Co czeka Turcję po wyborczej gorączce? – wywiad z Marceliną Szumer – Brysz :)

Magda Melnyk: Chciałam się Ciebie zapytać o emocje społeczne w Turcji po wyborach, ponieważ walka dwóch głównych kandydatów – dotychczasowego prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana oraz lidera opozycji Kemala Kılıçdaroğlu – była bardzo zacięta.

Marcelina Szumer – Brysz: Pomijając dziką radość jednych i olbrzymie rozczarowanie drugich, to Turcja odetchnęła po tych wyborach. Atmosfera kampanii była tak ciężka i tak męcząca, że ludzie mieli dość. „Niech się dzieje co chce, po prostu miejmy to za sobą” – takie słowa słyszałam najczęściej.

Rzeczywiście kampania trwała długo i towarzyszyły jej ogromne emocje, a ich kumulacja przypadła na maj kiedy na ulicy nie mówiło się o niczym innym. Ludzie tym żyli, tym bardziej, że większość przedwyborczych sondaży dawała zwycięstwo kandydatowi zjednoczonej opozycji. W dniu wyborów wszyscy śledzili na bieżąco informacje o tym czy nie dochodzi do jakichś przekłamań czy prób oszustw, ponieważ opozycja się tego bardzo bała.

Okazało się jednak, że incydentów nie było wiele, ponieważ wszystkie partie wprowadziły swoich obserwatorów do lokali wyborczych. Oczywiście bywały sytuacje, że gdzieś znalazły się już ostemplowane karty, ponieważ Turcy nie zaznaczają krzyżykiem, tak jak my, tylko mają pieczątkę, którą robią stempel przy zdjęciu wybranego przez siebie kandydata na karcie wyborczej. I tu ciekawostka, bo Erdoğan na kartach wyborczych umieścił swoje stare zdjęcie, na którym wygląda na sporo młodszego, co miało dodatkowo podkreślić różnicę wieku między nim a kandydatem opozycji, choć Kemal Kılıçdaroğlu jest raptem sześć lat starszy od obecnego prezydenta. Przypuszczalnie miało to wzmocnić dotychczasową narrację, że taki starszy pan Turcji poprowadzić nie może.

M. M.: Dlaczego prognozy z sondaży rozminęły się w tak widoczny sposób z prawdziwym wynikiem wyborów?

M. S. – B.: Moment, w którym ogłoszono, że będzie ta druga tura i że w pierwszej prowadzi Erdoğan nieznacznie, ale jednak, to był dla tureckiej opozycji i dla bardzo wielu obserwatorów zagranicznych, kubeł zimnej wody na głowę. Już następnego dnia pośród rozmaitych komentarzy i rozważań „co tu się w ogóle wydarzyło?” i „ jak to się stało?” dużo miejsca poświęcono temu, dlaczego sondaże pomyliły się aż tak. Odpowiedzi dyrektorów tych sondażowni były bardzo różne. Mówili między innymi, że najwyraźniej Turcy nie mówili prawdy albo że nawet jeśli nie kłamali, to po prostu byli przepytywani w momencie, w którym odczuwali złość na partię rządzącą, że coś im podrożało, a jeszcze nie dostali przedwyborczej podwyżki.

M.M.: A dlaczego wygrał Erdoğan?

M. S. – B.: Jedni twierdzą, że po prostu nie mogło być inaczej, bo on nie miał ochoty oddawać władzy w stulecie republiki w ręce kogoś, kto wyraźnie zapowiedział w trakcie swojej kampanii, że go rozliczy ze wszystkiego, co zrobił. Dodatkowo wydaje się, że Kemal Kılıçdaroğlu nie był najlepszym kandydatem, ponieważ z wielu powodów tureckich wyborców nie porwał i nie przekonał. Kemal Kılıçdaroğlu został kandydatem zjednoczonej opozycji, ponieważ tak dogadali się między sobą wyborczy koalicjanci, ale to nie znaczy, że ten właśnie człowiek podobał się ludziom, którzy zasadniczo głosują na te partie. Jednocześnie już kilka dni po wyborach zaczęły rozchodzić się drogi „antyerdoǧanowej” koalicji.

Ale za przegraną Kılıçdaroğlu nie można winić tylko opozycji. Po prostu kampania obozu rządzącego była absolutnie porywająca. Oczywiście łatwo mówić o dobrej kampanii w momencie, w którym ma się w rękach cały aparat państwowy do jej prowadzenia wraz z większością mediów. Tak naprawdę kampanię prezydencką prowadzili wszyscy ministrowie tureckiego rządu, dzieci tych ministrów i inni funkcjonujący w tym politycznym światku ludzie. W państwowej telewizji TRT łącznie wszystkie wypowiedzi Erdoğana zabrały 48 godzin, podczas gdy Kemal Kılıçdaroğlu mówił w tej stacji przez 32 minuty. Jednym słowem o ile nie doszło do oszustw wyborczych, o tyle w żaden sposób tych wyborów nie można nazwać równymi, dysproporcja była po prostu gigantyczna.

M.M.: Zachód bardzo liczył na to, że kryzys ekonomiczny oraz katastrofalne efekty trzęsienia ziemi wpędzą partię Erdoğana w niemałe kłopoty, a wyborcy rozliczą prezydenta przy urnach.

M. S. – B.: Nie doceniono tureckiego nacjonalizmu, potrzeby bycia ważnym i pokazania, że to my tu rządzimy, a nie żaden zgniły zachód i że ani Izrael, ani Stany Zjednoczone, ani Unia Europejska nam nie będą mówić, jak my mamy żyć, kogo mamy wybierać i tak dalej. Paradoksalnie wszystkie okładki zagranicznych magazynów,

od Der Spiegel po The Economist ukazujące strasznego Erdoğana z hasłami, że to są najważniejsze wybory, bo inaczej dokona się ostateczny pogrzeb demokracji, zaszkodziły kandydatowi opozycji, bo były wodą na młyn prorządowych gazet. To czego oni się w tych artykułach i okładkach doszukiwali, jakie teorie spiskowe powstały, to po prostu w głowie się nie mieści. I tak naprawdę Erdoğan i jego ekipa bardzo skutecznie to wykorzystali. Podobnie jak możliwość dawania podwyżek, anulowania rachunków za gaz dwa tygodnie przed wyborami, otwieranie rafinerii, wodowanie okrętów, premierę tureckiego samochodu elektrycznego… Człowiek się tylko zastanawiał, cóż to dzisiaj nam z nieba spadnie z rzeczy, które nie były robione przez minione pięć lat, a dało się je wszystkie załatwić w ciągu ostatniego miesiąca przed wyborami.

Ale to było potrzebne, aby te wybory wygrać. Natomiast warto zwrócić uwagę, że choć Erdoğan uzyskał dużą przewagą w urnach, to jednak jest ona znacznie mniejsza w porównaniu z poprzednimi wyborami. Od 2014 – czyli odkąd prezydent jest wybierany w wyborach powszechnych, bo wcześniej to parlament wybierał tureckiego prezydenta- Erdoğan wygrywał bezdyskusyjną większością, a żaden z opozycyjnych kandydatów nie ugrał więcej niż trzydzieści parę procent. Obecny wynik i sam fakt, że doszło do drugiej tury, to duża zmiana na korzyść opozycji.

M.M.: Czy to oznacza, że polityczna zmiana w Turcji jest możliwa?

M. S. – B.: Wielu ma taką nadzieję. Wiedzą dziś, że jednak jest grupa, dużo większa niż kiedyś, której się nie podoba to, co się dzieje. I że jest to sygnał, że coś się mimo wszystko zmienia. Mimo, że Erdoğan miał ambicje wyhodowania, nazwijmy to, religijnego pokolenia młodzieży i tym samym wpłynięcia na zmianę mentalności, to wydaje się, że to mu się nie udało.

M.M.: Jaka przyszłość czeka Turków po wygranej Erdoğana?

M. S. – B.: W samej Turcji głosy na temat tego jaka rysuje się dla wszystkich przyszłość są bardzo podzielone. Jedni uważają, że Erdoğan pozamyka resztę wolnych mediów, a kobiety ubierze w czadory, z drugiej strony są ludzie, którzy pukają się w głowy gdy to słyszą i mówią, że jedyny problem jaki Turków czeka to słaba lira i życie o chlebie i wodzie. Spekulacji jest wiele. Osobiście nie demonizowałabym, ale nie przesadzałabym też z optymizmem.

Kluczowym pytaniem jest teraz co się wydarzy z turecką opozycją. Nie jest jasna przyszłość ugrupowania kurdyjskiego, nad którym wisi groźba delegalizacji. Partie opozycyjne po przegranych wyborach przeżywają wewnętrzne turbulencje, a

tymczasem w marcu Turcję czekają wybory lokalne. Jeśli opozycja zdoła do nich pójść razem to zdecydowanie zdziała więcej, a wiadomo, że Erdoğanowi będzie bardzo zależało, aby odbić Stambuł i Ankarę, które utracił cztery lata temu i obecnie są w rękach polityków wywodzących się z partii opozycyjnych. To dlatego jeszcze dobrze kurz nie opadł po wyborach parlamentarnych i prezydenckich, a w rządowych mediach już można się dowiedzieć jak źle się żyje obecnie w obu tych miastach.

Trudno stwierdzić, czy polityka Erdoğana się zmieni. Wygrał i tym prezydentem jest, więc jego pozycja, również na arenie międzynarodowej się ustabilizowała, jednak co do polityki wewnętrznej trudno jest cokolwiek wyrokować. Kilka razy zdarzyło mu się powiedzieć, że to jego ostania kampania i że w przyszłości planuje zrobić miejsce młodym. Co to oznacza? Pomysłów jest sporo. W partii nikogo takiego nie widać, syn jest skompromitowany, ale jest jeszcze zięć, Selçuk Bayraktar, który obecnie jest dyrektorem konsorcjum Bayraktar zajmującego się produkcją m.in.: militarnych dronów. Być może to on zostanie namaszczony, w sieci już pojawiają się filmiki, na których maszeruje z córką prezydenta u boku, opisane na ogół „Oto 14 prezydent Turcji”. Ale pięć lat to szmat czasu i jeszcze wiele może się zmienić.

Marcelina Szumer-Brysz (ur. 1981) – dziennikarka i reporterka współpracująca z „Tygodnikiem Powszechnym” i działem zagranicznym „Gazety Wyborczej”, a wcześniej z „Przekrojem”. Studiowała na Uniwersytecie Warszawskim i Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Przez trzy lata mieszkała w Turcji, dziś dzieli życie między Izmir a Warszawę. Autorka książek reporterskich Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji oraz Izmir. Miasto giaurów. Laureatka Nagrody Specjalnej İdentitas 2020 oraz zdobywczyni Kryształowej Karty Polskiego Reportażu – Nagrody Publiczności za Izmir.

Autor zdjęcia: Xiaoyi Huang

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Rzecz o sprawiedliwości – z Jarosławem Matrasem rozmawiają Ewa Marcjoniak i Kinga Dagmara Siadlak :)

Ewa Marcjoniak: Sprawiedliwość jest wartością. Wartością fundamentalną i powszechnie cenioną, w rozwiniętych demokracjach oznacza bowiem respektowanie uniwersalnych praw człowieka – jak prawo do wolności osobistej, czci, czy ochrony życia osobistego – których nie może pogwałcić nawet większość parlamentarna. Na sprawiedliwość nie ma wzoru – jak w matematyce, ani paradygmatu, choćby w definicji legalnej – którego można byłoby się trzymać. Zgodnie z polską Konstytucją i ustawami ustrojowymi, każdy ma prawo do sprawiedliwego rozpatrzenia jego sprawy przez sąd, a sędzia powinien wymierzać sprawiedliwość zgodnie z przepisami prawa, bezstronnie i według swego sumienia. Chcę zapytać o rozumienie sprawiedliwości przez pana jako prawnika, sędziego z wieloletnim doświadczeniem, sędziego Sądu Najwyższego. Jak w pana ocenie zmienia się w polskich sądach rozumienie sprawiedliwości i czy odpowiada ono aktualnym stosunkom międzyludzkim? Czy podąża za szybko rozwijającym się społeczeństwem?

Jarosław Matras: Myślę, że z mojej perspektywy ciężko udzielić jednoznacznej odpowiedzi, ponieważ patrzę przez pryzmat tego, co sam dostrzegam na sali sądowej. Przez pryzmat tego, co wynika z różnych spraw, które są rozstrzygane w Izbie Karnej Sądu Najwyższego. Wydaje mi się, że chyba nie jest tak, że w sądownictwie powszechnym czy w Sądzie Najwyższym mamy jakiś model, którego zmieniałoby się patrzenie na relacje prawne i sposób wykładania prawa w zależności od rozwoju cywilizacyjnego i społecznego. Wydaje się, że chyba tak nie jest. Raczej, należałoby powiedzieć, że sprawiedliwość jest pojmowana jako wartość w ujęciu rozsądzania wszystkich spraw w sposób zgodny z najważniejszymi aktami prawa. I tak, aby orzeczenie sądu było po pierwsze, zgodne z tymi wzorcami prawnymi, a w zasadzie konstytucyjnymi i konwencyjnymi wykładanymi w sposób prawidłowy i wszechstronny, po drugie, aby to orzeczenie było również akceptowalne społecznie, czyli żeby czyniło zadość właśnie ogólnemu poczuciu sprawiedliwości.

Jest oczywiste, że z uwagi na wartości konstytucyjne ten końcowy skutek powinien mieć efekt „sprawiedliwości” tak, jak patrzymy na prawa i wolności podstawowe. Ten mechanizm, wykładania określonych norm prawa w zgodzie z ustawą konstytucyjną, z aktami prawa międzynarodowego, nie kończy się zatem na samej wykładni i ustaleniu normy abstrakcyjnie. Na końcu powinno się jeszcze badać, czy to, co znajduję w przepisach jako wykładnik normy, zastosowane do określonych układów faktycznych daje poczucie, że taki sposób rozumienia tej normy jest właśnie sprawiedliwy, czy to właśnie zastosowanie i w taki sposób tej normy daje rzeczywiste dobre relacje w sferach stosunków społecznych. Myślę, że tak to postrzegamy my, sędziowie, że jeżeli na samym końcu wykładni danej normy prawa widzimy skutek zastosowania danej normy w taki właśnie sposób, to jest to wymierzanie sprawiedliwości. Jeśli ten mechanizm się spełnia, to znaczy, że wypełnia standardy sprawiedliwości, a także czyni dobro w takim znaczeniu, że próbuje budować relacje społeczne we właściwym kierunku. Chodzi o taki sposób wyłożenia prawa, aby czynił zadość społecznemu poczuciu dobra pojmowanego jako „sprawiedliwe, dobre” rozstrzygnięcie. Wiadomo, że rzeczywistość zmienia się, zmienia się nastawienie ludzi do różnych problemów, bo zmieniają się czasy, w jakich żyjemy. Zmienia się zatem również spojrzenie ludzi na prawo i na uprawnienia z niego wynikające; zmieniają się oczekiwania ludzi, także co do prawa i poczucia ochrony prawnej. Nie uciekniemy od tego. I pewnie tak będzie, czy nam się to podoba czy nie. Prawo stanowione trzeba więc dostosowywać do zmieniających się stosunków społecznych, w pełnym zakresie również od strony formalnej poprzez zmianę przepisów. Niemniej, nawet pozostając na gruncie sfery prawa obecnie obowiązującego, uważam, że jest możliwe wymierzanie przez sądy sprawiedliwości w taki sposób, żeby właśnie nie tylko dana norma prawa stanowionego była zachowana, ale również żeby właściwie, w pożądanym pozytywnym kierunku, układać te relacje społeczne.

Kinga Dagmara Siadlak: Jaka jest praktyka w sądach powszechnych, jako sądach niższego szczebla? Sąd Najwyższy to już jest przecież ten ostatni etap, do którego nie każdy podsądny może dojść, chociażby z uwagi na przepisy procesowe, które nie dają możliwości wniesienia kasacji od każdego orzeczenia sądu. Czy faktycznie jest tak, że sądy niższych instancji dążą do wykładania norm prawnych właśnie w taki sposób, o którym powiedział pan sędzia, czy raczej trzymają się takiej wykładni norm, która bardziej jest skoncentrowana na językowej wykładni przepisu? Czy faktycznie można zaobserwować, że sądy niższych instancji również dążą do takiego wykładania norm prawnych, żeby zrealizować istotę sprawiedliwości?

Myślę, że właśnie tak jest. Obserwując orzecznictwo sądów niższych instancji, mogę powiedzieć, że spopularyzowała się i rozszerzyła forma takiego orzekania, w której sądy de facto i de iure już stosują rozproszoną kontrolę konstytucyjną przepisów. I to jest bardzo duży krok, który jest dostrzegany przez nas wszystkich. To nie jest jakaś jednostkowa sprawa, ale takich spraw już są dziesiątki, jeśli nie setki. Czyli z jednej strony widzimy, że sądy w tej rzeczywistości prawnej zrozumiały, że nie ma innej drogi, a z drugiej strony sądy widzą, iż Trybunału Konstytucyjnego nie mamy – mamy go tylko jako fasadowy organ, pozbawiony autorytetu i szacunku sądów z obsadą, która jest konstytucyjnie wadliwa. Nie ma zatem innej drogi. Dla rozwiązania określonych problemów, dla rozstrzygnięcia sprawy, muszą mieć na uwadze normy nadrzędne, czyli normy konstytucyjne i nie boją się ich stosować.

Parę lat temu jeszcze widziałem, że sędziowie mieli obawy przed stosowaniem wprost norm Konstytucji RP. Teraz widzę, że jest to prawie powszechne zjawisko. Wiadomo, z czego to wynika. I należy to ocenić jak najbardziej pozytywnie. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że w normach konstytucyjnych – dotyczących ochrony praw obywatelskich, które w naszej Konstytucji uważam, że są bardzo dobrze zbudowane – znajdujemy takie elementy, w oparciu o które możemy każdą praktycznie sprawę rozstrzygnąć w oparciu o same normy konstytucyjne (ich wykładnie). Także sędziowie mają instrumentarium w samej Konstytucji dla ochrony praw i wolności obywatelskich. Muszą tylko chcieć po nie sięgnąć. Co do gramatycznego wykładania przepisów norm konstytucyjnych, to jedynie w wyrokach obecnego Trybunału Konstytucyjnego taki rodzaj wykładni się stosuje – to pełny anachronizm prawny; przykładem jest choćby orzeczenie TK w sprawie K 9/17 w sprawie pośrednio związanej z zastosowaniem prezydenckiego prawa łaski w formie abolicji indywidualnej[1].

Dlaczego tam się tak robi? Aby widzieć normy konstytucyjne w sposób wąski, nieprawidłowy, umożliwiać dokonywanie – w mojej ocenie – zmiany Konstytucji w formie ustawy zwykłej. Sądy powszechne orzekają, wykładając normy w sposób pełny i prawidłowy, a nie taki, jak w obecnym TK. Wydaje mi się, że jest tu znaczny postęp, i chyba też większa odwaga sędziów w tym, żeby stosować wprost Konstytucję. Zresztą, przykład pierwszy z brzegu, niedawno była na wokandzie sprawa, w której sądy obydwu instancji wprost zastosowały przepisy konstytucyjne. Cała nadzieja w tym, że ten trend zostanie.

KDS: Można chyba powiedzieć, że mamy do czynienia z pewną przemianą społeczną. Pamiętam jeszcze nie tak odległe czasy, gdy mówiło się, że tonący Konstytucji się chwyta, gdy nie miał żadnych argumentów. Dopiero wtedy padał argument dotyczący właśnie niezgodności przepisu prawa z Konstytucją. Teraz z tego, co pan sędzia mówi, jest to orzeczniczą normą.

Teraz jest to, w mojej ocenie, swoisty przymus zafundowany wszystkim nam sędziom przez władzę wykonawczą i ustawodawczą, która wyeliminowała Trybunał Konstytucyjny i uczyniła z niego atrapę kiedyś bardzo dobrego Sądu Konstytucyjnego. Teraz to nie tonący Konstytucji się chwyta, ale sędzia widzi w niej jedyną podstawę i obowiązek wykonywania władzy sądowniczej w sposób rzetelny, dla dobra ludzi. Nie wiem tylko, czy ludzie to rozumieją; chyba nie wszyscy.

KDS: Czego to jest wyrazem, złego stanowienia przepisów prawa, czy złego jego rozumienia?

Najpierw zniszczenia Trybunału Konstytucyjnego. Po drugie, złego stanowienia prawa, to jest takiego, które jest nastawione na realizację pewnej woli politycznej. Jest to sposób na zmuszanie sądów do podążania w tym jednym właśnie kierunku, który od strony oceny bezstronnego, niezwisłego i niezależnego sądu jest niewłaściwy i niemożliwy do zaakceptowania. I nie chodzi o to, że sąd nie zastosuje takiego przepisu ustawy, bo mu się nie chce albo przepis mu się nie podoba. Trzeba jasno i wyraźnie powiedzieć, że poszukiwanie rozwiązania w Konstytucji i konwencjach, podążanie tą drogą nie stanowi obejścia prawa, lecz jest niezastosowaniem określonego przepisu ustawy, wtedy, gdy ten narusza w sposób oczywisty normy wyższe, w tym konstytucyjne. Klasycznym przykładem, jeśli chodzi o sprawy karne, są przepisy związane z postępowaniem dowodowym w procesie karnym, tj. art. 168 a) KPK i art. 168 b) KPK, czyli przepisy, które miały na celu umożliwienie wprowadzenia do procesu karnego dowodów uzyskanych przez organy ścigania i służby specjalne wbrew wszelkim standardom procesowym, czyli dowodów z nielegalnych podsłuchów. Prawie całe środowisko sędziowskie uznało, że są one sprzeczne zarówno z polską Konstytucją, jak i z Konwencją o ochronie praw człowieka.

Myślę, że ustawodawca, wprowadzając takie bezlitosne regulacje prawne, które zmierzały do postawienia prokuratora de facto na równi z sądem albo nadania mu większej roli procesowej niż innym stronom i uczestnikom procesu, spowodował, że sądy, nie mając oparcia w niezależnym Trybunale Konstytucyjnym, sięgnęły do Konstytucji, aby dać stronom ochronę przed tym ustawowym bezprawiem. Tak to nazywam i tak to w kilku orzeczeniach napisałem, że są takie normy wprowadzone przez ustawodawcę, które są ustawowym bezprawiem. Trzeba o tym głośno mówić, ponieważ to się dzieje. I wydaje się, że z tego bierze się popularny trend, zgodnie z którym sędziowie w swych orzeczeniach opierają się o Konstytucję, relacje Konstytucji do ustawy i odmawiają właśnie określonego postąpienia zgodnie z ustawą uznając, że naruszałoby to Konstytucję. Myślę, że to się nie zmieni, że to jest na tyle już szeroki trend, że cokolwiek byśmy próbowali zrobić później, to chyba tego już nie zmienimy. Kryzys w sądownictwie spowodował poniekąd otwarcie pewnej furtki. Wcześniej było tak, że my sędziowie uznawaliśmy, że nie powinniśmy stosować bezpośrednio Konstytucji, ponieważ jak mamy wątpliwości co do konstytucyjności przepisu prawa, to pytamy Trybunał Konstytucyjny o zgodność danego przepisu ustawy z Konstytucją. W tej chwili, myślę, że do tego już nigdy nie wrócimy, że w sądach ta rozproszona kontrola konstytucyjna zostanie. Chyba także wtedy, gdyby odbudować Trybunał Konstytucyjny w rozumieniu tym, jak jest on opisany w Konstytucji.

KDS: Mówiliśmy o tym ustawowym bezprawiu i teraz chcę zapytać o kwestię związaną z nieposłuszeństwem obywatelskim, jako formą sprzeciwu wobec niesprawiedliwych przepisów. Jak to można pogodzić z zasadą przestrzegania prawa? Czy sąd powinien uwzględniać motywy obywatelskiego nieposłuszeństwa w procesie orzekania, czy też traktować je jako naruszenie obowiązujących przepisów?

Próbowałbym spojrzeć na ten problem od innej strony. Często mamy też takie sytuacje, w których obywatelskie nieposłuszeństwo, w tej lub w innej formie, ma swoje miejsce w sprawach karnych. Znajduje finał w postaci orzeczeń sądów, które kontrolujemy. Chyba musimy spojrzeć na to zagadnienie od strony standardu ochrony praw obywatelskich. Jeżeli znajdziemy podstawę – a sądzę, że w wielu sytuacjach, które mamy na myśli tak jest – do nieposłuszeństwa wobec zakazów lub nakazów ograniczających, z przekroczeniem zasady proporcjonalności, korzystanie z praw i wolności obywatelskich, to nie ma trudności w rozstrzygnięciu tej kwestii. Jeśli nieposłuszeństwo obywatelskie jest zachowaniem, które znajduje oparcie w realizacji norm konstytucyjnych, to w tym zakresie możemy mówić, że jest to działanie legalne. Z drugiej strony mamy jakby odbicie w regulacjach ustawowych, które są sprzeczne z Konstytucją. I chyba tak to należy postrzegać. Wydaje mi się, że nie przekonamy tych sędziów, którzy są nastawieni bardzo formalnie do stosowania prawa, aby postępowali na wzór do relacji prawa kontynentalnego, czyli do tworzenia takich rozwiązań, które by powodowały wyjście poza schemat kontroli zachowań według prawa stanowionego, ustaw i rozporządzeń.

Poszukiwałbym raczej takiego rozwiązania, w którym uznawałbym, że ocena zachowań musi dokonywać się na gruncie prawa, ale nie w wąskim rozumieniu tego prawa, czyli nie tylko w zakresie najbliższych przepisów, np. ustawy czy rozporządzenia, które określone zachowanie sankcjonują, lecz zgodności z Konstytucją i konwencjami. Przepisy covidowe i nakaz noszenia maseczek, to jest doskonały przykład. Przecież obywatele w większości stosowali się do tych zakazów i nakazów, chociaż niektórzy się nawet bez świadomości nie stosowali. Okazało się, że te przepisy są sprzeczne z Konstytucją, wobec czego nieposłuszeństwo tych ostatnich obywateli miało oparcie w normach podstawowych. Wydaje się natomiast, że taki rodzaj nieposłuszeństwa, nazwany obywatelskim, które by w ogóle nie miało podstawy w realizacji praw konstytucyjnych, byłby wykroczeniem i zachowaniem wbrew porządkowi prawnemu. Wtedy jest inna kategoria oceny takiego zachowania, jako nielegalnego, czyli nie znajdującego oparcia ani w normach konstytucyjnych, ani w żadnych innych normach wyższego rzędu. Takie stwierdzenie nie kończy jednak orzekania w danej sprawie, ale raczej powinno prowadzić do ustalenia całego aspektu podstaw i motywów podjęcia takich zachowań, okoliczności towarzyszących zachowaniu. Dopiero rozważenie tych okoliczności pozwala wnioskować, czy takie zachowania mają charakter czynu zabronionego przez prawo, a nadto, czy stopień społecznej szkodliwości jest większy niż znikomy i stanowi przestępstwo. Te dwie kategorie należałoby rozdzielić. Nie mówić o nielegalności zachowań, które są zgodne z ogólnie obowiązującymi przepisami prawa, natomiast podchodzić też bardzo wnikliwie do tych zachowań, które nie mieszczą się w formule szeroko pojętych działań prawnych, mieszczą się jednak w opisach czynów zabronionych, natomiast ich motywacja oraz przebieg może być taki, że w odbiorze społecznym nie są naganne, czyli nie wywołują emocji negatywnych dla społeczeństwa.

EM: Wydaje mi się, że dotknęliśmy właśnie kwestii niezgody obywatelskiej na działania władzy naruszające podstawowe prawa człowieka, jak prawo do wolności osobistej, dostępu do informacji czy swobody przemieszczania się. Czym innym jest nieposłuszeństwo obywatelskie, a czym innym niezgoda obywatelska. Tę ostatnią historycy idei opisują nawet jako preludium, swoisty wstęp do wszystkich rewolucji i ruchów społecznych. Nieposłuszeństwo obywatelskie jest wtedy, kiedy tak jak pan sędzia powiedział, wykraczamy nielegalnie przeciwko obowiązującym przepisom prawa, łamiemy je uznając wszak, że są wyższe cele, które w ten sposób chronimy, chociaż niekoniecznie te wyższe cele faktycznie muszą występować. Natomiast niezgoda obywatelska ma miejsce wtedy, kiedy obywatel nie zgadza się na łamanie przez władzę lub grupę osób uzurpującą sobie do tego prawo, praw podstawowych, i łamie przepisy ustawy lub rozporządzenia po to, aby dochodzić swoich praw, które są mu przynależne konstytucyjnie…

W takiej relacji, jeżeli tak zdefiniujemy niezgodę obywateli, to jest to właśnie realizacja ich praw, które się im słusznie należą i są konstytucyjnie gwarantowane. Ja bym tu nie widział w ogóle nieposłuszeństwa, tylko uznałbym, że jest to oczywiście działanie w ramach prawa, legalne. Może być postrzegane jako niezgodne z przepisami aktów prawa rangi niższego rzędu, czyli rozporządzenia czy ustawy poza ustawą zasadniczą, ale jest to działanie w pełni legalne. Jako przykład mogę podać sprawę kasacyjną dotyczącą zgromadzenia KOD-u w Sylwestra 2020 r., którą rozpoznawałem. Pamiętamy „godzinę policyjną sylwestrowo-covidową” i protest obywateli, którzy uznali, że rozporządzenie wprowadzające ten zakaz gromadzenia się jest niezgodne z Konstytucją, wobec czego ludziom wolno było się gromadzić. Zostali oni otoczeni przez policję, próbowano ich legitymować i spisywać dane osobowe. Sądy obu instancji uniewinniły oskarżonego, który naruszył nietykalność policjanta w trakcie tego zajścia. Uznano, że policjant w tym czasie nie był funkcjonariuszem publicznym, bo działania policji były nielegalne, a zgodnie z orzecznictwem Sądu Najwyższego funkcjonariuszem publicznym jest tylko taka osoba (policjant), która wykonuje legalne czynności służbowe, a nie – tak jak w tej opisywanej sprawie – łamie prawo. Sądy pierwszej i drugiej instancji orzekły, że zachowanie obywateli było wynikiem realizacji praw i wolności gwarantowanych Konstytucją, mimo że było to – przez policję i prokuratora – oceniane jako „nielegalne zgromadzenie”, naruszające przepisy o charakterze porządkowym. Właśnie o to mi chodzi, że mówiąc potocznie o nieposłuszeństwie obywatelskim patrzymy przez pryzmat spraw, w których wszystkie albo prawie wszystkie zachowania, są legalne, jako że wynikają z realizacji praw wyższego rzędu niż zakazy określone rozporządzeniami i mieszczą się w wartościach konstytucyjnych.

KDS: Wejdę trochę w rolę adwokata diabła… Wiadomym jest, że w momencie, kiedy mamy do czynienia z przepisami rozporządzeń do ustawy, które ograniczają wolności i prawa człowieka, to z tego formalnego powodu przepisy takie są niezgodne z Konstytucją. Możemy sobie wyobrazić również sytuację, że taki przepis, być może zupełnie sensowny, wprowadzony ustawą realizowałby taką funkcję, chociażby porządkową. Co zatem, gdy mamy przepis niewłaściwie umiejscowiony, nie w tym akcie prawnym, ale co do zasady tę swoją funkcję i cel realizuje? Czy wówczas takie nieposłuszeństwo obywatelskie również zasługuje na aprobatę?

Trzeba rozgraniczyć dwa elementy: pierwszy, jeżeli traktujemy nieposłuszeństwo obywatelskie w kategoriach niestosowania uregulowania, jakiegokolwiek uregulowania, ale formalnie poprawnego. Formalnie poprawnego, czyli ustanowionego w ramach kompetencji i upoważnienia, ustawowego czy konstytucyjnego. Trzeba mocno podkreślić, że formalnie poprawna konstrukcja prawa wymaga, aby odpowiednie zakazy lub nakazy były umiejscowione w zgodzie z Konstytucją, a więc co do zasady w ustawach, a w rozporządzeniach tylko w ramach prawidłowej delegacji oraz w ramach upoważnienia ustawowego, w zgodzie z Konstytucją. Wtedy dopiero konstrukcja normatywna jest legalna i wchodzimy na kanwę już tylko jednej oceny. W ramach oceny zgodności tej regulacji z konstytucją. Jeśli takiej oceny sąd dokona i uzna, że jest ona zgodna z Konstytucją, to niezastosowanie się do takiej normy jest zachowaniem w mojej ocenie nielegalnym. I wtedy przechodzimy na grunt oceny motywów tego zachowania, jego skali, podstawy właśnie do podjęcia takich zachowań w kategoriach już bardziej strony podmiotowej, czyli tego, czy w odbiorze społecznym i z uwagi na motywację zachowanie to rzeczywiście może być oceniane jako coś, co powinno spotkać się z reakcją państwa jako uznania wykroczenia albo przestępstwa.

 

Natomiast, chyba nie ma innej metody zachowania porządku społecznego, jak jednak weryfikowanie każdego zakazu czy nakazu przez pryzmat po pierwsze: prawidłowej legislacji, prawidłowego ukształtowania normy, po drugie: zgodności tej normy z obowiązującym prawem, czyli z konstytucją i aktami prawa międzynarodowego. Dopiero odpowiedź pozytywna przesuwa relacje w kierunku spojrzenia na odbiór społeczny danego zachowania, z tej perspektywy każe patrzyć na problem ukarania i odpowiedzialności karnej. Być może wtedy trzeba by było posłużyć się pewnymi znanymi prawu karnemu konstrukcjami, na przykład kontratypów. Czyn, który od strony formalno-prawnej wyczerpuje wszelkie znamiona zachowania bezprawnego w określonej relacji nie stanowi przestępstwa i nie jest przesłanką do odpowiedzialności karnej, ponieważ nie stanowi czynu zabronionego. Takie kontratypy mamy również nieopisane w ustawach karnych, są to tak zwane kontratypy pozaustawowe. Jest to prawidłowe pole do poszukiwania właśnie w takich atypowych sytuacjach, kiedy od strony formalnej oceny jakiś czyn wyczerpuje znamiona wykroczenia albo przestępstwa, ale cały element zachowania motywacji powodów takiego zachowania schematu, w jakim się to zachowanie odbywało, czasu działania i skutku nie powinien być sankcjonowany karnie albo wykroczeniowo. Wydaje się, że jest to dobre rozwiązanie dla takich właśnie sytuacji i tam powinniśmy poszukiwać tej sprawiedliwości, bo to chyba jedyny moment, w którym sędzia może powiedzieć, że zachowanie, które od strony formalno-prawnej jest nielegalne, od strony właśnie ustawy, od strony takiej odbioru społecznego, nie może być karane. Tak to mamy kontratypy pozaustawowe różnego rodzaju, różne na różne sytuacje. I mogą być one stosowane, to jest kwestia tylko właściwego podejścia, jak się wydaje, do tej problematyki.

EM: Był pan sprawozdawcą w sprawie rozpoznawanej w składzie siedmiu sędziów Sądu Najwyższego, w której podjęto uchwałę dotyczącą uprawnień osób tej samej płci jako osób pozostających we wspólnym pożyciu, przyznając tym osobom takie same uprawnienia procesowe, zrównujące z uprawnieniami osób, które pozostają w związkach heteronormatywnych. Chodzi na przykład o prawo do odmowy składania zeznań w procesie karnym czy wstąpienia w prawa osoby zmarłej, bądź złożenia wniosku o ściganie przestępstw. Ta uchwała pochodzi z 25 lutego 2006 roku. Minęło więc trochę czasu. Już wówczas zwrócono uwagę na aspekt takiego zjawiska społecznego jak związki homoseksualne i dokonano odpowiedniej wykładni obowiązującego prawa. Czy obecne narzędzia prawne, które są dostępne dla obywateli, są dla nich wystarczające i zrozumiałe, aby mogli oni skutecznie domagać się swoich praw oraz dochodzić ich egzekwowania? A może tak nie jest i potrzebne są zmiany w prawie stanowionym, czy też inne zmiany w tworzeniu tego prawa?

Ta uchwała zajmowała się bardzo wąskim wycinkiem procesowym, bo dotyczyła jedynie uprawnień procesowych związanych z podstawowymi prawami stron w procesie, czyli prawa do odmowy składania zeznań czy złożenia wniosku o ściganie (art. 115 § 11 KK). Ta sprawa była efektem tego, że powstała zasadnicza rozbieżność w samym orzecznictwie Sądu Najwyższego. Dlatego zaszła potrzeba dokonania jednolitej wykładni przepisu prawa i tego dokonaliśmy. Uchwała zapadła sześcioma głosami za do jednego przeciw. I w ten sposób – przynajmniej na gruncie procesowym – został wyjaśniony i rozwiązany problem praw jako osób najbliższych w związkach nieheteronormatywnych. Jeśli już jesteśmy przy tym zagadnieniu, wydaje mi się, że w prawie karnym procesowym nie jest to już problem dla tych osób. Sądy tę uchwałę stosują. Większym problemem, przynajmniej z tego, co można zaobserwować, jest to, że cywilne ustawodawstwo naszego kraju nie przewiduje takich samych praw dla osób żyjących w takich związkach, co osób odmiennej płci, które w tej chwili są prawami powszechnymi w Europie, które są tam gwarantowane również przez unormowania prawne i międzynarodowe. Czy to wymaga zmiany? Wydaje się, że idziemy w tym kierunku. Życie społeczne pokazuje tyle nierówności dotykających tych osób w dochodzeniu ich praw w przestrzeni cywilnoprawnej, że prędzej czy później, w mojej ocenie, dojdzie pewnie do bardzo zasadniczych zmian.

KDS: Czy wobec obsadzenia stanowisk sędziowskich tysiącami już sędziów, którzy otrzymali nominacje na skutek rekomendacji i uchwały nielegalnej – niekonstytucyjnie ugruntowanej – Krajowej Rady Sądownictwa, czy wobec kryzysu wymiaru sprawiedliwości obywatel może jeszcze czuć się bezpiecznie, idąc do sądu ze swoją sprawą? Czy w sądach działają jakieś „bezpieczniki” – instrumenty prawne, których uruchomienie przez obywatela skutkowałoby tym, że miałby gwarancję, że jego sprawa zostanie rozstrzygnięta przez niezależny, niezawisły i ustanowiony zgodnie z ustawą sąd?

Niestety muszę powiedzieć, że obywatel nie ma obecnie gwarancji podstawowego prawa do sądu. Mówię to przez pryzmat każdej sprawy i każdego obywatela, który oczekuje rozstrzygnięcia jego sprawy, niezależnie od jej rodzaju, charakteru czy stron postępowania. Właściwie każde orzeczenie wydane przez nienależycie obsadzony sąd może być podważone. To jest właśnie efekt tych już kilku tysięcy sędziów, którzy zostali powołani w wadliwej procedurze. Procedurze tak wadliwej, że wydaje się, że tylko pragmatyczne podejście Sądu Najwyższego do tych orzeczeń w niektórych sytuacjach pozwala utrzymać je jako orzeczenia sądu. Natomiast oceniam, że jest to bardzo zła sytuacja. Jest złą sytuacją, kiedy człowiek, udając się do sądu po rozstrzygnięcie swojej sprawy, zastanawia się, kto wyda orzeczenie i czy to orzeczenie, jeśli wydane zostanie przez tak zwanego neo-sędziego, nie będzie za chwilę podważone. Taki człowiek nie ma zupełnie pewności prawa. System zasadzający się na pewności prawa i pewności wyroków sądu, został w zasadzie rozłożony na łopatki, został rozbity. Taka jest moja ocena o nowych nominantach do Sądu Najwyższego i być może także na szczeblu sądów apelacyjnych, że dla zapewnienia stanowisk sędziowskich kilkudziesięciu ludziom, którzy mają mieć wpływ na pewne ważne decyzje, np. orzekanie o ważności wyborów, system został rozbity, a obywatela pozostawiono samego sobie. Czy są instrumenty prawne, jak mówimy „bezpieczniki”, których strona procesu może użyć w tej sytuacji? Formalnie są takie, mamy i wnioski o wyłączenie sędziego i tak zwaną procedurę testową, ale tylko tyle i powiedzmy sobie uczciwie, że w praktyce to albo nie działa, albo działa w ograniczonym zakresie. Wnioski o wyłączenie są rozpoznawane w procedurze z reguły nieprawidłowej, to znaczy przez tych samych sędziów, których dotyczą wnioski, i których status jako sędziów jest kontestowany lub wprost kwestionowany. Procedura testowa (z noweli prezydenckiej) nie funkcjonuje. A nawet w zasadzie jest kolejną blokadą do rozpoznania sprawy.

Reasumując, bezpieczniki formalnie istnieją, ale skuteczne nie są, a obywatel zostaje pozostawiony samemu sobie i w zasadzie nie ma dobrego wyjścia z tej sytuacji. Czas oczekiwania na rozpoznanie spraw, który się wydłużył, niepewność i brak stabilności wydanego orzeczenia przez sędziów, których status orzeczniczy jest mocno wątpliwy, wróży na przyszłość jak najgorzej. Takiej sytuacji niepewności prawnej ja nie pamiętam. Takiego rozbicia systemu sądownictwa, w którym obecnie się znajdujemy, dotąd nie było.

KDS: Mam taką konstatację, być może smutną trochę, ale też trudno dojść do pozytywnych wniosków, patrząc na otaczającą nas rzeczywistość. Jak obywatel ma przestrzegać prawa, liczyć się z konsekwencjami swoich działań i kierować się zasadami praworządności, gdy widzi, że sami prawnicy, a również osoby pełniące najwyższe funkcje państwowe, gwałcą prawo i to bez jakichkolwiek konsekwencji?

To jest dobre pytanie, ale nie ma na nie dobrej odpowiedzi. To jest właśnie to, co osłabia cały system od środka, powoduje obniżenie wartości prawa jako takiego, którego warto i trzeba przestrzegać. No i na pewno jest tak, że osłabia także wewnętrzne poczucie obywatela co do powinności przestrzegania norm prawa, skoro widzi, że nie ma równego traktowania ludzi wobec prawa, że są równi – obywatele – i równiejsi – władza; że są takie osoby, które w ogóle nie muszą żadnego prawa przestrzegać i włos im z głowy nie spadnie. Mamy niestety do czynienia z sytuacją, w której nawet, gdy sprawa nie ma zabarwienia politycznego, ani stroną procesu nie jest osoba, która ma poparcie władzy państwowej, to procesy nie mogą się normalnie toczyć, ponieważ nie ma zaufania do sędziów, którzy przeszli przez wadliwą procedurę nominacyjną i wydawanych z ich udziałem orzeczeń. Na samym początku tej „rewolucji” w systemie sądowniczym właściwe do tego sądy administracyjne – a uważam, że było to domeną Naczelnego Sądu Administracyjnego – mogły dokonać oceny tego, jak należy traktować powołanie sędziowskie z udziałem organu, który nie jest organem konstytucyjnym – mówię tu o KRS. Stwierdzano jedynie nieistnienie uchwał neo-KRS w przypadku sędziów Sądu Najwyższego, a uważam, że mogły ocenić ustrojowy charakter powołania sędziowskiego obarczonego tak poważną wadą, tj. aktu powołania przez Prezydenta na stanowisko sędziowskie przy braku uchwały właściwie ukonstytuowanej KRS. Wydaje mi się, że miały pełne prawo do dokonania oceny, czy taki akt powołania przez Prezydenta przy braku uchwały KSR-u jest w ogóle skuteczny.

W tym upatruję słabość naszych sądów, że dbałość – jak mi się wydaje – o spokój własny niektórych sędziów, dobrostan, własną wygodę i poczucie – kruchego, jak się okazuje – własnego bezpieczeństwa, przeważyły nad poczuciem obowiązku w sprawowaniu i wykonaniu funkcji władczej wymiaru sprawiedliwości, w obronie swoich umocowań konstytucyjnych. Nie na zasadzie pokazania, że my jesteśmy sędziami i nas się powinno szanować, ale pokazania, że w Konstytucji mamy swoje miejsce i nie powinniśmy go oddawać innym władzom czy politykom. Ten moment adekwatnej reakcji ze strony władzy sądowniczej został według mnie przespany i mamy teraz to, co mamy. Mamy konsekwencje w postaci napływu wadliwych powołań, co do których zastanawiamy się obecnie, co z nimi zrobić. Efektem jest ten rozrastający się bałagan.

KDS: Poruszył pan bardzo ważną kwestię, że rzecz idzie o walkę o sądownictwo i wymiar sprawiedliwości, a nie o sędziów personalnie. Często słyszy się, że stoimy – my, obywatele – w obronie sędziów lub nawet konkretnego sędziego, a przecież jako prawnicy i obywatele stajemy w obronie sądów i wymiaru sprawiedliwości.

Nigdy nie powinniśmy mówić, że stoimy w obronie sędziów. Tak samo nieuprawnione jest myślenie, że to co robią sędziowie, których za to następnie dotykają szykany, robią to wyłącznie w swoim imieniu, a my bronimy ich sytuacji. Stajemy w obronie zasad praworządnego państwa, których oni przestrzegają. Tyle i tylko tyle. Bronimy zasad, prawa do niezależnego, bezstronnego sądu, prawa do sprawiedliwego procesu, prawa do szybkiego wydania orzeczenia, które nie będzie podejrzane tylko dlatego, iż upolityczniona KRS skierowała wniosek o powołania sędziego. Boli tylko to, że chyba jednak mało ludzi rozumie, że to o ich prawa chodzi. Tylko o ich. W Izraelu szybko to społeczeństwo zrozumiało. Nam to przychodzi trudniej.

EM: Na koniec tej rozmowy pragnę zapytać o kwestię zrzeczenia się przez pana sędziego z dniem 1 czerwca 2023 funkcji przewodniczącego Wydziału V Karnego na skutek wyboru przez Prezydenta RP na Prezesa Izby Karnej osoby neo-sędziego, który nota bene także uzyskał najmniejsze poparcie spośród sędziów i ma najkrótszy staż orzeczniczy w Sądzie Najwyższym. Pan natomiast do pełnienia funkcji przewodniczącego Wydziału Karnego został wybrany przez samych sędziów w demokratycznych wyborach, a kadencja mogła trwać i nowy Prezes Izby Karnej nie mógł pana odwołać. Pańska decyzja była podyktowana pragmatyzmem, czy – parafrazując Marcina Króla – postąpił pan tak, bo nie można było inaczej, a może przeważyły inne względy?

Po pierwsze, zostałem powołany przez Pierwszego Prezesa SN na stanowisko przewodniczącego Wydziału w styczniu 2017 r. po pozytywnej opinii zgromadzenia sędziów Izby Karnej. W Sądzie Najwyższym byłem już wtedy osiem lat. Dla mnie było wówczas najważniejsze, że Koleżanki i Koledzy – oddając głos za moją kandydaturą – docenili moją pracę w Izbie Karnej. Ważne było nie to, że zostaję przewodniczącym Wydziału, ale to, że miałem szacunek i poparcie w Izbie Karnej, że widzieli oni mnie na tym stanowisku. Zawsze było tak, że o wyborze na stanowiska przewodniczących wydziału czy zgłoszeniu kandydatury na prezesa Izby decydowała ocena postawy sędziego oraz pracy orzeczniczej danego sędziego w Izbie Karnej. Tu byli wybitni sędziowie, dlatego zgłoszenie kandydatury sędziego na przewodniczącego wydziału lub prezesa Izby to był niesamowity zaszczyt dla tego, czyją kandydaturę zgłoszono. Stanowisko przewodniczącego wydziału nie jest kadencyjne, więc mogłem pozostać.

EM: Sędziowie również wskazali na pana sędziego jako najpoważniejszego kandydata na Prezesa Izby Karnej? Co stanęło na przeszkodzie w wyborze pana osoby?

Wyróżnieniem było dla mnie to, że w roku 2020 po odejściu z Sądu Najwyższego w stan spoczynku sędziego S. Zabłockiego, znalazłem się w gronie 3 osób wskazanych jako kandydaci na stanowisko Prezesa Izby Karnej. Bardzo miłe dla mnie było to, że otrzymałem wówczas największą liczbę głosów. Już wtedy jednak wiedziałem, że nie mam żadnych szans na wybór przez tego Prezydenta, bo przecież byłem sprawozdawcą w sprawie ułaskawienia osób nieprawomocnie skazanych (uchwała składu siedmiu sędziów SN z 31.05.2017r., I KZP 4/17, w przedmiocie pytania prawego w sprawie Mariusza Kamińskiego i innych osób z byłego kierownictwa CBA), w której Sąd Najwyższy uznał, że Prezydent nie mógł skutecznie od strony procesowej wykonać swojej kompetencji dotyczącej prawa łaski, albowiem osoby te nie były prawomocnie skazane, a taki wymóg wynika z Konstytucji RP. Jeszcze na kilka tygodni przed podjęciem decyzji przez Prezydenta RP mówiłem w wywiadzie dla Rzeczpospolitej, iż ja szans takich nie mam, bo byłem w tym składzie Sądu Najwyższego. Nie mam zatem cienia wątpliwości co stało wówczas za taką decyzją Prezydenta, który nie uszanował wyboru większościowego sędziów Izby Karnej. Także i teraz nie miałem cienia wątpliwości, że Prezydent wybierze sędziego Z. Kapińskiego.

Dlatego zrezygnowałem z kandydowania na stanowisko Prezesa Izby Karnej przed drugim terminem zgromadzenia sędziów Izby, bo wiedziałem już po pierwszym zgromadzeniu – kiedy zgłoszono sędziego Z. Kapińskiego – kto będzie nowym prezesem Izby Karnej; ale teatr musiał trwać do końca. Przecież po to wcześniej nominowano sędziów Izby Karnej w wadliwej procedurze, aby w końcu mogli oni wystawić swojego kandydata na prezesa. To był ten teatr, o którym napisałem w swoim oświadczeniu o rezygnacji z funkcji przewodniczącego wydziału. Najpierw tyle razy zmieniono ustawę o SN, aby wystawić jako kandydata na stanowisko Pierwszego Prezesa SN określoną osobę spośród tzw. nowych sędziów, i ten sam mechanizm miał zadziałać co do prezesów poszczególnych Izb, aby Prezydent wybierał tych sędziów, którzy akceptowali działania tzw. neo-KRS i – jak to widać obecnie – nie uznają wyroków ETPC, które dotyczą właśnie statusu tychże nowych sędziów w poszczególnych izbach w kontekście prawa do niezależnego i bezstronnego sądu. Konstatuję ze smutkiem, że są sędziowie sądów powszechnych z długoletnim stażem orzeczniczym, którzy w tym procederze chcą uczestniczyć.

[1]  Wyrok Trybunału Konstytucyjnego z dnia 17 lipca 2018 roku, publ. OTK ZU A/2018 poz. 48 i zastosowana tam analiza art. 139 Konstytucji RP, który stanowi, że Prezydent Rzeczypospolitej stosuje prawo łaski. Prawa łaski nie stosuje się do osób skazanych przez Trybunał Stanu.

Jarosław Matras – sędzia Sądu Najwyższego Izby Karnej od 2008 r., w latach 2017- 2023 przewodniczący V Wydziału Izby Karnej SN; autor wielu artykułów i glos z zakresu prawa karnego materialnego oraz procesowego; współautor komentarza do Kodeksu postępowania karnego;  były wykładowca Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury; prowadzi od wielu lat szkolenia dla adwokatów, radców prawnych oraz sędziów z zakresu prawa karnego materialnego i procesowego.

Temat numeru realizowany jest we współpracy ze Stowarzyszeniem Adwokackim Defensor Iuris.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

O zmierzchu pora na jazz intelektualny :)

Początki jazzu sięgają końca XIX wieku. To czas, kiedy Ameryka zaczynała prawdziwie liczyć się na świecie. Z kraju głównie rolniczego stała się czołowym uprzemysłowionym państwem, a centrum światowych finansów przenosiło się z Londynu do Nowego Jorku.

 

Słodko-gorzki smak Ameryki

Choć nadal wielu Europejczyków patrzyło niepoważnie czy wręcz z niechęcią na Amerykanów jako na młodszych, nie tak rozwiniętych jeszcze braci, coraz bardziej stawało się jasne, że to nie Europa jest światem przyszłości, lecz właśnie Stany Zjednoczone. Spełniała się więc przepowiednia Alexisa de Tocqueville’a sprzed pół wieku, choć w momencie jej powstania odnoszono się do niej z dużym dystansem. W końcu za Starym Kontynentem stała wielowiekowa, bogata tradycja. Nowy Świat nie mógł dorastać mu do pięt. Europa była dla Amerykanów miejscem nauki i inicjacji, obcowania z wielką kulturą światową, do którego odbywały się pielgrzymki. Ameryka nie miała nic wzniosłego do zaoferowania. Wyższość wciąż przebijała się w arystokratycznych warstwach społecznych w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech czy Włoszech. Stany Zjednoczone były ziemią obiecaną osób chcących ułożyć sobie nowe życie, na zupełnie innych zasadach niż dotychczas.

Życie od nowa pragnęła rozpocząć m.in. grupa polskich artystów, a wśród nich Helena Modrzejewska i zakochany w aktorce Henryk Sienkiewicz. W Kalifornii chcieli założyć coś na kształt falansteru, utopijną wspólnotę bliską naturze. Ten pomysł zakończył się spektakularną klapą. Modrzejewska jednak dzięki tej podróży stała się wielką gwiazdą amerykańskiego, a później również brytyjskiego teatru. Natomiast dwuletni pobyt w Ameryce w latach 1876-78 był dla Sienkiewicza szkołą pisania – powstały reportaże publikowane w prasie krajowej – i wyobraźni.

Obserwował amerykańskie społeczeństwo. O Nowym Jorku pisał, że jest owładnięty kultem pieniądza. Na wszystkich ulicach widział tylko biznes i handel, kupców i bankierów, ludzi pozbawionych ogłady i delikatności obyczajów. Czynił również uwagi na temat tamtejszej demokracji. Zachwycał się prasą informacyjną, narzekał jednak na rubryki literackie. Kręcił nosem na system sprawiedliwości. Krytykował ciągłe przechodzenie władzy z jednej partii do drugiej, a wraz z tym naprzemienne porządki w administracji. Uważał społeczeństwo amerykańskie za mało skłonne do filozofowania, myślenia i poczucia smaku, za to skupione na działaniu, sprawach materialnych i pragmatyczne.

Ale to właśnie filozofia pragmatyzmu pozwoliła wejść Ameryce na europejskie salony intelektualne. Myśliciele tacy jak Charles S. Peirce czy William James, tworzący zręby tego nurtu pod koniec XIX w., wpłynęli na europejskich filozofów i rozwój nauki. Ameryka w końcu mogła pochwalić się osiągnięciami na tych polach. Również pojawili się cenieni pisarze – Henry James, brat filozofa, Mark Twain, Ralph Waldo Emerson czy poeta Walt Whitman.

Ameryka nie była wyłącznie krainą mlekiem i miodem płynącą. Miała też inne oblicze. Choć wielu podkreślało demokratyczny charakter tamtejszego społeczeństwa, a konstytucja w preambule wychwalała znaczenie błogosławionej wolności, w wielu miejscach tego rozległego kraju nawet nie wszyscy obywatele posiadali pełnię praw obywatelskich. To przecież skończyło się dopiero w latach 60. XX w. Do tego na Południu wciąż obowiązywała segregacja rasowa. W 1896 r. Sąd Najwyższy ogłosił niesławną doktrynę Separate but Equal (Oddzieleni, ale równi). Pojawiła się ona w uzasadnieniu wyroku w sprawie Plessy v. Ferguson. To pokłosie nieposłuszeństwa obywatelskiego Homera Plessiego, który kilka lat wcześniej w Nowym Orleanie jako Kreol usiadł w wagonie „tylko dla białych”.

Filozofia jazzu

Życie Nowego Orleanu w ostatniej dekadzie XIX w. nie było jednak tak czarno-białe jak przepisy prawa. Toczyło się w zupełnie innym rytmie. To właśnie w tym mieście zrodziła się zupełnie nowa muzyka – jazz. Można było go usłyszeć nie tylko, jak się upowszechniło, w dzielnicy prostytutek, Storyville, ale prawie na każdym rogu, a także w bardziej luksusowych lokalach. Jazz grano przy różnych okazjach – podczas pogrzebów, potańcówek, przyjęć i pikników. Była więc to muzyka bardzo demokratyczna, egalitarna i inkluzywna.

Zresztą genealogia jazzu predysponowała go do tego. Wyrósł z różnych gatunków muzycznych z wielu zakątków świata. Są w nim obecne rytmy zachodnioafrykańskie, kubańskie, sycylijskie i amerykańskie. Będąc miastem portowym, Nowy Orlean świetnie nadawał się do powstania takiej mieszanki. Jazz czerpał również z form wyrażających odmienne stany emocjonalne – bluesa opartego na bolesnych ludzkich doświadczeniach, ragtime’u mającego charakter taneczny i parodiowy oraz spirituals związanego z życiem religijnym czy duchowym. Od początku nie był również zamknięty na konkretne instrumenty, dając szeroki wybór muzykom – od bardzo skomplikowanych, takich jak fortepian czy kornet, po tak prymitywne jak tarka. Przełamywał nie tylko kwestie z tradycyjnie rozumianym rytmem wykorzystując synkopę, ale również podziały rasowe. Słuchali i grali go czarni, kreole i biali. Występy zespołów odbywały się niezależnie od rasowych porządków. Muzyka jazzowa od początku opierała się w dużym stopniu na improwizacji i interpretacji, ponieważ wykonujący często nie byli muzycznie wykształceni, nie znali i nie rozumieli zapisu nutowego. Grali z pamięci i ze słuchu. Były to często wariacje na „zadany” przez pierwszy głos temat, melodię czy nawet dźwięk.

Jazz od swego zarania ma więc charakter konwersacyjny. To rozmowa muzyków, dialog improwizowany, a więc z konieczności opierający się na otwartości. Zarówno twórcy, jak i widownia nie wiedzą w jaką stronę potoczy się utwór. Jazz nie byłby jednak sobą, gdyby nie był pojemny na tyle, by pomieścić utwory aranżowane i solowe improwizacje. Jest muzyką rozrywkową, artystyczną i ludową zarazem. Ciężko zakwalifikować go jako folklor, muzykę popularną czy poważną. Zawiera elementy każdej z nich. Nie dziwi więc, że panuje polifonia w tak zasadniczej kwestii jak ta, czym jest jazz i jak do niego powinno się podchodzić. Niektórzy wydobywają przede wszystkim rozrywkowy czy użyteczny charakter tej muzyki, nadającej się nie tylko do tańczenia podczas zabaw czy grania podczas uroczystości, ale także posiadającej siłę buntu, a nawet emancypacji. Inni z kolei podkreślają, że do zrozumienia jazzu potrzebna jest odpowiednia wiedza, bo jest to trudna sztuka, wymagająca namysłu. A przecież te rozbieżności pojawiają się wśród tych, którzy niewątpliwie znają historię oraz teorię jazzu.

Z pewnością teoria jazzu nie jest tak porywająca, jak sama muzyka. Bez wątpienia granie na instrumentach lub słuchanie muzyków i podziwianie ich kunsztu jest znacznie bardziej przyjemne, daje więcej satysfakcji i przyjemności. Posiadanie wiedzy o powstawaniu utworów, nie tylko z praktyki, ale i teorii, pozwala nam jednak zobaczyć więcej, a jeśli jesteśmy otwarci, to również zmienić naszą perspektywę czy zacząć inaczej odczuwać to, z czym obcujemy. I dotyczy to nie tylko muzyki.

Mała obrona teorii

To pierwszy powód, do którego trudniej chyba znaleźć bardziej teoretyczne stwierdzenie niż „to tylko teoria, więc do niczego mi się nie przyda”. I określenia „teoretyczne” używam tu jednocześnie w negatywnym, jak i pozytywnym sensie, w zależności od nastawienia czytelnika do teorii (tu wolałbym użyć dawnego słowa teoryj, wyraźnie podkreślającego mnogość). Drugi powód można przedstawić w następujący sposób.

Praktyka rządzi światem, a doświadczenie jest walutą cenną i pożądaną. Zarzuty o teoretyczność mają dyskredytować prezentowane tezy. Teoriom nie pomaga nastawienie ich głosicieli – pewność siebie, poczucie nieomylności, zaborcza obrona. Tyle że również praktyków można opisać w ten sam sposób. O ile jednak teoretykom przypisuje się pewnego rodzaju bezpodstawność twierdzeń, o tyle za tymi drugimi przemawiać ma doświadczenie. Ma to odzwierciedlenie w niewielkim zainteresowaniu głoszonymi przez nich tezami, w odróżnieniu od uwagi przykładanej do wypowiedzi i mądrości praktyków. Czytamy książki przez nich wydane, uczestniczymy w programach mentorskich, chodzimy na wykłady z ich udziałem, słuchamy podcastów z nimi. Mamy nadzieję, że czegoś możemy się od nich nauczyć, pomogą nam uporać się z naszymi problemami czy wątpliwościami albo chociaż utwierdzą nas w słuszności.

Tu jednak pojawia się pewien problem, zarówno teoretyczny, jak i praktyczny. Jeśli praktycy w danym obszarze mówią te same lub bardzo podobne rzeczy, rozkładając nieco inaczej akcenty, to w zasadzie mamy do czynienia z gotową teorią skrywającą się za maską praktyki. Z kolei przy wyraźnych różnicach, podkreślających taki lub inny czynnik, mamy do czynienia z kilkoma rywalizującymi teoriami. Różnice te mogą wynikać z odmiennych doświadczeń, problemów, z którymi akurat dane osoby w największym stopniu się mierzyły czy tego, na co zwracają większą uwagę w swoim życiu lub czego nie doceniają. Czasami może to być po prostu kalkulacja marketingowa. Trudno zresztą zmierzyć dokładnie wpływ danych czynników, tym bardziej, że w poszczególnych sytuacjach może się on różnić i w sytuacji odbiorców może mieć inną wartość. A jednak u takich praktyków-teoretyków poszukujemy rozwiązań, rad czy choćby wskazówek.

Jest jeszcze trzecia możliwość pochwały praktyki. To podejście radykalne. Wiąże się ono wyłącznie z doświadczeniem własnym. Tylko ono ma autentyczną wartość. Inni na niewiele się nam mogą zdać. Oznacza to również, że my sami nie jesteśmy w stanie dzielić się doświadczeniem z innymi. Nie możemy ubrać go w słowa, a już na pewno zteoretyzować. Jest bowiem niepowtarzalne i nieprzekazywalne. Takie podejście przypomina więc doświadczenie mistyczne, choć nawet co poniektórzy mistycy starali się niezgrabnie opisać ów stan, stając się nawet niekiedy inspiracją dla czytelników. Bliższe jest to jednak prozie czy wręcz poezji niż stricte teorii, jak ją na ogół postrzegamy.

Może więc problem nie leży w teoriach, lecz w naszym na nie spojrzeniu i rozumieniu czym są? Czasami nie wiemy co z daną teorią zrobić, jak z niej skorzystać. Wydaje się wtedy kompletnie nieprzydatna. Często po prostu nie interesuje nas jej temat. Innym razem język lub sposób przedstawienia jest nieznośnie nieprzystępny. Znany fizyk-teoretyk, Richard Feynman podkreślał, że w sposób prosty i jasny można przedstawić nawet najbardziej skomplikowane zjawiska. Można to jednak zrobić, kiedy samemu rozumie się je bardzo dobrze.

Trudno wymagać od naszego leniwego umysłu zbyt dużego wysiłku. Świetnie pokazał to psycholog i laureat Nagrody Nobla z ekonomii Daniel Kahneman w książce Pułapki myślenia. Niechętnie wprowadzamy nasz mózg na wyższe obroty, by myśleć… wolniej. Przechodząc z szybkiego, automatycznego i bezproblemowego myślenia w ramach Systemu 1. uruchamiamy większe możliwości Systemu 2., wymagającego jednak uwagi, skupienia i wysiłku. Ten dostaje impulsy nieustannie, jednak większość czasu pracuje w trybie stand-by – na możliwie niskiej wydajności i poborze energii.

Koncepcja dwóch systemów umysłu zaprezentowana przez Kahnemana jest teoretyczna. Opiera się na eksperymentach, obserwacjach i własnych doświadczeniach autora. Nie jest to jednak przewodnik po naszym umyśle, ani tym bardziej jego instrukcja obsługi. Nie wynika również z neurobiologicznego funkcjonowania mózgu. Sam noblista określa swoją książkę psychodramą. Wciąga też w nią czytelnika. To właśnie dzięki prostym eksperymentom możemy poczuć, jak w naszych głowach toczy się nieustanny improwizowany dialog między Systemem 1. a Systemem 2. Myśląc o sobie chętniej utożsamiamy się z drugim bohaterem. To jednak nieco ukryty, często przeoczany przez nas samych System 1., wybudzający mniej lub bardziej skutecznie swojego partnera, jest dla Kahnemana kluczową postacią. Tym bardziej, że wbrew pozorom potrafi ogarniać całkiem złożone sytuacje, choć nie potrafi weryfikować i kontrolować podawanych odpowiedzi. To zadania Systemu 2, jednak nawet on nie gwarantuje niepopełniania błędów. W każdym razie relacje między bohaterami Pułapek myślenia przypominają jazzowych muzyków podczas Jam Session, nieustającego Call & Response pierwszego i drugiego głosu.

Domy stawiano bez znajomości praw fizyki

To był argument teoretyczny, choć na koniec zrobiło się nieco metaforycznie. Czas spojrzeć z bardziej praktycznej perspektywy. Poplątany związek teorii i praktyki doskonale widać na przykładzie jednej z najbardziej technicznych dziedzin, czyli inżynierii.

Odnotujmy najbanalniejszy fakt. Budowle, i to nieraz całkiem imponujące, ludzie wznosili zanim poznali wiele praw fizyki i zaawansowanych wzorów matematyczno-fizycznych. Jednak rozwój nauk fizycznych pozwolił nam na wznoszenie nowego typu budynków. Dokładne obliczenia, produkcja i wykorzystanie nowych materiałów od drugiej połowy XIX w. stawały się coraz bardziej powszechne. Budowa mogła być nie tylko lepiej zaplanowana, zorganizowana, ale również bardziej oszczędna. Wciąż jednak potrafimy narzekać na jakość współczesnych konstrukcji, ich trwałość czy estetykę, a za wzór długowieczności i dobrego smaku stawiamy budowle sprzed tego okresu – antyczne świątynie czy amfiteatry, gotyckie katedry, rokokowe pałace.

Jeszcze 150 lat temu, kiedy wznoszono w Nowym Jorku Most Brookliński, co musiał widzieć Sienkiewicz podczas swojej podróży, budownictwo nie opierało się na bardzo dokładnych wyliczeniach. Inżynieria nie była nauką, tak jak dziś o niej myślimy. Nie była tak dokładna, wciąż pozostawała niejasną sztuką, jedną z działalności człowieka opartą bardziej na doświadczeniu niż zaawansowanych teoriach i obliczeniach. Analiza wektorowa, mechanika statystyczna czy termodynamika dopiero raczkowały. Wkład w te dziedziny wniósł m.in. Josiah Willard Gibbs, szerzej nieznany, ale przez takich noblistów jak Einstein, Max Planck czy nawet ekonomista Paul Samuelson uznawany był za jednego z największych naukowców, który jako pierwszy w Ameryce w 1863 r. otrzymał tytuł doktora z inżynierii.

Dekadę wcześniej, bez tej wiedzy Elisha Graves Otis skonstruował pierwszą windę z mechanizmem zabezpieczającym przed spadnięciem. Zaprezentował ją podczas wystawy światowej w nowojorskim Szklanym Pałacu w 1853 r. Pokaz zrobił wrażenie, a kilka lat później sprzęt jego produkcji został zamontowany w jednym z domów handlowych na Manhattanie. Był to zaledwie pięciopiętrowy budynek i nie wymagał windy, jednak wynalazek Otisa, którego nazwisko wciąż możemy znaleźć w wielu budynkach, przyczynił się do upowszechnienia wind. Zanim jednak umożliwiły one powstanie drapaczy chmur i manhattańskiego skyline potrzebne było udoskonalenie ich mechanizmów w oparciu o fizykę teoretyczną. Dopiero to pozwoliło wdrapać się na wyższy poziom, dosłownie i w przenośni.

W przypadku myślenia jest podobnie jak z inżynierią. Bez rozmaitych teorii umysł sobie poradzi. System 1., a nawet System 2. przedstawi odpowiedź. Ba, rozwiąże niejeden problem. Często z sukcesem, a przynajmniej w zadawalający nas sposób. Znajomość teorii, przywołanie jej w pamięci, odwołanie się do niej, a następnie przeprowadzenie rozumowania w oparciu o nią wymaga niechcianego przez nasz mózg wysiłku. Skoro możemy dać sobie radę bez niego, to po co się wysilać? Z czasem teoria może stać się częścią Systemu 1. i przez jej pryzmat odruchowo patrzeć na pewne kwestie. Czy wtedy jesteśmy mniej narażeni na błędy?

Pochwała błądzenia

Czy teoria chroni nas przed popełnieniem błędu? Nie. Czy praktyka niechybnie zabezpiecza przed nim? Bynajmniej. Powoływanie się na teorie i praktykę z pewnością pozwala nam łatwiej wytłumaczyć przed innymi i sobą samym błąd. Odepchnąć go od siebie, zdepersonalizować. W końcu postąpiliśmy właściwie, zgodnie ze sztuką. Nie można do nas mieć pretensji. W neuronauce błąd i reakcja mózgu na niego zanim go sobie jeszcze uświadomimy (pomiar ERN, error-related negativity) jest częstym miernikiem. Oczywiście w grę wchodzi znaczenie błędu i jego konsekwencji. Jeśli dotyczy zadania podczas eksperymentu, nie będzie on wywoływać tak silnego stresu, jaki pojawi się w przypadku decyzji życiowych, nie wspominając o sytuacjach decydujących o naszym lub czyimś życiu. Różne czynniki zmniejszają reakcję naszego organizmu na popełniony błąd. Jak pokazuje neuronauka, jednym z nich jest nawet wiara religijna. Jak zauważyli w swoim eksperymencie Michaela Inzlichta i Alexy Tullett, w przypadku osób wierzących działa ona w podobny sposób jak leki przeciwlękowe czy uśmierzające ból, choć u niewierzących zwiększa stres i wywołuje postawy obronne. W świetle dzisiejszego podejścia do zdrowia psychicznego, z pierwszego powodu wiary i przekonań religijnych nie powinno się stygmatyzować, z drugiego narzucać, nie tylko nachalnie, ale i dyskretnie.

W sercu samej nauki, dla której teorie i praktyczne ich sprawdzanie są krwioobiegiem, leży popełnianie błędów. Feynman podkreślał, że mylenie się jest ostateczną weryfikacją w nauce, dzięki której rozwija się wiedza, pozwala nie tracić czasu i sprawdzać kolejne przypuszczenia. Podobnie przedstawiał to filozof nauki Karl Popper, dla którego możliwość falsyfikacji była jednym z kryteriów naukowości twierdzeń. Innymi słowy, jeśli nie można udowodnić, że coś jest błędne, nie może być naukowe. Wszelkie piękne teorie, objaśniające niepodważalnie wszystko a niemogące zostać obalone należą do innego porządku i trzeba podchodzić do nich z dużą ostrożnością. Również historyk nauki, Thomas Kuhn w swojej koncepcji rozwoju nauki nie poprzez kumulację wiedzy a zmieniające się paradygmaty zakładał milcząco, że nieuchronne trzymanie się środowiska naukowego jakiegoś hegemonicznego paradygmatu opierać się musi na błędzie, choć w danym czasie czy okolicznościach użytecznym i wystarczającym. Jeszcze dalej posunął się Paul Feyerabend namawiając do anarchizmu metodologicznego, odwagi korzystania z rozmaitych, niewspółmiernych teorii (ryzykując błądzenie), których słuszność określi dopiero empiria.

Dla Feyerabenda teorie, a zwłaszcza śmiałe korzystanie z ich mnogości jest otwierające. Kuhn natomiast pokazał ograniczającą moc trzymania się jednej. Zafiksowanie na teorii i odrzucanie wszystkich innych, nawet w przypadku, zdawać by się mogło, tak otwartych umysłów i refleksyjnych osób jak naukowcy, jest jednak dość powszechne i grozi tkwieniem w błędzie. Ignorowanie anomalii lub niezachwiane przekonanie o wyjaśnieniu jej w oparciu o obowiązujące lub wyznawane przez daną osobę podejście bierze się nie tylko z trzymania się tego, co dobrze znane i sprawdzone, ani z przekonania o kumulatywnym charakterze wiedzy, ale także z nadziei, że całą wiedzę da się połączyć w jedną spójną całość. Skoro wszystko ostatecznie ma do siebie pasować, to nic nie stoi na przeszkodzie, by pozostać na swoim polu badawczym i je kultywować. Jednak, jak podkreślał Feynman w przypadku fizyki, w której najsilniej obecne jest założenie o spójności wiedzy, nie wiadomo czy coś takiego może się udać. Co jeśli poszczególne puzzle nie składają się w całość, a wyłaniający się częściowy obraz i nadzieja na złożenie wszystkiego wiąże się jedynie z tendencji naszego mózgu do kreowania pełnych, koherentnych wizualizacji, nawet gdy brakuje dużej części elementów? To przecież robi chociażby z niepełnym i rozmytym obrazem z siatkówki oka czy fragmentami historii.

Wizja niepasujących do siebie fragmentów wiedzy musi budzić większy niepokój niż spoglądanie na świat jako harmonijną całość, a przynajmniej z wiarą, że tak jest lub może być. Skoro jednak nie wszystko pasuje, to co w sytuacji konfliktu jednego rodzaju wiedzy z innymi, jednej teorii z drugą i trzecią? Co ma decydować o tym, do której się odwołać? Albo która w danej sytuacji jest lepsza czy bardziej użyteczna? A jeśli dla kogoś kategoria prawdy jest kluczowa, to jak wyznaczyć podejście czy metody zbliżające do niej? I w końcu, kto ma o tym wszystkim decydować?

Nie lepiej wygląda to w przypadku praktyki. Ona też ogranicza. Jeśli coś się sprawdza, niechętnie zmieniamy postępowanie. „Lepsze jest wrogiem dobrego” głosi ludowe porzekadło, wyrażające oakeshottowską postawę konserwatywną. Sami praktycy swoje doświadczenie starają się uniwersalizować, o czym była mowa przy okazji możliwości dzielenia się nim. Nie zawsze głoszone przez nich mądrości są ze sobą zgodne, i wtedy też musimy decydować, które podejście będzie bardziej odpowiednie w naszym przypadku. Które do nas bardziej przemawia? Czy istnieje tylko jedno właściwe rozwiązanie, jedna prawidłowa odpowiedź? Czy prowadzi do nich tylko jedna ścieżka? Jeśli nie, w jaki sposób wybrać spośród nich? Jak rozstrzygnąć, co będzie lepsze w danej sytuacji? Jakimi kryteriami powinniśmy się kierować? Czy są lub muszą być one zawsze merytoryczne, a może decyduje czas czy zadowolenie nasze czy drugiej osoby? Czasami jesteśmy zwolnieni z dokonywania takich wyborów, gdy mamy narzucony z góry konkretny model. Innym razem sami sobie go wypracowaliśmy i się go trzymamy. W obu przypadkach nie musimy już zastanawiać się nad istniejącymi alternatywami. Możemy działać intuicyjnie, na poziomie Kahnemanowskiego Systemu 1.

Nauki społeczne a literatura

Po co były te rozważania o sprawach teoretycznych, inżynieryjnych i naukach fizycznych? By podkreślić, po pierwsze, że dobrze zachowywać elastyczność i czerpać z wielu, niekiedy sprzecznych ze sobą doświadczeń. Po drugie, że nawet w wydawać by się mogło tak weryfikowalnych dziedzinach nie jest łatwo o jednoznaczność i bezdyskusyjność. Jak w takim razie oczekiwać tego od życia społecznego i politycznego? Jednak jeśli wsłuchamy się w codzienne rozmowy, przyjrzymy się wyznawanym wartościom czy głoszonym światopoglądom, nagle znika ta wieloznaczność. Pojawiają się sztywne elementy, tendencja do jednoznacznych odpowiedzi. Nawet w naukach społecznych wciąż spotykamy się z tą pokusą. Pomimo odcięcia się od swoich XIX-wiecznych korzeni fizjologii czy fizyki społecznej – dziedzin wówczas utożsamianych jeszcze z wiedzą niebudzącą wątpliwości – wciąż poszukiwane są jednoznaczne odpowiedzi. Oczekiwania i presja społeczna na to jest ogromna, pomimo doświadczenia wielości podejść przedstawianych jako pewne, jednak niewspółmiernych. Jednocześnie opór w społeczeństwie przed inżynierią społeczną, nawet opartą na najlepszej w danym momencie wiedzy, stoi z tym w sprzeczności, nawet pomimo odwiecznego dyscyplinowania czy nowoczesnych – od czasu XVIII-wiecznych fizjokratów – technik władzy nakierowanych na bezpieczeństwo państwa i społeczeństwa nie poprzez zakazy i nakazy, lecz pozostawienie szerokiej sfery wolności, czemu chcąc nie chcąc ulegamy.

Gdy w XIX w. dojrzewały nauki społeczne, o status wiedzy i refleksji nad życiem nowoczesnych społeczeństwach rywalizowały z literaturą, zwłaszcza z rodzącą się powieścią. Naprzeciwko siebie stali Comte i Balzac, Quételet i Flaubert, Malthus i Dickens, Marks i Thackeray. Naukowa ekonomia, socjologia i pokrewne dziedziny dopiero torowały sobie drogę do społecznego uznania i ulokowania się między naukami przyrodniczymi a humanistycznymi. Znaczeniem odkryć i pewnością zdobytej wiedzy chciały dorównać przyrodoznawstwu, w tym zwłaszcza prawom fizyki. Jednocześnie dążyły do odcięcia się od humanistyki i literatury filozoficznej, historycznej, politycznej, moralistycznej czy nawet teologicznej. Paradoksem jest, że najbardziej doniosła teoria przyrodnicza tamtego czasu, teoria ewolucji Darwina rozprzestrzeniała się, ponieważ książka brytyjskiego biologa O powstaniu gatunków była świetnie napisaną literaturą czerpiącą z narracji powieści, dramaturgizującą nudne, trwające tysiąclecia procesy.

Dziś nieśmiało wraca się do związków nauk społecznych z literaturą. Filozofka Nancy Cartwright czy ekonomista Dani Rodrik w książce Rządy ekonomii pokazują, że modele ekonomiczne nie są niczym innym jak w innym języku opowiedzianymi baśniami, opowieściami lub przypowieściami. Ich mnogość odpowiada odmiennym sytuacjom. Z tego też powodu ich morały bywają sprzeczne. Stąd bierze się niepewność i pytanie jakie rozwiązanie czy podejście w konkretnej sytuacji sprawdzi się najlepiej. Ta wielość, różnorodność i niespójność przypomina biblijne mądrości, dzięki którym chrześcijaństwo mogło przetrwać wieki, dając odpowiedzi czy propozycje działań w różnych sytuacjach, z których ludzie mogli wybierać i którymi mogli się podpierać w sytuacji wyboru. W przypadku ekonomii pomocne powinny być dane empiryczne, jednak w ich przypadku sprawa nie jest taka prosta. Nawet jeśli baśnie te próbować przebrać w skrajnie naukowe szaty i podchodzić do nich niczym do eksperymentów laboratoryjnych – jak pokazuje Rodrik – naukowiec stoi przed koniecznością szeregu wyborów, które wpłyną na interpretację danych. Dodatkowa trudność pojawia się, gdy wybór dotyczy przyszłej polityki ekonomicznej – przyszłość jest wynikiem eksperymentów, nawet jeśli polegających na powtarzaniu tego, co już sprawdzone. Z punktu widzenia demokracji ważne jest, że po pewnym czasie ich wyniki mogą jednak zostać zweryfikowane. Tylko bowiem empiryczne kwestie, niezależnie od uzasadnień i dorabianych tłumaczeń mogą podlegać demokratycznej kontroli. To jedyne pocieszenie w tym pogmatwanym świecie, choć nie ma już pewności jakie rezultaty przyniosą konkretne rozwiązania w innym czasie i okolicznościach. I większość opcji pozostanie niesprawdzona. A także jakimi kryteriami zostaną ocenione.

Podziały i spory w demokracji opierają się w dużej mierze właśnie na preferencjach dotyczących baśni. Nie tylko tych ekonomicznych, ale i politycznych. W czasie, kiedy rodziły się nauki społeczne, krystalizowały się również główne stanowiska i wrażliwości społeczno-polityczne – konserwatywne, liberalne i socjalistyczne, do dziś kształtujące politykę na Zachodzie. Nie były one nigdy jednorodne, w ramach każdej z nich toczyły się ostre spory o metody działania, o możliwe kompromisy z rzeczywistością. Nie inaczej jest dziś. Podobnie jak przypowieści ekonomiczne, tak baśnie polityczne zawierają mnóstwo mądrości. Jednak w imię stworzenia spójnej doktryny i w oparciu o nią budowanie świata społecznego oraz dbania o jego czystość, niektórzy gotowi są porzucić część ludzkiego doświadczenia. Ignorować, uznawać je za nieistotne albo wręcz nieistniejące, podchodzić do niego jakby było nieprzekazywalne. Wszystko w oparciu o przekonanie, że istnieć może tylko jedna słuszna odpowiedź na problemy, jeśli nawet nie ludzkości, to społeczeństw w zachodnim kręgu kulturowym.

Wielka rozmowa ludzkości

Wróćmy na chwilę do Ameryki końca XIX w., w której coraz głośniej rozbrzmiewał jazz. W tym czasie psycholog i filozof William James tworzył zręby pragmatyzmu. Po stu latach jego myśli, niedotyczące bezpośrednio polityki, i postawa zostały odczytane jako demokratyczny temperament. „Demokratyczny temperament – pisał J.J. Miller – obejmuje gotowość do działania, przedkładanie dobra publicznego nad prywatną wygodę, wielkoduszność wobec przeciwników i niemal powszechny szacunek”. Choć Ameryka za życia Jamesa uchodziła za najbardziej demokratyczne społeczeństwo, wciąż przecież istniała segregacja rasowa, kobiety nie posiadały praw wyborczych i kultura stawiała im liczne przeszkody, co oznacza, że były osoby, które takie rzeczy głosiły i popierały.

Choć dziś poprawiło się pod wieloma względami, wciąż przecież wiele jest do zrobienia. Dodatkowo dochodzą nowe problemy. Powiększająca się niechęć do politycznych przeciwników, radykalizacja języka – pomimo narzekań na nie zjawiska te pozostają na tyle skuteczne, że żadna strona nie chce z nich zrezygnować, wykorzystuje się każdy błąd przeciwnika do ataku na niego. Jak zauważył Cass Sunstein (prawnik, szef Biura Informacji i Regulacji [OIRA] w Białym Domu za prezydenta Obamy) w książce Sprzeciw w życiu społecznym, grupy podobnie myślących osób mają tendencję do radykalizacji.

Obserwował to .in.. w przypadku sędziów, którzy w zależności od preferencji wyjściowej – skłaniania się do umiarkowanie łagodnego lub surowego wyroku – po konsultacjach z sędziami o podobnych preferencjach radykalizowali swoje wstępne podejścia, w stronę bardziej łagodnych lub bardziej surowych. Nawet jednak w zróżnicowanych grupach osoby umiarkowane lub mniejszości inaczej myślące mają skłonność do niedzielenia się informacjami czy swoją perspektywą, ukrywania ich, oddając miejsce dla samonapędzającej się radykalizacji, od tej zachodzącej w głowach po tę wypowiedzianą.

Na poziomie społeczeństw taka rozmowa toczy się nieustająco. Głosy w niej stanowią również rozmaite teorie, filozofie, podejścia zarówno te najnowsze, jak i sprzed dekad, stuleci, a nawet tysięcy lat. Każda osoba zapoznająca się z nimi jakby rozmawiała z przyjaciółmi, nawet bardzo różniącymi się wrażliwością społeczno-polityczną, sposobami myślenia, perspektywą czy hierarchią wartości. To wielka rozmowa ludzkości, która w cywilizacji europejskiej toczy się od starożytnej Grecji, ale nieobce są w niej wpływy innych kultur. Są to często wariacje na dobrze znany temat, podejmowanie starego motywu i jego rozwijanie czy modyfikowanie, ale pojawiają się także nowe instrumenty i melodie. Ukazujące się głosy często są improwizowane, ale można też spotkać się z przygotowaną aranżacją. Ta wielka rozmowa ludzkości przypomina więc filozofię i praktykę jazzu.

Michael Oakeshott opisał wielką rozmowę ludzkości dotyczącą relacji człowieka z samym sobą i z innymi ludźmi jako konwersację, w której biorą udział cztery instrumenty. Brytyjski filozof wymieniał historię, naukę, praktykę i poezję. Każda z nich na swój sposób wyraża ludzkie doświadczenie, ma własną barwę dźwięku i możliwości. Musi panować między nimi otwartość, żadna z tych dziedzin nie może dążyć do wyłączności i dominacji. Ta rozmowa jest na swój sposób niekonkluzywna, jeśli przez to rozumieć ostateczną, a nie przygodną odpowiedź. Razem tworzą jednak utwory. Podobne pluralistyczne podejście dobrze się sprawdza również w każdej z tych dziedzin, z ich wewnętrzną różnorodnością, do których zaliczyć należy niewspółmierne teorie i praktyki.

Często jednak napotykamy konkretną teorię czy filozofię, która nas porywa. Chcemy tylko jej słuchać, czy wyłącznie na niej grać. Zdaje się nam, że tłumaczy otaczający nas świat, odpowiada na pytania, które są naszymi pytaniami, proponuje rozwiązanie problemów przez nas uznawanych za najważniejsze. Zaczynamy otaczać jeśli nie autora, to jego prace pewną czcią, nawet dopuszczając ich krytykę lub samemu posiadając krytyczne uwagi. Często jednak lądujemy w bańce, w tematach przez nią poruszanych i proponowanych odpowiedziach. Zamykamy się, usztywniamy, radykalizujemy. O ile w przypadku osób chcących rozwijać daną teorię czy podejście, pracować nad nimi, doprecyzowywać je jest to całkiem normalne – działają jak naukowcy w laboratorium, „bawiąc się” swoim obiektem i narzędziami lub chcą stać się wirtuozami gry na swoim ulubionym instrumencie – to w przypadku pozostałych takie podejście nastręcza wiele problemów. Jeśli uznalibyśmy, że tylko jedna doktryna może być prawdziwa, wtedy musielibyśmy przyjąć wszystkie inne za pozbawione sensu. Jak ostatecznie uzasadnić, że to nasze podejście jest słuszne, a dla niektórych nawet prawdziwe? W jaki sposób przekonać innych do tego? Kto miałby rozstrzygnąć słuszność?

Wcale nie bardziej jednoznaczne i pozbawione pytań jest dopuszczenie możliwości wielu konkurencyjnych doktryn czy teorii. Pojawia się pytanie: jak odróżnić te z nich, które mają podstawy i odniesienie do rzeczywistości, od tych, które są zwykłymi fantasmagoriami? Jak sprawdzać ich wartość? Czy istnieje jedna niezawodna metoda? A może jesteśmy skazani, jak w przypadku nauki pokazał to Feyerabend, na poszukiwania z wykorzystaniem różnych metod i teorii? Z perspektywy historycznej to się właśnie dzieje.

Obywatelska lingua franca?

Inny problem w przypadku doktryn i teorii, nawet ich mnogości, wiąże się z ich tworzeniem i dalszym życiem. Jeśli mogą być wyrażane tylko w określonym języku – w konkretnej siatce pojęć – to ich autor stawałby się kimś na kształt mesjasza. Trzeba byłoby też strzec czystości doktryny, chronić przed zewnętrznymi wpływami. W ten sposób stracilibyśmy jedną z najważniejszych wolności – wolność języka. A język musi być żywy, plastyczny inaczej popadnie w mowę-trawę czy nowomowę, a więc pustkę, oderwie się od rzeczywistości.

Nowe słowa lub ich znaczenia natomiast otwierają przed nami nowe możliwości, nowe przestrzenie. Mogą zmieniać nasze myślenie o sprawach, łącznie z nastawieniem do nich. Z tego powodu zawsze obawiano się wprowadzania w ten sposób tylnymi drzwiami tego, co dotychczas społeczeństwo odrzucało uznając za „nienormalne” czy niepożądane. Stąd też wynikała zaciekłość, zwłaszcza obrońców dotychczasowego porządku moralno-pojęciowego, przed upowszechnianiem nowej nomenklatury. Nie można jednak uznać, że każde nowe pojęcia mające zmienić sytuację są same z siebie dobre. Mowa-trawa czy nowomowa są właśnie najlepszymi tego przykładami. W ocenie każdego przypadku – uznania nowych słów za pozytywny czy negatywny – pozostajemy sami. Nie możemy zrobić nic więcej niż zajrzeć za kurtynę i zobaczyć, co za danymi słowami się kryje. Tu jednak czeka pewne niebezpieczeństwo – dotychczasowy stosunek i podejście do tematu, a także dobrze znane pojęcia. Mimo to tkwi w tym nadzieja zmian.

Inna nadzieja wiąże się ze zmianą wartościowania pojęć, a przynajmniej ich neutralizacją. Tu pojawia się kolejne pytanie. Które z podejść wybrać – nowe pojęcia czy przewartościowanie dotychczasowych? Nie wiadomo, które się sprawdzi, które poniesie porażkę. Ostatecznie oba mogą okazać się nieskuteczne. Z pozycji pragmatycznych trudno więc wyrokować, jaką drogą pójść. Do tego dochodzi kwestia, czy i jak bardzo chcemy ograniczać nasz język o pojęcia czy zwroty negatywnie naznaczone w toku historii w obawie przed recydywą niechcianych zjawisk? Na ile jest to w ogóle możliwe? Wydaje się więc, że istotniejsze niż same pojęcia jest to, co się za nimi kryje. Tu jednak wpadamy w pułapkę dawnego sporu między realizmem a nominalizmem, czyli na ile pojęcia ogólne są realne, a na ile są tylko słowami reprezentującymi wchodzące w jego zakres pojęciowy rzeczy. Czy człowiek jest po prostu człowiekiem, czy jednak zbiorem narządów takich jak mózg i ręka z których się składa, ale te z kolei składają się z komórek itd.? Każde z tych podejść ma swoje konsekwencje, jak pokazywał chociażby konserwatywny myśliciel Richard Weaver.

Trudności dostarcza także sama plastyczność języka z jego zabiegami stylistycznymi. Pozwalają nam one sprawniej się komunikować, odkładając na bok problemy takie jak powyższy, choć czasami prowadzą do nieporozumień lub niezrozumienia. Z pewnością jednak utrudniają sporządzenia niepodważalnych odpowiedzi, ostatecznego zapisu nutowego, a zachęcają do improwizacji. Ciężko bowiem wyobrazić sobie we współczesnych mocno zróżnicowanych społeczeństwach opisywanie świata jednym językiem, pomimo że w nieodległej przeszłości nie trudno znaleźć osoby zabiegające o przekształcenie jednej teorii w jedynie obowiązującą i chcące wyrugować innych uczestników rozmowy.

W sytuacji pluralizmu potrzebne są pewne umiejętności obywatelskie pozwalające porozumiewać się pomimo tych znaczących różnic w preferowanych teoriach, posiadanych doświadczeniach, wyznawanych hierarchiach wartości. Niezbędna jest pewna otwartość, podejście do innych jak do uczestników wielkiej rozmowy ludzkości, nawet jeśli druga strona go nie odwzajemnia. Nawet teorie spiskowe – choć mogą drażnić, a czasami być niebezpieczne – mogą stanowić głos w rozmowie ludzkości. Jeśli nie są głoszone dla beki, mogą wyrażać bunt przeciwko dominującej w oczach buntownika wizji świata. Czasami zachłyśnięcie się nimi może wynikać z potrzeby uporządkowania chaotycznego świata czy znalezienie wytłumaczenia dla zachodzących – na ogół przez daną osobę nielubianych czy wręcz nieakceptowanych – procesów i zjawisk społecznych i politycznych. Odbijają jak w krzywym zwierciadle założenia myślenia, np. że władza zawsze musi być skoncentrowana w czyichś rękach mających pełną kontrolę czy przeświadczenie, że nawet jeśli sprawy idą w złym kierunku, to ktoś konkretny za nie odpowiada.

Elastyczność czy sztywność?

Obraz wyłaniający się z całości tych rozważań nie przedstawia się w jasnych barwach. Dominującym odcieniem jest niepewność, w obliczu której pozostajemy sami. Sami musimy oceniać i podejmować decyzje. Z tego powodu nie dziwi zwracanie się w stronę konkretnych doktryn, teorii i trzymanie się ich kurczowo. Oferują one gotowe odpowiedzi, porządkują otaczający nas chaos, usuwają niejednoznaczności, a do tego tłumaczą świat. Czasami proponują jedynie miarę, podług której możemy oceniać rzeczywistość, z którą się mierzymy, ale to już coś. Wizja niezastanawiania się, nierozstrzygania, niedokonywania wyborów samemu bywa kusząca.

Przypomina to ucieczkę od wolności, którą opisał Erich Fromm. Z tą różnicą, że amerykański psycholog i filozof niemieckiego pochodzenia pisał swoją pracę w kontekście nazizmu i kluczowe dla niego było zjawisko osamotnienia ludzi w nowoczesnych społeczeństwach poszukujących w tej ideologii odpowiedzi na nie. Zarysowana tu perspektywa na pierwszy rzut oka może się wydawać znacznie mroczniejsza, ponieważ przekracza ona konkretne historyczne doświadczenie, a wydobywa na wierzch kondycję nie człowieka nowoczesnego, lecz człowieka jako takiego w oparciu o nowoczesne głosy w wielkiej dyskusji ludzkości. Jednak wbrew pozorom jest to niezwykle optymistyczna wizja, która daje większą swobodę niż poszukiwania schronienia w wąskich ramach tej czy innej doktryny czy teorii. Zachęca do sięgania po różne doświadczenia i czerpania z nich pełnymi garściami.

Czasami można mieć wrażenie, że przy takim podejściu ludzie mogą sobie nie poradzić, a świat się rozpadnie. Jednak doświadczenie pokazuje, że potrafimy sobie radzić bez niepodważalnych doktryn. Przykładem z jednej strony są ci, którzy zrobili już taki krok i wyszli poza dotychczasowe swoje mniemania, a także ci, którzy pomimo zmian, jakie dokonały się w społeczeństwach Zachodu poradzili sobie.

W ostatnich latach wiele mówiło się o zmierzchu demokracji (Tak umierają demokracje Letvistskyego i Ziblatta, Zmierzch demokracji Applebaum, Faszyzm. Ostrzeżenie Albright, nieco wcześniej Wieczny powrót faszyzmu Riemena). Jeszcze inni wieścili zmierzch liberalizmu, a przynajmniej jego dotychczasowej postaci (Jan-Werner Muller, Mark Lilla). Ci szli zresztą śladami Johna Graya. Liczni konserwatyści nieustająco walczą z upadkiem cywilizacji i chcą jej bronić, usztywniając swoje podejście i doktrynując innych, by się do ich wizji dostosowali. Podobnie zresztą jak lewicowi autorzy utyskujący na koniec świata pracy i ideałów socjaldemokratycznych. W obliczu kryzysu są dwa wyjścia. Albo sztywno i niezachwianie trwać przy swoich przekonaniach i doktrynach, albo uelastycznić swoje podejście, co nie oznacza przecież rezygnacji ze stanowczości. Liberałowie mają większą skłonność do mniej doktrynalnego podejścia i chętniej czerpią z wielu doświadczeń, choć są wśród nich również tacy, którzy w doktrynie upatrują lekarstwa na społeczne bolączki. Wydaje się jednak, że gdy zmierzcha, smak wolności przynosi jazz intelektualny.

 

 

Wyimki:

– Filozofia pragmatyzmu pozwoliła wejść Ameryce na europejskie salony intelektualne.

– Jazz od swego zarania ma więc charakter konwersacyjny. To rozmowa muzyków, dialog improwizowany, a więc z konieczności opierający się na otwartości.

– Praktyka rządzi światem, a doświadczenie jest walutą cenną i pożądaną.

– Znajomość teorii, przywołanie jej w pamięci, odwołanie się do niej, a następnie przeprowadzenie rozumowania w oparciu o nią wymaga niechcianego przez nasz mózg wysiłku.

– Wszelkie piękne teorie, objaśniające niepodważalnie wszystko a niemogące zostać obalone należą do innego porządku i trzeba podchodzić do nich z dużą ostrożnością.

– Podziały i spory w demokracji opierają się w dużej mierze właśnie na preferencjach dotyczących baśni. Nie tylko tych ekonomicznych, ale i politycznych.

– Nowe słowa lub ich znaczenia natomiast otwierają przed nami nowe możliwości, nowe przestrzenie. Mogą zmieniać nasze myślenie o sprawach, łącznie z nastawieniem do nich.

– Sami musimy oceniać i podejmować decyzje. Z tego powodu nie dziwi zwracanie się w stronę konkretnych doktryn, teorii i trzymanie się ich kurczowo.

Wybory parlamentarne we Francji [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Niccolo Milanesego, dyrektora European Alternatives, poetę i filozofa mieszkającego w Paryżu, który wraz z Lorenzem Marsilim jest współautorem „Citizens of Nowhere: How Europe Can Be Saved from Itself” (Obywatele z nikąd: Jak uratować Europę przed nią samą). Rozmawiają o niedawnych wyborach parlamentarnych we Francji i ich konsekwencjach dla przyszłości Europy, a także o ukraińskim i mołdawskim wniosku o przyznanie statusu kandydata do UE.

Leszek Jażdżewski (LJ): Chciałem dziś z Państwem porozmawiać o francuskich wyborach parlamentarnych, ale biorąc pod uwagę, że dziś Rada Europejska przyznała Ukrainie i Mołdawii status kandydata do UE, najpierw zapytam, czy uważa Pan tę decyzję za jedynie symboliczną gest, czy jest to historyczny moment dla Unii Europejskiej – i Europy w ogóle?

Niccolo Milanese

Niccolo Milanese (NM): Nie powinniśmy zbytnio bagatelizować symbolicznego znaczenia tej decyzji. Wyznacza wyraźną orientację zarówno UE, jak i Ukrainy. Deklaracja ta mogła pojawić się jednak już wcześniej, na szczycie w Wersalu. W różnych państwach członkowskich istniała jednak duża niechęć do tego rozwiązania. Ta decyzja to zasługa rządu ukraińskiego, który potrafił tak pokierować sytuacją, że prośba o przyznanie statusu kandydata nie mogła zostać odrzucona. Nie było możliwości, by Rada Europejska mogła powiedzieć „nie” jednocześnie nie oddając zwycięstwa Rosji. Mołdawii zaś udało się wskoczyć do tego samego pociągu.

Widać wyraźnie, że status kandydata nie zmienia zbyt wiele pod względem materialnym, ponieważ nie przynosi natychmiastowych korzyści. Z doświadczenia Bałkanów Zachodnich wiemy, że proces ten może być niezwykle długi i nie przebiega zbyt szybko. Wymiaru symbolicznego nie można zatem lekceważyć, ale nie jest to jeszcze moment historyczny.

LJ: Czy uważa Pan, że ta decyzja jest tylko przejawem strategicznego podejścia ze strony UE? A może nie miała ona innego wyjścia i musiała płynąć z prądem?

NM: Unia Europejska musiała płynąć z prądem. Różni aktorzy w unii chcą wierzyć, że rozszerzenie UE nie jest martwym projektem, nawet jeśli tak to wygląda z punktu widzenia Bałkanów Zachodnich. W pewnym sensie sytuacja na Ukrainie dała UE łatwe wyjście z sytuacji i teraz unia może powiedzieć, że coś się w tej kwestii dzieje – nowe kraje chcą uzyskać status kandydata (bez konieczności podejmowania zbyt wielu kroków, ale i bez poważnych konsekwencji w zamian). Teraz UE wyszła impasu.

Kluczowe pytanie na dziś brzmi, co stanie się z krajami Bałkanów Zachodnich (Albanią i Macedonią Północną) oraz czy ich kandydatury i negocjacje będą zagrożone przez to, co dzieje się w bułgarskiej polityce. To trudna decyzja, którą będzie musiała podjąć Rada Europejska. Czy cokolwiek z tego ma zrekompensować (swoistego rodzaju mea culpa) decyzję względem Ukrainy? Może i w pewnym sensie. Obecnie ludzie zdają sobie sprawę, że wojna w Ukrainie nie rozpoczęła się w tym roku, ale już lata temu, i że Ukraińcy rozpoczęli rewolucje, aby zbliżyć się do UE. To tragiczne, że tyle czasu zajęło nawet przyznanie Ukrainie statusu kandydata.

LJ: Jak ocenia Pan ogólną reakcję UE na wojnę w Ukrainie?

NM: Wojna pokazała, jak niepoważna była dyskusja o strategicznej autonomii przed jej wybuchem. UE ponownie okazała się nieprzygotowana. Wcześniej w tym roku mogliśmy zaobserwować pewnego rodzaju samozadowolenie w związku z nieoczekiwaną jednością Europy w ramach krajów UE-27. Ludzie byli zadowoleni, że współpracowano w tej kwestii także ze Stanami Zjednoczonymi.

European Liberal Forum · Ep119 French parliamentary election with Niccolo Milanese

To samozadowolenie było jednak nie na miejscu. W przypadku kryzysów z ostatnich dziesięcioleci UE zrobiła zaledwie minimum tego, co mogła. W tym przypadku trzeba zaś było zmierzyć się z niezwykłym naciskiem ze strony amerykańskiej administracji, która zainwestowała ogromne ilości czasu i personelu krążąc po europejskich stolicach, tłumacząc ludziom, że to poważna sytuacja i dlatego musimy okazać jedność choć w minimalnym stopniu.

To pokazuje, że przed rosyjską agresją koncepcja autonomii strategicznej była tylko czczą dyskusją. Po tym zdarzeniu z pewnością pojawi się bardziej strategiczne myślenie w zakresie wojskowości i bezpieczeństwa. Nie traktuję autonomii jako tematu samego w sobie zbyt poważnie. Ostatnie wydarzenia pokazały, że UE jest nadal silnie uzależniona od przywództwa USA. To stawia nas w bardzo niebezpiecznej sytuacji, jeśli Stany Zjednoczone pójdą w kierunku, który nagle nie będzie tak korzystny dla Unii Europejskiej.

LJ: Mogliśmy zaobserwować duże wsparcie ze strony Europejczyków dla Ukraińców. Czy to oznacza, że ​​ludzie rozumieją, że stoimy przed trudnym okresem i – tak jak w przypadku COVID-19 – potrzebujemy ogromnych zasobów, aby stawić czoła tym nowym wyzwaniom? Wszak z punktu widzenia Francji, Hiszpanii czy Włoch wojna ta wydaje się być konfliktem raczej peryferyjnym i wraz z upływem czasu może być coraz trudniej utrzymać sankcje wobec Rosji.

NM: Nie da się przewidzieć, co będą myśleć w przyszłości całe populacje. Spodziewam się, że poparcie dla walki ukraińskiej utrzyma się lub tylko nieznacznie spadnie w nadchodzącym okresie. Oczywiście ludzie już mówią o zmęczeniu wojną. Jednak nadal istnieje ogromne zainteresowanie opinii publicznej tym, co dzieje się w Ukrainie – od miesięcy pisze się o tym na pierwszych stronach gazet i ludzie wciąż o tym czytają. W dalszym ciągu istnieje duże zainteresowanie i oburzenie tym, co zrobiła Rosja.

Dlatego spodziewałbym się, że poparcie społeczne pozostanie dość wysokie. Będzie to możliwe tylko wtedy, gdy ludzie nie będą mieli poczucia, że władze wykorzystują wsparcie dla Ukrainy jako wymówkę, by ich ukarać lub nie zwracać na nich uwagi. Na przykład we Francji ludzie prawdopodobnie będą tolerować wyższe ceny benzyny i rachunki za ogrzewanie, ale nie zrobią tego, jeśli rząd nie zrobi nic innego, aby im pomóc, gdy nie będzie zwracać uwagi na to, że powoduje to trudności społeczne dla wielu ludzi, i jeśli ludzie będą mieli poczucie, że wojna w Ukrainie może posłużyć jako pretekst do podejmowania działań, których ludzie nie koniecznie popierają.

W związku z tym martwię się, że może dojść do podpięcia „zielonej agendy” pod sytuację w Ukrainie. Oczywiście w pewnym sensie wojna w Ukrainie jest szansą na odejście od niektórych zanieczyszczających przemysłów. Istnieje jednak ryzyko niepotrzebnego upolitycznienia tej kwestii, jeśli ludzie poczują, że rząd tak naprawdę stara się podnieść ceny benzyny i wykorzystuje sytuację geopolityczną jako wymówkę, by nie rekompensować związanych z tym strat – ponieważ ludzie na tym stracą na krótką metę. Istnieje zatem ryzyko powrotu ruchu Żółtych Kamizelek, co byłoby niezwykle niebezpieczne, ponieważ taki rozłam społeczny stworzyłby bardzo podatny grunt dla teorii spiskowych szerzonych przez rosyjską dezinformację.

LJ: To prowadzi nas do niedawnej kampanii parlamentarnej i wyborów we Francji. Emmanuel Macron wygrał wybory prezydenckie (był pierwszym prezydentem od 20 lat, który został ponownie wybrany), ale strategia jego kampanii nie sprawdziła się w wyborach parlamentarnych, a jego partia nie zapewniła sobie większości w parlamencie. Jaki był powód tej sytuacji?

NM: W grę wchodziło kilka czynników. Przede wszystkim wybory prezydenckie i parlamentarne bardzo się od siebie różnią. W przypadku tych pierwszych, w drugiej turze głosuje się przeciwko kandydatowi, którego nie można znieść – a Macron został wyraźnie wybrany dzięki mobilizacji wyborców bardziej lewicowych względem jego poglądów, którzy nie znieśliby wizji Marine Le Pen jako prezydentki. Tak było także w poprzednich wyborach.

Przez całą swoją prezydenturę Macron przyjmował za pewnik poparcie tych ludzi i ta strategia zaczęła przynosić odwrotny skutek w momencie, gdy centrolewica zaczęła być w stanie skuteczniej się organizować. Tak właśnie stało się w tych wyborach parlamentarnych po raz pierwszy od prezydentury François Mitterranda.

Oczywiście musimy pamiętać, że zaszła pewna zmiana strukturalna. Odkąd Macron doszedł do władzy, Francja zmieniła się z systemu w gruncie rzeczy dwupartyjnego w trójpartyjny – wraz z pojawieniem się centrowej partii Marcona. W takim systemie matematycznie trudniej jest uzyskać większość parlamentarną. W pewnym sensie pojawiła się zatem tendencja (co można zaobserwować także w innych krajach europejskich) do tworzenia rządów koalicyjnych – a Francja jest dopiero najnowszym członkiem tego klubu. Wczoraj wieczorem Macron wygłosił przemówienie do narodu, w którym podkreślił istnienie tego zjawiska i zaznaczył, że Francja będzie musiała nauczyć się osiągać porozumienia między partiami albo w całym parlamencie, albo na zasadzie indywidualnej. Ale jego przesłanie było podszyte pewną arogancją, która niezmiennie irytuje dużą część elektoratu w ostatnich pięciu latach. Zasadniczo stwierdził: „cóż, głosowałeś na mnie i mój program, więc wszyscy inni muszą się z tym zgodzić, a jeśli nie, znajdziemy inne sposoby na przeforsowanie tego”.

Tak więc z jednej strony możemy zaobserwować dyskurs „będziemy musieli robić rzeczy inaczej”, ale z drugiej strony oznacza to robienie rzeczy, które i tak chcemy zrobić. Brakuje zrozumienia istniejącego rozłamu w społeczeństwie, z którym boryka się obecnie Francja – zrozumienia nieobecnego ani w dyskursie, ani w polityce ostatnich pięciu lat.

Osobiście uważam, że rząd Macrona nie został wystarczająco pochwalony za sposób zarządzania pandemią COVID-19 – przynajmniej pod względem wsparcia społecznego i utrzymania otwartych szkół. Oczywiście pojawiła się też bardzo uzasadniona krytyka chronicznego niedofinansowania szpitali i usług opiekuńczych i braku kroków, aby to naprawić. Mimo to istniały elementy zarządzania kryzysowego i zadbania o to, aby wiele osób nie straciło zbytnio na pandemii, w których to obszarach Macron rzeczywiście zasługuje na pochwałę.

To, że się tego nie doczekał ze strony społeczeństwa, świadczy o społecznej złości i poczuciu zdrady, które to emocje otaczają Macrona, który, kiedy po raz pierwszy się zaprezentował, zrobił to jako ktoś, kto mocno stąpa na dwóch nogach – jedną po lewej, a drugą po prawej stronie politycznego spektrum. Teraz stało się jednak jasne, że skacze on głównie na prawej nodze.

LJ: Czy ta niechęć wynika z prowadzonej przez niego polityki czy osobowości? Co sądzi Pan o prezydencie Macronie?

NM: Nie ma wątpliwości, że jest odważny. Zdecydował się zostać prezydentem i był chętny, by rozmawiać z ludźmi na ulicy. Wyraźnie ma charakter i wiele wartościowych cech. Myślę, że europejski charakter jego propozycji jest czymś naprawdę interesującym i nie został jeszcze w pełni zintegrowany. Powodem, dla którego Macron był w stanie poszerzyć swoją bazę poparcia i skłonić do głosowania na niego ludzi, którzy w przeciwnym razie uznaliby go za wysoce nieodpowiedniego, jest właśnie jego europejska ambicja.

W okresie poprzedzającym te wybory prezydenckie słyszałem, jak wiele osób mówiło: „Wcale nie jestem zadowolony z tego, co Macron zrobił w kraju, ale jestem gotów na niego głosować, ponieważ był w stanie przejść przez plan naprawczy w reakcji na pandemię i to jest o wiele lepsze niż to, czego można oczekiwać od któregokolwiek z pozostałych kandydatów, więc jestem gotów dać mu szansę”.

Macron przejawia pewien rodzaj europeizacji polityki w kontekście Europy jako poważnego tematu w polityce francuskiej. W pewnym sensie tego odpowiednio nie wykorzystał. Kryzys ukraiński odciągnął nieco uwagi od tego, co mógł powiedzieć o osiągnięciach w przestrzeni europejskiej. Na przykład europejskie porozumienie w sprawie płacy minimalnej, które jest wprowadzane pod francuskim przewodnictwem – to jest coś, z czym Macron mógłby dotrzeć do bardziej centrolewicowego elektoratu. Tymczasem, jednym z obszarów, w których porozumienie partii lewicowych we Francji jest całkowicie niespójne, jest właśnie kwestia Europy – brakuje jakiekolwiek zgody w tej kwestii między La France Insoumise –która jest zasadniczo antyeuropejską partią socjalistyczną i silnie identyfikuje się z obecnym kształtem Europy – a Zielonymi, którzy chcą federalnej Europy. Partie te znajdują się po całkowicie przeciwnych stronach sporu.

Mogło to zostać wykorzystane jako strategia rozbicia tej koalicji, ale Macron był wyraźnie zajęty innymi sprawami i odgrywał rolę „wojennego prezydenta” – mimo że Francja nie znajduje się w stanie wojny. Większość ludzi dostrzegła coś więcej niż tę przyjętą rolę medialną. Ma to coś wspólnego z obowiązującą we Francji konstytucją i niezwykłym naciskiem, jaki kładzie się na stanowisko samego prezydenta. Jedną z najbardziej zasadnych rzeczy, o których mówił Jean-Luc Mélenchon, jest to, że musi nastąpić nowa umowa konstytucyjna.

We Francji w pewnym momencie obowiązujący system stanie się dysfunkcyjny. Nie sądzę, by stało się to teraz, za czasów obecnego parlamentu, ale wyraźnie widać, że francuska polityka zmierza w kierunku, który jest dysfunkcyjny. Czy sam Macron, zbliżając się do końca swojej drugiej kadencji prezydenckiej, będzie miał odwagę i zdolność przewidywania, by powiedzieć: „musimy zmienić sposób, w jaki funkcjonuje polityka we Francji”? Mam taką nadzieję, ale w tej chwili nie mam pewności, czy tak się stanie.

LJ: Z zewnątrz Francja wydaje się krajem, w którym dominuje lewicowa debata polityczna na czele z centrowo-liberalnym prezydentem. Mimo tego wiele osób nadal głosuje na partię nacjonalistyczną. Jak by Pan zdiagnozował Francję w tym momencie? A może partia Marine Le Pen odchodzi od skrajnej prawicy i nie powinniśmy się jej już bać?

NM: Przede wszystkim na pewno powinniśmy się bać Marine Le Pen i jej sympatyków oraz podejmować zdecydowane i wyraźne działania w ramach walki z tym zjawiskiem. Godny ubolewania jest fakt, że część pokonanych kandydatów popierających Macrona po pierwszej turze wyborów prezydenckich nie dała wyraźnego sygnału, że ich zwolennicy powinni głosować przeciwko skrajnej prawicy w drugiej turze. Ogromna odpowiedzialność spoczywa zarówno na tych kandydatach, jak i na samej prezydencji i rządzie Macrona. W ciągu ostatnich pięciu lat zrobił on wiele, aby zadbać o to, żeby wymusić wybór – przynajmniej w wyborach prezydenckich – pomiędzy Le Pen a Macronem, ponieważ wiedział, że to dla niego zwycięska formuła.

Mimo to, pomimo bardziej przyjaznego wizerunku, Zjednoczenie Narodowe Le Pen pozostaje nacjonalistyczną, ksenofobiczną, prawicową partią sprzeciwiającą się prawom kobiet, która ma wyraźną bazę poparcia. Jednak wciąż jest w stanie przyciągnąć wielu ludzi, którzy protestują przeciwko sposobowi funkcjonowania polityki we Francji w dzisiejszych czasach i nierównościom społecznym, w ramach których niektóre części terytorium tego kraju są w zasadzie opuszczone przez polityczne centrum. Tak jest w szczególności na północy, ale nie tylko.

Teraz, gdy Le Pen ma grupę parlamentarną, oznacza to, że jej ruch może teraz próbować przejąć odpowiedzialność za ważne komisje parlamentarne we francuskim parlamencie, co jest niezwykle poważnym zagrożeniem – i Europejczycy również powinni traktować to z pełną powagą. Z mojej perspektywy Le Pen od kilku lat znajduje się na szczycie europejskich wyborów we Francji – już ten fakt powinien być dla nas sygnałem ostrzegawczym. Niestety, wybory te są uważane za drugorzędne.

W związku z tym nieuniknione jest, że w parlamencie narodowym również pojawi się skrajnie prawicowe ugrupowanie. Stanowi to zagrożenie nie tylko dla Francji, ale także dlatego, że sympatycy Marine Le Pen są niezwykle aktywni w budowaniu poparcia w innych krajach europejskich i tworzeniu sojuszy. We Włoszech prawdopodobieństwo wygranej Fratelli d’Italia (partii Braci Włochów) wzrosło za sprawą tego, co wydarzyło się we Francji. Mogą istnieć różnego rodzaju kontakty między nacjonalistami we Francji i Włoszech i kombinowanie, jak pójść jeszcze o krok dalej. Tak więc sytuacja jest niezaprzeczalnie bardzo poważna.

LJ: Jakie będą europejskie konsekwencje ostatnich wyborów we Francji i wydarzeń we Włoszech? Czy możemy spodziewać się zatrzymania, czy raczej normalizacji ruchów nacjonalistycznych w Europie? Jaka jest dynamika polityki europejskiej, jeśli chodzi o populizm i nacjonalizmy?

NM: Francuska prezydencja w Radzie Europejskiej miała być dla Unii Europejskiej momentem transformacji. Zaistniała z myślą o tym, by Emmanuel Macron był w stanie poprowadzić nową falę reform i odnowy w UE. Teraz, z powodu słabych wyników wyborów parlamentarnych we Francji, ta nadzieja wydaje się słabnąć na naszych oczach.

Rada Europejska prowadzi właśnie rozmowy i w pewnym momencie istnieje nawet możliwość zmiany traktatu i nowej konwencji. Jeszcze wczoraj niemiecki minister spraw zagranicznych powiedział wbrew umowie koalicyjnej rządu, że nie jest to odpowiedni czas na zmianę traktatu i na pewno przyczyniło się do tego osłabienie pozycji Macrona.

Unia Europejska musi zmienić swój sposób działania, jeśli ma przetrwać kolejne lata bez nowej eksplozji sił antyliberalnych. Ponieważ już teraz stanowi to poważny problem i prawdopodobnie stanie się on jeszcze bardziej poważny. Nie sądzę, żeby było na to za późno. W społeczeństwach europejskich wciąż istnieją podstawy do dalekosiężnych reform w zakresie sposobu funkcjonowania Unii Europejskiej. W ciągu ostatniej dekady ludzie dostrzegli, że obecny sposób postępowania nie spełnia uzasadnionych oczekiwań Europejczyków.

Widzieliśmy również, że zmuszona przez pandemię lub agresję zewnętrzną UE jest zdolna do podejmowania działań, które wcześniej uważano za niemożliwe. Mam więc nadzieję, że obywatelska inteligencja popchnie te kwestie do przodu.


Podcast został nagrany 23 czerwca 2022 roku.


Dowiedz się więcej o gościu odcinka: www.imagineeurope.eu/niccolo-milanese/


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

POJEDYNCZY CZŁOWIEK TO PÓŁ CZŁOWIEKA :)

Natalia Wilk-Sobczak: Pretekstem do naszej rozmowy jest film „Ojciec”, który miał swoją premierę w 2015 roku, a od niedawna można oglądać go na Netflixie. Ten film wyreżyserowałeś, napisałeś do niego scenariusz
i zagrałeś w nim jedną z głównych ról. Interesują mnie te związki między twórcą, który reżyseruje film,
a postacią, którą gra w swoim filmie; jak dalece twórca może zachować dystans do opowiadanej i odgrywanej przez siebie historii i jak bardzo ów dystans lub jego brak konieczny jest dla postawienia fundamentalnych pytań. Film „Ojciec” to pięknie opowiedziana historia z życia mężczyzny, który staje się ojcem w czasie, gdy umiera jego własny tata. Od tego punktu zaczyna się opowieść rozgrywająca się na styku życia i śmierci. Film jest świetnie wyreżyserowany, scenariusz ma głębię i stawia fundamentalne pytania o naszą egzystencję, aktorzy grają znakomicie, a na szczególną uwagę zasługują: odtwórca głównej roli ojca Konstantego Zygmunt Malanowicz, Ty jako Konstanty, Dawid Ogrodnik oraz Karolina Porcari, odtwórczyni roli żony Konstantego,
i inni. Będąc reżyserem, scenarzystą i aktorem wykonałeś siermiężną pracę. Jak wyglądały przygotowania do tego filmu i co stanowiło największą 
trudność podczas realizacji?

Artur Urbański: Wiesz co, to jest niezła historia, tylko ja nie wiem, czy ja chcę o tym opowiadać. Scenariusz tego filmu powstał na podstawie sztuki teatralnej, którą napisałem. Natomiast to, co działo się w związku  z realizacją tego filmu, to już zupełnie coś innego.  

 N.W.: Podziel się czymś.

A.U.:   To mogłaby być nowa opowieść. O tym, jak się robi film. O tym skąd biorą się historie, które opowiadamy i o tym, jaką cenę płaci się, żeby móc to opowiedzieć.  Możliwe, że napiszę kiedyś o tym.  Jeśli chodzi o mój udział

w tym filmie….Nie pisałem tego scenariusza z myślą, żeby w nim grać, raczej był to splot okoliczności.  Dzień przed zdjęciami  – aktor, który miał  zagrać Konstantego, zrezygnował. W związku z tym, stanąłem przed takim wyborem, że mogłem przenieść realizację tego filmu na niewiadomo kiedy, tracąc przy tym  znaczną część budżetu, albo wejść w to sam. Zdecydowałem się zagrać.

N.W.: Co było dla Ciebie najtrudniejsze w trakcie realizacji tego filmu?

A.U.: (długie milczenie) Najtrudniejsze było bycie z dwóch stron kamery.   Nigdy wcześniej tego nie robiłem. W pewnym sensie było to doświadczenie graniczne.  (Śmiech)

N.W.: Czy podczas realizacji Twoich filmów pojawiał się u Ciebie moment zwątpienia, czy to ma sens?

A.U.: Wiesz, robienie filmów to zabawa za duże pieniądze. Temat odpowiedzialności za to, jak zostaną wydane pojawia się bardzo szybko.  Kiedyś, jak studiowałem w Szkole i robiłem swoją pierwszą etiudę,  zerknąłem w kosztorys i zobaczyłem, że to, co właśnie robię, kosztuje 15-20 tysięcy złotych. Pomyślałem: o rany, to jest super dużo kasy i ktoś mi daje tę forsę po to, żebym ja w gruncie rzeczy się zabawił. Przy drugiej lub trzeciej etiudzie, kiedy okazało się, że to, co robię kosztuje kilkaset tysięcy, moje przerażenie było jeszcze większe, że znowu ktoś na tyle mi zaufał, że daje mi takie pieniądze…   To obdarzenie zaufaniem buduje w człowieku poczucie olbrzymiej odpowiedzialności za to, co się robi. To znaczy, że żarty się skończyły, że albo jesteśmy serio wobec siebie i wobec ludzi, którzy dają takie możliwości, a w związku z tym również wobec ludzi, którzy to oglądają, albo to nie ma sensu.

N.W.: Ciekawe, że nawiązujesz do związku między budżetem a determinacją i motywacją. Że sztuka nie jest oderwana od forsy?

A.U.: Jest to jeden z aspektów. W przypadku robienia filmów bardzo ważny. To dziedzina sztuki, która jest związana z dużymi pieniędzmi. Ale nie odpowiedziałem Ci chyba na pytanie. Pisanie scenariusza trwa w moim przypadku dosyć długo. Jest to proces składający się z wielu etapów. A ponieważ tyle trwa, to czasem okazuje się, że zdjęcia rozpoczynają się kilka lat od chwili, w której pojawił się pomysł. Kilka lat to szmat czasu. Podejście do pewnych tematów ulega przewartościowaniu. I wówczas pojawiają się pytania, o których wspomniałaś: czy to ma sens, czy ja potrafię o tym jeszcze opowiedzieć, bo przecież zmieniłem się, itd.  Oczywiście mówiąc to, nie myślę o kinie gatunkowym, które rządzi się trochę innymi prawami.  

N.W.: Wracając do fabuły filmu „Ojciec”, w przededniu narodzin syna głównego bohatera Konstantego umiera ojciec Konstantego. Z tego co wiem,  taka sytuacja miała miejsce w Twoim życiu …

A.U.: Tak, to była jakaś główna inspiracja do tego filmu.

N.W.: Grałeś w tym filmie ze swoją żoną, zagraliście małżeństwo. Czy to było trudne zadanie?

A.U.: Pracowaliśmy ze sobą wcześniej w teatrze. Podeszliśmy do tego bardzo zawodowo i przydała się wiedza o wzajemnych oczekiwaniach i możliwościach.  

N.W.: Takie pozawerbalne porozumienie, prawda?

A.U.: Tak, szybciej to szło. 

N.W.: Kiedy rodzi się dziecko, Konstanty odjeżdża w swój świat, a ten świat jest rozmową z ojcem. Bohater zadaje swojemu tacie pytania, których nie zdążył zadać mu, gdy ten jeszcze żył. Takie niedokończone rozmowy prowadzą. Bardzo rozbawiło mnie to, gdy żona Konstantego patrzy na niego z podejrzliwością, jakby pytała: „Gdzie Ty jesteś?! Czy Ty myślisz o innej kobiecie?”. Tymczasem Konstanty jest gdzie indziej, bo on właśnie rozmawia ze swoim tatą. Rozumiem to. Jesteś tu, gdzie jesteś, ale tuż obok płynie równoległy nurt naszego życia i tam jeszcze załatwiamy jakieś niedokończone sprawy. To jest taki świat pozarzeczywisty i pozaoczywisty. W tej historii to się łatwo ze sobą mingluje, ta rzeczywistość i ten świat wyimaginowany, jakaś iluzja. Do końca właściwie nie wiadomo, czy to jest iluzja. Może Konstanty faktycznie rozmawia ze swoim ojcem, jak z fizyczną osobą. A może to się wszystko dzieje w jego wyobraźni, w jego umyśle? To jest taki trick, iż do końca nie wiemy, czy oni naprawdę ze sobą nie rozmawiają, jak dwie fizyczne osoby.

A.U.: A czy to miało dla ciebie znaczenie, jak oglądałaś?

N.W.: Tak. To było ciekawe, że to się ze sobą łączy, w taki sposób, iż nie ma wyraźnej granicy między rzeczywistością, a naszym wyobrażeniem o niej. Że iluzje nieustannie wkradają się do naszego życia. A być może nawet to nie są iluzje, tylko rzeczy, które de facto wydarzają się, równoległe do tego materialnego, fizykalnego świata. Że to jest coś takiego, co się dzieje, bo się musi wydarzyć, bo musisz tę rozmowę dokończyć. Bo Konstanty musi tę rozmowę dokończyć. Musi pozwolić swojemu ojcu odejść.

A.U.: Ten trick, jak to nazwałaś, to wybrana przeze mnie forma narracji równoległej. Starałem się to tak poprowadzić, żeby te dwa światy, rzeczywisty i wyobrażeniowo – wspomnieniowy,  rezonowały ze sobą. Przenikały się i w jakimś sensie zaplątywały się w sobie, ponieważ wydawało mi się, że będzie to najlepiej oddawać sytuację wewnętrzną bohatera, który zaczyna się gubić i chwilami zapomina, w którym świecie przebywa. 

N.W.: W tym filmie stawiasz ważne, egzystencjalne pytania.

A.U.: Cieszę się, jeśli film skłania do pytań i budzi refleksje. Wtedy trwa trochę dłużej, niż półtorej godziny. 

N.W.:Po narodzinach syna, Konstanty nie tylko rozmawia ze zmarłym ojcem, ale zaczyna też odwiedzać kostnicę i fotografuje zmarłe ciała. I to zmarłe ciało, które tylko leży i już nic nie może zrobić oraz te zdjęcia, to wszystko jest bardzo sugestywne: to jest koniec. Myśl, jaka się pojawia w trakcie tej sztuki, jest taka, że w interpretacji reżysera i przynajmniej w tym dramacie, śmierć jest punktem, do którego nasze życie trwa, potem zostaje ciało, które nic już nie może zrobić.

Natychmiast pojawia się więc pytanie: Jak żyć? które to pytanie zadaje Konstanty swojemu ojcu. Takie sceny mogą pomóc w postawieniu sobie tego pytania: Do tego punktu, jak żyć? Co mogę zrobić, by być lepszym człowiekiem i żyć w taki sposób w jaki chcę żyć, w jaki pragnę żyć. 

A.U.:  Życie zmusza nas do zadawania  sobie pytań. Również tych, z rzędu tych podstawowych, które przytoczyłaś. I to chyba dobrze. Te pytania towarzyszyły mi w czasie pisania scenariusza.  Kiedy realizowałem film i montowałem go, musiałem o nich zapomnieć, ponieważ najważniejsze było opowiedzenie historii.  W całym procesie powstawania filmu, opowiadanie historii jest dla mnie najciekawsze. Ale temat jest oczywiście najważniejszy.  I to temat „ciągnie” za sobą  pytania, o których wspominasz.  

To dla mnie bardzo ciekawe, że po obejrzeniu filmu, pojawiły Ci się takie, a nie inne pytania. Pamiętam, że po jakimś pokazie, któremu towarzyszyło spotkanie z widzami, wstał ktoś, kto okazał się być nauczycielem akademickim i zapytał mnie o trzech konkretnych filozofów. Oblałem ten egzamin. Okazało się, że ludzie, o których pytał, zajmowali się „moimi” tematami. Odnoszę wrażenie, że czasy w których żyjemy nie sprzyjają refleksji nad własnym życiem. Może inaczej, ta refleksja pojawia się, kiedy zaczynamy odczuwać dyskomfort, pojawia się depresja, rozwód, albo inny kataklizm, który wywraca nasze życie do góry nogami i coś z tym trzeba zrobić, żeby dalej żyć…Wtedy właśnie pojawiają się w nas te pytania. Próbujemy coś z tym zrobić.  Ale najczęściej są to refleksje powierzchowne.  Tamują krwawienie i uśmierzają ból. Są powierzchowne, bo nie mamy narzędzi, aby sięgnąć głębiej.  Udaje się to nielicznym jednostkom, ale tak zwana większość jest bez szans.

N.W.: Akcentujesz w tym filmie relacje. Ten film jest o relacjach i to jest bardzo konkretna odpowiedź na nasze pytanie, przynajmniej jedna z odpowiedzi.

A.U.: Taki był zamysł. Tam pada to wprost, bo Ojciec mówi, że pojedynczy człowiek to pół człowieka. Koniec kropka. Jest to jakaś teza. 

N.W.: A dlaczego to małżeństwo się rozpada, dlaczego nie próbuje walczyć o siebie na wzajem?

A.U.:  Film porusza też temat dziedziczności postaw. Starobiblijne zdanie, że „Syn będzie płacić za grzechy Ojca” to nic innego. Oczywiście nie chodzi tu o spłatę jakiegoś fizycznego długu, chodzi o dziedziczność postaw i zachowań. Zwłaszcza postaw negatywnych, autodestruktywnych, itd. Uświadomienie sobie tego faktu, to pierwszy krok, żeby jakoś ten temat zacząć obsługiwać. A nie ma od tego ucieczki. Bo geny, bo matryce myślowe, nawyki i pewnie kilka innych rzeczy, które póki co przeczuwamy, a o których ciągle jeszcze nie mamy pojęcia. A więc wracając do twojego pytania… (uśmiech ). Być może, bohater nie podejmuje jej, ponieważ kiedyś nie podjął jej jego ojciec i on teraz powiela ten schemat. Być może właśnie w ten sposób, żeby zrozumieć, bohater musi doświadczyć na sobie samym, tego, czego doświadczył ojciec.  

Oczywiście można byłoby tej parze wymyślić  więcej „przygód”, ale bardziej interesowała mnie relacja Ojciec – Syn.  Opowiadam o małżeństwie w tym filmie poprzez kontekst relacji z Ojcem, który mówi bohaterowi, że „Pojedynczy człowiek, to pół człowieka”. To jedna z niewielu rad, jakich udziela mu Ojciec. Ale przekazuje tą wiedzę, kiedy bohater stał się już „połową człowieka”, jego związek rozpadł się.  

Film o tym, jak działa dzisiaj małżeństwo, to byłaby zupełnie inna historia. Mało znam związków, które trwają niezachwianie. Ludzie nie potrafią ze sobą wytrzymać na dłuższą metę. Zostają dzieci, które „będą płacić za grzechy Ojców”…  

N.W.: Indywidualizacja i hedonizm to – między innymi – przyczyny takiego stanu rzeczy.

A.U.: No właśnie. Sugeruje się nam nieograniczoną ilość możliwości. Przypomina mi się reklama z uśmiechniętą panią, która namawiając na kupno czegoś mówi „Jesteś tego warta”.  Pani jest piękna, a towar luksusowy. Chcemy jak najwięcej skonsumować, bo jesteśmy przecież tego warci… A Twoim zdaniem, dlaczego tak się dzisiaj dzieje z ludźmi?     

N.W.: Jesteśmy nastawieni na swoje ego, na swój sukces, a przede wszystkim na komfort swojego życia, który jest taką przyjemną, umoszczoną banieczką. A kontakt z drugim człowiekiem, z jego myślą i z jego światem wyprowadza mnie z tego komfortu, a na pewno z myślą i ze światem, które są wymagające. Indywidualizujące się społeczeństwo plus takie hedonistyczne życie nie współgrają z wejściem w głębszą relację z drugim człowiekiem i ze światem, który jest zwyczajnie inny. Można powiedzieć, że nie ma już zasad. Ale o jakie zasady chodzi? Powiedzmy, że jakiś zestaw zasad i wartości, co do których moglibyśmy się zgodzić, że one są ważne dla nas. I one jakoś tak rozmywają się w tym naszym życiu i w myśleniu o sobie samym. Zasady są uwierające, tak jak myśl i świat drugiego człowieka, które są wyzwaniem, bo trzeba je spróbować zrozumieć. Mówiliśmy na początku o emocjach. Wcale nie tak łatwo jest otworzyć się na przeżywanie różnych emocji, uczuć. Na przeżywanie smutku, straty, złości. W związku z tym też jest problem z nazwaniem.

A.U.:  To prawda. Jest tak, jak mówisz. Myślę, że w jakimś sensie to skłoniło mnie do pracy nad scenariuszem tego filmu. Zrozumienie tych emocji u siebie. 

N.W.: I poradzenie sobie z lękiem przed śmiercią?

Odjazdy Konstantego były jego sposobem na uporanie się z odejściem ojca. Uporanie się z tym fundamentalnym lękiem jest zasadniczo trudne, bo śmierć sama w sobie jest tematem nieodgadnionym i tematem tabu. Choćby w tym sensie, że obecnie coraz rzadziej żegnamy się ze zmarłymi, a wręcz dzieci i młodzież coraz częściej izoluje się od zmarłego ciała. Nie ma właściwie żadnego kontaktu ze śmiercią…

Jakiś czas temu byłam w Masai Mara, w Afryce, to są potężne przestrzenie. I tam prawie wszędzie są  zwłoki jakiegoś padłego zwierzęcia. Ten świat tak funkcjonuje. Czujesz więc zapach wyschniętej od słońca ziemi i trawy, i ten swąd rozkładającego się ciała. A czasem wypalonego od słońca szkieletu. To w sumie daję taką gryzącą w nozdrza, słodkawą woń. Bardzo ciekawe. Ten kontakt ze śmiercią w naturze jest regularny. Nie usuwa się ciała zmarłego zwierzęcia, to są zresztą zbyt ogromne przestrzenie i rządzą się innymi prawami. W tej części globu, którą zamieszkujemy martwe ciało utylizuje się natychmiast, żeby w ogóle nie było na widoku. Wpływa to więc na to, jak postrzegamy życie i śmierć. I ten lęk przed śmiercią nie jest ani oswojony, ani werbalizowany. Jak ludzie rozmawiają, to przecież rozmawiają o życiu, a nie o śmierci. No i tak się toczą rozmowy, że rozmawiają o życiu. I albo coś z tego wynika, albo nie. (śmiech)

A.U.: No i doszliśmy do jakiejś konkluzji. Umrzemy. (śmiech). 

N.W.: A Ty co sądzisz? Czy coś jest po?

A.U.: Śmierć jest wydarzeniem głęboko metafizycznym. Rozmowy na ten temat są zawsze bardzo podejrzane.  Ale tak, takie mam intuicje, że coś jest.

N.W.: A te intuicje skąd się biorą?

A.U.: Z powietrza.  

N.W.: (śmiech) No tak, oddychasz tym powietrzem.

A.U.: Pytanie o intuicję jest w jakimś sensie pytaniem fundamentalnym. Wydaje mi się, że intuicja ma kolosalny wpływ na nasze poczynania. Sztuka, nauka, ale też nasze codzienne wybory… Skąd to się bierze? No właśnie…  To nie jest wyłącznie racjonalne i trudno mówić o tym w naszym racjonalnym świecie. Podobnie jak o tym, czy jest coś po niej. Nasz stosunek do śmierci bardzo zmienił się od momentu, w którym straciliśmy kontakt z naturą.  Myślę, że jakiś czas temu twoje pytanie,  “czy jest coś po” byłoby absurdalne.  

Przypomniała mi się historia, którą opowiedział mi kolega, po powrocie z  Papui Nowej Gwinei. Odwiedził miejsce, gdzie zmarłych pozostawia się przez ileś miesięcy, czasem rok, w domu. Leżą tam sobie, a dookoła nich toczy się normalne życie. Je się przy nich posiłki, obok bawią się dzieci, no wszystko się odbywa przy nich. I dopiero po roku organizują dużą ceremonię, w której uczestniczy cała miejscowa społeczność i przenoszą zmarłego do jaskini.   

Niezwykły jest ponoć pochówek dzieci.  Małe dzieci chowane są w dziuplach drzew. Zdziwiło mnie to, że matka nie może uczestniczyć w pogrzebie swojego dziecka. Te dziuple z czasem zarastają, bo przyroda jest tam bardzo dynamiczna. Koniec końców drzewo staje się grobowcem.  

N.W.: A dlaczego matka nie może przy tym być? Dlatego, że nie pozwoli dziecku odejść?

A.U.: Może o to chodziło.  

N.W.: Niezwykłe.  

A.U.:  Jeśli interesują Cię takie rzeczy, natrafiłem kiedyś na bardzo ciekawą książkę pod tytułem „Trup” Thomasa. 

N.W.:  Dzięki za rekomendację. À propos obrzędów pogrzebowych, kilka lat temu widziałam obrzęd palenia zwłok w Varanasi, w Indiach. To jest coś niesamowitego i kompletnie wytrąca ze swojego świata. Widziałeś to może? Wyobraź sobie, że jesteś na łódce na rzece Ganges i patrzysz w stronę lądu, w stronę ghat schodzących do rzeki. Tam są takie dwa miejsca na palenie. Jedno, po lewej, to jest krematorium i z jego kominów non stop bucha dym, a drugie, po prawej, to miejsce przy ghatach, gdzie pali się ciała w trumnach, takich szkatułach zbitych z desek, z których widać ciało zmarłego. Do tej szkatuły bliscy wkładają jakieś ważne dla zmarłego rzeczy; zmarłym się też często zakłada biżuterię. Podpalają tę trumnę i to się pali jakiś czas; to jest znowu ten słodko-gryzący zapach. Ten dym sprawia, że wszystko jest spowite taką niebieskością i szarością. Palenie zmarłych odbywa się dość szybko, gdyż następni czekają w kolejce, a więc nie zawsze ciało zmarłego całkowicie się zwęgli… Następnie wrzuca się te prochy i resztki ciała do Gangesu, a potem do rzeki wchodzą zbieracze, którzy posługując się sitkami i durszlakami wyławiają z wody biżuterię. Rozglądasz się, a obok są wychudzone szczeniaki, które na Twoich oczach nabierają ostatni haust powietrza i dosłownie umierają zgłodu… Gdzieś tam jakiś człowiek bez pardonu załatwia się na chodniku, a więc na ziemi są odchody nie tylko zwierząt. A kiedy spadnie deszcz, a deszcz w Indiach to jest konkret, to wszystko zaczyna pływać. I robi się chlapanina, w której dosłownie brodzisz; chlapanina, w której jest popiół ludzkich ciał i ekskrementy… W jednym miejscu tak dużo śmierci; śmierci, smrodu i brudu, i to wszystko zaczyna bardzo wkurzać.

Wróciłam potem do Delhi i akurat jadłam śniadanie w znanej wśród backpackerów dzielnicy Paharganj, w której mieszkają niezamożni Hindusi, i w pewnym momencie przysiadła się do mnie kobieta, z Austrii, na oko po czterdziestce. Zaczęło się od standardowych pytań między podróżnikami: Skąd przybywasz? Gdzie jedziesz dalej? I mówię, skąd wracam. Opowiedziałam jej o Varanasi i o tym, jak czuję się z tym miejscem. Że to niesamowite, że w XXI wieku mamy do czynienia z taką sytuacją, że ci ludzie żyją, tak jak żyją, że zwierzęta umierają z głodu, że piece hajcują, jak krematoria w obozach koncentracyjnych. To wywołuje różne skojarzenia… Na to ona powiedziała, że Varanasi nie zmieni się dla mnie na takie miejsce, jakie wolałabym je widzieć, by móc czuć się w nim komfortowo. Varanasi jest takie, jakie jest od tysięcy lat. A ja jedynie mogę zmienić swoje myślenie o nim, swój stosunek. Pomyślałam wtedy, iż to w ogóle ważna metafora dla samego życia. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Jedyne, co możesz zmienić, to twój – tak się modnie dzisiaj mówi – mindset.

A.U.: Oczywiście.

N.W.: To było wyjątkowe doświadczenie ze śmiercią.

A.U.: Dużo podróżowałaś?

N.W.: Tak, zanim urodziłam dzieci. (śmiech)

A.U.: Jakie masz dzieci, opowiadaj.

N.W.: Mam troje małych dzieci, w tym bliźnięta.

A.U.: Cudownie!

N.W.: Tak, są cudowne. Ta mała nadgania. Ale każde potrzebuje dużo uwagi, takiej 100 procentowej, na maxa.  Są bardzo fajne i śmieszne. Generalnie to jest dość trudna sprawa, to całe rodzicielstwo, ale daje mi bardzo dużo szczęścia, oprócz jeszcze innych rzeczy… To jest coś wyjątkowego i wspaniałego. Myślę o tych kobietach, które nie mogą mieć, nie mają, a chciałyby, ale nie trafiły może na tego odpowiedniego mężczyznę. I czuję dla nich ogromne współczucie, bo inna sprawa, gdy kobieta nie chce i to jest jej wybór, ale co innego jest, gdy bardzo chce mieć dziecko, ale z jakiegoś powodu nie może.

Ale to jest między innymi to, o czym wspomniałeś, trudno jest ludziom wytrzymać ze sobą, pójść na kompromisy, trudno jest wejść w głębszą relację, zaakceptować to, że ktoś jest taki, jaki jest.

A.U.: Jakiś czas temu czytałem książkę „Gdzie ci mężczyźni” Zimbardo o następnym pokoleniu mężczyzn. Miazga. Następne pokolenie facetów – myślę, że to już jest pokolenie naszych dzieci – według Zimbardo ma przerąbane. Z tego powodu, że kompletnie nie będą umieli i chcieli budować relacji. Ponieważ wzorzec matki samotnie wychowującej dziecko, matki  dominującej, której trzeba się podporządkować, staje się archetypem kobiety. Wg. Zimbardo sytuacja taka tworzy w dziecku płci męskiej  pewien schemat zachowań. Schemat ten realizowany będzie później w dorosłym życiu mężczyzny.  W związku z tym naturalnym procesem wśród tych facetów będzie wycofanie się, nie wchodzenie w głębszą relację z kobietą. Ponieważ będą przekonani, że relacja ta nie będzie mogła być zrealizowana na poziomie partnerskim. Zimbardo podaje jako przykład Japonię, gdzie zjawisko to jest ponoć bardzo wyraźne. Faceci nie chcą relacji. 

N.W.: Chyba, że z lalkami.

A.U.: To skrajność. Albo jakby powiedzieli inni, dewiacja. Ale skądś się to bierze. To oznacza, że lęk przed relacją z kobietą jest na tyle duży, że nawet lalka może być alternatywą. To analiza przyszłego społeczeństwa, w którym mężczyźni mają zakodowane, że kobieta jest figurą, która musi w relacji dominować, której można się tylko podporządkować, tracąc przy tym własną indywidualność.  

N.W.: Wydaje mi się, że to nie wynika tylko z tego, że kobiety stają się czy są dominujące. Może to jest zresztą jakaś interpretacja faktu, iż kobiety stają się coraz bardziej wyemancypowane,choć do kompletności jeszcze długa droga… Może to o czym mówisz, wynika z tego, że to mężczyźni stali się słabi. Wydaje się dzisiaj, że kobietom coraz trudniej znaleźć mężczyznę, za którym mogą pójść. Gdy obserwujemy kaczki na jeziorze, ona zawsze płynie za swoim partnerem. On jest kolorowy i wyrazisty, a ona za nim podąża, jest z nim i za nim. I w sumie to byłoby bardzo fajne podążać za mężczyzną, który jest właśnie taki, że aż się chce za nim pójść. Tymczasem wydaje się, że trudno jest kogoś takiego znaleźć albo kobiety nie dają sobie szansy na to. Ale też coś z mężczyznami się zmienia, że współczesny mężczyzna generalnie nie jest takim silnym i interesującym wzorcem, za którym i z którym chciałoby się pójść. Może w ogóle współczesne czasy kształtują wzorzec człowieka ograniczonego i niezainteresowanego, a co za tym idzie nieinteresującego, zarówno w przypadku mężczyzn, jak i kobiet.  

A.U.:  Właśnie o tym mówiłem, powołując się na diagnozę psychologa, który zajmuje się tym tematem. Nie jestem feministą. Nie jestem też szowinistą. Pojedynczy człowiek, to pół człowieka… Przypomniałem sobie o tej książce Zimbardo, bo to jest jakiś znak czasu. Możemy się zastanowić, dlaczego ci faceci są tacy, jacy są, no, zdecydowanie nie są tacy, jakimi chciałabyś ich widzieć.   (Śmiech)  

N.W.: Co czytasz,  czym  się  interesujesz? 

A.U.: Chciałbym powiedzieć, że interesuje się wszystkim, ale nie prawda. Interesuje mnie coraz mniej. Mam dwójkę dzieci i wolny zawód. Wolny zawód, brzmi świetnie, ale to zmusza do nieustannej pracy i chodzenia za swoimi sprawami. To pochłania masę czasu i energii. Oczywiście interesuje mnie to, co dzieje się na świecie. To, co dzieje się dzisiaj z ludźmi, na przykład w obliczu pandemii. Jak mogę uciekam od polityki, bo ilekroć patrzę na kogoś, kto zajmuje się tym zawodowo, czuję się jakby na mnie pluto.  Interesuję się sztuką, bo można się tu schować i oderwać się od wrzasku, który nas otacza, od tego, że ciągle chcą mi coś sprzedać, itd. Czytam coraz mniej. Dużo mniej niż kilka lat temu. Sporadycznie beletrystykę. Lubię biografie, słowniki, książki z zakresu psychologii, antropologii, filozofii, historii. Mam różne fazy. 

Przez jakiś czas zajmowała mnie kognitywistyka i biologia. Innym razem, pisząc coś, musiałem przeczytać sporo o entomologii i bardzo wciągnął mnie ten świat. Pisanie zmusza do czytania. To część mojej pracy. Ostatnio zacząłem poznawać smak żeglowania w pojedynkę. 

Na ten temat jest też sporo literatury. Czytam dramaty. Czasami poezje. 

N.W.: Jest coś takiego, do czego lubisz wracać?

A.U.: Zdecydowanie tak. Mam dużo takich pozycji, do których chętnie wracam.

N.W.: Podziel się.

A.U.:  Niedawno robiłem listę starszemu synowi (śmiech) tego, co ja czytałem w jego wieku. Dostojewski, Sienkiewicz, Hemingway, Hesse, Kafka, Show, James Jones, Wharton, Żeromski, Gombrowicz, Schulz. Dołożyłem też kilka rzeczy, które czytałem później, ale może się skusi. Jedna z książek, do której lubię wracać, to „Siddharta” Hessego. Polecam, jeśli nie znasz. Lubię wracać do Manna…

N.W.: Jakaś czeska literatura?

A.U.:  Nie umiałem nigdy w to wejść. 

N.W.: A Milan Kundera?

AU:  Pamiętam „Życie jest gdzie indziej”. Genialny tytuł.  Ja bardzo szybko wszedłem w teatr. I pojawiło się kilka osób, które wywarły na mnie duży wpływ. Przede wszystkim Beckett i Ionesco.  A Ty? Powiedz o swoich faworytach.

N.W.: Dostojewski, Gombrowicz. Milan Kundera. Żeromski, myślę o nim ostatnio i chcę do niego wrócić. W ostatnich latach Oriana Fallaci, teraz czytam taką sagę rodzinną pt. „Kapelusz cały w czereśniach”.

A.U.: Ja ostatnio czytałem biografię Wittgensteina. Znasz to? Czyta się to jak powieść, bo ten człowiek był niezwykły i wyjątkowy. Jego życie również. Fantastyczna.  Ten wielki filozof pochodził z jednej z najzamożniejszych rodzin wiedeńskich, czyli na wstępie miał właściwie wszystko, o czym można zamarzyć, i już jako młodzian miał w sobie na tyle dużo siły, żeby to odrzucić i pójść własną drogą. Niezwykle prawy i niezwykle cudowny człowiek, tak go odebrałem. Bardzo, bardzo polecam i jego prace filozoficzne i jego biografię.

N.W.: Dzięki. Lubię Wittgensteina i chętnie przeczytam jego biografię.

A.U.: Także to mnie tak zachwyciło. Ostatnio czytam słownik miejsc wymyślonych. (śmiech) Miejsc, których nie ma. Jest takie miejsce, w którym na placu wystawia się słoje z zamarynowanymi rodzinami. Trafiają tam rodziny, których dzieci są niegrzeczne. (śmiech)

N.W.: Można opowiedzieć taką historię dzieciom. (śmiech)

A.U.: Tak, cała twoja rodzina wyląduje na placu.

N.W.: I zostanie zamarynowana jak pikle. (śmiech) Czego uczysz się od swoich dzieci? 

A.U.: Wspaniale jest z nimi być, bo można przypomnieć sobie siebie. Cudownie jest widzieć świat oczami dzieci. Słyszeć pytania z cyklu tych najbardziej oczywistych. Nad którymi już dawno przestałem się zastanawiać, bo wydawało mi się, że wiem. Kontakt z nimi uświadamia mi, jak wiele zapomniałem.  

N.W.: Tak, to jest niezwykłe, jak wielu rzeczy możemy nauczyć od swoich dzieci, od dzieci w ogóle. Że możemy przeżyć swoje dzieciństwo jeszcze raz. Przypomina mi się mnóstwo sytuacji z mojego dzieciństwa. Konkretny ruch, spojrzenie, gest, słowo, które pada. I nagle jest takie otwarcie puszki – i widzę scenę z mojego dzieciństwa.  Może nie przypomniałabym sobie tego, gdyby nie sytuacja z moimi dziećmi. I właściwie, jakie to ma znaczenie, że to się przypomina, że przeżywamy poniekąd jeszcze raz okres dzieciństwa…

A.U.:  Kiedyś, miałem taki pomysł, żeby zrobić film o tym, czego nie pamiętam. Pomysł opierał się na tym, żeby bazując na takich strzępach pamięci, spróbować opowiedzieć o tym, jak drąży nas czas. Żeby zacząć od takiego momentu, o którym mówisz. Od takiego momentu, którego nie masz, bo gdzieś zginął w głowie, ale nagle przypominasz sobie, że coś takiego było, i to było ważne… 

N.W.:  A kiedy przypomnisz sobie coś takiego, czy znajdujesz tam jakąś odpowiedź na dzisiaj? 

A.U.: Czasami.  

N.W.: Myślisz, że niepamięć jest dobrym sposobem na życie?

A.U.: (milczenie) Nie. Wręcz przeciwnie. Pamięć o przeszłości jest ważna, bo to buduje naszą tożsamość. Trudno jest iść do przodu, jeśli nie pamięta się, skąd się idzie i przez co się przeszło. To jeden z niewielu punktów odniesienia. Życie jest bardzo dynamiczne i coraz szybsze. Mam takie wrażenie, że ilość bodźców na jakie jesteśmy dzisiaj narażeni i tempo rozwoju  technologicznego, to wszystko ugotuje w pewnym momencie nasze mózgi. To wszystko nie sprzyja, żeby pamiętać. Zapominamy, kim jesteśmy i po co jesteśmy. A wtedy pojawia się niepokój i poczucie, że coś jest nie tak…   

N.W.: Myślę o tej roli pamięci, jaką jest dążenie do nieśmiertelności, dążenie często nieuświadamiane, a realizowane na różne sposoby, można wymieniać: dzieło sztuki, książka, muzyka, …

A.U.: Prokreacja.

N.W.: Tak… 

A.U.: Sztuka ma wiele funkcji. Dla mnie jedną z ważniejszych jest budowanie wspólnoty z drugim człowiekiem. Dzielenie się sobą z innymi. Swoją wrażliwością, myślą, talentem. Ale najcudowniejsze jest w niej to, że w zderzeniu z odbiorcą, uświadamia nam, że nie jesteśmy sami na tym świecie. Że są inni ludzie, którzy odczuwają podobnie jak my. I to jest piękne. Pojedynczy człowiek to połowa człowieka. Tak chyba moglibyśmy zakończyć. 

 

 

Rozmowa została przeprowadzona 5 sierpnia 2020.

 

Koniec bezpiecznego świata :)

COVID to wciąż ziemia nieznana. W XXI wieku, u szczytu cywilizacji, z narzędziami medycyny molekularnej i bioinformatyki w ręku, wypakowujemy trumnami wojskowe ciężarówki, w tle zaś majaczą zbiorowe mogiły. 

Wpierw krótko o sytuacji. Jest nowa, na pewno wiemy o chorobie i o samym patogenie za mało. Będziemy mądrzejsi za rok, ale realna wiedza przydałaby się tutaj i teraz.  

W porównaniu z epidemią hiszpanki i nawet świńskiej grypy, obecna zaraza jest na pierwszy rzut oka zdecydowanie mniej groźna. Sama sezonowa grypa zabija 200-500 tysięcy ludzi rocznie. Pewnie i COVID-19 pochłonie taką liczbę ofiar, może do końca roku to jednak będą i miliony. A może niw. Jednak w każdym przypadku pozostaje uczucie, że temat jest nadmiernie rozdmuchany, a stan zagrożenia przesadzony. I wszyscy już spostrzegli, że lekarstwo może być groźniejsze od samej choroby.

Zmieniła się populacja i społeczeństwo. Europejska, chińska, nawet amerykańska. Jest dużo starsza. Duża starsza niż nawet 20 lat temu. Nieporównywalnie starsza (średnio prawie 30 lat, o jedno pokolenie) od targetu grypy hiszpanki. Dodatkowo część seniorów ma pieniądze i wpływy. Stanowi istotny odsetek elektoratu. Inni pozostają w domach pomocy społecznej (czyli już na pewno wpływów nie mają). Moim zdaniem, nie do końca przypadkowo o tej ostatniej grupie jakby trochę zapomniano (klasyczna pomyłka freudowska?). 

W sumie każdy z nas, ujmując problem demograficznie i epidemiologicznie, od razu spostrzeże, że na COVID-19 umrze niewielki odsetek ludzi, zwykle ci z nas, którzy i tak umarliby w ciągu najbliższych lat wskutek „chorób współistniejących”. Którzy i tak raczej już nie pracują, ani niczego nie produkują. Obciążają tylko system ubezpieczeń społecznych. Inaczej mówiąc, puszczenie epidemii „na żywioł”, rezygnacja z prób zwiększenia liczby łóżek reanimacyjnych, itd., nie spowodowałaby wcale zdrowotnej katastrofy, przyniosłaby raczej pozytywne efekty, także z punktu widzenia gospodarczego. Populacja by się uodporniła, a COVID szybko przestałby być masowym zagrożeniem. System świadczeń socjalnych zostałby nawet odciążony (sic!). Pojawia się w tym miejscu rozumowania czytelny dylemat.

Nie, nie i jeszcze raz nie! W istocie rzeczy nie ma tu żadnego dylematu. Zmieniła się populacja, ale nie zmieniły się podstawowe zasady etyczne regulujące relacje lekarz-chory, a postrzeganie naszego stanu zdrowia i (naturalne) oczekiwania co do czasu trwania życia, podległy wręcz progresji. Miedzy innymi na tym polega nasz postęp cywilizacyjny. Pamiętam, gdy rozpoczynałem pracę lekarza, siedemdziesięciolatków w szpitalu traktowano niekiedy bez respektu, gdy byli ciężko chorzy, miałem wrażenie, że nie zawsze ratowano ich za wszelką cenę i do końca, tak jakby już przychodziła na nich pora… Chcę być jasno rozumiany, nie mam na myśli eutanazji ani świadomie dokonywanych zaniechań lub błędów lekarskich. A jednak… 

Minęły lata, zmieniło się nastawienie systemu ochrony zdrowia i w szczególności oczekiwania pacjentów. Bez wątpienia znaczenie mają lata działań prozdrowotnych, profilaktyki, większej samoświadomości stanu zdrowia chorych. Siedemdziesięciolatek z roku 2020 wydaje się po prostu biologicznie młodszy. Poszerzył się dramatycznie wachlarz technik diagnostycznych i leczniczych, profesjonalne działania systemu są wydajniejsze (no i o wiele droższe). A my, lekarze (także pielęgniarki, ratownicy…) mamy okazję sprawdzić uczciwość deklarowanych postaw. I skoro krach gospodarczy jest prawie pewny, skoro mówi się o końcu „świata, jakiego znamy”, to my chyba przeważnie się sprawdzamy.

Zwykłe ludzkie odruchy, humanitas… Mimo wszystko ciśnie się porównanie. Gdy kanclerz Merkel rzuciła hasło przyjęcia uchodźców, to była ona – wiem, że nie wszyscy się ze mną zgodzą – powodowana tym samym zestawem humanitarnych paradygmatów. Inaczej rzecz ujmując, albo deklaracje zjednoczonej Europy zostały zapisane serio, albo są kartką (a raczej świstkiem) papieru. Tak w mym przekonaniu rozumowała Angela Merkel. Piszę tu w dużym skrócie, generalnie po kilku latach idee pani kanclerz zostały odrzucone przez społeczeństwa członkowskie UE. Ale tymczasem te same społeczeństwa co najmniej biernie zaakceptowały nadzwyczajne środki zarządzania „korona-kryzysem”. Statystycznie względnie młody wyborca poczynił ustępstwa i bez dyskusji podporządkował swój naturalny egoizm kulturowym normom. Powodów może być kilka. Wskażę tylko jeden: dylemat opisany wyżej postrzegamy inaczej, analizując ciąg danych statystycznych, a zupełnie inaczej, gdy koncentrujemy się na pojedynczych ludziach. Nasza babcia, ojciec, teściowie, starsi od nas przyjaciele, nie są anonimowi. Na szczęście. I tak podjęto decyzję, która jest sprawdzianem naszej uczciwości. Walczymy o każdego człowieka. O pryncypia, Czytelnik wybaczy wielkie słowa, mojej cywilizacji.

Wracając na ziemię. Być może zagrożenie ze strony COVID-u jest mniejsze, niż się to w tej chwili wydaje. Być może. Przeciętny zjadacz chleba UE przyzwyczaił się do świata bezpiecznego, bez istotnych zagrożeń. Przywykł do perspektyw miłego i wygodnego życia, przypuszczalnie toczącego się mniej więcej do 80-tki. I tu nagle nasz spokój, mała nasza pycha dnia codziennego, zostały brutalnie zburzone. Pojawiają się strach (racjonalny odruch na konkretne zagrożenie) i lęk, nieracjonalny, źle lokalizowany.

STRACH. Jest konkretny. Dający się wyrazić przybliżonymi liczbami. Zakaźność choroby mniej więcej znana; zagrożenie dla nas: duże ze strony innych osób w otoczeniu z objawami nieżytu dróg oddechowych, małe (ale wciąż istotne) w kontakcie z osobą bezobjawową. Dalej pojawia się niewiadoma, mianowicie u jakiego odsetka eksponowanych ludzi pojawi się zakażenie uchwytne w testach genetycznych. Możliwe, że nie będzie to więcej niż 20%! Już niedługo poznamy też dokładniej odsetek ludzi, spośród osób z dodatnimi testami, u których rozwinie się choroba (fachowo mówi się: pojawią się objawy kliniczne). Już dziś wiadomo, że będzie to najwyżej 20% (jeśli się mylę, przyznam się). Wreszcie wśród chorych (tych objawowych) odsetki z kolejno lekką, ciężką stabilną i ciężką niestabilną postacią choroby są dokładnie policzone, także skorygowane ze względu na płeć, wiek i towarzyszące choroby. Grupie z ciężką niestabilną chorobą COVID-19 grozi śmierć, potencjalnie wymagają resuscytacji animacji – jest ich nieco poniżej 10% pacjentów objawowych. 

Nieznana natomiast w chwili obecnej w Polsce jest procentowa dostępność respiratorów (i łóżek na OIOMie) w dniach nieubłaganie nadciągającego szczytu pandemii. 

Tak więc każdy z nas może oszacować zagrożenie dla swego życia. W mojej osobistej ocenie ryzyko przed upływem 70 lat jest niższe, niż podczas standardowej 100-kilometrowej podróży samochodem siecią polskich dróg i autostrad. Sprawa zaczyna się jednak komplikować, jeśli wzrok skierujemy na bliskich nam seniorów…

To zapewne pierwszy, ale nie ostatni powód lęku. Czemu lęk? Niejasny, irracjonalny, zwykle nieadekwatny i patologiczny? 

Bo przywykliśmy do bezpiecznego świata. W którym główne zagrożenia i budzące emocje wydarzenia były teraz, z punktu widzenia inwazji COVID-u, zupełnie nieistotne. Uważam, że gdyby nasz świat był z kolei zaabsorbowany konfliktem zbrojnym na skalę II wojny światowej, nie martwilibyśmy się teraz jakimś tam COVID-em.  

Bo pozostaje mnóstwo pytań i niewiadomych. Można zarazić się, nie do końca wiadomo jak, od przypadkowego przechodnia na ulicy. Nie jest jasne, czy powietrze dookoła nas nie jest skażone, czy niebezpieczeństwo czyha na klamkach, poręczach, w windach i w uberze? To znaczy czyha na pewno, ale nikt z nas nie wie, jak wysokie jest to ryzyko. Czy po 24 godzinach rezydowania wirusa np. na poręczy krzeseł lub kartkach żurnalu w poczekalni przychodni, to parę, paręnaście czy parędziesiąt procent? Jak niebezpieczna jest przeciętnie wizyta u lekarza POZ-u, który przestrzega (albo nie) zasad antyseptyki, założył (albo nie) maseczkę i jednorazowe (?) rękawiczki? Jak realnie zakaźne są bezobjawowe osoby, którzy mijają nas na ulicy (zachowując lub nie zachowując dystansu, noszący lub nienoszący maseczkę, a jakiej jakości jest ta maseczka i jak dawno została założona – przecież nie mamy na to wpływu!)? Nie ma co wybijać drzwi otwartych, każdy psycholog kliniczny podsunie ochoczo „utratę kontroli” nad sytuacją, jako przyczynę lęku. Polecałem spanikowanym pacjentom nasączyć chusteczkę spirytusem i przetrzeć nią torebkę i klucze od domu, lub przepisywałem lek, który (podobno!) ma zmniejszać ciężkość choroby, ponieważ panika ustępowała wówczas sama, a pacjenci się uspokajali. A przecież nikomu z nich nie oferuję stuprocentowej pewności, że nie zachoruje, choć właśnie tego podświadomie oczekiwali. No, ale powracała kontrola nad sytuacją.

Czekałem też, kiedy pojawią się eventy z serii „gdy rozum śpi…”. I już pojawiły się, jako fejki, być może elementy wojny hybrydowej, gorzej, że rozsądne całkiem i wykształcone osoby zaczęły mi je podsyłać z komentarzem „i co ty na to, Piotr?”. Poczekajmy, już leciały kamienie w stronę pensjonariuszy domów opieki społecznej wywożonych do szpitala (szczęściem nie w Polsce), może doczekamy się w ramach pandemii jakiegoś małego pogromu? 

Tylko że my rzeczywiście na wiele pytań nie znamy odpowiedzi. Nie wiemy, czy wirus nie zmutuje, czy nie wytworzy odporności na już testowane leki, czy ewentualne załamanie pogody nie przywoła drugiej fali epidemii, czy nie pojawią się nowe, dotąd nienotowane powikłania, czy na pewno osoba, która przeszła już COVID, nie zakaża ponownie otoczenia? Problem oceny procentowego ryzyka zachorowania i śmierci już egzemplifikowałem wyżej. Grypa jest znana, w publicznej przestrzeni dobrze oswojona, można się było na nią zaszczepić… Na pozór jest dobrze kontrolowana. Tymczasem COVID to wciąż ziemia nieznana. W XXI wieku, u szczytu cywilizacji, z narzędziami medycyny molekularnej i bioinformatyki w ręku, wypakowujemy trumnami wojskowe ciężarówki, w tle zaś majaczą zbiorowe mogiły…

Świat, gdy już opadnie kurz, będzie inny. To truizm. Wielu autorów pisze o tym często i z niepokojem. Zwrócę uwagę na kilka aspektów zagadnienia. A więc model końca świata dinozaurów. Dawno temu opisywano ich kres ewolucyjnie, jako zachodzący na przestrzeni milionów lat. Potem jednak odniesiono go do pojedynczej chwili, do katastrofy (przypuszczalnie upadku meteorytu, bardzo prawdopodobnego). Z czasem jednak część badaczy zaczęła wskazywać, że wiele cech charakterystycznych przełomowego okresu (jak zmiany klimatyczne czy ekspansja świata ssaków) pojawiło się już wcześniej, postępowało stopniowo, zaś katastrofa zadziałała tylko jak trigger, ostateczny mechanizm spustowy. 

Ze zmianami, które nastąpią wskutek COVID-u, będzie w mojej opinii podobnie. Pandemia zadziała jak trigger, który przyspieszy i sprecypituje już istniejące tendencje. Ilość przejdzie w jakość. Tu parę przykładów, w części dobrze już znanych Czytelnikom…

Po pierwsze już od pewnego czasu poszerzał się zakres pracy zdalnej, także z domu, na wielu stanowiskach – sam wyznaczałem zdalne zadania własnym pracownikom. Oczywiste, że zmiany te będą teraz postępowały szybciej. Moim zdaniem przyspieszą one dalszą emancypację kobiet i równouprawnienie płci. Mogę to uzasadnić. 

Po drugie, zdalne nauczanie. Pierwszy e-learning prowadziłem cztery lata temu. Było to wówczas zjawisko incydentalne. Teraz nadciąga rewolucja (i ewolucja) platform zdalnego nauczania.

Po trzecie, postąpi szybko dalsze przywiązanie użytkowników do ich telefonów komórkowych. Uzasadnione okolicznościami pandemii, czasowe „udostępnienie usług lokalizacyjnych” przez operatorów, wejdzie rządzącym w nawyk. Nie trudno wymyślić logiczne uzasadnienie. Ciąg przyczynowo-skutkowy obejmie: pandemię, kryzys globalny, pauperyzację społeczeństwa, wybitny wzrost zagrożenia terroryzmem… Resztę „oni” doprowadzą już do logicznego końca, w trosce, rzecz jasna, o bezpieczeństwo moje i Twoje, Drogi Czytelniku.

Po czwarte, podobne przesłanki zdecydują o wszechwładzy kart kredytowych i debetowych. Od lat już pieniądz plastikowy wypiera gotówkę. A teraz… Oczekuję niestety w tej materii szybkich i przełomowych zmian obowiązującego prawa. Będą uzasadnione moim dobrem (minimalizacją ryzyka epidemicznego), ale w rzeczywistości ograniczą strefę mojej prywatności i moje prawa człowieka. Nota bene, zaczynam już szukać takich miejsc pracy, w których wynagrodzenie pobierałbym w kasie gotówką.

Po piąte, wzrośnie liberalność systemu w kierunku łatwego i częstszego korzystania konsumentów z prawa upadłościowego, co zapewne przyniesie też przejściowe (i nieskuteczne) zaostrzenie kryteriów bankructwa wskutek działania lobby wielkich banków…

Po szóste, w kontynuacji dotychczasowych trendów zajdzie (no, już zachodzi! witaj, helicopter money) dalsze luzowanie polityki monetarnej i w efekcie powszechna inflacja (w słabszych ekonomicznie krajach hiperinflacja), być może powrót do parytetu złota.

Przyspieszeniu ulegnie zapaść względnego udziału Europy i EU w światowym PKB, przeciwnie zachowa się waga Chin, zapewne także innych krajów BRICS. Spadek znaczenia USA będzie przypuszczalnie mniej nasilony; kwestia ta wymaga głębszej analizy, na którą dziś nie jestem przygotowany. Jednej rzeczy możemy jednak być pewni: jedność i istnienie Unii, zakwestionowane Brexitem, jest już teraz bezpośrednio i poważnie zagrożone. Spór w sprawie emisji euroobligacji to alarm sygnalisty.

Nie wszystkie z tych zmian należy oceniać jako złe. Z mojego lekarskiego punktu widzenia cieszę się z większej dostępności poważnie chorych do opieki w trybie OIT i OIOM (zwiększenie liczby łóżek reanimacyjnych i dostępu pacjentów do profesjonalnej respiracji już się raczej nie odwrócą), z szybkiego rozwoju swoistych leków przeciw-wirusowych oraz zahamowania odmiany pseudo-nowoczesnych przesądów, tj. ruchów anty-szczepionkowych. Choć może w tym ostatnim punkcie jestem nadmiernym optymistą?

Sądzę też, że niektóre z obserwowanych od dawna trendów, po ewentualnym przejściowym odwróceniu, będą kontynuowane. Mam na przykład na myśli przewagę rynku pracownika nad rynkiem pracodawcy. Krótko, wierzę w pojawienie się dwucyfrowego bezrobocia, ale chyba będzie to zjawisko nietrwałe. Przynajmniej w Polsce bezrobocie szybko spadnie, no chyba że prorodzinna polityka rządu (pomijam, na ile jest ona prostolinijna) przyniosłaby nagle przełomowy sukces, w co ośmielam się szczerze wątpić.

I najważniejsze. Część wyżej wypunktowanych przewidywań to nie stwierdzenia lecz raczej bardzo poważne ostrzeżenia. Czuję się konserwatystą, ściślej liberalnym konserwatystą. Występuję na łamach „Liberté!” ponieważ, obok pewnych różnic programowych, w zakresie haseł wolnościowych i liberalnych, poczuwam się do solidarności z Redakcją. Dziękując za możliwość wypowiedzenia się, podsumowuję najważniejszą, obok wynurzeń lekarza, część mojej wypowiedzi:

Nasz świat został zagrożony. Nasza wolność znalazła się w autentycznym niebezpieczeństwie. Jeszcze nie wiem, który z nowoczesnych jeźdźców apokalipsy zagraża nam najbardziej. Kryzys globalny? Populizm? Gospodarcza autarkia? Władza uzurpująca atrybuty Wielkiego Brata? Wojna? Światowy terroryzm? 

Możliwe, że nadciąga Nowy Wspaniały Świat. To nie jest mój świat. Gdy już minie pandemia, musimy być gotowi.


Photo by CDC on Unsplash

Gang Olsena spotyka Jasia Fasolę – czyli o polskiej dyplomacji za czasów PiS :)

Z zainteresowaniem przeczytałem artykuł senatora Czesława Ryszki „Obrona dobrego imienia Polski”. Muszę przyznać, że zgadzam się z nim, że należy bronić dobrego imienia Polski. I na tym zasadniczo ta zgoda musi się zakończyć, bowiem artykuł ten pełen jest nieprawd, półprawd i przeinaczeń. Ale po kolei. Senator Ryszka pisze o celu nowej ustawy:
„ścigani będą tylko ci, którzy publicznie i wbrew faktom występują przeciw narodowi polskiemu jako całości, przeciw państwu polskiemu, a nie przeciw poszczególnym Polakom. Konkretnie chodzi o używanie wyrażeń „polskie obozy śmierci” itp.”

Niestety ta ustawa nie zabezpiecza nas przed użyciem tego mylącego sformułowania. Przytłaczająca większość użycia tego zwrotu bynajmniej nie przypisuje Polsce ani Polakom odpowiedzialności za Holokaust, bowiem odnosi się do obecnej lokalizacji tychże obozów, a nie odpowiedzialności za ich wybudowanie czy prowadzenie. Podobnie możemy pisać o polskim zamku w Malborku, mimo że Polacy go nie zbudowali. Oczywiście często niezorientowany czytelnik może dojść do błędnego wniosku, że Polacy mieli coś wspólnego ze stworzeniem tych obozów i dlatego warto walczyć ze sformułowaniem „polskie obozy śmierci”. Jednak przypisanie państwu czy narodowi polskiemu współodpowiedzialności za zbrodnie to więcej niż użycie zbitki dwóch słów i dlatego samo użycie tego stwierdzenia nie jest de facto przez tę ustawę ścigane. Dopiero jeśliby z artykułu wynikało, że autor uważa, że te obozy prowadzili Polacy, podpadałby pod ten paragraf.

Tymczasem w artykule senatora czytamy dalej:
„ambasador Izraela Anna Azari przyznała, że „wszyscy wiedzą, iż tego nie zrobili Polacy”, ale nie wymieniła, kto to zrobił. Kontekst jej wypowiedzi można sobie dopowiedzieć: Polacy są współodpowiedzialni za zagładę Żydów. Była to bardzo niebezpieczna, może niezamierzona, insynuacja obciążającą Polskę współodpowiedzialnością za holocaust.”

Nie wiem jak pokrętną logiką trzeba się kierować by z tej wypowiedzi wyciągnąć wniosek o insynuowaniu współodpowiedzialności Polaków. Gdyby ktoś mnie pobił na ulicy i ja bym powiedział, że „wszyscy wiedzą, że nie zrobił tego senator Ryszka” to znaczyłoby, ze insynuuję, że senator Ryszka jest za moje pobicie współodpowiedzialny? Absurd. A czytamy dalej:

„Niemcy od wielu lat prowadzą politykę „wybielania” swojej historii, a dokładniej mówiąc, zrzucania odpowiedzialności za holocaust m.in. na polski antysemityzm.”

Pisze senator zupełnie przemilczając fakt, że w trakcie tego zamieszania najpierw szef MSZ Niemiec wypowiedział się publicznie, że Niemcy przyjmują pełną odpowiedzialnością za Holokaust, co niebawem potem powtórzyła raz jeszcze kanclerz Merkel. Tak ma wyglądać polityka „wybielania”? Kolejny absurd.

„Jak mamy bronić dobrego imienia Polski, skoro wszystkie dotychczasowe formy reagowania na informacje dotyczące „polskich obozów śmierci” okazały się w dużej mierze nieskuteczne?”

I tu senator mija się z prawdą. Przez ostatnie lata liczba użyć niefortunnego sformułowania „polskie obozy śmierci”, dzięki systematycznej pracy polskiej służby dyplomatycznej, z roku na rok malała. Wiele redakcji wpisało to stwierdzenie do listy wyrażeń zakazanych. Ciężką pracą udawało się zasięg problemu ograniczać: to jest do czasu uchwalenia tej nieszczęsnej ustawy – od tego czasu „polskie obozy śmierci” pojawiło się w prasie światowej tysiące razy, w sumie więcej niż przez wszystkie lata od 1945 roku. Nikt tyle nie zrobił w rozpowszechnieniu tego niefortunnego stwierdzenia niż PiS i dekady przyjdzie nam walczyć ze skutkami tego działania. Podobnie jak z historią szmalcownictwa przypomnianego na forum europejskim wszystkim przez byłego już na szczęście wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Porównał on posłankę Różę Thun do szmalcowników, co poskutkowało edukacją wszystkich eurodeputowanych w zakresie tego kim byli szmalcownicy. Jeśli to ma być obrona dobrego imienia polski i polityka historyczna, to już lepiej nic nie robić. A im dalej w artykuł tym ciekawiej:

„Niestety, polskie państwo do tej pory pozwalało na szkalowanie Polaków, drukowało kłamliwe książki Grossa, dopominało się sprostowań, często bezskutecznie.”

Po pierwsze, polskie państwo na szczęście nie zajmuje się drukowaniem książek. Tym się zajmują wydawcy i drukarnie w ramach wolności słowa – i wolno im drukować wszelkie książki – nawet te głupie. Po drugie, skoro państwo polskie domagało się sprostowań (często skutecznie – nawet Barack Obama przeprosił – i to na piśmie – za użycie tego stwierdzenia), to czemu senator Ryszka pisze, że „państwo polskie pozwalało na szkalowanie Polaków”. Zaprzeczenie samemu sobie w jednym zdaniu jest swego rodzaju wyczynem. Ale i na tym nie koniec:

„Dlatego sankcja karna jest bardzo ważnym elementem stosowania się do prawa polskiego.”

Tu rodzynek. W Polsce nikt sformułowania „polskie obozy śmierci” nie używa. Zaś za granicą polskie prawo nie obowiązuje. Ktoś sobie może stanąć metr od granicy i krzyczeć na całe gardło „polskie obozy śmierci” i włos mu z głowy nie spadnie. O ile PiS nie jest gotowe na to, by wysyłać za granicę oddziały Gromu by porywały a następnie stawiały przed polskim sądem dziennikarzy używających tego sformułowania czy też Tomasza Grossa, to zapis ten pozostanie martwy. Wywołano burzę międzynarodową, skutkującą także popsuciem stosunków z naszym najważniejszym sojusznikiem za pomocą przepisu, co do którego doskonale wiadomo, że nigdy nie zostanie wykorzystany. To głupota ocierająca się o zdradę stanu. A dalej czytamy:

„Dobrze wspomnieć, że ustawa była wzorowana na ustawodawstwie izraelskim, gdzie zakazuje się negacji holocaustu. Analogiczne rozwiązania prawne występują w Niemczech.”

W Niemczech nie ma rozwiązań prawnych zakazujących pod karą więzienia przypisywania państwu czy narodowi niemieckiemu odpowiedzialności za zbrodnie (w szczególności III Rzeszy). Jest prawo zakazujące negowania Holokaustu – czyli zakazujące wybielania Niemiec. To nie jest rozwiązanie analogiczne do polskiego tylko zupełnie odwrotne! Podobnie w przypadku Izraela – zakaz zaprzeczania Holokaustowi nie stanowi o tym, że można pójść do więzienia za przypisywanie państwu Izrael odpowiedzialności za zbrodnie. Inną kwestią jest, że – w mojej opinii – ograniczanie wolności słowa jest szkodliwe w każdym przypadku.

Od dłuższego czasu widać, że „PiS nie umie w dyplomację”, jakby powiedziała młodzież. Rozleniwiony indolencją opozycji wydaje mu się, że samą butą i arogancją przeforsuje wszystko, czego chce. Tymczasem to, co w kraju wygląda na pokaz siły i zdecydowania na arenie międzynarodowej, przypomina tupanie nóżkami czterolatka. Marszałek senatu mówi, że ustawę przepchnięto na szybko przez senat „by uspokoić nastroje”. Może u nas zakończenie procesu legislacyjnego wyczerpuje energię protestów społecznych, ale rozwściecza partnerów zagranicznych. A na forum międzynarodowym PiS nie ma większości, więc nie może przegłosować czego chce.

Od czasów 27:1 raz za razem pomysły PiS rozbijają się w niwecz, a jednocześnie psują nam stosunki z naszymi wszelkimi sojusznikami. Jesteśmy skłóceni z: Francją, Niemcami, instytucjami UE, Litwą, Ukrainą, Izraelem, USA. Na potrzeby wewnętrznej polityki PiS niszczy nasze relacje międzynarodowe, a nasi partnerzy dość wyraźnie wskazują, że tego pożałujemy. Senator obawia się, że ta ustawa będzie orężem w restytucji mienia pożydowskiego. Niewykluczone, że tak się stanie. A kto dał przeciwnikom ten argument do ręki? Żydzi tę idiotyczną ustawę uchwalili? Nie! PiS ją uchwalił. Tymczasem Departament Stanu USA mówi, że nasze żywotne interesy mogą być z powodu tej niczego nie wnoszącej ustawy zagrożone. UE zapowiada uzależnienie dopłat od przestrzegania prawa. Pierwsze może zostawić nas bez ochrony w razie agresji ze wschodu, drugie bez pieniędzy unijnych na rozwój. No ale to nasz problem – władza się wyżywi i jakby co ucieknie przez Rumunię jak w 1939. Konsekwencje poniesiemy my.

Jak pisałem na początku, zgadzam się z senatorem Ryszką, że trzeba bronić dobrego imienia Polski, tylko żeby to robić skutecznie trzeba mieć choć minimalne kompetencje. Uchwalanie dającego zerowe rezultaty praktyczne prawa, które jednocześnie przypomina na całym świecie najbardziej wstydliwe aspekty naszej historii, jest kontrproduktywne. Zamiast tego należy powoływać odpowiednie instytucje zajmujące się propagowaniem naszego punktu widzenia i reagowaniem na próby szkalowania Polski i Polaków. Najpierw edukacją i upomnieniami, a jeśli trzeba – procesami cywilnymi o zniesławienie w kraju, gdzie mamy do czynienia z upartymi recydywistami. Spore odszkodowanie zapłacone przez redakcję definitywnie oduczyłoby ją (i inne w tym kraju) od używania nieprawdziwych sformułowań – w przeciwieństwie do niemożliwej do spełnienia groźby więzienia. Tylko to wymaga ciężkiej pracy zamiast powoływania instytucji kierowanej za ciężkie pensje przez kolesi, dotowanej milionami, która ma zajmować się promocją Polski za granicą (Polska Fundacja Narodowa), ale nie ma nawet strony po angielsku i skupia się na przekazywaniu Polakom, że jakiś sędzia ukradł kiełbasę. Zamiast antagonizować Ukrainę porównując Banderę do Stalina, może lepiej w koprodukcji z Ukraińcami nakręcić film o rzezi wołyńskiej, ale uczciwie nie przemilczając także Akcji Wisła i zbrodni popełnianych na Ukraińcach i Białorusinach przez niektórych naszych „żołnierzy wyklętych”. Tak robią to kraje, które potrafią prowadzić dyplomację.

Tymczasem nasz parlament najpierw uchwala ustawę, która nie ma szans zadziałać, a jednocześnie wie (bo MSZ i IPN ostrzegają), że spowoduje gwałtowną reakcję USA i Izraela. Następnie, kiedy pojawia się spodziewane oburzenie, reaguje panicznie i histerycznie. Premier wygłasza orędzie po polsku, zaś w angielskim tłumaczeniu pojawia się, że obozy śmierci były polskie. Niby wina automatycznego tłumacza – ale dlaczego nasz rząd wypuszcza takie materiały bez własnego tłumaczenia? Nie stać go na tłumacza? Po dwóch latach rządów PiS nasze państwo jest jeszcze bardziej teoretyczne niż za czasów PO. Potem ten sam premier wygłasza orędzie łamaną angielszczyzną, w którym twierdzi, że Polaków w Katyniu mordowali Niemcy (przypomnę, to historyk z wykształcenia). Następnie senat po nocy przegłosowuje ustawę (dla uspokojenia nastrojów), rozwścieczając stronę izraelską, uniemożliwiając debatę międzynarodową. Na koniec zaś zaprasza stronę izraelską na obrady komisji wspólnej, które mają odbyć się w szabas i dziwi się, że nikt się nie pojawił. Ten szereg wydarzeń jest godny odcinka Jasia Fasoli albo Gangu Olsena, a nie działań rządu dużego europejskiego kraju. W tym całym zamieszaniu właśnie brak profesjonalizmu i choćby śladowych kompetencji jest największym uderzeniem w dobre imię Polski, bo musimy się wstydzić za ciamajdowatość naszego rządu przed całym światem.

Friedman się mylił. Zysk nie jest najważniejszy :)

Tekst Miltona Friedmana z 1970 r. można uznać za jeden z fundamentów neoliberalnego myślenia o gospodarce i społeczeństwie. W artykule pt. „Społeczna odpowiedzialność biznesu to powiększanie zysków” zamieszczonym w „The New York Times” Friedman – jeden z najbardziej wpływowych ekonomistów XX w. – przekonywał, by odrzucić mrzonki o tym, że firmy mogłyby się skupiać na czymś innym niż zysk. Krytykował koncepcję społecznej odpowiedzialności biznesu, twierdząc, że nie tylko nie ma ona logicznego uzasadnienia, lecz także jest niebezpieczna dla wolności. Jego zdaniem, jeżeli odrzuci się dogmat o zyskowności firmy jako jej wyłącznym celu, łatwo doprowadzić do sytuacji, w której dążenie do zysku będzie kwestionowane z wielu powodów i wykorzystywane przez rząd do zwiększenia kontroli nad społeczeństwem. Innymi słowy, gdy da się przeciwnikom kapitalizmu i systemu wolnorynkowego mały paluszek, oni chwycą całą rękę. Zysk i kropka.

Warto pamiętać, w jakich okolicznościach powstawał tekst Friedmana. Lata 60. XX w. to jeszcze okres, kiedy przekonanie o wyższości kapitalizmu nie było bardzo solidnie ugruntowane, globalizacja pozostawała w zalążku, międzynarodowe korporacje nie miały takiej siły jak dziś, a kontrolę rządu nad gospodarką uznawano za oczywistość. Swój atak Friedman wymierzył w firmy skłonne godzić się m.in. na ograniczenia w podwyżkach cen ze względów społecznych – przekonywał, że taka postawa nie ma sensu, jest sprzeczna z rachunkiem ekonomicznym, a w długim okresie może ułatwić rządowi kontrolę nad przedsiębiorstwami.
Hasło, że zysk jest najważniejszy, było formą obrony fundamentów kapitalizmu. Jest to jednak hasło bardzo uproszczone. Paradoks polega na tym, że większość firm, które odnosiły duże sukcesy, nie kierowała się zaleceniami Friedmana.

Interes klienta ponad własny

Brytyjski ekonomista John Kay przekonuje, że najbardziej zyskowne są firmy, które nie stawiają zysku na piedestale – potrafią się kierować dalekosiężnymi wizjami, stawiają na wartości bliskie ich branży, chcą zmieniać rzeczywistość, której są częścią. W książce „Obliquity: why our goals are best achieved indirectly” pokazuje, że Boeing osiągał największe sukcesy, gdy kierował się „miłością lotnictwa, a nie miłością zysków”. Przytacza anegdotę z czasów powstawania kultowego dziś boeinga 747. Gdy jeden z członków rady dyrektorów zapytał szefa projektu o zyskowność inwestycji, dostał odpowiedź: „Analizy były robione, ale nie pamiętam ich wyników”. Kay pokazuje też historie innych firm, takich jak ICI (brytyjska korporacja chemiczna) czy Merck (producent farmaceutyków), udowadniając, że okres świetności miały wtedy, gdy kierowały się wizjami, a nie zyskiem.

Dobrym potwierdzeniem, że do zysku najlepiej dochodzi się, stawiając sobie jako nadrzędne inne cele, jest historia najbardziej prestiżowej firmy konsultingowej świata – McKinsey. Firma ta pomagała większości dużych korporacji świata przejść transformację do współczesnej formy zarządzania, opartej na dużych, zbiurokratyzowanych strukturach, więc jej historia to crème de la crème kapitalizmu. Amerykański dziennikarz Duff McDonald napisał, że tak jak armia ma marines, a Kościół katolicki jezuitów, tak konsulting ma firmę McKinsey. W swojej książce „The Firm” McDonald opisuje, jak niemal od początku istnienia McKinsey budował wewnętrzny system wartości, który wymagał m.in., aby interes klienta stawiać ponad interesem własnym. Oddanie sprawie, jaką była transformacja korporacji, której konsultanci akurat doradzali, było ważniejsze niż dochody partnerów (udziałowców). McDonald, który wcale nie jest McKinsey’owi przychylny, pokazuje na wielu przykładach, jak to oddanie sprawie pomogło przez wiele dekad zbudować prestiż firmy i jej pozycję jako najważniejszego doradcy dużych korporacji.

Warto też przytoczyć przykład z polskiego podwórka. Sławomir Lachowski, twórca mBanku i jeden z najbardziej znanych menedżerów bankowych w Polsce, tak pisał w swojej książce „Od wartości do działania: przywództwo w czasach przełomowych”: „Wbrew powszechnej opinii, że liczy się tylko zysk, wartości w biznesie nie są luksusem, ale warunkiem koniecznym do przetrwania we współczesnej, stawiającej coraz większe wyzwania gospodarce”.

W tym momencie czytelnik może pomyśleć: cóż za banał, przecież menedżerowie mogą sprzedawać światu przeróżne wizje na temat działalności firm, którymi zarządzają, by zwiększyć ich popularność, podczas gdy rzeczywistym celem ich działania pozostaje wyłącznie zysk. Cóż, byłby to argument błędny. Mówimy o świecie norm, a więc pisanych i niepisanych reguł określających, jak powinno się zachowywać. A w świecie norm deklaracje odgrywają kluczową rolę. Jednym z największych błędów, jakie popełniają ekonomiści, jest mylenie pytania „Jak jest?” z pytaniem „Jak być powinno?”.

Zapewne większość firm działa dla zysku, ale by podtrzymać zaangażowanie pracowników i wierność klientów, tworzą systemy wewnętrznych wartości, które wyznaczają cele inne niż zysk.

W każdej organizacji społecznej faktyczne cele osiąga się przez budowanie systemu wartości. Instytucja małżeństwa istnieje po to, by zapewnić bezpieczeństwo i reprodukcję, co nie unieważnia przysięgi „miłości, wierności i uczciwości”. Partie polityczne chcą zapewniać swoim członkom dostęp do konfitur związanych z władzą, ale drogą do tego stanu jest budowanie programów politycznych dla całego społeczeństwa. Naród to forma bardzo dużej wspólnoty, która ułatwia realizowanie wielu praktycznych celów, takich jak bezpieczeństwo, stabilność, łatwość dokonywania transakcji, ale tożsamość narodowa jest budowana wokół mitów.

Największy błąd, jaki nauka popełniła, myląc pytania „Jak jest?” i „Jak powinno być?”, to przyjęcie teorii doboru naturalnego do formułowania norm moralnych i politycznych. Świat rozwijał się poprzez eliminowanie słabszych form życia, co część naukowców na przełomie XIX i XX w. przyjęło jako podstawę do formułowania programu społecznego – stąd wziął się rasizm. Komunizm, wraz ze swoimi przykazaniami, też oparty był na solidnych naukowych podstawach.

Niebezpieczeństwo ulegania naukowym teoriom rozwoju przy formułowaniu wniosków moralnych doskonale opisał Czesław Miłosz w eseju o „Biesach” Dostojewskiego[1]. „Osobliwość rozumowania o prawach rozwojowych polega na tym, że umysł zachowuje się jak zając, który wpadnie pod światła samochodu: może pędzić tylko przed siebie, tzn., gdyby nie samochodowe światła, szosa pozostawałaby drobną częścią przestrzeni pól i lasów, natomiast teraz tylko ją widać, pól i lasów już obok nie widać. Nie znaczy to bynajmniej, że spadnięcie na szosę równa się przyjęciu totalitarnych wierzeń. Wielu przeciwników totalitarnej organizacji społeczeństwa, zwłaszcza jeżeli wychował ich wschodni system, rozumuje podobnie, tylko na odwrót”.

Nie można zresztą tego zarzutu o uleganie naukowym teoriom rozwoju postawić Friedmanowi. Choć jego opinia o zysku jako nadrzędnej powinności firm jest kontrowersyjna, to już twórczość opiera się na bardzo solidnych fundamentach aksjologicznych. Dla liberałów i neoliberałów fundamentalną wartością jest przecież nie zysk, ale wolność. W centrum myśli liberalnej stoi człowiek, jego swoboda i odpowiedzialność. Choć pojęcie neoliberalizmu jest współcześnie używane przez krytyków jako synonim chciwości i przesadnej koncentracji na zysku, to źródła nurtu neoliberalnego są zakorzenione w obronie jednostki przed zakusami rządu.

Szczęście = rynek + globalizacja?

Pytanie o relacje rachunku ekonomicznego i aksjologii jest dziś bardzo żywe i wykracza poza ocenę działalności firm. Czy wzrost gospodarczy powinien być kluczowym celem rządów i instytucji międzynarodowych? Czy efektywna alokacja kapitału i ludzi jest celem samym w sobie? Neoklasyczna ekonomia, która jest dominującym nurtem myślenia o procesach gospodarczych, wskazuje, że procesy rynkowe prowadzą do stanu równowagi, w którym zasoby kapitałowe i ludzkie są wykorzystane w najlepszy możliwy sposób. Jest ona wspierana przez proste założenie, że dochód i konsumpcja jest kluczowym czynnikiem decydującym o satysfakcji człowieka (w modelach nazywa się to użytecznością). Wniosek praktyczny wysuwany na podstawie neoklasycznej analizy jest taki, że obszary wolnego rynku należy poszerzać, granice dla przepływu kapitału, towarów i ludzi znosić, a polityka publiczna powinna być podporządkowana tym działaniom. Friedmanowskie hasło, że zysk jest najważniejszy dla firm, zostaje zastąpione hasłem, że wzrost gospodarczy jest najważniejszy dla społeczeństw.

Doświadczenie mocno wspiera neoklasyków. Najbogatsze są te kraje, które mają system wolnorynkowy. Globalizacja doprowadziła do redukcji ubóstwa na świecie. A wzrost dochodu jest mocno skorelowany z różnymi miarami szczęścia (na to wskazują m.in. badania Justina Wolfersa). Wniosek? Kto chce być szczęśliwy, musi postawić na wzrost gospodarczy, rynek i globalizację.

Problem w tym, że ten idylliczny obraz trafia na wiele przeszkód. Część jest rozpoznana już w ramach nurtu neoklasycznego. Dani Rodrik od dawna wskazywał, że globalizacja, demokracja i państwo narodowe mogą być bardzo trudne do pogodzenia i jego ostrzeżenia okazały się słuszne. Żeby jednak odpowiedzieć na pytanie, co dziś wynika z tej sprzeczności, jak ją złagodzić, potrzeba głębszej refleksji nad rolą państw narodowych i demokracji. Tego ekonomia nie jest w stanie uczynić, nie jest do tego powołana i nie ma do tego narzędzi. Choć niektórzy neoklasyczni ekonomiści próbują. Na przykład Lawrence Summers twierdzi, że ludzie chcą mieć wpływ na lokalne warunki życia, a ponieważ globalizacja im poczucie tego wpływu odbiera, należy ją częściowo ograniczyć. Oto, jak ekonomiści wchodzą na teren z pozoru im obcy – definicji potrzeb, identyfikacji wartości oraz dążeń itd. Nie da się tej dyskusji pchnąć do przodu wyłącznie w ramach analizy neoklasycznej.

W Polsce to wyzwanie widać na przykład w dyskusji o ewentualnym przystąpieniu do strefy euro. Na gruncie neoklasycznej analizy ekonomicznej można powiedzieć, że jest to spór o to, czy silniejsze są pozytywne efekty skali (eliminacja ryzyka kursowego ułatwia handel i inwestycje) czy też negatywne efekty szoków asymetrycznych (brak możliwości reagowania lokalną polityką pieniężną na lokalne wstrząsy gospodarcze). Większość ekonomistów pewnie się zgodzi, że pozytywne efekty skali znacznie przeważają. Ale znaczna część ekonomistów i politologów dostrzega, że jest to problem o wiele głębszy – dotyczy roli tożsamości narodowej i państw narodowych. Krzysztof Iszkowski, publicysta „Liberté!” i zwolennik szybkiego przystąpienia Polski do strefy euro, pisał, że spór sprowadza się w gruncie rzeczy „do oceny trwałości narodowej identyfikacji i możliwości polityczno-społecznej integracji Europy”[2]. Ocena Iszkowskiego jest taka, że narodowa identyfikacja może zanikać. Stefan Kawalec, były wiceminister finansów i doradca Leszka Balcerowicza na początku lat 90., twierdzi odwrotnie – że to państwa narodowe będą kluczowym graczem w relacjach europejskich. Bez względu na to, kto ma rację, łatwo dostrzec rosnącą rolę czynników nieekonomicznych w analizie problemu przyjęcia przez Polskę waluty euro.

O rozwoju społeczeństwa trudno dyskutować tylko w kategoriach wzrostu gospodarczego, tak jak o rozwoju biznesu trudno mówić jedynie w kategoriach zysku. Nie znaczy to, że te kategorie nie należą do najistotniejszych, ale że można je rozpatrywać jedynie w szerszym kontekście dążeń ludzi, społeczeństw czy przedsiębiorstw.

[1] C. Miłosz, Rosja. Widzenia transoceaniczne, t. I: Dostojewski – nasz współczesny, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2010.
[2] K. Iszkowski, Pora zmężnieć: czas na euro, <https://liberte.pl/web/app/uploads/old_data/pora-zmezniec-czas-na-euro/>.

Ignacy Morawski, założyciel SpotData, platformy wizualizacji i analizy danych; w przeszłości ekonomista WestLB i Polskiego Banku Przedsiębiorczości, wielokrotnie wyróżniany w rankingach prognoz makroekonomicznych przez Narodowy Bank Polski czy dziennik Parkiet; publikuje felietony w Dzienniku Gazecie Prawnej oraz miesięczniku Bank; karierę rozpoczynał jako dziennikarz ekonomiczny Rzeczpospolitej.

Od redakcji: tekst ukazał się pierwotnie w XXVII numerze Liberté!. Cały numer do kupienia w e-sklepie.

Miasto tonie :)

Jest taka rosyjska przypowieść o rybaku w łodzi, która – płynąc z nurtem rzeki, stoi jednak w miejscu. Rybak nie wie, że czas się zatrzymał. I bez względu na to, ile by włożył siły w wiosłowanie i jak nurt byłby rwący, nie popłynie nawet centymetr dalej.

Czy naszą Łódź można porównać do tej z przypowieści? Nie, zupełnie nie, porównanie byłoby nieadekwatne. Z nami jest gorzej. Płynąc z nurtem rzeki – rzeki pieniędzy z Unii Europejskiej, nurtem politycznego mainstreamu – cofamy się i mimo że czas płynie, to ten jego upływ działa na naszą niekorzyść.

Nie odzyskamy straconego czasu. Nie nadrobimy tego, co zlekceważyli lub przeoczyli poprzedni włodarze. Fakt, że nie byli przygotowani do pełnienia swojej funkcji, ale kto był? Przez ponad 40 lat pozbawieni byliśmy samorządu terytorialnego. Wszystko załatwiała centrala, głównie Komitet Centralny. W roku 1990 mieliśmy dobre chęci, mało możliwości i jeszcze mniej kompetencji. Przez te lata niewiele się zmieniło. Większość naszych prezydentów to osoby z przypadku, politycy, dla których Łódź była szalupą w czasach rządowej posuchy. Żaden z nich nie był wcześniej długotrwale związany z samorządem. Dlatego ich wizje rozwoju Łodzi to tylko czysta emanacja politycznych ambicji i – co nie mniej ważne – poglądów politycznych. Miasta musieli się uczyć, na ogół z widocznym skutkiem.

Szczególnie bolesna jest utrata tych lat światowej koniunktury gospodarczej, która przypadła na okres siedmioletnich rządów Jerzego Kropiwnickiego. To czas, kiedy inne miasta – Gdynia, Wrocław, Poznań czy Kraków, który przeskoczył nas w liczbie mieszkańców – błyskawicznie się rozwijały; my wiązaliśmy sobie kamień u szyi. Kropiwnickiemu udała się rzecz niebywała. Łącząc megalomanię, gigantomanię i mitomanię, pomimo wielu inwestycji, cofnął nas. Sądził, że jak w każdym domu musi być łazienka, kuchnia i parapetówa, tak każde miasto musi mieć lotnisko, hale sportową, aquapark i labę na światowym poziomie w postaci miasta festiwali. Zapomniał, że domy buduje się od solidnych fundamentów, które akurat Łódź utraciła w wyniku transformacji. Upadek przemysłu lekkiego był dla miasta czymś więcej niż kryzys gospodarczy, był kryzysem tożsamości. Miejscowa ludność pracowała w tej branży przez 150 lat, po czym nastała pustka, która do tej pory nie została wypełniona. Inne miasta były w lepszej sytuacji, nie stanowiły de facto monokultury przemysłowej. Realizując kolejne gigantyczne inwestycje, nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, czym ta Łódź ma się stać, jaka ma być jej nowa tożsamość gospodarcza i społeczna.

*

Jak my się kochamy w hasełkach… Jak bardzo lubimy cokolwiek etykietować, byle bardziej, mocniej, absurdalniej. Przez dwadzieścia kilka lat tych hasełek było mnóstwo. Nie wszystkie pomnę i nie wszystkie są warte zapamiętania. Kilka jednak warto tu przywołać.

Nowa ziemia obiecana – to nawiązanie do fabrykanckiego etosu, mitycznej łódzkiej przedsiębiorczości. Problem jednak w tym, że ci fabrykanci, ci przedsiębiorcy to raptem kilkusetosobowa grupa. Reszta to proletariat żyjący z pracy najemnej. Za PRL-u panem było państwo, a cała reszta pozostawała mniej lub bardziej skorumpowanymi niewolnikami. Tacy weszliśmy w nową Polskę. Zamiast stwierdzenia „pójdę i zrobię”, pojawiło się słowo „daj”. Daj szkołę, daj pracę, daj basen, daj kino, daj mieszkanie, daj czysty autobus, daj, daj, daj, daj! Marzeniem przeciętnego łodzianina jest praca na publicznym etacie. Czy to magistrat, spółka miejska, urząd skarbowy czy celny, szkoła lub uniwersytet. Nieważne. Jeżeli nic nie schrzanisz, nie będziesz się wychylał, politykował, to urzędolić będziesz do końca swoich dni.

Wszyscy prowadzący jakikolwiek biznes dobrze wiedzą, że ich największym wrogiem jest państwo polskie i jego administracja. Jeżeli nałożymy na to błędną politykę miejską, trudno nie dostrzec źródeł roszczeniowej postawy łodzianina.

W Łodzi magistrat chce być i jest megaprzedsiębiorcą, miejską korporacją. Po co mamy się trudzić, skoro śmieci wywiezie miejska spółka, basenem lub halą sportową porządzą miejscy urzędnicy, zorganizują nam też targi, transport oraz wycieczki zagraniczne. Zasadą sprawnie działającego miasta jest niekonkurowanie w obszarach, które może wykonywać prywatny przedsiębiorca.

Jeszcze przed wojną, 70 lat temu, transport publiczny był prywatny, kubły na śmieci opróżniali prywaciarze, tak jak utrzymywali teatry czy organizowali festyny. Budowali hale targowe i zarządzali swoimi kamienicami.

Obecnie transport sprywatyzowano w Gdyni, a we Wrocławiu postępuje szeroka reprywatyzacja i prywatyzacja kamienic. A my? Mamy „Mia100 Kamienic”, czyli program remontowania za nasze pieniądze lokali dla miejscowej biedoty okupującej centrum miasta.

To niewiarygodne, ale ponad 20 lat musieliśmy czekać na rozpoczęcie procesu wyburzania budynków przy ul. Zachodniej, tej enklawy przypominającej Berlin, tyle tylko, że z 1945 r. Czy naprawdę nie mogliśmy sprzedać tego terenu choćby za przysłowiową złotówkę? Nie, bo magistrat jest jak naćpany Bob Budowniczy. Wyburza i buduje, buduje i wyburza. Na miejscu ruin przy al. Unii powstanie stadion nowy, nowoczesny, europejski. Dla kogo? Dla tych wybitnych łódzkich piłkarzy? Dla tej ekstraklasy polskich sportowców? Grupa lobbystyczna miejscowych kibiców już wykrzykuje: „Nic to Hanka, nic to – wykładaj szmal”. Nic to, że miasto zadłużone, że nie ma tu już drużyny z prawdziwego zdarzenia. „Dawaj szmal, dawaj!” A w kolejce czekają już kibice z drugiej części miasta. Oni też chcą mieć stadion. „Dawaj szmal, Hanka, dawaj szmal!”

Uff, powiecie sobie, straszna wizja, ale przynajmniej miasto nie konkuruje z małym rodzinnym biznesem. Nie? Czy aby na pewno? Nie, no przecież nie prowadzi warzywniaków, sklepów spożywczych czy alkoholowych. No nie prowadzi, ma broń jeszcze groźniejszą, wydaje pozwolenia na budowę. I tak na odcinku jednego kilometra przy Jana Pawła II pomiędzy ulicami Obywatelską a Radwańską mamy markety Aldi, Kaufland i Real oraz Castorama i Practicer. Małe rodzinne sklepiki muszą się zwinąć. Nie wytrzymają konkurencji z wielkimi sieciami, konkurencji, która konkurencją nie jest, chociażby dlatego, że duży nie płaci podatków. Matki, żony i synowe nie będą już paniami sklepowymi. Zasilą armię bezrobotnych, dla których trzeba będzie dotrudnić nowych urzędników odpowiedzialnych za walkę z bezrobociem. Szafa gra, zwiększyliśmy zatrudnienie! Co więcej, zwiększymy jeszcze bardziej. W kolejce do obsłużenia stoi już armia najemców lokali, których nieszczęściem jest prowadzenie biznesu przy ulicach, które magistrat remontuje, czasami latami. Obroty niektórych spadają nawet o 80 proc., ale po co zmniejszać podatki od nieruchomości czy czynsze? Przy drzwiach stoi już armia chętnych na urzędnicze posadki. Spokojnie, czekajcie, na pewno będziecie potrzebni.

*

Łódź – Miasto Czterech Kultur, festiwali, Europejska Stolica Kultury, krajowa stolica mody… Ile tego było i to w ostatnich 10 latach? Kultura miała nas wynieść na wyżyny, wyrwać z marazmu, przywrócić nam blask i nadać nową tożsamość. Oczywiście, pominięto zasadniczy fakt, że nie ma miasta na świecie, które żyje z kultury, bo to kultura żyje z miasta. Generuje miejsca pracy, a jakże, tyle że z publicznego grosza. A ten grosz trzeba wypracować. W fabrykach, sklepach, warsztatach. Więc jak już zaharujesz się po łokcie, walcząc z armią urzędników, dla których zawsze będziesz tylko cwaniaczkiem, który chce się dorobić, przywdziejesz frak i udasz się do teatru lub siądziesz wygodnie w fotelu, kontemplując twórczość młodych łódzkich poetów. Gdy wstajesz rano do pracy, twój dzień rozjaśnia świadomość, że to z twoich podatków utrzymujesz dziesiątki festiwali, o których nigdy nie słyszałeś, i pism, po które nigdy nie sięgniesz. Przecież zewsząd dobiega zgodny śpiew – europejski, stolica, nadzieja, kultura.

Powinno cię to napełniać radością, wszak twoje miejskie elity nie są lepsze. Kilka lat temu facet znikąd, o podejrzanych powiązaniach mafijnych i z nieuregulowanymi zobowiązaniami w mieście Kopernika „rzucił w eter” kilka tak zwanych Wielkich Nazwisk, a twoi przedstawiciele – niczym ci biedni Indianie za paciorki – sprzedali Manhattan. Kto był temu winien? Obwoźny sprzedawca marzeń czy ociemniały intelektualnie przedstawiciel miejscowej elity, która niezdolna była nawet do wynalezienia koła?

z5063684Q

Od lat politycy, media i sami zainteresowani utwierdzają nas w przekonaniu o wyjątkowości kulturalnej tego miasta. Zaczęło się od Miasta Czterech Kultur. Nic to, że mamy aktualnie jedną, postproletariacką kulturę, chcieliśmy ożywiać tę żydowską, niemiecką, rosyjską. Nie bardzo wiadomo, co to miało znaczyć w mieście z jedną synagogą, jedną cerkwią i dwoma kościołami protestanckimi. Na przełomie lat 80. i 90. dosłownie zaorano jeden z największych cmentarzy niemieckich przy al. Politechniki. Do tej pory wystają tam części nagrobków. Przerobiono cmentarz na park, na prawdziwy park sztywnych.

Zaborcy rosyjscy, winni rzezi z 1905 r., opuścili nas w roku 1916 i już nie wrócili. Ich miejsce zajęli panowie w szarych szynelach i w monoklach. Nie zabawili długo, dwa lata, ale zdążyli przyłączyć do miasta Bałuty – największą wioskę ówczesnego świata. Zabrali się stąd wraz z większością swoich rodaków i ich majątkiem ruchomym. Nadeszła Polska. Ponownie nie na długo. Dwadzieścia kilka lat. Niemcy wrócili i wymordowali swoich byłych ziomali, z którymi jeszcze tak niedawno mieszkali drzwi w drzwi, a właściwie kamienica w kamienicę. Zabili ich, gdyż nie podobały im się ich brody, nosy i uszy. Ot, kultura.

A ci biedni Żydzi, którzy zawsze powtarzali „damy radę”, utworzyli swoje dziwaczne mikropaństwo niewolników, tworzyli manufaktury i tłoczyli własne monety. Mieli nad sobą oberniewolnika, któremu najwyraźniej nieznana dotąd kultura nakazała wysyłać na zagazowanie najpierw dzieci, starców i chorych.

A ci za płotem? No cóż, robili nadal to, co dotychczas – żyli. I gdy dopadło nas wyzwolenie/zniewolenie, nie było tu już Wołodjów, Dawidów i Helmutów. Jedyna kultura, jaka po nich pozostała, to te pałace, fabryki i cmentarze. Ktoś, kto próbował sztucznie przywrócić blask minionych dni, nie odrobił lekcji z literatury. Już od XIX w. wiadomo, że reanimacja trupa zawsze kończy się stworzeniem potwora.

A później było już gorzej. Decydenci doszli do wniosku, że skoro kilku wyjątkowo pracowitym i upartym jednostkom udało się coś stworzyć, to teraz będziemy miastem festiwali. Wola polityczna była, więc machina i kasa poszły w ruch. Namnożyło się tego tyle, że nikt już tak naprawdę nie pamięta ile. Miało to pomóc w byciu Europejską Stolicą Kultury. Nie pomogło. Nie zakwalifikowaliśmy się nawet do finału…

Niestety, podobnie stało się z krajową stolicą mody. Proste skojarzenie: tekstylia–Łódź–moda plus jeden niebywale uparty zapaleniec i kilku prezesów, na ogół publicznych, firm, marzących o pokazywaniu się pośród modelek, to jednak za mało. Niech żyjący nadzieją drugiego Mediolanu zauważą, iż córka jednego z najwyższych urzędników miejskich karierę projektanta mody rozwija w… Londynie. To nie zarzut! To rzeczywistość.

Bądźmy wobec siebie samych szczerzy i przyznajmy, że kultura nie stanie się kołem zamachowym rozwoju tego miasta. Większość inicjatyw ległaby w gruzach, gdyby nie kroplówka publiczna. Pieniędzy starcza na druk, wynajem sali, zatrudnienie ludzi, ale już nie na wysokiej klasy marketing mogący skłonić tłumy do uznania, że dzieje się tu coś wyjątkowego, na co warto wydać pieniądze za bilet i na hotel.

*

Bardzo łatwo zapomina się, że obywatele głosują nogami. Łódź jest tego najlepszym dowodem. W ciągu niecałych dwóch kadencji prezydenta Kropiwnickiego spadliśmy z drugiego miejsca w kraju na trzecie. Prognozy demografów mówią, że w ciągu następnych 10 lat spadniemy na czwarte, a później to już tylko równia pochyła. Ale tak naprawdę nie mamy tej dekady. W wypadku Łodzi bardzo istotne jest, aby rozróżnić liczbę mieszkańców zameldowanych od zamieszkujących. Większość emigrantów nadal posiada tu adresy, ale nie żyje tu faktycznie. Stąd ich liczba nie odpowiada faktom.

Nadal jednak rządzący ulegają mirażowi megainwestycji. Nie próbują dostrzegać nawet tego, że te dotychczasowe i kosztochłonne – takie jak lotnisko, hala sportowa, kompleks basenów – nie zahamowały w żadnym stopniu tego trendu. Dlaczego więc miałby dokonać tego dworzec wraz z otaczającą go infrastrukturą kulturalną? Dlaczego miałaby to zmienić tak zwana Brama Miasta – pomijając to, że według przedstawionego projektu będzie to po prostu aforemny klocek? Co wyróżni tę lokalizację, aby nie podzieliła losu innych biurowców, w których po całych kondygnacjach hula wiatr? Wszystko wskazuje na to, że Brama Miasta będzie Bramą Emigracji. Z czystego i nowoczesnego dworca wyjeżdżać się będzie zdecydowanie milej. Prawda?

Co nas odróżnia, co powoduje, że jesteśmy oryginalni, że ludzie będą tu chcieli mieszkać, wiążąc przyszłość właśnie z tym miejscem? Dworzec? Kraków, Wrocław, Katowice też mają dworce, też wyremontowane za grube miliony i dodatkowo historyczne. Port lotniczy? Gdańsk, Kraków, Wrocław też je mają i to z większą liczbą atrakcyjnych połączeń. Atlas Arena? Gdynia jej nie ma, ale to tam odbywa się największy i najbardziej prestiżowy festiwal muzyczny w Polsce. No to może aquapark? Niestety, Zakopane ma atrakcyjniejszy, o Krakowskim nie wspominając.

Miasto jest dla ludzi, którzy w nim mieszkają, o czym zdają się zapominać rządzący. Oni tworzą wielkie projekty dla ludzi, którzy w tym mieście nie mieszkają. Dla jakichś mitycznych przybyszów, którzy docenią rozmach. Tylko jakoś nie widać ich na horyzoncie, więc budujemy i czekamy. I tak już 20 lat.

Podziwiam dziurę, w której będzie dworzec, nocą oświetloną jak Times Sqare, tyle że kończę ten tekst o godz. 19, 14 stycznia, i od tygodni na mojej ulicy o tej porze nie pali się ani jedna latarnia. Jest tak ciemno, że mój czarny pies zlewa się z tłem. Żyję w mieście, z którego mogę odlecieć do Londynu, ale nie mogę znaleźć kosza na śmieci, do którego mógłbym wyrzucić niedopałek papierosa. Moimi sąsiadami są młodzi ludzie po politologii, socjologii, zarządzaniu, którzy nie mają pracy i mieć jej nie będą. Bo otaczają mnie mężczyźni nieposiadający żadnego przydatnego zawodu jak budowlaniec, elektryk, mechanik. Wszyscy są humanistami w mieście, gdzie jest najniższa sprzedaż gazet w Polsce, gdzie mieszka jeden pisarz rozpoznawany w całym kraju.

Tu są uczelnie wypuszczający na rynek setki ekonomistów, a nie ma żadnej centrali banku, dużej polskiej firmy, korporacji międzynarodowej. I proszę, nie mówcie mi o Atlasie, bo jeden bocian wiosny nie czyni. Ci, którzy chcą awansować, robić kariery, rozwijać się, właśnie pakują walizki.

To miasto wiotczeje pod ciężarem biurokracji, kapitalizmu państwowego, przestarzałego szkolnictwa. To tutaj jak nigdzie indziej słyszy się stwierdzenia: „ale co ja mogę?”. Tym miastem rządzą stosunkowo młodzi ludzie, którzy kiedyś tworzyli Kongres Liberalno-Demokratyczny. Liberalny, czyli wolnościowy, proprzedsiębiorczy. Być może liberalizm pozostał im w sercach, ale mózgi opanował socjalizm.

To nie łódź przyniesie nam wybawienie, na to już za późno. Czas budować żaglowiec, tylko czy aby najzdolniejsi cieśle nie odpłynęli już do innych portów?

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję