Czy jest co świętować? :)

Zwycięstwo miało oznaczać początek nowych, lepszych czasów i było celebrowane na różne sposoby, od postów w mediach społecznościowych po spotkania towarzyskie. Teraz, gdy po wyborczej gorączce opadł kurz, pojawiają się trudne pytania – czy faktycznie jest co świętować?

Orędownicy demokratycznych wartości oraz praw człowieka wiedzieli, że tegoroczne wybory są grą o wszystko. Nie dziwi więc, że po wygranych przez demokratyczną opozycję wyborach, pojawił się entuzjazm na skalę niespotykaną w Polsce od 1989 roku. Hasła podczas kampanijnych wieców i profrekwencyjnych marszy, takie jak „Szczęśliwej Polski już czas” czy „Jeszcze będzie przepięknie”, niosły obietnice nie tylko wygranej, ale też nowej rzeczywistości. Gdy ogłoszono wyniki wyborów, będące wyrokiem dla rządów PiS-u, zostały przyjęte przez wielu Polaków z radością. Zwycięstwo miało oznaczać początek nowych, lepszych czasów i było celebrowane na różne sposoby, od postów w mediach społecznościowych po spotkania towarzyskie. Teraz, gdy po wyborczej gorączce opadł kurz, pojawiają się trudne pytania – czy faktycznie jest co świętować?

Szczęśliwej Polki (jeszcze) nie czas

Niewątpliwie gwoździem do trumny niepodzielnych rządów PiS okazał się wyrok Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, a motorem spektakularnej frekwencji wyborczej stały się przede wszystkim kobiety. Ich siłę było widać już w obietnicach wyborczych. Ugrupowania centrum, unikające do tej pory jednoznacznego opowiedzenia się po którejkolwiek ze stron, zostały w końcu, mniej lub bardziej, zmuszone do zajęcia klarownego stanowiska w światopoglądowych kwestiach, między innymi praw kobiet czy osób LGBT. Donald Tusk, stojący na czele największego ugrupowania politycznego, uwarunkował wpisanie na listy kandydatów poparciem aborcji na żądanie. W dużej mierze jest to zmiana przełomowa, której nikt sobie nie wyobrażał dziesięć lat temu. Wówczas bardziej progresywne postulaty były jedynie kuszeniem, które wobec niemrawej postawy „kuszącego” wywołało rozczarowanie zainteresowanych grup i przyczyniło się ostatecznie do zwycięstwa PiS w 2019 r. 

Nie wszyscy jednak są chętni odpowiedzieć na postulaty kobiet i środowisk LGBT. Liderzy Trzeciej Drogi, choć zapewne widzą przemiany zachodzące w coraz większej części społeczeństwa, dalej chcą utrzymać tradycyjny kurs, aby wygrać poparcie bardziej konserwatywnych wyborców po demokratycznej stronie politycznego spektrum. Stąd propozycja referendum, która zdejmuje z polityków odpowiedzialność za zajęcie stanowiska i daje konserwatywnym demokratom możliwość zagłosowania przeciw. Te nastroje nie są wyrażane wprost, ale są wyczuwalne. Jeszcze nie ostygły urny wyborcze, a Władysław Kosiniak-Kamysz w programie Rada Zet zapowiedział swój sprzeciw przeciwko wpisywaniu „spraw światopoglądowych” w umowę koalicyjną. Istnieje spore ryzyko, że przy wprowadzaniu w życie postulatów związanych z prawami kobiet czy osób LGBT Trzecia Droga może okazać się hamulcowym, torpedującym wysiłki Koalicji Obywatelskiej i Lewicy. Przyszłość pokaże, na ile przedwyborcza mobilizacja, gdzie wiele osób oddało głos na Trzecią Drogę, by ta koalicja dostała się do parlamentu, wynikała z przekonania czy z obawy, że jej brak w parlamencie będzie oznaczał trzecią kadencję PiS. W efekcie ugrupowanie Szymona Hołowni oraz Władysława Kosiniaka-Kamysza odniosło spory sukces, osiągając lepszy wynik i zbierając więcej mandatów niż Lewica. Z perspektywy wprowadzania progresywnych postulatów w życie jest to zdecydowanie zła wiadomość. Ponadto w ciągu miesiąca od wyborów okazało się, że jeden z kandydatów wprowadzonych do Sejmu z list Lewicy, Łukasz Litewka, jest bardziej poglądami zbliżony do Trzeciej Drogi. Biorąc pod uwagę dotychczasowe praktyki Polski 2050, nie da się wykluczyć jego transferu, tak jak w poprzedniej kadencji stało się z Hanną Gill-Piątek. Oczywiście, wśród posłów Trzeciej Drogi znajdują się także osoby bardziej liberalne światopoglądowo, ale istnieje obawa, że powierzone temu ugrupowaniu zaufanie przez wyborców głosujących pragmatycznie może zostać sprzeniewierzone na rzecz ambicji jej politycznych liderów.

Gdyby w koalicji demokratycznej była nawet większa zgodność w tych kwestiach, wprowadzenie praw kobiet czy osób LGBT będzie jednak długim procesem. Posłowie PiS nadal mają bardzo znaczącą reprezentację w sejmie, z opcją dogadania się w poszczególnych wspólnych interesach z Konfederacją. Nawet jeśli ustawy przebiłyby się przez ów mur konserwatystów, trwająca kadencja upolitycznionego prezydenta skończy się dopiero w 2025 roku, więc do tego czasu Andrzej Duda ma możliwość wetowania ustaw sprzecznych z interesem PiS. Samo więc wprowadzenie nowego prawa napotka szereg przeszkód, które w praktyce oznaczają rozłożenie w czasie realizacji obietnic wyborczych na miesiące, albo nawet na lata. W tym wszystkim nie da się pominąć wpływu Kościoła.

Jeszcze będzie kościelnie 

Media od miesięcy przekonują o spadającej liczbie wiernych Kościoła katolickiego w sposób sugerujący, że świecka Polska już za chwilę będzie faktem. Nie będzie, jeszcze przez długi czas. Według spisu powszechnego w ciągu dziesięciu lat odsetek rzymskich katolików zmniejszył się o 16 punktów procentowych. Spadek liczby wiernych z 87% społeczeństwa do 71% jest niewątpliwie bardzo złą wiadomością dla Kościoła i rzeczywiście wskazuje na duże tempo sekularyzacji kraju. Jednocześnie pozostaje faktem, że zdecydowana większość Polaków to katolicy. Jeśli ta tendencja utrzymałaby się na stałym poziomie, to jeszcze w kolejnym spisie przynależność do Kościoła katolickiego deklarowałoby 55% Polaków, czyli wciąż ponad połowa społeczeństwa. W wielu miastach mówi się o masowych rezygnacjach uczniów z religii, ale w mniejszych ośrodkach, reprezentujących większość obywateli naszego kraju, ta zmiana zachodzi powoli albo wcale, a Kościół ma swoje żelazne bastiony. W praktyce oznacza to, ni mniej, ni więcej, że religia będzie jeszcze długo ważnym czynnikiem kształtującym życie codzienne, a przede wszystkim ważną kartą przetargową w świecie polityki.

Nawet gdyby społeczeństwo polskie było w większości zeświecczone, pozycja Kościoła jest zabezpieczona prawnie. Konkordatu regulującego stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem katolickim nie da się po prostu wypowiedzieć, ponieważ jego istnienie gwarantuje Konstytucja w artykule 25. Konkordat, jak każdą umowę można renegocjować, ale od pomysłu do realizacji niewątpliwie minie dużo czasu. Kościół ze względu na Konstytucję ma przewagę i jako równorzędna strona umowy nie musi zgadzać się na wprowadzenie proponowanych postulatów. Wystarczy, że nie będzie porozumienia, a wszystko wskazuje na to, że polski Kościół katolicki i jego hierarchowie nie poddadzą się bez walki. List arcybiskupa Stanisława Gądeckiego pouczający papieża Franciszka w sprawie związków jednopłciowych jest najlepszym dowodem tej determinacji.

Świadomi pozycji Kościoła są także politycy. Nie tylko przynależni do PiS czy Konfederacji, ale także ci z opozycji. Trzecia Droga swoją popularność zdobyła w dużej mierze jako opcja dla wierzących demokratów, ponieważ Platforma Obywatelska zrezygnowała z dotychczasowej strategii zadowalania każdego po trochu i opowiedziała się za świeckim państwem. Donald Tusk wie, że nie może przeprowadzić radykalnej antykościelnej rewolucji, dlatego propozycje Koalicji Obywatelskiej, choć postępowe, mogą wydawać się niewystarczające w porównaniu chociażby do postulatów Lewicy, szczycącej się tym, że jako jedyne ugrupowanie polityczne demokratycznej opozycji wprost żąda usunięcia religii ze szkół. Wbrew pozorom jedyna realistyczna droga rozdziału tronu od ołtarza wiedzie małymi krokami. Niechęć do przymusu działa w obie strony. Mentalności społeczeństwa nie da się zmienić ustawą, a ludzie nie lubią być siłą pozbawiani tego, co jest im bliskie właściwie od urodzenia. Czy to się komuś podoba czy nie, wielu nadal uważa katolicyzm za esencję polskości. Zbyt radykalne posunięcia w tej kwestii mogą zmobilizować elektorat przeciwko demokratycznej opozycji, a PiS grający na obrońcę wiary, wyznawanej mimo wszystko przez większość społeczeństwa, tylko na to czeka. Innymi słowy, świeckie państwo to projekt ważny i niezbędny, którego wdrożenie zajmie lata.

Aby jutro były z nas dumne

Pozostaje kwestia przywrócenia praworządności rozmontowanej przez PiS oraz osądzenia wszystkich członków poprzedniego obozu rządzącego, którzy złamali prawo. Choć jest to zadanie prostsze do wykonania niż zmiana ludzkiej mentalności, to też nie do zrealizowania z dnia na dzień. Demokratyczna opozycja zapowiedziała powołanie trzech komisji śledczych do końca grudnia: w sprawie wyborów kopertowych, inwigilacji (tzw. afera Pegasusa) oraz afery wizowej. W przypadku posłów oraz sędziów konieczne będzie uchylenie immunitetu, co musi zostać orzeczone w procesie, a zatem trwa. PiS wykorzystuje i wykorzysta wszystkie zależności i procedury, żeby grać na czas. Dowody są najprawdopodobniej niszczone na masową skalę, a długotrwałe procesy umożliwiające jakiekolwiek skazanie, mogą wywoływać w wyborcach demokratycznej opozycji zniecierpliwienie, a tym samym i niezadowolenie. Zlecenie utworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiego przez Andrzeja Dudę to pierwszy przykład. Opozycję czeka więc trudne zadanie, wymagające skupienia na celach, co będzie wymagało dużej determinacji i zgody. Cały wysiłek demokratycznego elektoratu spoczywa na kruchym lodzie, który może się zapaść, jeśli tylko wybrani politycy stracą z oczu nadrzędne cele, czy to przez walkę o władzę, czy przez wybujałe ambicje.

Co ważniejsze, nie znamy jeszcze dokładnie skali zniszczeń rządów PiS. Nie wiadomo, ile dokładnie pieniędzy ukradziono ani jak bardzo budżet na tym ucierpiał. Leszek Balcerowicz wzbudza kontrowersje krytyką obietnic opozycji, takich jak podwyżki dla nauczycieli jako zbytniej rozrzutności. Niemniej przywracanie państwa obywatelom poprzez wywiązywanie się ze złożonych w czasie kampanii zobowiązań to warunek konieczny na drodze do umocnienia demokracji. Pieniądze jednak nie biorą się z powietrza i oznacza to, że trzeba będzie zabezpieczyć potrzebne kwoty, nawet przez wzrost zadłużenia. Rozpasanie polityków PiS prawdopodobnie zmieni się w lata chude dla Polaków, za które winowajcy będą oskarżać swoich następców. Ludzie, odczuwając pogorszenie dotychczasowej jakości życia mogą ulec takiej narracji, tak jak do dzisiaj wiele osób poszkodowanych w latach 90 obwinia za nagłe bezrobocie oraz niezwykle trudną sytuację wyłącznie przemiany gospodarcze, pomijając komunistyczny ustrój, będący bezpośrednią przyczyną problemów ekonomicznych. Trzeba być świadomym, że polska gospodarka, tak jak system edukacji czy służba zdrowia, zanim będzie mogła ponownie się rozwijać, musi najpierw podnieść się po rządach PiS.

Wybory nie oznaczają nowej rzeczywistości, tylko rozpoczynają zmiany w jej kierunku. Jeszcze może być przepięknie, jednak to będzie długotrwały, żmudny i mozolny proces, zależący w dużej mierze od tego, czy wybrani politycy nie zboczą za jakiś czas z kursu na rzecz politycznych przepychanek. Nadchodzące miesiące i lata to wyzwanie, także dla społeczeństwa. Błędem wolnej Polski była wiara w to, że wraz z upadkiem komunizmu oraz wstąpieniem do Unii Europejskiej polska demokracja stanęła na równi z okrzepłymi systemami demokratycznymi państw Zachodu. Przez trzydzieści lat utrzymywał się status quo. Niereformowana służba zdrowia wraz z system edukacji ulegały stopniowej degradacji, przyspieszonej w ostatnich latach przez PiS. Nie zadbano o to, żeby za zmianą ustrojową oraz otwarciem na świat podążały zmiany polskiego społeczeństwa w kierunku nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego, wolnego od przestarzałych wzorców czy negatywnych wpływów PRL-u. Dodatkowo zabetonowano pozycję Kościoła, opornego jakiemukolwiek postępowi. W efekcie nie tylko nie poszliśmy do przodu, ale też naraziliśmy młodą demokrację na osłabienie i wypaczenia. Prawa kobiet, osób LGBT czy świecki charakter państwa, powszechne na Zachodzie, wejdą w życie dopiero w odległej perspektywie. Szczęśliwa Polska jest możliwa, ale to czy stanie się faktem, zależy od determinacji, aby wytrwać w decyzji, jaką podjęliśmy podczas ostatnich wyborów. Jeśli to się uda, będziemy mogli w końcu świętować z czystym sumieniem.

IW 2020: „Nieludzki ustrój” – spotkanie autorskie z Markiem Migalskim :)

Magda Melnyk: Na Igrzyskach Wolności mówimy nieustannie o kryzysie demokracji liberalnej, sam wydajesz się tym procesem bardzo zaniepokojony, ponieważ w najnowszej książce – „Nieludzkim ustroju”, wydanym przez wydawnictwo Liberté! –twierdzisz, że nie chcesz być biologiem obserwującym rybki w akwarium, ponieważ jesteś w nim zanurzony po same uszy. Jak zatem widzisz sytuację w Polsce i dlaczego ona tak bardzo cię boli? 

Marek Migalski: Po pierwsze, bardzo dziękuję za zaproszenie i za współpracę w wydaniu książki. Rzeczywiście, jako badacz zjawisk społecznych nie mogę udawać, że jestem poza tymi zjawiskami. Zwłaszcza że ów kryzys demokracji liberalnej, o którym wspomniałaś, po prostu dotyka mnie na co dzień. To znaczy moim szefem, czyli Ministrem Edukacji i Nauki, jest ktoś, kto nigdy nie powinien zostać kuratorem edukacji w nowosądeckim, z całym szacunkiem dla mieszkańców nowosądecczyzny. To, co widziałem na ulicach w ostatnie dni, a także reakcje władzy – to pokazuje, że tkwię w tym akwarium nie po uszy, ale właściwie po czubek głowy i w jakimś sensie ta książka jest próbą odpowiedzi, dlaczego znaleźliśmy się w tym akwarium, dlaczego nas ta woda zalewa, jakie są tego przyczyny. Podczas pisania książki próbowałem wykorzystać wiedzę, którą posiadłem w przeciągu ostatnich kilku lat, studiując właśnie prymatologię, neurobiologię, kognitywistykę i myślę, że dlatego ta książka, te moje odpowiedzi mogą być warte zainteresowania – ponieważ są odmienne, od tych, które słyszymy na co dzień czy w studiach telewizyjnych od politologów i socjologów, czy też te, które znajdujemy w poważniejszych książkach i publikacjach naukowych. Taka perspektywa jest jednak w Polsce wciąż unikalna. Na zachodzie politologia, socjologia przepracowały tę rewolucję poznawczą – jeśli tak można powiedzieć w naukach biologicznych – i wykorzystują te narzędzia. W Polsce natomiast widoczny jest poważny opór w kwestii zajmowania się tym, jak na nasze wybory polityczne wpływają geny, mózg czy gospodarka hormonalna. Ja próbowałem jakoś to zgłębić.

Magda Melnyk: Już w książce „Mgła, emocje, paradoksy” ukazywałeś całą przestrzeń emocji, które stoją za naszymi decyzjami politycznymi. Wydaje się, że kierujemy się racjonalnymi argumentami, ale koniec końców chodzi o emocje, na które bardzo umiejętnie potrafią wpływać politycy – w dużym uproszczeniu. I oczywiście ta ostatnia książka, w której – wydaje mi się – stawiasz mocną tezę, że demokracja liberalna nie jest zgodna z naturą człowieka. Czy mógłbyś najpierw odnieść do swoich wcześniejszych pozycji książkowych?

Marek Migalski: Jest dokładnie tak, jak powiedziałaś. Zarówno w „Budowaniu narodu”, jak i w „Mgle” piszę o prymacie emocji nad sferą racjo, czyli czymś, co umykało przez długi czas analitykom politycznym dlatego, że odwoływaliśmy się do sfery racjonalności, rozmawialiśmy o faktach, o datach, o danych… dziś jednak wiemy już, że dla większości wyborców jest to po prostu czarna magia. Jako gatunek homo sapiens trwamy od pięćdziesięciu tysięcy lat, a matematyka została wynaleziona cztery, pięć tysięcy lat temu i przez większość ludzi nie została przyswojona. Mogę naszym odbiorcom zaproponować eksperyment (przypomnij, żebym pod koniec naszej rozmowy dał rozwiązanie). Spróbujcie państwo zrozumieć, jak bardzo nie rozumiemy matematyki. Tego testu nie zdaje 70% studentów amerykańskich uczelni. Proszę sobie wyobrazić, że mamy kij bejsbolowy oraz piłeczkę bejsbolową. Zestaw ten kosztuje dolara i dziesięć centów. Różnica w cenie między kijem a piłeczką to równo dolar. Pytanie jest takie, ile kosztuje piłeczka bejsbolowa? To banalne, ale jednocześnie 70% z państwa nie będzie w stanie odpowiedzieć na postawione pytanie.

Potrafimy kierować i kierujemy się emocjami w naszym w życiu – przecież nie wychodzimy za kogoś za mąż albo nie wiążemy się z kimś, dlatego że obliczyliśmy, że z tą osobą będziemy mieli na przykład największy współczynnik dzietności. W większości naszych decyzji życiowych kierujemy się emocjami i nie widzę powodu, dlaczego emocje polityczne miałyby zostać wyłączone z tego mechanizmu i, mówiąc szczerze, ta rewolucja w naukach biologicznych w ciągu ostatnich trzydziestu, czterdziestu lat dokładnie to udowodniła. Ja zaś tylko aplikuję do polskiej rzeczywistości politycznej ten prymat emocji nad sferą racjonalności. I druga rzecz, na którą zwróciłaś uwagę, to fakt, że populiści – którzy rzeczywiście pojawiają się wśród moich zainteresowań, ponieważ żyjemy w państwie, w którym populiści zwyciężają od co najmniej pięciu lat – wykorzystują różne wartości i emocje, a jedną z nich jest nacjonalizm lub – mówiąc nawet bardziej brutalnie – patriotyzm. Celują tym samym w bardzo zakorzenione potrzeby, takie jak potrzeba wspólnotowości, grupowości, tego, żeby być częścią czegoś większego. Uważam, że liberałowie (o czym, jak rozumiem, będziemy rozmawiać) bez zrozumienia, że ludzie mają takie potrzeby przynależności grupowej i bez obsłużenia tych emocji, będą zawsze przegrywać. Zawsze będzie ktoś taki, jak Kaczyński, Orban, Putin czy Trump, który powie, że „ja, w związku z tym, iż jesteście wyizolowani, że liberałowie was porzucili, zostawili na pastwę losu, kazali samotnie wiosłować, obsłużę wasze zaniedbane. Zdecyduję o pewnych rzeczach za was, ale wszystkim wam dam to poczucie, że jesteście częścią dużej wspólnoty, wielkiego narodu Lechitów, wielkiej Ameryki, która ma znowu być great, wielkiej Wszechrusi czy Królestwa Węgierskiego”, bo (mówiąc bardzo brutalnie) ludzie tego potrzebują. Więc tak, rzeczywiście przez ostatnie kilka lat próbuję to zrozumieć i mówić o tym, aplikując do tego procesu narzędzia, które w Polsce są traktowane, jako podejrzane, być może zbyt materialne, biologiczne.

Magda Melnyk: W „Nieludzkim ustroju” twoja główna teza mówi, że nie jest to do końca ustrój szyty na miarę człowieka. Chciałbym spytać: dlaczego? Jak wygląda ta natura ludzka i dlaczego nie jest kompatybilna z demokracją liberalną? W książce stwierdzasz, że demokracja liberalna to bardzo krótkotrwały twór, pewien kaprys, który wydarzył się w historii i być może odchodzi do lamusa…

Marek Migalski: W jakimś sensie odpowiedź na twoje drugie pytanie jest odpowiedzią na pierwsze. Mamy taką skłonność do myślenia o demokracji w kategoriach setek, a nawet tysięcy, lat – mówimy przecież o demokracji antycznej, greckiej, rzymskiej, mówimy o elementach demokracji, na przykład w plemionach słowiańskich czy germańskich. To wszystko prawda, ale nie była to demokracja liberalna. Ja stawiam taką tezę – może dosyć radykalną – że w liberalnej demokracji duża część ludzkości żyje przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Przypomnijmy jednak, że przed pięćdziesięciu laty w Stanach Zjednoczonych ludność afroamerykańska nie miała takich samych praw – osobne autobusy, szkoły, segregacja rasowa. Po II wojnie światowej w wielu krajach, nie tylko nie dopuszczano do małżeństw homoseksualnych, ale homoseksualizm był po prostu karany. Klasyczny przykład – Alan Turing, czyli jeden z najważniejszych ludzi w rozwoju sztucznej inteligencji robotyki, rewolucji informacyjnej, który popełnił samobójstwo dlatego, że w późnych latach 40. i chyba początku lat 50., został przymusowo skierowany na leczenie homoseksualizmu i w wyniku tej „terapii” – tutaj oczywiście poważny cudzysłów – popełnił samobójstwo. A to oznacza, że żyjemy w świecie, o którym mówimy jako o liberalnej demokracji – z trójpodziałem władzy, praworządnością, prawami kobiet, mniejszości seksualnych i religijnych – przez ostatnie pół wieku. Dlaczego zatem demokracja liberalna pojawiła się dopiero w okresie ostatniego półwiecza? Dlatego, że była sprzeczna z naturą ludzką. To, czego liberalna demokracja wymaga od ludzi, jest sprzeczne z tą naturą ludzką, jaką obnażyły nauki biologiczne w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Mam tu na myśli przede wszystkim te kwestie, o których mówiliśmy – że liberalna demokracja wymaga namysłu i racjonalności, my natomiast, o czym już mówiliśmy, jesteśmy emocjonalni. Liberalna demokracja zakłada umiłowanie wolności indywidualizmu, a ja próbuję udowodnić, że nauki biologiczne pokazują nas przede wszystkim jako miłośników grupy ludności. Liberalna demokracja zakłada nasze umiłowanie, czy nawet rozmiłowanie się w inności, w rozmaitości, w tolerancji. Nasza natura, jak pokazały badania czy nauki biologiczne, mówi raczej, że jesteśmy wrodzy inności, odmienności, obcemu, dlatego że ewolucyjnie się to opłacało. Przez tysiące, a nawet miliony lat podejrzliwość wobec obcego, wobec czegoś innego, odmiennego, była absolutnie uzasadniona biologicznie i wszystko to pokazuje, że to, na czym oparta jest liberalna demokracja, w jakimś sensie zaprzecza temu, w jaki sposób ludzkość od 2,5 miliona lat funkcjonowała i działała. Jeśli do tego weźmiemy jeszcze naszą przedludzką historię, bo przecież my mamy swoich przodków, to zobaczymy, jak bardzo wymagania liberalnej demokracji – to żebyśmy się uśmiechali do obcego, żebyśmy widzieli w inaczej myślącym, inaczej wyglądającym, inaczej mówiącym kogoś, kogo witamy z radością, żebyśmy się rozmiłowywali w naszym indywidualizmie i w takiej indywidualnej wolności i żebyśmy wreszcie myśleli racjonalnie na danych, na faktach – stoi w poważnej sprzeczności z tym, kim naprawdę jesteśmy. Z naszą naturą ludzką – tu użyłem tego ryzykownego terminu, choć jest to bardzo filozoficzny spór, a ja jestem tylko skromnym politologiem. Musiałem jednak wejść też w tę sferę, to znaczy odpowiedzieć na pytanie, co jest naturą ludzką. Ja założyłem, że naturą ludzką jest właśnie to, co ukazały nam badania biologiczne ostatnich kilkudziesięciu lat, rewolucja w posługiwaniu się specjalnym rezonansem magnetycznym, rewolucja genetyczna, rewolucja w biologii, chemii, neurobiologii, w memetyce – to rzeczy, które odkrywamy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, a które w zupełnie innym świetle pokazują nam człowieka.

Magda Melnyk: Wszystko, o czym mówisz bardzo mnie smuci. Wydawało mi się, że demokracja liberalna to taki proces, który dopiero się rozkręca i nabiera pary. To znaczy, ponieważ, tak jak mówiłeś, o demokracji liberalnej, o której jako współcześni obywatele możemy mówić od ostatnich 50 lat, widzę ją jako proces, który cały czas się dokonuje. W pewnym momencie jako obywatleki dołączyły do niego kobiety, później – w zależności od państwa – osoby czarnoskóre i tak dalej, i tak dalej… Jest to więc pewien proces, który nigdy nie jest zamknięty. Dzisiaj mamy debatę na temat pełni praw dla osób nieheteronormatywnych, dla praw zwierząt, dla poszanowania środowiska naturalnego, czyli wszystkie te punkty, które powinny zaistnieć, aby demokracja liberalna w naszym odczuciu – współczesnego obywatela – była pełna. W Polsce debata ta szczególnie odrodziła się obecnie: protesty, które przeszły przez ulicę polskich miast dotyczyły nie tylko praw kobiet, ale także osób nieheteronormatywnych. Uczestniczyły w tych protestach także osoby, które na co dzień walczą o prawa zwierząt, o klimat, a jednak coś wydarzyło się w plus-minus ostatniej dekadzie coś, przez co świat zaczął cofać. Proces, który mnie osobiście wydawał się te 10 lat temu naturalny, nagle zaczął być kwestionowany w coraz większej ilości krajów: Filipiny, później Stany Zjednoczone z Trumpem, Węgry, Polska, a lista ta zaczyna się niepokojąco wydłużać. Wczoraj podczas Igrzysk Wolności Ann Applebaum powiedziała, że od pewnego czasu obserwuje powstanie międzynarodówki osób, które odrzucają naukę, odrzucają fakty. Być może to jest w jakiś sposób powiązane?

Marek Migalski: Dokładnie tak. Ja też żyłem w takim paradygmacie postępu – to znaczy miałem wrażenie, że idziemy od świata gorszego do świata lepszego, że ten zakres swobód i wolności rozszerza się, że coraz więcej osób chce tych swobód i wolności. Coś się jednak załamało. Nie możemy udawać, że tego nie widzimy, ponieważ przykłady, o których wspomniałaś, pokazują, że w tych demokratycznych krajach, które uważały się za kolebkę demokracji, spora część ludzi jest antynaukowa, że woli wierzyć Edycie Górniak niż naukowcom w sprawach na przykład epidemii, że chce się na kimś zemścić – Timothy Snyder używa sformułowania „sadopopulizm”, zgodnie z którym jedna strona odczuwa satysfakcję z tego, że druga cierpi. Moim zdaniem jest to fantastyczny przykład tego, jak działa Putin. Snyder mówi o Putinie i Trumpie, ale przecież w Polsce duża część tego, co PIS dostarcza swoim wyborcom to cierpienie tych, których atakuje. Słynne hasło „Słychać wycie? Znakomicie!”, które bardzo często pojawia się na forach pisowskich, to zadawanie cierpienia – na razie psychicznego, ale być może za chwilę również fizycznego – swoim przeciwnikom politycznym, co zresztą moim zdaniem wiąże się z naszą naturą zwierzęcą właśnie. Żyłem zatem w paradygmacie, o którym powiedziałaś, ale zaczął on się załamywać. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego. Być może moje odpowiedzi nie są pełne, nie są całościowe, być może są jeszcze inne, ale mam nadzieję, że moje nie są nieprawdziwe. To znaczy okazało się, że właśnie dzięki demokratyzacji środków przekazu treści, które 10, 20, 30 lat temu były na marginesie, bo były na ten margines spychane przez media, które mogły kontrolować, czy Janusz Korwin-Mikke pojawi się w przestrzeni publicznej czy też nie, czy jacyś faszyści z Białegostoku się pojawią, czy też nie, okazało się że dzisiaj nie masz żadnych progów. Wszystko zdemokratyzowało. Edyta Górniak ma dzisiaj takie samo prawo do głoszenia swoich głupot na temat koronawirusa, jak najwybitniejsi immunolodzy czy wirusolodzy, a wyborcy decydują, co jest prawdą, a co nie. Kiedyś po prostu te głupoty nie przebiły się przez sito mainstreamowych mediów. Miało to oczywiście swoje złe strony – trzeba tu powiedzieć też o tym, że pewna część poglądów była niedopuszczona dlatego, że po prostu taka była umowa na przykład między szefami głównych gazet czy stacji telewizyjnych. Zaszły zmiany, ale płacimy za nie pewną cenę. Dzisiaj to jest tak, że każdy może zgłosić swoją głupotę, może założyć kanał na YouTubie, głosić absurdalne tezy, mieć swoich profesorów, którzy tam przyjdą i potwierdzą to swoim „autorytetem”, a ludzie się gubią, dlatego że nie mamy zdolności do rozpoznawania prawdy od razu. Dla naszego mózgu fałsz i prawda w przestrzeni wirtualnej jest mniej więcej tak samo wartościowa, a specjaliści od social mediów mówią o tym, że fake newsy i nieprawdziwe informacje rozprzestrzeniają się tam 7 czy 8 razy bardziej niż prawda. Mamy problemy z rozróżnianiem tego, co jest prawdą, a co nie, chociażby dlatego, że po prostu bardzo się śpieszymy. I to stawia przed nami pytania, które zawarte były w twoim pytaniu. Tak, to się załamuje. W moim przekonaniu załamuje się dlatego, że ta współczesna technologia i po prostu współczesny świat pozwalają nam być takimi, jakimi byliśmy przez miliony lat, że skończył się ten konsens liberalny, który kształtował rzeczywistość polityczną po drugiej wojnie światowej wtedy, kiedy była jeszcze trauma drugiej wojny światowej, kiedy ludzie zdawali sobie sprawę, co może spotkać nas momencie, w którym pozwolimy pohasać naszej naturze. To wspomnienie odchodzi. Dzisiejsza młodzież kompletnie nie rozumie, czym jest wojna. Dla nich to prawdopodobnie fantastyczna przygoda, gdzie będzie można rzucać kamieniami w przeciwnika, a później się sfotografować i wrzucić coś na Insta, i myślę, że to jest między innymi powód, dla którego widzimy tę falę załamania. Ja oczywiście nie jestem w stanie określić, w jakim kierunku pójdziemy dalej. Nie jestem deterministą historycznym – ani nie uważam, że musiało się dziać tak, jak się działo, czyli że zmierzaliśmy w większości świata do końca historii i do rozprzestrzeniania się liberalnej demokracji, bo nie ma takiej konieczności dziejowej. I nie uważam, żeby była konieczność dziejowa, że za 20 lat po prostu całkowicie popadniemy w jakiś neotrybalizm i po prostu znajdziemy się w faszystowskich czy w nazistowskich Niemczech. Pod koniec książki jest taki rozdział, który ja nazwałam „Remedia”, gdzie mówię o tym, jak liberałowie mogą się bronić. Nawiązując do Twojego pierwszego pytania: czy jestem w tym akwarium? Nie chcę być w nim zanurzony, nie chcę się w nim utopić. Dlatego ten smutek, który wyraziłaś na początku naszej rozmowy jest oczywiście uzasadniony, ale on nie musi się zakończyć tym, że musimy się poddać i powiedzieć: „no, jeśli to jest natura ludzka, to nie możemy nic z tej sprawie zrobić”. Używam takiego sformułowania, że fizycznie podobno bąk nie może latać (bo ma za małą powierzchnię skrzydeł w stosunku do ciężaru ciała), ale lata. I liberalna demokracja też teoretycznie jest sprzeczna z naturą ludzką, jest tym „nieludzkim ustrojem”, ale funkcjonowała przecież przez pięćdziesiąt lat, na dużej części globu ziemskiego. Wobec tego, to nie tak, że jesteśmy na coś skazani. To czy będziemy w przyszłości żyli w liberalnej demokracji, czy też nie, jest po prostu uzależnione od nas, ludzi. Jeśli pozwolimy tym populistom hasać na naszej wolności, na naszej naturze, wówczas tak – przegramy, obudzimy się za dwadzieścia lat w dobrze urządzonej III Rzeszy, ale może też być tak, że wykorzystując narzędzia, które o których piszę, czyli nauki biologiczne, obronimy jednak liberalną demokrację.

Magda Melnyk: Wczoraj Timothy Garton Ash powiedział, że liberałowie przegrywają dziś, ponieważ zaniedbali temat budowania wspólnoty i jest to kwestia, którą musimy nadrobić dzisiaj. Czy uważasz, że to właśnie jedno z tych lekarstw, które mogłyby uratować demokrację liberalną?

Marek Migalski: Absolutnie tak. Cała nasza ewolucja ludzka i przedludzka była skupiona na byciu częścią grupy. Swój genotyp przekazały tylko te osobniki, które nie były wyrzucone ze stada, które z nim współpracowały. Za możliwość bycia w stadzie byliśmy w stanie zapłacić bardzo dużo – poprzez zabijanie innych osobników, poprzez poświęcenie własnego życia, dlatego że natura tak pokazała, że osobniki wydalone ze stada, nie podporządkowujące się regułom panującym w nim, po prostu były skazane na wymarcie, czyli nie przekazywały genotypu. Mówiąc krótko: i ty, i ja, i wszyscy nasi widzowie są potomkami tych, którzy świetnie adoptowali się w grupie i robili bardzo dużo, żeby w tej grupie być, dlatego my też jesteśmy „grupolubni” (termin Haidta). Po prostu lubimy być w grupie, lubimy być częścią grupy, lubimy być akceptowani. Wspólnotowość jest po prostu tym, czego większość z nas bardzo pragnie…

Magda Melnyk: A czy protesty, które obserwowaliśmy dwa, trzy tygodnie temu w Polsce mogą okazać się pierwszym krokiem do zbudowania nowej wspólnoty w Polsce, która być może mogłoby powstać na zasadach dyktowanych przez nowe pokolenie?

Marek Migalski: Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Miałem natomiast poczucie, że dla dużej części uczestników, a zwłaszcza uczestniczek, tych protestów to było wydarzenie formacyjne. Nie wiem, czy jest to początek wielkiego ruchu, rewolucji, czy końca rządów w Polsce. Ale to było coś. Już parę miesięcy temu przestałem komentować politykę, ponieważ uważam, że polityka na trzy lata się zapakowała i wyjechała z Polski, a nagle okazało się, że przed tymi kilkoma tygodniami polityka wyszła na ulice.  Pomyślałem: „kurczę, to jednak jest coś”. I ta wspólnotowość tam była! Ciekawe zresztą, że organizatorki tych marszów rozumiały, iż ludzie potrzebują wspólnoty. Że to nie ma być indywidualny protest, że ludzie chcą się spotkać, chcą być ze sobą – i to jest droga, którą liberałowie powinni podążać. Powinni zrozumieć, że ludzie nie chcą, żeby im powiedziano „radźcie sobie, wybierajcie indywidualne kariery”, tylko „bądźmy częścią grupy” – to może być grupa liberalna. Ja uważam zresztą, że patriotyzmu nie wolno oddawać populistom. Książka, której nie wymieniłaś, czyli „Naród urojony”, również wydany przez Liberte!, był przecież o tym, że patriotyzm jest najpoważniejszą identyfikacją. Ludzie uczeni tego, że są przede wszystkim członkami pewnych nacji, narodów i przecież nie ma byłoby nic złego w kształceniu ludzi na członków wspólnoty liberalnej, wspólnoty wolnościowej, więc tak – oczywiście te identyfikację są istotne. Czy protesty na ulicach były początkiem tego? Tego nie wiem.

Magda Melnyk: Maria Peszek powiedziała wczoraj, że bardzo ją te protesty ucieszyły, ponieważ po raz pierwszy odrzucony został patriotyzm oznaczający cierpienie na rzecz inteligentnej ironii, takiej z bardzo pozytywnym przekazem. Analizując sam język tych transparentów i haseł, wydaje się, że następuje pewna zmiana w narracji, prawda?

Marek Migalski: Absolutnie, napisałem zresztą o tym tekst. Moje ulubione hasło, zresztą dlatego ulubione, bo wymyślone przez moich studentów, brzmi: „PIS działa gorzej niż USOS” – rozumieją je tylko studenci, ale uważam, że to bardzo zabawne. Tego typu transparenty pokazywały, że protesty znalazły własny język i własną tożsamość, dlatego że nie trzeba naśladować siermiężności strony przeciwnej. Ja zresztą uważałem, że w pewnym momencie te hasła „precz z Kaczorem, dyktatorem”, po prostu nie działają. Natomiast tutaj ci ludzie znaleźli własną drogę, własny język do reprezentacji, do ekspresji i do budowania wspólnoty. I była to inaczej zbudowana wspólnota. Nie jestem oczywiście specjalistą od marketingu i od tego typu „hokusów-pokusów”. Widziałem tę spontaniczność. To zresztą zła informacja dla władzy, dlatego że nie widzieliśmy tam grup związkowców czy działaczy partyjnych, zwiezionych autobusami z wręczonymi im plakatami – to był po prostu spontaniczny protest i, proszę też zwróć uwagę, emocjonalny – a od emocji właśnie w naszej rozmowie wyszliśmy. Tam było po prostu bardzo dużo emocji i to zarówno negatywnych, jak i pozytywnych. Co zresztą jest potrzebne, dlatego że w naszej – znowu – ewolucyjnej drodze, byliśmy bardziej nastawieni na bodźce, a negatywny bodziec mógł oznaczać zagrożenie. W związku z tym w oglądzie rzeczywistości jesteśmy bardziej nastawieni na negatywne informacje i szybciej je wychwytujemy, ponieważ one też ratowały naszym przodkom życie. Z tego samego powodu media są przepełnione przede wszystkim negatywnymi informacjami – bo one bardziej przyciągają uwagę. I tak działo się od co najmniej dwóch i pół miliona lat, chociaż oczywiście jeszcze wtedy nie było Internetu i telewizji.

Magda Melnyk: Mamy w Polsce wielkie zapotrzebowanie na zmianę, na liberalizację kwestii społecznych. Natomiast partie opozycyjne nadal pozostają głuche na te żądania ze strony społeczeństwa. Czy jest szansa na to, żeby przez następne trzy lata coś się w tej sprawie zmieniło? Dziś rano, podczas otwarcia drugiego dnia Igrzysk, mieliśmy spotkanie z Borysem Budką, który unikał odpowiedzi na temat stanowiska w sprawie aborcji… Czy jest zatem szansa na to, żeby ktoś wziął nasze żądanie na sztandary? Czy ja, jako liberałka, będę musiała głosować na lewicę? Bo jest to w tym momencie dla mnie jedyna możliwość…

Marek Migalski: Mam radę i będzie to rada optymistyczna. Zaczęliśmy od pesymizmu, ale mam wrażenie, że zmierzamy w końcu tej rozmowy do jakiegoś optymizmu. Otóż Borys Budka zachował się bardzo racjonalnie, dlatego że po prostu część wyborców, duża część wyborów Koalicji Obywatelskiej nie chce tego, co było wyrażone na ulicach. Mówiąc bardzo krótko, jeśli na ulicach, ale po prostu w świadomości społecznej, te postulaty, o których mówisz i które są tobie bliskie, będą bardziej rozpowszechnione, to Borys Budka będzie również bardziej chętny do tego, żeby je głosić. Większość inteligentnych polityków jest pragmatykami, mało wśród nich ideologów, co jest zresztą pocieszające – ja wolę cyników niż ideologów, bo z tymi pierwszymi można się po prostu lepiej dogadać. Jeśli takie środowiska, jak Liberté! będą prowadzić swoją pracę, tak jak prowadzą, czyli skutecznie i będzie oddziaływać na nastroje społeczne, będzie zmieniać poglądy Polaków, to odpowiedź partii politycznych będzie natychmiastowa i zgodna z tymi oczekiwaniami. Natomiast partie polityczne, zwłaszcza te, które chcą być masowe, które chcą uzyskać powyżej 30% poparcia społecznego, muszą uwzględniać poglądy większości Polaków. Świadomość Polaków się zmienia – choćby kiedy patrzymy na ich poglądy w sprawie aborcji, praw zwierząt, które mnie są akurat bardzo bliskie, czy postulatów feministycznych, widzimy ogromną zmianę ciągu ostatnich dwudziestu lat i to raczej w tym kierunku, w jakim chcielibyśmy zmierzać. Jeśli ten trend się utrzyma, pomimo moich negatywnych wieści przenoszonych w książkach, to po prostu za dwa lata Borys Budka zaproszony tutaj, wykrzyknienie, że o to na nasze sztandar wciągamy dokładnie to, czego Błażej Lenkowski w swoim wywiadzie nie mógł od niego wyciągnąć dzisiaj rano. To jest po prostu najlepsza droga. Oni nie zmienią swojego poglądu, jeśli nie będą widzieć poważnej zmiany społecznej, oni odpowiedzą na tę zmianę.

Magda Melnyk: Chciałabym zakończyć optymistycznym akcentem, bo musimy optymistycznie kończyć te spotkania na temat demokracji liberalnej! W Stanach wygrał Biden i to nas bardzo pocieszyło…

Marek Migalski: Mnie nie, ja zresztą to – przepraszam, że ci przerwę – napisałem dwa albo trzy tygodnie temu, że jako obywatel, jako liberał, oczywiście życzę porażki Trumpowi, ale dla mnie, jako autora „Nieludzkiego ustroju”, najlepiej byłoby gdyby Trump wygrał, bo wtedy po prostu wszyscy rzucili się do tej książki, szukając tam klucza! Powiem tylko tyle, że to nie oznacza, że nie należy tej książki kupować, jednak pamiętajmy – te siedemdziesiąt milionów ludzi głosowało na Trumpa, ani Trump nie zniknie, bo być może za cztery lata wystartuje, ani trumpiści nie znikną. Trzeba przyjąć to, że w takich krajach jak Polska, właściwie w większości krajów, populiści, albo zamordyści, albo po prostu parafaszyści, bo to też czasami trzeba używać takiego sformułowania, stanowią mniej więcej połowę ludzi, czasami więcej, czasami mniej, ale to są miliony ludzi na całym świecie – również w liberalnych demokracjach.

Magda Melnyk: To frapujący problem, dla mnie wygrana Bidena jest słodko-gorzka. Wiem, że za nią stoi ogromny sukces wyborczy w urnach Trumpa. On przecież dostał więcej głosów niż Obama, wygrywając prezydenturę i boję się tego, o czym też mówiłeś dzisiaj podczas naszej rozmowy – że skończył się taki czas, kiedy media, telewizja, prasa miały jakiś taki pakt, a w tym momencie mogą produkować na ten rynek treści, które nie mają nic wspólnego z prawdą.

Marek Migalski: Wiąże się to z pracą naszego mózgu, który jest raczej leniwy. Zajmuje mniej więcej 2% masy naszego ciała, zużywa około 20% energii, więc jak nie musi myśleć, to woli tego nie robić i każdy z nas lubi tylko te wiadomości, które potwierdzają jego rozumowanie – lubimy te piosenki, które już znamy, jak mówił inżynier Mamoń. A to oznacza, że są media, które obsługują wyłącznie swoich fanatyków, media nazywające się tożsamościowymi. W nich nie znajdziesz informacji, które mogłyby wchodzić w sprzeczność z tym, czego ci ludzie oczekują, czego chcą, a to pokazuje, że zaczynamy mijać, że ta druga strona jest dla nas niewidzialna. W pisowskich mediach po prostu nie ma żadnych informacji, które byłyby krytyczne wobec PIS-u i ci ludzie nigdy nie dowiedzą się, wobec tego nie będą też w stanie zrozumieć tych, którzy są wobec PIS-u krytyczni. Żeby była jasność, po drugiej stronie też panuje taka moda, że obsługujemy tylko te emocje, które są antypisowskie, a to bardzo niebezpieczne – to pokazuje swego rodzaju neotrybalizm, neoplemienność. Już się nie tylko nie widzimy, ale zaczynamy się nienawidzić i w ogóle odmawiać sobie człowieczeństwa.

Magda Melnyk: Powracając do twojej książki i do lekarstw, które miały spowodować, że demokracja liberalna mogłaby się wzmocnić, a odsetek osób głosujących w Stanach na Trumpa i u nas na PIS mógłby się zmniejszyć – czy mógłbyś nam kilka takich lekarstw zaserwować?

Marek Migalski: Mamy więc, jak rozumiem trzy minuty na to, jak uratować liberalną demokrację! O paru rzeczach mówiłem, to kwestia edukacji. Trzeba też po prostu wygrywać wybory i wprowadzać tam prodemokratyczne, obywatelskie programy. Kolejna rzecz to kwestia kultury – na szczęście jest tak, że wśród twórców, ludzi kultury, poglądy liberalno-demokratyczne są przeważające, tak samo, jak na uniwersytetach wśród pracowników. To enklawy, z których warto prowadzić kontratak wobec zamordyzmu i populizmu, z którym mamy do czynienia. Ja proponuję, nie wiem, czy o tym mówić, bo to najbardziej kontrowersyjna część tych remediów, ale powiem – powinniśmy, jako liberalni demokraci, się rozmnażać. Powinniśmy płodzić małych liberalnych demokratków. Dlaczego? Otóż większa dzietność jest w rodzinach o niższym statusie materialnym i o niższym statusie wykształcenia. Czy to jest groźne? Tylko w jednym aspekcie – mianowicie wiemy z badań socjologicznych i politologicznych, że ludzie o niższym wykształceniu i o niższych dochodach mają bardziej autorytarne poglądy, są w nich mniej demokratyczni. A to oznacza, że coraz więcej dzieci wychowuje się w środowisku, w którym panują memy antydemokratyczne, tym dzieciakom przekazywane są w domach mniej demokratyczne poglądy. Ja jeszcze się nie rozmnożyłem, ale do naszych widzów o liberalno-demokratycznych poglądach – rozmnażajcie się! To też jest droga do rozpowszechniania prodemokratycznych memów. Jest jeszcze oczywiście kilka powodów, ale mam nadzieję, że ludzie sięgną do tej książki i zobaczą, w jaki sposób można uratować liberalną demokrację za pomocą mniej skomplikowanych rzeczy niż płodzenie małych liberalnych demokratów.

Magda Melnyk: Mamy jeszcze ten moment, by powiedzieć o kiju i piłeczce.

Marek Migalski: Powtórzmy więc: jeśli cały zestaw kosztował dolara i dziesięć, a cała różnica między piłeczką a kijem to było równo dolar, to po prostu piłeczka kosztuje pięć centów. To jest absolutnie banalne, jeśli piłeczka kosztuje pięć centów, to kij musi kosztować dolara i pięć centów, wobec tego cały zestaw kosztuje dolara i dziesięć centów. Co jest banalne, jak się usłyszy, ale wierzcie mi, może jak będziemy mieli odsłuchy to zobaczymy, jaki był procent tych, którzy to zgadli. Ale naprawdę, jak ja to daje studentom, to u mnie na zajęciach też 70% to nie jest w stanie w ciągu pięciu minut tego rozwiązać. To pokazuje, że po prostu mamy problem z matematyką. Polityk zaczynający debatę z populistą, cytując dane, fakty, już przegrywa. Trzeba mówić tak, żeby ludzie rozumieli, trzeba odwoływać się do emocji, trzeba wykorzystywać te narzędzia, którymi posługują się populiści, chcący odbierać nam wolność, do tego, żeby korzystając z tych narzędzi, dawać ludziom wolność.

Magda Melnyk: Nasze spotkanie niestety dobiega już końca. Chyba udało nam się rozpracować, jak uratować demokracja liberalną i możemy spokojnie zakończyć spotkanie. Przypominam, że w sklepie Liberté! czeka na państwa najnowsza książka profesora Marka Migalskiego „Nieludzki ustrój”, ale także wcześniejsze jego książki, czyli „Budowanie narodu”, „Mgła, emocje i paradoksy” i zachęcam do zakupu wszystkich tych trzech pozycji książkowych. Dziękujemy państwu za uwagę.

Marek Migalski: Bardzo dziękuję państwu, bardzo dziękuję tobie za udział. Mam nadzieję, że było to pożyteczne, a teraz idźcie i rozmnażajcie się.


Rozmowa odbyła się w ramach Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest TUTAJ.

Transkrypcja: Stanisław Roszczyk

Nieludzki ustrój. Jak nauki biologiczne wyjaśniają kryzys demokracji liberalnej oraz wskazują sposoby jej obrony

Liberalna demokracja stoi w sprzeczności z naturą ludzką taką, jaką ujrzeliśmy dzięki rewolucji w naukach biologicznych ostatnich kilku dekad. Dokonania kognitywistyki, neurobiologii czy prymatologii ukazały nasz gatunek jako preferujący wartości i zachowania w znacznej mierze wrogie temu, czego wymagał ustrój, w którym obywatele Europy Zachodniej żyli po 1945, a Polacy po 1989 roku. Stąd kryzys liberalnej demokracji widoczny obecnie na całym świecie. Oto główna teza książki Marka Migalskiego. 

Autor nie ogranicza się jednak tylko do jej udowodnienia – pokazuje również jak to się stało, że system ów jednak pojawił się na świecie i nieźle sobie przez pewien czas radził. W przystępny i przyjazny dla Czytelnika sposób tłumaczy mechanizmy sukcesów liberalnej demokracji, ale także przyczyny jej obecnego kryzysu. Co być może najważniejsze – proponuje sposoby jej obrony. To lektura obowiązkowa dla wszystkich interesujących się polityką, a w szczególności dla zwolenników „nieludzkiego ustroju”. 

Książka dostępna w sklepie Liberté! 

 

Przełóżmy wybory – unikniemy katastrofy :)

Działający przy Fundacji Batorego Zespół Ekspertów Wyborczych apeluje o przełożenie terminu wyborów prezydenckich. Eksperci zgodnie wskazują, że organizacja wyborów w zaplanowanym na 10 maja terminie zagrozi konstytucyjnemu wymogowi ich powszechności i równości, a także może przyczynić się do zwiększenia zagrożenia epidemicznego, a więc zagrożenia zdrowia i życia nas wszystkich. Zespół ekspertów opowiada się za wprowadzeniem stanu klęski żywiołowej, który zawiesiłby terminy ustalonego już kalendarza wyborczego.

Z powodu zagrożenia koronawirusem zaplanowane wybory parlamentarne przełożono w Macedonii Północnej. Francja odwołała drugą turę wyborów lokalnych. W Stanach Zjednoczonych zmieniono termin prawyborów prezydenckich w stanach Georgia, Luizjana i Ohio.

Argumenty przywoływane przez ekspertów dotyczą niemożności zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom i obywatelkom, którzy chcieliby oddać głos oraz członkom komisji wyborczych. Prof. Bartłomiej Michalak, członek Zespołu Ekspertów Wyborczych (Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu) szacuje w swojej ekspertyzie, że organizacja wyborów będzie wymagała zaangażowania około 200 tysięcy osób.
Ze względu na obecną sytuację epidemiologiczną można z dużą dozą pewności założyć, że skompletowanie wszystkich komisji nawet w minimalnym składzie okaże się niemożliwe. Osobnym problemem będzie przygotowanie i zabezpieczenie epidemiologiczne członków obwodowych komisji wyborczych oraz ponad 27 tysięcy lokali wyborczych. Czy w sytuacji wzmożonego zapotrzebowania na środki ochrony osobistej, takie jak maseczki, rękawiczki i płyny dezynfekujące, państwo polskie w obecnej sytuacji jest w stanie zaopatrzyć wszystkie komisje w niezbędne ilości tych produktów, zapewniających odpowiedni poziom bezpieczeństwa ludzi tam pracujących? – pyta prof. Bartłomiej Michalak.
Eksperci wskazują także na szereg innych problemów i zagrożeń, jakie niesie za sobą organizacja wyborów 10 maja:
• Problem z głosowaniem dla osób przebywających w szpitalach i będących na kwarantannie. Wedle danych Ministerstwa Zdrowia na dzień 20 marca 2020 roku, kwarantanną objętych zostało ponad 28 tysięcy osób, a ponad 48 tysięcy zgłoszono do kwarantanny z tytułu powrotu do kraju. Szacowana liczba osób, które w najbliższym czasie mogą zostać objęte kwarantanną – zdaniem Szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Michała Dworczyka – sięgnie nawet 100 tysięcy Polaków. Nie będą oni mieć możliwości zagłosowania, co stoi w sprzeczności z zasadą powszechności wyborów.

Problem z głosowaniem za granicą. Polacy przebywający za granicą mogą mieć utrudnione oddanie głosu ze względu na obostrzenia i trudności – zarówno na gruncie prawnym, jak i praktycznym – dotyczące przemieszczania się ludności czy nawet zakazu wychodzenia z domu.

Problemy z prowadzeniem kampanii wyborczej. Kandydaci, którzy nie zebrali do tej pory wymaganych prawem 100 tysięcy podpisów niezbędnych do oficjalnego zgłoszenia swojej kandydatury, mogą mieć poważne problemy z ich zebraniem, co narusza prawo każdego kandydata do równych szans w procesie wyborczym. Przekaz medialny jest zdominowany przez informacje o sytuacji epidemiologicznej, skurczyła się zatem przestrzeń do debaty o innych ważnych kwestiach publicznych. Znacząco ograniczona jest też swoboda prowadzenia kampanii wyborczej, a kandydaci nie mają równych szans komunikowania się z wyborcami.

Problemy z frekwencją. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że frekwencja w wyborach przeprowadzanych w takich warunkach będzie znacznie niższa niż zazwyczaj. Bardzo niski odsetek wyborców może doprowadzić do delegitymizacji wyborów w znacznej części opinii publicznej. Eksperci przewidują, że ogólna frekwencja może zmniejszyć się o około jedną trzecią z największym spadkiem wśród osób starszych. 

„Osoby powyżej 60. roku życia stanowią 30% dorosłych Polaków. Frekwencja w tej grupie jest wyższa od średniej, stąd ich udział w ogóle głosujących w wyborach sejmowych 2019 roku wzrastał już do jednej trzeciej. Może to mieć znaczący wpływ na wynik głosowania” podkreśla w swojej ekspertyzie prof. Jarosław Flis, członek Zespołu Ekspertów Wyborczych (Uniwersytet Jagielloński). „Kompromitacją byłoby powtórzenie scenariusza francuskiego, kiedy to po przeprowadzeniu pierwszej tury wyborów samorządowych 15 marca 2020 roku, w obliczu wszystkich problemów, jakie ona ujawniła, następuje odwołanie drugiej tury wyborów.” – dodaje ekspert. 

„Z powodów podanych wyżej należy spodziewać się dużej liczby zasadnych protestów wyborczych, co może doprowadzić do konieczności powtórzenia głosowania w wielu obwodach, a przy opisywanej skali zagrożeń nawet do unieważnienia wyniku wyborów w całym kraju. Byłaby to sytuacja bez precedensu w najnowszej historii Polski” – podkreśla prof. Bartłomiej Michalak.

Apel Zespołu Ekspertów Wyborczych Fundacji im. Stefana Batorego o zmianę terminu wyborów Prezydenta RP

Koronawirus a wybory prezydenckie. Czym grozi głosowanie podczas epidemii?, Bartłomiej Michalak

Koronne argumenty – termin wyborów prezydenckich 2020, Jarosław Flis 

Zespół Ekspertów Wyborczych działający przy Fundacji im. Stefana Batorego zajmuje się analizą prawa wyborczego przedstawiając propozycje zmiany w prawie i praktyce organizacji wyborów w kierunku zwiększenia uczestnictwa w wyborach i podniesienia reprezentatywności wyników wyborczych.  Więcej o zespole – na stronie Fundacji Batorego.

Czy Biedroń zjednoczy opozycję? :)

Opisane powyżej przeświadczenie o słabości dotychczasowych liderów partii opozycyjnych potwierdzają liczne badania. Petru i Schetyna plasują się na dnie rankingów zaufania. Daleko poniżej innych działaczy własnych partii. 80% potencjalnych wyborców Nowoczesnej chciałaby powołania nowej partii opozycyjnej. 63% tyle wynosi odpowiedni wskaźnik dla popierających Platformę. (IPSOS dla OKO Press)

Na pytanie, o to czy opozycja potrzebuje jednego lidera, aż 51% Polaków odpowiada tak, 20% nie i 23% nie wiem. Nie wiadomo natomiast kto miałby tę rolę pełnić. 41 proc. uważa, że nikt z obecnych polityków opozycji, 13 proc. wskazało Pawła Kukiza, 10 proc. Władysława Frasyniuka, 9 proc. Roberta Biedronia, 7 proc. Kamilę Gasiuk-Pihowicz, 5 proc. Grzegorza Schetynę, a także Barbarę Nowacką, po 4 proc. Borysa Budkę oraz Władysława Kosiniaka-Kamysza, zaś 2 proc. Ryszarda Petru (Pollster 27-31.07.2017).

 

Krótko mówiąc katastrofa.

 

Dotychczasowi liderzy przegrywają praktycznie ze wszystkimi i to we własnym elektoracie. Na czele Platformy Obywatelskiej widzi Grzegorza Schetynę jedynie 13%, Borysa Budkę 28%, Rafała Trzaskowskiego 25% a Ewę Kopacz 23%. Ryszard Petru także nie ma się z czego cieszyć. Przegrywa z kretesem z Katarzyną Lubnauer 38%, i Kamilą Gasiuk Pihowicz 36%. Obecny lider może liczyć jedynie na 16% poparcia (IPSOS dla OKO Press 2-4.08.2017)

 

I co z tego wynika?

 

Nic. Kolejne wybory na przewodniczącego PO mają odbyć się za 2 lata. Ryszard Petru w taki sposób napisał statut założonej przez siebie partii, że jest praktycznie ze swej funkcji nieusuwalny. Obaj są całkowicie odporni na wyniki sondaży. Mało tego, wydają się także odporni na wyniki wyborów. Grzegorz Schetyna już zapowiedział, że nie ma zamiaru rezygnować ze stanowiska nawet w przypadku klęski PO w wyborach samorządowych. Wydaje się zatem, że obaj panowie przekładają własne stołki nad los swoich partii, o kraju już nie wspominając. Obaj gotowi są na klęskę wyborczą, byle będąc na stanowiskach przewodniczących przegranych formacji móc ze swadą komentować swą wyborczą porażkę przed licznymi kamerami telewizyjnymi. Obaj uwielbiają brylować w mediach, myląc politykę z publicystyką. I obaj w końcu jedyne, co mają do powiedzenia, sprowadza się do prostej negacji obecnych rządów prawicy.

 

Nic nowego.

 

Nie jest to przypadek odosobniony. Jarosław Kaczyński z uporem godnej lepszej sprawy przegrał aż 8 różnych elekcji, ani nie zmieniając nic w strukturach własnej partii, ani nie zmieniając jej programu. Dotrwał po prostu do momentu, w którym nastroje społeczne sprzyjały głoszonym poglądom i pomagając sobie akcją służb specjalnych (afera podsłuchowa) i przykładem węgierskich braci populistów, mogł wygrać wybory. Wygrał je niewielką przewagą głosów i głównie dzięki bezradności własnych przeciwników.

 

Teatr słabości.

 

Nie od dzisiaj polska polityka to teatr słabości. Wygrywa nie ten kto najmądrzejszy, najsilniejszy i najbardziej zdeterminowany lecz ten, kto jest stosunkowo najmniej w danym momencie słaby. Dzisiaj to chyba dla wszystkich jasne, że stosunkowo najmniej słaby jest Jarosław Kaczyński. Po pierwsze dlatego, że nauczył sam siebie i swoich wyborców populizmu. Już dziś wiadomo jak ma zamiar wygrać kolejne wybory. Starą metodą kija i marchewki. Z jednej strony obieca program 500+ dla emerytów i rencistów, z drugiej zniszczy media mogące prezentować alternatywny do jedynie słusznego ogląd sytuacji. Kaczyński dysponuje aparatem państwowym, który będzie użyty by wymóc zwycięstwo. Znamy te mechanizmy z Rosji Putina, Węgier Orbana i Turcji Erdogana. Do tej pory żeby robić interesy z władzą (Spółki Skarbu Państwa, zamówienia publiczne, agencje rządowe), trzeba było być co najmniej politycznie neutralnym. Jutro, żeby utrzymać pracę trzeba będzie aktywnie popierać jedynego słusznego wyraziciela suwerena. Tak działają wszystkie reżimy autorytarne na świecie. Tak samo będzie działał nasz rodzimy. Jarosław Kaczyński nie ukrywa źródeł swoich inspiracji. W Warszawie będzie jak w Budapeszcie, zapowiedział już dawno i trzeba tę zapowiedź potraktować poważnie. Wymiana elit już się dokonuje i stare tłuste koty, zbyt leniwe by skutecznie bronić swych pozycji zastąpią, głodni, pazerni, agresywni i bezwzględni działacze jedynie słusznej partii.

 

Nie ma z kim przegrać.

 

Pomimo ich skrajnej niekompetencji, chaosu i indolencji państwa prawie we wszystkich dziedzinach, notowania PiS nie spadają. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. PiS w obecnej sytuacji nie ma z kim przegrać. Jak sama nazwa wskazuje, wybory to akt decyzji jaki każdy głosujący dokonuje wobec zastanej alternatywy. Przy w miarę stałej liczbie głosujących, polityka to gra o sumie zerowej. Gdy jeden wygrywa robi to zawsze kosztem konkurenta. Słabość opozycji jest głównym fundamentem obecnej władzy. Trudno liczyć na to by PiS przegrał sam ze sobą. Jest to oczywiście możliwe, biorąc pod uwagę narastający chaos i dezorganizację państwa. Reakcje rządu na nawałnice były dobrym symbolem państwa chaosu PiS, a czeka nas na jesieni „reforma” edukacji i służby zdrowia. Problem jednak pozostaje nierozwiązany. Słabość opozycji jest tak wielka, że przy braku realnej alternatywy, wszystkie klęski rządzącej ekipy uchodzą jej na sucho.

 

Zjednoczona opozycja.

 

Wśród protestujących na ulicach polskich miast dało się wyczuć marzenie o zjednoczonej opozycji. Zjednoczonej pod nowym przywództwem najpopularniejszych polityków obu partii parlamentarnej opozycji. W tym kontekście padało nazwisko Roberta Biedronia. I rzeczywiście Biedroń wydaje się być osobą, która mogłaby taką rolę spełnić. Ma polityczne doświadczenie, ogromną rozpoznawalność, charyzmę i cieszy się dużą popularnością. W symulacjach wyborów prezydenckich jest jedną z trzech najsilniejszych potencjalnych kandydatur w Polsce. I gdy wydaje się, że Robert Biedroń ma wszystkie karty w ręku, by stanąć na czele ruchu społecznego, który realnie może wygrać wybory z PiS, to stanowczo odmawia, zamyka się w Słupsku i dezerteruje przed wyzwaniem.

 

Tak się nie da.

 

Wydawałoby się, że ma wszystko. Słaba konkurencja nie stanowi problemu. Wyborcy poszukują dla niej alternatywy. Ma popularność, rozpoznawalność i doświadczenie. Lecz postanowił tej szansy nie wykorzystać. Mało tego, ostatnie wywiady Biedronia wskazują jednoznacznie, że cierpi on na tę samą chorobę, która toczy jego politycznych konkurentów. Z wielkim smutkiem przeczytałem wywiad Roberta Biedronia w naTemat. Po pierwsze rzuca się w oczy jego polityczna bierność wręcz bezradność. W wywiadzie neguje możliwość stworzenia zjednoczonej opozycji: „Ja wiem, że w marzeniach to ładnie wygląda, ze ludzie myślą, jaka byłaby to fajna partia, oni wszyscy tacy młodzi, mili (..)Tak się nie da. „ Jednocześnie nie przedstawia żadnej konstruktywnej propozycji. Bardziej interesuje mnie to, czy wartości, które są dla mnie ważne (..) będą reprezentowane. I czy inna polityka będzie możliwa? Na razie nie widzę takiej inicjatywy. Bardzo kibicuję Razem, bardzo kibicuję Inicjatywie Polskiej czy SLD i mam nadzieję, że to jakoś okrzepnie i znajdą się w parlamencie. Dzisiaj tego nie ma. Ich nie ma teraz w debacie publicznej. Tęsknię za tym, bo te wartości to także moje wartości. Trzeba wymyślić coś, żeby wrócili.”

„Trzeba wymyślić, jak przekonywać ludzi do zakładania oddolnych inicjatyw, do organizowania się, do budowy społeczeństwa obywatelskiego tak, aby nie dopuścić do popełnienia takiego błędu jak z poprzednich wyborów.”

Robert Biedroń najwyraźniej z polityki zrezygnował. Czeka aż ktoś coś wymyśli, zorganizuje i zrobi, by społeczeństwo obywatelskie zbudować, reprezentując jego wartosci, by uprawiać inną politykę? Pozostaje pytanie kto? Jeśli sam Biedroń człowiek numer 3 w rankingu sondaży prezydenckich nie widzi siebie jako spiritus movens takiego ruchu, to kto?

 

Trzeba łączyć nie dzielić.

 

Nie zgadzam się z Robertem Biedroniem. Rozdrobnienie demokratycznej części polskiej sceny politycznej z pewnością nie pomoże nam w odsunięciu autorytarnych rządów prawicy od władzy. Trzeba szukać programowych kompromisów. Trzeba budować na wspólnych nam wszystkim wartościach. Jestem przekonany, że Barbarę Nowacką i Kamilę Gasiuk Pihowicz tysiąc razy więcej łączy niż dzieli. Tylko musimy pozbyć się ideologicznych łatek. Zapomnieć o prostych definicjach rodem z XIX wieku. Może liberał powinien być ministrem finansów a socjaldemokrata polityki społecznej? Może możliwa jest pragmatyczna polityka bez oglądania się na ideologiczne hasła? Biedroń jest bierny nawet wobec bliskiego swoim wartościom środowiska lewicy, mówiąc o potencjalnym wejściu lewicy do parlamentu: „I to niekoniecznie zjednoczeni, jako jedna partia, bo na razie połączenie jest niemożliwe. Ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że w Sejmie jest i Razem, i SLD, i Barbara Nowacka. Trzeba znaleźć jednak mechanizmy, żeby dać szansę znaleźć się w parlamencie. To także moja odpowiedzialność. Patrząc na te ludzkie tęsknoty, jest ku temu potencjał.”

Ten cytat jest znaczący. Wynika z niego bowiem, po pierwsze, jednoznaczna deklaracja, że Biedroń tej odpowiedzialności nie ma zamiaru podjąć, licząc na to, że zrobi to za niego ktoś inny lub też wspomniane mechanizmy wytworzą się same. Po drugie, że akceptuje podziały i rozdrobnienie w środowisku ideowo mu bliskim i bardzo bliskim także sobie nawzajem. Wniosek? Nie o idee i wartości tu chodzi. Chodzi o to co zawsze – personalia. Kto z kim może a kto nie może. Kto będzie gwiazdą, kto przywódcą? Jakże dobrze to znamy prawda?

 

Mi jest dobrze tam gdzie jestem.

 

„Mi jest dobrze tam gdzie jestem, będę prawdopodobnie kandydował na prezydenta Słupska. Ja oczywiście nie mówię nie, jeśli chodzi o jakieś kolejne kroki polityczne, bo nigdy nic nie wiadomo, ale to jest kwestia przyszłości. A jak będzie ona wyglądała, tego nikt jeszcze nie wie. I nie ma sensu się tym teraz zajmować.”

 

Polityk nie znosi próżni

 

Kolejna kadencja prezydenta Słupska będzie trwać do 2022 roku. Zadam pytanie inaczej: Czy jest sens zajmować się Robertem Biedroniem w 2022 roku? Chyba nie ma. Polityka nie znosi próżni. Blisko połowa wyborców chce odsunięcia PiSu od władzy. Wraz z narastaniem chaosu w państwie, kolejnymi skandalami i otwarciem kolejnych frontów wojny PiSu ze wszystkimi, ten odsetek będzie raczej rosnąć, nie maleć. Popyt na zjednoczoną, silną, pragmatyczną opozycję z wizją przyszłości państwa i programem zmian będzie coraz bardziej aktualny. Ani Grzegorz Schetyna ani Ryszard Petru tego popytu nie zaspokoją. Nie zrobili tego w przeszłości i nic nie wskazuje na to, by byli w stanie zrobić to w przyszłości. Od dzisiaj wiadomo, że nadzieje związane z Robertem Biedroniem w tej roli są płonne. Robert Biedroń bowiem zdecydował się na karierę całkowicie solową, na małą, lokalną skalę i zajmuje go wyłącznie jedno: budowa marki „Biedroń”.

 

Marka “Biedroń”.

 

Problem jedynie polega na tym, że rynek się zmienia, a rynek polityczny zmienia się w niebywale dynamicznym tempie. Ciekawe czy ktoś o marce Biedroń będzie za 6 lat jeszcze pamiętał? Czy będzie na nią popyt? Czy w ogółe będzie jeszcze będzie w Polsce rynek polityczny? Czy będą demokratyczne wybory? Tego nie wiem. Ale wiem jedno. Ten kto podejmie wyzwanie. Ten kto będzie jednoczył, szukając programowych kompromisów. Ten kto zacznie bronić demokracji nawet kosztem realizacji swej osobistej politycznej kariery. Tylko ten jest w stanie najbliższe wybory wygrać. A to jest kwestia polskiej racji stanu. To jest sprawa fundamentalna dla przyszłości kraju. Gra idzie o najwyższą stawkę. Albo skutecznie przeciwstawimy się dokonywanemu w Polsce zamachowi stanu albo będziemy żyć w kraju, gdzie wybory będą fikcyjną formalnością jak w Rosji czy Turcji.

Na pytanie o stworzenie jednej partii z Borysem Budką i Kamilą Pihowicz. Robert Biedroń odpowiada: „Ale to nie chodzi o to, żeby łączyć się w jedną partię. To byłoby nie do zniesienia przez takiego faceta jak ja.”

Chyba wszystko jasne. Słupsk będzie miał dobrego prezydenta w kolejnych latach. Polska demokracja musi poszukać innego obrońcy.

Dlaczego PiS ma poparcie – bilans po nawałnicach :)

A raczej pytanie powinno postawić się wprost: dlaczego PiS, wydawałoby się wbrew jakiejkolwiek logice, praktycznie nie traci poparcia, niezmiennie liderując w sondażach, na przestrzeni już dwóch lat? (Nie licząc dwóch sondaży z PO jako liderem, którym szybko i skutecznie zaprzeczyły następne).

Do tej pory spotykałem się z dość oczywistymi odpowiedziami i mało ciętymi ripostami. W duchu garstki światłych intelektualistów. Że 500+. Że szybsza emerytura. Że ludzie lubią populizm. Że ludzie nie myślą. Że opozycja jest słaba. Że opozycja nie ma nic do zaoferowania. Że Tusk wyjechał do Brukseli. Że Petru wyjechał na Maderę.

I to się w jakimś stopniu zgadza i potwierdza. Ale myślę, że możemy skończyć z tendencyjnością i tak zwanym zdrowym rozsądkiem, kiedy od niepamiętnych czasów wiadomo, że Polska jest nieprzewidywalna nie tylko politycznie. Poszukajmy szerzej i głębiej, wychodząc poza przepoławiający kraj spór o pryncypia, zero-jedynkowe reakcje w postaci peanów albo pretensji.

Myślę, że najwygodniej będzie ująć rzecz w punktach. Punktowanie to zresztą powinna być domena polityków. Wystarczy mieć nieco silniejszą scenę polityczną. Niemniej proszę nie traktować tych rozpoznań jako elementu poradnika do odsuwania od władzy lub obalania kogokolwiek. Autor, jako zwolennik w tym akurat przypadku rozwiązań racjonalnych (często utożsamianych z demokratycznymi), widzi taką opcję wyłącznie w wyniku wyborów powszechnych.

Ale do meritum. Tym razem trafiajmy w dziesiątkę, nie myląc jej z dziesięcioma przykazaniami, choćby i na tarczy.

1. Deprecjonowanie wyborców PiS

Powiedzmy to głośno: głosowanie na PiS nie było, nie jest i nie będzie obciachem. Kto lansuje inne podejście, szuka w tym elektoracie moherów, oszołomów i innych pseudowywrotowców – nabija poparcie partii rządzącej. Działa tu wiele mechanizmów socjologicznych i psychologicznych: wykluczana i piętnowana grupa jeszcze bardziej się konsoliduje i wzmacnia. Zwłaszcza w Polsce, o wielowiekowych tradycjach słabości i poniżania, które – w rozumieniu tego elektoratu – prowadzą do wielkości.

Szacunek do przeciwnika to podstawa jakiejkolwiek potencjalnie skutecznej rywalizacji. Inaczej przegrywa się w głowie, zwłaszcza, we własnym mniemaniu, tej najmądrzejszej. Niby banał, tylko dlaczego do nikogo po drugiej stronie sceny politycznej nie dociera?

Inna sprawa – wystarczy prześledzić odsetek głosujących na PiS w poszczególnych grupach wiekowych, wykształceniowych i miejsko-wiejskich, by przestać powielać tendencyjny stereotyp: na tę partię nie głosują już jedynie „starzy, niewykształceni z małych miast”. Tu nie pomoże żaden stereotyp dyskryminacji i wykluczania, tak lubiany zwłaszcza przez elitę przeciwników politycznych.

Jeszcze inna – a jak ma być odbierane głosowanie na PO po ośmiu latach nieudolnych rządów? A na .Nowoczesną, po dwóch latach jeszcze bardziej nieudolnych działań opozycyjnych? Mniejsze zło? Jest w ogóle jakaś skala, która w tym kontekście pozwoli zapomnieć o modnym ostatnio, a jakże skutecznym poznawczo symetryzmie? Piłeczkę można odbijać w nieskończoność, biorąc pod uwagę jakość polskiej klasy politycznej, z każdej RP. Tylko dlaczego jest to ciągle gra o sumie zerowej?

2. Przecenianie inteligencji własnej, niedocenianie inteligencji przeciwnika

Niby oczywista oczywistość. W Polsce pookrągłostołowych elit pokutuje jednak przekonanie pewnych środowisk liberalno-demokratycznych o swojej nieomylności, elitarnie podkreślanej dysponowaniem ponadprzeciętnymi zasobami intelektualnymi. Ba, jakimś imperatywem, który pozwala oceniać, namaszczać i zrzucać z piedestałów. Dopóki nie pojawił się PiS, całkiem skutecznie funkcjonował ten mechanizm – koledzy z piaskownicy, i owszem, obrzucali się piaskiem, ale był to piasek, w którym budowali zamki (i kopali tunele) od lat.

A przecież gdyby Jarosław Kaczyński był idiotą i oszołomem, wyborów by nie wygrał. Ba, nie utrzymałby tak długo tak wysokiego poparcia. Nie zmienia to oceny, na ile może być dla kogoś lub czegoś (państwa, demokracji, sądów, VAT-u odzyskanego, grup trzymających władzę) niebezpieczny. Niemniej minęły dwa lata, a jego przeciwnicy, nie tylko ci tak zwani totalni, nie nauczyli się skutecznie funkcjonować w obliczu jego instynktów politycznych. Niezmiennie nabierają się na misiowatą powierzchowność chłopca w krótkich spodenkach, któremu ktoś zakopał brata. Gdy już dawno stawka jest większa niż to jedno życie, ba, niż 96 żyć. Przegrywają realnie i symbolicznie.

3. Wiara w kreacyjną moc mediów

Żyliśmy w kraju, w którym „Gazeta Wyborcza” i TVN dyktowały umiarkowane, liberalno-wolnościowe poglądy. Jednak nie wszystko szło po ich myśli, więc zaczęły się radykalizować i polaryzować swój przekaz. Ludzie tego nie kupili. Polacy nie cierpią, gdy chce im się coś narzucać. Nie muszą rozumieć wyższych czy szlachetniejszych celów takiego działania. Chodzi o zasadę. Dlatego gdy zobaczyłem okładki „Newsweeka”, „Polityki” i „Gazety Wyborczej” przed drugą turą wyborów prezydenckich a.d. 2015 pod hasłem „wybór jest jeden”, zrozumiałem, że wygrać może tylko Andrzej Duda. Na przekór.

Niby podobny mechanizm obronny stał za zwycięstwem wyborczym PO w 2007 roku. Wtedy media mogły jeszcze utwierdzić się w przekonaniu o swojej kreacyjnej nieomylności. Tylko że wtedy PO było drugorzędne, liczyło się odsunięcie PiS-u od władzy. Niezależnie od niezależnej prasy. Ale to wtedy media utraciły czujność, jakby „koniec historii” objął odchylenia od ich politycznych i światopoglądowych norm.

Tymczasem kolejni goście TVN24 czy Polsat News ex cathedra brną tendencyjnie i oskarżycielsko – nawet nie trzeba ich słuchać, by wiedzieć, co powiedzą. Praktycznie w każdym temacie politycznym okołopisowskim. Chciałbym tutaj napisać o chlubnych wyjątkach, ale poza Romanem Kurkiewiczem i Andrzejem Stankiewiczem nikogo takiego nie udało mi się zauważyć. Mam astygmatyzm, ale to chyba nie w tym rzecz.

Czy nie dlatego pewne media tracą opiniotwórczą moc, wydawałoby się, daną im do końca świata i jeden dzień dłużej?

4. Cynizm opozycji

Nie słabość czy brak pomysłów na zbudowanie konkretnej alternatywy dla PiS-u. Właśnie cynizm. Oczywiście w połączeniu z charakterystyczną dla mieszkańców RP hipokryzją. Brylował w tym Donald Tusk, dlatego zniknął w Brukseli, na intratnym stanowisku. Próbuje brylować Grzegorz Schetyna, ale brakuje mu okrzesania medialnego, sprytu i wątpliwego, ale jednak bardzo pomocnego wdzięku przy politycznym lawirowaniu. Ofiarą lawirowania niedługo padnie Roman Giertych – ostatni medialny spór z Adrianem Zandbergiem, delikatnie mówiąc, wyraźnie przegrał. Podejrzana przeszłość zaczyna go doganiać, a przecież w kraju tak obciążonym historycznie to najcięższy wyrok skazujący.

Nie wiem jednak, co bardziej szkodzi opozycji poza- i parlamentarnej: cynizm, który się udaje, pod różnymi płaszczykami, czy ten udawany bądź nieumiejętnie stosowany. Przykłady mógłbym tutaj mnożyć, sięgając również po gwiazdy ostatnich protestów (ktoś słusznie powiedział, że „no logo” nie istnieje), choćby Borysa Budkę czy Kamilę Gasiuk-Pihowicz, których „skuteczność działania” została bardzo cynicznie wyreżyserowana. Najbardziej jaskrawym jest jednak lansowany hipokrytycznie projekt zjednoczonej opozycji, w ramach której rzekomo miałyby współdziałać PO, alternatywa dla PO i umiarkowana partia trzymająca KRUS i dopłaty dla rolników. Lansowany wbrew samym zainteresowanym, którzy lubią razem protestować – bo to się ładnie, solidarnościowo kojarzy – by potem w byle publicystycznym programiku walczyć zawzięcie o swoje indywidualne interesy – bo tego wymagają sondaże, żeby jednak nawet w ramach „zjednoczonej opozycji” „pięknie się różnić”. Ostentacyjne kombinowanie i kombatanctwo, które w czasach pokoju dość szybko przestało się sprawdzać, gdy nawet najprostszy światopoglądowo odbiorca może od razu krzyknąć: „sprawdzam!”. Zbyt często i zbyt łatwo dawał się zwodzić podobnym sztuczkom, choć wykonywanym przez sprawniejszych politycznych magików.

Dlatego też prawdopodobnie do największego odsetka wyborców przemawiają prostolinijni posłowie i senatorowie koalicji. Szczerzy, choćby kosztem wizerunku w oczach elit intelektualnych i byłych autorytetów (ale to przecież plankton z punktu widzenia wyborów, co dobrze odzwierciedlało poparcie Unii Wolności i Demokratów.pl, a teraz, uwzględniając akademicki zwrot w lewo, Razem). Niepozbawieni żenujących gaf i wypaczeń. Ale czyż najprzyjemniej nie głosuje się na siebie, w krainie marzeń po drugiej stronie lustra, a raczej krzywego zwierciadła?

5. Radykalizm opozycji

Reakcją na radykalizm rządzących ma być jeszcze większy radykalizm zjednoczony w opozycji? W kraju, w którym typowy wyborca jest konserwatywny i umiarkowany? Blokowanie mównicy, krzyki i nawoływanie do obalenia władzy? Szukanie pomocy w UE i nawoływanie do interwencji „obcych”? Czy to naprawdę ma być recepta na alternatywę wyborczą czy to raczej recepta na pigułkę gwałtu, którą nieopatrznie, w ferworze walki za wszelką cenę, aplikuje się do swojego, nietaniego drinka?

Jeżeli ktoś mi mówi, że w kraju dzieje się źle, a jedynym jego pomysłem na zmianę sytuacji mają być ostre protesty, prowadzące do „odsunięcia PiS-u od władzy”, to mam do tego kogoś bardzo ograniczone zaufanie. Nie jest wiarygodny ten, kto tak dosłownie odczytuje mocno już przeterminowany Stary Testament i kręci go i podnieca, w jego bezsilności albo wręcz głupocie, zasada „oko za oko”.

6. Skłonność opozycji do interwencjonizmu zewnętrznego

Czy Niemcy, Francja, ba, Albania lub Azerbejdżan szukają pomocy w rozwiązywaniu wewnętrznych konfliktów u innych państw? Piszą ostre donosy?

Z czym taka wolta może się kojarzyć? Czwarty zabór? UE jak ZSRR? Jeżeli opozycja nie radzi sobie ze swoją rolą, musi się bawić w szlachtę i magnaterię z epok słusznie minionych?

Tutaj zresztą mamy bardziej malowniczą sytuację – powstają przecież teksty na łamy prasy zagranicznej, atakujące sytuację polityczną w Polsce, a co znamienne – często pisane są polskimi rękami. Czy naprawdę uczestnikom tych akcji zaczepnych wydaje się, że tego nie widać?

7. Rozmywanie wielkich pojęć

Drzewiej „faszyzm”, „dyktatura” i „zamach stanu” brzmiały groźnie, bo znaczyły rzeczy straszne. Obecnie wystarczy, że PiS zajmie się jakimś z punktu widzenia pewnego ogółu kontrowersyjnym tematem, a porównania do Hitlera, Stalina tudzież innych demonów odmieniane są przez wszystkie przypadki potencjalnych nadużyć i wypaczeń. Przestało to już działać, ma zbyt wątłe odzwierciedlenie w rzeczywistości już na poziomie najprostszych politycznych wniosków i konstatacji.

Przy małych pojęciach jest analogicznie. W wyobraźni Polaków groźniej wizualizuje się „Policzmy głosy” Tuska niż „Zdradzieckie mordy” Kaczyńskiego. Polakom nie przeszkadza chamstwo, w którym żyją na co dzień, tylko cwaniactwo materialistyczne, które jest dane jedynie garstce, dlatego hipokrytycznie bywa aż tak piętnowane.

8. Elitaryzm i elitarność

Owszem, Jarosław Kaczyński mówi o Polsce solidarnej i liberalnej, różnych sortach Polaków, a Jarosław Marek Rymkiewicz buduje mit dla takich podziałów. Czyli Mały Brat rządząc, dzieli. Ale jak dzieli? Z punktu widzenia wyborczej większości opowiada się po stronie słabszych i wykluczonych przez poprzednie systemy, oczywiście wykluczając system sprzed 1989 roku. Uderza w uprzywilejowanych, w mniemaniu ogółu. Nie musi tego robić w praktyce, wystarczy kilka zdań sprzeciwu, sprytnie przemyconych do przemowy na tej czy innej miesięcznicy tudzież przyspieszonej debacie na temat kolejnej „wielkiej reformy”.

A jak na to odpowiada opozycja? Stawia się na lepszych pozycjach wyjściowych. Nawet podczas różnego rodzaju protestów i uprawianego na nich politycznego lansu pojawia się w towarzystwie tych właśnie uprzywilejowanych w rozumieniu większości: sędziów, prawników, akademików, aktorów, Balcerowiczów i Mazgułów. Jakby nie zauważali, że to ich pogrąża. Że „no logo” i „zjednoczona opozycja” to puste hasła, na które coraz mniej ludzi się nabiera (vide sondaż pod hasłem „która partia najwięcej zyskała na protestach?”).

„Jesteście zbyt bogaci, by reprezentować biednych” – ciśnie się na usta. Populistycznie, ale boli, czyż nie?

OK, .Nowoczesna tonie, zwłaszcza w długach, ale pozostałe partie naprawdę stać na zatrudnienie porządnych strategów wyborczych.

9. Fetyszyzacja demokracji jako takiej

No właśnie, komu jeszcze zależy na demokracji? Tweetującym byłym politykom i mniej lub bardziej samozwańczym politycznym trendsetterom? Publicystom, którzy lubią od czasu do czasu komuś dopierdolić? Intelektualnym, naukowym i artystycznym elitom, które lubią się wychylać? Jaki to procent, a raczej promil? Czy jest w ogóle odczuwalny we krwi narodu? Jaki procent społeczeństwa interesuje udział w wyborach? Ba, fakt, ile partii rządzi bądź może być w parlamencie?

Czy zabieranie sądów, trybunałów i niedopieszczanie niektórych zasłużonych w poprzednim systemie (dwuznaczność z premedytacją) opozycjonistów w ogóle interesuje jakieś szersze grono, odczuwalne w przypadku jakichś głosowań?

Może Polacy lubią rządy silnej ręki? Jak rządzą sobą, w domowym zaciszu, z braku innego wyżycia? Może podoba im się, że ktoś nie tylko „chce zrobić porządek”, ale go robi? I nie chodzi tutaj o efekty czy skutki jakichkolwiek działań, tylko o sam fakt ich podjęcia. Czy ktoś się liczy z kosztami? Realnymi i symbolicznymi? A kogo one obchodzą?

Wygląda na to, że argumenty czterosylabowe, które tak zgrabnie da się skandować na demonstracjach – „demokracja” czy „konstytucja” – zwyczajnie tracą na znaczeniu. Czy nadużywanie ich w dyskusjach i okrzykach wszelakich również ich nie rozmiękcza i nie rozmywa, co było do okazania w punkcie numer 7.

10. Bezsilność i ataki histerii

Polityka, co do zasady, polega na tym, że się gra, że się nie gra. W przypadku obecnej opozycji i innych ruchów obrony demokracji – widać brak szwów. PO i .Nowoczesna postawiły na improwizację, która jednym i drugim, delikatnie mówiąc, wychodzi w sposób nieprzekonujący. A jeśli jakieś akcje wyglądają na zaplanowane, to widać szwy aż za bardzo, o czym w punkcie numer 4 na przykładzie Budki i Gasiuk-Pihowicz.

Czym innym, jeśli nie wyrazem wspomnianej bezsilności, jest blokowanie miesięcznic smoleńskich? Zwłaszcza w świetle obowiązującego prawa (naprawdę nieistotne, z jaką premedytacją i w jakim kontekście uchwalonego) skazane na zgodną z nim porażkę?

Kolejna sprawa to wielkie głosy jeszcze większego oburzenia autorstwa takich choćby Jacków Poniedziałków, Magdalen Śród i Tomaszów Piątków. Codziennie i niezmiennie. W tonach coraz bardziej histerycznych i oderwanych od tłamszonej rzeczywistości. Czy takie postawienie sprawy może do czegoś zachęcać? Kto wychodzi na nie do końca zrównoważonego mąciciela?

Paradoksalnie w PiS-ie dominuje dużo spokojniejszy ton. Incydentów, głównie z udziałem Krystyny Pawłowicz, a ostatnio Jarosława Kaczyńskiego, jest jak na lekarstwo (czytajcie ze zrozumieniem, zanim spalicie mnie na stosie za to zdanie). Nawet podczas słynnych obrad komisji sejmowej z głosowaniem ustawy o Sądzie Najwyższym to opozycja sprawiała wrażenie populistycznych krzykaczy i zwolenników blokad na miarę świętej pamięci Samoobrony.

***

A to wszystko mimo teorii spiskowych na temat katastrofy smoleńskiej. (Mam nawet teorię, że pewna część wyborców PiS sobie je racjonalizuje w kontekście nieprawidłowości w łączeniu i dzieleniu ciał ofiar, a ofiary zawsze na Polaków działały najmocniej; o tym może kiedyś szerzej). Mimo comiesięcznych spektakli polityczno-religijnych na Krakowskim Przedmieściu. Mimo splendorów i nobilitacji dla najszerzej rozumianego imperium Ojca Dyrektora. Mimo hegemonii Szyszki i Macierewicza. Mimo lawirowania Gowina w iście wałęsowskim stylu: nie chcem, ale muszem. Jakby te utrudnienia w pozytywnym postrzeganiu dobrej zmiany miały być traktowane jako zło konieczne do jej przeprowadzenia. Taki margines człowieczeństwa: chcą dobrze, dajemy im szanse (liczba mnoga, tak). Taki kompromis niczym ten aborcyjny. Z udziałem Kościoła i mimo jego udziału.

Równie paradoksalnie konflikt prezydenta z rządem i większością sejmową jeszcze bardziej tę władzę legitymizuje. Wbrew opiniom o dyktatorskim charakterze obozu PiS z przystawkami – pokazuje jego wewnętrzne zróżnicowanie, ze szczególnym uwzględnieniem tak pożądanych w kontekście jeszcze lepszego wyniku wyborczego skrzydeł racjonalnych i umiarkowanych.

Jeszcze lepszego, ponieważ 40 procent to może być poparcie niedoszacowane. Dlaczego śmiem stawiać tak nieodpowiedzialne tezy? Jak się okazuje, zastrzyk 500+ dotyczy w znaczącej części ludzi, którzy w wyborach nie biorą udziału. Pozostaje pytanie, czy żeby zachować swój nowy status quo, postanowią poprzeć PiS, czy też uznają, że nic więcej nie ugrają, więc tradycyjnie sobie odpuszczą?

Tymczasem już chodzą plotki na temat 500+ dla seniorów, już się czai (niesprawiedliwe z punktu widzenia ogółu kredytobiorców, ale nośne medialnie) wsparcie dla frankowiczów. Bezrobocie rekordowo spadło, gospodarka działa jak nigdy, poprzedni taki okres przypadał na lata 2005–2007. Przypadek? Oczywiście. Tylko jakoś żadna siła opozycyjna nie potrafi tego racjonalnie wyłożyć nie swojemu elektoratowi.

A jeszcze dochodzi dostępność mediów. Jaka by nie była TVP, jest ogólnodostępna, ma największy zasięg. I żadna groźna ustawa dekoncentracyjna nie przypieczętuje tego układu, bo już dawno się to stało. Możliwa sprzedaż TVN24 tudzież zmiękczenie lub zneutralizowanie jego stanowiska w obecnym sporze politycznym także niczego tu nie zmieni.

Wystarczy o przewagach i niedowagach. Żeby nie było – niczego nie reklamuję ani nikim nie straszę. Stwierdzam fakty i mity.

***

Nie ma już czasu na przerwy i zbieranie sił. W polskiej polityce skończyły się sezony ogórkowe, a z powodu eskalacji i multiplikacji – noce długich i krótkich noży przestały robić wrażenie. Opozycja zwyczajnie tego nie potrafi zrozumieć. Wykorzystuje archaiczne metody i hasła, tendencyjnie odwołuje się do coraz mniej szanowanych i akceptowanych kompromisów i wartości, nie wspominając o autorytetach z lewa i prawa. Mieszaniu porządków. Szukania jedności w różnicach nie do pogodzenia. Działa totalnie, bezmyślnie i ad hoc, jednocześnie improwizując i kombinując z premedytacją, przez co skraca sobie pole nawet na godną porażkę.

Czy jeszcze się podniesie? Zdobędzie się na odwagę opuszczenia utartych schematów i zmierzenia się z sytuacją godnie i świadomie? Obawiam się, że jest to mało możliwe pod starymi szyldami tudzież nadużywanym bezproduktywnie szyldem „zjednoczenia”. O nową siłę polityczną i nową krew w polityce, byle nie przelewaną na ulicach tudzież w domowym zaciszu, nawet nie muszę apelować. Już zepsuła mi zaskoczenie w puencie. Tylko czy interesują nas zaskoczenia czy racjonalny rozwój sytuacji w kierunku jakiegoś konstruktywnego porozumienia ponad podziałami i zgody w ciszy nad trumnami i wrakami?

Wiem, co mówię. Komentowałem kiedyś wyścigi wraków – w Łasku, nomen omen, Parszywa Wrak Race. Czuję się teraz bardzo podobnie – jakbym krzyczał na poligonie doświadczalnym (na puszczy?) przez uszkodzony megafon, gdy wpływ na środowisko miały już jedynie silne wiatry i inne nieludzkie żywioły. Niech środowisko się podniesie – w ramach terapii szokowej więcej nawałnic nie przewidziano.

Ile jest w Polsce katolików? :)

Na początku należałoby zdefiniować o kim tutaj w ogóle mowa i kogo chce się policzyć. Jeżeli na pojęciu którego desygnatem jest idea czy ideologia buduje się inne – którego desygnatem jest człowiek, zwykle pojęcie to oznaczać będzie osobę wyznającą ową pierwotnie określoną idee czy ideologię, Tak więc liberałem nazywa się człowieka o liberalnych poglądach. Komunistą – człowieka o poglądach komunistycznych. Katolikiem będzie tym samym człowiek o poglądach katolickich.

Katolicyzm to z kolei doktryna, na którą składa się zespół wielu pomniejszych poglądów, takich jak: uznanie konieczności zwierzchności Kościoła nad państwem, konieczności podporządkowania się papieżowi, sprzeciw wobec wolności słowa, wolności wyznania, demokracji, potępienie prawa do zawierania małżeństw innych niż katolickie, wiara w Boga, boskość Jezusa, w nieomylność papieża i kolegialną nieomylność biskupów, moc relikwii, zbawienie – dostępne tylko w obrębie katolickiej wspólnoty itp. Tak więc katolikiem będzie człowiek, który te wszystkie poglądy wyznaje.

Podobnie wygląda to w wewnętrznym prawie Kościoła Katolickiego. Katolik musi przyjmować katolicki światopogląd (Kodeks Prawa Kanonicznego – kan. 750). Negowanie jakiegokolwiek elementu doktryny, powątpiewanie w jakąś z „prawd” katolickich – czyni go heretykiem (kan. 751). Heretyk podlega zaś ekskomunice – czyli wyłączeniu ze wspólnoty (kan. 1364). Zgodnie więc z wewnętrznym prawem Kościoła, ktoś kto np. choćby powątpiewa w kolegialną nieomylność biskupów (kan. 749, § 2) czy w potrzebę walki z wolnością słowa (encyklika Mirari Vos – Grzegorza XVI), jest heretykiem i nie powinien nazywać siebie katolikiem.

Problem tutaj leży w tym, Kościół Katolicki swojego prawa nie realizuje, ponieważ chce upiększać swoje statystyki i tym samym zniekształcać obraz rzeczywistości. Dzięki temu może używać argumentu „większości”, który wraz z wypaczonym rozumieniem demokracji – w postaci tyranii większości nad mniejszościami – stanowi nierzadko skuteczne narzędzie do forsowania prawnych regulacji. Kościół może również w ten sposób wykorzystywać skłonność ludzi do konformizmu informacyjnego oraz konformizmu normatywnego – co objawi się tym, że np. deklarują oni katolicyzm, bo widzą, że większość to deklaruje. Tym samym zjawisko wypaczania obrazu rzeczywistości zaczyna napędzać się samo.

Przybliżona liczba 90% – którą tak Kościół Katolicki lubi przywoływać, to nie procent katolików w społeczeństwie – jak każe on ją interpretować, ale liczba wskazująca odsetek obywateli, którzy jedynie zostali ochrzczeni w jego wspólnocie. Zazwyczaj jako niemowlęta, przez rodziców którzy robili to bezrefleksyjnie w obawie przed społecznym ostracyzmem. Formalnymi katolikami są więc ludzie, którzy wcale nie muszą wyznawać katolickich poglądów. Innymi słowy – formalny katolik a faktyczny katolik to nie to samo. Kościół każe natomiast społeczeństwu wierzyć, że sam fakt iż ktoś został ochrzczony jako niemówiące, nieświadome tego aktu dziecko – determinuje jego całkowicie katolicki światopogląd na resztę życia.

Nie ma bezpośrednich, ścisłych danych na temat tego, jak wielu jest w Polsce katolików. Są jednak liczby, które pośrednio wskazują przybliżoną ich ilość. Należą do nich dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego. Za istotne należy tu uznać dwa wskaźniki: stosunek ludzi obecnych na niedzielnej mszy w stosunku do liczby formalnie zobowiązanych (dominicantes) oraz stosunek ludzi przystępujących do komunii w stosunku do liczby formalnie zobowiązanych (communicantes). Po uwzględnieniu liczby zobowiązanych (stanowi ją liczba formalnie przynależących do wspólnoty pomniejszona m.in. o szacunkową liczbę dzieci do lat 7) i odniesieniu jej do liczebności polskiego społeczeństwa, można wyliczyć jaki odsetek obywateli uczęszcza na mszę i przyjmuje komunię (szczegóły dotyczące wyników i samych obliczeń znajdziecie w analizie Rafała Maszkowskiego – GUS nie wierzy w Ordynariat Polowy czyli gdzie zaginęło 3,2 miliona Polaków – z której zaczerpnąłem podane tu liczby). Tak też okazuje się, że np. w roku 2013 – 27,9% obywateli Polski uczęszczało na mszę, zaś 11,6 przyjmowało komunię.

Liczby te można uznać za istotne z racji obowiązku uczestnictwa we mszy (i przyjmowania komunii) – jaki katolicyzm nakłada na wiernych (kan. 1247). Ludzie, którzy nie uczęszczają na mszę i odrzucają ten obowiązek, naruszają Kodeks Prawa Kanonicznego – kan. 751, czyniąc siebie heretykami i na mocy prawa, teoretycznie wykluczają się ze wspólnoty. Nie są to jednak liczby ścisłe, ponieważ nie tylko są naznaczone błędami pomiarowymi, ale i nie uwzględniają innych obowiązkowych dla katolika praktyk czy wyznawanych poglądów. Można więc je uznać za wskaźnik górnej granicy liczby katolików w Polsce – jako, że uczestnictwo we mszy nie musi oznaczać całkowitej zgodności poglądów tych ludzi z doktryną i polityką Kościoła Katolickiego. W przybliżeniu można więc uznać, że faktyczni katolicy stanowili w przykładowym 2013 roku, nie więcej niż – od 11,6% do 27,9% polskich obywateli. Należy przy tym wziąć pod uwagę to, że wskaźniki te z roku na rok maleją.

Otrzymane liczby względnie korelują (przynajmniej w skali większość-mniejszość) z innymi wskaźnikami, mogącymi pokazywać przybliżony odsetek katolików. Takim wskaźnikiem są na przykład wyniki wyborów parlamentarnych. Jeżeli bowiem wygrywają w nich politycy o liberalnych poglądach, zwolennicy demokracji, prawa do zapłodnienia in vitro, przeciwnicy zakazu handlu w niedzielę – to znaczy, że bardzo duża liczba wyborców zagłosowała wbrew katolickim poglądom, a więc raczej ich nie wyznaje (przy czym wynik jest mało precyzyjny z powodu dużej liczby niegłosujących). To samo dotyczy różnych badań opinii publicznej np. dotyczących tematu zapłodnienia in vitro czy stosowania antykoncepcji – tutaj jednak należy uwzględnić fakt, iż badania prowadzone są na niewielkiej grupie w przybliżeniu mającej reprezentować społeczeństwo.

Pozostaje jeszcze kwestia tożsamości. Wielu ludzi mimo, że nie podziela katolickich poglądów – czyli nie jest katolikami – uważa siebie za katolików. Należy więc tu wyjaśnić – deklarowanie czegoś czy przeświadczenie o byciu kimś, nie stanowi o rzeczywistości. Przeświadczenie o byciu zdrowym, ważnym, o posiadaniu wiedzy itp. – nie musi być zgodne z faktami. Podobnie jest w kwestii uznawania siebie za katolika. Katolicy to przede wszystkim granfalon – czyli grupa istniejąca w świadomości jej członków. Granfalony są wykorzystywane na szeroką skalę m.in. w reklamie marketingowej. Wykorzystywanie granfalonów to też jedna z podstawowych strategii Kościoła Katolickiego.

Kościół w imię swoich interesów chce fałszować obraz rzeczywistości. Nie zamierza rzetelnie podchodzić nawet do własnych statystyk. Argument prawa kanonicznego odrzuca wymówkami o tym, że heretyk sam w swoim sumieniu wyłącza się ze wspólnoty i nie trzeba tego formalizować – choć gdy chodzi o chrzest to nawet świadomość dziecka się nie liczy, tylko formalne włączenie do wspólnoty. Straszenie posłów ekskomuniką – w razie gdyby głosowali wbrew doktrynie Kościoła, zawsze też ogranicza się tylko do samego straszenia. Co więcej, Kościół nie tylko nie wyklucza formalnie heretyków, ale i stara się utrudniać występowanie ze wspólnoty tym, którzy chcą świadomie tego dokonać: komplikuje procedury; unika przyjmowania oświadczeń woli; rozpowszechnia fałszywe informacje itp. To wszystko pokazuje jak ważne jest dla Kościoła to, żeby liczba przynależących do jego wspólnoty była zawyżona – i że chętnie będzie on głosił nieprawdę by tylko sprawiać pozory katolickiej większości a przez to utrzymywać społeczne oraz polityczne wpływy.

W poszukiwaniu liberalnego złotego Graala :)

Po raz pierwszy od lat pojawiają się w Polsce warunki do stworzenia liberalnej inicjatywy politycznej. Czy podaż spotka się z popytem i komu uda się wejść na zdominowany przez PO-PiSowy oligopol partyjny rynek?

Polityczna reprezentacja. W postaci stabilnej, ideowej partii. Oto „złoty Graal”, który nadal wymyka się polskim liberałom o integralnie, a nie wybiórczo liberalnych poglądach. Adherenci „szczerbatego liberalizmu” odnajdują się na scenie politycznej nie najgorzej. Lokują oni swoje polityczne sympatie w okolicach lewicy i centrolewicy, jeśli reprezentują opcję obyczajowego progresywizmu łączoną z wiarą w socjalne zaangażowanie państwa, lub bez większych oporów wspierają PO, jeśli z kolei – odwrotnie – skłonni są połączyć prorynkowe credo z tradycjonalizmem konserwatywnym. Tymczasem integralny liberał, a więc człowiek o równocześnie wolnorynkowym spojrzeniu na problemy ekonomiczne i progresywnych zapatrywaniach na stosunki społeczne, zmuszony jest błąkać się na pustyni w centrum sceny i stale wybierać „mniejsze zło”. Różne motywacje przy tym nim w historii III RP, a szczególnie w ostatniej dekadzie, kierowały i kierują. Ostatnio głos jego był zwykle produktem powszechnie sianego strachu przed Kaczyńskimi.

Na dłuższą metę jednak sytuacja taka nie może być uznana przez tych wyborców za zadowalającą, a 3 lata rządów partii, którą z braku lepszej alternatywy poparli, są w swoim bilansie dalekie od tego, aby stać się dla nich źródłem satysfakcji. PO zawiodła liberałów w polskim społeczeństwie pod każdym względem. Nie jest niespodzianką negatywna ocena bilansu rządu Donalda Tuska z punktu widzenia obyczajowego liberalizmu, ponieważ od początku mieliśmy świadomość konserwatywnego charakteru tej ekipy. Niemoc w sprawie in vitro wywołana strachem przed reakcją kościoła, a szczególnie ostatnie homofobiczne występy minister Elżbiety Radziszewskiej stanowią krótkie podsumowanie tej polityki od strony liberalnych oczekiwań. Jednak już klęska w zakresie polityki gospodarczej była zupełnie nieoczekiwana. W ciągu kadencji rządów rzekomo prorynkowej partii koszt obsługi polskiego długu publicznego ma wzrosnąć o ponad 1/3, nie zostały podjęte żadne środki, aby przeciwdziałać dalszemu narastaniu długu w średniej i długiej perspektywie czasowej (poza reformą „pomostówek” wymuszoną upływającym terminem obowiązywania poprzedniej regulacji prawnej), nieomal zakwestionowana została reforma emerytalna z czasów AWS-UW, zaś nacjonalizm antyprywatyzacyjny i molochowy etatyzm poprzedniej ekipy został ni stąd, ni zowąd wpisany na sztandary PO. W roku 2007 łatwo było zrozumieć głos polskich liberałów oddany na PO. Dwa lata rządów obozu IV RP były oczywistą i silną motywacją. W roku 2011 coś z tego jeszcze zostanie i prawdopodobny brak alternatywy uczyni z tych wyborów nieco wyblakłą kalkę tamtych. W roku 2015 jednak z tej motywacji nie pozostanie już nic. Najpóźniej wtedy liberałowie powinni odnaleźć swojego „Graala”.

Polityczne podaż i popyt

Jeśli w społeczeństwie istnieje dosyć liczna grupa o wyodrębniających ją poglądach politycznych, to wkrótce na jej potrzeby wyrasta partia, zgodna z jej podstawowymi oczekiwaniami. Tak jak na rynku podaż odpowiada na popyt. Przy czym w przypadku inicjatyw udanych impuls wychodzi od strony popytu, nie podaży. To różni rynek polityczny od wielu gałęzi rynku komercyjnego, gdzie udane kampanie powodują sztuczne kreowanie potrzeb, a więc i popytu pod podaż wymyślonego przez daną firmę produktu. Rzadko kiedy takie zjawisko objawia się w polityce, a jeśli już, to generuje partyjne efemerydy, a więc partie na 3-7 lat, a nie na 30-70. Być może z tego powodu nieudane okazały się dwie ostatnie próby przedstawienia nowych ofert politycznych w centrum sceny, w latach 2005 i 2009. Odgórne inicjatywy, stanowiące polityczną podaż i usiłujące wygenerować dla siebie popyt za pomocą znanych twarzy pod świeżym lub zrecyclingowanym szyldem nie natrafiły na wystarczający odzew i nie wykrzesały dość entuzjazmu, pomimo iż obie były wartościowe i jakościowo ulepszyłyby partyjny krajobraz Polski. Lekcja z tych niepowodzeń jest taka, że popyt musi poprzedzić podaż. To zaś oznacza potrzebę cierpliwości, bacznego obserwowania ewolucji poglądów społecznych i zmian w poparciu aktualnych partii parlamentarnych, w szczególności partii rządzącej.

Właśnie po stronie popytu w ostatnich tygodniach obserwujemy nowe zjawiska. Blisko pół roku po katastrofie smoleńskiej do głosu w głównym nurcie publicznej debaty dochodzą wątki do tej pory w najlepszym razie funkcjonujące okazjonalnie na jej marginesie. Skandal wywołany uczynieniem z krzyża substytutu pomnika ofiar katastrofy lotniczej objawił duży potencjał i gotowość znaczącej części społeczeństwa do politycznego wystąpienia o charakterze antykonserwatywnym, antynacjonalistycznym i antyzaściankowym. Doszło do kompromitacji hierarchów kościoła katolickiego, który zapłacił wysoką cenę z własnej wiarygodności za krótkowzroczną strategię politycznego zaangażowania się w kampanię wyborczą po stronie jednego z kandydatów na prezydenta. Zaufanie do instytucji kościelnych spadło. Pojawiło się znaczące pole dla aktywności liberalizmu etyczno-obyczajowego. Jeśli porównamy obecny stan debaty na „gorące” i „kontrowersyjne” tematy związane z tą dziedziną z jego stanem sprzed 5-6 lat, to z łatwością zauważymy daleko idące zmiany. W połowie ubiegającego dziesięciolecia było w Polsce możliwe, aby działacze partii współrządzącej krajem publicznie głosili hasła homofobiczne, antysemickie i szowinistyczne, a nawet brali udział w fizycznych aktach agresji na demonstracje mniejszości seksualnych, nie prowokując przy tym przeciwko sobie zdecydowanej negatywnej reakcji większości społeczeństwa, a raczej najnormalniej w świecie pozostając na salonach władzy. Poza przyjętą normą nie było publiczne przyznawanie się do nienawiści wobec różnych mniejszościowych grup, a opowiadanie się po stronie tolerancji, co dobitnie pokazał kazus publikacji w Polsce podręcznika Rady Europy na ten temat. Kilka lat później zjawiska te zostały wyeliminowane poza główny nurt życia publicznego, ale ton debaty był nadal jaskrawo konserwatywny. Dziś, w rezultacie zaognienia problematyki dotyczącej miejsca kościoła w życiu politycznym kraju (a z tym wiąże się w zasadzie każdy postulat z katalogu obyczajowego liberalizmu, ponieważ kościół jest najpotężniejszym strażnikiem tradycyjnego modelu myślenia o stosunkach społecznych, a zatem głównym oponentem liberalizmu), druga strona sporu dostrzega swoją siłę.

Koniec „papki”

Przez wiele lat nawet zadeklarowani mocno po stronie liberalizmu politycy polskiego centrum, w dużej części wywodzący się ze środowisk Unii Wolności, ulegali w ostatecznym rozrachunku tendencji do tabuizowania postulatów liberalizmu obyczajowego w partyjnych programach i retoryce. Istniała silna obawa, iż ponadprzeciętnie (w skali Europy) zaangażowane w praktyki religijne społeczeństwo polskie zareaguje na nie radykalnie źle i spowoduje to klęskę całej politycznej inicjatywy w centrum. Preferowano dlatego ograniczyć się do zakulisowego potwierdzania własnego progresywizmu etycznego i sugerowania, że na tego rodzaju program przyjdzie czas w bardziej odległej przyszłości. Zresztą, podobne podejście okazała nawet także lewica SLD w okresie swoich rządów w latach 2001-2004. Obok, nie do końca nieuzasadnionych, obaw o utratę części potencjalnych wyborców, inicjatywy liberalne ulegały także pokusie poszukiwania drogi do maksymalizacji swojego wyniku poprzez sięganie po typową dla wielkich partii ludowych (do których w Polsce jednak nigdy nie mogłyby one przynależeć) strategię „catch-all„. Pragnienie przypodobania się niemal wszystkim wyborcom, z wyjątkiem irracjonalnych ekstremistów z obu stron spektrum, powodowało naturalnie deideologizację programów partyjnych. Jasne idee zastępowała bliżej nieokreślona „papka” składająca się z w dużej części z całkowitych, „propaństwowych” truizmów, pod którymi mógłby się podpisać przynajmniej co drugi wyborca. Podczas gdy takie podejście było jak najbardziej uzasadnione na etapie lat 1989-1991 (truizmy z dziś nie były truizmami wtedy), a może i 1997, to jednak stopniowo traciło ono sens w latach po wyborach 2001. „Papka” ostała się jednak, jako przyzwyczajenie i bezpieczniejsza droga, obarczona mniejszym ryzykiem politycznym. Szła także w parze z tabuizowaniem trudnych postulatów. Stosowanie tej metody nie przyniosło sukcesu żadnej inicjatywie politycznej w centrum i w ogóle żadnej innej od czasów PO w 2001 roku.

Im częściej, im więcej razy dany postulat jest jednak stawiany w mainstreamie debaty publicznej, w mających sporo widzów mediach, tym słabsze przesłanki dla obaw i tabuizowania. Opinia publiczna być może w pierwszym odruchu reaguje szokiem i gniewem, ale wraz ze stopniowym otrzaskaniem się ze stale przewijającymi się poglądami, oswaja się z nimi. Ryzyko utraty poparcia i pogrzebania partii politycznej, związane ze zgłaszaniem tych postulatów, szybko maleje. Staje się tak nawet jeśli postulat ów nie cieszy się poparciem większości wyborców, ale jednak znaczącej liczebnie mniejszości. Przede wszystkim przestaje razić, przez co nawet część nie zgadzających się nań wyborców, ale popierających inne elementy programu, staje się skłonna udzielić poparcia pomimo niego. Już w zeszłym roku dało się zauważyć w debacie publicznej w Polsce mniejszą siłę i liczbę reakcji w rodzaju „świętego oburzenia” na, uważane onegdaj za ekstremistyczne, liberalne postulaty obyczajowe. Dużo wskazuje na to, że sprzeciw większości społeczeństwa przeciwko politycznemu zaangażowaniu kleru w kampanię prezydencką i nachalnym próbom delaicyzacji życia publicznego przeistacza się w większą przychylność części spośród tej większości wobec zgłaszania haseł liberalnych obyczajowo w głównym nurcie polityki. Oczywiście na to uwagę zwraca Janusz Palikot.

Pakiet Palikota

Niezależnie od tego, jak się ocenia ostatnie inicjatywy lubelskiego posła PO i czy ma się zaufanie do szczerości jego zamiarów polegających albo na założeniu centrolewicowej partii obyczajowo liberalnej, a w kwestiach ekonomicznych przynajmniej niesocjalistycznej, albo na przesunięciu PO w lewo, pewne jest jedno. Wykorzystanie przez medialnego polityka ostatnich wydarzeń w naszym życiu społecznym, na Krakowskim Przedmieściu, dla celów wprowadzenia do powszechnej debaty jaskrawo liberalnych tematów etyczno-obyczajowych zdejmuje z nich odium tabu, które paraliżowało dotąd wielu polskich polityków liberalnego centrum. Nie me już powodów do obaw, że odważne wystąpienie z tego rodzaju programem stanie się powodem politycznego ostracyzmu i skazania na banicję. Palikot mówi o sobie, że jako pierwszy wyczuł przemiany światopoglądowe w polskim społeczeństwie. Odnalazł popyt i wziął się za generowanie dlań podaży. Jest to dyskusyjne. Inna rzecz jest jednak na pewno jego zasługą. Był pierwszym spoza lewego skrzydła SLD i innych lewackich grupek, który tak jasno i odważnie sformułował cały szereg liberalnych obyczajowo postulatów i zażądał do swojej umiarkowanie konserwatywnej partii ich realizacji pod groźbą rozłamu. Zdobył się na odwagę, której zabrakło w centrum, w latach 2005 i 2009. Powiedział o pełnej legalizacji związków partnerskich, a nie o „przysposobieniu osoby bliskiej, z czego mogą korzystać np. dwie staruszki, żyjące w jednym mieszkaniu”. Zaryzykował i nie został zlinczowany. Mniejszość, ale niemała mniejszość, popiera wszystkie jego postulaty, zaś niektóre cieszą się poparciem wyraźnej większości (i te być może nawet poprą „czytelnicy słupków” z aktualnego rządu).

Janusz Palikot jak na tacy podaje nam cały plik postulatów, które siłą rzeczy powinny znaleźć się w liberalnym programie. Legalne in vitro ograniczone tylko względami medycznymi, liberalizacja ustawy o przerywaniu ciąży, testament życia, związki partnerskie w tym homoseksualne, wycofanie religii ze szkół, zapewnienie lekcji etyki, rozliczenie nieprawidłowości w Komisji Majątkowej, rezygnacja w sądzenia ludzi w procesach karnych za słowo, w tym wykreślenie paragrafu o obrazie „uczuć religijnych” i głowy państwa, parytet (przy czym ten ostatni postulat trudno uznać za liberalny). Według badań społecznych dla „Newsweeka” tylko w kwestii związków partnerskich przeciwko Palikotowi jest wyraźna większość wyborców.

Tak więc wygląda „pakiet Palikota”, połowa tego, co może wkrótce konstytuować ugrupowanie liberalne w Polsce. Z samym Palikotem jest ten problem, że znajduje się on w czołówce polityków budzących nieufność, Nic dziwnego skoro wywołuje skrajne emocje. Jednak od jego osoby można ewentualnie abstrahować. Słuszna jest jego teza, że dziś w Polsce, inaczej aniżeli 5 lat temu, „domieszka konserwatyzmu” nie jest już potrzebna do politycznego sukcesu. Jak najbardziej zgodzić się z nim należy, gdy prognozuje, że PO nie będzie w stanie spełnić choćby znikomej części postulatów z jego pakietu. W końcu zaś, koniecznie trzeba poprzeć go, gdy mówi, że w polityce należy być, aby coś zmieniać, a nie po to aby trwać i zdobywać bez celu mandaty. I robić to wszystko według zasady „byle jak – byle z kim – byle po co”.

Koniec wiary naiwnej

Czas upływający od katastrofy sprzyja nie tylko krystalizacji i „udomowieniu” liberalizmu obyczajowego. W miarę jak stygną emocję i zmniejszać się będzie dawka irracjonalizmu w debacie publicznej, do głosu silnie powróci liberalizm ekonomiczny. Już to się dzieje. Podczas gdy w zeszłym roku panowała jeszcze naiwna wiara w reformatorską gotowość PO i obowiązywała doktryna, zgodnie z którą rząd czeka z projektami reform na wygaśnięcie wszystkowetującej prezydentury, tak tej jesieni obszar debaty publicznej uczęszczanej przez ekonomicznych ekspertów zostaje zdominowany przez furię. Wbrew nadziejom i oczekiwaniom, pod koniec kadencji, w warunkach braku groźby weta dla rządowych przedłożeń, okazuje się, że PO i jej rząd nie są liberalne w zakresie ekonomicznym.

Nie o sam brak reform tu już chodzi. Wraz z rozwinięciem aktywności medialnej przez głównego doradcę gospodarczego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, stało się jasne, że w poglądach jego, a być może i kluczowych elementów całego politycznego środowiska, zaszła poważna zmiana. Rada Gospodarcza przy premierze stoi dziś na stanowisku potrzeby etatyzacji i wzmożonej regulacji kilku kluczowych branż polskiej gospodarki. Celem jest budowa w tych branżach wielkich koncernów, które będą spełniać dwa główne warunki. Będą państwowe, a przynajmniej będą kontrolowane przez polski kapitał. Jedno z drugim się oczywiście ściśle wiąże. Ponieważ jest rzeczą trudną, aby zorganizować przejęcie wielkich, drogich molochów przez polski kapitał prywatny, pozostaje wzięcie go pod skrzydła przez taką czy inną spółkę skarbu państwa. To prosta droga do etatyzacji. Ilustracją tego jest ćwiczenie z regulowania gospodarki i kreowania wydarzeń na rynku, przeprowadzone niedawno przez ekspertów wspomnianej Rady. Gdy stało się jasne, że irlandzki bank AIB będzie musiał sprzedać BZ WBK, podjęli oni próbę zorganizowania przejęcia go przez polskiego właściciela. Należy sobie uświadomić, co to znaczy. Ciało polityczne, instytucja władcza, nie tylko postanowiła zaingerować w gospodarkę, ale wręcz wykreować podmiot, który miałby zostać skłoniony do realizacji wskazanej przez nią, ważnej transakcji. Dlatego próbowano zainspirować utworzenie konsorcjum z polskich towarzystw emerytalnych, które jednak nie powstało, ponieważ towarzystwa te są wobec siebie konkurentami i nie mogą podejmować wspólnych inwestycji. W zamian za to rząd postanowił więc promować przejęcie WBK przez państwowy PKO BP. Produktem tej samej logiki jest „prywatyzacja” Energi poprzez zakupienie jej przez PGE.

Tego rodzaju polityka gospodarcza jest przejawem praktycznego zastosowania konserwatyzmu. Opowiada się on za mechanizmami wolnego rynku, ale nie występuje przeciwko interwencjom rządu, gdy te służą gospodarczym „interesom narodowym”. Europejski ekonomiczny konserwatyzm nie ma także nic przeciwko własności państwowej wielkich graczy w branżach uznawanych za strategiczne. Na takie, do złudzenia przypominające retorykę PiS, pozycje przeszła więc PO zainspirowana myślą JKB. Z punktu widzenia liberałów to z jednej strony zawód, a z drugiej dobra wiadomość. Za sprawą powszechnego przekonania o ekonomicznie liberalnym charakterze partii Tuska powstanie alternatywnej wobec niej inicjatywy liberalnej było znacząco utrudnione. W czasach gdy Jacek Żakowski chwali politykę gospodarczą rządu przekonanie to musi kruszeć. Podczas gdy przedstawienie mocnego liberalnego programu obyczajowego zostaje odblokowane dzięki detabuizacji Palikota, sięgnięcie po jaskrawo neoliberalny program staje się łatwiejsze, gdy PO demonstracyjnie opuszcza pozycje liberalizmu ekonomicznego.

Pakiet Rybińskiego

W tym obszarze jest dość dużo osób, które formułują liberalny program, opozycyjny wobec polityki rządu. Oczywiście znaczącą rolę w debacie odgrywa Leszek Balcerowicz i jego eksperci z Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR). Jednak w ostatnich tygodniach pakiet liberalnych postulatów gospodarczych coraz silniej kojarzy się z nazwiskiem Krzysztofa Rybińskiego. Podczas gdy Balcerowicz wskazuje na negatywne aspekty rezygnacji z prywatyzacji i kierowania się nacjonalistycznym etatyzmem w ekonomii, Rybiński podkreśla całkowitą niezdolność aktualnego rządu do długofalowej oceny sytuacji, przede wszystkim w finansach państwa. Mówi o kosztach zadłużenia, chronicznej niezdolności do reform, zgubnej filozofii „życia tu i teraz”. Podaje liberałom w centrum, na drugiej tacy, pakiet postulatów: podniesienie i zrównanie wieku emerytalnego, usunięcie farmerów z KRUS, likwidacja przywilejów emerytalnych i składkowych, przegląd wydatków na cele socjalne, powstrzymanie ustawodawczej biegunki oraz rozrostu liczby urzędniczych etatów, przeciwdziałanie w realny sposób narastającemu problemowi demograficznemu.

Czas wejść na rynek?

Rybiński oczekuje partii zdolnej do gospodarczej, instytucjonalnej i infrastrukturalnej modernizacji Polski, Palikot chce partii modernizacji stosunków społecznych. Oba ich pakiety mają wspólną cechę: są niesłychanie ambitnymi i trudnymi planami reform. Skoro trudnymi, to oczywiście można zasugerować, że wprowadzenie ich do programu partii tejże zaszkodzi. W istocie, gdyby partia taka chciał walczyć o poparcie rzędu 50%. Jednak rzecz w tym, że w Polsce jest dziś prawdopodobnie liczna mniejszość, która takiego podejścia do problemów kraju oczekuje i to jej oczekiwań nie spełnia, ani w zakresie pakietu Palikota, ani w zakresie pakietu Rybińskiego, żadna z czterech partii sejmowego oligopolu. Ani PO, ani tym bardziej żadna z pozostałych. To dla nich miałaby to być partia.

Palikot i Rybiński są przekonani, że istnieje popyt na ich pakiety. Jeśli tak jest, to jest to równoznaczne ze stwierdzeniem, że istnieje zapotrzebowanie na partię liberalną. To zapotrzebowanie właśnie, które ostatnio często, szczególnie w latach 2005 i 2009, było niemalże zaklinane, ale się nie objawiło. Albo dlatego, że go nie było w warunkach traumy po śmierci Jana Pawła II i katastrofie smoleńskiej, albo dlatego, że nie potrafiono na nie odpowiedzieć w sposób przekonujący. Teraz zaś jest być może tak, że jest zapotrzebowanie, jest popyt, ale nie ma komu jeszcze wygenerować podaży.

Pozostaje jedno istotne pytanie, równoznaczne z jednym „ale”. Na ile zwolennicy pakietu Palikota i zwolennicy pakiety Rybińskiego są zbiorami nakładającymi się na siebie? Potencjałem partii łączącej oba pakiety w swoim programie nie będzie bowiem suma całych tych dwu zbiorów. Praktyka polityczna wielu krajów pokazuje, że istnieje duża grupa prorynkowych konserwatystów, jak i progresywnych socjalistów. Ich jeden z pakietów by przyciągał, lecz drugi od partii takiej odpychał. Tym niemniej, jeśli myśli się o budowie partii na całe dekady, to powinna ona dysponować całościowym światopoglądem, nie zachowywać milczenia w żadnym z ważnych obszarów. Dlatego pytanie o kompatybilność obu pakietów, które leżą przed nami jak na tacy, stoi teraz w centrum zainteresowania środowisk liberalnego centrum w Polsce. Od odpowiedzi na nie zależy najbliższa przyszłość. Potencjalni zwolennicy partii to osoby aprobujące oba pakiety plus gorący zwolennicy jednego z nich o neutralnej postawie wobec drugiego. Jak duży jest to odsetek głosujących w tym kraju ludzi?

Czekając na e-voting :)

System umożliwiający Polakom głosowanie przez Internet ma przynieść frekwencyjną rewolucję. Przynajmniej na to liczą entuzjaści pomysłu skupieni wokół inicjatywy e-glosowanie.org. Ostatnio wprowadzenie możliwości głosowania przez Internet obiecał w ankiecie dla Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji Bronisław Komorowski. Jednak w rzeczywistości do najbardziej oczekiwanej obecnie reformy prawa wyborczego może nigdy nie dojść.

E-głosowanie to wygoda i prostota

20 czerwca, wybory prezydenckie 2010. W polskich placówkach konsularnych i ambasadach na całym świecie otwarte zostaje kilkaset punktów wyborczych. W wielu z nich frekwencja osiągnie 100%. Jeden z moich znajomych, który mieszka w niemieckim Düsseldorfie poświęca kilkadziesiąt minut na podróż do odległej o blisko 40 kilometrów Kolonii. Znacznie gorzej sytuacja wygląda w Szwajcarii. Tam zagłosować można tylko w stolicy państwa Bernie – około 160 kilometrów od popularnej wśród obcokrajowców Genewy – siedziby Organizacji Narodów Zjednoczonych, międzynarodowych korporacji i miasta zamieszkiwanego przez liczną polonię. Podobnie, jak w przypadku wielu innych Polaków na całym świecie, moja znajoma nie była w stanie pokonać tak dużej odległości by zagłosować.

W Polsce, tradycyjnie już, niższa frekwencja została zanotowana na wsi. W wielu miejscowościach nie ma placówek, w których można oddać głos. Komisje wyborcze tworzone są głównie w gminach, większych wsiach. Droga do punktu wyborczego to często kilka – kilkanaście kilometrów. Niedziele to dni, w których komunikacja zbiorowa jeździ znacznie rzadziej, czasami przez cały dzień nie ma autobusu, którym można dojechać na głosowanie. Wielu ludzi nie posiada własnych samochodów. W połączeniu z ogólnym zniechęceniem do polityki, brakiem wiary w możliwość zmiany ludzie nie będąc zdeterminowanymi do udziału w głosowaniu prawdopodobnie nie wezmą w nim udziału – nie widzą powodu dla którego mieliby pokonać tak dużą drogę i tracić czas na wrzucenie do urny kartki wyborczej.

Umożliwienie oddania głosu przez Internet mogłoby wiele zmienić. Biorąc pod uwagę stale rosnącą liczbę gospodarstw domowych podłączonych do sieci, e-voting w szybkim czasie dałoby szansę udziału w wyborach praktycznie każdemu – mieszkającym na wsi i za granicą, niepełnosprawnym i osobom starszym, zapracowanym, niemającym czasu na wycieczkę do punktu wyborczego. Mogłoby to zadziałać lepiej niż prowadzone dotychczas tradycyjne akcje profrekwencyjne.

W Estonii e-voting już działa

Krajem przodującym w dziedzinie e-votingu jest Estonia. Możliwość oddania głosu przez Internet wprowadzono w 2005 roku podczas tamtejszych wyborów samorządowych. Wyniki nie były najlepsze: z pomocy Internetu skorzystało zaledwie dziewięciu Estończyków na tysiąc (1.85% głosujących wybrało Internet). Jednak od tego czasu wynik z roku na rok jest coraz lepszy: w wyborach parlamentarnych w 2007 było to 3.4%, w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2009 6.5%, zaś kolejnych wyborach samorządowych aż 9.5% (odsetek głosujących przez Internet wśród wyborców stanowił odpowiednio: 5.4%, 14.7%, 15.75%). Wyższy jest również ogólny poziom frekwencji wyborczej. W wyborach samorządowych w 2009 roku zmiana w stosunku do wyborów z 2005 roku wyniosła 12.8%. W wyborach parlamentarnych frekwencja wzrosła o mniej spektakularne 3.9% jednak wiązało się to z zahamowaniem występującego od 1995 roku trendu spadkowego. Estończycy mogą być w szczególności dumni z ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego podczas których frekwencja wyniosła 43.9%, pięć lat wcześniej do urn poszło tylko 26.8% uprawnionych (w Polsce odpowiednio 20.9% i 24.53%). Mimo to trudno udowodnić, że na tak dużą poprawę frekwencji największy wpływ miał właśnie Internet. Decydujący wpływ mogło mieć zwiększenie zaufania do polityków, czy wprowadzony jako integralny element systemu głosowania przez Internet wydłużony czas wyborów.

Wybory w Estonii organizowane są w dwóch turach. Jako pierwsi, na kilka dni przed przebiegiem tradycyjnych wyborów, zagłosować mogą internauci. Na oddanie głosu mają kilka dni, potrzebują do tego czytnika kart, swojego elektronicznego dowodu osobistego z zapisanym tzw. kluczem prywatnym oraz oczywiście komputera i dostępu do Internetu. Wyborcy mogą głosować wielokrotnie zmieniając za każdym razem zdanie – podczas liczenia pod uwagę brany będzie tylko ostatni głos. Swój internetowy głos zmienić można także idąc w dniu wyborów do komisji wyborczej i stawiając krzyżyk na tradycyjnej karcie wyborczej.

Polacy entuzjastyczni, ale wciąż nie gotowi

W Polsce wprowadzenie głosowania przez Internet nie będzie łatwe. Zgodnie z planem wprowadzanie elektronicznych dowodów osobistych zawierających podpis elektroniczny rozpocznie się w przyszłym roku i trwać będzie dziesięć lat. Zaś kwalifikowany podpis elektroniczny, który mógłby zastąpić ten z dowodu osobistego, to wydatek rzędu kilkuset złotych. Jednak pomimo braku narzędzi technicznych już dziś można prowadzić prace na rzecz propagowania idei głosowania przez Internet i projektowania odpowiedniego systemu.

Liderem środowiska działającego na rzecz e-votingu pozostaje od kilku lat Młoda Polska prowadząca inicjatywę e-glosowanie.org. Udało im się zebrać podpisy poparcia kilkudziesięciu przedstawicieli organizacji pozarządowych, aktorów, polityków. Ściśle współpracują z kilkunastoma naukowcami, w tym z zespołem prof. Kutyłowskiego z Politechniki Wrocławskiej, który stworzył swoją propozycję mechanizmu głosowania przez Internet. Ostatnio poparcie dla idei głosowania przez Internet wyraził też Bronisław Komorowski, który w ankiecie „Cyfrowy portret kandydata” przygotowanej przez Polską Izbę Informatyki i Teleinformatyki (PIIT) pisał: „Jako Prezydent, chciałbym zainicjować dwa działania w zakresie teleinformatyki: (…) Po pierwsze: Możliwość głosowania przez Internet. Chciałbym, aby następne wybory prezydenckie dawały taką możliwość, oczywiście z gwarancją bezpieczeństwa i tajności aktu wyborczego. Zwiększyłoby to frekwencję wyborczą, pozwoliło na większy udział w wyborach osobom niepełnosprawnym i zniosłoby uciążliwe dla wielu osobiste stawianie się w lokalu wyborczym. Oczywiście, zgodnie z zasadami demokracji, dotychczasowy sposób głosowania powinien pozostać jako opcja.”

Profesjonaliści sceptyczni

Mimo to e-voting ma w Polsce wielu przeciwników, głównie wśród osób zajmujących się informatyką zawodowo. Systemom głosowania przez Internet zarzuca się obdarcie tajnych, bezpośrednich, równych i powszechnych wyborów z dwóch pierwszych przymiotników. Listę zarzutów w stosunku do e-głosowania poszerza zresztą sama estońska komisja wyborcza, która na plakatach promujących głosowanie przez Internet pisze: „Wolność zachowania się wyborców nie może być w pełni zagwarantowana w przypadku wyborów przez Internet, dlatego wyborca ma prawo do zastąpienia swojego i-głosu…” Na wyborców głosujących w domu wpływ może mieć rodzina, łatwiej taki głos też kupić. Tajność w większości systemów gwarantowana jest dzięki instytucji pośrednika, który zna tożsamość głosującego, jednak nie zna dokonanego przez niego wyboru (w przeciwieństwie do komisji zliczającej głosy, która wie na kogo oddany został głos, ale nie zna tożsamości głosującego). Mechanizm ten rodzi zaś obawy o wykluczającą tajność głosowania sytuację, w której oba podmioty wymienią się informacjami. Całkowicie podważyć można tylko zarzut niszczenia bezpośredniości wyborów. Ta bowiem nie dotyczy szczegółów technicznych, a więc faktu, że głos zamiast trafić prosto do urny, będzie przechodził przez system teleinformatyczny i pośredników. Bezpośredniość wyborów polega na podejmowaniu decyzji bezpośrednio przez głosujących, a nie – jak dzieje się to na przykład podczas wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych – wybranych przez głosujących organ. Głosowanie przez Internet w żaden sposób nie wpływa na tę kwestię.

Przeciwko próbom wprowadzenia głosowania przez Internet protestuje także polski oddział Internet Society – jednej z największych i najbardziej wpływowych organizacji zajmujących się, jak sama o sobie pisze, „propagowaniem rozwoju Internetu i społeczeństwa informacyjnego”. Już na początku 2007 roku uchwaliła swoje stanowisko, w którym opowiedziała się przeciwko wszelkim próbom wprowadzenia głosowania elektronicznego. Jak mówi Marcin Cieślak, prezes zarządu stowarzyszenia, od tej pory zmieniło się niewiele, stanowisko można by uzupełnić o kolejne przykłady naruszeń wyborczych w zakresie e-votingu. ISOC Poland zdaje się wychodzić z założenia, że „nie ma systemu, którego nie można złamać” stanowiącego jedną z najpopularniejszych informatycznych maksym. Członkowie Stowarzyszenia nie podważają matematycznej poprawności systemu proponowanego przez prof. Kutyłowskiego. Najsłabszym ogniwem systemu ma być człowiek – w tym konkretnym wypadku od trzech do dziewięciu ludzi. Tyle osób według jednego z członków Stowarzyszenia należałoby przekupić lub zastraszyć by móc w dowolny sposób zmanipulować głosami oddanymi przez Internet. Podczas tradycyjnych wyborów nad poprawnością działania systemu czuwają tysiące osób, ostateczny wynik weryfikowalny jest natomiast przez każdego z wyborców – każdy bowiem jest w stanie policzyć papierowe głosy. System e-głosowania w dogłębny sposób sprawdzić potrafiłoby kilkadziesiąt osób z Polski, kilkaset na całym świecie. Ostatnio na problem ten zwrócił także uwagę niemiecki Trybunał Konstytucyjny, który stwierdził, że głosowanie powinno opierać się na zasadzie jawności (przejrzystości) wyborów – proces wyborczy powinien być zrozumiały dla przeciętnego wyborcy. System elektroniczny nigdy nie będzie w stanie sprostać temu wymaganiu.

Co dalej?

W wyborach internetowych pokłada się dziś wielkie nadzieje. Jednocześnie nie ma żadnych gwarancji, że zostaną one spełnione. Nie przeprowadzono żadnych badań na temat tego, jak e-głosowanie wpłynąć może na wyborczą frekwencję, wnioski wyciągać musimy z pojedynczych przykładów. Wokół takiej formy głosowania wciąż pojawia się mnóstwo kontrowersji. Mimo to brak jest systematycznie prowadzonej dyskusji między zwolennikami i przeciwnikami pomysłu. Nikt nie zastanawia się na ile poważne są stawiane zarzuty. Głosy sprzedaje się także dzisiaj (wystarczy aparat w komórce, by zrobić zdjęcie karcie wyborczej), słychać o rzekomym unieważnianiu oddanych głosów przez dorysowywanie kratek przy nazwiskach innych kandydatów. Jednocześnie przy badaniu odporności systemu na ataki zakłada się manipulacje w infrastrukturze polskiego Internetu (zmiany sprzętowe w głównych internetowych węzłach) i modyfikacji sposobu rozumienia komend przez procesor maszyny liczącej głosy. Wspólnie zastanowić się musimy nad tym, jaki poziom ryzyka dopuszczamy, czy warto płacić jakąkolwiek cenę za ogólną wygodę internautów i możliwość udziału w wyborach tysięcy dziś nie głosujących ludzi.

Wciąż istnieje wiele innych obszarów możliwej partycypacji, które choć wcale nie kontrowersyjne, nie mogą liczyć na zainteresowanie i wsparcie polityków i opinii publicznej. Obok dyskusji na temat głosowania przez Internet warto rozmawiać także o tych pozostałych projektach. Jak zauważa Piotr Waglowski, autor serwisu Vagla.pl – Prawo i Internet, takich zaniedbanych obszarów jest wiele: wnioski o przeprowadzenie referendum (wymagane pół miliona tradycyjnych podpisów), obywatelska inicjatywy ustawodawczej (wymagane sto tysięcy tradycyjnych podpisów) czy listy wyborcze w poszczególnych wyborach, na przykład prezydenckich (również wymagane sto tysięcy tradycyjnych podpisów). Każde z tych narzędzi pozwala obywatelom na znacznie silniejszą kreację rzeczywistości politycznej, niż udział w wyborach. Być może e-voting ostatecznie okaże się pomysłem nie do zrealizowania. Mam nadzieję, że nie zabraknie wtedy determinacji do przeprowadzenia pozostałych internetowych reform.

Podczas pisania artykułu korzystałem z informacji na temat e-votingu zaczerpniętych z listy dyskusyjnej ISOC Polska. Wszystkim dyskutującym serdecznie dziękuję za pomoc.

Prosimy o sprawiedliwsze rozłożenie ciężarów starzenia się społeczeństwa :)

Księgowość naszego państwa jest oszustwem. Gdybyś ty zdawał sprawę ze swoich finansów tak jak nasze państwo przed nami z naszych, to skończyłbyś w więzieniu. Nie wierzysz? Weź tylko ten przykład: gdy rząd Marcinkiewicza zatwierdził wcześniejsze emerytury dla górników, to oficjalne zadłużenie państwa nie wzrosło ani o złotówkę! A przecież powstało wymagalne zobowiązanie podatników do zapłaty na rzecz górników. To zobowiązanie szacowane jest na ponad 70 miliardów złotych, czyli około 2000 tysiące złotych na każdego Polaka. Niestety, oficjalna statystyka długu publicznego i budżet naszego państwa milczą na ten temat.

Milczą, ponieważ nasz dyskurs publiczny prowadzony przez starszych Polaków ukrywa informację o tym, że model transferów międzygeneracyjnych wypracowany w epoce wysokiej dzietności stał się w epoce niskiej dzietności niesprawiedliwy. Powoduje bowiem, że pokolenia starsze obciążają młodzież i pokolenia nienarodzone nieproporcjonalnie dużą częścią kosztów starzenia się społeczeństwa. Dziś budżet państwa to mechanizm transferów międzygeneracyjnych, który poprawia stopę życia starszych Polaków, a rachunek za konsumpcję w postaci oficjalnego długu publicznego oraz wysokich niezewidencjonowanych zobowiązań państwa przerzuci na młodych obywateli. Rachunek ten zapłacony zostanie przez młodych oraz jeszcze nienarodzonych Polaków – w wyższych podatkach oraz niższych świadczeniach i gorszej infrastrukturze publicznej.

Obecni seniorzy nie odłożyli w ZUS-ie oszczędności na swoje leczenie i emerytury. Ich składki wydano na emerytury ich rodziców i dziadków – naszych dziadków i pradziadków. Koszt emerytur i leczenia obecnych seniorów jest pokrywany na bieżąco z kieszeni dzisiejszych i przyszłych podatników – za pomocą rosnącego obciążenia podatkowego oraz rosnącego zadłużenia państwa. Skutek jest taki, że młodsi oraz nienarodzeni Polacy pokrywają wydatki starszych Polaków. Ale ze względu na spadającą od kilkudziesięciu lat liczbę urodzin, młodzi oraz nienarodzeni Polacy będą musieli również zapłacić za swoje emerytury i leczenie z własnej kieszeni. Możliwość przerzucania tych kosztów na dzieci i wnuki obecnej młodzieży właśnie się skończyła. Nasze społeczeństwo szybko się starzeje. Jeszcze w latach 60-tych na jednego emeryta lub rencistę przypadało dwanaście osób w wieku produkcyjnym; dziś na jednego emeryta lub rencistę przypada mniej niż trzech Polaków w wieku produkcyjnym.

Źródło: Główny Urząd Statystyczny

Pewne kroki ku naprawie sytuacji już poczyniono. By Polska nie zbankrutowała pod ciężarem obietnic, częściowo zreformowano system emerytalny. Zrobiono to w ten sposób, że młodzi muszą z podatków ufundować swym dziadkom i rodzicom emerytury oraz leczenie, a ponadto muszą w OFE uzbierać na swoje własne emerytury. Młodzi więc płacą dwa razy: raz za seniorów i drugi raz za siebie. Po jakiejkolwiek sensownej reformie sektora usług medycznych będzie podobnie – młodzi będą musieli również zapłacić za własne leczenie oraz za leczenie swych dziadków i rodziców. Trzeba się na to zgodzić. Nie ma innego wyjścia.

Ale zasadnym jest pytanie o proporcje kosztów przerzucane na różne pokolenia Polaków. Ile zapłacą za starzenie się społeczeństwa dzisiejsi 40-, 50- i 60-latkowie, a ile zapłacą młodzi i pokolenia jeszcze nie narodzone? W Polsce – jak w większości rozwiniętego świata – wynaturzono solidarność międzypokoleniową w rosnące drenowanie kieszeni młodych i nienarodzonych podatników na rzecz pokolenia starszych, tłumnie głosujących wyborców.

W takiej sytuacji podstawowym wyzwaniem rozwojowym Polski jest problem, jak zapłacić za emerytury i leczenie naszych dziadków i rodziców bez podnoszenia podatków. Sprostanie temu wyzwaniu nie będzie łatwe, bowiem wymaga zrozumienia przez Polaków grozy naszej sytuacji finansowej oraz podjęcia decyzji o ograniczeniu nadmiernego obciążania młodych i przyszłych pokoleń kosztami starzenia się naszego społeczeństwa. Poniżej przedstawiam siedem kroków, które pomogą nam się zmierzyć z tym wyzwaniem.

Po pierwsze, uczciwie policzyć zadłużenie państwa wobec obecnych i przyszłych pokoleń. Jeżeli obiecaliśmy darmowe leczenie i emerytury żyjącym dziś obywatelom, to elementarna uczciwość wymaga oficjalnego szacunku kosztów wynikających z tych obietnic. Obywatelom należy się informacja o tym, czy państwo polskie stać na wywiązanie się ze swych obietnic, czy też nie, oraz kto sfinansuje te obietnice. Bez takiego szacunku nie będzie możliwy sprawiedliwy podział kosztów świadczeń pomiędzy wszystkich Polaków.

Po drugie, w miarę szybko, czyli w okresie 3-5 lat, zrównać i podwyższyć wiek emerytalny mężczyzn oraz kobiet do 68 roku życia. Współcześnie żyjemy dłużej, więc i pracować musimy dłużej, niż gdy tworzono obecny system ubezpieczeń społecznych. Jeżeli dalej będziemy podwyższać podatki, by sfinansować emerytury i „bezpłatne” usługi medyczne, to wypchniemy z polskiego rynku pracy kolejne setki tysięcy młodych.

Po trzecie, umożliwić szybką i legalną imigrację do Polski znacznej liczby obcokrajowców oraz stworzyć im szansę na stanie się Polakami. Państwo polskie może i powinno prowadzić świadomą politykę imigracyjną, której celem jest przyciągnięcie tych, którzy poprawią polską przeciętną w każdym ważnym względzie. Oznacza to dla imigrantów i ich rodzin prawo do legalnej pracy, prawo do osiedlenia się na stałe oraz prawo do przejrzystej i przewidywalnej ścieżki do polskiego obywatelstwa.

Po czwarte, objąć wszystkich obywateli – w tym rolników – równym obowiązkiem podatkowym. Albo jesteśmy społeczeństwem równoprawnych obywateli, albo dzielimy się na zawody i korporacje o różnej sile politycznej i różnych przywilejach. Należy też zauważyć, że odrębne podatki i ubezpieczenia są przekleństwem dla rolników. Z jednej strony rolnicy uzyskują przywileje, ale z drugiej strony tworzone jest getto, które odbiera chęć i możliwości wyjścia z nieopłacalnej produkcji rolnej. Na przywilejach najbardziej korzystają bogaci i ustosunkowani, a zwłaszcza tzw. latyfundyści, natomiast w rolniczym skansenie najbardziej cierpią biedni i młodzi pozbawieni atrakcyjnych perspektyw.

Po piąte, dokonać rzeczywistej reformy służby zdrowia. Oznacza to wprowadzenie powszechnego współpłacenia w publicznej służbie zdrowia, zdefiniowanie koszyka świadczeń nie objętych pakietem „bezpłatnym” oraz wprowadzenie dodatkowych, dobrowolnych ubezpieczeń zdrowotnych. Dzięki tym rozwiązaniom popyt na „bezpłatne” świadczenia w ochronie zdrowia zostanie zracjonalizowany.

Po szóste, obniżyć wiek wyborczy do 16 lat. Dzisiejsza młodzież wpłaci do budżetu więcej, niż z niego dostanie. Natomiast starsze pokolenia dostają obecnie więcej, niż kiedykolwiek wpłaciły do budżetu. W rezultacie dzisiejsi wyborcy poprawiają sobie stopę życia kosztem dzisiejszej młodzieży. Życie na koszt młodzieży jest możliwe, ponieważ nie ma ona ani świadomości nakładanych na nią obciążeń, ani prawa głosu. Anachroniczne przepisy uznaniowo ograniczające prawo do głosowania do osób, które ukończyły 18 lat, są sprzeczne z obniżeniem do 12 lat wieku pełnej odpowiedzialności karnej. Jeśli młodzież może mieć pełną świadomość konsekwencji czynów karalnych, to dlaczego nie może posiadać świadomości politycznej? Wiek wyborczy na poziomie 16 lat występuje obecnie w kilkunastu krajach świata, posiadających tak jak Polska znaczny odsetek młodych w populacji. Jednak również w krajach o wysokim odsetku ludzi starszych (choćby w Austrii oraz USA) dyskutowany jest obecnie postulat obniżenia wieku wyborcze
go do 16 lat.

Po siódme, wszystkim, którzy zaprzeczają temu, że budżet jest narzędziem transferu dobrobytu od młodych do starych, proponuję, by pozwolili młodym na wybór: albo obowiązek płacenia na ZUS i korzystanie z ZUS-owskich dobrodziejstw, albo obowiązkowe ubezpieczenie się w OFE i prywatnych ubezpieczalniach zdrowotnych. Jeżeli młodzi podatnicy nie dokładają do starszych, lub dokładają tylko niewiele, to nic się nie stanie gdy młodzi wyemigrują z ZUS.

Nie trzeba zgadzać się ze wszystkimi z powyższych propozycji, zwłaszcza z tą ostatnią. Można czekać i ignorować narastające problemy. Można czekać, aż brak pieniędzy na leczenie i emerytury za kadencji któregoś kolejnego rządu wywoła kryzys gospodarczy i polityczny. Można pozwolić, by Polska nadal była kłębowiskiem kast i korporacji, wyrywających sobie nawzajem zmniejszające się przywileje, rozdzielane przez coraz bardziej bezradnych polityków. Tu dorzucą sędziom, tam nauczycielom, a tam komuś jeszcze i zabiorą młodym pracującym w sektorze usług, bo oni i tak rzadko głosują i nie przyjdą wybijać szyb w urzędzie. Można czekać, aż koniecznym będzie podwyższenie podatków, obniżenie wydatków na infrastrukturę i świadczenia, a politycy wytłumaczą się tym lub następnym zewnętrznym kryzysem.

Ale można również już dziś, już teraz, uczciwie porozmawiać o sprawiedliwszym rozłożeniu ciężarów starzenia się społeczeństwa. Można szybko podjąć działania – niezbędne, by Polska była dynamiczna i sprawiedliwa.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: pagedooley ., zdjęcie jest na licencji CC

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję