Co zrobić, aby więcej Polaków pracowało? – raport FOR :)

Zwiększenie liczby pracujących w Polsce stanowi olbrzymie wyzwanie dla polityki gospodarczej. W 2007 r. w naszym kraju pracowało jedynie 57 proc. osób w wieku 15-64 lat, a zatem o 10 pkt. proc. mniej niż przeciętnie w piętnastu tzw. starych krajach UE. Jeżeli w okresie najbliższych 10 lat udałoby się nam podwyższyć udział pracujących w populacji do poziomu odnotowanego w Europie zachodniej (67 proc.), to liczba osób aktywnych zawodowo wzrosłaby o ponad 1,9 mln. Dzięki temu średnioroczne tempo wzrostu gospodarczego mogłoby być w tym okresie wyższe o ok. 0,8-1,2 pkt. proc. Oznacza to, że wzrost zatrudnienia jest szansą na istotne przyspieszenie tempa rozwoju gospodarczego i poprawę standardu życia w Polsce.

Zwiększanie udziału pracujących w populacji jest sposobem na łagodzenie skutków starzenia się społeczeństwa. Już za 3 lata, czyli w 2011 r., liczba osób w wieku produkcyjnym w Polsce zacznie się obniżać. W ciągu najbliższych 30 lat zmniejszy się ona o ponad 4,5 mln. Jeżeli nie podniesiemy odsetka pracujących, w perspektywie trzech najbliższych dekad średnioroczne tempo wzrostu PKB w Polsce będzie niższe o ok. 0,5-0,7 pkt. proc. tylko z powodu kurczących się zasobów pracy.

Gdyby w 2008 r. w Polsce udział pracujących w populacji wynosił tyle samo ile przeciętnie w krajach UE-15, dodatkowe przychody całego sektora finansów publicznych przekroczyłyby kwotę 52 mld zł. Zamiast finansować deficyt FUS, budżet państwa mógłby przeznaczyć te pieniądze na redukcję deficytu budżetowego i zmniejszenie długu publicznego. Roczne koszty obsługi długu publicznego w 2008 r. mogłyby być wówczas niższe aż o 2,7 mld zł.

Słodkie nieróbstwo

Bezczynność zawodowa w Polsce dotyczy w szczególności osób powyżej 50 roku życia, które odchodzą z rynku pracy m.in. na wcześniejsze emerytury. Likwidację tych świadczeń przesunięto już o 2 lata. Według obecnie obowiązujących przepisów, wszystkie osoby, które spełnią warunki uprawniające do przejścia na wcześniejszą emeryturę do końca 2008 r., będą mogły skorzystać z tego świadczenia. Doświadczenia ostatnich lat pokazują, że likwidacja przywilejów emerytalnych spotyka się z bardzo dużym oporem społecznym, zwłaszcza wśród grup zawodowych, które takie przywileje miałyby utracić. Przykładowo, w 2005 r. górnicy wywalczyli dla siebie bezterminowe prawo do wczesnego przechodzenia na emeryturę. Trzeba wiedzieć, że skumulowany koszt wypłaty wcześniejszych emerytur tylko dla jednego rocznika nowych emerytów to ponad 8 mld zł.

Zwiększenie zatrudnienia wśród osób starszych wymaga wprowadzenia kilku ważnych reform rynku pracy, które pobudza wielkość podaży i popytu na pracowników z grupy 50+. Po pierwsze, należy zlikwidować wcześniejsze emerytury i świadczenia przedemerytalne, czyli wcześniejsze emerytury dla osób bezrobotnych. Po drugie, emerytury pomostowe, które od początku 2009 r. mają umożliwiać wcześniejsze odchodzenie z rynku pracy, powinny być dostępne wyłącznie dla pracowników wykonujących pracę w szczególnych warunkach lub o szczególnym charakterze, przy czym decydować o tym powinny wyłącznie względy medyczne. Po trzecie, aby zwiększyć popyt na pracę osób starszych, trzeba usunąć z kodeksu pracy prawną ochronę przed zwolnieniem dla osób, którym do osiągnięcia ustawowego wieku emerytalnego pozostało nie więcej niż 4 lata. Przedstawiony pakiet reform powinien istotnie zwiększyć zatrudnienie osób w wieku powyżej 50 lat.

Choć niskie zatrudnienie w Polsce dotyczy głównie osób starszych, to także w pozostałych grupach wieku cechuje nas znacznie niższy odsetek pracujących niż w piętnastu tzw. starych krajach UE. Szczególnie niski udział pracujących odnotowuje się u nas wśród osób młodych (15-24 lat). Zjawiska tego nie wyjaśnia jednak to, że w Polsce studiuje ponad 60 proc. osób w wieku 20-24 lat i jest to najwyższy odsetek wśród wszystkich krajów OECD. W innych krajach bowiem znacznie więcej młodych osób jednocześnie uczy się i pracuje. Na przykład w Danii, gdzie studiuje ponad połowa osób młodych, ponad 64 proc. z nich pracuje zawodowo. Podobnie wysoki odsetek pracujących studentów występuje w Australii (69 proc.) i Holandii (65 proc.). Ponadto w Polsce wśród młodych osób, które się nie uczą, jedynie nieco ponad połowa pracuje zawodowo; tymczasem w krajach OECD odsetek pracujących wśród osób w wieku 20-24 lat, które się nie uczą, wynosi aż 80 proc. Jedną z ważniejszych przyczyn umożliwiających powszechne łączenie nauki z pracą zawodową jest elastyczność rynku pracy, w tym dostępność pracy w niepełnym wymiarze godzin. Przykładowo w Holandii i Danii odsetek osób pracujących na niepełny etat wynosił w 2007 r. odpowiednio 69 i 55 proc. Dla porównania w Polsce w 2007 roku jedynie co 6 osoba poniżej 24 roku życia pracowała w niepełnym wymiarze godzin.

Mniej znaczy więcej

Badania prowadzone dla krajów rozwiniętych jednoznacznie dowodzą, że reformy zmniejszające opodatkowanie dochodów z pracy, ułatwiające zakładanie i prowadzenie przedsiębiorstw, zwiększające konkurencję rynkową w gospodarce oraz obniżające wysokość i dostępność świadczeń dla osób bez pracy w istotny sposób przyczyniają się do trwałego wzrostu liczby pracujących. Takich reform potrzebuje także Polska. 

Po pierwsze, pomimo obniżenia składki rentowej i wprowadzenia wysokiej ulgi na dzieci, pozapłacowe koszty pracy w Polsce wciąż są bardzo wysokie w porównaniu zarówno do krajów rozwiniętych, jak i krajów będących na podobnym poziomie rozwoju. Planowane zwolnienie pracodawców ze składek na FP i FGŚP może okazać się niewystarczające, aby znacząco zwiększyć popyt na pracowników powyżej 50 roku życia. Niższy klin podatkowy powinien dotyczyć również młodych pracowników, dla których wysokie pozapłacowe koszty pracy stanowią istotną barierę w podejmowaniu pracy. Większa redukcja klina podatkowego jest niezbędna do większego wzrostu liczby pracujących w Polsce. Aby jednak ten wzrost zatrudnienia był trwały, redukcji obciążeń musi towarzyszyć wyraźny spadek wydatków publicznych. W przeciwnym razie zmniejszenie wpływów z podatków i parapodatków spowoduje wzrost deficytu sektora finansów publicznych i narastanie długu publicznego.

Po drugie, trzeba zwiększyć zakres wolności gospodarczej, w tym w szczególności znieść bariery dla rozwoju przedsiębiorczości. Według rankingów OECD zakres swobody gospodarczej w Polsce należy do najniższych wśród wszystkich krajów rozwiniętych. Wynika on głównie z biurokratycznych ograniczeń w rozwoju przedsiębiorczości oraz niesprawnego systemu egzekwowania należności. Można szacować, że reforma, która spowodowałaby w Polsce zmniejszenie barier w prowadzeniu firm do niskiego poziomu odnotowywanego np. w Wielkiej. Brytanii, Irlandii lub Szwecji, pozwoliłaby na dodatkowy wzrost rocznego tempa zatrudnienia o ok. 0,5 pkt. proc. Do zwiększenia tempa tworzenia nowych miejsc pracy przyczyniłoby się także przyspieszenie prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw. Faworyzowanie firm państwowych nie sprzyja zwiększaniu zatrudnienia. W latach 2001-2007 liczba pracujących w przedsiębiorstwach państwowych systematycznie malała, podczas gdy w sektorze prywatnym od 2004 r. odnotowuje się wysoki wzrost zatrudnienia.

Po trzecie, należy istotnie zwiększyć efektywność kontroli osób zarejestrowanych w urzędach pracy w zakresie ich aktywności w poszukiwaniu zatrudnienia. Urzędy pracy w Polsce bardzo słabo weryfikują gotowość bezrobotnych do podejmowania pracy. Badania wskazują, że nawet połowa osób zarejestrowanych w urzędach pracy to pozorni bezrobotni, którzy w ogóle nie poszukują zatrudnienia lub pracują na czarno. Istotnym motywem ich rejestrowania się jest bezpłatne ubezpieczenie zdro
wotne. Wyłączając pozornych bezrobotnych, można szacować, że obecnie stopa bezrobocia nie przekracza 5 proc. Przedstawione ostatnio plany podwyższenia zasiłków w początkowym okresie bezrobocia, przy jednoczesnym ich obniżeniu po 3 miesiącu poszukiwania pracy, nie wzmocni bodźców bezrobotnych do szybszego podejmowania legalnego zatrudnienia. Aktywne polityki rynku pracy, w tym pośrednictwo i doradztwo zawodowe, mogą wzmocnić pozytywne efekty prozatrudnieniowych reform rynku pracy, jednak nie są w stanie ich zastąpić. Z tego powodu nie należy oczekiwać, aby zwiększone wydatki na aktywizację bezrobotnych, którym nie będzie towarzyszyć redukcja podatków i deregulacja gospodarki, spowodują trwały wzrost zatrudnienia i zwiększenie zdolności gospodarki do tworzenia nowych miejsc pracy.

Doświadczenia innych krajów wskazują, ze szybkie zwiększenie liczby pracujących jest możliwe. Niezaprzeczalny sukces w dynamicznym zwiększaniu zatrudnienia odniosły na przykład Irlandia i Hiszpania. Jeżeli nie wprowadzimy sprawdzonych reform, które zmobilizują większą liczbę Polaków do pracy zawodowej, oczekiwany cud gospodarczy pozostanie w sferze marzeń.

Więcej na temat reform, dzięki którym większa liczba Polaków miałaby pracę, można przeczytać w raporcie FOR na stronie: www.for.org.pl.

Wiktor Wojciechowski

Ekonomista Fundacji FOR

Prawdziwe ofiary fałszywej wojny :)

Premier Morawiecki publicznie oświadczył, że Amerykanie przegrali wojnę w Wietnamie, bo dopuścili media do informowania o przebiegu działań i operacji wojskowych. Zostało to powiedziane w związku z protestami przeciwko zakazowi obecności mediów w pasie stanu wyjątkowego na granicy z Białorusią. Zaskakujące jest to, że ta cyniczna wypowiedź, jednoznacznie zdradzająca motywy odcięcia społeczeństwa od informacji dotyczących kryzysu migracyjnego, nie wywołała szczególnych emocji.

Morawiecki miał zapewne na myśli, że gdyby Amerykanie nie musieli się liczyć z opinią publiczną informowaną przez niezależne media, wówczas mogliby zastosować metody znakomicie zwiększające szansę na zwycięstwo w tej wojnie. Na przykład paląc wioski rozsiane w dżungli i wycinając w pień ich mieszkańców, bo były one bazą dla partyzantów. Opinia publiczna, informowana wyłącznie przez źródła armii Stanów Zjednoczonych, nie miałaby o tym pojęcia.

Przywykliśmy do tego, aby pojęcie tajemnicy państwowej czy wojskowej traktować jako coś, co znajduje się na straży żywotnych interesów społecznych, jakim jest zapewnienie bezpieczeństwa. Zachowanie w tajemnicy planów, decyzji i działań dotyczących obronności kraju chronić ma przecież przed szpiegami i wrogimi knowaniami ze strony nieprzyjaciół. To prawda, której nikt nie kwestionuje. Z drugiej jednak strony, z krajów, w których nie ma cenzury i funkcjonują wolne, niezależne od rządów media, co pewien czas docierają informacje o nadużyciach służb specjalnych i innych instytucji, których działalność objęta jest tajemnicą państwową. Dotyczą one łamania prawa, lekceważenia praw człowieka i dopuszczania się zwykłych przestępstw kryminalnych. Pod osłoną pilnie strzeżonej tajemnicy państwowej, pod pozorem obrony interesów państwa, dokonywane są niekiedy czyny ohydne i zbrodnicze. Czasami mają one miejsce z indywidualnej inicjatywy funkcjonariuszy tych służb, upojonych poczuciem bezkarności, ale bywa, że są one wynikiem decyzji najwyższych władz państwowych, kierujących się zasadą, że cel uświęca środki. W państwach demokracji liberalnej, gdzie człowiek jest ważniejszy od państwa, wolne media i dziennikarze śledczy są sygnalizatorami wszelkich odstępstw od tej zasady i bezpardonowo wnikają w niegodziwości okryte tajemnicą państwową.

Wydawało się, że w Polsce również wszystko zmierza w tym kierunku, dopóki władzy nie przejęło Prawo i Sprawiedliwość. Co prawda są jeszcze wolne media, a dziennikarze śledczy co pewien czas ujawniają przekręty funkcjonariuszy władzy, ale nie ma to większego znaczenia, bo podległa rządowi prokuratura pozostaje na to ślepa i głucha, a prorządowe media starają się te skandale odpowiednio tłumaczyć i pomniejszać. Niemniej jednak kontrola ze strony mediów jest dla władzy niebezpieczna i irytująca, bo ją ogranicza i zmusza do tłumaczenia się, którego intelektualny poziom często ją ośmiesza. To z tego właśnie powodu, aby mieć pełną swobodę działania, wprowadzono stan wyjątkowy w pasie przygranicznym z kategorycznym zakazem obecności mediów.

Jakież to ważne cele władza zamierza realizować w tajemnicy przed społeczeństwem, choć oczywiście dla jego dobra? Otóż są to trzy cele, z których jednak żaden nie zasługuje na szacunek, bo z interesem społecznym nie ma nic wspólnego. Pierwszy z nich i bodaj najważniejszy, to wywołanie w społeczeństwie lęku przed inwazją migrantów, z jednoczesnym zapewnieniem gotowości do skutecznej obrony granicy z Białorusią. Jedno i drugie zwiększyć ma słupki poparcia dla PiS-u, a ponadto odwrócić uwagę od problemów, z którymi rząd sobie nie radzi, czyli pandemii i inflacji.

Drugim celem jest przeciwstawienie się za wszelką cenę planom Łukaszenki, który wywołując kryzys migracyjny, chce się zemścić za sankcje i krytykę jego rządów. Tą ceną ma być los nieszczęsnych imigrantów i uchodźców zamkniętych między dwoma kordonami uzbrojonych strażników i skazanych na straceńcze próby przedostania się do Polski w nadziei na znalezienie tu litości i zrozumienia. Honor polskiego rządu jednak nie pozwala na rozpatrywanie zgodnie z prawem międzynarodowym wniosków azylowych, uruchamianie w porozumieniu z innymi krajami korytarzy humanitarnych, organizowanie obozów przejściowych i szpitali polowych dla uchodźców oraz cywilizowaną deportację części z nich tam, skąd przybyli. Takie działania dawałyby bowiem przynajmniej częściową satysfakcję białoruskiemu dyktatorowi, więc trzeba zademonstrować nieugiętość. Dlatego nie tylko bezceremonialnie wyrzuca się na białoruską stronę, do lasu i na mokradła tych, którym udało się przedostać na polską stronę, nie zważając na dzieci i kobiety w ciąży, ale też zabraniając udzielania im jakiejkolwiek pomocy ze strony mieszkańców przygranicznych miejscowości i wolontariuszy organizacji pozarządowych. Taki honor, okupiony krzywdą niewinnych ludzi, nie jest wart funta kłaków, panowie patrioci.

Wreszcie trzecim celem jest pokazanie swojej niezależności Unii Europejskiej, z którą przecież rząd PiS-u jest w stanie wojny hybrydowej. Stąd odmowa jakiejkolwiek współpracy z Frontexem i dyplomatycznych starań o umiędzynarodowienie konfliktu. Próba przyjścia Polsce z pomocą przez Macrona i Merkel, którzy odbyli rozmowy z Putinem i Łukaszenką, spowodowała obrazę polskiego rządu, który nie życzy sobie „rozmów o sprawach Polski ponad naszymi głowami”.

Czy można się dziwić, że rząd woli, aby wolne media nie osłabiały obrazu heroicznej walki, jaką toczą służby mundurowe o bezpieczeństwo Polek i Polaków, który kreują źródła rządowe, informując codziennie o setkach udaremnionych prób przekroczenia granicy przez hordy niebezpiecznych migrantów, głównie młodych mężczyzn? Czy można się dziwić, że rząd nie chce, aby dziennikarze byli świadkami bestialskiego traktowania ludzi, którzy ulegając oszustwu Łukaszenki, znaleźli się w śmiertelnej pułapce? Wreszcie czy można się dziwić, że rząd nie chce, aby wścibscy dziennikarze zaczęli doszukiwać się rozmaitych błędów w prowadzeniu działań chroniących granicę, które by podważały mocarstwowe przekonanie o samowystarczalności polskich służb?

Władza tak dalece obawia się mediów, że w związku z konstytucyjnym obowiązkiem zakończenia stanu wyjątkowego, przygotowała ustawę, która w istocie podtrzymuje wcześniejsze zakazy. Uzależnia bowiem obecność mediów na granicy w odpowiednim miejscu i czasie każdorazowo od decyzji komendanta Straży Granicznej. Jako żywo przypomina to odwołanie się do tradycji wiosek potiomkinowskich z czasów carycy Katarzyny II. Uzasadnienie tych utrudnień jest uroczo naiwne: chodzi o zapewnienie bezpieczeństwa dziennikarzom.

Okazuje się jednak, że brak mediów nie chroni dostatecznie poczynań władzy. Zdarzają się bowiem przecieki informacyjne ze strony tamtejszych mieszkańców i aktywistów przedzierających się do zakazanej strefy, aby nieść pomoc medyczną, prawną i żywnościową zagubionym w lasach uchodźcom po polskiej stronie. Informacje te przedstawiają ponury obraz konfliktu wartości, z jakim muszą się zmagać zarówno mieszkańcy, jak i żołnierze, policjanci i strażnicy graniczni. Od tych pierwszych władza wymaga absolutnej nieczułości w zetknięciu się z ludźmi na skraju wyczerpania fizycznego i psychicznego, nie udzielania im żadnej pomocy i natychmiastowego informowania o nich polskich służb. Od tych drugich zaś – bezdusznego wykonywania rozkazów, co może pozostawić traumę na całe życie. Oczywiście chodzi o niektórych, bo u części funkcjonariuszy sytuacja, w której się znaleźli, obudziła sadystyczne skłonności i czują się w niej doskonale. Warszawscy decydenci  żadnych rozterek nie przeżywają. Twardo realizują swoje cele i chyba już nawet sami uwierzyli, że robią to w interesie bezpieczeństwa narodowego.

Co gorsza, w to bezpieczeństwo i konieczność obrony granic w taki właśnie sposób uwierzyli również niektórzy politycy opozycji, którzy budowę na granicy muru i stosowanie push-backu uważają za działania słuszne. Ci, którzy tak uważają, ludzie przywiązani do znaczenia państwowych granic i narodowego izolacjonizmu, powinni wziąć pod uwagę, że dopiero zaczyna się czas wielkich migracji. Będą to przede wszystkim uchodźcy klimatyczni, opuszczający swoje miejsca zamieszkania z powodu braku wody, intensywnych huraganów, powodzi i suszy. Ich liczba już teraz przerasta liczbę uchodźców wojennych i politycznych. Tym ludziom trzeba będzie pomóc i będzie to obowiązek tych, dla których zmiana klimatu nie będzie tak dotkliwa. Trzeba także zwrócić uwagę, że w krajach wysoko rozwiniętych występuje zjawisko starzenia się ludności i spadku przyrostu naturalnego. Uchodźcy i imigranci staną się w tych krajach niezbędni, jako uzupełnienie rynku pracy. W Polsce ten problem jest już teraz dobrze widoczny. Nieubłaganie nadchodzi czas, gdy te wszystkie tożsamościowe akty strzeliste pod adresem jednolitości etnicznej i kulturowej oraz wykpiwanie multi-kulti, staną się tylko żałosnym wspomnieniem nieuleczalnych konserwatystów.

Polski rząd stara się na siłę nie dostrzegać humanitarnego aspektu konfliktu granicznego. Ustawicznie forsowany jest negatywny wizerunek migrantów, który ma budzić w społeczeństwie strach przed nimi, a zarazem usprawiedliwiać nawet najbardziej brutalne działania polskich służb. Politycy rządzącej partii stosują swoisty szantaż, przedstawiając tych, którzy krytycznie wypowiadają się o polityce rządu w sprawach migrantów, jako zdrajców ojczyzny. Tym bardziej należy więc cenić organizacje i ludzi, którzy nie zważając na obraźliwe epitety władzy, spieszą z pomocą chorym, wycieńczonym i zabłąkanym uciekinierom ze wschodu i południa. Nadzieją na lepsze jutro napawa fakt, że tak szybko powstała organizacja „Granica” skupiająca wiele spontanicznych ruchów społecznych, że tak wytrwale działa organizacja „Lekarze na Granicy”, że tak wspaniały obywatelski i ludzki odruch wykazała gmina Michałowice i wielu mieszkańców pasa granicznego, którzy pomagają uchodźcom pomimo grożących im kar za tę pomoc. Wszyscy ci ludzie, a także ci, którzy zbierają i przesyłają na granicę dary dla uchodźców, zasługują na najwyższe słowa uznania. Bez przesady można powiedzieć, że lżeni i wyśmiewani przez rządowe media, nazywani pogardliwie „pożytecznymi idiotami”, stanowią sumienie obywatelskiego społeczeństwa.

Po przeciwnej stronie znajdują się poplecznicy władzy, ugrupowania skrajnie prawicowe i neofaszystowskie. To ich przywiódł w sierpniu do Usnarza Górnego Robert Bąkiewicz, aby wesprzeć wojsko i Straż Graniczną w rozprawieniu się z „nachodźcami”. To oni domagają się bardziej zdecydowanego traktowania ludzi napierających na graniczne zasieki, z użyciem broni gładkolufowej z kulami gumowymi włącznie. To oni ramię w ramię z władzą rozpowszechniają bzdury na temat zagrożeń ze strony migrantów. Nietrudno więc zgadnąć, kto napada na ledwo żywych migrantów, bijąc ich i okradając z resztek tego, co przy sobie mają, kto demoluje sanitarki „Lekarzy na Granicy”, kto wreszcie utrudnia udzielanie migrantom pomocy. Czy w tym wypadku rządowe media nie powinny posługiwać się określeniem „pożyteczni bandyci”?

Zarówno czynni obrońcy, jak i prześladowcy migrantów stanowią jednak społeczny margines. Pomiędzy nimi znajduje się przeważająca większość społeczeństwa, której nastawienie ma decydujący wpływ na to czy Polska rozwijać się będzie w kierunku demokracji liberalnej, czy faszystowskiej dyktatury. Ta większość nie jest oczywiście jednolita w swoich poglądach. Warto więc  ją podzielić przynajmniej na dwa nurty, pomijając tych, którzy konfliktem granicznym w ogóle się nie interesują, bo z pewnością są i tacy.

Pierwszy nurt reprezentują ci, którym niskie poczucie bezpieczeństwa nie pozwala odnosić się krytycznie do polskiego rządu. Dlatego, chociaż mają świadomość humanitarnej katastrofy i szczerze współczują migrantom, gotowi są przyjąć za władzą, że obrona bezpieczeństwa polskich granic jest sprawą najważniejszą. Podzielają obawę, że wpuszczenie migrantów do Polski byłoby bardzo niebezpieczne. Uważają, że obcy przybysze powinni zapracować na dobrobyt u siebie, a nie oczekiwać, abyśmy się z nimi dzielili efektami naszej pracy. Tak więc, mimo że im szkoda tych ludzi, zwłaszcza małych dzieci, to uważają, że oni sami są sobie winni, skoro się tutaj pchają. Nikt ich do tego nie zmuszał. Za ich los obwiniają wyłącznie reżim białoruski, który ich najpierw zachęcił do przyjazdu, a teraz nie pozwala na powrót do domu. Przedstawiciele tego nurtu podzielają propagandowy przekaz, że nasi dzielni żołnierze nie mają innego wyjścia i muszą nieproszonych gości wyrzucać za te druty z powrotem do Łukaszenki. Może będzie lepiej, jak już się wybuduje ten mur, który zwolni naszych chłopców od tych uciążliwych push-backów. Uważają, że jedyne co mogą zrobić, jako dobrzy katolicy, to pomodlić się w intencji tych biedaków, ale też za naszych dzielnych obrońców polskiej granicy. Słabe poczucie bezpieczeństwa i niska tolerancja niepewności sprzyjają zatem racjonalizacji i poszukiwaniu przyczyn zła wyłącznie poza Polską, co ułatwia postawę oportunistyczną. Cechy te nie wróżą powodzenia w kształtowaniu społeczeństwa obywatelskiego w oparciu o przedstawicieli tego nurtu.

O wiele większe nadzieje na rozwój społeczeństwa obywatelskiego można wiązać z przedstawicielami drugiego nurtu biernej większości. Chodzi o ludzi mniej lękliwie usposobionych, nie poszukujących łapczywie zapewnień i pocieszeń, dających poczucie spokoju i stabilizacji, ludzi o wyższym stopniu tolerowania niepewności. Są to na ogół ludzie młodsi i lepiej wykształceni niż reprezentanci poprzedniego nurtu. Te cechy czynią ich bardziej odpornymi na pseudopatriotyczne apele i bogoojczyźniane stereotypy. Większy krytycyzm pozwala im dostrzec fałsz i błazenadę rządowej propagandy, która przedstawia rządową strategię rozwiązywania kryzysu migracyjnego, jako wojnę o wolność i suwerenność Polski. Nie zgadzają się z lekceważeniem katastrofy humanitarnej migrantów, a zakazy udzielania im  pomocy traktują jako czyn zbrodniczy, którego nie usprawiedliwia zwalanie całej winy na reżim Łukaszenki. Są zdania, że za ten czyn ponoszą winę zarówno decydenci, jak i ci, którzy z takich czy innych motywów ich wspierają. Bierność tej części obywateli nie wynika z uspokajającej racjonalizacji. Jej przyczyny mogą być rozmaite. Decydujące jest jednak poczucie bezsilności. Mają oni świadomość dziejącego się zła i perfidnych zachowań władzy. Powoduje to głęboką frustrację, której nie łagodzą wpisy w mediach społecznościowych, podpisywanie różnych petycji czy – jeśli to dla nich możliwe – udział w ulicznych protestach. Ten zakumulowany gniew i żal ma szansę zaowocować aktywnym wsparciem prospołecznych inicjatyw, gdy przyjdzie na to czas w demokratycznej Polsce. Tym bardziej, że są to ludzie, którzy znacznie częściej mówią, że warto być człowiekiem, niż warto być Polakiem.

 

Autor zdjęcia: Phil Botha

Polsce potrzebny jest zdrowotny think tank :)

Tekst pochodzi z XX numeru Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, dostępnego w sklepie internetowym Liberté! oraz za pośrednictwem prenumeraty.

 

Ochrona zdrowia w Polsce znajduje się w paradoksalnej sytuacji. NFZ – największy pośrednik finansowy w kraju, operujący budżetem zbliżonym do rocznych wydatków Serbii czy Litwy – nie jest odpowiedzialny za kształtowanie polityki zdrowotnej. Z drugiej strony Ministerstwo Zdrowia – jedno z mniejszych ministerstw pod względem liczebności, ma za zadanie koordynować ogromne liczby wysoce skomplikowanych regulacji – od warunków dopuszczania leków do użytku po standardy pracy w ochronie zdrowia.

Od 1989 r. system ochrony zdrowia ulegał wielu przekształceniom. Reformy pisane były przez różne ekipy i różnych fachowców, a ich motywacją było niezmiennie dobro pacjenta i zwiększanie efektywności systemu. Niestety, przez 25 lat nie udało się zmniejszyć dystansu między polską ochroną zdrowia a systemami w krajach zachodnich, praktycznie pod żadnym względem (dostępności terapii i farmaceutyków, efektywności finansowej czy jakości opieki).

Istotnym problemem polityki zdrowotnej – jak zresztą każdej dziedziny polityki publicznej – jest brak ciągłości reform. Zastąpienie Kas Chorych przez NFZ zaledwie po czterech latach od ich wprowadzenia to najbardziej znaczący przykład braku konsekwencji. Planowanie długofalowe, przewidywanie komplikacji i problemów związanych z wprowadzaniem zmian ułatwiłoby dojście do optymalnego funkcjonowania systemu. Zaoszczędziłoby również publiczne pieniądze.

Ochrona zdrowia to dziedzina, która w Polsce (podobnie jak w innych krajach) rodzi bodaj największe wyzwania finansowe. W długim terminie dochody NFZ będą się utrzymywać proporcjonalnie na podobnym poziomie, ale przy zwiększającej się liczbie starszych pacjentów wydatki sektora publicznego mogą być niewystarczające w stosunku do potrzeb obywateli.

Wraz z informatyzacją ochrony zdrowia możliwe będzie jednak budowanie środowiska dla czegoś, co znane jest jako evidence-based policy w obszarze ochrony zdrowia. Chodzi nie tylko o to, by leczyć efektywniej, lecz także o to, by lepiej wydawać publiczne pieniądze. Naszym zdaniem zmiany w systemie ochrony zdrowia powinny być opracowywane przez zdrowotny think tank umocowany w Ministerstwie Zdrowia, a jednocześnie niezależny i apolityczny. Taka wizja może budzić zrozumiały sceptycyzm, warto jednak pamiętać, że tego typu instytucja od lat z powodzeniem wpływa na politykę publiczną – w obszarze edukacji. Zanim przejdziemy do propozycji dla ochrony zdrowia, przyjrzyjmy się więc działalności Instytutu Badań Edukacyjnych (IBE).

Entuzjaści edukacji

Gimnazja były jednym z kluczowych elementów reformy oświaty. Dzisiaj wiemy, że działają tak, jak powinny, dzięki temu, że są instytucje, które analizują policy w tym obszarze. System edukacji dzięki środkom europejskim może lepiej diagnozować potrzeby uczniów, nauczyczycieli, działanie samorządów i wszystkich innych aktorów związanych z procesem uczenia.

Naszym zdaniem wiele zawdzięczamy właśnie Instytutowi Badań Edukacyjnych. Jest on placówką badawczą prowadzącą interdyscyplinarne badania naukowe nad funkcjonowaniem i efektywnością systemu edukacji w Polsce. Instytut w dzisiejszej formie istnieje od 2010 r. i podlega ministrowi edukacji narodowej. Zatrudnia 130 naukowców i realizuje szereg projektów, głównie dzięki możliwościom, jakie dają środki europejskie w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego (PO KL, Priorytet III. Wysoka jakość systemu oświaty).

IBE ma na swoim koncie także istotne sukcesy w generowaniu analiz na potrzeby polityki. Zrealizował pilotaż programu „Cyfrowa szkoła”. Jest to faza wstępna dla wieloletniego programu rządowego w sprawie rozwijania kompetencji uczniów i nauczycieli w zakresie stosowania technologii informacyjno-komunikacyjnych w edukacji. Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji testowało w tym czasie w warunkach quasi-eksperymentalnych modele wykorzystywania w edukacji nowych technologii: laptopów, tabletów, projektorów itd. Niestety, raport końcowy nie jest przeznaczony do publicznego wglądu, bo ze względu na źle zaprojektowane przez ministerstwa badanie z danych mało wynika.

Od 2014 r. IBE prowadzi monitorowanie losów absolwentów uczelni wyższych z wykorzystaniem danych administracyjnych ZUS-u. Dotychczas w Polsce prowadzone były dwa rodzaje badań losów absolwentów – jedno przez instytucje edukacyjne, oparte na utrzymaniu kontaktów ze swoimi absolwentami. Badania takie mają jednak ograniczony zakres ze względu na trudności w utrzymaniu kontaktów z absolwentami w dłuższym okresie. W niedalekiej przyszłości będzie możliwe badanie tego, co się dzieje z uczniami, np. szkół średnich po ich wejściu na rynek pracy.

Środki z obecnej perspektywy się wyczerpią, ale IBE ma swoje miejsce w tej kolejnej po to, by realizować zadania wynikające m.in. z „Perspektywy uczenia się przez całe życie”, do której przyjęcia zmusiła nas Komisja Europejska.

Czym się różni zdrowie od edukacji?

Obszar zdrowia, w odróżnieniu od edukacji, nie ma własnej strategii. Narodowy program zdrowia nie ma charakteru wiążącego, nie przewiduje też poważnej ewaluacji. Zdrowie jest jedynie elementem dwóch dokumentów: Strategii o rozwoju kapitału ludzkiego oraz Strategii sprawne państwo – opracowanych przez rząd. W długim terminie, ze względu na proces starzenia się społeczeństwa, może się jednak okazać, że zdrowie zacznie odgrywać istotniejszą rolę niż edukacja.

Za 12 lat liczba osób powyżej 65. roku życia wzrośnie o prawie dwa miliony. Według informacji NFZ-etu leczenie osób starszych jest najdroższe dla systemu ochrony zdrowia. Szacuje się, że obecnie na ten cel przeznacza się 29 proc. środków NFZ-etu. Projekcje wydatków NFZ-etu mówią, że w 2025 r. wskaźnik ma szansę osiągnąć poziom 41 proc. W roku 2060 jedną czwartą społeczeństwa Polski będą stanowić emeryci (w wieku powyżej 67. roku życia).

Z drugiej strony coraz mniej będzie osób młodych, co spowoduje zmianę poziomu wydatków państwa na te bardzo ważne dobra publiczne. Już teraz widać zmianę w hierarchii wydatków publicznych między zdrowiem a edukacją. W roku 2004 sektor finansów publicznych wydawał 5,7 proc. PKB na edukację, podczas gdy teraz wydaje 5,5 proc. Na zdrowie wydawano w roku 2004 4,2 proc., a w roku 2011 – 4,7 proc. PKB. Są to dane dotyczące samorządów i administracji centralnej, ale w tym czasie znacząco rósł także odsetek wydatków prywatnych.

W tym samym czasie jednak zmienia się struktura demograficzna Polski. Powojenny wyż demograficzny przechodzi na emeryturę, a drugi – z lat 80. – nie miał wystarczająco dużo dzieci, by zasilić szkoły. Zmianę piramidy wiekowej Polski widać na wykresie. Nie trzeba być demografem, by dostrzec, jak bardzo rozmijają się te kategorie i przed jakimi problemami stanie polskie społeczeństwo.

Wyzwaniem stojącym przed systemem ochrony zdrowotnej jest przede wszystkim starzenie się społeczeństwa i związane z nim schorzenia przewlekłe, wielochorobowość oraz choroby nowotworowe. Oczywiste jest, że nie będziemy mieli ani wystarczającej ilości pieniędzy, ani wystarczającej liczby lekarzy, aby zagwarantować wszystkim odpowiedni poziom opieki w dotychczasowym kształcie systemu.

Aby móc zbalansować system opieki zdrowotnej, przede wszystkim trzeba zwiększyć odpowiedzialność jednostki za swoje zdrowie, m.in. poprzez edukację i profilaktykę pierwotną, współdziałanie dostarczycieli świadczeń zdrowotnych ze sferą pomocy społecznej, lokalnej społeczności, wolontariatu i systemu edukacyjnego. W przyszłości czeka nas połączenie prywatnych inwestycji z ogromnym wysiłkiem publicznych instytucji, by zapewnić opiekę osobom starszym we współpracy z wymienionymi podmiotami.

Wyzwania ochrony zdrowia

Z tej perspektywy główne wyzwania ochrony zdrowia to przede wszystkim: koordynowanie opieki zdrowotnej między różnymi podmiotami (NFZ, świadczeniodawcy itd.), wykorzystanie technologii informacyjnej, by usprawnić przepływ informacji i zmniejszyć jej asymetrię  (klient, świadczeniodawca, ale i płatnik), ciągły nacisk na jakość świadczeń (przy rosnącej liczbie pacjentów istnieje ryzyko jej obniżenia), aktywne „zarządzanie” pacjentem, czyli większy niż do tej pory udział pacjenta w leczeniu (także dzięki telemedycynie), stosowanie wytycznych opartych na faktach, zamiast spekulacji lub szacowania (informatyzacja dostarcza faktów, ale wciąż brakuje mocy przerobowych do ich krytycznej analizy).

Powracamy do krytycznego punktu przedstawionego na wstępie. Edukacja zaczyna odgrywać mniej istotną rolę, zmienia się priorytet wydatków publicznych, głównie w związku ze starzeniem się społeczeństwa, ale brakuje obecnie możliwości analizy danych z rekordów NFZ-etu, ministra zdrowia i innych, które wspomogą proces decyzyjny i pomogą załatać dziury w systemie ochrony zdrowia.

Na co wydawane są środki europejskie w obszarze ZDROWIA?

Jak pokazaliśmy wcześniej, środki europejskie stanowią istotne źródło finansowania Instytutu Badań Edukacyjnych, który wspomaga proces decyzyjny w edukacji i innych instytucjach publicznych. W przypadku ochrony zdrowia środki w poprzedniej perspektywie 2007––2013 były związane głównie z inwestycjami w maszyny do badania i remonty przychodni, wyposażenie ratowników medycznych oraz szpitali. Lekarze mieli także dofinansowane kształcenie podyplomowe.

Kolejna perspektywa finansowa utrzymuje obecne priorytety finansowania. Pieniądze będą przeznaczane na zakup sprzętu, remonty obiektów i szkolenie kadr. Jednocześnie ochrona zdrowia jako dział polityki publicznej jest wyłączona z propozycji działań na rzecz poprawy efektywności administracji publicznej. W ramach planowanego Programu operacyjnego Wiedza–Edukacja–Rozwój (PO WER) instytucjami zaangażowanymi w działania na rzecz poprawy zarządzania strategicznego i finansowego są Kancelaria Prezesa Rady MInistrów, Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, Ministerstwo Finansów, Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju oraz organizacje pozarządowe i partnerzy społeczni.

Luka w finansowaniu badań w ochronie zdrowia

Mamy Narodowe Centrum Nauki, które finansuje wyłącznie badania podstawowe. Nie są one nastawione na zastosowania praktyczne, wręcz nie mogą być. Jeśli tylko we wniosku o grant pojawia się informacja, że badanie będzie miało zastosowanie praktyczne, wniosek odpada ze względów formalnych.

Jest też Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (NCBiR), które ustawowo powinno finansować badania stosowane, czyli podstawowe badania medyczne mogące mieć zastosowanie praktyczne. Jednak obecnie NCBiR finansuje wyłącznie badania przemysłowe. Intencją polityki rządu jest to, by finansować komercjalizację wyników badań stosowanych, ale skoro nie są finansowane badania stosowane, to nie będzie co komercjalizować.

Alternatywą są granty europejskie, np. z IMI (wspólnego projektu badawczego w obszarze biomedycznym utworzonego przez Komisję Europejską i firmy farmaceutyczne zrzeszone w Europejskiej Federacji Przemysłu i Stowarzyszeń Farmaceutycznych, działającego na zasadach partnerstwa publiczno-prywatnego, w który każda ze stron wyłożyła po 1 mld euro), ale jednostki naukowe z naszego kraju uczestniczyły w zaledwie czterech projektach z czterdziestu realizowanych z tych pieniędzy.

Pomijając problem komercjalizacji, pozostaje jeszcze kwestia zatrudnienia. Kliniki mają ogromny potencjał intelektualny, który jest jednak obarczony tym, że ich pracownicy są lekarzami i muszą wykonywać obowiązki związane z leczeniem chorych. W strukturze zatrudnienia lekarzy w Polsce nie ma formuły, w której ramach mogliby zająć się prowadzeniem badań naukowych. Z drugiej strony na uczelniach nie ma osób, które zajęłyby się komercjalizacją wyników tych badań, a przede wszystkim przygotowaniem ich w formie policy advice.

W Polsce istnieje więc ogromna luka, jeżeli chodzi o przygotowanie badań z obszaru ochrony zdrowia, które byłyby nastawione praktycznie i umożliwiały realizację na przykład zmiany systemowej w ochronie zdrowia.

Systemowe pytania czekają na odpowiedzi

Ekonomika zdrowia w obecnym wydaniu skupia się przede wszystkim na farmaceutyce i związanych z nią wydatkach publicznych. Podległa resortowi Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji na bieżąco analizuje zasadność wprowadzania na listy refundacyjne nowych leków, zaś ministerialna Komisja Ekonomiczna negocjuje z firmami farmaceutycznymi wysokość refundacji. Z kolei branża zleca prywatnym firmom badawczym kolejne analizy funkcjonowania ustawy refundacyjnej, wskazując na rosnące dopłaty i zmniejszającą się dostępność leków dla pacjentów. Wnioski te pozostają bez odpowiedzi Ministerstwa Zdrowia. Choć resort sugeruje, że prowadzi własne analizy, to żadne nie ujrzały jeszcze światła dziennego.

Badania dotyczące innych aspektów systemu są bardzo rzadkie. W ostatnich miesiącach można zauważyć trend coraz częstszego dyskutowania o kosztach pośrednich i alternatywnych w ochronie zdrowia, czyli w jakim stopniu choroba albo wynikająca z niej niezdolnosć obywatela do pracy odbija się na produktywności. Fakt, że dla gospodarki lepsza jest większa liczba zdrowych pracowników (a nie klientów pomocy społecznej), jest oczywisty, ale to, jak zwiększenie wydatków na ochronę zdrowia pozwoliłoby uniknąć strat, wciąż pozostaje niedoświetlone. Pojedyncze badania zlecane przez sektor prywatny, dotyczące np. kosztów alternatywnych grypy czy tego, jak profilaktyka zdrowotna pozwala zmniejszyć liczbę nieobecności w pracy, to jaskółki zwiastujące rosnące zainteresowanie tym obszarem. Warto, by do analiz zaangażowały się też instytucje publiczne, nie wiadomo jednak, kto obecnie miałby się tym zająć.

Pytań, na które brakuje odpowiedzi, jest dużo więcej. Nie wiadomo chociażby, jaki odsetek wizyt u lekarzy pierwszego kontaktu jest „niepotrzebnym zawracaniem głowy” (na co często zwracają uwagę sami lekarze) i jak pacjenci z błahymi dolegliwościami, które można leczyć we własnym zakresie (np. przeziębienie), generują kolejki i obciążają system. Jaki mógłby być skutek ograniczenia zwolnień lekarskich czy upowszechnienia przyzwolenia na usprawiedliwianie nieobecności w pracy bez konieczności sięgania po L4? Jaka powinna być optymalna liczba aptek i jak można regulować ich lokalizowanie? Co kształtuje decyzje studentów i absolwentów uczelni medycznych i jakimi sposobami najlepiej zachęcać ich do wybierania specjalizacji najbardziej potrzebnych z punktu widzenia systemu? Pytania można mnożyć, na wiele z nich można odpowiedzieć intuicyjnie, ale wciąż brakuje danych, wyników badań i ewaluacji. Niewiele wiadomo też o pracach analitycznych prowadzonych w resorcie zdrowia.

Dlaczego potrzebny jest zdrowotny think tank?

Można zakładać, że w pracach nad kształtem PO WER nie wzięto pod uwagę obszaru ochrony zdrowia ze względu na wielość instytucji działających w tym obszarze. Zarówno centrala NFZ-etu, jak i Ministerstwo Zdrowia mają w swoich strukturach komórki analityczne. Na większości uniwersytetów medycznych funkcjonują Wydziały Zdrowia Publicznego. We wszystkich dziedzinach medycyny oraz farmacji działają konsultanci krajowi, pełniący wobec Ministerstwa Zdrowia funkcję doradczą. Wreszcie instytucje międzynarodowe – takie jak Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) – prowadzą co jakiś czas duże projekty badawcze, do których angażują specjalistów pracujących na co dzień w różnych instytucjach. Analizy tworzy również sektor prywatny.

Problemu nie stanowi więc niedobór kompetencji, ale ich rozproszenie i brak podporządkowania celowi, jakim jest reforma systemu na rzecz poprawy stanu zdrowia publicznego. Nasza propozycja sprowadzałaby się do kilku postulatów:

  • Prace analityczne dotyczące kształtu systemu ochrony zdrowia zostają skupione w dedykowanej instytucji. Instytucja ta  – nazwijmy ją Zdrowotny Think Tank (ZTT) – zachowuje niezależność zarządczą względem Ministerstwa Zdrowia oraz NFZ-etu. Jednocześnie ZTT ma status instytucji publicznej nadzorowanej przez resort w zakresie niezaburzającym swobody agendy badawczej, podobnie jak IBE.
  • Celem ZTT jest krytyczna analiza i ocena funkcjonowania systemu ochrony zdrowia pod kątem poprawy stanu zdrowia publicznego. ZTT dostarcza wiedzy pozwalającej na prowadzenie przez ministerstwo polityki opartej na dowodach.
  • ZTT gromadzi interdyscyplinarną kadrę składającą się ze specjalistów m.in. nauk medycznych, prawa, ekonomii i polityki publicznej. Pozwala to na analizowanie stanu obecnego i tworzenie propozycji zmian.
  • ZTT jest instytucją niezależną finansowo (dedykowany cel w ramach jednego z programów operacyjnych w perspektywie 2014–2020). Jedną z możliwości finansowania jest Program Operacyjny Wiedza–Edukacja– Rozwój, w obszarze Wzmocnienie potencjału instytucjonalnego i skuteczności administracji publicznej.

Podsumowanie

To, gdzie zdrowotny think tank miałby powstać, jest kwestią dyskusyjną. Jasne jest natomiast to, że brakuje systematycznych badań w obszarze ochrony zdrowia, które byłyby prowadzone na podstawie repozytoriów danych gromadzonych przez NFZ i Ministerstwo Zdrowia.

W zdrowiu z perspektywy polityki publicznej nikt nie analizuje tego, jak można optymalizować wydatki i lepiej leczyć. Szpitale optymalizują kosztowo wykonywanie najdroższych świadczeń. NFZ wycenia świadczenia niżej i tak trwa wyścig zbrojeń. Ministerstwo Zdrowia na początku roku 2012 stworzyło nowy Departament Analiz Strategicznych, ale to raczej za mało, by realnie przyczynić się dla lepszej policy, bo czasem trzeba zrobić osobne projekty badawcze.

Przy zmniejszającej się populacji i rosnącej grupie osób, których leczenie będzie droższe, oraz jednocześnie małej liczbie osób aktywnych zawodowo, którzy płacą składki, system będzie wymagać zasadniczej reformy. System ochrony zdrowia w obecnym kształcie – ze składką wynoszącą 9 proc. – mógłby być samofinansujący się – o ile skupiono by się na ograniczaniu niegospodarności.

W obecnym systemie wydatki na zdrowie są również bezpośrednio związane z kondycją gospodarki – to aktywność zawodowa obywateli determinuje, czy i w jakiej wysokości płacone są składki. Niedofinansowaniu systemu ochrony zdrowia – a wszak już w tym momencie jesteśmy w ogonie państw unijnych w tej dziedzinie – można zaradzić jedynie poprzez zwiększenie wysokości składki, poprawienie jej ściągalności lub optymalizację wydatków.

Na przykładzie szpitala :)

Temat służby zdrowia zawiera wiele aspektów, zmuszając do starannego wybierania opisywanych kwestii. Jako punkt wyjścia do rozważań o charakterze systemowym przydaje się własne doświadczenie, choć – rzecz jasna – nie można doń zawęzić rozumienia tego sektora. Z perspektywy przeciętnego usługobiorcy zetknięcie ze służbą zdrowia następuje na ogół poprzez aptekę, przychodnię i wreszcie szpital. O ile pierwsze z tych miejsc zdaje się być względnie neutralne, czy nawet nosić znamiona pewnej „światowości” (czysto, fachowy i uśmiechnięty personel), a drugie powoduje jedynie irytację (nadmierna biurokracja, wielomiesięczne kolejki do specjalisty), o tyle hospitalizacja może stać się przeżyciem traumatycznym. Zwłaszcza, jeśli jest się człowiekiem wiekowym i schorowanym.

W szpitalu można znaleźć się albo planowo, posiadając skierowanie od lekarza, albo na skutek nagłego wypadku. W tej drugiej sytuacji należy wezwać karetkę, czyli zadzwonić pod numer alarmowy 112 lub tradycyjne trzy dziewiątki. Przekonanie przez telefon dyspozytorki, że wezwanie jest zasadne zajmuje parę minut. Odpowiada się na pytania o stan chorego, dające się zauważyć objawy, jego wiek itp. Ten wywiad oczywiście musi być przeprowadzony, aby ambulans nie wyjeżdżał na próżno, ale czasem trwa za długo i jest zbyt drobiazgowy. Do pacjenta przysyła się najczęściej ratownika medycznego (lub dwóch) i sanitariusza; rzadziej lekarza. To na nich spoczywa odpowiedzialność za wzięcie (lub nie) chorego do szpitala. W obawie przed przeoczeniem poważnego stanu, „na wszelki wypadek” kierują na izbę przyjęć. Zdarza się jednak tak, że trzeba się o to upomnieć lub wręcz zagrozić, bo na pierwszy rzut (niewprawnego) oka nie widać problemu. Ratownicy są przy tym niezmiernie obcesowi, a bywa, że brutalni i grubiańscy. Do leżącego pacjenta potrafią zwrócić się „pan siada”, przy układaniu na noszach szarpią, ignorują informacje rodziny („pani nie pytałem”), nie udzielają żadnych wyjaśnień na temat czynności, które przeprowadzają (np. robienie zastrzyku), wprowadzają atmosferę pośpiechu i nerwowości. Taka ratownicza fabryka. Do osób starszych mają stosunek pogardliwy, posługują się zwrotami typu „dziadek”. Zdarza się również rzecz skandaliczna: od personelu czuć alkohol (zwłaszcza w święta lub weekendy). Niestety, ponieważ to od ich decyzji zależy, czy pacjent trafi do szpitala, lepiej nie wdawać się w dyskusje. Przy bardzo niekulturalnym zachowaniu można poprosić o okazanie dokumentu – taki „straszak” na ogół pomaga zmitygować ratownika czy sanitariusza. W karetce, przynajmniej teoretycznie, przebywać może jedynie pacjent i załoga. Ratownicy jednak nagminnie łamią tę zasadę i pozwalają „dosiąść się” komuś z rodziny. Być może nie ma więc ona najmniejszego sensu i należy po prostu ją zlikwidować.

Pacjent zostaje przywieziony na SOR, gdzie zaczyna się czekanie. Bo polska służba zdrowia na tym właśnie polega – aby tak zmęczyć chorego i rodzinę, że zgodzą się potem na wszystko. Więc rodzina odsyłana jest do rejestracji, aby dopełnić formalności, a pacjent leży po drugiej stronie szklanych drzwi i czeka na pojawienie się stosownego lekarza. Te formalności to np. podawanie adresu (jakby nie było go w dowodzie), imion rodziców czy telefonów kontaktowych (jakby nie można było tego zrobić po przyjęciu na oddział). Na pytanie, kiedy chory zostanie obejrzany przez specjalistę, otrzymuje się standardową odpowiedź „nie wiem”. Interweniować nie ma gdzie, bo za szklane drzwi wejść nie można. Po dwóch-trzech, a czasem pięciu godzinach czekania, trzydziestym podejściu do pani w recepcji i wysłuchaniu, że nie ma jeszcze lekarza nieoczekiwanie pacjent zostaje przyjęty. Wchodzi się wtedy do niego za „zieloną linię” i wiezie własnoręcznie (jakby nie było personelu szpitala) na RTG, tomografię, USG, rezonans, czy co tam jeszcze trzeba zrobić. W punktach badań znów kolejka, a w dodatku konieczność wysłuchiwania utyskiwań „jak on nie chodzi, to jak ja to zdjęcie zrobię”. Pewnie, lepiej żeby pacjent leżał w domu, a nie zawracał głowę szpitalowi. Po wykonaniu diagnostyki wraca się na korytarz i… czeka. Na wyniki. Co mało zaskakujące, trwa to kolejną godzinę, dwie albo trzy. Oczywiście również, nikt tych wyników nie przyniesie, ani nie prześle komputerowo. Trzeba samemu się pofatygować (jakby szpital nie był zinformatyzowany) i dostarczyć lekarzowi. Ten pojawia się po kolejnych dwóch godzinach (co razem daje pół dnia czekania) i jeśli uznaje, że pacjent nie umrze w drodze powrotnej do domu, decyduje o nieprzyjmowaniu na oddział, a jeśli jednak jest obawa, że coś się stanie złego, zostawia.

Tak, tak: podstawową zasadą szpitala jest bowiem mieć jak najmniej wspólnego z osobą, cierpiącą na wiele schorzeń naraz i posuniętą w latach. Taki pacjent może umrzeć, czyli zepsuć statystykę albo trzeba będzie – nie daj Boże – leczyć go na kilka chorób, a tego już nie obejmuje dofinansowanie NFZ, nie wspominając o prostym fakcie, że nie każdy lekarz potrafi zobaczyć całościowo ludzki organizm. Ogromnym problemem kadry medycznej jest fakt, że urolog zna się jedynie na układzie moczowym, laryngolog na uszach, gardle i nosie, a gastrolog na jamie brzusznej. Można mieć wręcz podejrzenie, że nie do końca wiedzą, do czego służą i gdzie się znajdują nie „ich” organy. Zbyt daleko posunięta specjalizacja u młodszych roczników lekarzy spowodowała, że pacjenta nie traktuje się holistycznie. Mamy za to wybitnych znawców od lewego palca u prawej ręki.

Dobrze, pacjent trafia na oddział. Ale na jaki – to tajemnica i dla niego, i dla rodziny, która musi długo dopytywać, gdzie umieszczono chorego. Jest on wieziony bez jakiejkolwiek informacji po korytarzu, traktowany jak przedmiot, w dodatku dość kłopotliwy. Żądanie informacji to obraza majestatu lekarza i pielęgniarek – po co ma się cokolwiek wiedzieć; przecież od tej pory od decydowania o losie pacjenta jest wyłącznie szpital. Rodzina zostaje też zbesztana i potraktowana jak brzęcząca mucha, gdy próbuje porozmawiać z lekarzem dyżurnym na oddziale: „jutro będzie lekarz prowadzący, to się pani dowie”. A tymczasem to rodzina przynosi leki, które zażywa pacjent, przekazuje wiedzę o jego diecie, przebytych operacjach, schorzeniach itp. Jak bez tej wiedzy lekarz dyżurny ma zacząć leczenie? I jak pacjent ma się czuć komfortowo psychicznie i rozpoczynać proces zdrowienia, skoro nikt mu nie mówi, co się z nim dzieje? Zostaje położony tam, gdzie akurat jest miejsce (np. na korytarzu), pielęgniarki coś wokół niego robią, ale on nie ma świadomości, co i po co. Musi przetrwać noc.

Rano rodzina przychodzi do lekarza prowadzącego (jeśli uda jej się w miarę szybko dociec po porannym obchodzie, kto nim jest). Ten jednak dobrze przygotował się na tę okoliczność: „informacji udzielamy od 13:00 do 14:00” głosi tabliczka na drzwiach pokoju lekarskiego. Zwolnij się więc, człowieku, z pracy, jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o stanie bliskiej Ci osoby. „Panie doktorze…” – prosi się nieśmiało. Lekarz obrzuca rodzinę wściekłym wzrokiem: no, tak, nie dość, że śmieli tu dziadka starego przysłać, to jeszcze trują d… . A może w ogóle to tacy, którzy chcą się seniora pozbyć, bo im w domu zawadza? Jasne, i takie zachowania rodzin się zdarzają. Ale lekarzom nie wolno stosować krzywdzących uogólnień. Każdy chory to inny dramat. „Panie doktorze…” – udaje się przebić przez mur wyniosłości i powiedzieć dwa zdania. Na korytarzu, w biegu, między salową a kręcącymi się chorymi. Zniecierpliwiony lekarz udziela szczątkowych informacji. I tak już będzie do końca pobytu w szpitalu: żebranie o strzępy wiedzy, domyślanie się, co robią z chorym, proszenie o rzeczy pozornie oczywiste, np. dodatkową konsultację neurologiczną, gdy pacjent ma zaburzenia mowy, tłumaczenie, że na co dzień nie miewa 37,8-stopniowej gorączki, że może jednak coś się pogorszyło… Dwa dni po przyjęciu lekarz wypowiada swoje najdłuższe zdanie: „wdało się zakażenie układu moczowego i może zapalenie płuc”. To tzw. choroby szpitalne. Zacewnikowani pacjenci, nie przywykli do flory bakteryjnej szpitala masowo zapadają na tego typu przypadłości. A od nich szybka droga do… „Pojutrze wypis” – oznajmia zdumionej rodzinie lekarz. „Jak to, przecież jest temperatura, chory nie je, źle się czuje…” „Z punktu widzenia mojej specjalności (mówi kardiolog / pulmonolog / okulista – niepotrzebne skreślić) wszystko jest w porządku”. A… Człowiek? No, ten pacjent, co tam teraz leży na szpitalnym łóżku. On się nie liczy w ogóle? Jego nie zapytacie, jak się czuje? „Proszę zorganizować mu dobrą opiekę w domu” – lekarz obraca się na pięcie. Jego rola jest skończona. „Z punktu widzenia mojej specjalności”…

A może być też tak: każdego dnia, przychodząc do ciężko chorego ojca, Z. szła najpierw do dyżurki pielęgniarskiej. Przynieść pampersy, dowiedzieć się, czy zjadł posiłek itp. W dzień jego śmierci, dokładnie w pół godziny po niej, też przyszła najpierw do dyżurki. Niczego złego nie przeczuwając. Pielęgniarka popatrzyła na nią dziwnie i powiedziała: „proszę pójść najpierw do pokoju lekarskiego”. Zaskoczona, ale posłuszna, poszła. Puka. W środku ordynator, obok jego zastępca, pod ścianą stażysta. „Dzień dobry, pielęgniarka powiedziała mi, że mam się do Państwa zgłosić, więc jestem”. „Jutro będzie lekarz prowadząca, proszę z nią porozmawiać”. „Czy nie możecie mi Panowie powiedzieć, o co chodzi?”. „Nie będziemy z Panią dyskutować, proszę jutro przyjść do lekarz prowadzącej”. „Zaraz, chwileczkę. Jestem dorosłą osobą. Mam prawo do informacji. Nie będę czekała do jutra na być może ważną rozmowę.”. „Nic Pani nie powiemy, informacji udziela wyłącznie lekarz prowadząca”. „To nie w porządku, ale dobrze, idę.” „Proszę Pani” – znienacka odezwał się cichy głos spod ściany. Stażysta. „Pani ojciec nie żyje”. Oparła się o framugę. Zaczerpnęła tchu: „Jeśli Pan, Panie ordynatorze nie jest w stanie powiedzieć bliskiemu, że jego ojciec zmarł i miał Pan czelność odsyłać mnie na jutro do lekarz prowadzącej, to powinien Pan przestać wykonywać ten zawód”. Trzasnęła drzwiami. W tym wypadku zawinił przepis, nieludzki i głupi przepis, który zabrania informować o śmierci komukolwiek, oprócz lekarza prowadzącego.

Ale wróćmy do szpitala. Ostatnie działanie lekarza to przygotowanie wypisu. W epikryzie można napisać w zasadzie wszystko. Usprawiedliwić siebie, szpital i personel. Zrzucić winę na wiek chorego, dopisać, że był już przyjęty z zaburzeniami, których w rzeczywistości nabawił się dopiero w trakcie hospitalizacji. Karta powstaje szybko, byle jak. Często zdarzają się w niej pomyłki, brakuje dokumentów. Szpital chce już zacząć oddychać z ulgą, że pozbył się kłopotliwego pacjenta. Szpital, bo przecież nie można sprowadzić wszystkiego do oskarżania ludzi.

Placówki służby zdrowia, lekarze, pielęgniarki, panie od RTG są elementami SYSTEMU. Systemu, w którym dofinansowanie z NFZ nie zawiera premii za stosunek do pacjenta czy jego rodziny. Ba, w którym w ogóle istnieje taki fenomen, jak NFZ – centralny moloch, pochłaniający miliony na utrzymanie siebie samego, a nie dysponujący wiedzą, kogo, za ile i po co chce leczyć. W którym szpitale nie są zmuszane do efektywności, bo ich dług prędzej czy później pokryje państwo. W którym stale mówimy o brakujących pieniądzach, ale nikt nie policzył, ile naprawdę ich potrzeba, bo stale nie ma centralnego i powszechnego systemu informatycznego. W którym marnujemy czas na bzdurną biurokrację. W którym studenci medycyny nie mają ćwiczeń z psychologii. W którym pacjent nie dokłada się choćby symbolicznie do wizyty u lekarza czy hospitalizacji, więc wielu ich nadużywa. W którym – przy znanych wskaźnikach, dotyczących starzenia się społeczeństwa – praktycznie nie ma oddziałów geriatrycznych. W którym trwają spory zastępcze wokół prywatyzacji, tak jakby ona coraz szybciej nie stawała się faktem: jeśli nie chce się czekać do specjalisty lub na badanie pół roku, należy zrobić je odpłatnie.

Oczywiście, trudno jest stanąć oko w oko z rzeczywistością i ją naprawiać, bo żyjemy w nierealnych paradygmatach – np. zagwarantowanym (deklaratywnie) przez Konstytucję RP prawie do bezpłatnej służby zdrowia. Ale bez praktycznego spojrzenia dużo nie da się zdziałać: ani myśleć o systemie wzajemnych i powszechnych ubezpieczeń, ani inwestować w profilaktykę, ani tłumaczyć, że służba zdrowia to też usługa. A na tkwienie w miejscu brak już Polsce czasu.

Agata Dąmbska dla Forum Od-nowa

Rozmowa z ekspertami Forum Od-nowa o polityce społecznej :)

Forum Od-nowa: Co przychodzi ludziom na myśl, gdy słyszą hasło „polityka społeczna”?

AD: Przywołują natychmiast jej gotowe modele, czyli wybór między solidarną, liberalną, etatystyczną czy indywidualistyczną. Ale to błąd. Te klisze pojęciowe związane są z rozpowszechnionym przekonaniem, że kształt polityk sektorowych, a więc także polityki społecznej, stanowi byt sam w sobie. Rozpatruje go się więc w oderwaniu od działania państwa jako takiego; tak, jakby struktury i architektura instytucji nie miały wpływu na mechanizmy danych polityk. Tymczasem każdy model wyrasta z określonych potrzeb społecznych, ale też warunkowany jest przez zewnętrzność, narzuconą przez prawo i całą organizację państwa.

SM: Jeżeli – jak w Polsce – cechą całego systemu jest sztywność, zbytnie zhierarchizowanie i rozbudowanie biurokracji, nawet najlepsza koncepcja polityki społecznej rozbije się o mur instytucjonalny. A trudności w zarządzaniu uniemożliwią jej wprowadzenie. Wniosek z tego taki, że najpierw trzeba przyjrzeć się czynnikom strukturalnym, bo one stanowią największe zagrożenie wobec wdrożenia któregokolwiek z modeli polityki społecznej.

F: Stawiacie tezę, że bez reformy państwa nie będzie zmian w polityce społecznej?

SM: Politykę społeczną kształtują oczekiwania mieszkańców. Jeśli państwo jest sprawne, może ludziom odpowiedzialnie powiedzieć, które ich potrzeby mają szanse spełnienia, jaka będzie kolejność ich realizacji i w jakiej skali. Tymczasem polski sposób zarządzania, polegający na ciągłym łataniu bieżących dziur w systemie, chaotyczny i krótkowzroczny, a co gorsza zapętlony w układach administracji z jej własnymi urzędnikami, oddala wizję przeprowadzenia jakichkolwiek zmian. I to w każdej dziedzinie. Nasze państwo jest silnie resortowe i nakierowane na trwanie swych instytucji. Pracownicy sektora publicznego reagują paniką na słowo „reformy”, bo boją się utraty swych bezpiecznych stanowisk. Trudno tu znaleźć przestrzeń do zmian jakichkolwiek polityk sektorowych. Trzeba więc zacząć od podstaw, czyli struktur państwa.

F: To długa droga, choć konieczna. A da się na skróty?

AD: W niektórych kwestiach tak. Niewątpliwie, przed wdrożeniem każdego projektu systemowego, a takim jest też sfera polityki społecznej, państwo musi znać swoje warunki wyjściowe. Powinno umieć odpowiedzieć na pytanie, jakimi zasobami dysponuje i jakie potrzeby powinny być uwzględnione. Kluczowe jest tu dostosowanie narzędzi do rzeczywistej sytuacji. Można zacząć od wyodrębnienia kilku dziedzin polityki społecznej oraz przeglądu obowiązującego prawodawstwa. W dziedzinie pomocy społecznej rysują się dwie grupy zadań do wykonania: pełniące funkcję wspierającą (ułatwiającą) działania ludzi i pomocową. Z tej drugiej należy korzystać dopiero wtedy, gdy pierwsza okaże się niewystarczająca.

F: Jakie najważniejsze części polityki społecznej należałoby wyodrębnić?

SM: Przede wszystkim musimy sobie zdać sprawę, że mówimy o najważniejszym i najkosztowniejszym bloku zagadnień w działaniu państwa, sektora ubezpieczeń społecznych i samorządów terytorialnych. Odpowiada za nie więcej niż połowa członków Rady Ministrów! Spróbujmy ograniczyć się do problemów samego fragmentu socjalnego, bo całości zagadnień opisać nie sposób.

F: Pierwszy problem, jaki się nasuwa, to opieka nad osobami starszymi. Co z tym zrobić?

AD: Pokusimy się najpierw o diagnozę sytuacji, a dopiero potem przejdziemy do rozwiązań. Dobrze?

F: Jak najbardziej.

AD: W Polsce pogłębia się problem starzenia się społeczeństwa i nikłej aktywizacji osób starszych. Brakuje dziennych domów opieki nad seniorami, a na miejsce w publicznym ośrodku stacjonarnym czeka się pół roku. W dodatku, kosztuje ono 4000 zł miesięcznie, na co rzadko kogo stać. Za mało mamy domów dla osób starszych zaburzonych psychicznie, z zespołami urojeniowymi czy otępiennymi, a także depresjami. Warunki w domach prywatnych są tragiczne – to „umieralnie”, gdzie w jednym pokoju mieszka po kilka niesprawnych, zanieczyszczających się osób. Personel bywa arogancki i traktuje seniorów jak dzieci. Rodzina zawiera z takim domem układ: my oddajemy Wam bliskiego, którym już nie możemy się zajmować, płacimy i nic więcej nas nie obchodzi. Kadra takiej palcówki dba więc jedynie o to, by jak pacjent umrze, na jego miejsce szybko pojawił się następny. Interes musi się kręcić. Reklamowane zajęcia dodatkowe czy opieka psychologiczna najczęściej są fikcją. Pensjonariusze mają zjeść o wyznaczonej porze posiłek i pozostałą część dnia cicho leżeć w swych pokojach, a osoby chodzące – spacerować. Większość to osoby ciężko chore, apatyczne, z ograniczonym kontaktem.

F: Czy światełkiem w tunelu jest działanie samorządowych OPS-ów?

SM: To równie fatalnie zorganizowane miejsca, tymczasem rodzina szuka tam pierwszej porady lub po prostu wiedzy. Opiekunowie środowiskowi pracują od 8:00 do 16:00. Wywiad z seniorem sprowadza się do zakreślenia wybranej usługi z listy. Nie ma żadnej ogólnodostępnej informacji o rodzaju wsparcia z danej placówki, a potrzebujący odsyłani są od instytucji powiatowych do gminnych i na odwrót. Wszędzie panuje kult formalności i wypełniania dokumentów, zastępujący rozmowę z podopiecznym. Jeśli wśród członków danej rodziny nie ma kogoś, kto nie musi pracować i może podjąć się opieki nad niedołężnym bliskim, pozostaje zatrudnienie na stałe płatnego opiekuna. Pobyty w szpitalu są opcją okazjonalną, a przy braku łóżek geriatrycznych nieraz wręcz niewykonalną.

F: Ludzie znają to już coraz bardziej z własnego doświadczenia. Podobnie, jak problem mieszkaniowy.

AD: Nie rozumiem, czemu przy tej okazji nie sięga się do sprawdzonych na świecie rozwiązań. Stefan i Andrzej Bratkowscy od lat mówią, że wystarczy zacząć inwestować w mieszkania czynszowe, zamiast upierać się przy droższych własnościowych. W Polsce jesteśmy skażeni socjalistyczną „gospodarką niedoboru” i myśleniem w jej kategoriach. A przecież wzorem państw zachodnich, wynajmowane lokale mogłyby być budowane z tanich i długoterminowych kredytów hipotecznych. Spłacalibyśmy je z pobieranych czynszów. Do tego nie trzeba rewolucji ustawowych, konstytucyjnych, ani ustrojowych.

F: Doprowadzenie do sytuacji, w której rocznie powstawałoby w Polsce pół miliona łatwo dostępnych finansowo mieszkań, byłoby z pewnością jedną z bardziej znaczących zachęt do powiększania rodziny. Czy coś jeszcze?

SM: Żaden kraj europejski nie wymyślił dobrego sposobu na radzenie sobie z problemem starzenia się społeczeństwa. Polskę jednak ten problem zupełnie paraliżuje. Dlaczego nie łączy się małych, wyludniających się gmin, których już jest około 25%? Czemu nie ma przygotowanej strategii polityki imigracyjnej, która mogłaby poprawić sytuację narastającego braku rąk do pracy?

AD: Nasze państwo żyje w przekonaniu, że wystarczy dodać dwa tygodnie do urlopu macierzyńskiego, a kobiety masowo zaczną zachodzić w ciążę. Tymczasem w Belgii i Danii wprowadzono elastyczny czas pracy i możliwość wykonywania wielu zadań służbowych z domu. Firmy skandynawskie, na czele z IKEĄ, prześcigają się w pomysłach udoskonalenia opieki nad dziećmi w miejscach pracy. Trwają szerokie kampanie społeczne, by zachęcić do bardziej równomiernego rozkładania ciężaru opieki pomiędzy matkę i ojca. A u nas nie wychodzi się poza dyskusje na temat braku miejsc w przedszkolach. Równouprawnienie na rynku pracy jest fikcją, co również przyczynia się do lęku kobiet przed odejściem na urlop macierzyński.

F: To chyba nie koniec problemów…

AD: Mamy jeszcze systematyczny spadek jakości niektórych usług publicznych, a przede wszystkim opieki zdrowotnej. Należy się więc spodziewać konieczności opłacania ich prywatnie. Dodajmy jeszcze do tej diagnozy niedostosowany do warunków ekonomicznych system kształcenia, który oddala absolwentów od uzyskania zatrudnienia w wyuczonym zawodzie i staną się jasne przyczyny ciągnącej się od lat debaty na temat ułomności polskiej polityki społecznej.

F: Wracamy zatem do naszego poprzedniego pytania: co z tym zrobić?

SM: Skoro mówimy o sferze socjalnej, skupmy się na samorządowych instytucjach pomocy społecznej i publicznych służbach zatrudnienia. Przede wszystkim uświadommy sobie, że w samej pomocy społecznej pracuje w Polsce ponad 100 tys. osób. Naturalnie, są to pracownicy samorządowi. Jednak do określenia „służby samorządowe” należy podchodzić z dużą ostrożnością. To bowiem nic innego, jak służby wykreowane ustawami i rozporządzeniami na szczeblu centralnym. Zauważmy, że samych instytucji pomocy społecznej jest więcej niż 5 tys. Według ustawodawcy żadna gmina nie może się obyć bez ośrodka pomocy społecznej. Co więcej, w każdym powiecie obowiązkowo działa powiatowe centrum pomocy rodzinie. Nie zapominajmy też, że regionalne centrum pomocy społecznej to powołany ustawowo koordynator polityki społecznej samorządu województwa. I do tego wiele innych instytucji: ośrodki wsparcia, domy pomocy społecznej, centra integracji społecznej itd. Publiczne służby zatrudnienia tworzą powiatowe i wojewódzkie urzędy pracy. Już w tym miejscu można poczynić pewne obserwacje

F: Jakie?

SM: Najogólniej rzecz biorąc, polityka społeczna w Polsce to polityka skierowana do publicznych służb i instytucji. Oczywiście, formalnie zdecentralizowanych i umieszczonych w strukturach samorządowych. Nie ma tu jednak wiele miejsca na prawdziwą samorządność. Dominującym przesłaniem polskiego prawa jest tworzenie instytucji, a wraz z nimi – koncentracja na rozwijaniu korpusu ich pracowników. Państwo jest przekonane, że polityka społeczna i polityka rynku pracy wymaga ujednoliconych struktur organizacyjnych, co gorsza publicznych. Kłania się tu Polska resortowa, bo przecież obecnie partnerem Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej nie są władze samorządowe jako takie, tylko instytucje zatrudniające specjalistów z dziedziny, za którą odpowiada ten urząd.

F: Chcecie odebrać Rządowi prawo do pełnienia roli strategicznej?

SM: Nie. Ale w Polsce nie wypracowano jeszcze sposobu, który pozwalałby na dużą operacyjną samodzielność samorządów, a przy tym ich odpowiedzialność za wydawanie pieniędzy. Udało się to głównie w Danii, Finlandii, Holandii, Norwegii i Szwecji.

F: Jakie uwarunkowania decydują o słabościach polskiego systemu? Niekompetentny i leniwy personel, zła wola samorządów, brak pieniędzy?

SM: Bynajmniej. Przede wszystkim, struktury publiczne same dostarczają usługi. Mają faktyczny monopol. W tej sytuacji nie ma konkurencji i wyboru dostawców spośród podmiotów sektora prywatnego czy organizacji pozarządowych. To wina błędnych rozwiązań systemowych. Bo jeśli samorządy nie będą mogły samodzielnie decydować, jak realizować usługi i będą miały odgórnie ustaloną konieczność tworzenia określonych jednostek, na przykład tych nieszczęsnych OPS-ów, niemożliwe będzie dostosowanie zadań do autentycznego zapotrzebowania mieszkańców. A to przecież wspólnoty lokalne są obecnie podstawowym usługodawcą państwa. Są najbliżej mieszkańców, znają ich potrzeby i warunki lokalne. Mają najlepszy przegląd sytuacji lokalnej i najsilniejsze instrumenty wpływu na nią. Co ważniejsze, instrumenty te znajdują się poza pomocą społeczną czy polityką rynku pracy. I gdyby prawo nie wymagało od gmin, powiatów czy województw z góry określonego aparatu, Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej mogłoby dogadywać się po prostu z samorządowcami, a nie instytucjami. W tej chwili jest tak, że rozwiązania prawne z poziomu centralnego nijak się mają od zdania samorządowców. Ich cel stanowi budowanie struktur organizacyjnych pomocy społecznej czy publicznych służb zatrudnienia. Nie zanudzam?

F: Skądże znowu. To bardzo oryginalna koncepcja. Zastanawiamy się tylko, czemu jeszcze nie mówiliście o pieniądzach. Zwykle pojawiają się na początku każdych rozważań.

SM: Jestem zdania, że bardziej chodzi tu o kwestie mechanizmów czy architektury systemu niż o ilość środków. Ale rzeczywiście, drugi zestaw problemów dotyczy metody przekazywania transferów socjalnych poprzez samorządy. Jak wiadomo, mamy kilkanaście świadczeń pieniężnych, finansowanych głównie ze źródeł państwowych: budżetu państwa i Funduszu Pracy. Wypłacają je różne instytucje na dwóch różnych poziomach, czyli gminnym i powiatowym. To przecież idealne warunki, by system przestał być szczelny! Zwróćmy też uwagę, że w realnym świecie promocji się nie łączy. A tutaj, ku uciesze ludzi, można dostać od państwa kilka świadczeń naraz. I teraz mamy taki paradoks, że osoby, które spokojnie mogłyby obyć się bez państwowych pieniędzy, nauczyły się świetnie „pływać” w tym systemie. Tym bardziej, że zawsze jest on rozbudowywany, a nie przebudowywany.

F: Może należy zmienić zasadę rozdawania pomocy?

AD: Właśnie o tym chcę powiedzieć. Jest jeden sposób na usprawnienie skuteczności ochrony socjalnej: wprowadzenie zasady „jednego transferu”.

F: Brzmi nieznajomo.

SM: Już tłumaczę. W uproszczeniu chodzi o to, że kilka świadczeń socjalnych, czyli np. zasiłki rodzinne, zasiłki stałe, dodatki mieszkaniowe, pomoc z FP i PFRON, które do tej pory szły do ludzi na podstawie wielu ustaw, teraz zastąpiłoby jedno świadczenie, z górnym limitem. Obliczane byłoby tak, aby uwzględnić prawdziwą sytuację życiową beneficjentów. Stanowiłoby sumę potrzeb całego gospodarstwa domowego. Dzięki temu pieniądze nie wyciekałyby poza system. Niestety, wymaga to zmiany prawa, ale cała procedura stałaby się bardziej uczciwa i przejrzysta. Poza tym, wtedy wielkość transferów mogłaby być do czegoś odnoszona, do jakiegoś pułapu, np. średnich zarobków lub pewnego ich procenta. Bo czy to uczciwe, żeby osoby, które dostają zasiłki od państwa, miały większe wpływy niż osoby otrzymujące wynagrodzenie za pracę?

F: A może trzeba jakoś zmotywować samorządy do racjonalnego udzielania świadczeń?

SM: Nasze państwo pokrywa w 100% koszty wielu swoich zadań, choćby związanych ze wspomnianym finansowaniem transferów socjalnych. Zapotrzebowanie na środki państwowe będzie więc coraz wyższe. Dlatego Duńczycy wymyślili, a przejęli to od nich Finowie, że gminy muszą minimalnie dokładać się do wypłacanych przez siebie zasiłków. Powinny też je różnicować w zależności od skali wpływu samorządu na potrzeby społeczne.

AD: Nie bez powodu w Danii stawia się na profilaktykę zdrowotną: wtedy zmniejszy się obciążenie samorządów kosztami leczenia ludzi w szpitalach!

F: Czy to się da zastosować w Polsce? Mentalność mamy inną…

SM: Dobre mechanizmy bronią się bez względu na różnice kulturowe. W Polsce takie rozwiązanie spowodowałoby większą dyscyplinę w udzielaniu świadczeń. Warto się o to bić. Związana jest z tym także kwestia istotniejsza i bardziej generalna. Państwo nie potrafi tak skonstruować systemu, aby zacząć płacić samorządom za efekty w sferze pomocy społecznej i zatrudnienia. Duże sukcesy ma na tym polu Holandia. Funkcjonuje tam system „inteligentnych” dotacji. Samorządy otrzymują pulę środków, które nie są objęte tak ścisłymi zasadami wydawania pieniędzy rządowych, jak dotacje kierowane do polskich samorządów.

F: Zgoda, ale co z tego, skoro państwo nawet nie wie, komu i za co daje wsparcie…

AD: Pierwszym krokiem byłoby stworzenie centralnego rejestru osób, korzystających ze świadczeń. Wraz z informacjami o rodzaju, miejscu i wysokości pobieranych świadczeń. Uniemożliwiłoby to często praktykowane naciąganie państwa na zbędne wydatki. Popatrzcie: państwa, czyli obywateli, bo te świadczenia są przecież finansowane wprost z naszych podatków!

F: Mam wrażenie, że zawęziliśmy bardzo temat naszych rozważań. Nie sądzicie, że pomoc państwa powinna być ostatecznością?

AD: Oczywiście, polityki społecznej nie można zredukować do pomocy socjalnej. Mało tego: trzeba zrobić wszystko, aby docierała ona naprawdę jedynie do tych, którzy w inny sposób zupełnie sobie nie poradzą. Dawanie zasiłku powinno być rzadkością, ponieważ demotywuje do poszukiwania pracy. Powraca tu znana klisza „aktywizacji”.

F: Ale jak ją w praktyce realizować, skoro zatrudnieni w instytucjach nie są rozliczani za realne efekty, np. doprowadzenie do znalezienia i utrzymania pracy przez bezrobotnego?

AD: Trzeba dać większe pole manewru samorządom. Wszystko się do tego sprowadza. Obecnie wynagrodzenie płaci się za samą obecność urzędnika w instytucji. Przez 8 godzin, najczęściej od 8.00 do 16.00.

F: Powszechnie sądzi się, że pomóc nam może tylko Unia Europejska…

SM: Nic bardziej mylnego. Kłopot stanowią właśnie te mechanizmy, które na pierwszy rzut oka są dobrodziejstwem. Środki europejskie w połączeniu z budżetowymi oraz Funduszu Pracy dopłacają do zatrudnienia w instytucjach pomocy społecznej i publicznych służbach zatrudnienia. Ponieważ pracownicy nie zarabiają wiele, może to być demoralizujące. Szczególnie niebezpieczne są środki europejskie na tzw. „programy, projekty i inicjatywy”. Pozbawiają bodźców do zdecydowanego racjonalizowania systemu. Pozwalają pompować w niego dodatkowe pieniądze na krótką metę. Efekt zniknie tak szybko, jak tylko skończy się tzw. „program, projekt lub inicjatywa”.

F: Bez rewolucji niczego nie osiągniemy.

AD: Nie przesadzajmy. To tylko część problemów w obszarze polityki społecznej. Ale może stanowić podstawę do stworzenia pozytywnej alternatywy. Państwo działa obecnie niemal po omacku. Sprzyja to wyciekaniu pieniędzy oraz utrudnia prawidłowe kierowanie środków i kontrolę już prowadzonych działań. Zanim zacznie się więc budować nowy gmach w tej dziedzinie, trzeba spróbować naprawić to, co zostało przyjęte do realizacji.

F: Dziękujemy za rozmowę.

„Zniewolony umysł” – stop! – rozmowa Błażeja Lenkowskiego :)

Stan finansów publicznych oraz demografia krajów świata zachodniego wskazują, że nieuchronna będzie redukcja modelu państwa welfare state. Jedną z konsekwencji tego procesu będzie ograniczenie aktywności państw w dziedzinie szeroko rozumianej polityki społecznej. Czy właśnie nadszedł moment przełomowy, w którym te zmiany powinny nastąpić?

http://www.flickr.com/photos/ceuropeens/6025447261/sizes/m/in/photostream/
by Cercle des Européens

Po pierwsze jeszcze przed kryzysem finansowym, który rozpoczął się w 2007 roku, było wiadomo, że rozbudowane państwa socjalne będą musiały być ograniczane albo ich skala będzie hamować wzrost gospodarczy. Dlatego już przed kryzysem niektóre kraje rozwiniętego kapitalizmu zaczęły wprowadzać reformy. Jeżeli się przeanalizuje dane dotyczące relacji wydatków socjalnych do PKB w krajach rozwiniętych, to się okaże, że niemal wszędzie szczyt został osiągnięty w latach 80. lub 90. Potem następuje spadek. On nie jest wprawdzie gwałtowny, ale w niektórych krajach wyraźny. Widać tu duże różnice pomiędzy poszczególnymi krajami. W Holandii o wiele bardziej obniżono tę relację do PKB niż np. we Francji. Podobnie w Szwajcarii czy w Izraelu. Kryzys (który zresztą został wywołany głównie błędnymi interwencjami władz publicznych) i jego skutek, czyli spowolnienie gospodarcze, recesja, gwałtowny wzrost deficytu i przyrost długu publicznego są dodatkowymi czynnikami nakładającymi się na wcześniejsze. Dodam, że kolejny to perspektywa starzenia się społeczeństw. Grecja to przykład rozbudowanego państwa socjalnego, Portugalia również. Problemy nie dotyczą małego państwa socjalnego, tylko rozbudowanego państwa socjalnego. Duże państwa socjalne są zwykle dużym balastem, dlatego że zawierają składniki hamujące wzrost gospodarczy. Jak? Po pierwsze przez ograniczanie skłonności do pracy. Winne są temu zwłaszcza wcześniejsze emerytury. Po drugie przez ograniczanie skłonności do dobrowolnego oszczędzania. Ludzie wierzą, że nie muszą oszczędzać, bo państwo się nimi zajmie. Te dwa czynniki, nawet bez obecnego kryzysu, powodują, że rozbudowane państwo socjalne hamuje wzrost gospodarczy. Dochodzi jeszcze trzeci czynnik: podatki. Znaczne wydatki socjalne dużo kosztują. Nie ma większych wątpliwości, że wysokie podatki są gorsze dla wzrostu gospodarczego niż niższe podatki. Oczywiście podatek podatkowi nierówny. Są takie, które mniej szkodzą, czyli podatki pośrednie, takie jak VAT, i są takie, które bardziej szkodzą, np. opodatkowanie kapitału czy opodatkowanie pracy.

Jest mnóstwo mitów, które trzeba demaskować. Jeden mit jest taki, że wydatki budżetowe zawsze pobudzają gospodarkę. To jest takie wyobrażenie o gospodarce, które ma tylko jedną stronę, czyli popyt. Czynniki rządzące produkcją w ogóle się nie liczą. W tej doktrynie zakłada się, że im więcej wydatków, tym lepiej. W taki sposób pobudzano gospodarkę w Grecji. Efekt widzimy. Drugi mit, chyba jeszcze groźniejszy, jest taki, iż bardzo wiele osób uważa, że gdyby nie rozbudowane państwo socjalne, to ludzie umieraliby na ulicach, w ogóle by się nie leczyli, nie posyłaliby dzieci do szkół i nie troszczyliby się o bliskich. To jest wyraz mentalności sowieckiego działacza. Polega ona na takim bezrefleksyjnym przekonaniu, że jeżeli państwo czegoś nie zrobi, to nikt tego nie zrobi. W Polsce ludzie już uświadamiają sobie, że państwo nie musi troszczyć się o to, jak się ubierają, jak się odżywiają, nie musi ich zaopatrywać bezpośrednio w samochody, jak to się działo przed 1989 rokiem. Natomiast jeżeli chodzi o tak zwane transfery socjalne, to mit „sowieckiego działacza” króluje w umysłach większości ludzi. Wyznawcy tego mitu nie dostrzegają faktu, że państwo socjalne nie jest jedynym mechanizmem radzenia sobie z pewnymi problemami. Czy to takimi, które są nieoczekiwane, np. chorobą, czy tymi, których się spodziewamy, np. procesem starzenia się. Z tymi problemami można radzić sobie różnymi sposobami: zarówno poprzez indywidualną zaradność w działaniach rynkowych, jak i poprzez organizacje samopomocy, które zostały zapomniane, choć stanowią piękną kartę liberalnego ustroju. Warto przypomnieć dokonania z XIX wieku, np. robotników, którzy zrzeszali się w Wielkiej Brytanii, w Niemczech, również w Polsce, po to, aby ubezpieczać się, a jednocześnie kształcić. I wreszcie jest coś, co było wyśmiewane przez marksistów, a mianowicie dobroczynność. Gdy państwo socjalne się rozrasta, to wypiera niepaństwowe mechanizmy radzenia sobie z problemami i daje większe możliwości tym, którzy nadużywają pomocy.

Jest jeszcze jedna kwestia, którą podnosił w 1835 roku Alexis de Tocqueville w znanym eseju o pauperyzmie. Zwrócił tam uwagę na to, że urzędnicy socjalni nigdy nie będą mieli odpowiednich motywacji, żeby odróżniać ludzi i badać ich rzeczywistą sytuację. Natomiast ci, którzy dobrowolnie angażują się w pomoc innym ludziom, zwykle lepiej odróżniają cwaniaków od osób naprawdę potrzebujących pomocy.

Sądzę, że redukcja państwa socjalnego powinna być połączona z ogromną akcją edukacyjną. Naszym największym wrogiem jest mentalność ludzi. W jaki sposób zatem efektywnie edukować?

Edukacja należy do tych słów, które zawsze miło się powtarza. Moje doświadczenie poparte wieloma obserwacjami i spotkaniami sugeruje, że trzeba się odwoływać do intuicji moralnej ludzi. Jeśli tylko możesz pracować, powinieneś się utrzymywać z własnej pracy, a nie z owoców cudzej pracy. Jeżeli w Polsce odsetek zatrudnionych wśród ludzi zdolnych do pracy nie przekracza 60%, to mamy sytuację niedobrą nie tylko z ekonomicznego punktu widzenia, lecz także z moralnego, albowiem jeden człowiek, który pracuje, ma na utrzymaniu, statystycznie rzecz ujmując, prawie jedną osobę, która nie pracuje. Powinniśmy zatem wzmacniać etos pracy. Drugi przekaz, który nazwałbym już wyraźnie liberalnym, to taki, że ludzie zwykle, przynajmniej werbalnie, są za wolnością. Więc trzeba powiedzieć, że jeżeli chcemy wolność utrzymać w odpowiednio szerokim zakresie, to musimy być odpowiedzialni za korzystanie z tej wolności. To znaczy, że trzeba ponosić konsekwencje własnych decyzji, a nie wyciągać rękę do państwa, czyli do innych ludzi, żeby skompensowali skutki naszych błędów i zaniechań. Dlaczego inni mają finansować błędy tych, którzy korzystają z wolności? Po drugie to zachęca do nadużyć.

Ludzi, którzy nie są w stanie utrzymywać się z własnej pracy, nie ma aż tak wielu. Do ich dyspozycji powinny być różne mechanizmy, nie tylko państwowe. Większość ludzi, włącznie z wieloma osobami, które określają się jako liberałowie, ma – w sprawach socjalnych –umysł zniewolony przez mentalność „sowieckiego działacza”,. Taki styl myślenia nie ma nic wspólnego z klasycznym liberalizmem, który stara się działać na rzecz wolności, odpowiedzialności, a w konsekwencji szerokiego zakresu wolnego rynku, nieroszczeniowego społeczeństwa obywatelskiego i ograniczonego państwa. Tzw. „liberałowie socjalni” to socjaldemokraci. Warto o tym pamiętać, by uniknąć mylenia pojęć.

Wreszcie należy piętnować zjawisko wyłudzania socjalnego. W systemach etatystycznych zmieniają się normy społeczne, czyli normy, które jedni ludzie egzekwują względem innych. Wyłudzanie staje się normalne. Assar Lindberg, który ma dobre pole obserwacyjne, bo jest Szwedem, wykazał to empirycznie. W rozbudowanym państwie socjalnym kształtuje się szczególny rodzaj społeczeństwa. Jaki? Bardzo wiele osób staje się klientami państwa. To z kolei wpływa na ich decyzje. Taki wyborca nie patrzy na to, czy dany polityk będzie działał na rzecz rozwoju kraju, tylko liczy, ile pieniędzy dostanie od państwa, gdy ten polityk dojdzie do władzy. To jest upaństwowiony klientelizm. W czasach starożytnego Rzymu ludzie starali się mieć patrona. Teraz mamy jednego wielkiego politycznego patrona i mnóstwo klientów. Nie jest to dobry typ społeczeństwa. Jeżeli komuś zależy na godności i wolności człowieka, to –moim zdaniem – nie może jednocześnie popierać rozbudowanego państwa socjalnego.

Czy mógłby pan profesor pokusić się o sformułowanie zasad, które nie tyle z perspektywy ekonomicznej, ile filozoficzno-moralnej powinny rządzić aktywnością państwa w dziedzinie polityki społecznej?

Moim zdaniem większość najważniejszych filozoficznych i czysto praktycznych problemów sprowadza się do roli państwa w społeczeństwie. Ogromne doświadczenie pokazuje, że wbrew marksizmowi, a zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami takich wybitnych ludzi jak Adam Smith, państwo jest złym właścicielem: kryteria polityczne dominują w sprzeczności z rachunkiem ekonomicznym. Dlatego socjalizm upadł. Jako zasadę trzeba przyjąć, że państwo nie powinno być właścicielem.

Drugim ważnym zagadnieniem są przepisy. Narastające ograniczenia wolności, szczególnie gospodarczej, to ciągły problem. Państwa podejmują akcje deregulacyjne, ale potem znów wprowadzają jakieś regulacje. Wielkim wyzwaniem jest pytanie o to, jak ograniczyć legislacyjną, regulacyjną działalność państwa. Tu trzeba podważać socjalistyczny ideał, że rząd jest tym lepszy, im więcej ustaw uchwali. W tej kwestii nie ma prostych rozwiązań, takich jak np. w przypadku wprowadzenia ograniczenia długu publicznego. Potrzebna jest o wiele większa aktywność nadzorcza ze strony społeczeństwa obywatelskiego.

Wreszcie, po trzecie, państwo socjalne. Jeszcze gdzieś do lat 20., 30. XX wieku było ono bardzo ograniczone. Stosunek wydatków socjalnych do PKB zwykle nie przekraczał 10–20%. Ale po II wojnie światowej, gdy gospodarka szybko rosła, zaczęła się prawdziwa ekspansja. To pokazuje, że siłą napędową rozrostu państwa socjalnego nie była bieda, tylko łatwość finansowania w połączeniu z nasilaniem się pewnej politycznej ideologii oraz mentalności sowieckiego działacza w odniesieniu do tzw. sfery socjalnej. Jeżeli ten proces spowalniał, to zwykle przez kryzys albo przez bardzo wyraźne objawy nadchodzącego kryzysu. Wtedy wprowadzano reformy. Do tego dochodzą takie czynniki jak starzenie się społeczeństw. Są kraje, które przedwcześnie wprowadziły państwo socjalne. Na przykład kraje Ameryki Łacińskiej: Kostaryka i Urugwaj. One są znacznie biedniejsze niż kraje Zachodu. I nie doganiają ich właśnie dlatego, że przedwcześnie wprowadziły rozbudowane państwo socjalne i z jakichś powodów społeczno-politycznych nie potrafiły go zredukować.

A co z największym problemem Polski i Europy, czyli wielkim wyzwaniem demograficznym? W jaki sposób należy zmieniać systemy emerytalne?

Od strony technicznej to nie jest trudne. Trzeba spowodować, że ludzie będą później przechodzić na emeryturę, gdyż wydłużyła się ich średnia długość życia. Jak to zrobić, to zależy od systemu emerytalnego. Jeżeli dominują systemy kapitałowe, czyli ludzie autentycznie oszczędzają, to w gruncie rzeczy decyzja, kiedy przechodzą na emeryturę, jest ich prywatną sprawą. Jeśli przechodzą wcześniej, to muszą swoje oszczędności rozłożyć na dłuższy czas, ale to nie obciąża innych ludzi. Zwykle w systemach kapitałowych ludzie dłużej oszczędzają, czyli dłużej pracują. Dlatego tak niedobrą sprawą było ograniczenie składki do OFE. W systemach repartycyjnych, czyli takich, w których mamy specjalny podatek emerytalny nazywany składką, tego naturalnego bodźca nie ma. Może być wprowadzony pewien substytut, jakim są nominalne rachunki emerytalne. To jednak nie są prawdziwe rachunki, bo tam niczego się nie gromadzi. W tym systemie istnieje większe pole do nacisków politycznych. Z natury rzeczy to bardziej upolityczniony system, dlatego politycy go lubią, mają większe pole do legislacyjnego rozdzielnictwa. Odkąd po raz pierwszy nastąpiło przejście od systemu kapitałowego do repartycyjnego – a zrobił to rząd Vichy – później nie wrócono do systemu kapitałowego. [WK1] System repartycyjny jest bardzo kuszący politycznie. Staje się bardzo dobrym narzędziem w kampanii wyborczej. Ale jeżeli mamy z takich czy innych powodów system repartycyjny, to należy wydłużać wiek przejścia na emeryturę. To nie jest żadnym ograniczeniem, bo ludzie dłużej żyją. To zwiększa siłę rozwoju gospodarki, bo zwiększa podaż pracy, a jednocześnie nie osłabia popytu, bo ludzie mają dochód z pracy. Czyli jest to strategia win–win, podwójnego zwycięstwa. W Polsce najważniejszą reformą, którą zrobiła obecna koalicja, jest zawężenie przywilejów do wczesnego przechodzenia na emeryturę, ale te zmiany nie są jeszcze zakończone. Niemcy wydłużyli wiek przejścia na emeryturę, Grecy i Hiszpanie robią to już w pośpiechu. Włosi też będą musieli.

Należy powiedzieć, że do najczęściej popełnianych błędów należy fałszywa terminologia. Pojęcia „dobro publiczne” i „dobro prywatne” mają swoje ścisłe znaczenia w ekonomii. Przez „dobro publiczne” rozumiemy takie dobro, którego nie sposób finansować indywidualne, np. obrona narodowa. W tym sensie np. edukacja nie jest dobrem publicznym, bo na niektórych uniwersytetach w niektórych krajach płaci się czesne. Nawiasem mówiąc, nie jest prawdą, że w Polsce mamy darmowe studia. Utrzymujemy zły system odpłatności za studia. Zły i niemoralny. Bo ci, którzy płacą z własnej kieszeni, dostają gorsze usługi, a wyższy poziom usług dostaje się w prezencie od innych obywateli, w tym biedniejszych od siebie. Dlatego jestem za upowszechnianiem płatności za edukację wyższą, przy jednoczesnej rozbudowie stypendiów i kredytów studenckich.

Czy nie powinniśmy wprowadzić jasnych zasad, które będą porządkowały ustawodawstwo w zakresie polityki społecznej? Po pierwsze, pomoc społeczna powinna obejmować tylko osoby najbiedniejsze. Druga zasada to „nic za darmo”, jeśli przyznajemy komuś pomoc, to w zamian za jakiś wysiłek, który będzie socjalizować i przywracać do funkcjonowania w społeczeństwie. Zasada pomocniczości państwa działa tylko wtedy, gdy inne niż państwo podmioty tego czynić nie mogą. Wreszcie zasada efektywności, czyli wprowadzenie elementów ewaluacji efektów określonego działania w ramach polityki społecznej.

Co do zasady nie trudno się zgodzić. Co natomiast z praktycznymi rozwiązaniami? Pojawia się tu problem, na ile mamy dobre statystyki dochodów i na ile administracja socjalna ma bodźce, żeby odróżniać ludzi prawdziwie potrzebujących od cwaniaków.

W charakterze uzupełnienia powiedziałbym tak: dlaczego mamy uzasadniać pomoc w potrzebie od dochodu, a nie od majątku? Dlaczego tolerować to, że samotna osoba, która ma duże mieszkanie, ale niski dochód jest uprawniona do zasiłku mieszkaniowego? Dlaczego ona nie sprzeda mieszkania i nie kupi mniejszego, jeżeli jest samotna? W wielu bogatszych od nas krajach istnieje kryterium majątkowe. W Danii ludzie, którzy mają duże mieszkania i mały dochód, nie dostaliby zasiłku. Można łączyć zasiłki z pracą, ale należy pamiętać o praktycznych problemach organizowania tzw. robót publicznych. Nie żyjemy w świecie prostych technologii, gdzie da się zbudować autostradę przy pomocy łopat.

Kolejne pytanie dotyczy kryterium efektywności. Czy jest sens wprowadzać jakieś mechanizmy ewaluacyjne co do działań w ramach polityki społecznej? Czy koszt nie będzie przewyższał efektu?

Ma pan na myśli badanie skuteczności programu po jego wprowadzeniu? Tutaj nie trzeba odkrywać Ameryki. Mamy mnóstwo doświadczeń. Także tych negatywnych, które pokazują, że rozsądnie brzmiące programy wywołują patologie. Jest na ten temat obszerna literatura. Bodaj najpoważniejszym oskarżeniem rozbudowanego państwa socjalnego jest to, że ono wzmaga patologie. Mówiłem już o demoralizacji. Jeżeli się bardzo wyraźnie premiuje samotne matki, to rośnie liczba nieślubnych dzieci. Tak było choćby w Stanach Zjednoczonych do czasów reformy republikanów i Clintona. Te patologie są w Polsce słabo zbadane. Problem nie polega na tym, że różne programy socjalne nie są wystarczająco cost-effective. Problem jest daleko poważniejszy: ponosi się koszty, a dostaje negatywne efekty. Francuzi szczycą się tym, że przyrost naturalny we Francji jest wyższy niż w innych krajach Europy. Jednak gdy zapyta się ich, gdzie się ten przyrost koncentruje, odpowiadają, że nie ma oficjalnych badań, bo przepisy zakazują, aby dzielić ludzi wedle grup etnicznych. Byłem niedawno na konferencji we Francji, gdzie opowiadano, jak to hojne francuskie państwo socjalne premiuje wielożeństwo. W jaki sposób to się odbywa? Wielożeństwo jest zakazane, to jasne, ale trudno tego upilnować. Szczególnie tam, gdzie wielożeństwo jest elementem kultury, np. wśród niektórych przybyszów z Afryki. Oni żyją de facto w związkach z wieloma kobietami, ale nie zawarli formalnego małżeństwa z żadną z nich. Te kobiety występują o pomoc socjalną jako samotne matki, co premiuje wielożeństwo. Mówiąc o patologiach wywoływanych przez rozbudowane państwo socjalne, warto też wymienić bezrobocie. Wiąże się ono nie tylko z wydatkami socjalnymi, lecz także z zawyżoną płacą minimalną. Dlaczego we Francji wybuchają od czasu do czasu rozruchy na przedmieściach? Dlatego, że jest bardzo wysokie bezrobocie. A skąd ono się bierze? Z wysokiej płacy minimalnej. Gdyby taka płaca obowiązywała w Stanach Zjednoczonych, to bezrobocie zwiększyłoby się dwukrotnie. W Stanach, jak wiadomo, ludzie słabo wykształceni poszukują pracy i ją znajdują, bo nie ma takiej bariery. Ostatnie podwyższenie płacy minimalnej przez rząd w Polsce to takie właśnie „francuskie” rozwiązanie.

Jeśli dotarliśmy do tego problemu, to co pan profesor sądzi o stwierdzeniu Angeli Merkel, że model wielokulturowego państwa się wyczerpał? To w pewnym sensie też wiąże się z modelem państwa socjalnego.

Myślę, że zdecydowanie się wiąże. Ale uważam, że chodzi też o to, że do niedawna w Wielkiej Brytanii czy w Danii traktowano tę kulturę grupy imigrantów jako enklawy, które nie podlegały ogólnym prawom. Tolerowano to, że grupy te mogły się posługiwać własnym prawem np. prawem szariatu. W myśl takiego na pierwszy rzut oka dobrze brzmiącego hasła, że wszystkie kultury są równie dobre. Jak wtedy pogodzić wielożeństwo z zakazem bigamii? To pokazuje, że równość kultur jest bardzo dyskusyjna.

Należy chociaż powiedzieć, jakie wartości wyznajemy. Jeżeli nie chcemy dyskryminacji kobiet, to nie możemy jednocześnie tolerować niektórych form wielokulturowości. To znaczy, że nie możemy spokojnie patrzeć na kulturę, w której dyskryminuje się kobiety.

Chciałbym zmienić temat i zapytać o to, co się stało z polską klasą polityczną? Dlaczego jeszcze w latach 90. kierowała się zupełnie innymi wartościami? Dlaczego dziś brakuje polityków, którzy są w stanie oderwać się od bieżących problemów i patrzeć perspektywicznie w przyszłość. Czy jest to wina systemu partyjnego, który się ukształtował? To znaczy walki PO z PiS-em? Czy to jest problem całej klasy politycznej, sposobu myślenia tych ludzi?

Staram się unikać dużych kwantyfikatorów takich jak „klasa polityczna”. To, co jest odbierane w Polsce jako problem, nie jest wyłącznie naszym problemem. To nie jest, oczywiście, pocieszeniem, ale możemy umieścić je w szerszym kontekście. Gdy patrzy się na badania dotyczące popularności polityków czy parlamentów na Zachodzie, to widzi się, że ona wyraźnie spada. To jest jakiś trend, a nie jest zjawisko krótkookresowe. Niektórzy twierdzą, że współcześni politycy są moralnie gorsi od tych z XIX wieku. To mówią ci, którzy nie znają historii. Liczba skandali i skala brutalności w polityce była chyba dawniej większa niż teraz. Po pierwsze, to, jak ludzie odbierają polityków, zależy od tego, jak oni są pokazywani. Nowoczesne media elektroniczne, zwłaszcza telewizja, rządzą się innymi prawami niż słowo pisane. To nie jest oskarżenie. Taka jest natura tych mediów, że wydobywają emocje, posługują się skrótami itd., więc w pewnym sensie spłaszczają politykę. Jest wielkim wyzwaniem korzystać z tych mediów, a jednocześnie polityki kompletnie nie trywializować lub nie sprowadzać do „Kto kogo”. Oczywiście, że dużo zależy od dziennikarzy. Upowszechnienie środków masowego przekazu przyczyniło się zapewne do spadku popularności polityki. Nie wiem, jak to zjawisko wygląda w nowych mediach, to znaczy w Internecie. Po drugie, mamy rozdęte państwo, które obiecuje więcej, niż może dać. Czyli budzi rozczarowanie.

To, co się dzieje w Polsce, jest odbiciem ogólniejszych tendencji, ale na to nakładają się pewne czynniki szczególne. Być może w Polsce za daleko poszły mechanizmy finansowania partii z budżetu. To w oczywisty sposób wzmagało władzę partyjnych liderów. Muszę powiedzieć samokrytycznie, że byłem w rządzie, który to uchwalił. Demokracja nie może polegać na pospolitym ruszeniu partyjnym. Ale być może przekroczono optimum. I dlatego posłowie i senatorowie są właściwie maszynami do głosowania, a nie politykami z podmiotowością. W przypadku OFE to było bardzo widoczne, gdy ludzie, o których wiedziałem, że są przeciwni, głosowali za. Czy jakieś reformy w polskim systemie partyjnym mogą to zmienić? Myślę, że powinny pojawić się zmiany w prawie, które by sprawiały, że zmniejszy się zależność od szefa partii, a wzrośnie zależność od lokalnego wyborcy. Drugim czynnikiem jest PiS. PiS wniósł coś, czego nie było dotąd w takiej skali na polskiej scenie politycznej: nieuczestniczenie w dyskusji o meritum (poza niektórymi sprawami, takimi jak usunięcie barier dostępu do zawodów prawniczych), i towarzyszącą temu ogromną dawkę agresji, werbalnej nienawiści. Zakładając, że większość ludzi tego nie lubi, można dojść do wniosku, że dla rządzących przez ostatnie lata to był dogodny partner. PO miała większe pole manewru, przy tak słabym konkurencie mogła zrobić więcej, nie ryzykując politycznie. Jestem zdania, że niektóre ruchy, choćby sprawa z OFE, nie tylko były szkodliwe dla rozwoju gospodarki, lecz także szkodliwe dla PO.

Czy miałby pan profesor pięć rekomendacji dla nowego rządu?

To można wyczytać z każdego raportu organizacji międzynarodowej. Trzeba zawsze wyjść od celu. Uważam, że naszym celem zbiorowym, który przekłada się na wiele celów indywidualnych, to doganianie Zachodu pod względem poziomu życia. Nie przez sto lat, ale przez dwadzieścia. Wiemy, że od warunków materialnych nie wszystko zależy, ale zależy bardzo dużo. Moim zdaniem dobry liberalizm wyraża się w szacunku do naturalnych ludzkich pragnień. Ludzie przecież chcą lepszego życia. Gdy ktoś nie ma mieszkania, to chce je mieć, jak ktoś ma za małe, to chce mieć większe. Kto nie ma samochodu, chce mieć samochód. Jak ma mały, chce mieć większy. Chce lepszej edukacji dla dzieci. To są wielkie ludzkie pragnienia, które nie przekładają się automatycznie na ich spełnianie. Po drodze jest wielki pośrednik – ustrój. Niektóre ustroje blokują spełnianie pragnień i paraliżują ludzi, bo są etatystyczne. Socjalizm był skrajną formą etatyzmu. Inne natomiast wyzwalają kreatywność i przedsiębiorczość, co nie znaczy, że nie są także źródłem frustracji. Jeżeli ktoś naprawdę chce działać na rzecz spełniania tych ludzkich pragnień, to powinien działać na rzecz dobrze pojmowanego liberalizmu. Na rzecz rozszerzania pola dla ludzkiej pracy i przedsiębiorczości, co nie dotyczy wyłącznie gospodarki, ale także organizacji pozarządowych. Nie można tego osiągnąć bez ograniczenia wcześniej rozdętego państwa. Jeżeli uważamy, że trzeba szanować ludzkie pragnienia, to nie mówmy ludziom, żeby byli ascetami, ponieważ uważamy, że asceza jest lepsza niż konsumpcja.

W warunkach Polski jako państwa doganiającego potrzebny jest ustrój, który jest lepszy dla rozwoju niż ustrój w rozwiniętych krajach Zachodu. To znaczy on powinien być prostszy, z silniejszymi bodźcami do inicjatywy, przedsiębiorczości i pracy. W finansach publicznych należy zredukować wszystkie te systemy socjalne, które zniechęcają ludzi do oszczędzania i pracy, a zachęcają do oszustw. Po drugie, wyrugować resztki bezpośredniej ingerencji polityki w gospodarkę, czyli sprywatyzować firmy państwowe. Po trzecie, stworzyć bariery tworzenia złego prawa. Po czwarte, dbać jak o źrenicę w oku o konkurencję. Zwykle konkurencja jest ograniczona przez polityków. Albo bezpośrednią i jawną, tak jak to było w przypadku rządowej decyzji o fuzji firm energetycznych, albo ukrytą, kiedy się tworzy grupy polityczno-biznesowe, tak jak np. w Rosji czy na Ukrainie. Rzadko jest tak, żeby wolny rynek sam z siebie monopolizował. Elementarną zasadą powinna być niezależność prezesa UOKiK-u, podobna do tej, którą ma zagwarantowaną prezesa NBP. Prezes NBP jest wybierany na kadencję, a prezes UOKiK-u może być usunięty z dnia na dzień. Tu również powinna być kadencyjność.

Panie profesorze, a jak tę wiedzę skutecznie upowszechniać?

Należy wzmacniać głos społeczeństwa obywatelskiego, między innymi przez rozmaite sojusze tematyczne. Zasadniczy jest też problem dostępu do informacji publicznej. Dostępność informacji publicznej jest fundamentem. Dzięki prezydentowi uświadomiłem sobie niedawno, że trzeba patrzeć władzy na ręce, również między wyborami, a nie tylko wtedy, gdy głosujemy. Musimy zdobywać informacje o faktycznej aktywności rządzących. Bez tego nie będziemy dobrze głosować. Należy tworzyć koalicje, bo tylko wtedy uzyska się wystarczające poparcie dla poszczególnych kwestii liberalnych. Organizacje obywatelskie powinny tworzyć zdecydowanie więcej koalicji.

Z Leszkiem Balcerowiczem rozmawiał Błażej Lenkowski

Opracowanie: Michał Czech, Dominika Stachlewska


Główne wyzwania dla Polityki Społecznej w Polsce :)

Pomysłów na prowadzenie państwowej polityki społecznej w praktyce można znaleźć tyle, ile ideologii ją determinuje. Często jednak codzienność weryfikuje postanowienia doktrynalne na rzecz pragmatyzmu, który to z dnia na dzień nabiera nowego, bardziej skomplikowanego wymiaru. U źródeł pojawienia się terminu polityki społecznej na myśl przychodzi nam francuski myśliciel Charles Fourier i jego działalność na przełomie XVIII i XIX wieku. Jednakże do upowszechnienia się tego terminu dochodzi na gruncie Niemiec XIX-wiecznych, gdzie mamy do czynienia z działalnością kanclerza Otto von Bismarcka. Co do zasady jednak trzeba rozróżnić dwa pojęcia uważane za synonimowe. Politykę socjalną (Sozialpolitik) obejmującą sferę pomocy dla najbiedniejszych grup ludzi, a politykę społeczną (Gesselschaftspolitik), która zawiera w sobie pojęcie polityki socjalnej, jednak jeszcze zahacza o szerszy krąg rozwoju społecznego i związanymi bezpośrednio z tym zmianami strukturalnymi. Jak już wspomniałem, za jednego z głównych twórców instytucjonalizacji tejże polityki uważa się postać Otto von Bismarcka, który zainicjował powszechny system ubezpieczeń społecznych (tj. chorobowych, wypadkowych i emerytalno-rentowych). Jakie zatem – biorąc pod uwagę wszystkie te wstępne rozstrzygnięcia – wyzwania dla przyszłości tej polityki stoją przed Polską?

Dokonująca się obecnie w Polsce transformacja ustrojowa jest bezprecedensowym i niezwykle skomplikowanym proces społeczno-gospodarczy, w wyniku którego przeobrażeniu ulegają instytucje rynkowe, potrzeby i preferencje społeczne, stosunki międzyludzkie. Jego efektem jest systematyczny wzrost jakości życia, czego wyrazem może być chociażby demokratyzacja państwa, wzrost poziomu produkcji i konsumpcji, a także rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Wielu pozytywnym zmianom towarzyszy jednak równoległe powstawanie problemów, które stanowią wyzwania dla polityki społecznej.

Niepełnosprawność i starzejące się społeczeństwo

Jednym z bardziej znaczących problemów nie tylko pomocy społecznej, ale ogólnie społecznym jest starzejące się społeczeństwo.

Wyzwania przed którymi stoi polska polityka społeczna podzieliłbym na meta-poziomie na trzy grupy. W pierwszej z nich znajdują się uniwersalne wyzwania jakie zawsze stały przed polityką społeczną, np. ograniczenie nierówności, przezwyciężenie lub łagodzenie ubóstwa i wykluczenia czy też budowanie integracji społecznej. W drugiej grupie możemy znaleźć te, które wynikają z przemian cywilizacyjnych, zarówno obecnych jak i tych, które rysują się przed nami w przyszłości. Są to np. starzenie się społeczeństwa ze wszystkimi tego konsekwencjami czy wzmożona presja konkurencyjności w warunkach globalizacji. Trzecia grupa wyzwań wynika ze specyficznego polskiego kontekstu historycznego, a także naszego geopolitycznego usytuowania. W tej grupie wyzwań możemy umieścić te związane z likwidacją post-komunistycznych zapóźnień rozwojowych, korektą rozwiązań zastosowanych w czasie transformacji, ale niekoniecznie sprzyjających modernizacji, a także umiejętne włączenie się w projekt zwany europejskim modele społecznym ( przy uwzględnieniu jego wewnętrznego zróżnicowania i zmienności).

Wszystkie te trzy wyodrębnione grupy nie stanowią odrębnych obszarów. Wręcz przeciwnie – wszystkie one się przenikają. Myśląc o współczesnej polityce społecznej warto poszczególne kwestie społeczne rozpatrywać właśnie w świetle tych trzech nakładających się na siebie płaszczyzn.

Wśród wielu wyzwań jakie dostrzegam, cztery wydają mi się mieć charakter strategiczny dla myślenia o polityce społecznej.

Przejście od działań osłonowo-interwencyjnych do socjalizacyjno-aktywizujących

Jednym z rysów polskiej polityki społecznej doby transformacji był jej charakter osłonowy a nie aktywizacyjny. Praktycznym tego przejawem były kierowane do szerokich grup przywileje emerytalnych i ułatwienia przechodzenia na rentę zamiast inwestowania w podnoszenie kapitału ludzkiego, poprzez przekwalifikowawanie. Takie rozłożenie akcentów poniekąd było uzasadnione pilną potrzebą zamortyzowania kosztów jakie poniosło wiele osób w obliczu restrukturyzacji gospodarczej i spacyfikowanie oporu społecznego przeciwko reformom. Dyskusyjne jest czy była to wówczas dobra strategia i czy już wcześniej nie należało skręcić w kierunku bardziej aktywnej polityki społecznej ( active social policy). Z pewnością jednak utrzymywanie nadal tego stanu rzeczy hamuje rozwój – zarówno społecznie jak ekonomicznie. Dlatego wymaga to zmiany. Choć przechodzenie na wcześniejsze emerytury już ograniczono jak również dostępność świadczeń rentowych, tym niemniej w wielu podsystemach widać dotąd słabości wyrosłe z tamtego okresu . Pokazuje to choćby struktura wydatków społecznych. W Polsce – bardziej niż w innych krajach OECD – zachowuje się dysproporcja między udziałem wydatków na transfery pieniężne, a wydatków na świadczenia o charakterze rzeczowym i usługowym, na rzecz tych pierwszych. Jest to struktura wielce niekorzystna i anachroniczna. Widać to choćby na przykładzie pomocy społecznej. Fakt, że brakuje zasobów na systematyczną, profesjonalną pracę socjalną z osobami wykluczonymi a działania pracowników socjalnych często redukują się do przyznawania zasiłków oraz biurokratycznej sprawozdawczości, skutkuje tym, że tak skonstruowany system może w wielu przypadkach jedynie łagodzić ubóstwo i wykluczenie, a nie pozwala na jego przezwyciężenie.

Dlatego w polityce antywykluczeniowej potrzebne jest zastosowanie zindywidualizowanej i sprofesjonalizowanej ( najlepiej w ramach skoordynowanych działań wielu służb) pracy socjalnej i aktywizacyjnej. Błędem natomiast wydaje się wiara w to, że tego typu działania powinny mieć profil niemal wyłącznie prozatrudnieniowy. Oczywiście docelowo chodzi o to by osoby, które chcemy z powrotem włączyć do społeczeństwa znalazły pracę i aktywnie partycypowały w tworzeniu społecznego dobrobytu, ale często by mogły one wyjść na prostą nie wystarczy wyłącznie wsparcie zawodowe, ale także ogólno-życiowa reintegracja.

Mówiąc o potrzebie położenia większego nacisku na usługi, nie chodzi wyłącznie o usługi adresowane tylko do wykluczonych, ale także pewien zestaw świadczeń, których adresatami byłyby różne grupy. Sferą taką jest zwłaszcza opieka nad osobami zależnymi, np. małymi dziećmi, osobami niesamodzielnymi czy starszymi. Rozwój wielosektorowego rynku w tym zakresie wydaje się dziś fundamentalny zarówno w świetle podnoszenia kapitału ludzkiego, budowania integracji społecznej czy aktywizacji zawodowej ( dzięki częściowemu odciążeniu opiekunów możliwa byłaby ich aktywizacja, o którą obecnie trudno). Niestety mamy wciąż skurczony rynek tego typu usług, a w dobie transformacji nastąpiło nawet ograniczenie podaży niektórych z nich , np. przedszkoli i żłobków, który to trend dopiero niedawno wszedł na pozytywny tor. Przy tak dużych zapóźnieniach, naiwna jest wiara, że podaż ta w całości może być zrealizowana przez sektor publiczny ( podobnie jak nie ma podstaw do przekonania, że to zapotrzebowanie w pełni zaspokoi rynek prywatny). W tym jak i wielu innych obszarach polityki społecznej należy postawić na wielosektorowość, co jest zresztą zgodne z najnowszymi trendami w polityce społecznej.

Wielopokoleniowe zmierzenie się z demografią

Na kwestię demograficzną
często spogląda się przez pryzmat działań adresowanych do najstarszych generacji – systemu emerytalnego czy wzmożonego popytu na opiekę zdrowotną i długoterminową. To oczywiście bardzo ważne problemy, ale nie mogą one być rozwiązane w oderwaniu od działań podejmowanych na innych polach dotyczących młodszych generacji, zwłaszcza w zakresie rynku pracy czy polityki rodzinnej. Żadna konstrukcja systemu emerytalnego nie będzie dość stabilna jeśli nie będziemy mieli wysokiego poziomu zatrudnienia w gospodarce, bo to od tego zależy ilość środków w systemie zabezpieczenia społecznego i w budżecie, z którego system emerytalny jest dofinansowany. Podobnie jak nie utrzymamy systemu emerytalnego, gdy nie stworzymy mądrej polityki rodzinnej. Mądrej czyli takiej, która nie tylko promuje dzietność ( bo samo to nie wystarczy), ale równolegle umożliwia tych dzieci wychowanie i kształcenie. Toteż na kwestię starzenia się społeczeństwa należy patrzeć przez pryzmat warunkujących się różnych segmentów polityki społecznej od wsparcia rodzin z dziećmi przez inkluzyjny i konkurencyjny rynek pracy aż po konstrukcję systemu zabezpieczenia społecznego ( w wymiarze emerytalnym, zdrowotnym i opiekuńczym). Wyzwaniem, które łączy problemy młodych rodzin z małymi dziećmi i osób najstarszych jest wspomniana już konieczność zapewnia wsparcia rodzinom w opiece nad osobami zależnymi. Bez tego musimy się liczyć, że coraz więcej osób będzie w związku z potrzebą długoterminowej opieki nad niesamodzielnymi bliskimi wypadać poza rynek pracy i stopniowo tracić swój zawodowy i społeczny potencjał.

Zlikwidowanie segmentacji rynku pracy

W kontekście rynku pracy problemem – nie tylko w Polsce – jest jego segmentacja, polegająca na tym, że istnieją grupy pracownicze, których stabilność zatrudnienia jest wysoka i równocześnie grupy, które pracują i żyją w warunkach bardzo niestabilnych ( tzw. prekariat). Utrzymywanie się tego podziału zarówno uderza w zasady sprawiedliwości jak i wywołuje zagrożenie dla ładu społecznego. Może się bowiem na tym tle zrobić społeczny konflikt, tym bardziej, że w grupie prekariuszy ludzie młodzi znajdują się w większym stopniu niż starsze pokolenia, wobec czego konsekwencją może być mniej lub bardziej ostry konflikt międzygeneracyjny. A w obliczu wspomnianych wcześniej wyzwań na taki konflikt nie możemy sobie w żaden sposób pozwolić. Kierunkiem pożądanym w tej sytuacji wydaje się być koncepcja flexicurity, zalecana w unijnych komunikatach i praktykowana chyba najpełniej w Danii. Jej filarami są: elastyczność zatrudnienia, nowoczesne zabezpieczenie społeczne, instrumenty aktywnego rynku pracy ( nieraz dodaje się do tego jako czwarty człon – koncepcję life long learning). Układ ten jednak nie powinien być traktowany sztywno, a dostosowywany do konkretnego kontekstu w danym kraju. Na najbardziej ogólnym poziomie w koncepcji flexicurity chodzi o połączenie bezpieczeństwa i elastyczności. Szukanie kompromisu między tymi dwoma wartościami powinno orientować myślenie o polityce społecznej.

Lepsze korzystanie z głównych czynników rozwoju w epoce postindustrialnej: kapitału ludzkiego i społecznego.

Polska jeśli chodzi o kapitał ludzki, osiąga wysokie wyniki głównie w aspekcie ilościowym, a nie jakościowym, który jest w zasadzie ważniejszy. Przykładem jest stan szkolnictwa wyższego. Edukacja w Polsce w dużej mierze ogranicza się do tradycyjnych form – od szkoły podstawowej po studia. Nie dość rozwinięta jest opieka przedszkolna ( a to na tym etapie potencjał przyswajania wiedzy i umiejętności jest bardzo wysoki) a także różne formy podnoszenia swoich kompetencji na dalszych etapach życia, w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym.

Jeszcze gorzej wygląda sytuacja jeśli chodzi o kapitał społeczny. Według różnych jego wskaźników jak poziom zaufania czy aktywność społeczna Polska sytuuje się na końcowych miejscach w rankingu wśród krajów europejskich. Tu też duże jest pole do działania dla szeroko rozumianej polityki społecznej. Kapitał społeczny może bowiem być współkształtowany przez odpowiedni układ instytucjonalny. Władze publiczne powinny otwierać się – zachowując odpowiedzialność za (współ)finansowanie swych zadań – na organizacje społeczne, a nieraz także podmioty prywatne, przekazując im część zadań. Ważne jest by owo delegowanie zadań nie oznaczało całkowitego zrzeczenia się władz odpowiedzialności za dany obszar. Władze publiczne powinny zachowywać odpowiedzialność za wyznaczanie celów, tworzenie regulacji i kontrolę ich przestrzegania, a także – w mojej opinii – częściowe finansowanie usług strategicznych ze społecznego punktu widzenia. Jednak dzielenie się odpowiedzialnością za świadczenie pewnych usług z poza-publicznymi podmiotami może nie tylko zaktywizować stronę społeczną, ale także zwiększyć poziom zaufania do władzy ( tzw.linking social capital, który w Polsce po części za sprawą doświadczeń historycznych jest szczególnie słabo rozwinięty). Przyszłościowa polityka społeczna musi być wielosektorowa, a podmioty z poszczególnych sektorów muszą ze sobą współpracować w rozwiązywaniu konkretnych spraw.

„Święty Mikołaj nie żyje!” :)

Problem starzenia się społeczeństwa w kontekście funkcjonowania systemu emerytalnego

Na początku chciałbym wyjaśnić tytuł artykułu. Słowa bezczelnie przywłaszczyłem sobie z wypowiedzi Profesora Marka Góry, z seminariów poprowadzonych w ramach Szkoły Liberalnej Polityki Społecznej. Przywłaszczyłem? Tak, mimo że nie jestem ich autorem, to jak najbardziej się z nimi zgadzam. Myśl, że istnieje Święty Mikołaj, który do końca naszego życia będzie dawał nam pieniądze na życie funkcjonuje w głowach wielu osób. Świadomość tego, że może jednak on już nie żyje pojawia się w niewielu głowach, i to tylko w grupie racjonalnie myślących osób. Co gorsza, ktoś się za niego nadal podszywa, i mimo że nie ma wąsów i długiej brody, jesteśmy święcie przekonani, że to jest ten sam Mikołaj, który przez lata dawał nam pieniądze, i że on nadal z nami jest! Nie dajmy jednak się omamić, ten Mikołaj nie daje pieniędzy z własnej kieszeni (poprzedni w sumie też tego nie robił), ten Mikołaj bezczelnie okrada ludzi pracujących, ludzi, którzy zamiast odkładać fundusze na starość, zmuszani są do utrzymywania innych, ale nie w ramach solidarności społecznej, bardziej w ramach wyzysku.

Problematyka starzenia się ludności jest w ostatnich latach jednym z ważniejszych problemów zarówno ekonomicznych, społecznych, demograficznych, jak i socjologicznych, czy też psychologicznych. O jej wysokim znaczeniu świadczy chociażby fakt, że jest ona jednym z problemów debat polityków i naukowców. Samemu problemowi poświęca się co raz więcej uwagi, co wynika z faktu, że zarówno w Polsce, jak i Europie zmienia się struktura demograficzna, której efektem jest coraz większa grupa osób w wieku poprodukcyjnym, co prowadzi nie tylko do co raz większego obciążenia ludności w wieku produkcyjnym, ale również do niewykorzystania osób, które chociaż wiekowo przechodzą w stan dezaktywizacji, mogłyby dalej funkcjonować na rynku pracy.

W Polsce, tak jak i w Europie, zauważalne jest starzenie się społeczeństwa. Wzrostowi ilości osób w wieku poprodukcyjnym (powyżej 65 lat w przypadku mężczyzn, i powyżej 60 lat w przypadku kobiet), towarzyszy spadek ilości osób w wieku produkcyjnym, a dodatkowo spada ilość urodzeń. Sytuacja taka jest szczególnie niebezpieczna z punktu widzenia finansów państwa, a w perspektywie również z punktu widzenia możliwości systemów emerytalnych. Szacuje się, że w roku 2030 w wieku produkcyjnym będzie 57,8% całej populacji, a w roku 2060 odsetek ten spadnie o kolejne 10 punktów procentowych. Dzisiaj w Polsce w wieku produkcyjnym jest 64,5% osób, można zatem zauważyć, jak poważny problem szykują nam za kilka lat politycy myślący w kategoriach krótkoterminowych. Takie zachwianie proporcji ludności w wieku produkcyjnym w stosunku do udziału osób w wieku poprodukcyjnym i przedprodukcyjnym może spowodować dalekosiężne konsekwencje. Jedną z nich jest bankructwo systemu emerytalnego, a w konsekwencji okaże się, że dzisiejsza młodzież nie otrzyma żadnego zabezpieczenia na starość. Kiedy pokolenie osób starszych w państwie socjalnym się podwaja może doprowadzić do ekonomicznego bankructwa.

Demografowie oraz politycy różnych opcji alarmują, że procesy zachodzące we współczesnym świecie powodują stałe starzenie się społeczeństwa. Co raz mniej rodzących się osób i co raz dłuższy okres życia prowadzą do zmian w strukturze zawodowej ludności. Mimo że problem postawiony jest w podobny sposób istnieją różne jego rozwiązania. Istotnym problemem jednak nie jest nadmiar rozwiązań, ale udawanie, że „jakoś to będzie”, lub że „to problem kolejnych rządów, a nie naszego”. Poszczególne rządy mają poważny problem z powiedzeniem ludziom prawdy, że „oszukujemy was, bo chcemy rządzić kolejną kadencję”. Z drugiej strony dajemy sobie wmówić, że problem nie istnieje. Nie upominamy się o przedstawienie jasnej i klarownej sytuacji, co z naszymi pieniędzmi? Gdzie one są? I przede wszystkim, czy w ogóle się znajdą za 20, 30, czy 40 lat, kiedy nasze pokolenie przestanie być aktywne zawodowo.

Starzenie się ludności oznacza, że część ludzi żyje dłużej, co niewątpliwie jest sukcesem, jednak wiąże się to również z faktem, że grupa ta co raz dłużej pobiera zasiłki emerytalne. To wydłużenie czasu życia w dłuższej perspektywie destrukcyjnie będzie wpływać na cały system emerytalny, a tym samym dla całej gospodarki. Starzenie się społeczeństwa można połączyć z przeciwnym zjawiskiem, a mianowicie „odmładzaniem” się ludzi starszych (w wieku poprodukcyjnym). Dzisiejsi emeryci w niczym nie przypominają emerytów sprzed 30, czy nawet 20 lat. Z reguły są to osoby bardziej sprawne, w sile wieku. Ich wiek skazuje ich na dezaktywizację, ale ich siły i możliwości sugerowałyby coś przeciwnego. Osoby te bardzo często byłyby w stanie dalej na pełnych prawach funkcjonować na rynku pracy. Mimo że słyszą, że brakuje im wielu umiejętności, to sami sobie doskonale zdają sprawę, że dobrze wywiązują się z obowiązków, a ich długoletnie doświadczenie zawodowe i życiowe pozwala im na radzenie sobie w trudnych sytuacjach.

Profesor Góra zwraca uwagę, że kiedyś funkcję Świętego Mikołaja pełniła renta demograficzna, a osoby starsze mogły być finansowane z budżetu osób w wieku produkcyjnym. Jednak tak jak kiedyś na system emerytalny składała się znaczna grupa osób pracujących, to teraz z każdym rokiem składających jest coraz mniej, zwiększa się za to liczba osób, dla których pieniądze są zbierane. Można zauważyć, że jeśli pokolenie emerytów się rozrasta, to fakt ten w istotny sposób uderza w podstawy ekonomiczne państwa, a w efekcie może przyczynić się do jego niewydolności finansowej.

Wobec powyższego rozwiązań jest kilka – pierwsze to cięcie wydatków na świadczenia emerytalne – jednak to jedno z trudniejszych rozwiązań. Trudno będzie wytłumaczyć, że emerytura, na którą pracowaliśmy całe życie teraz nie starcza na przeżycie całego miesiąca. Drugie rozwiązanie to wydłużenie okresu pracy, a tym samym późniejsze przechodzenie na emerytury. Z drugim pomysłem związana jest koncepcja całkowitej likwidacji sztywnego wieku emerytalnego. Zdaje sobie sprawę, że pomysł ten może być bardzo kontrowersyjny. Koncepcja ta związana jest z określeniem minimalnego wieku uprawniającego do otrzymywania świadczenia emerytalnego (np. 62 lata, tak jak w Finlandii), które uprawniałoby do emerytury na najniższym poziomie (tak jak w Kanadzie – Old Age Security), a następnie zachęcanie ludzi do dalszej pracy i inwestowania we wcześniejszym wieku w ramach różnego typu funduszy emerytalnych. Jednak tutaj pojawia się kolejny problem, jak nauczyć ludzi oszczędzać, czy też inwestować na przyszłość? Profesor Góra zwraca tutaj uwagę na pułapkę oszczędzania, jeśli sami oszczędzamy wówczas nasza sytuacja będzie lepsza, ale jeśli oszczędzają wszyscy, to korzystniejsza sytuacja wcale nie musi być osiągana przez wszystkie grupy. Dodatkowo dalsza praca wiązałaby się ze zwiększeniem świadczenia emerytalnego w wieku, w którym byśmy przechodzili na zasłużony odpoczynek.

Istotnym problemem koncepcji oszczędzania jest fakt, że w młodym wieku rzadko społeczeństwo myśli o przyszłości. Nie wiele osób jest skłonnych do oszczędzania, w taki sposób, aby w późniejszym wieku poprawić sobie sytuację materialną. Podczas dyskusji w ramach warsztatów Szkoły Liberalnej Polityki Społecznej, część osób doszła do wniosku, że wobec niechęci do oszczędzania rząd powinien prowadzić dwutorową politykę starzenia (nie starości!), która polegałaby na działaniach antycypacyjnych związanych z uczeniem, jak żyć w przyszłości – z jednej strony, oraz działaniami interwencyjnymi wobec osób starszych – z drugiej. W ramach pierwszego kierunku działań potrzebne są programy związane z polityką edukacyjną skierowane do osób młodych, wskazujące na konieczność oszczędzania i inwestowania w własną przyszłość. Drugi z kolei nurt związany jest z działaniami interwencyjnymi, które muszą korelować z zasadą rosnącego wsparcia – początkowo wyłącznie w ramach najbliższych, później również poprzez pomoc otoczenia, a dopiero na sam koniec związane z interwencją państwa. Stworzony musi zostać system monitoringu potrzeb opieki, a państwo powinno wkraczać wówczas, gdy jest niezbędne. Podczas tego stopniowego wycofywania niezbędne jest zachęcanie ludności do aktywizacji, w tym między innymi do działań związanych z przekazywaniem własnych doświadczeń.

Ustalanie sztywnego wieku emerytalnego nie ma odzwierciedlenia w dzisiejszych czasach. Początkowo zakładano, że okres życia po przejściu na emeryturę powinien wynosić około 10 lat. Obecnie przewidywalne dalsze trwanie życia znacznie się wydłużyło, a w kolejnych latach przyjmuje się, że przeciętna długość życia będzie w dalszym ciągu ulegać poprawie, a w 2035 roku mężczyźni będą żyli ponad 77 lat, a kobiety prawie 83. Dalsze wydłużanie się wieku, przy jednoczesnej niskiej dzietności w znaczącym stopniu będzie konstytuować funkcjonowanie systemu emerytalnego. Konieczne jest zatem uelastycznienie systemu emerytalnego. Jednym z elementów może być zniesienie pułapu dodatkowego przychodu możliwego do uzyskania przez emerytów. Ma to zasadnicze znaczenie przy podejmowaniu decyzji o pozostawaniu na rynku pracy. Obawy przed utratą lub wstrzymaniem świadczeń sprzyja rezygnacji z dorabiania. Pojawiające się opinie, że dzięki szybszemu przechodzeniu na emeryturę osoby starsze nie zabierają miejsc pracy młodym, co z gruntu rzeczy jest fałszywe. Po pierwsze nie jest prawdą, że wraz z odejściem na emeryturę w to miejsce zatrudniana jest osoba młoda, zazwyczaj jest tak, że praca dotychczas wykonywana zostaje rozłożona pomiędzy pozostałych pracowników, a stanowisko pracy zostaje zlikwidowane. Po drugie w gospodarce nie istnieje stała liczba miejsc pracy, dlatego zwolnienie jednego stanowiska nie jest równoznaczne z koniecznością zajęcia go przez inną osobę. Chociaż dzisiaj w kraju ilość miejsc pracy to około 16 mln., nie znaczy to, że nie może się ta liczba zmienić. Jednak stworzenie nowego miejsca pracy wymaga zainwestowania około 150 tys. zł. Dodatkowo wcześniejsze emerytury to jednocześnie narzucenie na barki młodych kolejnego problemu, a mianowicie konieczności utrzymania armii młodych emerytów, Szacuje się, że co miesiąc każdy z pracujących przeznacza około 100-200 złotych na osoby, które przedwcześnie przeszły w stan dezaktywizacji zawodowej.

Jest sprawą oczywistą, że aktywność zawodowa osób starszych uzależniona jest od możliwości wycofywania się z rynku. W Polsce średni wiek przechodzenia na emeryturę wynosi dla kobiet 55,2 lata, a dla mężczyzn około 57,4 lat, podczas gdy w UE odpowiednio 59,4 i 60,7 lat. Potwierdza to niekorzystną sytuację w Polsce. Tak szybkie przechodzenie w stan dezaktywizacji w konsekwencji może spowodować załamanie systemu emerytalnego, bo oznacza, że przed emerytami zostaje blisko 25 lat życia, a więc długość korzystania ze świadczeń jest bliska długości okresu, w którym osoby te odprowadzały składki na ubezpieczenia społeczne. Pojawia się zatem przed państwem wyzwanie, co zrobić, aby wśród tych osób zwiększać poziom aktywności zawodowej? Według Kotowskiej odłożenie momentu przejścia w stan dezaktywizacji w dużej mierze zależą od indywidualnej sytuacji rodzinnej, sytuacji ekonomicznej gospodarstwa domowego, zasobu i poziomu kapitału ludzkiego, przebiegu pracy i kariery zawodowej, stanu zdrowia, miejsca wykonywania pracy, a także rodzaju i wysokości dostępnych świadczeń.

Za jeden z ważniejszych czynników wpływających na decyzję o wycofaniu się z rynku pracy jest kapitał ludzki. W XXI wieku wraz z rozwojem technologicznym, poziom umiejętności technicznych ma ogromne znaczenie. Jest on ważną przesłanką dezaktywizacji. Niski poziom umiejętności połączony z ograniczonymi możliwości kształcenia ustawicznego, a także brak umiejętności związanych z obsługą specjalistycznych maszyn i urządzeń (w tym komputera i nowinek technologicznych), powoduje, że z jednej strony część osób starszych nie jest skłonna pozostawać w dotychczasowym miejscu pracy, z drugiej zaś strony pracodawcy wolą zatrudnić osoby młodsze, z większymi umiejętnościami i zdolnością przystosowania się do nowych urządzeń technicznych. Powstaje zatem pytanie co robić, aby osoby starsze nie musiały rezygnować z dalszej pracy, tylko dlatego, że nie potrafią nadążyć za wyzwaniami technicznymi? Rozwiązaniem nie mogą być tylko i wyłącznie zajęcia prowadzone w ramach Uniwersytetów Trzeciego Wieku. Jakkolwiek zajęcia te mogą w pewnym stopniu aktywizować seniorów, nie są wystarczającym czynnikiem zwiększającym długość pozostawania na rynku pracy. W tym celu niezbędne jest przyzwyczajanie ludzi od wczesnych lat, że zdobywanie wiedzy i umiejętności nie jest tylko domeną osób młodych. Należy przedstawić ścieżkę możliwości kontynuacji nauki przez osoby w wieku 40+, tak aby ich umiejętności nie ulegały dezaktualizacji. Istotne jest zachęcanie tych osób do dodatkowych szkoleń, podnoszenia poziomu swoich umiejętności, kompetencji i wiedzy. Konieczne jest wskazanie jak ważne jest zdobywanie nowych umiejętności przez całe życie. Należy zerwać z myśleniem, że dokształcanie dotyczy tylko i wyłącznie osób młodych. Konieczne jest zwrócenie uwagi, że szkolenia i inwestycje w samego siebie przyczyniają się do pomnożenia wartości człowieka. Istnieje ścisły związek między inwestowaniem w rozwój kapitału ludzkiego, a dochodem z pracy, oraz szeroko pojętym poziomem życia.

Dla polskiego systemu emerytalnego wielkim problemem jest również niska dzietność. Obecnie wskaźnik zastępowalności wynosi ok 1,3, co oznacza, że rodzi się coraz mniej ludzi, w efekcie w 2035 roku szacuje się, że liczba osób zamieszkujących Polskę skurczy się do 36 mln osób. Przy czym w kolejnych latach problem ten może się pogłębić, a tempo spadku będzie coraz większe. W tym okresie liczba dzieci i młodzieży w wieku 0-17 lat spadnie o blisko 1,7 mln osób. Niski poziom dzietności będzie miało niekorzystne odzwierciedlenie w strukturze piramidy wieku w kolejnych latach. Za przyczyny niskiej dzietności w dużej mierze uważa się problemy ekonomiczne w tym wysoki poziom bezrobocia, problemy z zaspokojeniem podstawowych potrzeb egzystencjalnych oraz poczucie niepewności. Jednak wytłumaczenia te są w dużej mierze wyolbrzymione. Oznaczałoby to tyle, że aktualny poziom życia jest niższy niż przed kilkudziesięcioma laty, gdy dzietność przekraczała poziom zastępowalności, co jest absolutną nieprawdą. Poziom życia w ostatnim stuleciu znacząco się podniósł, można jednocześnie zaobserwować przeciwne zjawisko, próg dzietności spada wraz z rozwojem dobrobytu społecznego. Wytłumaczenie w niskiej dzietności należy szukać zatem gdzie indziej. Istotną przyczyną są przemiany kulturowe i zmiany w systemie wartości ludności. Ludność stała się wygodna, osłabieniu ulegają więzy rodzinne, a coraz ważniejsze stały się takie elementy życia jak kariera, samorealizacja, czy też zwyczajny hedonizm i poszukiwanie szczęścia w życiu i zaspokojenia własnych potrzeb. W ostatnich dekadach zauważalna jest zmiana ról społecznych. Kobiety nie chcą poświęcać się dzieciom, chcą realizować swoje marzenia i dążą do osiągnięcia sukcesu, w którym bardzo często nie ma miejsca dla dzieci, czy też rodziny szeroko pojętej. Jednocześnie wśród mężczyzn brakuje zrozumienia, jak ważne dla relacji rodzinnych są tzw. urlopy tacierzyńskie. Dodatkowo zmianom ulegają priorytety. Tak jak kiedyś pierwszym krokiem w dorosłe życie było założenie rodziny, tak teraz, tym krokiem staje się usamodzielnienie, własne mieszkanie i inne dobra luksusowe, a dopiero później w hierarchii potrzeb pojawia się rodzina.

Należy zatem zadać sobie pytanie co zrobić, aby dzietność w kolejnych latach rosła? Co zachęci kobiety do rodzenia dzieci? Zważywszy, że wiele kobiet zdaje sobie sprawę, że urodzenie dziecka oznacza poświęcenie, przejawiające się m.in. w zmniejszeniu czasu, w którym pracują, a w efekcie obniżenie ich emerytur na starość. Musimy zatem wybierać takie partie, które będą potrafiły powiedzieć jaką zamierzają tworzyć politykę prorodzinną, i oczywiście skąd na taką politykę prorodzinną będą mieć pieniądze. Polityka ta ma w efekcie zrównywać szanse na podobne emerytury bez względu na płeć. Konieczne jest stworzenie elastycznych form pracy dla kobiet, zwłaszcza w okresie po narodzinach dziecka. Konieczne jest odejście od zwyczajowego „Kinder, Kueche, Kirche”, na rzecz dzielenia obowiązków przez małżonków oraz zrównanie szans na rynku pracy. System podatkowy powinien w pewnym stopniu neutralizować posiadanie dzieci. Powinien zachęcać do rodzenia. Jednak sam system podatkowy oraz „becikowe” nie są wystarczającym elementem, który ma szanse zwiększyć dzietność. Niezbędne jest rozwijanie usług pomocniczych, takich jak żłobki, przedszkola, obiady w szkole, pomoc domowa, samopomoc rodzicielska itp.

Co roku na świadczenia emerytalne przeznaczanych jest około 30 mld. zł. Jeśli chociażby część z tej kwoty zostało przeznaczone na tworzenie nowych miejsc pracy, bezrobocie w kraju mogłoby częściowo zostać wyeliminowane. Pojawia się zatem przed rządami państw europejskich szczególne wyzwanie zmierzające do zachęcania osób starszych do pozostawania na rynku pracy. Część z krajów, takich jak Finlandia, czy Szwecja co raz lepiej sobie z tym radzą, inne, tak jak Polska muszą stawić czoła temu wyzwaniu. Jednak bez niezbędnych reform możemy zostać pozbawieni wsparcia na starość, dlatego w rękach ludzi młodych jest walka o reformę systemu emerytalnego. To my musimy dać do zrozumienia posłom, że wiemy, że Święty Mikołaj nie żyje! To od nas zależy nasza przyszłość, dlatego nie zostawiajmy jej w rękach nieodpowiedzialnych polityków.

O równości :)

Jeśli w wyniku społecznej redystrybucji zasobów (przy użyciu np. środków podatkowych albo opieki społecznej) możemy minimalizować negatywny wpływ niektórych czynników, pozostających poza naszą kontrolą, na nasze życie, to taka strategia jest realizacją liberalnego ideału wolności, a w każdym razie jest odpowiedzią na głębokie uzasadnienie owego ideału wolności.

Liberalizm – tak jak go pojmuję i podzielam – jest filozofią głęboko egalitarną, choć równość nie jest w nim wartością fundamentalną ani samoistną.

Powyższe zdanie brzmi okropnie – asekuracyjnie i chwiejnie, typowe „z jednej strony – z drugiej strony”. W artykule niniejszym zamierzam przekonać Czytelnika, że tak nie jest i że – przynajmniej w moim zamierzeniu, które nie jest absurdalne – zdanie to jest całkowicie precyzyjne, spójne wewnętrznie i da się obronić.

Zacznę od dwóch twierdzeń negatywnych zawartych w tym zdaniu. Po pierwsze – równość nie jest wartością fundamentalną. Pojęcie „wartość fundamentalna” rozumiem ściśle i dosłownie: jako wartość-fundament, na którym opiera się pewna filozofia czy światopogląd. Jest to więc wartość, od której niejako „zaczynamy” nasze rozumowanie moralne, albo do której odwołujemy się, gdy napotykamy na dylematy lub nie dające się inaczej rozwikłać konflikty między wartościami, alby gdy każde z rozwiązań wydaje nam się równie złe lub (co się rzadziej zdarza) równie dobre. W liberalizmie taką wartością – „wartością suwerenną”, jak w tytule swej książki powiedział o równości Ronald Dworkin – jest wolność. To właśnie od wolności rozpoczynamy i do wolności się odwołujemy w naszym borykaniu się z moralnymi dylematami i kontrowersjami („my” – to znaczy liberałowie).

Równość nie jest też wartością samoistną. Przez wartość samotną („inherentną”, by zapożyczyć ten przydatny termin z angielskiego) rozumiem ideał, który jest wartościowy sam przez się. Jest to niestety tłumaczenie „idem per idem”, ale mam nadzieję, że Czytelnik domyśla się, co przez to rozumiem: to ideał, który nie potrzebuje sprzęgnięcia z innymi ideałami, by zyskać moralną wartość. Inaczej to ujmując, wartość samoistna nie ma charakteru instrumentalnego, czyli broni się niejako nawet wtedy, gdy nie prowadzi do spełnienia jakiegokolwiek innego ideału. By przekonać się, że równość nie jest i nie może być wartością samoistną w tym sensie, wystarczy następujący test: dla kogoś, kto uważa równość za wartość samoistną, równość w nędzy musi być czymś lepszym niż nierówność w dobrobycie. Albo ujmując ten test schematycznie: sytuacja (I) w której osoby A i B mają po 2 jednostki jakiegoś dobra, podlegającego dystrybucji (np. dobrobytu materialnego, dostępu do kultury, oświaty itp.) jest lepsza niż sytuacja (II), w której A ma 3 zaś B – 4 jednostki. Ponieważ opinię, że sytuacja (I) może być uznana za lepszą moralnie od sytuacji (II) uważam za absurdalną, absurdem jest zatem dla mnie przekonanie, że równość może być wartością samoistną.

Tyle – wywodu negatywnego: równość nie jest (dla mnie w każdym razie) ani wartością fundamentalną ani samoistną. Czy jest wszakże niewidoczna dla liberała? Wprost przeciwnie: równość (i to w mocnej, a nawet rzekłbym dość radykalnej wersji, przy czym naturę owego „radykalizmu” postaram się poniżej wyartykułować) jest nieuchronną implikacją właściwego pojmowania wolności liberalnej – a zatem ideału, mającego dla liberałów charakter i fundamentalny i samoistny.

Nie zamierzam przy tym – spieszę zapewnić zaniepokojonego być może w tej chwili Czytelnika – wprowadzić związku między wolnością i równością przy pomocy tricku semantycznego czy zabiegu definicyjnego, tak rozszerzającego pojęcie wolności, by mocą definicji właśnie objęła ona także równość. „Równa wolność dla wszystkich” – to brzmi bardzo ładnie, ale – po pierwsze, nie usuwa możliwych konfliktów między obydwoma rzeczownikami w tym ideale, a po drugie – ogranicza zastosowanie równości do „dystrybucji wolności” wyłącznie, podczas gdy równość, tak jak ja ją rozumiem (i jaka jest warta refleksji i obrony) musi odnosić się także – a może przede wszystkim – do zasobów materialnych. „Walutą” równości nie jest więc tylko np. wolność wyrażania opinii, ale przede wszystkim – pewien zakres dóbr materialnych, które umożliwiają nam godne, ciekawe i spełnione życie w społeczeństwie i warunkują dostęp do takich dóbr, jak oświata, kultura, życie zawodowe czy władza.

Musimy przeto poważniej pomyśleć o związkach między wolnością a równością, przy czym – opierając się na stwierdzeniu, że dla liberałów to wolność jest ideałem fundamentalnym i samoistnym – musimy zacząć tę refleksję od namysłu nad wolnością. Czytelnik „Liberté!” miał okazję zapoznać się z moimi refleksjami „O wolności” w jednym z poprzednich numerów pisma (nr V, str. 50-55), więc tylko krótko powiem, że wolność rozumiem na tradycyjny sposób liberalny, jako wolność negatywną, polegającą zasadniczo na braku przymusu zewnętrznego. Przymus zaś rozumiem jako taką sytuację, wynikającą z woli innych ludzi (albo przynajmniej, podaną możliwości modyfikacji w drodze działania innych), gdy skonfrontowany jestem z opcjami działania, z których każda jest dla mnie niedobra (gorsza niż przed zaistnieniem przymusu), zaś dla uniknięcia najgorszej wybierać muszę opcję najmniej złą, która jest z kolei korzystna dla innych ludzi. To, powtarzam, rozumienie wolności na modłę czysto negatywną, inspirowane przez Friedricha Hayeka (na pierwszych stronach „Konstytucji wolności”), który akurat pod tym względem mnie przekonuje, choć jego rozumienie przymusu ograniczone do działań konkretnych jednostek uważam za nadmiernie zawężone.

Tak rozumiana wolność jako brak przymusu zewnętrznego (lub, bardziej realistycznie i skromnie, ograniczenie przymusu zewnętrznego do minimum) jest ideałem, dla liberała, zarówno fundamentalnym jak i samoistnym – ale nie znaczy to, że nie możemy zapytać o to, jaki głębszy ideał, jaka wizja człowieka, jaki model życia przyświeca temu właśnie ideałowi? Cóż takiego jest w „braku przymusu zewnętrznego”, że możemy ten stan potraktować jako moralnie pożądany i atrakcyjny? Jakiej wizji człowieka – ludzkiego szczęścia lub ludzkiego spełnienia – taka idea służy? Nie jest to przecież ideał nie-kontrowersyjny, oczywisty i podzielany przez wszystkich. Wprost przeciwnie – wielu ludziom (zwłaszcza, niektórym konserwatystom, tradycjonalistom i zwolennikom autorytaryzmu) może on nie odpowiadać, a zatem na nas, liberałach, ciąży obowiązek uzasadniania i bronienia go. A jego rację bytu możemy także wydedukować z obiekcji, formułowanych przeciw niemu przez konserwatywnych krytyków, afirmujących ideały życia ludzkiego odmienne od życia w tak rozumianej wolności.

Wydaje mi się, że najskuteczniejszą (a może i jedyną) taką obroną może być odwołanie się do ideału człowieka, który jest (przepraszam za pewną patetyczność tego sformułowania) panem własnego losu – człowieka, który nie jest podporządkowany woli innych albo jakiemuś bezosobowemu przypadkowi, ale kształtuje własne życie zgodnie z własnymi przekonaniami i preferencjami. Jest to zbieżne z kantowskim ideałem autonomii – stanem, w którym nie jesteśmy po prostu narzędziem w realizacji planów innych ludzi, ale kształtujemy swoje życie zgodnie z własnym planem i własną koncepcją dobra. Albo – jeśli ktoś chce szukać innych filozoficznych proweniencji tego ideału – zbieżne jest to z millowskim indywidualizmem: afirmacją człowieka jako niepodporządkowanemu tyranii przesądu, tradycji czy opinii większości. Albo – jeśli ktoś woli odwoływać się nie do szacownych filozofów z przeszłości, ale do przekonywujących intuicji moralnych, dostarczanych nam przez mądrości ludowe – zbieżne jest to z ideałem człowieka, który tak się wysypia, jak sobie sam pościeli.

Jeśli tak, to konieczną częścią tego ideału wolności jest maksymalne uniezależnienie naszego życia od czynników, na które nie mamy żadnego wpływu, a które mogą negatywnie wpływać na naszą samo-realizację. Nie oznacza to oczywiście, by ideał wolności eliminował np. wpływ prawa grawitacji albo starzenia się na nasze losy – pewne rzeczy są „naturalne” w tym sensie, że są niejako częścią kondycji ludzkiej i nie mamy na nie żadnego wpływu, a zatem jedynym rozsądnym podejściem jest zaakceptować je w pokorze i dostosować się do nich – ale samo określenie, co jest naturalne w tym sensie, jest przecież historycznie zmienne i społecznie konstruowane. Jeśli więc w wyniku społecznej redystrybucji zasobów (przy użyciu np. środków podatkowych albo opieki społecznej) możemy minimalizować negatywny wpływ niektórych czynników, pozostających poza naszą kontrolą, na nasze życie, to taka strategia jest realizacją liberalnego ideału wolności, a w każdym razie jest odpowiedzią na głębokie uzasadnienie owego ideału wolności.

Strategia ta prowadzić musi do większej równości niż ta, jaką widzimy w realnie istniejących społeczeństwach – w tym sensie, jest to dość radykalny egalitaryzm (jeśli miarą „radykalizmu” jest stopie zmian, jakie należałoby wprowadzić, by pogodzić realia z ideałem). Jest to egalitaryzm domagający się redukowania nierówności – a konkretnie tych nierówności, które wynikają z czynników, na które nie mamy wpływu, a które nas sytuują w pozycji upośledzonej względem innych, jest to zatem ideał równości, na mocy którego to, co ludzie osiągnęli, odzwierciedla wpływ ich świadomych decyzji, preferencji, wyborów i wysiłku, ale już nie czynników, które pozostają całkowicie poza ich kontrolą. Jest to ideał równości, domagający się neutralizacji wpływu czynników „przypadkowych” na kształtowanie nierówności, przy czym przez „czynniki przypadkowe” rozumiem tu takie czynniki, które są niejako niezawinione przez danego człowieka, a zatem które pozostają poza jego kontrolą.

Czy jest to rzeczywiście egalitaryzm? W sensie pryncypialnym – nie: nie domaga się bowiem ten ideał równości jako takiej, ale jedynie tego, by rzeczywiste nierówności odzwierciedlały wyłącznie nasze decyzje, plany, preferencje i wysiłki, które mogą być przecież bardzo nierówne. W sensie empirycznym – tak, gdyż społeczeństwo odpowiadające takiemu ideałowi byłoby niepomiernie bardziej egalitarne niż wszystkie znane nam realne społeczeństwa, które przecież tolerują i utrwalają wiele nierówności, kształtowanych przez czynniki od nas całkowicie niezależne: miejsce urodzenia, bogactwo naszych rodziców lub ich przemyślność, płeć lub kolor skóry itp.

Ale co zrobić z takimi „czynnikami przypadkowymi” jak wrodzona inteligencja, siła lub uroda – wszak te czynniki też są w pewnym sensie „poza kontrolą” (bez względu na to, jak się przyłożę, nie będę nigdy dobrym skrzypkiem ani rzeźbiarzem), ale niewątpliwie wpływają na nasze szanse życiowe? Nie ma chyba żadnego powodu, by były one poza zakresem zainteresowania liberalnego ideału równości, choć nie chodzi przecież o żadną redystrybucję owych przymiotów (byłoby to niemożliwie, niepożądane i niesprawiedliwe), ale wyłącznie o minimalizację wpływu nierówności, wynikającej z takich przymiotów, na nasze życie. Pewnych korzyści z nich wynikających nie da się i nie należy eliminować, ale możemy – w drodze społecznej redystrybucji, np. podatkowej – tak zorganizować społeczny podział korzyści, by ludzie mniej pod takimi (i innymi) względami uprzywilejowani nie odczuli nadmiernie negatywnych skutków owych „naturalnych” niejako upośledzeń. Tak właśnie rozumiem podstawową ideę liberalnej teorii sprawiedliwości Johna Rawlsa; chodzi o to, by nierówności w dystrybucji były uzasadniane korzyścią dla mniej uprzywilejowanych. By społeczne instrumenty sprawiedliwości neutralizowały to, co można uznać za niesprawiedliwość „naturalną”. Natura, wywodził bowiem słusznie Rawls, nie jest ani sprawiedliwa ani niesprawiedliwa; ocenie sprawiedliwościowej poddane są konsekwencje społeczne, jakie nasze instytucje przypisują naturalnym zróżnicowaniom.

Ideał przed chwilą zarysowany jest kontrowersyjny, ale jednocześnie bardzo prosty: jest to ideał eliminacji przypadkowości na dystrybucję społeczną. Rozwinięciu i obronie tej koncepcji równości (znanej w anglo-amerykańskiej teorii jako „luck egalitarianism”) poświęciłem dużą część mojej ostatniej książki „Equality and Legitimacy” (Oxford University Press 2008) – i nie jestem w stanie nawet zacząć ją tu streszczać. Zamiast tego, wspomnę o dwóch najbardziej oczywistych zarzutach, jakie można pod jej adresem wysunąć.

Zarzut pierwszy – to, że jest to ideał zbyt surowy i zbyt „mało wybaczający”, w tym sensie, że nakazuje podtrzymywać nierówności, wynikające co prawda ze świadomych decyzji ludzkich, ale które powinniśmy mimo to neutralizować, puszczając niejako w zapomnienie ludzkie błędy czy nadmiernie ryzykowane decyzje. Stwierdzenie byłego polskiego premiera „Oni powinni się byli ubezpieczyć” o bezradnych ofiarach powodzi, było szokujące, choć przecież istotnie, można powiedzieć, że z punktu widzenia owego „luck egalitarianism” miał on absolutną rację, także moralną. To samo dotyczy każdego ryzykanckiego hazardzisty czy w ogóle – osoby podejmującej złe decyzje życiowe. Odpowiadając na ten zarzut, odpowiem tyle: w istocie, choć w nasze życie wpisane jest ryzyko, to jednak w pewnych sytuacjach gotowi jesteśmy paternalistycznie wyrównywać ludziom życiowe skutki ich błędnych decyzji. Jest to niezgodne z ideałem równości liberalnej, ale ideał ten winien być moderowany przez ideały wybaczania, litości, dobroczynności i empatii. W obliczu takich wartości, napotykamy na granice liberalnej równości i wolności, a gotowi jesteśmy przystać na pewną dozę paternalizmu.

Drugi, odwrotny niejako, zarzut polega na tym, że przecież w życiu społecznym tolerujemy i wręcz krzewimy cnoty, prowadzące do nierówności wynikających często z cech, na które nie mamy żadnego wpływu: cała społeczna praktyka wyróżnień, odznaczeń, honorów i nagród dla ludzi, mających nadzwyczajne talenty i umiejętności, wzmaga przecież a nie neutralizuje wpływ czynników „przypadkowych” na społeczną dystrybucję korzyści, także materialnych. To prawda; prawdą jednak jest także to, że równość nie obejmuje wszystkich społecznych praktyk; niektóre celowo pozostawiamy poza zakresem społecznej równości (redystrybucji, która jest tej równości instrumentem) właśnie dlatego, że odpowiadają naszym głębokim potrzebom i oczekiwaniom. Prawdą jest też, że w osiągnięciach ludzi wybitnych – artystów, sportowców czy twórców – ta część ich przymiotów, która odpowiada ich wrodzonym talentom, jest nierozdzielna od świadomych decyzji, wysiłku i poświęcenia, jakie są niezbędna dla pielęgnowania i rozwijania owych cech, społecznie podziwianych.

To oczywiście dylemat szerszy, wskazujący na fundamentalny problem z zastosowaniem zarysowanego tu ideału równości. By ten ideał wcielić w życie, musimy umieć oddzielić te czynniki, które są „przypadkowe” (w tym sensie, że ludzie poddani ich wpływowi nie mają nad nimi kontroli) od tych czynników, które są pod naszą kontrolą, tzn. które możemy kształtować w drodze własnej wolnej woli i za które niejako jesteśmy odpowiedzialni. Czy można dokonać takiego rozróżnienia? Myślę, że tak – choć możemy spierać się co do zaklasyfikowania konkretnych czynników do jednej lub drugiej kategorii, a także co do stanów pośrednich. Gdybyśmy jednak zanegowali istnienie kategorii faktów i czynników, które rzeczywiście poddane są naszej kontroli i woli, zanegowalibyśmy etyczną sensowność bardzo wielu praktyk społecznych – choćby instytucji karania za przestępstwa proporcjonalnie do zawinienia przestępcy.

Ideał równości, polegający na niwelowaniu nierówności wynikających z „czynników przypadkowych” jest zarazem bardzo radykalny i bardzo prosty – nieczęste połączenie w moralnej refleksji. Jest radykalny, bo jego zastosowanie, jak już powiedziałem, prowadziłoby do społeczeństwa zasadniczo odmiennego od tego, co widzimy wokół siebie. Ale jest też bardzo prościutki, bo wynika z jednej z najbardziej elementarnych intuicji moralnych: los człowieka powinien być kształtowany przez niego samego. To przyświeca liberalnej zasadzie wolności jako eliminacji przymusu zewnętrznego. Jeśli ją zastosujemy także do reguł dystrybucji materialnej, uzyskamy obraz równości, która – jak wskazałem w pierwszym zdaniu tego tekstu – nie jest wartością ani fundamentalną ani samoistną, ale która nadaje liberalizmowi charakter o wiele bardziej egalitarny, niż jest to zazwyczaj dostrzegane w dyskusjach, powierzchownie przeciwstawiających ideał wolności ideałowi równości w liberalizmie. Nie zawęża też liberalnego ideału równości do czysto formalnej równości wobec prawa lub równości szans, rozumianej na sposób czysto merytokratyczny, a więc abstrahujący od tego, jak determinowane są nasze szanse osiągnięcia kwalifikacji, figurujących jako zmienna niezależna w ideale równości szans.

?

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję