pycha skazała liberalizm na porażkę?

TGA: Sądzę, że pycha to właściwe słowo w tym kontekście. To nie tylko pycha liberalizmu, lecz także Stanów Zjednoczonych – państwa, które uważało, że jest supermocarstwem, które może po prostu wkroczyć do Iraku i stworzyć demokrację. Była to także pycha samej Europy – która wierzyła, że stanowi wzór do naśladowania przez resztę świata.

Istnieje wiele aspektów pychy, ale z pewnością jednym z nich była pycha liberalna. Liberalizm za bardzo związał się nie tylko z tym konkretnym modelem kapitalizmu, ale także z establishmentem – z ludźmi u władzy. Taki obrót wydarzeń jest zawsze szkodliwy dla liberalizmu, ponieważ jest on wtedy identyfikowany jako ideologia bogatych i potężnych. Zjawisko to pomaga wyjaśnić głębię kryzysu, w jaki popadł liberalizm po 2008 roku.

T.G. Ash Obrona liberalizmu

Jest jednak jeszcze jeden element. Liberalizm zawsze był utożsamiany z rozumem, edukacją, nauką i postępem. Dlatego też pierwszą reakcją na populizm było nazywanie populistów głupimi, irracjonalnymi ludźmi. Tymczasem, jak powiedział kiedyś Blaise Pascal: „Serce ma swoje racje, których rozum nie zna”. Zaniedbaliśmy racje serca.

Na całym świecie – w Stanach Zjednoczonych, Francji czy Polsce – ludzie, którzy głosowali na populistów, kierowali się racjami serca. Czuli się zaniedbywani, ignorowani, poniżani przez liberalne elity z wykształceniem uniwersyteckim. Wiedzieli, co chcą przekazać za pomocą swojego protestu. Wszystko to złożyło się na wielki ruch kryzysu i autorefleksji. Niemniej jednak wielką siłą liberalizmu i powodem, dla którego wytrwał on tak długo, jest jego zdolność do samokrytyki, podawania rzeczy w wątpliwość i popadania w zapamiętałe zwątpienie. W ogólnym rozrachunku okaże się to jego siłą.

LJ: Czy liberalizm może przetrwać w świecie, w którym odrzuca się uniwersalne przekonania – zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz? Czy liberalizm powinien się dostosować? Czy może on pozostać ideologią uniwersalistyczną?

TGA: Uniwersalizm, wraz z indywidualizmem, egalitaryzmem i melioryzmem (przekonaniem, że świat może stać się lepszym dzięki wysiłkom ludzi) jest jednym z podstawowych składników każdego liberalizmu godnego tego miana. Błędna jest jednak teza, zgodnie z którą Europa uczepiła się uniwersalizmu, bowiem Europa nigdy nie była wystarczająco uniwersalna. Kiedy zaczynaliśmy, w epoce Oświecenia, z idei prawa do życia, wolności i pogoni za szczęściem korzystali przede wszystkim ​​biali właściciele ziemscy i nie były one dostępne dla większości w naszych społeczeństwach, nie mówiąc już o reszcie świata.

Dlatego większości świata liberalizm kojarzy się z nierównym traktowaniem i kolonializmem. Kontekst ten pomaga wyjaśnić, dlaczego, jeśli chodzi o wojnę w Ukrainie, reszta światowych demokracji nie staje automatycznie po stronie Zachodu. Indie i RPA są skłonne stanąć raczej po stronie Rosji – a przynajmniej zachować neutralność. Fakt, że z psychologicznego punktu widzenia stoimy teraz w obliczu odwetu za wieki liberalnego imperializmu, sam w sobie stanowi poważny problem dla liberalizmu.

Co mamy z tym zrobić? Potrzebujemy bardziej złożonego uniwersalizmu. Musimy zrozumieć, w jakich kwestiach nie należy iść na kompromis a gdzie go należy rozważyć. Na przykład pójście na kompromis w sprawie różnic kulturowych jest całkowicie rozsądny. To wyzwanie, przed którym stoimy razem z resztą świata, ale także w naszych własnych społeczeństwach. Musimy postarać się zrozumieć, czym jest złożony uniwersalizm w XXI wieku. To jedno z zasadniczych pytań, przed którym stoi Europa.

LJ: Czy jest możliwe i, co najważniejsze, fair, aby spróbować dokonać zwrotu, jeśli chodzi o migrację do Europy i w jej obrębie?

TGA: To jedno z najtrudniejszych pytań, z jakimi mamy teraz do czynienia. Nie możemy pozwolić na niekontrolowaną migrację. To nie przypadek, że motto Brexitu brzmiało: Odzyskaj kontrolę. Z pewnością musimy zarządzać imigracją, nie ma co do tego wątpliwości. Błędem, który popełniliśmy, było wpuszczenie zbyt wielu osób, a następnie uniemożliwienie im integracji. Musimy zarządzać imigracją i pozwolić na znacznie lepszą integrację, naśladując model kanadyjski.

Pozostaje jednak pytanie, co na diabła zrobimy dla kilku miliardów ludzi przebywających poza obszarem Europy oraz w zakresie presji migracyjnej – liczba osób przybywających do nas z Afryki Subsaharyjskiej i Bliskiego Wschodu będzie ogromna. Jeszcze większym wyzwaniem jest zdefiniowanie, jakiej odpowiedzi udzielimy zewnętrznie.

LJ: Czy liberalny porządek światowy może przetrwać bez globalnego imperium, takiego jak Wielka Brytania w XIX wieku czy Stany Zjednoczone na początku XX wieku? Czy to możliwe?

TGA: Jest taka świetna książka o Stanach Zjednoczonych zatytułowana „The Liberal Leviathan” Johna Ikenberry’ego (2011), która podejmuje ten problem. Autor zwraca w niej uwagę na fakt, że doświadczamy dwóch stuleci globalnego panowania Zachodu, w którym to okresie – co jest unikalne na skalę światową – hegemonicznej sztafecie pałeczka jest przekazywana pokojowo od jednego anglosaskiego liberalnego mocarstwa (Wielkiej Brytanii) do drugiego (Stany Zjednoczone). To zjawisko też dobiega końca. Spuścizna wielu wieków europejskiego kolonializmu będzie nas słono kosztować. Chiny stają się supermocarstwem. Pytanie o to, jaki porządek międzynarodowy (jeśli w ogóle) się wyłoni w efekcie tych zjawisk, jest kwestią zasadniczą.

LJ: Wydaje się, że liberałowie mają problem z wymachiwaniem flagą narodową. Czy da się połączyć patriotyzm i liberalizm w duchu europejskiej Wiosny Ludów z 1848 roku?

TGA: To nie tyle możliwe, ile niezbędne. Charles de Gaulle powiedział kiedyś, że „Patriotyzm jest wtedy, gdy na pierwszym miejscu jest miłość do własnego narodu; nacjonalizm wtedy, gdy na pierwszym miejscu jest nienawiść do innych narodów niż własny”. To bardzo ważne rozróżnienie, o którym należy pamiętać. My, liberałowie, bardzo potrzebujemy na nowo odkryć i komunikować patriotyzm. Jednym z błędów, które popełniliśmy w okresie po 1989 roku, było to, że bardzo dużo rozmawialiśmy o Europie, społeczności międzynarodowej i drugiej połowie świata. Jednocześnie zostawiliśmy kwestie związane z narodem prawicy. To był poważny błąd.

Musimy na nowo odkryć język obywatelskiego patriotyzmu. Tego promowanej przez Józefa Piłsudskiego, a nie Romana Dmowskiego. Czy to możliwe? Zdecydowanie! Przykładowo, brytyjski patriotyzm jest patriotyzmem obywatelskim, ponieważ jest to naród złożony właściwie z czterech narodów. Tymczasem we Francji prezydent Emmanuel Macron jest w mojej opinii, pomimo wielu wad, politykiem, który jest przykładem tego, jak można przekształcić liberalny patriotyzm w szerzej rozumiany europeizm. Tak właśnie musimy zrobić.

LJ: Z pewnością nie brakuje patriotyzmu w narodzie ukraińskim, który dzielnie walczy z rosyjską inwazją. Co już się zmieniło, a co powinno się jeszcze zmienić w Europie i Unii Europejskiej w związku z wojną?

TGA: Bardzo się cieszę, że wspomniał Pan o Ukrainie. W pewnym sensie wróciliśmy do roku 1848, gdy to liberalizm i nacjonalizm szły ze sobą ramię w ramię. Mam nadzieję, że w Ukrainie panować będzie otwarty obywatelski nacjonalizm.

Od wojny wiele się zmieniło. Przede wszystkim złudzenia tego, co nazywam okresem po-murze, po upadku muru berlińskiego, albo już są albo zaraz zostaną pogrzebane. Złudzenie, że ​​wszystko zależy od gospodarki, że współzależności (np. od Rosji) wzmacniają pokój. To także złudzenia związane z założeniem, że można zmarginalizować potęgę militarną, albo te na temat Władimira Putina i Rosji. I bardzo dobrze, że ich się wyzbywamy.

Powinniśmy także zadbać o to, aby cała Europa (w tym Wielka Brytania, Turcja, Ukraina i Bałkany Zachodnie) wypracowały geostrategiczną wizję naszej wspólnej przyszłości. Wizji, która nie tyle bazuje na zwalczaniu Rosji, Chin, migracji, zmian klimatycznych i wszystkich tych negatywnych rzeczy, a raczej wizji tego, jak powinna wyglądać cała, wolna Europa. Ta zmiana w postrzeganiu naprawdę pozwoli nam wkroczyć w nową epokę. Do pewnego momentu mieliśmy taką wizję (związaną ze strategią rozszerzania Zachodu, dążenia do wprowadzania demokracji i przystępowania do NATO). Dziś znów potrzebujemy tego rodzaju ambitnej wizji na nadchodzące 20 lub 30 lat

LJ: A co z Niemcami? Czy Niemcy pod względem ducha i strategii są wystarczająco silne, aby zareagować na potrzeby, które Pan właśnie opisał?

TGA: Szczególnie w świetle obecnej propagandy Prawa i Sprawiedliwości (PiS) w Polsce musimy podkreślić, że Niemcy są niezwykle cywilizowanym krajem i modelową demokracją. Jednak geostrategicznie Niemcy wzięły sobie niejako urlop od historii. Thomas Bagger, znakomity intelektualista i obecny ambasador Niemiec w Warszawie (będzie gościł na Igrzyskach Wolności – red.), powiedział, że „koniec historii to amerykańska idea, ale niemiecka rzeczywistość”. W przeszłości w Niemczech istniało myślenie strategiczne, bo musiało. Jednak w ciągu ostatnich 30 lat podejście to znacznie osłabło. Niewątpliwie stanowi to zatem pewne wyzwanie.

Należy jednak nadmienić, że w Niemczech wciąż są ludzie, którzy podążają torem strategicznego myślenia – tacy jak Norbert Röttgen, Robert Habeck, Annalena Baerbock, czy Zieloni. Tak więc jest tam trochę naprawdę inteligentnego myślenia strategicznego, ale nie osiągnęło ono jeszcze masy krytycznej w niemieckiej klasie politycznej. Biorąc pod uwagę sposób, w jaki niemiecka demokracja została skonstruowana po 1949 r., musi się ona skonsolidować i być kierowana przez urząd kanclerski.

LJ: Od Brexitu Wielka Brytania znajduje się w stanie wewnętrznego zamętu. Jak postrzega Pan przyszłość swojej ojczyzny?

TGA: Obecny, dość katastrofalny rząd, w pewnym sensie podąża za logiką Brexitu – czyli, jak to głosiły slogany, wyjście z UE będzie dla Brytyjczyków korzystne. Zgodnie z tą logiką plan polega na robieniu pewnych rzeczy nieco inaczej. Jak od razu zauważył Emmanuel Macron, taka postawa stawia Wielką Brytanię w konkurencyjnej relacji w stosunku do Unii Europejskiej. Na całym kontynencie eurosceptycyzm opiera się na analizie porównawczej – czym stałby się mój kraj, gdyby nie był w UE? Wielka Brytania po Brexicie jest tu obecnie ważnym punktem odniesienia.

Nie mogę życzyć mojej ojczyźnie źle, bo jestem patriotą. Chcę, żeby Wielka Brytania dobrze sobie radziła! Jeśli jednak wypadnie zbyt dobrze w porównaniu z UE, będzie to miało dezintegrujący wpływ na Unię Europejską. W sondażu Eurobarometru zadano pytanie w stylu „Czy uważasz, że twój kraj radził sobie lepiej, gdyby nie był w UE?”. W Wielkiej Brytanii tuż przed Brexitem odpowiedź twierdząca na to pytanie wynosiła nieco ponad 30%, a ostatnim razem było to nadal 28% w obecnej UE (bez Wielkiej Brytanii).

Życzę sobie, żeby Wielka Brytania radziła sobie bardzo dobrze, ale chcę też, żeby UE radziła sobie jeszcze lepiej.

LJ: Wojna w Ukrainie pokazuje, jak ważna strategicznie jest w Europie Wielka Brytania.

TGA: W UE będzie brakować Wielkiej Brytanii. Nie tylko w sprawach zewnętrznych, ale także wewnętrznych. Warto pamiętać, że księżna Diana powiedziała: „W tym małżeństwie było nas troje, więc było trochę tłoczno”. Z Francją, Niemcami i Wielką Brytanią, ten menage à trois pomógł ​​UE sprawnie funkcjonować. Małe lub średniej wielkości kraje – kiedy nie były zachwycone konkretną francusko-niemiecką inicjatywą miały możliwość zwrócenia się do Wielkiej Brytanii. Jeśli nie podobały ci się układy brytyjsko-niemieckie, szedłeś za Francją. Zobaczymy co będzie teraz, kiedy w roli przywódczej pozostaną tylko Francja i Niemcy.

LJ: Porozmawiajmy o Polsce. Dlaczego kraj o tak bogatej historii walki o demokrację tak szybko porzuca wartości, które jeszcze niedawno pielęgnował? Czy to było do przewidzenia?

TGA: Bardzo przykro patrzy się na to, co się dzieje w Polsce. Nie sądzę, żeby Polacy porzucili wartości demokratyczne, bo jeśli spojrzymy na sondaże, to społeczeństwo jest wciąż zasadniczo proeuropejskie. Setki tysięcy ludzi wychodzą na ulice w obronie niezależnych sądów i Konstytucji. Tak więc prawdziwe pytanie brzmi: dlaczego to polityka zbłądziła?

Pomijając jego przekonania polityczne, Jarosław Kaczyński jest niewątpliwie niezwykle zdolnym i błyskotliwym „przedsiębiorcą politycznym”. Udało mu się zjednoczyć rozmaite elementy polskiego społeczeństwa – często o różnych interesach – pod wielkim parasolem PiS, co pozwoliło tej partii wygrać wybory. To dziwne połączenie prawicowej polityki kulturowej i zagranicznej z lewicową polityką gospodarczą i socjalną okazało się bardzo udane.

Spróbujmy uprościć tę bardzo skomplikowaną historię. Przede wszystkim istnieją ogólne czynniki, które dały przyczyniły się do powstania nacjonalistycznego, eurosceptycznego populizmu na całym kontynencie – w szczególności pod wpływem zglobalizowanego, opartego o finanse, kapitalizmu. Polska także doświadczyła tego zjawiska. Po drugie, istnieją dość szczególne kompleksy typowe dla społeczeństwa postkomunistycznego – na przykład tak zwana „polityka historyczna”.

Myślę, że najbardziej brzemiennym w skutki błędem niektórych moich najbliższych przyjaciół z polskiej opozycji demokratycznej i liberalnej był brak poważnego symbolicznego rozliczenia się z komunistyczną przeszłością. Ten brak umożliwił partii PiS zbudowanie szerokiej koalicji opartej na poczuciu historycznej niesprawiedliwości, a właściwie na powiązanie niesprawiedliwości ekonomicznej z tym pierwszym aspektem. Nie chodzi tylko o „tych ludzi w Warszawie, którzy się bogacą, podczas gdy ja wciąż jestem bezrobotny i mieszkam w gównianym jednopokojowym mieszkaniu w Gdańsku”, lecz także o to, że ci faceci w Warszawie byli dawniej ubekami, komunistami lub Jerzym Urbanem.

Ta szczególna kombinacja ogólnych cech populizmu i specyficznych cech populizmu postkomunistycznego wyjaśnia dotychczasowy sukces tej opcji politycznej. Polska nie jest jednak tak głęboko pogrążona w kryzysie demokratycznym, jak Węgry.

Węgry nie są już demokracją. W zasadzie „demokracja nieliberalna” jest sprzecznością samą w sobie. Demokracja jest albo liberalna, albo nie jest „demokracją”. Przydatnym pojęciem jest zatem „liberalna demokracja w stanie rozkładu”, co ma miejsce w Polsce. Jednak w Polsce liberalna demokracja jest nadal w pełni możliwa do odzyskania. Kluczem do tego jest po prostu wygranie następnych wyborów.

LJ: A co z technologią i mediami społecznościowymi? Czy są mogą współistnieć razem z demokracją?

TGA: Nie sądzę, by Internet czy media społecznościowe były niezgodne z założeniami liberalnej demokracji. To technologia, a wszystkie technologie są obosieczne. Weźmy za przykład technologii zwykły nóż – mogę nim przekroić kanapkę, ale mogę i Pana zamordować. Internet i media społecznościowe też są obosieczne – a jednocześnie mają także ogromny potencjał wolnościowy (spójrzmy, jak choćby zorganizowała się dzięki nim opozycja na Białorusi!).

LJ: Pana najnowszy zbiór esejów „Obrona liberalizmu” ukazał się niedawno w Polsce nakładem „Kultury Liberalnej”. Jakie jest Pana przesłanie do tych, którzy chcą dziś bronić liberalizmu?

TGA: Uczmy się na własnych błędach. Walczmy w imię słusznej sprawy. Uwierzmy, że możemy znowu wygrać – bo możemy. A jeśli ktoś z Was będzie przeżywał ‘ciemną noc duszy’, spójrzcie na Białoruś, na Ukrainę – państwa, które choć znalazły się w stanie zagrożenia egzystencjalnego, to jednak płomień wolności wciąż płonie w nich bardzo jasno. I tak będzie ponownie.


Podcast został nagrany 06 października 2022 roku.


Dowiedz się więcej o gościu: www.timothygartonash.com


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Manifest czyli o podziale władzy :)

Pierwsza Władza – Parlament

Agora w Atenach nie była parlamentem w dzisiejszym rozumieniu, ale jednak już ponad dwa i pół tysiąca lat temu pojawiło się w tym miejscu coś, co można nazwać zalążkiem dzisiejszej Pierwszej Władzy. Wybrańcy narodu ustalają po wielu dyskusjach i sporach prawo obowiązujące wszystkich, czyli również tych, którzy mają odmienne poglądy, ale są mniejszością. Oto DEMOKRACJA, czyli władza Demosu, Ludu, Narodu, Suwerena, czy jak tam kto woli ten zbiór sobie nazywać. Żeby ta władza miała sens, muszą istnieć jasne reguły uchwalania tych praw. Tym się zajmuje Konstytucja, regulamin sejmu i senatu oraz marszałkowie tych instytucji, którzy wraz ze swoim sztabem, czy konwentem seniorów mają wielki wpływ na przebieg obrad. Dlatego są tak ważnymi osobami w DEMOKRACJI i zajmują drugie i trzecie miejsce na podium w kolejce najważniejszych głów po głowie państwa. Ta głowa, czyli prezydent, albo król w innych krajach, jest niby ciałem reprezentacyjnym i nosi symboliczną koronę, albo inne insygnia władzy w zależności od lokalnych obyczajów, ale jego związek z Pierwszą Władzą ustawodawczą jest istotny, bo to on zatwierdza, albo wetuje ustawy. Tak więc przypisanej mu władzy ma niewiele, ale czasami w ustrojach tak zwanych prezydenckich aż nadto, żeby zachwiać całym porządkiem demokratycznym. Dlatego tak ważne, żeby na te trzy pierwsze miejsca najważniejszych osób byli wybierani ludzie o nieposzlakowanej uczciwości i właściwych kompetencjach, bo możliwości szkodzenia państwu mają wiele. Każda z tych trzech osób może zagrozić działaniom Pierwszej Władzy manipulując uchwalaniem prawa, co mogliśmy obserwować niedawno w Polsce, lub niwelując uchwalenie takiej czy innej ustawy. Parlament to teren nieustającego sporu, często bezpardonowej walki. Miejsce gorące jak pole bitwy. Każdy poseł powinien więc mieć stawiane podobne wymagania uczciwości i kompetencji. Trudna sprawa, bo niby kto ma sprawdzać te niezbędne cechy w chaosie informacyjnym kampanii wyborczych i w ciągu całej kadencji, kiedy wydarzenia i konsekwencje różnych decyzji politycznych są dla pojedynczego człowieka nie do ogarnięcia. Niby istnieją spotkania z wyborcami, otwarte są biura poselskie w okręgach wyborczych, ale te spotkania są często organizowane na pokaz, a w swoich biurach wielu posłów w ogóle się nie pokazuje, polegając na pracy swoich asystentów, potrafiących kiwać biednych petentów bez pardonu. Piękna idea Agory z zamierzchłej przeszłości wypaczana jest niemiłosiernie. Nie raz w historii tylko fala gwałtownej rewolucji potrafiła na chwilę przywrócić jej pierwotny sens. Ale jakim kosztem! Terror, wojny, stosy trupów i zniszczenia – wszystko to niejednokrotnie była cena za wolę powrotu do DEMOKRACJI. Wolę, którą jakże często przechwytywał jakiś demagog i stawał się Napoleonem, Hitlerem, czy Putinem. Trzeba pamiętać, że Pierwsza Władza jest krucha i narażona na ciągłe apetyty dyktatorów wszelkiej maści. Ale na szczęście są przykłady jej niezłomnego istnienia i wielkich sukcesów. Coraz więcej mądrych ludzi przekonuje się, że mimo chorób toczących parlamentaryzm, nie ma lepszego rozwiązania dla społeczeństw pragnących zarządzać swoim losem zgodnie z przekonaniami większości. Widocznie DEMOKRACJA jest takim ustrojem, który jest na wielu płaszczyznach w permanentnym kryzysie. Psuje się i naprawia, choruje i zdrowieje. Czasem trzeba mu pomóc, a czasami sama sobie radzi. Tak jest też z parlamentami, tymi źródłami samorządności. Nie tylko na szczeblu centralnym, ale i wojewódzkim, miejskim i każdym innym, gdzie ludzie zbierają się, by coś postanowić. Podstawowym warunkiem jest to, że będą się trzymać ustalonych przez siebie zasad, praw, regulaminów, a nie wciąż je poprawiać w zależności od aktualnych potrzeb, czy widzimisię jakiegoś szkodnika, który DEMOKRACJI nie rozumie, albo wręcz nienawidzi.

Druga Władza – Rząd

Według Konstytucji, to ta Pierwsza jest najwyższa w państwie. Więc ta Druga – Wykonawcza nie tylko jest przez Pierwszą wybierana, ale przez całą kadencję musi być gotowa do udzielania odpowiedzi na zapytania posłów, musi składać sprawozdania z wykonywania powierzonych jej zadań, na przykład budżetowych, musi tłumaczyć się z popełnionych błędów i nadużyć, a przede wszystkim nie może kłamać. To za swoje bezczelne kłamstwa stracił zaufanie parlamentu premier brytyjski i wyleciał z posady. Teoretycznie każdy poseł może zadawać premierowi, czy poszczególnym ministrom pytania i domagać się rzetelnej na nie odpowiedzi. Przecież taki poseł będzie potem odpytywany w swoim okręgu przez wyborców i też nie może im kłamać, ani zbyć ich byle czym. Tak właśnie działa DEMOKRACJA, czyli władza ludu.

W praktyce jednak rzecz ma się inaczej. Większość posłów podlega partyjnej polityce i nie śmie zadawać pytań premierowi, który tą partią przeważnie kieruje, jeśli nawet nie sam, to w ścisłym gronie „trzymającym władzę”. Posłowie opozycyjni często imponują odwagą i brawurą atakując rząd i domagając się wyjaśnień różnych afer. To wyczerpująca nerwy ciężka praca. Jednak możliwości zmuszenia premiera, czy ministrów do odpowiedzi są przeważnie zerowe. Marszałek prowadzący obrady zwykle jest na usługach partii premiera, więc jego obiektywizm w racjonowaniu wystąpień i pilnowaniu należnego limitu czasu jest cechą niezwykle rzadką. Ta niby druga osoba w państwie często jest marionetką uzależnioną od „grupy trzymającej władzę”, albo wręcz jest jej członkiem. W razie zbyt natarczywych pytań może po prostu wyłączyć mikrofon i siedzieć spokojnie, patrząc jak poseł gada do siebie. Premier i ministrowie mają obowiązek stawić się w sejmie na czas pytań, ale kto ich zmusi? Przychodzą kiedy chcą, a kiedy chcą wychodzą, bo są ludźmi zajętymi. Arogancja Drugiej Władzy wobec Pierwszej jest dla DEMOKRACJI zabójcza i powinny istnieć jakieś sankcję za lekceważenie posłów. Ale żeby egzekwować sankcje, trzeba mieć jakąś moc. Straż marszałkowska, która jest mocą Pierwszej Władzy nadaje się wyłącznie do pilnowania różnych drzwi przed dziennikarską gawiedzią. Nie ma szans przywiezienia premiera siłą na odpytywanie go w sejmie. A wiadomo, że bezkarność rodzi eskalację lekceważenia wszelkich zasad i przepisów. Władza premiera i ministrów jest realna i potężna. I dobrze, że jest taka, bo rządzenie państwem, gdzie na każdym kroku czai się anarchia i chęć dominowania silniejszych nad słabszymi. Wystarczy tylko przestrzegać praw i czuć się odpowiedzialnym za los słabszych, a potęga Drugiej Władzy będzie słuszna i sprawiedliwa. Dysponuje wojskiem i policją, co daje gwarancję, że bezbronni obywatele mogą się czuć bezpiecznie. Problem w tym, że moc ma odwieczne skłonności do przechodzenia na swoją ciemną stronę. Wojsko rzadziej, bo siedzi w koszarach i nastawione jest na zabijanie wrogów z zagranicy. Gorzej z policją, której moralność musi być wysokiej próby, żeby uniknąć pokusy wyżywania się na kobietach, młodzieży i starcach. Najgorzej jest z tak zwanymi „służbami” czyli tajną policją polityczną, która niewidoczna i zabezpieczona przed ciekawością wyborców, posłów, dziennikarzy i innych niewtajemniczonych w ich drastyczne poczynania, robi co chce. Odpowiedzialność Drugiej Władzy powinna więc być kontrolowana nie tylko przez uległych często posłów, ale przede wszystkim przez Trzecią Władzę, której musimy poświęcić szczególną uwagę. Ta odpowiedzialność ma oczywiście inną jakość, jeśli na czele państwa stoi prawdziwy przywódca traktujący swoją misję z powagą i honorem. Jeśli jest obdarzony zaufaniem i miłością ludu, powinien czuć satysfakcję wystarczającą do znoszenia trudów i odpłacać swoim podopiecznym jeśli nie miłością, to przynajmniej szacunkiem. Zdarza się niestety i tak, że obdarzony mocą jakiś premier, albo minister dostaje zawrotu głowy widząc możliwość nagromadzenia dóbr wszelakich na teraz i na zapas, kiedy władza się skończy. Zdarza się, że rozzuchwalony bezkarnością łamie prawo, gnębi ludzi, poniża przeciwników i używa wszystkich dostępnych mu środków, żeby swoją władzę utrwalić i przedłużyć gromadzenie korzyści wbrew woli ludu. Zdarza się, że kiedy wybucha gniew i lud wychodzi na ulice protestować, przywódca wysyła swoje posłuszne oddziały przeciwko suwerenowi, który kiedyś na niego głosował. To już z DEMOKRACJĄ nie ma nic wspólnego.

Trzecia Władza – Sądy

Pierwsza jest emanacją Demosu i jemu służy jako większej całości. Druga musi zarządzać, a więc rozkazywać, a więc delikatniej, lub brutalniej przymuszać suwerena do konkretnych działań. Musi też egzekwować swoje polecenia, czyli karać za ich niewykonanie. Potencjalny przymus w relacjach między Demosem a Drugą Władzą konfliktuje te dwa obozy i często prowadzi do krzywdy. Dlatego warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest trójpodział władzy, który dla wielu ludzi jest niezrozumiały i nieistotny do czasu, kiedy ktoś sam nie będzie potrzebował obrony i nie odwoła się do Trzeciej Władzy. Sądy muszą być niezależne od państwa i kierować się wyłącznie literą prawa. Gdyby to było prawo boskie spisane osobiście przez Stwórcę na kamiennych tablicach, sprawa byłaby prostsza. Specjalistom od egzegezy jakoś udałoby się dopasować konkretne zdarzenia do konkretnych przykazań i ustalić, co wolno, a co nie. Chociaż i wtedy rodzi się wiele wątpliwości, jak na przykład z sakramentalnym „nie zabijaj”. A cóż dopiero, gdy mamy do czynienia z prawem uchwalanym to tu, to tam przez nas samych. Ledwo udało się uchwalić Konstytucję, a już są tacy, którzy chcą ją zmienić. W Stanach Konstytucja obowiązuje od Ojców Założycieli, chociaż ma liczne poprawki, czyli uzupełnienia. U nas ta ostatnia Konstytucja może budzić różne zastrzeżenia, ale generalnie jest jednak najwyższym prawem. Do tego Kodeks Karny i liczne inne Kodeksy. Do tego Ustawy i Uchwały – praw mamy ogromną ilość. Więc stosowanie się do ich litery wymaga wiedzy i zastępów specjalistów. Samych konstytucjonalistów mamy liczną gromadę wielkich autorytetów. Trybunał Konstytucyjny jest co prawda w głębokim kryzysie dzięki beztrosce i braku samodzielnego myślenia naszego prezydenta, ale kiedy się go naprawi, jego pozycja strażnika Konstytucji będzie znów bezcenna. Sąd Najwyższy też jest w kryzysie, ale resztkami sił się broni i pracuje. Neo-KRS zwiódł na całej linii, bo przecież ma bronić niezawisłości sędziów, ale żeby to czynił skutecznie, musiałby sam być niezawisły, a tak nie jest, (co kosztuje nas milion euro kary dziennie, czyli każdego z nas ćwierć centa co daje około czterech złotych miesięcznie od każdego Polaka).

Można by powiedzieć, że stać nas na ten groszowy haracz wobec wymogów przynależności do Unii wolnych, demokratycznych narodów. Ale gdybyśmy wszyscy zrzucili te grosze na jakiś szczytny cel, zamiast płacić kary, to uratowalibyśmy niejedno życie ludzkie. Zresztą stratą są tu nie tylko pieniądze. O wiele więcej tracimy na prestiżu w cywilizowanym świecie, który nie rozumie jak to się dzieje, że kilku szaleńców piłuje gałąź, na której siedzi suweren gapiący się na te chuligańskie wyczyny bez zrozumienia, że za chwilę wszyscy runą w dół. Ci, co rozumieją, wołają „na puszczy” jak to mówiło się w ludowym porzekadle. Ile już takich nawoływań przeżyliśmy w historii! Nic nie dały. Dopiero po szkodzie każdy Polak stawał się mądry i naprawiał zniszczenia.

A Trzecia Władza to wolne i niezawisłe sądy. To powtarza każdy rozsądny obywatel do znudzenia. Powtarza w rozpaczy, bo za chwilę Druga Władza ubezwłasnowolni Trzecią i w ten sposób zamrozi na jakiś czas naszą DEMOKRACJĘ. Kto pamięta PRL ten wie, co to oznacza. Stara nazwa naszego kraju, tak ostentacyjnie szermująca epitetem „ludowa”, szybko straciła wiarygodność i powagę. Tak stało się dzisiaj z nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czy „Solidarność” czy z kilkoma innymi dumnymi nazwami bez pokrycia. Wtedy w PRLu sądy były parodią niezależności. Wie to dobrze tych kilku sędziów i prokuratorów z tamtego okresu z asem dzisiejszej władzy, sędzią Piotrowiczem na czele. Wyroki zapadały po konsultacjach z towarzyszami partyjnymi, zapewne w mniej uroczych okolicznościach niż dzisiejsze obiadki u magister Przyłębskiej. A przecież, żeby wyroki zapadały w oparciu o prawo i były niezależne od potrzeb Drugiej Władzy, niezbędna jest zdrowa izolacja sędziów od premiera, ministrów, posłów i senatorów. Izolacja każdego środowiska wytwarza syndrom „kasty”, czyli grona wtajemniczonych obdarzonych przywilejami. Wiadomo, że mogą się wtedy zdarzyć nadużycia tych przywilejów, ale takie grono światłych, wykształconych ludzi wychowanych w kulcie praworządności, musi mieć zdolność do samooczyszczenia swoich szeregów z nieodpowiednich ludzi, którzy mogą się pojawić wszędzie i szkodzić wizerunkowi „kasty” tym , że mieli chrapkę na wiertarkę, albo wsiedli za kierownicę po pijaku. To sami sędziowie muszą mieć narzędzia dyscyplinowania własnego środowiska, bo oddanie tych narzędzi w obce ręce prowadzi niechybnie do zależności wydawanych wyroków od politycznej koniunktury.

Ustalanie hierarchii służbowych we własnym gronie i dyscyplinowanie się we własnym gronie wcale nie oznacza, że sędziowie znajdą się ponad prawem. Wręcz przeciwnie, to oni będą gwarancją, że wszystko tam, wewnątrz „kasty”, jest ściśle zgodne z prawem. To oni muszą wybrać skład KRSu, który będzie bronił ich niezawisłości. Kto twierdzi, że tego nie rozumie, to znaczy że jest idiotą, albo udaje, że nie rozumie. To wybierani i pilnowani przez siebie sędziowie są gwarancją zachowania trójpodziału władzy, czyli gwarancją DEMOKRACJI.

Czwarta władza – Media

Taki polski tytuł nosi genialny film Stevena Spielberga „The Post”. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się polityką i jej zasadami, powinien go obejrzeć. Opowiada o tym, że aby mienić się wolnym i dumnym narodem, o jakim marzyli kiedyś Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, i do dzisiaj marzy o tym każdy prawy i odpowiedzialny polityk w każdym kraju, to trzeba oprócz trójpodziału władzy mieć w państwie silne, niezależne media. To one bronią rządzonych przed rządzącymi. To one są gwarancją, że żadna ważna prawda nie zostanie zamieciona pod dywan i prędzej czy później zostanie objawiona suwerenowi. Utrzymanie wolnych mediów leży paradoksalnie w interesie władzy zarówno tej trzeciej, jak i drugiej, a tym bardziej pierwszej. Dzięki mediom każdy obywatel ma poczucie, że wie, co się na szczytach władzy dzieje, na co wydawane są jego podatki, kto z wybranych przez niego reprezentantów sprawdza się, a kto nie. Przy odrobinie wysiłku i staranności może zorientować się jaka faktycznie była przeszłość jego Ojczyzny, jaka otacza go teraźniejszość i jaka przyszłość czeka jego dzieci i całą rodzinę razem z sąsiadami i resztą narodu. To daje mu poczucie uczestniczenia w DEMOKRACJI i świadomość, że jest ważnym trybem w społecznej machinie, a co za tym idzie funduje mu poczucie godności. Taki obywatel łatwiej się godzi na bycie zarządzanym, niż ogłupiony propagandą niewolnik, który z niewiedzy dorabia sobie swoje własne wytłumaczenie biedy i upokorzeń, jakich żadna władza nie szczędzi szaremu człowiekowi. Oczywiście władza korzysta z zalet mediów pod warunkiem, że nie oszukuje i nie ukrywa przed suwerenem swoich rzeczywistych celów. Jeśli to czyni i chce ominąć demokratyczne prawodawstwo, Czwarta Władza ma obowiązek do tego nie dopuścić. Gorzej, jeśli również ona, lub jej większa część, bierze udział w tym zamachu na DEMOKRACJĘ i służalczo spełnia polecenia zamachowców. Wtedy nawet niewielka pozostałość wolnych mediów staje się bezcenną szalupą ratunkową, która broni prawdy i wywozi ją w bezpieczne miejsce, gdzie każdy obywatel, jeśli tylko zechce i trochę się wysili, może sprawdzić jaki jest jej stan.

Ale cóż to jest Czwarta Władza i jaką ma władzę? To nie jest zwarta, uporządkowana instytucja, jak trzy pierwsze. Nie wydaje też poleceń i wyroków, a mocy, żeby wprowadzić posłuch, nie ma żadnej. To tylko bardzo różni ludzie wygłaszający opinie, lub przekazujący informacje przy pomocy technicznych narzędzi jakimi są telewizja radio, prasa, czy internet. Często się mylą, zmyślają, kłamią, podlizują się odbiorcom, żeby zyskać większą oglądalność i słyszalność. Stacje i gazety, które ich zatrudniają są uzależnione od rządów, partii, korporacji czy Kościoła i wolność wypowiedzi, jaka jest podstawą dziennikarskiego działania, więdnie i usycha. Jednak zapotrzebowanie na prawdę jest potężniejsze niż wszystkie przeszkody, kraty i mury. Gazety publikują codziennie, a radia i telewizory w każdym domu ładują swój przekaz do głów suwerena wpływając na jego światopogląd i decyzje. Nawet przy pomocy odpowiednich reklam można różne prawdy i półprawdy przemycać zanim bezbronny odbiorca połapie się, co mu faktycznie zostało zaproponowane. Samodzielne myślenie przeciętnego człowieka jest wartością nader skromną. Dlatego tak ważne jest dla każdego rządzącego, by przejąć jak najwięcej mediów i dzięki nim utrzymywać taką a nie inną opinię na temat trójcy pierwszych władz. Solą więc Czwartej Władzy są ci niezwykli dziennikarze, dla których tropienie prawdy, a potem jej głoszenie, jest pasją, dla której nie dadzą się zastraszyć, ani przekupić. Niejednokrotnie poświęcają dla niej życie, jak legendarna Politkowska. Kochamy ich wtedy i czcimy w historii. Nie pozwalamy, by ich poświęcenie poszło na marne. To oni stanowią wzór dla swoich następców, których wciąż nie brakuje. A prawda, to przede wszystkim Fakty, a nie Wydarzenia kreowane w oderwaniu od rzeczywistości. Warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest służba niewielkiej garstki odważnych ludzi w relacjonowaniu faktów. To ich władza jest tą tajemniczą Czwartą, a nie bajki i ich kreatorzy, którym wydaje się, że lud jest tak głupi, że kupi wszystko.

Piąta Władza – Kościół

W niektórych krajach powinna funkcjonować jako Pierwsza. Ale Konstytucja tego nie przewiduje. Tak samo, jak nie przewiduje, że królem Polski jest Jezus. No ale nie ma co przywiązywać zbyt wielkiej wagi do papierowych przepisów. Liczy się praktyka i tradycja. Jeśli rządzi Kościół, to nie musi tego mieć w zapisach, tylko w mentalności ludzi. A ta mentalność podlega Piątej Władzy od urodzenia. Chrzest może nie jest dla noworodka ważnym wydarzeniem, które wryje mu się w pamięć, ale rodzina i cała społeczność lokalna przeżywa to jako najważniejszy akt dokonany wobec nowego życia, które pojawiło się na ziemi. Ksiądz w czasie tego aktu reprezentuje Boga, który tchnął ducha w Adama, zastępuje jednocześnie Jana Chrzciciela, który zmył grzech pierworodny z Jezusa, chociaż był on bezgrzeszny. Ksiądz powtarza swoje zwierzchnictwo podczas pierwszej komunii i jeszcze raz w czasie bierzmowania. Rodzina i społeczność lokalna bierze za każdym razem udział w tym przypominaniu, że ten rozwijający się, dorastający do samodzielnego życia człowiek należy do Boga. Przez całe dzieciństwo jest mu to wpajane przede wszystkim podczas spowiedzi, tej karygodnej sankcji wobec rozwijającej się mentalności. Uczy ona, że przed Bogiem, a więc i przed księdzem nic się nie ukryje i życie intymne oraz prywatność jednostki nie istnieje. To buduje w człowieku już na zawsze obraz miażdżącej przewagi Kościoła nad jego osobistymi przemyśleniami decyzjami. Władza wynikająca z sakramentu spowiedzi nie ma sobie równych. Potem następuje ślub, kiedy ksiądz wiąże stułą dłonie i poucza, że co on, czyli Bóg związał, tego nikt rozwiązać nie może. Żadna zdrada i podłość w ciągu długich lat małżeństwa nie są ważne wobec potęgi tej stuły. Także notoryczna przemoc silniejszego samca, bicie i poniżanie nie mogą być powodem do decyzji rozwodowej. Kościół wyjątkowo uznaje prawo do unieważnienia małżeństwa, jeśli powodem jest brak jakiejkolwiek kopulacji, a więc niemożność zapewnienia potomstwa, które mogłoby powiększyć stado kościelnych owieczek. Można też uzyskać rozwód kościelny, jeśli się wyzna, że popełniło się krzywoprzysięstwo przed ołtarzem i oszukało małżonka udając osobę wierzącą. Ale któż z wierzących w Boga odważy się na takie wyznanie? Wszyscy więc pokornie czekają aż piekło, w jakie zamieniło się ich małżeństwo śmierć wreszcie zamieni w odpoczynek w raju. Pod warunkiem, oczywiście, że tę śmierć uświetni kościelny pochówek i nadzór nad nim księdza obficie opłaconego przez rodzinę. Bo dla tej Piątej Władzy, oprócz samej radości rządzenia duszami, istotna jest radość zarządzania dobrami doczesnymi. Łapczywość księży na diabelski szmal jest niebywała, jeśli pamięta się o ich misji służenia pokornego wiernym i zachowania ubóstwa wraz z umiarkowaniem w piciu i jedzeniu. Tu wspomnieć należy też o celibacie, który powinien budzić w narodzie szacunek swoim poświęceniem w wyrzeczeniu się największej przyjemności, jaką natura dała człowiekowi. Jednak coraz więcej jest dowodów na to, że celibat jest tylko fasadą, za którą uprawia się najróżniejsze przyjemności włącznie z gwałceniem dzieci i deprawowaniem nieletnich, z którymi seks sprawia najmniej kłopotów i trudności. Pod warunkiem, rzecz jasna, że moc Piątej Władzy jest wystarczająco wielka, by zapewnić bezkarność tego, czy tamtego pedofila w sutannie. Nawet rodzice pokrzywdzonych dzieci nie ośmielają się skarżyć biskupom na kanalie w swoich parafiach. Po pierwsze wiedzą, że te skargi nie zostaną wysłuchane, a po drugie, jak można być pokrzywdzonym przez dłonie księdza, które codziennie się całuje? Przecież to są dłonie samego Jezusa, jak to kanalie wbijają ludziom do głów od dziecka. Skąd jednak ta moc Piątej Władzy? Przecież nie mają gwardii inkwizytorów, ani bojówek zdolnych do represji, jeśli nie liczyć unikalnych oddziałów finansowanych z tajemniczego funduszu sprawiedliwości. No właśnie – to państwo musi dostarczać Kościołowi nie tylko ogromnych pieniędzy i majątków ziemskich, ale też gwarancji obrony tych dóbr i bezkarności delikatnych z natury „pasterzy”. To państwo musi dbać o to, by Piąta Władza tak naprawdę była Najpierwszą z Pierwszych. Jak długo tak się dzieje o prawdziwej DEMOKRACJI w takim państwie nie można mówić. Nawet jeśli lud większością serc taki brak DEMOKRACJI popiera.

Szósta Władza – Partie

Jest ściśle związana z Pierwszą i Drugą, czasem z Piątą, a czasem walcząca z nią na śmierć i życie. Teoretycznie DEMOKRACJA mogłaby się bez niej obejść, ale w praktyce ani Pierwsza ani Druga nie zaistniały by w takim kształcie, w jakim dzisiaj na świecie funkcjonują. Nam, pamiętającym czasy komuny i żyjącym kiedyś w cieniu imperium Szóstej Władzy, słowo PARTIA kojarzy się jak najgorzej, ale w cywilizowanym świecie nie budzi ono takich emocji. Sympatyzowanie z tą czy inną partią ubiegającą się o władzę może przecież być pozbawione fanatyzmu. W systemie anglo-saskim, gdzie dwie główne partie toczą ze sobą odwieczne gry, raz jedna, raz duga wyłania premiera, czy prezydenta, którym zostaje zwykle lider zwycięskiego ugrupowania. Wspaniale obrazują to obrady parlamentu brytyjskiego, gdzie dwie partie siedzą nieodmiennie naprzeciwko siebie i kłócą się zawzięcie ku chwale Ojczyzny. System francuski, do którego i nasz polski można zaliczyć, preferuje wielopartyjność, co czasem daje komiczne efekty powstawania różnych efemeryd zasiadających w sejmie, jak choćby „partia piwa”, „ruch Palikota”, „wiosna” czy „solidarna Polska”. Zawiązują one koalicje z większymi i poważniejszymi partiami, potem je zrywają, bo zwykle zasilają je szeregi awanturników. Tak więc partia partii nie równa i sęk w tym, żeby suweren zdawał sobie sprawę jakie dary przynosi mu ta, czy tamta, jakie obietnice spełni, a które z nich tylko mamią głupków. Są partie, które nie ukrywają swoich programów i traktują je odpowiedzialnie, a są takie, co sprowadzają swój program do populistycznych haseł w rodzaju „wstaniemy z kolan”, „zadbamy o najbiedniejszych” czy „zatroszczymy się o każdego obywatela”. Tu nie do przecenienia jest rola Czwartej Władzy, która właśnie partyjnym demagogom musi patrzeć na ręce, tropić afery, weryfikować obietnice i dbać o to, żeby konkurencja między partiami była ujęta w ryzy przyzwoitości i trzymała się prawdziwych faktów. Nie trzeba zapominać o roli Trzeciej Władzy, która pilnuje, by wyścigi partyjne trzymały się litery prawa. Taka współpraca różnych Władz jest warunkiem zdrowej DEMOKRACJI. Tak długo, jak każdą z nich suweren docenia i szanuje, istnieje nadzieja, że żadna z partii nie zagarnie całej puli wszystkich Władz, nie przejmie instytucji państwa i nie odda rządów jakiemuś obłąkanemu dyktatorowi jak Hitler, Putin, czy jakiś inny pomniejszy kacyk partyjny. Oni zwykle startują jako pisklęta z gniazda DEMOKRACJI a potem wyrastają na drapieżników dokonujących straszliwych zniszczeń, bo stają się potężni i bezkarni. Jakże ważne jest, żeby już na poziomie każdej partii istniały procedury demokratyczne, które chronią taką społeczność przed utratą wartości wokół których każda z nich kiedyś się organizowała. Ciekawe, że te wartości dzisiaj wszędzie, czy na Lewicy, czy na Prawicy są podobne. Żadna partia nie będzie się przecież w naszych czasach organizować wokół eksterminacji innego narodu, powrotu do niewolnictwa, czy powszechnej kopulacji. Rewolucje szalejące kiedyś pod hasłami mordowania bogatych i zabierania im majątków, nabrały dziś subtelniejszych argumentacji z naczelną zasadą „sprawiedliwości społecznej”. Różnice więc pomiędzy partiami w sensie ideologicznych wartości są coraz mniejsze. Każdej partii chodzi przecież o zdobycie władzy dla dobra suwerena. Tylko sprawy obyczajowe dzielą wciąż ludzi na tych co miłują wolność i tych preferujących system zakazów i nakazów głównie w sferze seksu. To seks dzięki chorym poglądom odstawionych od niego starców, piastujących urzędy przeważnie w szeregach Piątej Władzy, wciąż jest dla większości ludzi nierozwiązanym problemem. Wożą się na tym problemie dzisiejsi partyjniacy, jak kiedyś wozili się ich poprzednicy na biedzie ludzkiej. Drugim ogniskiem wszelkich sporów partyjnych są sprawy personalne, bo wzajemna niechęć, a często nienawiść przywódców w każdym narodzie na kuli ziemskiej jest motorem szalonej aktywności. Włączają w te osobiste animozje resztę towarzyszy partyjnych, a poprzez ich głosy wciągają w te, jakże podłe często rozgrywki, miliony obywateli słabo orientujących się, o co tym na górze tak naprawdę chodzi. Dlatego jednym z warunków DEMOKRACJI jest ten, żeby potrzebne w jej systemie partie nie pozwoliły na opanowanie którejś z nich przez jednego, nawet najbardziej uwielbianego dyktatora. Trzeba za wszelką cenę uniknąć takiej sytuacji, do jakiej doszło u bolszewików, którzy skandowali: „Mówimy partia, a rozumiemy – Lenin! Mówimy Lenin a rozumiemy – partia!” Taka sytuacja Piątej Władzy to śmierć DEMOKRACJI.

Siódma Władza – Ruchy obywatelskie

Było nas 10 milionów. To „Solidarność” obaliła komunę i rządziła jakiś czas Polską. To były wielkie chwile w życiu narodu, chociaż oczywiście nie wszyscy byli szczęśliwi. Obok wielu innych lekcji, jakie wtedy otrzymaliśmy, była i ta, że związki zawodowe dobrze zorganizowane z mądrym i silnym przywódcą na czele mogą wywrócić nawet najsilniejszą władzę i zaprowadzić nowe porządki. W ramach związkowej działalności uczyliśmy się również DEMOKRACJI. Wybierając na tysiącach zebrań swoich przedstawicieli, widzieliśmy jakie mechanizmy decydują o takich a nie innych wyborach. Potrafiliśmy wybrać najbardziej odpowiedzialnych, świadomych i szlachetnych ludzi, ale też daliśmy się nabierać demagogom, farmazonom i zwykłym oszustom. Nie wiedzieliśmy o setkach ubeckich agentów, którzy udawali patriotów i prostych robotników. Wielka rzesza związkowców była tak różnorodna jak naród, który masowo wstępował do „Solidarności”. Gwarantem etyki naszych szeregów stali się księża, wśród których było wielu wspaniałych ludzi, ale też wielu szalbierzy i manipulatorów. Najbardziej czczony z nich okazał się chciwym bogactw pyszałkiem i pedofilem, a wielu dostojników Kościoła schlebiało związkowcom, by wśród tych pobożnych mas ludzi dalej prowadzić swoje żniwo strzyżenia owieczek, jak na odwiecznych pasterzy przystało. Jednak etyki pilnowali nie tylko oni. Znienawidzeni przez komunę Korowcy przez długie lata potrafili utrzymać poziom moralny i intelektualny „Solidarności” na najwyższym światowym podium. Niezależne, Samorządne Związki Zawodowe – ta Siódma Władza w DEMOKRACJI pełni na świecie swoją ważną funkcję od wielu lat, na długo przed powstaniem „Solidarności”. Ale to nasz związek osiągnął szczyt jej możliwości i największy sukces w dziejach. Organizacje walczące o prawa pracowników i broniące ich przed wyzyskiem pracodawców mają bardzo trudną i skomplikowaną sytuację w społeczeństwie. Są pod naciskiem potężnych instytucji, korporacji i oligarchów dysponujących nie tylko pieniędzmi, ale prawnikami, sądami, policją i wojskiem. A jednocześnie od dołu naciskani są przez niekończące się żądania pracujących, którzy w naturalny sposób zawsze chcą zarabiać więcej. Przywódcy związkowi są narażeni na niewyobrażalne pokusy przejścia poszczególnych działaczy ze stanu biedy ich i ich rodzin, w stan dostatku, darmowych luksusów, zagranicznych studiów dla dzieci i złotej biżuterii dla żon. Niewielu ma w sobie tyle hartu ducha, by się tym pokusom oprzeć. Nie każdy ma tyle siły jak Lech Wałęsa odizolowany w Arłamowie bez żadnej pewności, że przeżyje kolejny dzień. Jego niezłomny charakter i polityczna intuicja pozwoliły „Solidarności” wygrać. Wybranie go na prezydenta kraju, danie wielkiej władzy samotnemu prostemu robotnikowi, odciętemu od zaplecza związkowców i otoczonemu fałszywymi doradcami, zrzuciło na jego barki ciężary, którym nie podołał. Ubecja wrobiła go w maskę konfidenta, a sfałszowane dokumenty, które miały świadczyć o jego podwójnej roli, wykorzystali wszyscy jego przeciwnicy, włącznie z byłymi najbliższymi współpracownikami. Świat, który czcił go jako wielkiego bohatera ze zdumieniem przyglądał się jak sami Polacy niszczą jego mit. Wałęsa wytrzymał to wszystko imponująco, chociaż nie oszczędzono mu także transformacji związku, który stworzył, w organizację prorządową, uległą wobec wszystkich Władz z Piątą na czele. A przecież uległość i uzależnienie to ostatnie cechy, jakimi Siódma Władza może się szczycić. Jej rola polega na ustawicznej opozycji do wszystkich władz, bo reprezentuje rzesze ludzi, którzy żadnej władzy nie mają, tylko są posłuszną masą z jednym jedynym przywilejem, jakim jest kartka wyborcza. Dlatego to oni najczęściej wychodzą na ulicę protestować i fundamentalną cechą prawdziwej DEMOKRACJI jest umożliwianie im swobody tego protestowania. Bo to uliczne protesty są prawdziwym głosem suwerena, jeśli się nie dotrzymuje wyborczych obietnic, albo sfałszuje wybory jak w Białorusi. Ten wariant kończy się prawie zawsze przemocą policyjną i śmiercią DEMOKRACJI. Rzadziej śmiercią dyktatora jak w Rumunii, ale i takie rozwiązania są możliwe, a znane już od starożytnych czasów, kiedy to Cezar zginął z ręki Brutusa.

Ósma Władza – Banki, Kartele, Korporacje

Niektórzy upierają się, że jest najważniejsza i że to ona tak naprawdę rządzi. Nie mam takiej pewności, ale faktycznie jej potęga i oddziaływanie na wszystkie inne władze jest nie do przecenienia. Trzeba jej pilnować, żeby nie zrobiła z DEMOKRACJI szopki dla naiwnych. Jest podstępna i tajemnicza. Niby jej kompetencje określają różne ustawy i kodeksy, ale nikt, tak jak jej przedstawiciele, nie potrafi łamać prawa i kpić sobie z niego w skrytości ducha. W skrytości, bo oficjalnie ta władza ma do dyspozycji armię prawników i przy każdej okazji posługuje się nią bez pardonu wobec słabeuszy, których stać tylko na jednego adwokata. Jej skład zmienia się wciąż, chociaż główni szefowie pozostają ci sami. O mechanizmie ich przetrwania wspaniale opowiada jeden z najwybitniejszych filmów znany u nas pod tytułem „Chciwość”. Postać grana przez Jeremiego Ironsa to właśnie taki niezniszczalny przedstawiciel gatunku sprawującego Ósmą Władzę ku chwale DEMOKRACJI, ale też z nieustającym wielkim dla niej zagrożeniem. Widzimy więc, że to już kolejna władza, która jest podstawą DEMOKRACJI a jednocześnie notorycznie zakłóca i podważa jej zasady. Ten paradoks pogłębia jeszcze szczera i odwieczna nienawiść ludu do bogaczy, a szczególnie bankierów, którzy jawią się jako drapieżni oprawcy biedaków, chociaż przecież tych ostatnich nikt nie zmusza, żeby pożyczali pieniądze, jakich jeszcze sami nie zarobili. Tę nienawiść do tych ukrytych za murami swoich fortun umiejętnie wykorzystują zawsze demagodzy wszelkiej maści. To oni przecież są prawdziwymi wrogami DEMOKRACJI. Im nie jest do niczego potrzebna. Wręcz przeszkadza i nie dopuszcza do pełni władzy. W systemach rynkowych opartych na solidnych prawnych fundamentach fortun dorabiają się ludzie dbający o demokratyczne zasady. Bez tych zasad ani pieniądz nie byłby nic wart, ani nie istniały by gwarancje przetrwania fortun i możliwości przekazania ich potomstwu. Ósma Władza opływająca w dostatki i wygody życia jest w związku z tym magnesem dla najzdolniejszych i najsprytniejszych. Każdy odpowiednio zdeterminowany może przystąpić do jej elitarnego klubu, jeśli oprócz talentu i pracowitości będzie jeszcze miał trochę szczęścia. To wspaniały mechanizm postępu i rozwoju jakości społeczeństwa, jeśli oczywiście wszystkie mechanizmy kontrolne utrzyma na starannym poziomie. Mechanizmów kontrolnych strzeże Trzecia Władza, ale Ósma tak się specjalizuje w omijaniu prawa, że korzystając z jego zalet i darów jednocześnie wychodzi z siebie, żeby zwiększać zyski ponad prawem. Na przykład traci mnóstwo energii, żeby unikać płacenia podatków, chociaż egzekwuje wszystkie prawne możliwości, żeby ściągnąć należne jej środki od innych podmiotów. Banki, korporacje, wielkie firmy i potężni oligarchowie to wszystko działa tak samo i tymi samymi sposobami wpływa na decyzje rządów, parlamentów i, o zgrozo, sądów. Paradoks Ósmej Władzy i jej dwuznaczne działania są jej naturalnym sposobem funkcjonowania. Lud broni się przed wyzyskiem wszelkimi sposobami, ale ma ich coraz mniej, bo świat ewoluuje w kierunku miażdżącej przewagi garstki bogaczy nad rzeszami biedaków. Mamienie ich dobroczynnością, pomocą humanitarną, dopłatami do rolnictwa, czy wydobywania węgla zatacza coraz szersze kręgi, ale nie ma już takiej mocy jak kiedyś proste spełnianie żądania „chleba i igrzysk”. Edukacja i internet stały się potężną bronią w rękach ludu. Nie licząc kilku archaicznych systemów totalitarnej dyktatury, raczej jest mało prawdopodobne, żeby tę broń biedakom wydrzeć. Skończy się to jakąś kolejną krwawą rewolucją, kolejnym obrzydliwym dyktatorem i po jego nieuchronnym upadku powrotem do budowania DEMOKRACJI od nowa, bo jej idea jest nieśmiertelna, jak się wydaje. Być może złudzeniem jest, że w Unii Europejskiej i w USA zyskała ona trwały byt i można spać spokojnie, bo żadna zmowa władz zmierzająca do wypowiedzenia posłuszeństwa ludowi i obalenia DEMOKRACJI nie ma szans. Nawet jeśli to złudzenie i groźba upadku demokratycznej cywilizacji jest większa niż dekadę temu, to trzeba pamiętać, że to nie władza jest nieśmiertelna, tylko lud i on zawsze odrodzi się po każdej klęsce.

Dziewiąta Władza – Kobiety

Nie ma DEMOKRACJI, jeśli nie ma równouprawnienia wszelkich grup społecznych. Jest ich mnóstwo i być może większość z nich nie ma ambicji, żeby rządzić. Są zróżnicowane i różnokolorowe. Wymaganie, żeby każdej z nich oddać sprawiedliwość i dopuścić do decydowania o losach kraju, wydaje się niemożliwe do spełnienia, a często absurdalne w stosunku do reszty ludu. Przy całym szacunku do różnych ciekawych organizacji i zrzeszeń, trudno wymagać, żeby wszystkie miały wpływ na decyzje ustawodawcze, czy rozporządzenia rządu. Związek Wędkarski, Wioślarski, Myśliwski, Hodowców Drobiu, Rodzin Radia Maryja czy Kół Gospodyń Wiejskich nie mogą domagać się korygowania polityki państwa pod kątem ich najszlachetniejszych nawet potrzeb. Owszem, opiekować się nimi, dbać o respektowanie ich praw i równości jest obowiązkiem wszystkich władz, ale te liczne, drobne ugrupowania muszą znać swoje miejsce w strukturze DEMOKRACJI i pamiętać o proporcjach w jakich realizują swoje cele. Jest jednak grupa, która stanowi połowę ludu, a jej rola i możliwości decydowania o losach świata dopiero od stu lat zaczyna być traktowana poważnie. Może dlatego świat jest tak źle urządzony i wszystkie jego Władze są kalekie, jakby wykształcone zostały tylko z jedną ręką i jedną nogą. Emancypacja kobiet jest zjawiskiem w historii młodszym niż się to wydaje współczesnemu człowiekowi, którego już nie dziwi kobieta – generał, czy kobieta – premier. Owszem królowa pojawiała się czasami w dziejach, ale to był wynik drabiny dziedziczenia i bardzo rzadko zdarzała się prawdziwa władczyni jak Elżbieta I czy Katarzyna II. Inne królowe były sterowane przez mężczyzn i raczej nie miały własnego zdania. Kobiety zaprzęgnięte od prawieków do rodzenia dzieci, wychowywania ich i obsługiwania przy okazji ich ojców, były pozbawione praw, poważnego traktowania i przede wszystkim edukacji, bez której wpływ na losy świata jest utrudniony. Kiedy panowie zaczynali poważne rozmowy przy stole, kobiety były odsyłane do drugiego pokoju i mogły sobie plotkować i poświęcać się robótkom ręcznym, pod warunkiem, że nie musiały pozmywać po obiedzie, czy przewinąć maleństwa. Sufrażystki, które rozpoczynały walkę o równouprawnienie spotkały się z wyśmiewaniem męskim, a potem z narastającą wściekłością i w końcu z przemocą. Ta ostatnia jest wynikiem okropnej pozostałości ewolucyjnej po bytowaniu zwierzęcym, gdzie samiec osiągnął przewagę fizyczną. Wielkość samców, ciężar, grubość kości i siła ich mięśni odebrały samicom szansę na równoprawne budowanie świata i urządzanie go mądrzej, niż to przez wieki zrobili mężczyźni. Zapędzone od urodzenia do bycia własnością najpierw ojca a potem męża, kobiety ewoluowały wolniej niż decydujący o wszystkim panowie. Teraz, kiedy okazało się, że są tak samo zdolne i inteligentne coraz częściej konkurują z mężczyznami na różnych polach i często pokonują ich w dyscyplinach, które kiedyś były dla nich niedostępne. Są jeszcze kraje, gdzie kobieta nie ma prawa kierować autem, ale jednocześnie w takiej Anglii jest kobieca drużyna futbolu, która zgromadziła na Wembley rekordową ilość widzów. Kościół katolicki, jedna z najbardziej zatwardziałych w swoim konserwatyzmie instytucji, broni się przed udziałem kobiet w liturgii, ale już w zgromadzeniach protestanckich są kobiety w randze biskupa i jakoś Bóg nie grzmi. A może Bóg jest matką, a nie ojcem? To pytanie pojawia się w społecznych debatach. Dziewiąta Władza staje się coraz bardziej realną rzeczywistością i DEMOKRACJA nabiera dzięki temu pełnego sensu. A tak niedawno kobietom odmawiano praw wyborczych! Ile czasu musiało upłynąć od zebrań na ateńskiej Agorze, żeby „płeć piękna” przestała być znakiem przynależności do niższej warstwy Demosu, nie tak odległej od niewolników. Oczywiście, że nie brakowało pełnych hipokryzji słów o szacunku i uwielbieniu dla kobiet, słów jakże podobnych do obłudnego cmokania ich w rękę przez dyktatora, który potem wysyła przeciwko nim policję z metalowymi pałkami. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, żeby wyrugować z mentalności samców poczucie wyższości zakodowane w genach i utrzymywane w zakutych łbach przez kulturę budowaną tysiące lat. Wprowadzane odgórnie parytety w obsadzaniu stanowisk powoli to przełamują, ale chciałoby się wrzeszczeć: „Szybciej trochę! Podzielcie się władzą z kobietami zarozumiałe buce, bo inaczej nie zbudujemy prawdziwej i skutecznej DEMOKRACJI!”

Dziesiąta Władza – Mafia

Przed laty w Chicago nasi górale zazdroszcząc Włochom wpływów postanowili porządzić miastem jak oni. Przeszli ulicami włoskiej dzielnicy wielką gromadą wrzeszcząc: „wy mocie swojo Cosa Nostra i my tyz bedziemy mieli tako od dzisia, a bedzie się nazywać Naso Zec”. Poprzewracali kilka straganów, poturbowali parę osób i poszli uczcić to wydarzenie. Na drugi dzień w polskiej dzielnicy pojawiła się włoska ciężarówka. Na jednym z placów wyładowała duży blok cementu, z którego wystawały dłonie, stopy i głowa jednego z prowodyrów zapowiedzianej polskiej mafijnej organizacji. Ten pokaz wyższości technicznej i logistycznej zastopował naszych rodaków. Tym razem zorganizowanie mafii się nie udało, co nie znaczy, że nie potrafimy działać w tej dyscyplinie. Razem z rozwojem handlu i przemysłu a za nimi bankowości i finansów rozwinęliśmy, tak jak wszystkie cywilizowane kraje, świat organizacji przestępczych. Niestety DEMOKRACJA sprzyja temu rozwojowi. Konieczność przestrzegania prawa, działanie policji tylko w zgodzie z przepisami i prawami człowieka, bezradność pierwszych trzech władz wobec siły i środków finansowych gangsterów może nastrajać sceptycznie do demokratycznych zasad, ale trzeba pamiętać, że każda dyktatura totalitarna jest wielką organizacją przestępczą i jej rządy są nieporównanie bardziej bolesne i szkodliwe dla ludu, niż skomplikowana struktura DEMOKRACJI z jej koniecznością respektowania umów społecznych z Konstytucją na czele. To prawda, że powszechna inwigilacja, zakaz wiecowania, drukowania ulotek, posiadania broni i temu podobne, sprawiały wrażenie spokoju i bezpieczeństwa. Już sama nazwa „służba bezpieczeństwa” sugeruje takie pozytywne działania, chociaż ta służba z bezpieczeństwem obywateli niewiele ma wspólnego. W DEMOKRACJI władza mafijna ma czasami ogromny wpływ na całą resztę władz. To cena, jaką lud płaci za wszystkie dobra tego niedoskonałego, ale wciąż najlepszego systemu społecznego, w jakim mamy szczęście tu, w zachodniej cywilizacji spędzać życie. Ta Dziesiąta Władza, jeśli się ją omija jak gniazdo szerszeni, nie jest dla przeciętnego obywatela tak groźna, jak wspomniana „bezpieka” w ustroju totalitarnym. Mafia prowadzi swoje interesy w ukryciu i skupiona jest na grabieniu raczej Dziewiątej Władzy niż ludu. Jest to jakaś forma współczesnej wersji Janosika, czy Robin Hooda. Najbardziej negatywna strona jej działania to korumpowanie wszystkich władz i policji, co niszczy i tak kruchą tkankę DEMOKRACJI i kosztuje wiele wysiłku zastępy porządnych ludzi różnych profesji w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Mafia i falująca koniunktura jej wpływu na społeczeństwo jest rodzajem choroby demokratycznego ustroju przeniesionej z innych ustrojów zbudowanych na przemocy i zabijaniu. To jedyna władza w DEMOKRACJI, która nie udaje, że działa zgodnie z prawem i dlatego w miarę łatwo z nią walczyć, jeśli tylko jest się odpowiednio zdeterminowanym i nie ulega się pokusie korupcyjnej ani zastraszaniu. W tym sensie może problematyczne jest dołączenie przeze mnie mafii do listy władz w demokratycznym państwie, ale jednak widzimy, że często dochodzi do podejmowania decyzji dyktowanych przez nią innym władzom z tej listy. Kłopot polega na tym, że mafia nie tylko korumpuje i zastrasza polityków, sędziów i policjantów. Jej powiązania ze służbami specjalnymi, czyli tymi instytucjami, które w DEMOKRACJI zastąpiły wszechwładną „bezpiekę” są szalenie trudne do wykrycia i zlikwidowania tych macek wrastających w najważniejsze dla stabilności państwa organy. Jest jak przerzuty raka, które nie nadają się do operacyjnego leczenia, tylko muszą być poddane chemioterapii zatruwającej cały organizm. Ale przecież i z takiego raka wielu pacjentów wychodzi cało. Tak też dzieje się z DEMOKRACJĄ i jej zdrowiem, istniejącym jako zjawisko w permanentnym kryzysie, zarówno w życiu człowieka jak i w życiu całego ludu. Ale najgorzej jest, kiedy inne władze pozazdroszczą mafii skuteczności, jak to stało się w Chicago, i przejmą jej zasady działania, cele oraz odrzucenie wszelkiej przyzwoitości. Jeśli Druga, Szósta i Siódma Władza upodobnią się do Dziesiątej, to będzie to śmierć DEMOKRACJI i czekanie na jej zmartwychwstanie potrwać może kilka pokoleń.

Jedenasta Władza – Naukowcy

To by dopiero była władza, gdyby się jej słuchano! Co prawda, naukowiec naukowcowi nierówny. Żadne tytuły, doktoraty, profesury i ilość publikacji nie ustalą, kto tak naprawdę jest mądry, a kto tylko udaje i korzysta z koniunktury politycznej. W sumie ogół i potem historia potrafią oddzielić ziarno od plew, ale też nie zawsze, więc jak tu zgodzić się, żeby rządzili nami mędrcy bez kontroli? Jak ich kontrolować, kiedy kłócą się między sobą, a wszyscy są mądrzejsi od naszej reszty? Co ma być puntem odniesienia w stosunku do ich wykładów, złotych myśli, czy nadzwyczajnie ozdobnej gadki -szmatki? Ano, weryfikacja jest prosta – PRAWDA jest punktem odniesienia. Ale wielu zawoła, że nie ma prawdy obiektywnej, tylko są post-prawdy i niby-prawdy itd.itp. Otóż tak się składa, że naukowcy w ogromnej większości żyją z prawdy, czczą jej potęgę i poświęcają całą swoją energię na jej studiowanie. Ona istnieje w świecie doświadczalnym, w materii poddawanej przemianom i badaniom, w kosmosie nieogarnionym i w atomach, o których już Demokryt wiedział, że muszą istnieć, bo inaczej nic by się w otaczającym nas bycie nie zgadzało. Naukowe podejście do tego bytu, racjonalne prawa i wnioskowanie, matematyka i logika dają nam niezliczone narzędzia, żeby PRAWDĘ poznawać, uczyć się jej istnienia i odróżniać ją od kłamstw, bredni, bajek, fejków i innych śmieci wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu tysięcy lat jej istnienia. W różnych DEMOKRACJACH naukowcy różnie są traktowani, ale im bardziej się ich lekceważy i unika, tym demokratyczne zasady są słabsze i tym gorzej taka społeczność się rozwija. W USA środowiska akademickie, uniwersytety i pojedyncze autorytety stanowią rzeczywiście Jedenastą Władzę. Ich opinie liczą się na wszystkich szczeblach państwowej machiny. Po ich rady zwracają się wszyscy od prezydenta i senatorów po sędziów i nauczycieli. Często się z tymi opiniami i radami nie zgadzają i robią swoje. Dlatego nawet tam nie wszystko przebiega logicznie i skutecznie. Ale są kraje, gdzie Jedenastą Władzę się lekceważy, znieważa i nasyła się na nią zarządzających jej zasobami debili i bufonów, którzy każdego naukowca traktują jak wroga. Są kraje, gdzie Piąta Władza, czyli Kościół prowadzi z Jedenastą wojnę na śmierć i życie, bo racjonalne myślenie i analiza obiektywnych faktów zawsze w końcu podważa „prawdy objawione” i wszystkie brednie o stworzeniu kobiety z żebra, czy jej dzieworództwie. Fizyka, chemia i biologia w swoich nieubłaganych prawach, odkrywanych z mozołem przez pokolenia pracowitych i utalentowanych naukowców, wyjaśniają powstanie i budowę świata inaczej niż święte księgi. A i same te księgi badane przez lingwistykę, archeologię, grafologię i historię odkrywają przed naukowcami swoje prawdziwe życie i genezę. To jest dla Piątej Władzy zabójcze, bo to przecież kapłani są powołani do tego, żeby wszystko prostaczkom wyjaśniać. To nie szkodzi, że przeważnie są ciemni jak przysłowiowa tabaka w rogu. Nieliczni prawdziwi naukowcy w ich szeregach żyją na marginesie Kościoła i w zasadzie tylko mu przeszkadzają. Chyba że któryś z nich zostanie papieżem, wtedy jego nauki są święte. Ich merytoryczna wartość mniej jest ważna i nie podlega krytycznym analizom jak inne naukowe dokonania. Tak jak nie podlegają krytycznym analizom naukowe osiągnięcia ważnych polityków z klasykiem językoznawstwa Stalinem, jako komicznym przykładem pretensjonalności w nauce, jakiej nie brakuje, bo cierpliwy papier zniesie przecież wszystko, także moje dywagacje o dwunastu władzach DEMOKRACJI. Ale moje słowa nie pretendują do tekstu naukowego i są wydane na pastwę bezlitosnych komentarzy. Ludzie nauki wiedzą, że każde odkrycie, teza, projekt, idea – muszą być poddane krytyce, bo wiedza jest w swojej istocie dobrem demokratycznym i żadne sakrum nie może ograniczyć prawa do wątpienia, weryfikowania i tworzenia antytez. Wielka triada Hegla tego wymaga od osobników myślących, by nie uznawali niczego za oczywistą oczywistość, dopóki się nie sprawdzi każdej tezy przez jej zaprzeczenie i dopiero wtedy można próbować tworzyć syntezę i przekonanie, że głosi ona niepodważalną prawdę jak „2+2=4” albo „E=mc2”. Od osobników myślących wymagany jest również szacunek wobec nauki i jej robotników, bo tylko dzięki nim nie błądzimy w ciemnościach i nie pozwalamy, by DEMOKRACJĘ wymagającą światła i prawdy ktoś zastąpił ustrojem istniejącym dzięki głupocie i kołtuństwu. Temu służy Jedenasta Władza.

Dwunasta Władza – Opozycja

Jest pozbawioną decyzji częścią Pierwszej Władzy, ale bez jej udziału w Parlamentach nie ma prawdziwej DEMOKRACJI, która im doskonalsza, tym wpływ opozycji na uchwalanie prawa powinien być bardziej zagwarantowany. Im DEMOKRACJA słabsza i zdominowana przez jedną partię, tym mniej opozycja ma do gadania, a często bywa, że wyłącza się jej mikrofon. Zdarza się też, że się ją zastrasza, przekupuje, aresztuje i likwiduje. To już oczywiście znaczy, że nastał jakiś inny ustrój, który nas w tych rozważaniach nie interesuje. Opozycja bywa różna. Zwykle jest podzielona i traci więcej energii na walki we własnym gronie i lansowanie za wszelką cenę któregoś ze swoich przywódców, na tego jednego, który miałby poprowadzić opozycję do przyszłego zwycięstwa w kolejnych wyborach. Rozdmuchane ego większości polityków utrudnia zgodę i szanse na wynegocjowanie wspólnego stanowiska. Wielu z nich wykorzystuje mównicę sejmową, media i wiece na zdobywanie popularności i głosów wyborców kosztem swoich deprecjonowanych kolegów, albo przeciwników. Te haniebne praktyki szkodzą dobru ogólnemu i dlatego kraje, gdzie tradycyjnie istnieją dwie partie, urządzone są lepiej. Tam, gdzie partii jest więcej straszy się lud groźbą „duopolu” bez wdawania się w konkretne wady i zalety takiego systemu. A to przecież „duopol” odzwierciedla prawo heglowskiej triady, gdzie w sporze tezy z antytezą powstaje dopiero wartościowa synteza. Dyskusja konserwatystów z demokratami, czy liberałami, spór „prawicy” z „lewicą” jest dla parlamentaryzmu zdrowszy niż kłótnie różnych ugrupowań i tworzenie wciąż nowych koalicji, które z trudem wykuwają jakieś wspólne idee, a cóż dopiero gdy przyjdzie przeciwstawiać je rządzącym. Tak, czy inaczej bycie w opozycji dla polityka znaczy patrzeć krytycznie na działania rządzącej większości. Musi być czujny i nieprzekupny. Musi mieć swój program funkcjonowania państwa i wierzyć, że jest on lepszy od istniejącego obecnie. Musi być odważny i aktywny. Poseł partii rządzącej może sobie spokojnie drzemać w parlamentarnych ławach i tylko podnosić rękę w chwili głosowania, popierając propozycję swojej większości. Opozycjonista nie może się zagapić, jak to nieraz się zdarza, i pozwolić, żeby uchwalano niewłaściwe jego zdaniem ustawy. Ma żądać udostępnienia mu mównicy i grzmieć w obronie swoich racji, żeby lud go usłyszał i zrozumiał, o co mu chodzi. Taki krytyczny parlamentarzysta jest bezcenny, bo dzięki niemu może się udać poprawienie jakiegoś błędu, który niedbała większość chce wcielić w życie prawne. Przeważnie mu się to nie udaje i jest jak Syzyf wtaczający głaz na szczyt i potem patrzący bezradnie, jak jego wysiłek obraca się wniwecz. Ale tak musi być, bo nie jest najważniejsza jego doraźna interwencja, tylko zwrócenie na nią uwagi przyszłego wyborcy i doprowadzenie w ten sposób do zmiany władzy w parlamencie po uczciwych i demokratycznych wyborach. Doskonalenie się państwa to mozolna praca wielu pokoleń. Łatwo popsuć to, co się udało zbudować. Ale nawet posuwając się powoli, dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, jednak idziemy naprzód w stronę prawdziwej DEMOKRACJI. Desperacka działalność Dwunastej Władzy, która niby żadnej władzy nie ma, jest bodźcem niezbędnym w tym skomplikowanym procesie. Jej „gabinet cieni” nie rządzi jak ten prawdziwy, ale jest zapowiedzią rządów, które realnie mogą nastąpić. Dlatego nie radziłbym tych „cieni” lekceważyć.

Trzynasta Władza – Artyści

Z jednej strony słyszę chichot Ciemnogrodu: „Jaka to władza? Pajace do wynajęcia!” Z drugiej słyszę słowa wieszcza Adama: „Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza! Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze, zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza, i tworzy deszcz rodzajny lub gromy i burze.” Wychował mnie Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz ale też Gombrowicz, Herbert i Tokarczuk. Zawdzięczam im połowę swojej tożsamości, mentalności i rozumienia świata. A takich jak ja, są tysiące w każdym pokoleniu. Więc może jednak ta władza ma na suwerena największy wpływ? Nie tylko na takiego, co czyta. Również ten, co tylko wychował się w kinie i rosło mu serce razem z filmami Wajdy i Holland, ten co płakał razem z Jandą i Radziwiłowiczem, śmiał się z Gajosem i Sewerynem zawdzięcza tym artystom swoją duszę. I ten, dla którego istniała tylko muzyka od Chopina do Pendereckiego, i ten, co kocha tylko piosenki Młynarskiego i Kaczmarskiego, który obalał mury nie mniej skutecznie od Wałęsy – wszyscy ci wrażliwi i rozumiejący głos artystów ludzie wiedzą, że sztuka pod różnymi postaciami sprawuje rząd dusz nie mniejszy niż Kościół, a z pewnością większy niż politycy, których wpływ jest doraźny i zawsze zespolony z ich własnymi korzyściami. Artyści wielkich korzyści nie odnoszą. Im wierniejsi w głoszeniu prawdy tym zwykle biedniejsi. Nasz największy poeta, który jak nikt zasługiwał na wszystkie nagrody, z tą noblowską włącznie, umierał w niedostatku i samotności. A jego przesłanie Pana Cogito wielu z nas nosi wyryte w sercu na zawsze: „Idź dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu, po złote runo nicości, twoją ostatnią nagrodę. Idź wyprostowany, wśród tych, co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch. Ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo. Bądź odważny, gdy rozum zawodzi. Bądź odważny. W ostatecznym rachunku jedynie to się liczy. A Gniew twój bezsilny, niech będzie jak morze, ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych…” Każdy, kto przejął się tym przesłaniem, wie jaką wartością jest DEMOKRACJA, wie na kogo głosować, od kogo trzymać się z daleka. Wie kto łajdak, a kto porządny człowiek. Wie, jakich książek dalej szukać i odróżnia kłamstwa od prawdy. Wie, kto jest artystą prawdziwym, a kto tylko oszukuje. Jeśli wychowali nas ci prawdziwi, będziemy raczej dbać o dobro, niż szerzyć zło. I tak oto Trzynasta Władza staje się tą najpierwszą, jeśli tylko starcza nam cierpliwości i pracowitości, żeby zdobyć bezcenny kapitał, jakim jest samodzielność myślenia i osądzania wartości. A najważniejszą nauką, jaką przekazują nam artyści jest ta, że człowiek urodził się wolny i wolność jest jego największym skarbem, którego nie może stracić, bo wtedy przestaje być człowiekiem, lecz staje się częścią stada przepędzanego to tu, to tam, w końcu dążącego do samozagłady ku satysfakcji nikczemnych pasterzy, którym zaufaliśmy bez namysłu. Wolność pozwala zarządzać wszystkim władzom w odpowiednich dla nich dziedzinach, ale nie pozwala zarządzać nikomu naszym własnym życiem osobistym, naszymi uczuciami, wiarą i nadzieją na lepszy świat. Trzynasta Władza jest jedyną, która tę wolność wychwala, chroni ją w nas i nie potrzebuje jej zawłaszczyć, żeby rządzić. Oddajemy się jej dobrowolnie na fali naszych wzruszeń i skojarzeń z własnymi przeżyciami. Najwięksi z artystów pomagają nam osiągnąć Katharsis, czyli oczyszczenie ducha i umysłu z nagromadzonych cierpień i lęków. Ciekawe, że wobec takiej siły i zbawiennego działania, każda inna władza próbuję tę Trzynastą ośmieszyć, zdeprecjonować, osłabić jej wpływ i nie pozwalać, by stała się najważniejszą. Ale na szczęście DEMOKRACJA dba o nią, bo sztuka jest jej „solą ziemi czarnej”, nawet jeśli to tylko słona łza uroniona sporadycznie.

 

 

 

Autor zdjęcia: João Marcelo Martins

 

To wojna o skutkach globalnych :)

Chociaż największą cenę za szaleństwo Władimira Putina płacą Ukraińcy, już dziś wiadomo, że wojna za naszą wschodnią granicą będzie miała konsekwencje nie tylko dla zaangażowanych stron, nie tylko dla naszego regionu czy Europy w ogóle. To wojna o skutkach globalnych. Nasz świat się zmienia. Kończy się etap intensywnej, nieskrępowanej globalizacji. A wojna w Ukrainie zapewne ten proces przyspieszy.

Kryzys w Rosji

Krótko po wystrzeleniu pierwszych rakiet na ukraińskie miasta setki zachodnich firm ogłosiło zawieszenie działalności w Rosji lub całkowite wycofanie się z tego kraju. Niekiedy z powodu nałożonych sankcji, ale także pod wpływem presji konsumentów. Z kolei sankcje finansowe nałożone przez państwa szeroko rozumianego Zachodu odcięły Kreml od rezerw walutowych i doprowadziły do załamania kursu rubla.Wyłączeni z systemu płatności bezgotówkowych Rosjanie ruszyli do bankomatów, w których zabrakło gotówki, i do sklepów, w których po kilku tygodniach wojny zaczęło brakować towarów. Inni – często młodzi i dobrze wykształceni – wybrali emigrację.

Jako że państwa europejskie zamknęły przestrzeń powietrzną dla rosyjskich samolotów, uciekinierzy pojechali na południe. Władze Armenii informowały o 80 tys. Rosjan, którzy przekroczyli granicę w ciągu pierwszych trzech tygodni wojny. Według burmistrza gruzińskiego Tbilisi tylko do jego miasta przyjechało w tym samym czasie 25 tys. Rosjan. Inne kierunki migracji to, między innymi, Turcja oraz kraje środkowej Azji.

Ten „drenaż mózgów” będzie miał także negatywne skutki dla rosyjskiej gospodarki, którą czeka poważna recesja. Rosyjski PKB może się skurczyć o nawet kilkanaście procent. I niewiele wskazuje na to, by Rosjanie mogli swoje położenie szybko zmienić. Zachodnie agencje wywiadowcze informowały o rosyjskich stratach sięgających nawet tysiąca żołnierzy dziennie (rannych lub zabitych). Do tego dochodzą wiadomości o kłopotach z zaopatrzeniem armii, niedoborach jedzenia, fatalnym przeszkoleniu i morale rosyjskich żołnierzy. Rzut oka na mapę Ukrainy pokazuje, że mimo barbarzyństwa najeźdźców nie udało im się zdobyć nawet miast położonych tuż przy granicy.

Jeśli plan maksimum Władimira Putina zakładał podbicie wschodniej Ukrainy, podział kraju i zainstalowanie w Kijowie nowych, podległych Moskwie władz, to miesiąc po inwazji rosyjski prezydent jest całe lata świetlne od jego realizacji. Nawet gdyby udało mu się zająć „tylko” południową i wschodnią część kraju, władze w Kijowie nie pogodzą się z utratą terytorium. Utrzymanie zajętych terenów będzie wiązało się dla Rosji z dodatkowymi, ogromnymi kosztami.

Kto zyska, kto straci?

Odizolowane od świata zachodniego władze na Kremlu mogą szukać pomocy w Pekinie. Czy ją dostaną? Nie brakuje głosów, że wybuch wojny szkodzi także Chinom. Wyższe ceny ropy czy gazu mają charakter globalny – więcej zapłaci więc nie tylko Zachód, ale i Chiny.

Wzrost cen nie ograniczy się wyłącznie do surowców. Według danych zebranych w magazynie „The Atlantic” przed wybuchem wojny Rosja i Ukraina odpowiadały łącznie za około 30 proc. globalnego eksportu pszenicy, 20 proc. kukurydzy i 80 proc. oleju słonecznikowego. Zrujnowanie ukraińskiej gospodarki będzie miało wpływ na ceny żywności. Tym bardziej, że oba państwa są także ważnymi producentami stosowanych w rolnictwie nawozów. Nie wiemy, jak znaczące i jak trwałe będą skoki cen zbóż, ale z historii wiemy, jakie mogą być ich konsekwencje polityczne – droższy chleb w niejednym miejscu na świecie może wypchnąć ludzi na ulice. To również nie leży w interesie Chin.

Podobnie jak zdecydowana i solidarna odpowiedź Zachodu na rosyjską agresję. Widząc tempo, w jakim – rzekomo słabe i niezdolne do działania – liberalne demokracje paraliżują rosyjską „fortecę gospodarczą”, którą próbował zbudować Putin, władze w Pekinie z pewnością zastanowią się, czy zapowiadana przez nie próba podbicia Tajwanu to rozsądny krok. Zachodnie sankcje odcięły Putinowi dostęp do mniej więcej 2/3 z ponad 600 miliardów dolarów rezerw finansowych. Wartość chińskich rezerw w obcych walutach przekraczała w 2021 roku 3 biliony dolarów.

Rosja wasalem Chin?

Ale najpoważniejsze zagrożenie dla Pekinu wynika z załamania dotychczasowego modelu globalizacji. To przecież dzięki ogromnym zagranicznym inwestycjom, dzięki transferom maszyn i technologii możliwe było wyciągnięcie z biedy setek milionów Chińczyków. Władze w Pekinie lubią krytykować porządek światowy stworzony przez Stany Zjednoczone po II wojnie światowej, ale są tego porządku potężnym beneficjentem.

Czy bliższa współpraca z Rosją może wynagrodzić Pekinowi pogorszenie relacji z Zachodem? Do pewnego stopnia. Zdesperowany Putin będzie zmuszony sprzedawać gaz i ropę po zaniżonych cenach, tucząc tym samym chińską gospodarkę. Do tego jednak potrzeba odpowiedniej infrastruktury przesyłowej, a jej zbudowanie wymaga czasu. Poza tym, czy rosyjski prezydent naprawdę chce przejść do historii jako ten, który z wielkiej Rosji uczynił wasala Pekinu? I czy chcą tego Rosjanie? Jeszcze 30 lat temu gospodarki obu krajów były podobnej wielkości. Dziś chiński PKB jest mniej więcej 10-krotnie wyższy od rosyjskiego. Stosunek liczby ludności wygląda podobnie, a na armię Chińczycy wydają ponad 3-krotnie więcej od Rosjan. Nietrudno się domyślić, kto w takim układzie byłby stroną dominującą.

Z dużą dozą sceptycyzmu podchodzę też do opinii jakoby bogata w surowce Rosja była „skazana” na owocną współpracę z potrzebującymi tych surowców Chinami. O jakości relacji decydują nie tylko interesy, lecz także wynikające z historycznych doświadczeń emocje. Dość przypomnieć, że relacje pomiędzy dwoma największymi komunistycznymi państwami świata – ZSRR i ChRL – załamały się już pod koniec lat 50. XX wieku, w 1969 r. doszło do regularnych walk na granicy, a dekadę później Pekin gospodarczo otworzył się na Zachód. Rosja i Chiny nie są na siebie skazane.

Zbliżenie tych dwóch krajów nie byłoby także korzystne z naszego punktu widzenia. Jeśli istotnie wchodzimy w epokę nowej zimnej wojny, to w interesie Polski leży, by uskok cywilizacyjny pomiędzy dwoma blokami przebiegał jak najdalej od naszych granic. Trudno sobie wyobrazić, by Rosja stała się w najbliższym czasie państwem demokratycznym. Może jednak stać się państwem bardziej przewidywalnym, zdolnym do normalizacji stosunków z sąsiadami i Zachodem. Leży to również w interesie tych wszystkich Rosjan, którzy dziś stoją w kolejkach do pustych półek, uciekają za granicę lub giną na wojnie.

Ale nowe otwarcie będzie możliwe tylko pod jednym warunkiem – zmiany władzy na Kremlu.

 

Autor zdjęcia: Paul G

Niedocenianie siły Zachodu to wielki błąd Putina :)

Otaczająca nas narracja o kryzysie struktur zachodnich to wielki strategiczny błąd poznawczy obecny w głowach wielu intelektualistów i strategów w europejskich stolicach. Błąd który być może właśnie doprowadza Władimira Putina do tragicznego w skutkach dla Rosji błędu. Mylenie przejściowych problemów z oceną strategicznego potencjału może doprowadzić do taktycznych sukcesów jak zajęcie wschodniej Ukrainy ale jednocześnie do długofalowej strategicznej tragicznej porażki Rosji.

Globalna hegemonia USA dobiegła końca. Trzeba jednak pamiętać, że trwała niezwykle krótko. Przez jakieś dwadzieścia lat od upadku ZSRR. Dynamiczny wzrost siły Chin, możliwy dzięki wprowadzeniu tam modelu gospodarki kapitalistycznej, ale też rozwój innych graczy sprawia że wracamy do znanego z historii i dominującego raczej stanu w którym żyjemy w świecie wielobiegunowym. USA przystępując zarówno do pierwszej jak i drugiej wojny światowej nie były jednym globalnym hegemonem. Do obu trudnych konfliktów Waszyngton jednak przystąpił, z obu wojen USA wychodziły wzmocnione swoją siłą i światowym prestiżem. Do obu wojen Waszyngton nie przystępował w pierwszej ich fazie ale w decydującym momencie, kiedy oznaczało to możliwość przechylenia szali zwycięstwa i klęskę głównego wroga. Niezależnie od lepszego czy gorszego chwilowego przywództwa, Stany Zjednoczone Ameryki nie są społeczeństwem pacyfistycznym, konsekwentnie od dziesięcioleci Stany wykazują wręcz niezwykłą jak dla demokracji wolę prowadzenia działań militarnych. Blamaż wizerunkowy ze sposobem wycofania wojsk amerykańskich z Afganistanu, może dawać różnych watażkom i autokratom iluzję schyłku USA. Nie usprawiedliwiając fatalnego sposobu wycofania wojska z Kabulu przez Bidena, trzeba stwierdzić że brak zaangażowania w Afganistanie zwiększa możliwości zaangażowania sił USA w innych rejonach świata. USA nie ma faktycznych interesów w Afganistanie, poza brakiem eksportu terroryzmu, ma natomiast głębokie interesy gospodarcze w Europie.

Potencjał gospodarczy USA oraz Rosji jest zupełnie nieporównywalny. Waszyngton jest dziś o wiele silniejszy militarnie niż Rosja, a w razie ostrego wyścigu zbrojeń oraz wojny gospodarczej jest oczywiste że znacząco swoją przewagę nad Rosją powiększy. Żołnierze USA nie wylądują na zachodniej Ukrainie w I połowie 2022 roku ale jeśli Putin przekroczy rubikon otwartego konfliktu militarnego między państwami w Europie, Waszyngton z pewnością powróci do swoich działań z okresu lat zimnej wojny wobec Moskwy, a Europa powróci na czołowe miejsce zaangażowania Ameryki.

Nic również nie popchnie pacyficznie nastawianych krajów Unii Europejskiej do zbrojeń i budowania wspólnej armii, niż oczywiste egzystencjalne militarne zagrożenie, które stanie się oczywiste w przypadku wojny rosyjsko – ukraińskiej. Pacyfizm kończy się wtedy, gdy ktoś może zbombardować Twój dom. Bartosz Węglarczyk słusznie zauważa: „Europa wydaje dużo, dużo więcej na wojsko niż Rosja. Problem w tym, że każdy kraj wydaje te pieniądze na własne cele, na własne priorytety, nie tylko wojskowe, lecz także cywilne (…). Europa ma więcej żołnierzy niż Rosja. Ma też więcej samolotów, armat, rakiet, okrętów, w tym lotniskowców, transporterów opancerzonych, moździerzy, karabinów, a także m.in. kuchni polowych.”[1] Dziś ten potencjał jest nieskoordynowany i rozbity na dziesiątki państw narodowych. Zbudowanie z tych sił prawdziwej europejskiej armii z powodu egoistycznych interesów poszczególnych państw w czasie pokoju jest w zasadzie niemożliwe. Rosja może czuć się militarnie bezpieczna. Jednak w przypadku agresji zagrażającej Europie egzystencjalnie europejska armia zostanie powołana, skrajna sytuacja po prostu to wymusi. Zostanie przyspieszona również integracja europejska. Putin sam militarną agresją umożliwi to czego najbardziej się boi, czego organizacja w czasach pokoju i braku zagrożeń zewnętrznych jest tak trudna. Biorąc pod uwagę różnicę potencjałów gospodarczych w ciągu kilku lat Rosja nie miałaby żadnych szans w konwencjonalnym starciu z armią europejską wspieraną przez Stany Zjednoczone. A konflikt nuklearny zakończy się unicestwieniem obu walczących stron.

Izolowana od rynków Rosja nie jest w stanie gospodarczo rywalizować z krajami Zachodu. Jej przestarzała, oparta na surowcach gospodarka będzie traciła na znaczeniu wraz z pewną już transformacją energetyczną Europy i oparciem jej na źródłach odnawialnych oraz atomie. Niezależnie od możliwej wojny gospodarczej dla Rosji jedynym ratunkiem jest gwałtowna transformacja gospodarcza, którą musi przeprowadzić w ciągu 20 lat. Dramat Moskwy polega na tym, że jej przeprowadzenie pod rządami obecnego reżimu, w obliczu agresywnych działań wobec świata i rosnącego zamknięcia, po prostu nie jest możliwa. Chiny od czasów Denga budują swoją pozycję na zupełnie innej strategii.

Władimir Putin wydaje się też zupełnie nie rozumieć charakteru kluczowego konfliktu następnych dekad czyli rywalizacji Chiny – USA. Chiny budują swoją potęgę w zupełnie inny sposób niż inne agresywne reżimy autorytarne. Wynika to z tradycyjnej strategicznej myśli chińskiej sięgającej jeszcze czasów konfucjańskich i nadal kluczowej w rozumieniu świata przez chińskich komunistycznych oficjeli. Przede wszystkim strategia chińska zakłada, że nigdy nie należy wyruszać na otwartą wojnę, którą można przegrać. Należy budować własną potęgę. Dlatego w dających się przewidzieć latach dopóki Chiny nie osiągną decydującej przewagi nie dojdzie do otwartego militarnego konfliktu z USA oraz całym łańcuchem sojuszników Waszyngtonu otaczających Chiny. To zbyt ryzykowne. Chiny będą dążyć do dominacji technologicznej, Chiny będą dążyć do przejmowania kluczowych zasobów i firm w różnych rejonach świata, Chiny będą dążyć do wywoływania konfliktów między swoimi potencjalnymi przeciwnikami. Głęboki konflikt militarny na linii Zachód – Moskwa oczywiście leży w interesie Chin i możliwe że będzie nieformalnie podsycany. Skierowanie uwagi Stanów z rywalizacji na nowych kluczowych polach technologicznych na tradycyjny militarny konflikt w Europie, dalsza możliwość penetrowania i uzależniania finansowego Europy, która potrzebowałaby funduszy na zbrojenia, w końcu dalekosiężny finał takiego konfliktu, którym zapewne byłby w taki czy inny sposób upadek sąsiadującej z Chinami Rosji zarządzanej przez Putina i jego ekipę – to wszystko dawałoby Pekinowi wiele szans na działanie i wzmacnianie swojej strategicznej pozycji.

Zasadnicze pytanie brzmi więc dziś czy Władimir Putin jest w stanie jeszcze myśleć strategicznie i działać w interesie Rosji. Czy podejmie działania których efektem będzie długofalowa porażka Moskwy i jej zwasalizowanie przez Chiny. A przy okazji dramat wielu mieszkańców Europy Środkowo – Wschodniej.

[1] https://wiadomosci.onet.pl/opinie/weglarczyk-albo-zbudujemy-stany-zjednoczone-europy-albo-europy-nie-bedzie/2628zy4

Za tym co dzieje się na białoruskiej granicy stoi Łukaszenka – rozmowa z dr hab. Michałem Słowikowskim :)

Magda Melnyk: W Polsce dużo ostatnio mówimy na temat sytuacji na granicy polsko-białoruskiej. Sporo miejsca w debacie publicznej zajmuje ocena polskiego rządu i jego reakcji na te zdarzenia. Niewiele mówi się natomiast o tym, co dzieje się po drugiej stronie granicy. W jaki sposób rząd białoruski jest zaangażowany w to, że imigranci pojawiają się na granicy. Czy Łukaszenka ma w tej kwestii poparcie Rosji?

Michał Słowikowski: Od samego początku w przedsięwzięcie to zaangażowany był sam Łukaszenka i osoby bezpośrednio z nim związane. Cały ten nielegalny proceder zaczął się od korzystania z usług narodowego przewoźnika Belavia i nieprzypadkowo UE proponuje, by kolejny pakiet sankcji wobec reżimu Łukaszenki rozpocząć właśnie od niego. Różne źródła – mniej lub bardziej oficjalne – potwierdzają, że chodzi o określone kwoty. Niemcy mówią o 4 tys. euro czy dolarów, natomiast specjaliści rosyjscy mówią, że to kosztuje zdecydowanie mniej, że w grę wchodzi tylko kwestia biletu lotniczego. Nie jest możliwe pojawienie się w strefie przygranicznej osób, które chciałyby przekroczyć tę granicę – przeciętny obywatel Białorusi nie może ot tak pojawić się w strefie przygranicznej. Druga kwestia jest taka, że istnieje wiele nagrań filmowych, pokazujących że białoruskie służby pograniczne ułatwiają im znalezienie się przy bezpośredniej granicy Polski, Litwy i Łotwy. Uchodźcy z państw Bliskiego i Środkowego Wschodu mówią o tym, że są im podawane różnego rodzaju środki psychotropowe, które mają jakoby umożliwiać sprawniejsze przekroczenie granicy. Po stronie polskiej również istnieją tego świadectwa. Nie jest możliwe, aby cały ten zorganizowany proceder, o takiej skali, wydarzył się na Białorusi bez wiedzy Łukaszenki. Nie ma wątpliwości, że za wszystkim tym stoi właśnie on, a działania te mają na celu uzyskanie określonych korzyści.

Magda Melnyk: Korzyści finansowych?

Michał Słowikowski: Myślę, że pieniądze nie odgrywają w tym przypadku aż tak istotnej roli.  Łukaszenka i reżim mają inne problemy związane z sankcjami, których moc oddziaływania powoli się rozkręca i dotyczy to wielu firm państwowych, które borykają się z różnymi problemami. Problemem jest na przykład Biełaruśkalij – jeden z trzech światowych producentów nawozów potasowych – czy Kłajpeda na Litwie i fakt, że ten kanał transportowy będzie zamknięty. To są wymierne straty i problem dla reżimu Łukaszenki. Chodzi więc raczej o coś, co swego czasu Rosja wypróbowała w odniesieniu do Finlandii, ponieważ to, co dzieje się na granicy Białorusi i państw bałtyckich z nią sąsiadujących, Rosjanie wcześniej testowali na granicy fińskiej. Kiedy Finowie zdecydowali, że zaczną współpracować z Rosjanami, to napływ migrantów się skończył. Co chce osiągnąć Łukaszenka? Chce, aby ktoś usiadł z nim do rozmowy. To mechanizm przełamania kryzysu legitymacji, ponieważ państwa członkowskie UE nie uznają Łukaszenki za prezydenta Białorusi i – tu pojawia się jeszcze jeden problem – ponieważ w ramach kolejnego, piątego pakietu sankcji, sankcjami bezpośrednimi może zostać dotknięty białoruski minister spraw zagranicznych, a wówczas sytuacja jeszcze bardziej się skomplikuje. Innymi słowy: to wy macie problem, to wy macie kryzys, zacznijcie ze mną rozmawiać i być może problem się rozwiąże. A problem może się rozwiązać, ponieważ białoruskie służby jeśli uważają, że coś jest nie w porządku, to pakują na przykład grupę Irakijczyków do samolotu i odsyłają do Iraku. W dużej mierze są to bowiem młodzi mężczyźni, którym rząd białoruski wydaje wizy studenckie i w ten sposób trafiają na Białoruś. Oczywiście nie są to tylko Irakijczycy, bo są tam przedstawiciele innych grup narodowościowych z Bliskiego i Środkowego Wschodu, którzy szukają lepszego losu. Fale migracji z tamtego regionu zawsze mają wzrost wiosną i jesienią. Szlak przez Białoruś, w porównaniu ze szlakiem przez Morze Śródziemne, jest relatywnie prosty, łatwy i bezpieczny.

Magda Melnyk: Z drugiej strony ludzie nie są świadomi tego, co ich czeka.

Michał Słowikowski: Tak, sugerują się tym, że to Europa. Są zdziwieni, że wszystko nie wygląda tak, jak im się wydaje. Z jednej strony jest to naiwność, z drugiej – próba polepszenia swojego losu. Dla wielu osób z tamtego regionu Francja czy Niemcy okazały się stacją docelową, niemniej jednak Polska nie jest pożądanym miejscem dla uchodźców. W dalszym ciągu ten nowy kanał migracyjny wydaje się jednak bezpieczniejszy. Do tej pory wszystko było zorganizowane sprawnie, ci ludzie wiedzieli co robić, do jakiego hotelu mają się udać – to wszystko wyglądało na solidnie przygotowaną akcje.

Magda Melnyk: Słyszałam, że są ludzie, którym udało się wrócić z granicy do Mińska. Są jednak traktowani przez propagandę białoruską jak przestępcy.

Michał Słowikowski: Tak, ponieważ kontrakt obejmował dostarczenie tych osób do Mińska, udzielenie im pomocy na miejscu i pomoc w dotarciu na granicę – na tym koniec. Tego, co potem kontrakt nie obejmuje. Ludzie faktycznie koczują więc w Mińsku i pojawia się problem zagrożenia epidemiologicznego, bo Białoruś ma problem z covidem. Generowany jest więc kolejny kryzys, który może być dla Łukaszenki poważnym wyzwaniem.

Magda Melnyk: I o tej dynamice między Łukaszenką a społeczeństwem białoruskim chciałabym z tobą porozmawiać. Rozumiem, że dla Łukaszenki ściąganie w tak wielkiej liczbie imigrantów na granicę, a tym samym destabilizacja UE, jest na rękę, ponieważ w jakiś sposób umacnia jego pozycję na arenie międzynarodowej…

Michał Słowikowski: Powiedzmy wprost: w ten sposób Łukaszenka po prostu szantażuje Europę i jednocześnie przenosi odpowiedzialność choćby za napływ migrantów do Niemiec na Polaków, Litwinów i Łotyszów. W odpowiedzi na zaniepokojenie rządu niemieckiego twierdzi bowiem, że wypuszczają oni tych migrantów z obozów „internowania” i umożliwiają im dalszą podróż. To polityka wbijania klina w jedność europejską. Było to widać już wcześniej przy okazji sankcji, które UE wprowadzała przeciwko Rosji, na przykład w odniesieniu do firm, które chciały inwestować na Krymie, po nieuznawanej przez UE aneksji. Wiele firm europejskich próbuje omijać te sankcje, wprowadzać swoje usługi do Rosji, ponieważ system ten im nie odpowiada.

Magda Melnyk: W kontekście tego wielkiego niepokoju społecznego i rewolucji – stłamszonej, zduszonej przez dyktatora – zastanawiam się nad losem tej chęci przemian. Czy Łukaszenka wzmacniając się przez kryzys, który sam tworzy, nie umacnia się w pewien sposób na tym białoruskim tronie? Czy cały projekt walki opozycyjnej nie zostanie zaprzepaszczony przez to, że UE będzie chciała się z nim dogadać?

Michał Słowikowski: Ten impet rewolucyjny zaczął się wyczerpywać na przełomie lutego i marca. Łukaszenka posuwa się do takich metod, które nie pozostawiają dużego pola manewru dla aktywnej działalności opozycyjnej. Łukaszenka jest zdeterminowany, aby tę władzę utrzymać, nie odpuści, będzie starał się utrzymać białoruską gospodarkę poprzez integrację z Rosją. Myślę, że prędzej czy później zobaczymy rosyjskie bazy wojskowe na Białorusi. A mając za plecami poparcie wszystkich struktur siłowych w Rosji, Łukaszenka może sobie pozwolić na bardzo wiele.

Magda Melnyk: Jednym słowem to, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej posiada przyzwolenie ze strony Kremla?

 Michał Słowikowski: Oficjalnie Rosjanie się od tego odżegnują. Przerzucają piłeczkę, pytając: „Czy to my jesteśmy odpowiedzialni za upadek Iraku? Czy my jesteśmy odpowiedzialni za upadek Kadafiego? Czy to my sprowokowaliśmy wojnę domową w Syrii? Nie, to Zachód jest sam sobie winien!” Czy Rosję to cieszy? Oczywiście, że tak. Po tym jak już Kreml otrząsnął się z szoku, jakim był początek rewolucji na Białorusi, okazało się, że to, co się tam dzieje –sankcje, polityka powstrzymywania i karania Łukaszenki, zostało przez Kreml odebrane jako narzędzie do krytykowania Zachodu za hipokryzję, wtrącanie w wewnętrzne sprawy suwerennego państwa, negowanie wyniku wyborów, mówienie czy wręcz stosowanie przeciwko Białorusi wojny hybrydowej. Część przedstawicieli rosyjskich resortów siłowych mówi wręcz, że to, co Zachód robi wobec Białorusi jest jednocześnie atakiem na Rosję; że wypowiedziana hybrydowa wojna – Rosyjscy politycy używają tego określenia w oficjalnych wystąpieniach – to wojna wypowiedziana również Rosji. Od połowy lat 90., kiedy Łukaszenka miał fobię Europy, relacje pomiędzy tą istotną warstwą siłową w Rosji a Białorusią nie były tak dobre, jak obecnie. Łukaszenka będzie się bronił do końca. W Polskiej sferze analityków, podobnie jak na Zachodzie, dominują dwie przeciwstawne opinie: część osób uważa, że można było negocjować z Łukaszenką i że nie należy na niego naciskać, bo przyjdzie Rosja, pochłonie Białoruś i będziemy mieli rosyjskie czołgi na granicy z Polską, a część – że ten człowiek nie jest partnerem do jakichkolwiek rozmów.

Magda Melnyk: Czyli Unia trzeszczy w szwach? Dezintegruje się? Wschód wydaje się w  tej perspektywie bardzo silny.

Michał Słowikowski: To nie do końca tak. Posłużę się przykładem. Kwestia dotyczy, wspomnianych już, nieszczęsnych nawozów potasowych, który stanowi fundament rolnictwa. Jego największymi odbiorcami są Brazylia, Indie czy Chiny. Dla państwa takiego, jak Litwa, które zarabiało ogromne pieniądze na przewożeniu liniami kolejowymi tej substancji do Kłajpedy, kiedy wprowadzono pierwszy element sankcji przeciwko Biełaruśkalij – która w 1/3 była właścicielem tamtejszego terminalu przeładunkowego – okazało się, że zrobiono to w taki sposób, aby zapewnić Litwie możliwość dalszego transportowania tych surowców. UE ma więc świadomość, jak bardzo złożona jest sytuacja państw, które sąsiadują z Białorusią i które miały bardzo silną sieć powiązań gospodarczych.

Magda Melnyk: A dziś do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia migrantów.

Michał Słowikowski: Tak, ale myślę, że Łukaszenka odpuści, że ten kanał się zamknie. Może się to również stać w sposób naturalny, bo wśród osób, które wybierają tę drogę rośnie świadomość Atego co dzieje się w tej części Europy. Problem na chwilę się rozwiąże, ale jak to będzie wyglądało dalej – trudno powiedzieć. Na razie trzeba pomóc ludziom, którzy tkwią na granicy. Oczywiście, nikt nie kwestionuje, że granica powinna być szczelna i nie można podporządkować się dyktatorowi, ale elementarna wrażliwość i ludzkie odruchy powinny zostać zachowane. Nie możemy traktować tych ludzi jako jednej szarej masy, która przyjechała tu, aby wszczynać jakieś nieporządki. Polacy nie chcą jednak, aby muzułmanie osiedlali się w Polsce. Z drugiej strony mamy kilka milionów osób z Ukrainy – Polacy twierdzą, że to dwie różne kategorie spraw. Białorusini również chcieliby wyjechać, dostać się do Polski, ale nie mogą – to dodatkowy element niezadowolenia z postawy Łukaszenki.

Magda Melnyk: Czytałam jednak, że na Białorusi dominują nastroje antymigranckie. Na przykład w Grodnie uchodźcy mają zakazane wychodzenie na ulicę, żeby nie rzucać się ludziom w oczy, żeby nie rosło niezadowolenie społeczne wynikające z samego faktu, że oni tam przebywają.

Michał Słowikowski: Tak, jeśli popatrzymy na Europę Środkową i Wschodnią, to niechęć wobec ludności muzułmańskiej utożsamianej z islamem jest bardzo silna. Dotyczy to Polaków, Litwinów, Białorusinów, nie wspominając o Rosjanach. To generalna przypadłość, niestety.

 

dr hab. Michał Słowikowski jest adiunktem w Katedrze Systemów Politycznych na Uniwersytecie Łódzkim, obszar jego zainteresowań stanowią problemy geopolityczne regionu Europy Środkowo-Wschodniej ze szczególnym uwzględnieniem Rosji, Ukrainy i Białorusi. Współpracuje z Centrum Europejskim Natolin. Jest autorem książki „Jedna Rosja w systemie politycznym Federacji Rosyjskiej”.

 

Transkrypcja oraz redakcja: Joanna Głodek

Autor zdjęcia: Reiseuhu

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję