Dlaczego kandydujemy? :)

Problem jednak tkwi w tym, że ta fraternizacja z młodymi jest chwilowa. Najczęściej jest jedynie maską, którą po wyborach się wyrzuca i dla młodych nic się nie zmienia. Jesteśmy pokoleniem, które współdzieli z seniorami konsekwencje niesprawnego samorządu. Niestety we wszystkich jego obszarach.

Nadchodzi czas wyborów samorządowych, a jak zawsze w kampaniach politycy starają się pokazać, jak bardzo są „młodzieżowi”. Jeden zakłada bluzę Championa, inny jeździ na rowerze, a jeszcze inny udaje, że czyta aktualnie modną książkę. Problem jednak tkwi w tym, że ta fraternizacja z młodymi jest chwilowa. Najczęściej jest jedynie maską, którą po wyborach się wyrzuca i dla młodych nic się nie zmienia. Jesteśmy pokoleniem, które współdzieli z seniorami konsekwencje niesprawnego samorządu. Niestety we wszystkich jego obszarach.

Zacznijmy od kwestii mieszkalnictwa. Jesteśmy pierwszym pokoleniem powojennym w Polsce, które od razu zderza się z wysokimi kosztami wynajmu i zakupu mieszkania. Wielu z nas nie stać na wydawanie kilku tysięcy złotych miesięcznie na wynajem w miastach, podczas gdy jednocześnie próbujemy studiować lub rozwijać swoje pasje. W rezultacie większość musi podejmować pierwsze kroki dorosłego życia albo w pokoju z dzieciństwa, albo w ciasnej klitce u pazernego wynajmującego, gdzie jemy, śpimy, uczymy się i myjemy w jednym pomieszczeniu. Tego rodzaju egzystencja to nie życie, lecz ledwo skompletowane przeżycie.

Rozwiązań dla tego problemu jest wiele – od kredytów oprocentowanych na poziomie 0%, poprzez szeroko zakrojone programy budowy mieszkań przez państwo, aż po inicjatywy z zakresu samorządowego budownictwa. Ostatnia z wymienionych opcji istnieje już od ponad pół wieku. Jednakże gdy dziś podnosi się tę kwestię, często słychać argumenty lokalnych polityków, że to niemożliwe, że są ważniejsze potrzeby. Radni i włodarze miast nie czują tego problemu, przecież oni mają gdzie mieszkać – ten problem ich nie dotyczy.

Podobnie sprawa wygląda z transportem publicznym, zwłaszcza tym regionalnym. Podzielę się tu własnym doświadczeniem, które zapewne jest znane każdemu młodemu mieszkańcowi Małopolski, czyli dojazdem do mniejszych miejscowości bez własnego samochodu. W mojej klasie maturalnej była dziewczyna z Andrychowa. W ciągu tygodnia nie mieliśmy problemów związanych z tym, żeby spędzać czas razem – chodziliśmy razem do szkoły, ona mieszkała w internacie, a ja w swoim domu rodzinnym. Problem pojawiłby się jednak, gdybyśmy chcieli odwiedzić się nawzajem w weekend. Do jej miejscowości nie było połączenia kolejowego z Krakowem, a nawet nie istniały linie autobusowe. Byliśmy więc skazani na przekonywanie rodziców do długiej podróży samochodem albo na podróż tzw. „busikiem”, czyli starym, zdezelowanym Mercedesem należącym do jednego lokalnego „przedsiębiorcy”, który miał monopol na tę trasę. Najczęściej wybieraliśmy drugą opcję, co wiązało się z niepewnością, czy busik przyjedzie czy nie, a jeśli już przyjechał, to czy nie podniesie ceny. Nawet gdy udało się nam wsiąść, nadal istniał strach, czy kierowca zawiezie nas tam, gdzie chcemy, czy też będziemy musieli wysiąść dwie miejscowości wcześniej i resztę drogi pokonać pieszo. Takie problemy i obawy oczywiście nie dotyczą ani radnych, ani członków zarządu sejmiku, którzy przecież posiadają własne samochody.

Wykluczenie komunikacyjne to nie tylko problem utrzymywania relacji towarzyskich, ale także przeszkoda w rozwoju, często już na etapie edukacji szkolnej. Teoretycznie wszyscy powinniśmy mieć równy dostęp do nauki i możliwości rozwoju, zgodnie z tym, co mówi konstytucja. Niestety tak nie jest. Brak dostępnego transportu publicznego w naszych miejscowościach nie jest tu jednak jedyną przyczyną.

Gdy już poruszamy temat edukacji, szczególnie tej w Małopolsce, nie możemy zapominać o tym, co działo się przez ostatnie 8 lat. Kurator Barbara Nowak regularnie promowała w naszych szkołach kulturę ciemności – od gloryfikacji morderców, takich jak Józef Ogień-Kuraś do szykanowania nauczycieli, porównując ich do faszystów. Młodzież nie miała łatwo w takiej szkole. Część z nas, w tym ja, musiała niemal co miesiąc słuchać od kuratora oświaty, którego rola to obrona nas, że jesteśmy dewiantami lub sodomitami. Niektórzy się poddawali, inni stawiali czoła. To ta sama kurator, która wiązała samobójstwa młodych osób LGBT z „walką ideologiczną” lub „seksualizacją dzieci”, a nie z kampaniami nienawiści, w których brała udział. Kampaniami, które sprawiły, że dzieciom trudniej było sobie radzić z brakiem wsparcia psychologicznego w szkołach, bo zawsze były ważniejsze wydatki według obecnych samorządowców. Niektóre z tych złamanych głów już nigdy się nie podniosą. Część z nas jednak wyprostowała karki i powiedziała „dość”, angażując się w politykę. Dla mnie te wybory dlatego też są jak bumerang tej myśli. Startuję, ponieważ Barbara Nowak też startuje. Jako osoba pamiętająca jej szkołę i niekończące się ataki nienawiści nie mogłem postąpić inaczej, niż zrobić wszystko co w mojej mocy, aby moja ukochana Małopolska nie śniła dalej nienawistnego, patokonserwatywnego koszmaru.

Wiele osób mogłoby zauważyć, że już na samym początku my, młodzi, wybieramy „politykę przeciwną”. Robimy to, bo nie podoba nam się obraz naszej małej ojczyzny. Nie dlatego, że często nie możemy jej zobaczyć z powodu smogu lub braku dostępu do pięknych miejsc, ale dlatego, że obecnie nie czujemy się jej częścią. To jednak możemy zmienić, startując w wyborach samorządowych. Wybory te są wyzwaniem, ale także szansą – finansową i polityczną, ponieważ musimy rywalizować o miejsce na listach z partią establishmentu lub własną rodziną. To ostatnie może być dla nas najtrudniejsze, ponieważ musimy powiedzieć naszym bliskim, że chcemy kandydować, i nie bać się stygmatyzacji czy ośmieszenia, ale mieć powód, dla którego chcemy się zaangażować.

Najprostszym z tych powodów jest to, że nauczyliśmy się przez ostatnie lata, że jeśli sami się sobą nie zajmiemy i nie będziemy głosem samych siebie, nikt nie będzie walczyć o nasze interesy. Jeśli więc Ty, drogi Czytelniku, chciałbyś silnego samorządu, który myśli o przyszłości, ponieważ nie podoba mu się ani przeszłość ani teraźniejszość, to proszę, niezależnie od poglądów politycznych, postaw na młodych. I daj nam szansę wybudzić nasze małe ojczyzny z pełnego koszmarów zimowego snu i wzrastać i działać wraz z nastaniem wiosny.

„To się nie uda“ – z Sebastianem Beniuszysem, uczniem klasy I. liceum ogólnokształcącego, o projekcie „Historia i Teraźniejszość” rozmawia Piotr Beniuszys. :)

Czego człowiek w twoim wieku oczekuje od szkoły? Jaką rolę odgrywa szkoła w życiu 15-latka?

Na razie nie mogę wypowiadać się o nauce w liceum, bo ją dopiero właśnie zaczynam. Jeśli jednak chodzi o naukę w podstawówce, to mam przede wszystkim wrażenie, że szkoła zabiera bardzo dużą ilość czasu w stosunku do niewielkich korzyści czy benefitów, które uczniom przynosi. Dość niewiele z tego, czego dotąd mnie uczono ma szanse realnie mi się przydać. I dlatego szkołę traktuję w pewnym sensie jako „zło konieczne” przed studiami, które faktycznie ukierunkują mnie w stronę dorosłego życia i interesującej mnie pracy. Wcześniej szkołę po prostu trzeba przeżyć.

No dobrze. A jaką rolę szkoła w takim razie powinna odgrywać, żebyś nie mówił, że jest w niewielkim stopniu przydatna?

Szkoła w moim dotychczasowym odbiorze zupełnie nie bierze pod uwagę tego, jakie są pasje i zainteresowania dzieci. Ma to absolutnie gdzieś. Dobrze zrobiona szkoła powinna indywidualnie podchodzić do ucznia, wiedzieć, czym żyje i skupiać się na rozwoju tych jego pasji w kierunku czegoś pożytecznego. Nie powinna tworzyć robotów, którzy dla wysokich stopni muszą porzucić swoje pasje, aby poświęcać cały czas na uczenie się tego samego, co wszyscy inni uczniowie. Dla średniej, dla paska, dla punktacji decydującej o zdobyciu miejsca w liceum.

Po co jest, do czego w ogóle służy uczniowi, takiemu jak ty, podręcznik? Kiedy się przydaje, kiedy jego istnienie ma w ogóle sens?

Dobry podręcznik zawiera tylko same fakty. Dobry podręcznik jest sensownie zorganizowany, co dla mnie przede wszystkim oznacza, że w jednym miejscu zebrane są wszystkie informacje, które mam poznać dla danego tematu lekcji. Ich kolejność jest w jakimś logicznym porządku. Jest zrobiony tak, aby przede wszystkim ułatwić mi szybkie zapamiętywanie faktów.

Słyszałeś już o nowym przedmiocie szkolnym – Historia i teraźniejszość – i o podręczniku profesora Roszkowskiego. Wiesz, że wokół tej książki wybuchła w Polsce spora polityczna awantura. Co ty myślisz o tym całym zamieszaniu?

Ta awantura jest zbędna. Przy takim nastawieniu młodzieży do szkół, jakie jest teraz, przy obecnym nastawieniu młodzieży do tego, co słyszy w szkołach, rodzice wszelkie polityczne próby wpływania mogą z łatwością w domu naprostować. Po prostu powiedzieć, co sami o tych kontrowersjach myślą lub przedstawić dzieciom sprawę obiektywnie i zwyczajnie w ten sposób odkłamać to, co napisano w tym podręczniku.

Myślisz, że rodzice mają taki duży wpływ na 15-latków i autorytet?

Może nie wszyscy. Na pewno niewielu rodziców ma wpływ na tyle duży, aby równać się z wpływem rówieśników na ich dzieci. Ale sądzę, że wszyscy mają większy wpływ niż szkoła.

Co jednak myślisz o tej sytuacji, że taki podręcznik w ogóle został wydany, został zaakceptowany, dopuszczony przez ministerstwo i przedłożony szkołom do używania? Czy to jest w porządku?

Podręcznik powinien być apolityczny i nie powinien dążyć do uzyskania jakiegokolwiek wpływu politycznego na dzieci. Kształtowanie polityczne dzieci to powinna być tylko i wyłącznie rola ich rodziców i rodziny. A nie szkoły. Nie miejsca, do którego uczęszczanie jest obowiązkowe.

To jak oceniasz polityków, którzy postanowili podręcznik tak napisany do szkół wprowadzić?

Oni na pewno są przekonani, że to jest dobry pomysł. Ale okaże się on żałosną i nieudaną próbą wywarcia wpływu. Efektem będzie zwyczajnie zmarnowana godzina lekcyjna.

Ale może to nie jest tylko zły pomysł? Dotąd z nauczaniem historii, czy to w liceum czy w podstawówce, było tak, że zaczynano zawsze od starożytności, potem szło średniowiecze i kolejne zamierzchłe bardzo epoki, o których nauczano czasem bardzo szczegółowo. A na koniec brakowało czasu, aby o historii najnowszej w ogóle cokolwiek powiedzieć. Może skupienie się więc oddzielnie na świeżych dziejach ma sens?

Tak, sam ten pomysł jest super. Szczegółowe informacje o bardzo dawnych faktach nie przydadzą się nam przecież do niczego. One powinny pojawiać się na rozszerzeniach, kiedy ktoś już konkretnie planuje przyszłość historyka, albo może nawet na studiach, ale na pewno nie w szkole podstawowej. Powinniśmy się uczyć historii od II wojny światowej, może jeszcze razem z latami tuż przed nią, które doprowadziły do jej wybuchu. Powiedzmy ostatnich stu lat.

Jeśli jakaś sprawa jest dyskusyjna, więc ludzie mają na jej temat różne poglądy, to jak powinno się o tym mówić w szkole? Wcale? Przedstawiając wszystkie poglądy i pozwalając uczniom na dyskusję i ocenę? Czy poprzez narzucenie poglądów autora podręcznika i pana ministra?

To pytanie jest bardzo mocno retoryczne. To chyba jasne, że należy poznać wszystkie stanowiska, i to nawet także te najbardziej skrajne. Zwłaszcza że coś, co dla jednej osoby jest skrajne, dla innej może skrajne nie być. Uczniowie wówczas powinni mieć prawo samodzielnie wyrobić sobie zdanie bez takiego sztucznego naprowadzania.

Szkoła nie powinna natomiast unikać politycznych spraw, powinna uczyć o wszystkim, co ważne. A jeśli jakiś temat budzi spory, to oznacza przecież, że ludzie uznają go właśnie za ważny. Uciekanie przez szkołę przed kontrowersjami i trudnymi tematami nic by nie dało. Uczeń prędzej czy później pozna te tematy i wyrobi sobie zdanie, może pod wpływem równie niedobrym jak ten podręcznik.

Co zrobić, aby zdobyć wiedzę objętą programem HiT, ale nie korzystać z tego podręcznika? Masz jakieś pomysły? Czy dla młodego człowieka w wieku 15 lat, który ma wszystkie współczesne możliwości technologiczne, byłby to jakikolwiek problem?

Samo zdobycie tej wiedzy to oczywiście żaden problem. Problemem jest sytuacja, gdybym musiał uczyć się z tego do konkretnego sprawdzianu. Wtedy kluczowa staje się postawa nauczyciela. Jeśli nauczyciel na lekcjach nie będzie w ogóle bazował na tym podręczniku i będzie podawał suche fakty, to będzie ich także oczekiwał na sprawdzianie. Wtedy można się tego nauczyć z innego podręcznika, z Internetu, itd. Ale gdyby on wspierał poglądy w nim przedstawione, to nie będzie opcji skutecznie i dobrze nauczyć się skądś indziej, bo na sprawdzianie punktowanie i ocena będzie zależeć od stopnia oddania treści tak, jak wyglądają one w podręczniku.

I wtedy ta propaganda byłaby skuteczna, dotarłaby do uczniów, byłoby jednak nie sposób jej uniknąć…

Ostatnie pytanie: Celem tej całej rządowej operacji wydaje się być ukształtowanie licealistów na ludzi o poglądach prawicowych. Jak myślisz, czy to się uda…

To się nie uda.

… Jak na próbę takie propagandy zareagują twoje koleżanki i twoi koledzy, twoi rówieśnicy?

W żaden sposób nie zmieni to ich poglądów. Kto popierał wcześniej poglądy autora podręcznika, będzie je popierał nadal. Kto je odrzucał, nadal będzie je odrzucał. Komu te kwestie były obojętne, nadal będą mu obojętne. Tak to wygląda dziś w szkołach.

Ten podręcznik jest podobno skierowany do nastolatków, a tymczasem odnosi się do młodych ludzi i ich potrzeb bardzo krytycznie. To dodatkowo nas zniechęca. Autor podręcznika to osoba konserwatywna i równocześnie w bardzo podeszłym wieku. Z tego, co i jak pisze, widać że zakłada, że młody człowiek jest zwyczajnie głupi i powinien bezwzględnie słuchać się starszych. A jeśli ma inne od niego poglądy, to jest tym bardziej głupi. Stąd krytyka wszystkiego, czym żyli młodzi ludzie w Europie w kilku pokoleniach, muzyki, ubiorów, fryzur, itd. Powiedzmy sobie jasno, tak nie uda się zdobyć sympatii uczniów.

 

Sebastian Beniuszys – uczeń klasy pierwszej Liceum Ogólnokształcącego w roku szkolnym 2022/23, który odbierze jedne z pierwszych lekcji przedmiotu „Historia i teraźniejszość” w polskich szkołach.

 

 

 

 

 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Obywatelskość na ulicach, nie w szkołach :)

O tempora, o mores!”, mógłby znów zakrzyknąć Cyceron, obserwując co od kilku lat dzieje się w Polsce. A my razem z nim, bowiem o ile potrzeba zmian wydaje się być oczywistą dla młodych pokoleń, o tyle rządzący i wcześniejsze generacje niejednokrotnie z politowaniem przyglądają się nowemu wymiarowi obywatelskości, który bezkompromisowo nawołuje do gruntownych zmian. My zaś nie powinniśmy odwracać głowy, lecz z pokorą ją pochylić i wziąć sprawy w swoje ręce – bo nie oszukujmy się, młodzi mogą liczyć tylko na nas, jeśli ich postulaty miałyby zostać wysłuchane i spełnione. Z korzyścią dla nas wszystkich.

Młodzi się aktywizują. Sami wychodzą na ulice by walczyć o to, co jest dla nich ważne. Młodzieżowy Strajk Klimatyczny i Ogólnopolski Strajk Kobiet to dwa najbardziej zauważalne ruchy, w których młodzież działa w naszym kraju. Mamy jeszcze polską komórkę Extinction Rebellion, która choć może i mniej zauważalna w mediach, to również zdołała skutecznie zwrócić uwagę na kluczowe kwestie związane ze zmianami klimatycznymi. Postulaty akceptacji, inkluzywności, podejmowania sprawnych decyzji bez zbędnej zwłoki – to tylko kilka podstawowych założeń, które przyświecają większości działań młodzieży. Tymczasem większość z nich jest konsekwentnie ignorowana przez obóz rządzący i przyjmowana z pobłażliwym uśmiechem.

Jednocześnie każdy kto ma oczy widzi, że wcale nie jest tak, jak obecna władza próbuje nam wmawiać. „Na strajki kobiet poszła niewielka część młodzieży, a ta, która poszła, w dużej części wstydzi się tego, że tam była”, przekonywał w maju tego roku minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek[1]. A młodzi widzą często wyraźniej, gdyż ich optyka nie miała jeszcze okazji zostać spaczona przez lata rozczarowań kolejnymi nieudanymi projektami politycznymi. Nastoletni Polacy i Polki rozumieją, że czas na działanie jest tu i teraz, nie za kilka lat, gdy klimat, ten polityczny, będzie bardziej sprzyjający. Pokolenie „dziadersów”[2] bardzo lubi objaśniać nam rzeczywistość – przeważnie w sposób od tej rzeczywistości odbiegający bardzo daleko. Całe szczęście, że młodych nie tylko to nie zniechęca, ale wydaje się być wręcz dodatkową motywacją do jeszcze wyraźniejszych apeli.

Bezkompromisowość młodzieży może się nam wydawać naiwna, nie można młodym jednak odmówić determinacji. Tylko odważne kroki w zakresie zmian klimatycznych, praw kobiet, praworządności czy edukacji mogą w efekcie przyczynić się do jakichkolwiek zmian. I choć ostrość języka młodego pokolenia może niektórych razić – jak wykrzykiwane „je*ać PiS” lub „wypier*alać!”, melodyjnie wyśpiewywane na przełomie października i listopada 2020 roku na ulicach wielu większych i mniejszych miast – to nie ulega wątpliwości, że jest w tych krzykach jakaś pierwotna i autentyczna siła. To, że ja tak nie krzyknę z racji na fakt, iż wulgaryzmy ciężko przechodzą mi przez gardło, wcale nie oznacza, że krzyczącym w duchu nie kibicuję.

Dlaczego młodzi wychodzą na ulicę? OKO.press kiedyś już o to zapytało. „Żyjemy w Polsce. Od dziecka karmi się nas kultem powstań, strajków, aktywnego sprzeciwu, nawet jeśli czasem są one tylko romantycznym zrywem czystej desperacji, bez nadziei na rzeczywisty skutek. I czego rząd się spodziewa, jeśli wkurza młodzież?” – zauważa siedemnastoletni/a M.[3] I nie ma się czemu dziwić – wydaje się, że tylko nasze ulice są w stanie wysłuchać młodych ludzi, wziąć ich w swoje kolektywne objęcia i dać im poczucie wsparcia, wspólnoty – po prostu, bycia obywatelami. Szkoda, że polska szkoła – ograniczana przez coraz sztywniejsze zasady narzucane odgórnie, kolejne wytyczne i wskazówki – nie potrafi tego poczucia zagwarantować. Trudno bowiem mówić o nauczaniu obywatelskości w sytuacji, gdy na lekcjach wiedzy o społeczeństwie nie porusza się większości tematów, które obecnie stanowią główne postulaty strajkującej młodzieży.

Czego WOS cię nie nauczy, tego Jaś sam się dowie

Nauczanie szeroko pojętej obywatelskości w czasach dobrej zmiany z pewnością nie należy do zadań łatwych i przyjemnych – gorzej mają chyba tylko nauczyciele prowadzący zajęcia z jedynej słusznej wersji historii Polski. Podobnie jak na każdym innym przedmiocie, nauczyciele WOS-u w szkołach średnich borykają się z ograniczeniami czasowymi (trzeba się zmieścić z materiałem w 45 minut) oraz ścisłymi wymogami podstawy programowej (która przecież zrealizowana być musi, bo będzie się z tego rozliczonym). Jednak choć pozornie zdaje się ona podejmować zagadnienia kluczowe z punktu widzenia tego, aby uczniowie liceów, techników, zawodówek itp. wyrośli na w pełni ukształtowanych obywateli, którzy wiedzą, jak spełniać swoje obowiązki i korzystać z przysługujących praw, to jednak w oczy kłuje brak kluczowych tematów, które od kilku lat wybrzmiewają na ustach młodzieży.

I tak, po macoszemu potraktowane są w podstawie programowej dla szkół średnich takie zasadnicze tematy, jak zmiany klimatyczne i szeroko pojęta troska o planetę (brak jakichkolwiek wzmianek o „ekologii”, „ochronie środowiska” itp.)[4]. Ktoś mógłby zapytać: no dobrze, ale dlaczego mamy o tym mówić na WOS-ie? Odpowiedź jest prosta: kwestie ekologiczne już dawno przestały ograniczać się do lekcji przyrodniczych lub biologii, a zaczęły dotyczyć całego społeczeństwa i wszystkich obszarów gospodarki. Postulaty młodych nie wywodzą się przecież z zaplecza czystko środowiskowego, a dotyczą właśnie gruntownych zmian społecznych i ekonomicznych, jakie zmiany klimatyczne za sobą pociągną.

Kolejne zagadnienia, których nie znajdziemy na lekcji wiedzy o społeczeństwie w szkole średniej, a które wydają się być palącymi problemami także dla młodzieży, to nierówności (poruszany zakres jest bardzo ograniczony – pojawia się wprawdzie nawiązanie do „wykluczenia społecznego”, jednak w dość specyficznym zakresie i z pominięciem dyskryminacji)[5] czy ubóstwo (brak jakichkolwiek wzmianek o: „ubóstwie” – nie pojawiają się takie pojęcia jak choćby „ubogi”, „bieda” itp.)[6]. Co ciekawe, „konsumpcjonizm” występuje  tylko w pozytywnym/neutralnym aspekcie tego zjawiska – młodzi walczący o zwiększenie świadomości klimatycznej zdają sobie natomiast sprawę z tego, że to właśnie kult konsumpcji w znacznej mierze odpowiada za szereg problemów środowiskowych.

Dodatkowo, w państwie, którego władze lubują się w szerzeniu fałszywych lub zmanipulowanych informacji, kluczowe zdaje się uświadomienie młodym ludziom, że nie wszystkie doniesienia podawane do publicznej wiadomości są zgodne z prawdą (raczej mają w zwyczaju omijać ją szerokim łukiem). Tymczasem zagadnienia związane z propagandą i dezinformacją w ogóle nie pojawiają się w podstawie programowej. Brak jest wzmianek o „propagandzie”, „manipulacji”, „bańce informacyjnej”, „wolności słowa”, „fake newsach” itp.[7] Luka ta razi tym bardziej, że typowym stało się, że media państwowe, będące już oficjalnie i w coraz bardziej bezczelny sposób rządową tubą propagandową, emitują absurdalne i oderwane od rzeczywistości stwierdzenia dotyczące m.in. samych młodych – jak choćby głupawe teksty dr Krzysztofa Karnkowskiego na temat młodzieży biorącej udział w protestach przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku (socjologa, który stwierdził przy innej okazji, że Andrzej Duda jest gwarantem „społecznego spokoju”[8]): „Wydaje mi się, że dzisiaj młodzież jest bardzo rozbita i nie ma poczucia wspólnoty. Dla wielu osób strajki są znakomitą przygodą, którą będą wspominać”[9]. Całe szczęście, młodzi swój rozum mają – szkoda tylko, że szkoła, pod względami formalnymi, dodatkowo nie przygotowuje ich do wyłuskiwania prawdy pośród populistycznego i propagandowego kłamstwa.

Generacja smartfonowych samouków

Pokolenie, które postrzegamy jako to, które chodzi z nosami wlepionymi w ekrany smartfonów, potrafi samodzielnie, oddolnie się zorganizować. Tym bardziej nie należy lekceważyć znaczenia technologii w obszarze egzekwowania naszej obywatelskości. Tymczasem, jak zauważa w rozmowie z Holistic.news Angelika M. Talaga, neuropedagożka i specjalistka w zakresie intelektualnego rozwoju dzieci, „Szkoła funkcjonuje prawie w ten sam sposób od ponad 200 lat, tak więc obecne pokolenia znają tylko jedną formę edukacji. Wiemy, że z tych kilkunastu lat spędzonych w ławce wynosimy 5–10 proc. wiedzy. Pomimo to kontynuujemy ten nonsens”[10].

Wydaje się, że w sytuacji, gdy „78% młodych użytkowników sieci korzysta z serwisów społecznościowych, [a] prawie 68% z nich kontaktuje się ze znajomymi przez internet kilka razy dziennie”[11], wiedza o społeczeństwie jest idealną przestrzenią do tego, by wykształcić w nastoletnich uczniach umiejętność odpowiedzialnego i rozsądnego wykorzystywania mediów społecznościowych. Młodzież zdaje sobie jednak sprawę z ograniczeń, jakie w polskiej szkole występują w tym zakresie – cytując raport NASK Państwowego Instytutu Badawczego z 2019 roku, „Większość (nastolatków) wskazała, że w ich szkołach istnieją ograniczenia korzystania ze smartfonów, uczniowie deklarują, że najczęściej korzystają z nich wyłącznie podczas przerw”[12]. Co więcej, „Mimo że nauczyciele wykorzystują internet podczas zajęć, blisko 40% uczniów wyraziło opinię, że edukacja szkolna nie przygotowuje do funkcjonowania w świecie opartym na nowoczesnych technologiach”[13]. Dodatkowo, „Również wielu nauczycieli posiada prywatne konta na portalach [społecznościowych]. Nie wszyscy jednak wykorzystują media społecznościowe w praktyce szkolnej. Podczas gdy niektórzy chętnie korzystają z potencjału serwisów społecznościowych i już dawno włączyli je do swojego repertuaru dydaktycznego, inni dopiero uczą się nowych technologii”[14].

Najnowsze trendy, którymi młodzi niemalże oddychają, nie występują w ramach przedmiotu, który mógłby pomóc im lepiej pewne zjawiska (związane choćby właśnie z internetem czy nowymi technologiami) zrozumieć. Nie ma się zatem czemu dziwić, że w podstawie programowej dla WOS-u w szkołach średnich nie znajdziemy żadnych wzmianek dotyczących „cyfryzacji”, „digitalizacji”, albo – idąc jeszcze dalej – „robotyzacji”[15]. Warto również zaznaczyć, że przedmiot podstawy przedsiębiorczości także młodych ludzi w tym zakresie nie oświeci – zagadnienia te również nie występują w rzeczonych wytycznych. Podobnie, uczniowie nie nauczą się zbyt wiele na WOS-ie o znaczeniu samych mediów społecznościowych i o tym, jak z nich korzystać[16]. A szkoda, gdyż „Media społecznościowe stwarzają duże możliwości przekazywania wiedzy uczniom. Pozwalają na realizację takich celów dydaktycznych jak kształtowanie umiejętności pracy zespołowej i nawiązywanie kontaktów, czy pogłębianie umiejętności wyrażania swoich poglądów podczas sieciowych dyskusji”[17]. Co więcej, „media społecznościowe mogą zbliżyć uczniów do szkoły i zachęcić ich do dociekliwego zgłębiania tematów, którymi się interesują. Dlatego tak istotna jest rola nauczyciela jako przewodnika, który nie tylko nie zamknie się na możliwości wykorzystania w szkole mediów społecznościowych, ale pokaże uczniom, jak bezpiecznie, prawidłowo i w sposób wartościowy z nich korzystać. Nie można bowiem zapominać, że z korzystaniem z mediów społecznościowych związane są nie tylko korzyści, ale również i niebezpieczeństwa”[18]. Całe szczęście, młodzież, ze swoją wrodzoną ciekawością świata i wszelkich nowinek (które w przypadku mediów społecznościowych, nie oszukujmy się, wcale taką nowością już przecież nie są!) samodzielnie wypracowuje te zdolności we własnym zakresie.

Jakiego nauczania obywatelskości potrzebujemy?

No dobrze, ale skoro w szkołach średnich na lekcjach wiedzy o społeczeństwie młodzi nie dowiedzą się zbyt wiele o wymienionych powyżej zagadnieniach, to jak nauczanie obywatelskości wyglądać by mogło? Po pierwsze, „[p]otrzebujemy edukacji, która przygotuje uczniów do radzenia sobie w zmieniającej się rzeczywistości. Takiej, która uwzględnia pojawianie się zagrożeń i złożonych problemów oraz pokazuje, jak podejmować wyzwania”[19]. Co więcej, „Kryzys wynikający z pandemii COVID-19 pokazał nieprzygotowanie systemu edukacji do zdalnej realizacji programu nauczania. Nauczanie zdalne udało się realizować dzięki determinacji części nauczycieli i rodziców, przy wykorzystaniu ich indywidualnych zasobów materialnych”[20]. I tu, ponownie, samodzielnie wykształcone zdolności młodych w zakresie poruszania się w wirtualnym świecie i korzystania z dostępnych narzędzi okazały się nieocenione. Tylko dlaczego nie przygotowaliśmy ich do takiej ewentualności już wcześniej, w sposób usystematyzowany? To pytanie wydaje się pozostawać bez odpowiedzi.

Po drugie, potrzebujemy nauczania obywatelskości, które będzie w stanie sprostać oczekiwaniom młodego pokolenia w zakresie poruszania tematów, które mogą się wydawać niewygodne, ale które bezapelacyjnie pojawić się w szkole powinny – jak właśnie choćby troska o planetę czy propaganda i dezinformacja. Na poziomie szkół średnich brakuje współczesnych zagadnień bliskich młodym ludziom (social media, społeczeństwo technologiczne) oraz najbardziej palących zagadnień z zakresu życia obywatelskiego we współczesnym świecie (nierówności, ubóstwo).

Kluczowym jest, aby nauczanie odbywało się z wykorzystaniem już posiadanych kompetencji i dalej je rozszerzało – nie odkrywamy tu przecież Ameryki, jasnym jest przecież, że „media społecznościowe stwarzają nowe możliwości przekazywania wiedzy uczniom dzięki wykorzystaniu ich naturalnego środowiska”[21]. Czemu zatem nie odkrywać tego środowiska wspólnie, w szkole, a przy okazji kształtować nowe pokolenie odpowiedzialnych i świadomych obywateli, którzy już wkrótce sami przejmą stery naszego państwa? Ja na pewno wolałabym, żeby nasz sternik potrafił dobrze nawigować po wzburzonych wodach nie tylko świata polityki, ale i spraw społecznych, ekonomicznych i – co okaże się kluczowe dla nas wszystkich w najbliższych dekadach – klimatycznych.

[1]            https://www.rp.pl/polityka/art111381-przemyslaw-czarnek-strajk-kobiet-ja-nie-znam-kobiet-ktore-by-strajkowaly

[2]            https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1978898,1,kim-sa-dziadersi-i-czym-roznia-sie-od-dziadow.read

[3]            https://oko.press/karmia-nas-kultem-powstan-i-strajkow-czego-sie-spodziewali-5-glosow-mlodych/

[4]       W podstawie programowej pojawiają się jedynie następujące zapisy: „V Państwo, myśl polityczna i demokratyzacja. Uczeń: 10. przedstawia założenia ideowe wybranych ruchów społecznych (np. alterglobalizm, ekologizm, feminizm); IX Sprawowanie władzy w Rzeczypospolitej Polskiej. Uczeń: 8. przedstawia działania państwa na rzecz ochrony środowiska i bezpieczeństwa ekologicznego w Rzeczypospolitej Polskiej”.

[5]       W podstawie programowej pojawiają się jedynie następujące zapisy: „III Struktura społeczna i problemy społeczne. Uczeń: 6. porównuje skalę nierówności społecznych w Rzeczypospolitej Polskiej i wybranym państwie, wyjaśniając związek między nierównościami społecznymi a nierównością szans życiowych; VI Wybrane problemy polityki publicznej w Rzeczypospolitej Polskiej. Uczeń: 3. przedstawia działania w celu ograniczenia bezrobocia i wykluczenia społecznego na przykładzie działalności urzędu pracy w swoim powiecie”.

[6]       W podstawie programowej pojawiają się jedynie następujące zapisy: „I Człowiek i społeczeństwo. Uczeń: 8. charakteryzuje współczesne społeczeństwo i analizuje jego cechy (otwarte, postindustrialne, konsumpcyjne, masowe i informacyjne); XIV Integracja europejska. Uczeń: 11. charakteryzuje działalność Unii Europejskiej w polityce spójności społecznej i gospodarczej oraz konkurencji i ochrony konsumentów”.

[7]       W podstawie programowej pojawia się jedynie zapis: „VI Społeczeństwo obywatelskie i kultura polityczna. Uczeń: 16. „krytycznie analizuje przekazy medialne; wyjaśnia podstawowe mechanizmy manipulacji wykorzystywane w mediach; wskazuje rolę Rady Etyki Mediów w Rzeczypospolitej Polskiej”.

[8]            https://www.polskieradio24.pl/130/8358/Artykul/2457113,Dr-Krzysztof-Karnkowski-Andrzej-Duda-jest-gwarantem-spolecznego-spokoju

[9]            https://www.polskieradio24.pl/5/1222/Artykul/2671378,Mlodziez-na-Strajku-Kobiet-Dr-Karnkowski-dla-wielu-protesty-sa-po-prostu-wspaniala-przygoda

[10]         https://holistic.news/czego-szkola-nas-nie-uczy/

[11]         A. Borkowska i M. Witkowska (2017) Media społecznościowe w szkole, NASK Państwowy Instytut Badawczy.

[12]         NASK Państwowy Instytut Badawczy (2019) NASTOLATKI 3.0 Raport z ogólnopolskiego badania uczniów, Warszawa.

[13]         Ibid.

[14]         A. Borkowska i M. Witkowska (2017) Media społecznościowe w szkole, NASK Państwowy Instytut Badawczy.

[15]     W podstawie programowej pojawia się jedynie zapis: „IX Sprawowanie władzy w Rzeczypospolitej Polskiej. Uczeń:  9. przedstawia politykę państwa na rynku pracy w Rzeczypospolitej Polskiej; rozróżnia formy polityki aktywnej oraz świadczeń socjalnych dla bezrobotnych; XI System prawa w Rzeczypospolitej Polskiej. Uczeń: 15. wyjaśnia instytucje prawne prawa pracy w Rzeczypospolitej Polskiej (umowa o pracę i jej rodzaje; rozwiązanie umowy o pracę i jego rodzaje; rodzaje urlopów; prawa i obowiązki pracownicze); 16. porównuje sytuację jednostki wynikającą z różnych form zatrudniania: umowa o pracę, umowy cywilnoprawne, prowadzenie działalności gospodarczej osoby fizycznej”.

[16]     W podstawie programowej pojawiają się jedynie następujące zapisy: „II Społeczeństwo obywatelskie. Uczeń: 2. przygotowuje materiał do zamieszczenia w internecie na temat działań indywidualnych lub grupowych w życiu publicznym (np. w wątku publicznym swojego profilu na portalach społecznościowych lub na blogu); VI Społeczeństwo obywatelskie i kultura polityczna. Uczeń: 19. wykazuje rolę mediów społecznościowych w życiu politycznym we współczesnym świecie.”

[17]         https://digitaluniversity.pl/media-spolecznosciowe-w-szkole-korzysci-i-zagrozenia/

[18]         Ibid.

[19]         Open Eyes Economy Summit (2020) Raport społeczeństwo. https://oees.pl/wp-content/uploads/2020/09/Raport-spoleczenstwo.pdf

[20]         Ibid.

[21]         A. Borkowska i M. Witkowska (2017) Media społecznościowe w szkole, NASK Państwowy Instytut Badawczy.

Fakty i liczby. Czy da się skutecznie walczyć z fejkami? – z Alicją Defratyką i Anną Mierzyńską rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Czy jesteście przerażone? Przerażone tym, że kłamstwo i dezinformacja zdominowała naszą debatę publiczną?

Anna Mierzyńska:Byłam przerażona tym w trakcie pandemii, kiedy mieliśmy do czynienia z ogromną infodemią. Teraz, stale monitorując rozmaite środowiska, bańki internetowe, muszę przyznać, że trochę się przyzwyczaiłam. Dezinformacja dominuje, mamy bardzo duży problem z tym, żeby przez nieprawdziwe narracje przebiła się prawda. Cały czas zadaję sobie pytanie, czy prawda jest wartością, na której nam dzisiaj zależy?

A zatem powtórzmy: czy prawda może nas w dzisiejszym świecie uratować?

Alicja Defratyka:Będę stała na tym stanowisku, że tak. Natomiast nie jest to takie proste i oczywiste. I nie w każdym przypadku. Tutaj odwołujesz się pewnie do mojego portalu ciekaweliczby.pl i tego, jak próbuję odkłamywać i wyjaśniać rzeczywistość poprzez liczby. Uważam, że to ma wielką wartość i długofalowo, jak najbardziej jest przydatne. Natomiast jeżeli trafimy na antyszczepionkowca, czy kogoś, kto żyje w swojej bańce i otoczony jest dezinformacjami, to nawet jeżeli poda mu się dane, to raczej takiej osoby nie przekonamy, albo ta szansa na przekonanie jest naprawdę niewielka. Wtedy uderzamy w pogląd takiej osoby, która ma przeświadczenie, że jest zupełnie inaczej, a podajemy jej dane, twarde dane. Najczęściej wtedy pojawiają się kontrargumenty, że na pewno dane są sfałszowane, wyrwane z kontekstu, że to na pewno jakaś manipulacja. Osoba nie chce uwierzyć. Jeżeli ona ma ten swój świat, w który wierzy, to liczbami nie sprawimy, że ona nagle ten światopogląd zmieni. Ja będę jednak stała na stanowisku, że prawda nas prędzej czy później wyzwoli. Przygotowałam tu sobie cytat z Abrahama Lincolna. Pozwólcie, że zacytuję: Można oszukiwać wszystkich ludzi przez pewien czas, część ludzi przez cały czas, ale nie da się oszukiwać wszystkich przez cały czas. Mam nadzieję, że wykorzystanie danych i prawdy będzie sprzyjało temu, żeby właśnie w tym dłuższym okresie więcej ludzi było świadomych, jak jest naprawdę. Nie da się wszystkich oszukiwać cały czas.

To bardzo ciekawe stwierdzenie w ustach kogoś, kto bazuje głównie na liczbach i danych – mówię o twoim portalu ciekaweliczby.pl – bo żyliśmy w przekonaniu, nie wiem, czy wciąż w nim nie żyjemy, że z liczbami się nie dyskutuje. Liczby to są po prostu twarde dane i jeżeli są zweryfikowane, to po prostu musisz przed nimi, przepraszam za stwierdzenie, uklęknąć, albo złożyć im hołd.

Alicja Defratyka: To tak nie działa. Mogłoby się wydawać, że powinno tak być, ale nie jest. Jeżeli ktoś ma to inne przeświadczenie i jest na przykład święcie przekonany, że szczepionki nie działają, to nawet jeżeli się poda dane, to taka osoba nie uwierzy. Wczoraj miałam rozmowę z jedną osobą – podawałam oficjalne dane Ministerstwa Zdrowia, że 99% osób (adnotacja: stan na początek października), które są w ciężkim stanie w szpitalach, od momentu jak zaczęto szczepić drugą dawką, to osoby niezaszczepione. Ta osoba podważała te dane mówiła, że są nieprawdziwe i podawała swoje dane tylko z jakiegoś jednego konkretnego tygodnia. Ten jeden tydzień roztaczała na cały ten długi okres, tak jakby ten jeden tydzień, który był dla niej korzystny, miał uzasadniać tezę, że szczepionki są nieskuteczne. Jak ktoś żyje w tym swoim świecie, to liczbami jest go naprawdę bardzo, bardzo ciężko przekonać, ponieważ tutaj dużą rolę odgrywają emocje. Z liczbami się nie dyskutuje, natomiast faktycznie interpretacja danych należy do osoby, która te dane interpretuje. Ja staram się te dane podawać bez jakiegoś długiego komentarza, przedstawiam po prostu jak jest, jak coś się zmieniło, zwiększyło, spadło w danym okresie. Ludzie powinni sobie sami wyciągnąć wnioski. Ale nawet przedstawienie takich danych też powoduje falę hejtu, która wylewa się szczególnie na Twitterze. Jak kogoś się konfrontuje z danymi, które są dla tej osoby niekorzystne, bo nagle okazuje się, że miała inne przeświadczenie, a jest inaczej, to powoduje u niej dyskomfort psychiczny. Czujemy się niekomfortowo z tym, że sprawy mają się inaczej niż ta wersja, którą mieliśmy w głowie. Taka osoba zaczyna często wtedy wylewać te swoje żale ad personam oraz atakuje właśnie dane jako manipulację, dezinformację. Uważa, że GUS, Eurostat i wszyscy inni podali na pewno złe dane.

Może jest tak, że – odwołując się do psychologii – my uprzednio mamy już zakorzenione w swojej świadomości przekonanie, a w sieci szukamy tylko potwierdzenia danego przekonania, które po prostu podzielamy?

Anna Mierzyńska: Tak zwany efekt potwierdzenia jest zjawiskiem znanym od lat, niezależnym od sieci internetowej. To specyficzne skrzywienie poznawcze: szukamy nie obiektywnej prawdy, lecz potwierdzenia własnych poglądów, by się lepiej poczuć, zwłaszcza w przypadku zagadnień wywołujących silne emocje. Z drugiej strony media społecznościowe opierają się na algorytmach, które ułatwiają nam realizowanie efektu potwierdzenia. Akceptujemy to, bo czujemy się komfortowo, kiedy wchodzimy na platformę społecznościową i na swoim wallu widzimy opinie potwierdzające nasze poglądy. Wtedy jest świetnie – czujemy, że jest jakaś społeczność, która potwierdza nasze emocje. To rzeczywiście daje duże poczucie komfortu.

Algorytmy w mediach społecznościowych działają w ten sposób, że podsuwają nam treści podobne do tych, które wcześniej wzbudziły nasze zainteresowanie. Więc bardzo łatwo podbijają ten efekt potwierdzenia. Dlatego na co dzień w social media siedzimy w bańkach internetowych, w których wszyscy myślą podobnie. Potem, jak z nich wychodzimy, okazuje się, że jednak to było złudzenie. Są takie momenty, na przykład wybory, kiedy zderzamy się z prawdziwą rzeczywistością. Najpierw myślimy: „Przecież wszyscy dookoła nas głosowali dokładnie na tę samą partię co ja”. A po ogłoszeniu wyników okazuje się, że to nieprawda, że jest dużo ludzi, którzy myślą inaczej.

Kolejne mechanizmy psychologiczne uruchamiają się, kiedy znajdujemy się w sytuacji, która wywołuje w nas poczucie niepewności, frustrację, gdy spada nasze poczucie bezpieczeństwa. Pandemia koronawirusa, zwłaszcza jej początek, to był właśnie taki moment: zaatakowało nas coś niewidzialnego i świat nam się powywracał do góry nogami, bo był lockdown. Wtedy nie tyle szukaliśmy potwierdzenia, bo nie było czego potwierdzać, ile pomysłu, jak sobie ten świat uporządkować ponownie według znanych reguł. W takich sytuacjach u jakiejś grupy osób istotne stają się teorie spiskowe, czyli narracje, które pozwalają, paradoksalnie rzecz biorąc, wpasować rzeczywistość w znane schematy.

Kiedy atakuje nas niewidzialny wirus, niektórym osobom łatwiej żyć z przekonaniem, że nie jest to coś nieznanego, niewidzialnego, tylko element znanej konstrukcji, na przykład światowego spisku rządów. A więc pojawia się narracja, że ci, którzy nami rządzą, spiskują przeciwko obywatelom dla własnej korzyści – w tym przypadku: oszukują, że jest jakiś groźny wirus, aby ograniczyć wolności obywatelskie i kontrolować ludzi. To już się wpisuje w znany niektórym schemat światopoglądowy. Można sobie powiedzieć: „Ok, oni nam będą chcieli zrobić coś złego, ale wiadomo, kto jest wrogiem, światowe elity zawsze spiskowały, aby skrzywdzić słabszych”. I wszystko staje się jasne. Kiedy ktoś tak układa sobie świat, żadne fakty, żadne liczby nie sprawią, że on zmieni zdanie. On ma własne fakty, w które wierzy dlatego, że mu to ułatwia życie na poziomie emocjonalnym.

A może to wynik degradacji autorytetu – także instytucjonalnego. Przykład pandemii chyba jest tutaj najbardziej dojmujący, ponieważ z jednej strony mamy opinię Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), czyli instytucji, która troszczy się o nasze zdrowie, ma ekspertów, lekarzy, badaczy itd., a z drugiej strony są ludzie, którzy nie przyjmują rekomendacji, które formułuje WHO, do wiadomości. Co takiego się stało, że te szacowne globalne instytucje straciły autorytet?

Anna Mierzyńska: Nie potrafię powiedzieć wprost, co się takiego stało, że instytucje straciły autorytet. Pytanie, czy miały go wcześniej, na przykład WHO – w jakim stopniu było autorytetem dla Polaków? Natomiast jeśli chodzi o pandemię i szczepienia, jest to trochę bardziej skomplikowany proces. Problem nie polega bowiem tylko na tym, że ktoś nie wierzy WHO, a wierzy swojej sąsiadce. Wiara w informacje od sąsiadki jest oczywista. Ktoś, kto jest blisko, kogo znamy i mamy z nim bezpośredni kontakt, zazwyczaj wydaje nam się bardziej wiarygodny niż jakaś instytucja, za którą nie wiadomo kto stoi. Natomiast kiedy popatrzymy na środowiska antyszczepionkowe, nie tylko w Polsce, ale i w innych krajach, widać, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Ruchy antyszczepionkowe mają autorytety i często opierają się na ich opiniach – tyle że są to „ich” autorytety, ich naukowcy, ich badania, czyli te fakty, dane i opinie, które pasują do antyszczepionkowej teorii.

W Polsce działa stowarzyszenie, zrzeszające tak zwanych „niezależnych” lekarzy i naukowców, w tym osoby z tytułami profesorskimi, doktorskimi. Publicznie głosi ono tezę, że szczepionki są szkodliwe dla dzieci. To jest teza niepoparta dowodami naukowymi, ale członkowie stowarzyszenia przedstawiają rozmaite pseudonaukowe argumenty, trudne do weryfikacji przez osoby nieznające danej dziedziny nauki, aby przekonać do swoich poglądów.

Mam wrażenie, że każde takie środowisko ma własną teorię, którą uznaje za prawdę i nie potrzebuje jej weryfikować za pomocą rzeczywiście naukowych metod. Wystarczy sięgnąć do popularnych narracji o szczepionkach – jedna z najnowszych mówi, że w szczepionkach przeciwko COVID-19 jest tlenek grafenu. Podczas iniekcji razem z preparatem dostaje się on do organizmu, zaś pod wpływem sieci 5G się uaktywnia i prowadzi do zakrzepicy. Dlatego jak tylko sieć 5G zostanie w Polsce uruchomiona, będziemy wszyscy umierać. W uzasadnieniach tej teorii pojawia się naprawdę masa argumentów paranaukowych, ale też autentycznie naukowych – tyle że są one, jak wspominała Alicja, interpretowane w taki sposób, aby dopasować je do narracji.

Jeśli ktoś nie jest naukowcem, trudno mu zweryfikować takie interpretacje. Bariera pojęciowa czy językowa w weryfikacji takich danych jest realnym problemem. Ja na przykład, przyznaję, do dziś nie rozumiem, o co chodzi z tzw. białkiem kolca, w odniesieniu do szczepionek, choć czytałam o tym już kilkukrotnie. Kto ze zwyczajnych ludzi, niebędących medykami, zweryfikuje, czy to, co tam napisano o białku kolca, jest prawdziwe czy fałszywe? Nikt. Dlatego łatwo uwierzyć w pozorne autorytety: w ludzi z tytułami, którzy z pewnością siebie głoszą pseudonaukowe tezy, poważnie brzmiące i do tego pasujące do naszych poglądów. Czyli mechanizm autorytetu cały czas działa, tyle że autorytety się zmieniły…

Ostatnio mieliśmy do czynienia z raportem europosła prawicy, pana Jakiego, który próbował pokazywać, także dzięki autorytetom profesorskim, które mu ten raport przygotowały, że Polska straciła na akcesji do Unii Europejskiej. Potem pojawiła się fala analiz pokazujących błędne założenia, wyliczenia, że analizy Jakiego i spółki zostały wyssane z palca. Czy uważasz, że pokazanie tych błędów na liczbach i tych fałszywych założeń, które były w tym raporcie, może przekonać tych, którzy mogli się zastanawiać, że być może rzeczywiście Polska straciła na akcesji do Unii Europejskiej?

Alicja Defratyka: Ten pierwszy raport, prostujący błędy z prezentacji pana Jakiego, to był raport autorstwa Ignacego Morawskiego, który dokładnie wypunktował, gdzie są błędy i jak to wszystko powinno być dokładnie wyliczone, więc chapeau bas dla Ignacego za pracę, którą wykonał. Nie wiem, czy raport dotrze i przekona sceptyków Unii Europejskiej, natomiast jest bardzo mocnym argumentem w dyskusji, ponieważ te prawdziwe wyliczenia na tyle szeroko rozeszły się w mediach, że chyba już większość wie, że dane pana Jakiego były błędne. Tu nawet nie chodzi tylko o to, żeby przekonać jedną stronę, ale o to, żeby były argumenty w przestrzeni publicznej, które można wykorzystywać w tej dyskusji. Proszę zauważyć, że teraz pan Jaki już trochę ucichł z promocją swojej prezentacji. Wie, że została ona praktycznie cała, za przeproszeniem, „rozjechana”, i już nie może wykorzystywać zwartych w niej liczb tak szeroko, jak to miało miejsce przed odkłamaniem, bo właśnie wie, że spotka się z bardzo dużą krytyką ze strony ekspertów. To jest to, o czym powiedziała Anna, odnośnie powoływania się na ekspertów. Jedna strona odwołuje się do takich ekspertów, a druga ma innych. Odniosę się tutaj również do tego twojego wcześniejszego pytania o autorytety. Ja obserwuję od kilku lat spadek zaufania do autorytetów. To też wynika z faktu, że mniej pojawiało się ich w przestrzeni publicznej. Połączę to z kwestiami politycznymi – PiS wyraźnie pokazał, że nie wiedza, nie ekspertyza, nie doświadczenie są potrzebne, żeby być ministrem, wiceministrem, prezesem jakiejś dużej spółki, tylko to, czy jest się w partii. Doskonale o tym wiemy, to się dzieje od kilku lat. Jeżeli ktoś przez lata miał wpajane, że żeby coś osiągnąć w życiu, musi się szkolić, kształcić, a do mediów byli zapraszani faktycznie eksperci, po czym do władzy dochodzi PiS  i nagle mamy osoby, które kończą słabej jakości szkoły, albo nawet są ledwo po szkołach zawodowych i oni zarabiają grube miliony i decydują o tym, jak będzie wyglądało państwo, to rzeczywiście mamy do czynienia z upadkiem autorytetów. Część ludzi zaczyna uważać, że autorytety i eksperci, którzy znają się na przykład na ekonomii, są niepotrzebni, skoro taki pan X, który skończył szkołę Y, wie lepiej i reprezentuje ich. Według mnie to sytuacja polityczna bardzo wpłynęła na ten spadek zaufania do ekspertów i autorytetów.

Odnosząc się do WHO i do innych instytucji: one są, tak jak powiedziała Anna, bardzo od nas dalekie. My w ogóle na co dzień o tych instytucjach nie słyszymy. Zakładam, że my wiemy, czym się zajmuje WHO. Ale niektórzy mogli nawet nie znać tej instytucji, bo jeżeli przez rok nie padła żadna informacja na jej temat i nagle wychodzi ktoś i mówi: „Jak powiedzieli eksperci z WHO…”, to niektórzy mogą powiedzieć: „Ale co to jest?”, w sensie, nawet nie wiedzą, o czym my tutaj mówimy. To też jest kwestia mediów, jak one też kreują informacje. Ja obserwuję to od wielu lat i widzę, że w mediach jest coraz mniej informacji dotyczących zagadnień gospodarczych, chyba że są związane ze jakimś bieżącym  problemem politycznym. Praktycznie nie ma też kwestii dotyczących polityki zagranicznej. Jeśli już są, to bardzo rzadko. Te tematy przeszły praktycznie do kanałów tematycznych. Jeżeli ludzie na co dzień nie spotykają się z tego typu informacjami, to ciężej jest im wyciągać wnioski i w ogóle w jakikolwiek sposób te autorytety traktować. Odnosząc się też do tej prezentacji Jakiego, właśnie po to są liczby i eksperci, którzy się znają na temacie, którzy faktycznie w tym obszarze siedzą i potrafią analizować te kwestie, że możemy odkłamać i właśnie wytrącić ten argument, z którym pan Jaki chodził sobie po różnych stacjach telewizyjnych i pokazywał swoje dane mówiąc „patrzcie, tutaj eksperci pokazali”, bo z drugiej strony właśnie jest raport, który dokładnie to wszystko odkłamał. Mając te dane, można zbić argumentację przeciwnej strony, która chce wykorzystać liczby w niecny sposób, bo ludzie oczywiście mają taką tendencję, że jak usłyszą dane, to bardziej są w stanie też w to uwierzyć, a nie potrafią tych danych dokładnie zanalizować i to jest też to, co powiedziała Anna o tym białku kolca. Jak ktoś nigdy czegoś takiego nie widział, ciężko mu to zinterpretować, ale jak ktoś się na to powołuje, to pewnie się na tym zna. Wtedy wychodzi jakiś przedstawiciel partii rządzącej, powołuje się na dane, które często są błędne. Wiem o tym, bo przyznaję, że często w ramach mojego projektu odkłamuję rzeczy, które pojawiają się w przestrzeni publicznej, a są podawane przez przedstawicieli władzy. Jeżeli te rzeczy są odkłamane i jest podane źródło danych, na bazie których te dane są prostowane, to wtedy faktycznie druga strona rzadziej posługuje się już tymi błędnymi argumentami. Wtrącona jest ta pałeczka, żeby dalej tego fake newsa w przestrzeni publicznej nie rozsiewać.

Stara prawda głosi, że kłamstwo okrąży dwa razy świat, zanim prawda włoży buty. To jest coś, co negatywnie wpływa na nasze życie publiczne i chyba media społecznościowe pogłębiły ten kryzys zaufania i do instytucji, i do autorytetu, ale także do dziennikarzy. Przypominam sobie sytuację z roku 2017 – wtedy w Stanach Zjednoczonych rozpoczynały się rządy Donalda Trumpa. Jego doradczyni medialna ukuła to słynne stwierdzenie „alternatywne fakty”. Chodziło o policzenie ludzi, którzy brali udział w inauguracjach Baracka Obamy i Donalda Trumpa. Dużo więcej było na inauguracji tego pierwszego, ale Trump długo nie chciał przyjąć tego faktu do wiadomości. Dlatego jego doradczyni powiedziała dziennikarzom, że dostarczy „alternatywnych faktów”, które pokażą inną rzeczywistość. Czy dzisiaj nie mamy do czynienia z czymś takim, że do mediów, szczególnie tych głównego nurtu, dostarcza się alternatywnych faktów, alternatywnych danych i traktuje się je takim samym prawem obywatelstwa jak te, które są podawane przez sprawdzone instytucje mające historię, ekspertów, badaczy…

Anna Mierzyńska: Jest dokładnie tak, jak mówisz. Mieliśmy niedawno taką historię, która osobiście odkłamywałam, dementując fake newsa w artykule na portalu OKO.press – ale i tak czułam się w jakiś sposób bezradna. Chodzi o sytuację ze słynnymi zdjęciami dzieci imigrantów przywiezionych do Michałowa, które obiegły całą Polskę. Kilka dni po ich publikacji  środowiska propisowskie zaczęły kolportować króciutki film z portalu onet.pl (nie podając zresztą źródła), na którym widać, jak przez ogrodzenie przed strażnicą w Michałowie jakaś kobieta rzuca coś dzieciom imigrantów, prawdopodobnie słodycze. Wygenerowano wokół tego ogromną narrację, która miała podważyć wiarygodność zdjęć. Twierdzono wprost, że dzieci słodyczami przekupiono, aby zapozowały do wzruszających fotografii. Pojawiła się nawet informacja, że kobieta rzucająca słodycze, widoczna na filmie, to fotoreporterka Gazety Wyborczej, Agnieszka Sadowska. Tymczasem to nie była Agnieszka Sadowska. Pamiętam, że wtedy poczułam się bezradna: jak to odkłamać, kiedy ktoś nie jest zainteresowany faktami, tylko snuciem własnej narracji? Dyrektor ośrodka TVP3 Opole szerzył tą tezę na Twitterze bardzo intensywnie, sekundował mu w tym Wojciech Mucha, który jest obecnie redaktorem naczelnym dwóch dzienników Polska Press w Krakowie. Mimo zdementowania fake newsa żaden z panów nie usunął tweetów na ten temat (przynajmniej w okresie kilku dni od ich napisania), co więcej, dalej w to brnęli, rozwijając nieprawdziwy przekaz.  To był jakiś zupełny absurd.

I teraz: jak mamy to odkłamać? Co mamy zrobić? Oni z pełną świadomością tego, że na filmie jest ktoś inny, kolportowali swoją narrację – bo była korzystna dla ich środowiska. Gdyby udało się udowodnić, że to jest reporterka „Gazety Wyborczej” i autorka zdjęć dzieci z Michałowa, można by powiedzieć, że jej zdjęcia są niewiarygodne i nie należy wierzyć w to, że na polsko-białoruskiej granicy w lasach koczują dzieci i kobiety.

Prawica tak naprawdę wzięła sobie do serca postmodernistyczne przekonanie, że prawda umiera, a interpretacje, czy też narracje nigdy nie umierają, to znaczy one albo zwyciężają, albo przegrywają. Być może to my jesteśmy naiwni, szukając, czy też dążąc do pokazania prawdy. Prawica, szczerze mówiąc, gardzi prawdą, jeżeli przyjmują te założenia, o których tutaj mówimy. Pytanie jest następujące w takim razie: czy nie należy stosować tej samej metody, tylko że…

Anna Mierzyńska:Ale do czego stosować, jaki jest tego cel?

Celem ma być prawda. Natomiast każdy rodzaj okłamywania jest reakcją na niesione kłamstwo w przestrzeń publiczną. Teraz pytanie jest następujące: czy być może należy tworzyć od razu narrację, która jest prawdziwa, bo inaczej zostajemy z czymś, co ty nazywasz bezradnością?

Anna Mierzyńska: Na pewno należy opowiadać prawdziwe narracje (jeżeli uznamy, że te pojęcia nie są ze sobą sprzeczne). Jestem osobiście głęboko przekonana, że prawda jest fundamentem naszego życia. Jeżeli chcemy wiedzieć, w jakiej rzeczywistości żyjemy, kim jesteśmy – potrzebujemy prawdy.

Uważam również, że nie zawsze prawda jest słabsza od kłamstwa. Zaś opozycja demokratyczna, aby poradzić sobie z postmodernistyczną komunikacją prawicy, wcale nie ma tylko dwóch wyjść: dementować kłamstwa albo się do nich przyzwyczaić i też ich używać. Prawda może być równie silnym komunikatem, może nawet najsilniejszym. Trzeba jednak ją szeroko przekazywać, mówić o niej, powtarzać, nie czekać na moment, kiedy będziemy musieli reagować na kolejne fake newsy.

Alicja Defratyka: Dodam, że nie tylko głośno, ale i systematycznie. Właśnie przez to, że mamy tyle różnych mediów, a news żyje bardzo krótko. Nawet jeżeli coś się odkłamie i ten temat nie zostanie pociągnięty dłużej przez większą grupę osób i nie przejdzie do głównego nurtu, to my sobie możemy wykonywać taką syzyfową pracę, ale za bardzo się z tym odkłamywaniem nie przebijemy dalej. Niektóre kwestie, szczególnie istotne, które faktycznie są kłamstwem, powinny być  napiętnowane i odkłamywane, a to odkłamywanie powinno krążyć długo i dosadnie. Tak, żeby wszyscy interesariusze się o tym dowiedzieli.

Ja tutaj przytoczę jeden bardzo istotny przykład. Poprzez dane nie zawsze kogoś przekonamy, natomiast możemy wywrzeć jakiś wpływ na opinię publiczną, na media. Odpowiednim przekazem możemy wytrącić pałeczkę przeciwnikowi lub też spowodować, że dana polityka zostanie ukierunkowana w inny sposób. Ten przykład to głośne już dane, które publikowałam w ramach swojego projektu, dotyczące wydłużających się postępowań sądowych po deformie Zbigniewa Ziobry. Te dane czarno na białym pokazały jak bardzo, bo prawie o 3 miesiące, wydłuży się postępowania sądowe od 2015 r. To są dane Ministerstwa Sprawiedliwości. Ministerstwo Sprawiedliwości samo je opublikowało, co prawda z bardzo dużym opóźnieniem. Nawet występowałam o nie kilka razy w ramach dostępu do informacji publicznej. Te dane, po publikacji przeze mnie zestawienia pokazującego te wzrosty, stały się  na tyle głośne, że nawet odniósł się później do tego problemu, jak temat już żył bardzo w mediach, sam Jarosław Kaczyński, który powiedział, że wymiar sprawiedliwości, cytuję, „działa fatalnie”. Już nie dało się jakby zakrzyczeć tej rzeczywistości i w wiadomościach telewizji rządowej mówić, jak to jest super po tej deformie, bo te dane na tyle już krążyły zarówno w głównym nurcie mediów, jak i w social mediach, że nie dało się tego tematu zamieść pod dywan. Trzeba było coś zrobić i się odnieść. Teraz te dane są już właśnie takim przyczynkiem do dyskusji, że ta reforma poszła źle, coś trzeba z tym zrobić. Dlatego właśnie mówię, że trzeba odkłamywać, ale że trzeba to też robić na tyle systematycznie, żeby się to przebiło, bo niestety bardzo, ale to bardzo ciężko jest sprawić, właśnie przez te bańki, o których Anna mówiła, żebyśmy się dowiedzieli o wszystkich rzeczach. Teraz jest tego tak dużo, ja tutaj podam przykład, może nawet niektórzy sobie nie zdają sprawy… Jak ktoś wyjedzie na weekend i odetnie się na chwilę od mediów, to wraca w poniedziałek do normalności i nie ma świadomości, że była jakaś afera.

Sama byłam świadkiem takiej dyskusji. Emocjonowałam się à propos jakiejś afery, która w weekend się wydarzyła, rozmawiałam ze znajomym, a on mówi: „Ale jaka afera? Przecież dzisiaj nie ma nic o tym w mediach”. Cały Twitter żył jakąś aferą jeden dzień, ale w poniedziałek już tego nie było. Ta osoba, która się odcięła od tych mediów, ona nawet nie wiedziała, że coś się wydarzyło. Dlatego mówię o takiej systematyczności. Te takie działania ad hoc, jednorazowe, one nie spowodują, że nagle ludzie zaczną wierzyć w autorytety, że nagle zaczną ufać ekspertom. To musi być praca wykonywana latami. Przez te ostatnie sześć lat mamy upadek i teraz będzie trzeba kolejnych lat, żeby to wszystko odbudowywać.

O ile możemy mieć różne opinie, o tyle absolutnie powinniśmy mieć te same dane, te same fakty. To jest warunek przetrwania demokracji i publicznego dyskursu. Jeżeli tworzymy alternatywne rzeczywistości, to jakby unieważniamy demokrację. Czy da się stworzyć takie mechanizmy, instytucje, system edukacyjny, który pozwoliłby nam jednak zbudować grunt, który byłby wspólnym gruntem dla rozmowy o rzeczach publicznych, gospodarczych, ekonomicznych, społecznych?

Anna Mierzyńska: Myślę, że polska edukacja jest jednak oparta o wspólne fakty i dane. Oczywiście, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład historię, widać, że fakty historyczne mogą być modyfikowane na potrzeby polityczne, niestety. Ale ogólnie funkcjonuje jeden program nauczania, który uczy tego samego, więc istnieje pewna wspólna baza wiedzy. Problem pojawia się później, zwłaszcza w odniesieniu do nowych zdarzeń i zjawisk. Zresztą dziś w wielu przypadkach, zwłaszcza w Polsce, mamy prawo nie ufać. Postawa nieufności jest obecnie postawą racjonalną. Wielu informacjom, które do nas docierają, choćby za pośrednictwem oficjalnych kanałów informacji czy państwowych mediów, nie można wierzyć. Kiedy zaczynamy je sprawdzać, okazuje się, że są nieprawdziwe.

Co więcej, dzisiaj jest nawet tak, że to premier, prezydent, czy w ogóle rząd jest instytucją siejącą fake newsy.

Anna Mierzyńska: Dlatego postawa nieufności wobec tych komunikatów jest racjonalna. Mamy poważny problem z zaufaniem publicznym: komu można dziś ufać, jakim instytucjom, którym politykom? Gdyby udało się uporządkować tą kwestię, gdybyśmy nie musieli stale żyć w poczuciu bycia manipulowanymi, wtedy (tak przypuszczam) zmieniłoby się także nasze nastawienie do faktów i danych. Dziś jednak krytyczne myślenie jest postawą racjonalną, zresztą ono jest cenne niezależnie od bieżącej sytuacji. Powinniśmy go uczyć dzieci od najmłodszych lat, wbudować je w system edukacji. To właśnie krytyczne myślenie buduje odporność na fake newsy, które zawsze się będą pojawiać w przestrzeni internetowej.

Jako Instytut Obywatelski od dawna opowiadamy się za tym, aby filozofia wróciła do powszechnego nauczania. To jest jeden z tych elementów, które mogą pomóc w oddzieleniu ziarna od plew. Teraz zwracam się do ciebie, Alicjo, bo my, pamiętam, kiedyś nawet rozmawialiśmy, że w tym systemie edukacyjnym powinien się pojawić przedmiot, który polegałby na uczeniu młodego człowieka weryfikacji faktów. Dziś dostęp do wiedzy nie jest problemem, problemem jest właśnie oddzielenie wiedzy śmieciowej od tej wiedzy rzetelnej. Alicjo?

Alicja Defratyka: Tak, ja nie jestem za tym, żeby wprowadzać dodatkowy przedmiot typu „odkłamywanie”, tylko uważam, że te elementy powinny pojawić się po prostu na różnych przedmiotach i tak powinna być skonstruowana podstawa programowa, żeby na każdym przedmiocie, czy to biologia, chemia, polski, historia, pojawiały się takie elementy, jak odróżnić, czy coś jest opinią, czy coś jest faktem i jak wyciągać samemu wnioski z danych, które są prezentowane. Dane mogą być prezentowane w każdym obszarze życia, bo wiadomo, że fake newsy, które nas zalewają, nie dotyczą tylko części antyszczepionkowej, gospodarczej i politycznej, ale także każdego innego obszaru. Możemy wpaść w taką bańkę i faktycznie w te treści uwierzyć. Ja jestem zdania, że to krytyczne myślenie powinno być wprowadzone jako element podstawy programowej od najmłodszych lat. Umówmy się, teraz dzieci nie potrzebują uczyć się na pamięć różnych regułek, bo one tego nie czują, skoro wszystko można sprawdzić w Internecie. Tym bardziej że teraz tak wszystko się zmienia, to nie są te same czasy, co dwadzieścia, trzydzieści lat temu, kiedy trzeba było się wybrać do biblioteki i sprawdzić jakąś kwestię. Teraz w ciągu paru sekund można wszystko sprawdzić, więc ta umiejętność, żeby wiedzieć, co jest prawdą, a co fałszem i właśnie komu można zaufać, to o czym mówiła Anna, ta kwestia zaufania, jest bardzo ważna. Teraz jest to trudne przy obecnym ministrze i obecnej władzy, żeby cokolwiek takiego zrobić, bo już się pojawiały głosy przedstawicieli PiS, że reforma edukacji powinna zostać dokończona. Była nawet wypowiedź, jeśli dobrze pamiętam, pana Terleckiego, że należy tak skonstruować program w szkołach, żeby młodzi ludzie nie ważyli się głosować na partie opozycyjne, gdy wejdą w dorosłe życie… Obawiam się, że dopóki mamy system taki, jaki mamy, niewiele da się zrobić. Tutaj jest kwestia bardziej rodziców, którzy powinni być wyczuleni, na to, co dzieci oglądają, skąd czerpią informacje. Ja też jestem na stanowisku, że młody człowiek powinien na samym początku swojej dorosłej drogi, zanim już sobie wykształci poglądy, czerpać informacje z wielu źródeł, czyli na przykład zrobić sobie taki maraton i obejrzeć właśnie Fakty, Wydarzenia i Wiadomości. To jest trochę taki trening, żeby zobaczyć, jak jest przedstawiane dane wydarzenie w różnych mediach, albo o czym się mówi, a o czym się nie mówi. Wiem, że czasami ciężko się zmusić, żeby obejrzeć coś przeciwnego, jeżeli mamy inne poglądy, ale w ramach kształtowania własnych taki trening byłby wskazany. Rodzice powinni w tym pomóc. Jeżeli chodzi też o fake newsy, ja mam nadzieję, że technologia będzie sprzyjała temu, żeby jednak te fake newsy coraz bardziej ograniczać w social mediach. Tutaj są już algorytmy na Twitterze, YouTube usuwa filmiki promujące antyszczepionkowców i kanały antyszczepionkowców. Mam nadzieję, że z czasem będzie tak, że praktycznie większość postów będzie oznaczona pod kątem tego, w ilu procentach dana informacja przedstawia prawdę. Mam nadzieję, że technologia sprawi, że w dłuższym okresie nie tylko będziemy w stanie oznakowywać informacje, ale też sami będziemy częściej wiedzieli, co jest prawdą, a co fake newsem.

Anna Mierzyńska: Płonna jest ta nadzieja…

Alicja Defratyka: Ja wiem, ale ja cały czas nie tracę tej nadziei. Technologia się zmienia bardzo szybko, więc niewykluczone, że takiego typu elementy się pojawią. Ja tu mówię oczywiście o kwestiach faktów, natomiast nie będziemy oceniali takimi znaczkami, czy coś jest prawdą, czy fałszem, w odniesieniu do opinii, bo każdy ma prawo do własnej opinii. Jeżeli chodzi o przedstawianie danych i takie prawdy objawione, to uważam, że jednak to powinno być jakoś oznaczane.

Anna Mierzyńska: Technologia się rozwija w obu kierunkach. Ci, którzy tworzą fake newsy i wykorzystują je dla własnych celów, także korzystają z technologii. Zaś sprzyjające im rozwiązania pojawiają się znacznie szybciej niż narzędzia do fact-checkingu. Mamy chociażby deepfake-i, czyli filmy z podkładaną (za pomocą sztucznej inteligencji) fałszywą ścieżką dźwiękową, w taki sposób, że ruchy twarzy osoby, którą widzimy na filmie, w pełni pasują do zmanipulowanego dźwięku. Ta technologia już jest wykorzystywana w dezinformacji, natomiast nie mamy obecnie technologii umożliwiającej szybkie wykrycie takiej manipulacji. Czeka nas więc raczej zalew dezinformacji.

To jest oczywiście bardzo przerażająca wizja, któAnna na koniec sformułowała…

Alicja Defratyka: Jedną rzecz jeszcze chciałam dodać. Chciałam polecić film „Dylemat społeczny” na Netflixie, który właśnie pokazuje, jak działają wszystkie portale w social mediach, algorytmy, jak trafiamy w te różne bańki informacyjne. Fantastyczny dokument społeczny, który bardzo dobrze obrazuje to, czym się teraz otaczamy.


Alicja Defratyka — autorka projektu ciekaweliczby.pl i starszy analityk SpotData. Ekonomistka z wieloletnim doświadczeniem pracy w think tankach, mediach i biznesie.  Ukończyła Szkołę Główną Handlową, broniąc pracy magisterskiej u prof. Leszka Balcerowicza. Absolwentka studiów podyplomowych Akademii Psychologii Przywództwa na Politechnice Warszawskiej oraz Praktycznej Psychologii Społecznej na Uniwersytecie SWPS. Pracowała m.in. w Fundacji Forum Obywatelskiego Rozwoju – FOR, ośrodku THINKTANK, agencji informacyjnej Newseria, Francusko-Polskiej Izbie Gospodarczej. Obecnie pracuje w centrum analitycznym SpotData. Prowadzi również autorski projekt edukacyjny www.ciekaweliczby.pl, przybliżający opinii publicznej warte poznania fakty oparte o konkretne dane liczbowe.

 

 

Anna Mierzyńska — analityczka mediów społecznościowych, ekspertka marketingu politycznego. Specjalizuje się w analizie zagrożeń informacyjnych, zwłaszcza rosyjskiej dezinformacji w Polsce, fake newsów i manipulacji w sieci. Absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu w Białymstoku oraz podyplomowej Szkoły Praw Człowieka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Stale współpracuje z portalem OKO.press, publikuje także w „Gazecie Wyborczej” i „Res Publica Nowa”. W 2019 i 2020 r. współpracowała z Institute of Strategic Dialogue, londyńskim think tankiem, m.in. uczestnicząc w projekcie monitorowania dezinformacji w mediach społecznościowych podczas kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Autorka rozdziału „Gdy obywatele nie ufają władzy. Popularność teorii spiskowych jako oznaka kryzysu państwa” w publikacji Beyond flat Earth. Conspiracy theories vs European liberals European Liberal Forum.

„Trzeba przygotowywać się na najgorsze, a nie żyć w nadziei na najlepsze” – mówi prof. Marek Migalski w rozmowie z Magdą Melnyk :)

Magda Melnyk: Od ponad roku trwa pandemia. Czy z politologicznego punktu widzenia można wysunąć jakieś konkluzje? I czy jako społeczeństwo czegoś się nauczyliśmy?

Marek Migalski: Nie mam żadnych wątpliwości, że epidemia niczego nas, jako populacji, nie nauczyła, ponieważ niczego nie nauczyły nas także Holokaust, ludobójstwa, wojny światowe, religijne i masowe mordy. Jak tylko pandemia i obostrzenia miną, wrócimy do tego, co było wcześniej. To pesymistyczny wniosek, natomiast oczywiście są konkluzje dla tych, którzy chcą je dostrzec. Dla mnie, jako politologa, niezwykle fascynujące okazało się nowe spojrzenie na państwo. Ponieważ od ostatnich trzydziestu lat byliśmy przyzwyczajeni do liberalnego paradygmatu, zgodnie z którym państwo było w znacznym stopniu nieobecne, oddalone. Okazuje się jednak, że państwo jest w dalszym ciągu potężne – z dnia na dzień potrafi zamknąć kina, muzea, kościoły, zniszczyć całe gałęzie przemysłu, zakazać wchodzenia do lasu czy na plażę, nakazać noszenie konkretnego ubioru (mam na myśli maseczki), wprowadzić godzinę policyjną – i wszystko to bez żadnego stanu wyjątkowego! A zatem państwo, które w ostatnich latach odchodziło na dalszy plan, nagle ukazało swoją moc – nie zawsze właściwie wykorzystywaną.

Druga kwestia, to fakt, że od polityków naprawdę zależy życie ludzkie. Przyzwyczailiśmy się do tego, że jakichkolwiek idiotów wybierzemy na najwyższe stanowiska, to tak naprawdę nie ma to znaczenia, ponieważ ich wpływ na nasze życie jest właściwie zerowy – i tak wszystko, od wizyty u dentysty po podróże, musimy sobie zorganizować sami. Nagle okazało się jednak, że od jakości polityków rządzących zależy to, czy ludzie giną, czy nie. W moim przekonaniu nie jest przypadkiem, że dwa kraje z największą liczbą zgonów to Stany Zjednoczone i Brazylia, gdzie prezydenci (w przypadku USA mam tu oczywiście na myśli Donalda Trumpa) kwestionowali tę epidemię i sabotowali wysiłki innych służb, aby ruszyć do opieki nad ludźmi. Choć oczywiście, są także inne czynniki. Niemniej, nie jest jednak także przypadkiem to, że Polska jest dwunastym państwem z największą liczbą zgonów na świecie – to pokazuje wpływ polityków na nasze życie. W moim przekonaniu wyborcy muszą to zrozumieć i powinny za to spaść głowy. W Polsce, na ponad 60 tys. zgonów jakaś część jest winą zaniedbań, zaniechań i błędów rządzących. To bardzo poważne sprawy i nie możemy przejść nad tym do porządku dziennego. Jeśli uznamy, tak jak powiedziała ostatnio jedna z posłanek Porozumienia, że „Polacy są bardziej chorzy niż inne populacje” i politycy rządzący nie odpowiedzą za owe zgony, to w jakimś sensie będzie to przyznanie się wyborców do tego, że są stadem baranów, które czasami są prowadzone do rzeźni, a czasami nie, natomiast ci, którzy są za to odpowiedzialni – odpowiedzialni nie są. Myślę, że procesy rozliczeń, w momencie, kiedy skończy się pandemia, muszą zostać uruchomione – w Brazylii, w Stanach Zjednoczonych, a także w Polsce.

Magda Melnyk: W momencie, kiedy wspomniałeś o wypowiedzi, zgodnie z którą „Polacy są bardziej chorzy”, od razu pomyślałam o systematycznym niedofinansowaniu służby zdrowia i o dwóch miliardach, które nie zostały przeznaczone na NFZ i walkę z nowotworami, a na TVP i propagandę. Słuchając Cię, mam wrażenie, że cechujesz się głęboką empatią wobec ludzi, którzy umierają na COVID w Polsce i wydaje mi się, że jesteś w mniejszości, jeśli chodzi o komentatorów i opinię publiczną, która odwraca się od tego tematu. Wszyscy są skoncentrowani na tym, kiedy otworzą sklepy, biznesy, gastronomię, kiedy w końcu wrócimy do normalności. Nie masz takiego wrażenia? Trudno będzie rozliczać PiS w momencie, gdy wszyscy zainteresowani są przede wszystkim luzowaniem obostrzeń.

Marek Migalski: Jest taka anegdota, w której bizony, w momencie kiedy zaczęto do nich strzelać, nie bały się ludzi, ponieważ pierwsi ludzie trafili do Ameryki Północnej jakieś szesnaście tysięcy lat temu. Bizony nie znały wówczas człowieka i nie bały się go. Ludzie potrafili je wytępić dzięki temu, że w momencie gdy były zabijane na oczach innych osobników – nie uciekały, ponieważ nie wiedziały co się dzieje. Musiałyby przeżyć kilka pokoleń, aby nauczyć się, że strzał oznacza śmierć. Obraz tych trwających w jednej pozycji bizonów, które nie łączą tego, że obok nich pada i umiera inny osobnik, z konkretną przyczyną przypomina mi to, co dziś dzieje się w Polsce. Żyjemy w kraju, w którym codziennie spada sześć, siedem Tupolewów – choć nie ja jestem autorem tego szalenie obrazowego porównania. Niedawno obchodziliśmy jedenastą rocznicę katastrofy smoleńskiej, ale taka katastrofa dzieje się dziś w Polsce co cztery, pięć godzin. Przerażające jest to, że ludzie nie zdają sobie z tego sprawy, albo zwyczajnie się do tego przyzwyczaili. Być może dlatego mój postulat rozliczania trafia w próżnię – ludzie nie zauważają problemu, a zatem nie widzą też sensu poszukiwania winnych. Tymczasem są to konkretne śmierci, istnienia ludzkie, które zginęły dlatego, że system jest niedofinansowany, a władza ma inne priorytety. Naprawdę trzeba pamiętać, że te dwa miliardy, który idą na propagandę to tylko jeden z wielu wydatków, a dochodzi także choćby budowa Mierzei Wiślanej, która jest ekonomicznie bezsensowna, budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego, która ma ruszyć za kilka lat, otwieranie kolejnych muzeów, wprowadzanie zmian w podręcznikach, walka z LGBT i nowoczesnością. Gdyby te pieniądze poszły na służbę zdrowia czy szerzej – zabezpieczenie ludzi, to mogłyby uratować ileś tysięcy istnień ludzkich. W tym znaczeniu nie trzeba tu specjalnej empatii, aby to dostrzegać i formułować polityczne wnioski, tj. konieczność rozliczenia ekipy rządzącej – ona nie może odejść bez rozliczenia, z poczuciem, że poradziła sobie z pandemią najlepiej w całej Europie, bo taki jest przekaz propagandy i w to wierzy w dalszym ciągu co najmniej jedna trzecia Polaków i Polek.

Chciałbym jeszcze dodać, że tym, co nas ratuje jest potęga nauki – tylko ona może ochronić nas przed skutkami pandemii. Naukowcy w niezwykle szybkim czasie wyprodukowali szczepionkę, dystrybucja jest bardzo szybka – choć oczywiście w krajach zachodnich i bogatych, a nie biednych, to także ważny temat. To powód do przerażenia. Z jednej strony nauka, która od tysięcy lat nas ratuje, a z drugiej te wszystkie obskuranckie ruchy w postaci walki ze szczepieniami, szokującej deklaracji szefa rządowej telewizji, na którą wydajemy miliardy, zgodnie z którą poprawa zdrowia jednego z jego kolegów jest wynikiem „szturmu modlitewnego” – nie działań lekarzy, leków, medyków, służby zdrowia, tlenu, ale „szturmu modlitewnego”! Co chwila słyszymy, jak ktoś wychodzi ze szpitala i dziękuje Bogu. Z jednej strony mamy do czynienia z potęgą nauki, która po raz kolejny nas ratuje, a z drugiej ruch antyoświecieniowy, antyracjonalistyczny, obskurancki, który neguje jej osiągnięcia, widząc przyczyny i skutki epidemii w ponadnaturalnych, metafizycznych czynnikach. To ważna konkluzja: nie wystarczy postęp nauki, potrzebni są jeszcze ludzie, którzy będą przekonywać innych, że z tej nauki warto korzystać. To rola dla takich środowisk, jak Liberté! i takich komentatorów, jak ja. Medycy wykonali swoją robotę, ale my nie, ponieważ w dalszym ciągu w takim kraju, jak Polska, są miliony ludzi, którzy mają fałszywe heurystyki, którzy uważają, że choroba jest wynikiem grzechu, a pomóc w jej przezwyciężeniu może szturm modlitewny. Z tak fałszywych analiz muszą wypływać fałszywe wnioski – takie, jak choćby pomysły Przemysława Czarnka, Ministra Edukacji i Nauki, aby w przyszłym roku priorytetem w szkołach było wychowanie do życia w rodzinie, a jego planem na poprawę polskiej nauki jest stworzenie familiologii, czyli nowej dziedziny, oraz inwestowanie w biblistykę i teologię. Takie są konsekwencje tego obskuranckiego myślenia o tym, co dzieje się w ramach pandemii.

Magda Melnyk: Wydaje się więc, że w krajach, w których rządzą populiści – przykładem numer jeden jest Polska, ale także Brazylia czy USA, o których wspomniałeś – ruchy negujące naukę mają większą platformę do tego, aby zostać usłyszanym i zaistnieć w mainstreamie. Zgadzasz się, że dochodzi do tego rodzaju sprzężenia?

 Marek Migalski: Absolutnie tak. To jest praprzyczyna wszystkiego, co obserwujemy. Te obskuranckie, idiotyczne poglądy od zawsze były obecne w społeczeństwach, ale w momencie, kiedy ludzie słyszą, że te poglądy płyną z ust rządzących i stają się mainstreamem (jeśli traktować tak media rządowe), są głoszone z katedr uniwersyteckich, z mównic parlamentarnych, przez prezydentów krajów, to stają się zarazem bardziej ośmieleni. Być może kiedyś wyznawali podobnie idiotyczne poglądy, ale zdradzali się z nimi najwyżej na imieninach u cioci. Dziś mają w tej kwestii więcej śmiałości, a co więcej są przekonywani, że to oni są solą ziemi, istotą swojego narodu, a ich heurystyki są prawdziwe. Kiedyś śmialibyśmy się z wypowiedzi jednego z arcybiskupów, iż „kościołów nie można zamykać, bo to miejsca uzdrowień” – dziś, gdy jest to obowiązująca linia partii, narodu i państwa, ludzie czują się bardziej ośmieleni i chętni do podpisywania się pod takimi sformułowaniami. Ma to swoje, mierzone w tysiącach ofiar, konsekwencje – co raz jeszcze podkreślam – ponieważ tego typu słowa nie zapadają w czeluść, ale w umysły ludzkie. Jeśli ludzie słyszą od przywódców moralnych i politycznych, że „wirusa nie ma się co bać” albo „w kościołach nie można się zarazić”, to powoduje to konkretne zachowania, skutkujące rozszerzaniem się epidemii. W tym znaczeniu ci ludzie – zarówno ci na najwyższych szczeblach rządowych i kościelnych, jak i zwykli obywatele na najniższych szczeblach – są odpowiedzialni za tysiące ofiar w Polsce i miliony ofiar na świecie.

Być może najważniejszą lekcją, jaką powinniśmy wyciągnąć z tej epidemii jest to, że, jak to mówią Anglicy: shit happens – bo złe rzeczy po prostu przydarzają się ludzkości. Ludzkość kilka razy była na granicy wymarcia (ostatni raz 70 tys. lat temu, kiedy cała populacja ludzka na świecie liczyła zaledwie kilka tysięcy osobników). Później było oczywiście nieco lepiej, ale były przecież czasy, kiedy miasta, państwa traciły ogromną część ludności w wyniku chorób i my jako obywatele powinniśmy wybierać ludzi, którzy mają tego świadomość, a nie takich, którzy mówią, „wydajmy wszystko na bieżące potrzeby, ponieważ nic złego nie może nam się stać”. Epidemia pokazuje, że złe rzeczy się zdarzają i trzeba wysiłku intelektualistów, naukowców, a także polityków do tego, aby przygotowywać się na najgorsze, a nie żyć w nadziei na najlepsze. To wyzwanie dla ludzi – także dla czytelników tego wywiadu: aby w swoich wyborach intelektualnych, politycznych, moralnych, życiowych stawiali na ludzi, którzy rozumieją, że rzeczywistość jest groźna dla gatunku ludzkiego, a nie tych, którzy zapewniają, że będzie dobrze i niczym nie trzeba się przejmować.

Magda Melnyk: Jednym słowem, jeśli państwo jest tak silne, jak się okazało, to potrzebujemy silnych i mądrych ludzi na jego czele.

 Marek Migalski: Dokładnie. A w demokracjach – nawet tak kalekich, jak nasza – ludzie wciąż mają wybór, mogą zdecydować, kto będzie nimi rządził. W ich rękach leży ich własny los. Muszą tylko zacząć uruchamiać swoje umysły do tego, aby uwzględniać także te kwestie, które poruszyliśmy w rozmowie.

Transkrypcja, korekta oraz redakcja: Joanna Głodek

Autor zdjęcia: Edrece Stansberry


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Na ratunek nauczycielom obywatelskości: warsztaty online i NaukaObywatela.pl :)

By z rozmachem wkroczyć w nowy rok, zespół portalu NaukaObywatela.pl już wkrótce przeprowadzi  bezpłatne warsztaty online dla nauczycieli szkół średnich (w ramach przedmiotów wiedza o społeczeństwie, przedsiębiorczość i etyka) z wykorzystania materiałów edukacyjnych dostępnych na platformie NaukaObywatela.pl. Szkolenia mają na celu zainspirowanie edukatorów do innowacyjnego i kreatywnego podejścia do nauczania obywatelskości, co często może stanowić szczególne wyzwanie w dobie pandemii.

Nauka Obywatela to unikalny projekt realizowany przez łódzką Fundację Liberté! we współpracy z litewskimi partnerami, Lithuanian Free Market Institute (LFMI), w ramach programu Erasmus+. Specjalnie stworzona platforma wykorzystuje interdyscyplinarne podejście w nauczaniu, oferując angażujące materiały do wykorzystania bezpośrednio w trakcie lekcji.

Szkolenia za pośrednictwem platformy Zoom odbędą się w następujących terminach:

  • I szkolenie (28/01 18:00-19:30): Jak korzystać platformy + Praca z działami „Konsumpcjonizm” (prowadzenie: dr Sławomir Drelich) i „Troska o planetę” (prowadzenie: dr Olga Łabendowicz)
  • II szkolenie (25/02 18:00-19:30): Jak korzystać platformy cd. + Praca z działami „Migracja” (prowadzenie: dr hab. Tomasz Kamiński) i „Zdrowie” (prowadzenie: dr hab. Daria Hejwosz-Gromkowska).

Nauczyciele mogą zapisywać się na jedno lub oba szkolenia. Rejestracja odbywa się za pośrednictwem formularza online: https://forms.gle/qDTgPQUc55ejrFfw6

Nauka Obywatela to projekt skierowany do nauczycieli wiedzy o społeczeństwie, przedsiębiorczości i etyki w szkołach średnich. Za pośrednictwem niniejszej platformy nauczyciele uzyskują dostęp do darmowej bazy materiałów dydaktycznych, które stanowią uzupełnienie podstawy programowej w postaci treści dodatkowych.

Dedykowana platforma online stanowi kompleksowy e-podręcznik, w którym znajdują się gotowe scenariusze lekcji, tematy do dyskusji w klasie, materiały interaktywne, kluczowe zagadnienia i pojęcia oraz ćwiczenia do realizacji w ramach lekcji. Nauczycielowi pozostawiona jest pełna dowolność w zakresie tego, które materiały wykorzystać.

Po zalogowaniu, każdy nauczyciel uzyskuje docelowo dostęp do 11 działów, które obejmują obszary tematyczne kluczowe dla zrozumienia przez młodzież sposobów funkcjonowania współczesnego świata. Są wśród nich: ubóstwo, konsumpcja, praca, zanieczyszczenie środowiska, nierówności, migracja, zdrowie, sieci społeczne, wybory, media i propaganda.

Każdy z rozdziałów zawiera treści opracowane pod kątem zagadnień związanych z ekonomią, etyką i obywatelstwem. Podejmowane zagadnienia uwzględniają trzy podejścia: na poziomie jednostki, społeczeństwa i w perspektywie globalnej. Wszystkie tematy zostały opracowane w oparciu o podstawę programową, stanowiąc jednocześnie jej naturalne uzupełnienie i rozszerzenie.

Zaproponowane lekcje, przygotowane przez nauczycieli, wykładowców akademickich i ekspertów z całej Polski, przedstawiają omawiane zagadnienia w zgodzie z ideą zintegrowanego nauczania złożonych zagadnień w sposób innowacyjny i angażujący ucznia. Niemniej jednak, w zależności od nauczanego przedmiotu, nauczyciel może dowolnie manipulować dostępnymi materiałami tak, by dostosować je do potrzeb własnych i uczniów.

Nadrzędnym celem projektu jest ułatwienie pracy nauczycielom zaangażowanym w kształtowanie umysłów oraz poszerzanie horyzontów młodych obywateli na drodze ku świadomemu rozwojowi.

Projekt realizowany w ramach programu Erasmus+, we współpracy z Lithuanian Free Market Institute (LFMI). Partnerem projektu jest Atlas Network.

          

Widmo uwspółcześnienia polskiej szkoły. Edukacja wobec wyzwań dnia dzisiejszego :)

Są takie sfery funkcjonowania polskiej szkoły, w których zaniedbania należy expressis verbis określić mianem grzechów wołających o pomstę do nieba.

Choć wszystkie kalendarze bezlitośnie pokazują, że znajdujemy się w roku 2020, to jednak polska szkoła nadal nie znalazła się w XXI wieku. Choć wszyscy jej uczniowie, a także pewna część nauczycieli, jak najbardziej w XXI wieku dobrze są już osadzeni, to jednak szkoła nadal tkwi głęboko w wieku XX, a niektórzy powiedzieliby wręcz, że w XIX. Uwspółcześnienie polskiej szkoły jest już od kilkudziesięciu lat tematem debat, jednakże przede wszystkim debaty te toczą się między specjalistami od edukacji, w zaciszach uniwersyteckich gabinetów bądź na łamach wydawanych przez organizacje pozarządowe pism, rzadziej zaś między politykami i samorządowcami. Uwspółcześnienie polskiej szkoły to wyzwanie, ale przede wszystkim to konieczność.

Wymiary uwspółcześnienia

Problemy polskiej szkoły można by wymieniać bardzo długo. Długo też można by mówić o tych sferach jej funkcjonowania, które wymagają uwspółcześnienia, czyli po prostu dostosowania działalności instytucji edukacyjnych do wyzwań dnia dzisiejszego. Nie chodzi jednakże o to, żeby kolejny już raz toczyć krokodyle łzy nad polskim systemem edukacyjnym, ani tym bardziej jeszcze jeden raz znęcać się nad tym czy tamtym ministrem edukacji narodowej. Są jednakże takie sfery funkcjonowania polskiej szkoły, w których zaniedbania należy expressis verbis określić mianem grzechów wołających o pomstę do nieba. Trzy są takie obszary, których przebudowanie wydaje się z perspektywy dnia dzisiejszego koniecznością, a zamykanie oczu na te problemy stanowi dowód totalnej ignorancji kolejnych ekip rządzących Polską. Te trzy obszary to: anachroniczna podstawa programowa, brak edukacji seksualnej i iluzja pomocy psychologiczno-pedagogicznej. 

Anachroniczna podstawa programowa

W pierwszej kolejności należałoby w sposób poważny, merytoryczny i metodyczny zastanowić się, czego w ogóle polski uczeń powinien się w szkole uczyć, jakie umiejętności powinna w nim kształtować szkoła oraz jakie kompetencje społeczne powinien posiąść po jej opuszczeniu. Pamiętać trzeba, że szkoła odgrywa ogromną rolę w życiu dzieci i młodzieży. Bardzo często życie szkolne stanowi dla młodych ludzi rekompensatę braku rodziców w domu oraz ich ograniczonych kompetencji wychowawczych i społecznych. Szkoła ponadto jest ostatnim bastionem, który wymusza na dzieciach i młodzieży odrywanie – choćby na jakiś czas – oczu i uwagi od smartfonów, tabletów i komputerów. Szkoła jest więc środowiskiem, w którym młodzi żyją i uczą się żyć. Nie można unikać odpowiedzi na pytanie o to, czego uczyć się powinni, a wydaje się, że odpowiedzi na to pytanie powinniśmy szukać w świecie współczesnym, nie zaś w starych, zakurzonych książkach.

Pytania tego nie stawiają sobie polskie władze oświatowe i pytania tego nie stawiają sobie również przedstawiciele elit politycznych. Ostatnie reformy edukacji – w szczególności zaś ostatnia z reform – niestety nie znajdowały odpowiedzi na to pytanie. Obawiam się również, że pytania tego w ogóle sobie nie stawiano. Oczywiście oficjalnie wszyscy kolejni ministrowie edukacji narodowej wskazywali na konieczność budowy szkoły nowoczesnej, szkoły XXI wieku, szkoły cyfrowej i elektronicznej, szkoły naszych marzeń. W rzeczywistości jednak podstawy programowe nie nadążają za współczesnością. Szczególnie zaś podstawy programowe aktualnie obowiązujące w polskiej szkole zdają się być przynajmniej krokiem wstecz w stosunku do poprzednio obowiązujących. Zupełnie pomijam zamieszanie związane z całym procesem przygotowywania tych podstaw programowych, ukrywania nazwisk jej autorów, braku konsultacji społecznych i transparentności całych przygotowań. Kluczowe jednakże jest to, że aktualna podstawa programowa jest anachronizmem, który bylibyśmy w stanie zaakceptować w latach 50. czy 60. XX wieku.

Pierwszym krokiem w kierunku uwspółcześnienia polskiej szkoły musiałoby być sformułowanie szerokiego zespołu specjalistów, ekspertów, społeczników, działaczy społecznych, przedstawicieli organizacji pozarządowych, samorządowców i obywateli, którym leży na sercu los polskiej edukacji. Zadaniem takiego zespołu powinno być wyznaczenie, czego szkoła powinna uczyć młodych ludzi, jakie kształtować w nich umiejętności i jaki promować system wartości. W dalszym etapie poszczególne zespoły specjalistów powinny przełożyć to na konkretne przedmiotowe pakiety składające się na podstawę programową. Gremia te powinny przede wszystkim kierować się dążeniem do skrócenia podstawy programowej – w stosunku do dzisiejszej – oraz uogólnienia jej zapisów, aby dać większe możliwości autorom podręczników i programów nauczania, a także samym nauczycielom, szersze możliwości w kształtowaniu procesu edukacyjnego. Ponadto uwspółcześniona podstawa programowa powinna stawiać nacisk na sferę umiejętności ważnych dla funkcjonowania we współczesnym świecie, zaś ograniczać do minimum zakres akademickiej wiedzy wymaganej od ucznia. Ważne też, aby dać szkołom możliwość utrwalenia zdobytej wiedzy i umiejętności, wypróbowania ich w praktyce, a tym samym uczynienia ich operatywnymi. 

Brak edukacji seksualnej 

W polskiej szkole nie istnieje coś takiego, jak edukacja seksualna. Opowieści niektórych środowisk fundamentalistyczno-konserwatywnych o biegających po szkołach edukatorów, którzy wyłapują rozchwianych emocjonalnie młodych ludzi, aby podstępem podać im tabletkę na zmianę płci, należy włożyć między bajki. I bynajmniej nie są to bajki dla grzecznych dzieci. Dyskurs prawicowych fundamentalistów dotyczący edukacji seksualnej stanowi namacalny dowód, iż taki rodzaj edukacji jest w Polsce potrzebny, a ludzie ci najwidoczniej sami wykazują się brakami w rzetelnej wiedzy w zakresie ludzkiej seksualności. Biegający po osiedlach potwór dżender został zastąpiony ideologią LGBT czy też – mówiąc językiem profesora nauk teologicznych – tęczową zarazą. Natomiast pewni dorośli i podobno wykształceni panowie całkiem serio i oficjalnie zachęcają osoby nieheteronormatywne do podjęcia się terapii, w wyniku której osoby te miałyby powrócić do swojej rzekomo utraconej heteronormalności. A wszystko to dzieje się w drugim dwudziestoleciu XXI wieku, kiedy to wszelkie organy i instytucje medyczne – zdawałoby się – rozumieją, czym jest tożsamość seksualna i orientacja seksualna, a lekarzy uczy się w oparciu o rzetelną wiedzę naukową. 

Czy prawica, czy lewica – żadna z sił politycznych rządzących Polską po 1989 r. nie podjęła się dzieła, jakim powinna być rzetelna edukacja seksualna, dzięki której polskie dzieci zostałyby ochronione przed psychicznymi problemami związanymi z tożsamością czy orientacją seksualną, molestowaniem seksualnym i innymi formami przemocy seksualnej, przedwczesnymi i nieplanowanymi ciążami, ryzykowanym współżyciem seksualnym i bezmyślną inicjacją seksualną. Polska prawica usiłuje sprowadzić edukację seksualną wyłącznie do tematów związanych z legalizacją związków partnerskich oraz równością małżeńską bądź z problemem aborcji. Tymczasem wiedza o seksualności dotyczy szeregu innych spraw, z którymi borykają się młodzi Polacy i młode Polki. Uruchomiony z politycznych pobudek „straszak LGBT” zupełnie usuwa z wyobraźni zbiorowej przekonanie o konieczności uczenia młodych ludzi wrażliwości w sprawach intymnych, umiejętności radzenia sobie z kompleksami, tolerancji względem inności, właściwego postrzegania pornografii i ochrony przed jej skutkami, a także przygotowania do odpowiedzialnego współżycia seksualnego. 

Polska prawica w toku wdrażania gimnazjalnej reformy edukacyjnej usunęła ze szkół wychowanie seksualne. Wprowadzono wówczas przedmiot o nazwie wychowanie do życia w rodzinie, w ramach którego powinno się również realizować treści dotyczące seksualności człowieka. Tymczasem przedmiot ten nie uzyskał rangi przedmiotu obowiązkowego, wobec czego rodzice mogą podjąć decyzję o nieuczęszczaniu na niego przez młodego człowieka. Ponadto swoistą formą zakłamania określić trzeba samą nazwę tego przedmiotu, która cechuje się wybitnie konserwatywnym osadzeniem. Bo przecież nie wszyscy ludzie decydują się na założenie rodziny. Bo przecież nie dla wszystkich rodzina jest najważniejszym punktem odniesienia. No i przecież stosunkowo rzadko pierwsze doświadczenia seksualne młodych ludzi prowadzą ich do założenia rodziny. Sama formuła wychowania do życia w rodzinie stanowi typowe dla polskiej prawicy przeświadczenie, że najdoskonalszą formą walki z problemami społecznymi, jest ich przemilczanie. Trzeba jednak wreszcie z tym skończyć! Uwspółcześnienie polskiej szkoły wymaga, aby został wprowadzony przedmiot o nazwie edukacja seksualna, który byłby obowiązkowy dla wszystkich uczniów, a prowadzący go nauczyciele byliby solidnie wykształceni na bazie nauk medycznych, psychologii i biologii, nie zaś na wydziałach kształcących teologów. 

Iluzja pomocy psychologiczno-pedagogicznej

Okazuje się, że także pomoc psychologiczno-pedagogiczna, stanowiąca element działania polskiego systemu edukacji i wychowania, domaga się uwspółcześnienia. W tym przypadku jednakże brakowi wyobraźni polskich decydentów towarzyszy nieustannie chroniczny brak środków finansowych. Ów brak wyobraźni ponownie – jak w przypadku edukacji seksualnej – wynika z totalnie nieracjonalnego przeświadczenia o tym, że omijanie problemów psychologicznych młodzieży szerokim łukiem, sprawi, że problemy te albo same znikną, albo same się zaleczą. Brak w polskich szkołach prawdziwej pomocy psychologicznej. Wciąż w większości polskich szkół w ogóle nie ma etatu psychologa, zaś tam, gdzie taki etat stworzono, jeden psycholog ma za zadanie otoczyć opieką psychologiczną kilkuset uczniów. W większości polskich szkół pomoc psychologiczno-pedagogiczna jest zadaniem szkolnych pedagogów, którzy obarczeni zostali tak szerokim katalogiem zadań i obowiązków, że istotną część ich czasu pracy zajmuje obsługa biurokratyczno-administracyjna, czyli po prostu wytwarzanie dokumentacji, która zazwyczaj ma służyć jako swoiste zabezpieczenie dla szkoły, że dokonano wszelkich możliwych czynności, mających na celu zapewnienie odpowiedniej pomocy młodzieży z problemami. 

Młodzież we współczesnej szkole boryka się z szeregiem problemów, które są charakterystyczne dla czasów, w których żyjemy. Nie zawsze rodzice czy dziadkowie będą w stanie udzielić właściwej pomocy, również nie zawsze pomocy tej będzie potrafił udzielić nauczyciel czy wychowawca. Biorąc zaś pod uwagę postępujące starzenie się przeciętnego nauczyciela, należy spodziewać się, że za jakiś czas typowy belfer nie będzie już równolatkiem rodzica, ale okaże się raczej rówieśnikiem dziadka czy babci. Szkolni psychologowie powinni stanowić zatem rezerwuar profesjonalnej pomocy, jaka zostałaby udzielona młodemu człowiekowi, który będzie miał problem w uzyskaniu takiej pomocy w swoim najbliższym środowisku. Psychologowie stanowić powinni również pierwszych doradców starzejących się nauczycieli i wychowawców. Ponadto pamiętać trzeba, że pewne czynności w sposób zupełnie profesjonalny będzie w stanie przeprowadzić wyłącznie psycholog i nie powinno się nawet oczekiwać ich wykonania od szkolnego pedagoga. 

Wobec narastającej skali problemów, z jakimi borykają się młodzi ludzie, a które to problemy w większości przypadków mają związek z zachodzącymi procesami cywilizacyjnymi, żadnego społeczeństwa zwyczajnie nie stać na to, aby kwestie związane ze świadczeniem rzetelnej i profesjonalnej pomocy psychologiczno-pedagogicznej były ignorowane. Pomoc pedagogiczno-psychologiczna w każdej polskiej szkole to forma prewencji – powinniśmy próbować w ten sposób zapobiegać pogłębianiu się problemów młodych ludzi, uczyć ich radzenia sobie z nimi, a w razie potrzeby również kierować do odpowiedniego specjalisty. Dalsze ignorowanie tej sfery funkcjonowania środowiska szkolnego stanowi gigantyczny koszt dla państwa, a także dla całego naszego społeczeństwa, w przyszłości. To bowiem nie tylko wzrastająca skala samobójstw wśród młodzieży, ale również nieustannie powiększająca się liczba zachorowań na depresje, nerwice i różnego rodzaju fobie, które w coraz większym stopniu paraliżują aktywne uczestnictwo jednostki w życiu społecznym. Uwspółcześnienie pomocy psychologiczno-pedagogicznej wymaga więc i więcej wyobraźni, i zwiększenia środków. 

Widmo uwspółcześnienia

Jak widzimy więc, polska szkoła jest ślepa na problemy polskich dzieci i młodzieży. Polska szkoła w coraz mniejszym stopniu przygotowuje młodych ludzi do efektywnego funkcjonowania w realiach społeczno-gospodarczych: nie przekazuje najnowszej i jednocześnie rzeczywiście przydatnej wiedzy; nie kształci umiejętności, z których absolwenci systemu szkolnictwa robiliby odpowiedni użytek; nie do końca wywiązuje się również z zadań związanych z kształtowaniem odpowiednich kompetencji i wychowania do wartości. Polska szkoła tkwi głęboko w XX wieku, dlatego nie widzi problemów młodych Polek i Polaków, a kiedy już problemy te dostrzeże, wówczas stara się nazwać je przy pomocy tworzących pozór bezpieczeństwa eufemizmów. Takim sposobem mamy w Polsce zamiast powszechnych i obowiązkowych zajęć wychowania seksualnego – nieobowiązkowe wychowanie do życia w rodzinie. Zamiast rozmowy o problemach, z którymi rzeczywiście borykają się młodzi ludzie, zarówno w sieci, jak i w realu – mamy przeludnione klasy, przeładowaną podstawę programową, przepracowanych pedagogów szkolnych, podstarzałych wychowawców i biurokratyczny przesyt, który każdej kolejnej ekipie rządzącej poprawia humor i utwierdza ją w przekonaniu, że jest dobrze, więc jutro na pewno będzie jeszcze lepiej. Widma uwspółcześnienia polskiej szkoły wyglądać powinniśmy wszyscy, jednakże – nie miejmy złudzeń – tego widma nadal nie widać. 

Autorefleksja uczyni nas lepszymi obywatelami [Wywiad z Francescą Grippą] :)

Żyjemy w niepewnych czasach. Coraz trudniej jest nam ocenić, jak powinniśmy się zachowywać lub co komunikować. System zachęt promowany przez państwo wcale nie ułatwia nam sprawy. Z dr Francescą Grippą z Uniwersytetu Northeastern w Bostonie rozmawiamy o znaczeniu autorefleksji w procesie stawania się lepszymi obywatelami i o tym, jak tzw. wirtualne lustro może wpłynąć na poprawę jakości funkcjonowania organizacji.

Olga Łabendowicz: Porozmawiajmy o autorefleksji. W jaki sposób nawiązywanie relacji z innymi i wyciąganie wniosków z tychże interakcji może uczynić świat lepszym?

Francesca Grippa: W swoich badaniach zajmuję się przede wszystkim tym, jak ludzie mogą osiągnąć założone cele na drodze nawiązywania relacji z innymi oraz jak uczą się poprzez sposób prowadzonych interakcji. Poznając siebie, ale i sposób w jaki oddziałują na świat – czyli wykorzystując tzw. wirtualne lustro (Virtual Mirror).

Często wymaga to szeroko zakrojonych konsultacji – do organizacji przychodzą osoby z zewnątrz, przeprowadzają badania ankietowe i dzielą się swoimi wynikami z zainteresowanymi. W pewnym sensie monitorują ludzkie zachowania. Śledzą także sposób w jaki nowoczesne technologie mogą pomóc nam dokonać refleksji nad naszymi interakcjami oraz pokazują jak ty możesz poprawić swoje modus operandi, by osiągnąć zamierzone cele osobiste, a przy okazji uczynić świat lepszym.

Jednym z przykładów takich rozwiązań technologicznych są identyfikatory socjometryczne (sociometric badges), przenośne urządzenia opracowane przez MIT Media Lab, które pokazują, jak dana osoba reaguje na komunikację interpersonalną, co pomaga monitorować pewne zachowania.

OŁ: A co z osobami prywatnymi, na przykład młodzieżą – czy oni mogą skorzystać z wniosków wyciągniętych z waszych badań?

Młodzi ludzie powinni zrozumieć, jak ważna jest uczciwość oraz zdać sobie sprawę, że

nie chodzi o to, by mieć 1.000 znajomych na Facebooku. Liczy się bycie selekcjonerem informacji,

co pozwala czerpać wiedzę od różnych grup oraz pomaga stać się agentem zmiany – poprzez funkcjonowanie niczym punkt kontaktowy dla innych podmiotów, reprezentujących różne dyskursy i dyscypliny.

Prowadzone przeze mnie badania i działalność consultingowa w różnych organizacjach jasno pokazują, że to, co faktycznie ma znaczenie w zakresie komunikacji to czas reakcji oraz ograniczanie liczby używanych słów w e-mailach. Dokonując m.in. analizy komunikacji mailowej na podstawie danych z dwóch lat w pewnej instytucji, przy pomocy rozpoznawania wzorców wykazaliśmy, że ludzie są w stanie nauczyć się korzystnie zmodyfikować czas reakcji, by lepiej zamanifestować swój stopień zaangażowania w komunikacji z innymi.

Oczywiście proces ten może stanowić wyzwanie na poziomie jednostki, gdyż wymaga poznania siebie. I tak, odkryliśmy na przykład, że

krótki czas reakcji, czyli szybkie odpowiedzenie na e-mail, jest wyznacznikiem pasji, z jaką dana osoba wykonuje swoją pracę.

To oznacza, że nam zależy i jesteśmy zaangażowani. Zjawisko to możemy zaobserwować w wielu badaniach, które podejmują też to zagadnienie na poziomie zespołu. Warto zauważyć, że ci, którzy odpowiadają szybciej i używają prostszego języka wykazują także wyższy poziom samozadowolenia.

Jednocześnie, powinniśmy także dokonać refleksji nad wpływem, jaki ta przemożna chęć by być nieustannie w kontakcie z innymi wywiera na nasze życie. Czy jeśli nie odpiszę komuś natychmiast, w ciągu 10 minut, osoba ta się zdenerwuje? Istotne jest zatem ustalanie pewnych granic.

Ponadto, powinniśmy dokonać refleksji nad stopniem powierzchowności tak szybkich odpowiedzi w odniesieniu do tych, które wymagają znacznie głębszego przemyślenia. To właśnie jeden z powodów, dla których zdecydowałam się zając pracą badawczą na uczelni – świat biznesu przywiązuje bowiem znacznie większą wagę do zdolności podejmowania szybkich decyzji. Ja zaś miałam poczucie, że wolę najpierw przeanalizować pewne aspekty dogłębnie, zanim się na coś zdecyduję.

OŁ: Jak dokładnie działa wspomniane wirtualne lustro? Jak to narzędzie może pomóc nam w dokonywaniu refleksji?

FG: Wirtualne lustro najlepiej sprawdza się na poziomie organizacji. Pierwszym krokiem jest sprowadzenie zewnętrznego konsultanta, który przedstawia i wprowadza model analizy, a następnie pracownicy mogą się nim samodzielnie posługiwać. Możliwe jest wykorzystanie różnych źródeł pozyskiwania danych – jak choćby wspomnianej już korespondencji mailowej.

Co ciekawe, wirtualne lustro naprawdę pomaga ludziom w dokonywaniu refleksji. Dla mnie jest to również szansa by obserwować sposoby interakcji międzyludzkich przy użyciu różnych kanałów komunikacji, w zależności od kultury organizacyjnej w danym miejscu pracy. Inżynierowie mogą bowiem posługiwać się w danej firmie głównie komunikatorami internetowymi, zaś inni pracownicy używać przede wszystkim intranetu, Skype’a, lub do siebie dzwonić. Aby pomóc ludziom w dokonywaniu refleksji nad wpływem, jaki ich sposób i środek komunikacji ma na innych powinniśmy zatem porównać komunikację mailową z innymi nośnikami wymiany informacji.

Analiza zaledwie jednego kanału komunikacji nigdy bowiem nie ukaże całej prawdy o danej grupie.

Niemniej jednak, przeprowadzenie kompleksowego badania nie zawsze jest możliwe, ponieważ jest to dużo bardziej skomplikowane i czasochłonne. Zadanie jakie stoi przed nami w przyszłości to zatem stworzenie takiego modelu badawczego, który da nam wgląd także w inne źródła danych – jak choćby pozyskane ze smartwatchów lub czujników pomiaru różnych parametrów ludzkiego ciała.

Należy jednak nadmienić, że w naszych badaniach nie jesteśmy wszechwidzącym Wielkim Bratem, nie ma zatem także mowy o wykorzystywaniu technologi dla samej technologii. Stworzenie takiego modelu winno faktycznie pomóc użytkownikom, czyli nam samym, w dokonaniu refleksji. Podobnie jak czyni to medytacja.

OŁ: Dokładnie to przyszło mi na myśl, pewien rodzaj technik ze stajni pracy nad uważnością (mindfullness), które cieszą się ostatnio tak ogromną popularnością.

FG: Dokładnie! Chodzi o to, żeby być świadomym (mindful) wpływu, jaki nasze działania mają na innych, ponieważ nie chodzi przecież tylko o nas samych. Dlatego właśnie jest to szalenie ekscytujące –

ludzie muszą zdać sobie sprawę, że wzajemnie wywieramy na siebie wpływ. Wpływ na społeczeństwo, środowisko.

A następnie musimy wyjść ze swojej strefy komfortu i nawiązać kontakt z innymi ludźmi. To właśnie stawiam sobie za cel.

Niestety w przeszłości takie podejście było wykorzystywane w badaniach, które naprawdę usiłowały śledzić i kontrolować badanych, podczas gdy nasz model winien mieć zastosowanie tylko z korzyścią dla jednostek, zespołów i samych organizacji.

OŁ: Czy za pośrednictwem autorefleksji rzeczywiście jesteśmy w stanie stać się najlepszą wersją nas samych?

FG: Naprawdę jest to możliwe. Wspomniane już badanie czasu reakcji, w ramach którego przeanalizowaliśmy ok. 2.000 e-maili w jednej organizacji, wykazało, że wyciągnięte wnioski rzeczywiście wywarły wpływ na samych badanych w zakresie tego, jak później się komunikowali. W efekcie, zadowolenie klientów wzrosło, ludzie byli bardziej usatysfakcjonowani odpowiedziami, jakie uzyskiwali. Należy jednak pamiętać, że

aby w ludzkim zachowaniu zaszła realna zmiana, potrzeba znacznie więcej czasu.

Niestety często projekty badawcze kiedyś się kończą – brakuje pieniędzy, wskutek czego nie ma możliwości dalszego śledzenia postępów. Gdy realizowaliśmy badanie w zakresie funkcjonowania służby zdrowia w Szpitalu Dziecięcym w Cincinnati (Cincinnati Children’s Hospital) oraz Szpitalu Mount Sinai, udało mi się tam kilka razy wrócić po zakończeniu projektu, aby sprawdzić, jak ludzie wykorzystywali przestrzeń i prowadzili interakcje. Jak się okazało, pomimo iż przyznali oni, że badanie uświadomiło im potrzebę wprowadzenia zmian w sposobie korzystania z pewnych pomieszczeń, to kierownictwo niewiele z tą wiedzą zrobiło. Uczestnicy badania twierdzili, że bardzo cenią sobie uzyskane informacje zwrotne, ale jednocześnie nadmieniali, że poprawa istniejącej sytuacji “nie od nich zależy” i jest w zasadzie niemożliwa bez wprowadzenia zmian systemowych.

Jeszcze trochę nam zatem brakuje do osiągnięcia celu.

Jednostki zdają sobie sprawę z istniejących problemów, jednak to system musi się zmienić. A to trochę potrwa.

Dlatego właśnie zaproponowany przez nas model badawczy powinien być dostępny dla każdego, a nie tylko dla kierownictwa czy przywódców – ponieważ ci ludzie i tak za kilka lat najpewniej przestaną piastować obecne stanowiska. Tymczasem faktyczni użytkownicy mogą bez problemu wykorzystać ten model, by wprowadzać zmiany oddolnie.

W moich badaniach skupiam się na efektach długofalowych. Tymczasem kierownictwo zaangażowane w projekty niejednokrotnie wykorzystuje stosowane modele jako środek kontroli lub wręcz karania pracowników. Działanie takie jest, w mojej opinii, całkowitym przeciwieństwem tego, co usiłujemy osiągnąć. Mimo wszystko, wspomniany projekt realizowany w szpitalach był na pewno swojego rodzaju nauczką dla nas.

Potrzebna jest zatem dobra strategia, aby móc poprawnie zastosować mechanizm wirtualnego lustra – ponieważ

to my sami powinniśmy sobie uświadomić, jak wywierać pozytywny wpływ na nasze otoczenie.

Wniosek jest zatem następujący: jeśli ludzie będą otwarci na możliwość zmiany, w końcu uda się ją wdrożyć. Zmiana w sposobie dokonywania autorefleksji jest możliwa.

OŁ: We wspomnianym badaniu widoczna zdaje się rozbieżność pomiędzy tzw. „ja idealnym” a „ja realnym” – zachowujemy się w pewien określony sposób, jednak mamy ambicje być postrzeganymi jako lepsi, niż faktycznie jesteśmy. Czy w ciągu naszego życia jesteśmy w stanie zrealizować nasze „ja idealne” na drodze refleksji? Czy możliwe jest zastosowanie wirtualnego lustra nie tylko w naszym życiu zawodowym, lecz także prywatnym?

FG: Tak, jest to możliwe. Właściwie powinien być to punkt wyjścia. Zaczynam od siebie, dokonuję autorefleksji nad tym, w jaki sposób współpracuję z innymi. To niezwykle ciekawe pytanie: czy możemy osiągnąć „ja idealne”? I tak, i nie. Sądzę bowiem, że owo „ja” zmienia się, ewoluuje. W danym momencie życia możemy mieć konkretny cel, do którego zrealizowania dążymy – albo i nie mieć go wcale. W zakresie przyjętych przez nas wartości jesteśmy w stanie ten cel faktycznie osiągnąć. Jednak to, kim chcemy być, z dużym prawdopodobieństwem ulegnie modyfikacji, gdy to już się stanie.

Niekiedy może okazać się, że w ogóle nie będziemy w stanie osiągnąć naszego „ja idealnego”, ponieważ jest ono wyobrażone. Może się tak stać na drodze interakcji z innymi przy jednoczesnym zastosowaniu mechanizmu wirtualnego lustra. Nieustannie tworzymy siebie samych.

I choć wartości zasadniczo pozostają niezmienne, to cała reszta może się zmienić w zależności od ludzi, których spotykamy na swojej drodze.

Gdy dokonamy już autorefleksji, musimy zastanowić się jaki wpływ wywieramy na innych. Jesteśmy tacy, jakimi czynią nas relacje, które budujemy. Gdy chcemy osiągnąć nasze „ja idealne” przy okazji wyrządzając krzywdę innym, być lubianym a jednocześnie przez to wpadać w tarapaty, to nie jest to dobry pomysł. Niestety media także niejednokrotnie wywierają negatywny wpływ w tym zakresie. Dlatego też, jak pokazują prowadzone przeze mnie badania,

nie chodzi o to, jak popularni jesteśmy, ilu followersów mamy na Instagramie, ale o to, by znać odpowiednich ludzi, którzy mogą nam pomóc w osiągnięciu naszego celu,

jakim jest odkrycie własnej natury lub wywieranie wpływu na otoczenie.

Summa summarum, odpowiadając na pytanie: tak, jest to możliwe, ale sprawa jest złożona. Wszystko jednak zawsze zaczyna się od autorefleksji.

OŁ: Wydawać by się mogło, że obecnie – po części za sprawą mediów tradycyjnych i społecznościowych – niektórzy ludzie nie są skorzy do autorefleksji i w zasadzie są całkiem zadowoleni z tego, jacy są. Ekstremiści, populiści zyskują na popularności – obserwujemy to zjawisko na całym świecie. Przestaliśmy wystarczająco podawać w wątpliwość własną naturę i wartości, które wyznajemy. Czy możliwe jest wpłynięcie na innych w taki sposób, by zaczęli zastanawiać się nad sobą, własnymi poglądami i celami, które dla wielu innych mogą być szkodliwe? Czy jednostki też mogą się zmienić?

FG: Mogą. Jednak to społeczeństwo musi zmodyfikować system zachęt i nagradzania jednostek. W wielu systemach politycznych możemy zaobserwować poważny problem etyczny w tym zakresie – i nie dotyczy to tylko Stanów Zjednoczonych, lecz ma miejsce także we Włoszech i innych państwach. Problem ten związany jest z kwestią wizerunku, persony.

Nasi przywódcy dają nam sygnał, że powinniśmy odejść od coraz popularniejszego indywidualizmu, który jest napędzany przez społeczność Instagrama. Zmiana jest możliwa, jednak musi zostać poprzedzona szeroko zakrojoną debatą.

Ten proces już trwa – protesty w Hong Kongu są jednym z wielu przykładów. Zatem

możliwe jest by pęd do demokracji szerzył się szybciej, jednak musi się to stać inaczej, nić ma to miejsce w Stanach,

gdzie obecnie borykamy się z problemem przywództwa nakręcanego przez zjawisko persony. Co, z kolei, jest oczywiście powiązane z zachowywaniem się w etyczny (lub nie) sposób. Wszystko to sprowadza się do dyskusji o przyszłości kapitalizmu i powrocie dawno zapomnianych ideologii, która musi zostać podjęta.

Ogólnie rzecz biorąc, system zachęt dla obywateli musi przejść gruntowne zmiany.

Jeśli nagradza się ludzi ze złych pobudek, wkrótce nie będzie możliwości wycofania się z tego systemu.

Dlatego też pojawienie się przedsiębiorstwa społecznego (social enterprise) jest tak pozytywnym zjawiskiem. Raport Deloitte z 2018 roku pt. „Global Human Capital Trends” wskazał na zmiany, jakie organizacje zaczęły w ostatnim czasie wprowadzać w sposobie prowadzenia działalności. Rządy nie są w stanie zrobić wystarczająco wiele, więc to właśnie

firmy także ponoszą odpowiedzialność za kształtowanie dobrych obywateli.

Obecnie ludzie mają mniej zaufania do instytucji politycznych i społecznych niż to miało miejsce w przeszłości. Wielu oczekuje, że liderzy biznesu będą w stanie wypełnić tę lukę.

Tutaj właśnie upatruję szansy na przyszłość. Obywatele, przedsiębiorstwa, zaczynają w końcu zdawać sobie sprawę, że działania w zakresie ochrony środowiska to nie tylko szansa na dobre zagranie marketingowe.

OŁ: To jednak często budzi wątpliwości: czy firmy bądź jednostki podejmują działania, ponieważ rzeczywiście wierzą w to, co robią, czy też wykorzystują sytuację, gdyż chcą dobrze wyglądać? Prawdopodobnie rezultat będzie ten sam niezależnie od pobudek, więc może to, dlaczego coś robimy, w ogóle nie ma znaczenia?

FG: Rezultat może być taki sam na krótką metę. Jeśli na przykład wdrożę zmiany w mojej firmie tylko ze względów marketingowych, ponieważ chcę, żeby Microsoft mnie wykupił, to rzeczywiście mogę osiągnąć swój cel. Ludzie mogą wtedy powiedzieć, „Super! Wprowadziłaś zmiany, wdrożyłaś nowe technologie, więc teraz masz furę pieniędzy”. Ale na dłuższą metę to nie to samo. Jeśli jesteśmy naprawdę oddani sprawie i mamy słuszną motywację, wówczas wywarty wpływ będzie miał charakter długofalowy, bowiem ludzie uwierzą, że działaliśmy ze słusznych pobudek.

Wspomniany raport Deloitte wykazał, że ludzie naprawdę chcą pracować w firmach, które wywierają pozytywny wpływ na społeczeństwo i środowisko – w szczególności młode pokolenie.

Młodzi staną się motorem zmian, ponieważ pociągną przywódców (lub kierownictwo) do odpowiedzialności za podejmowane decyzje.

Przyszłość to naprawdę my.

Obawiam się jednocześnie, że część ludzi odejdzie z firm i organizacji, które są źle zarządzane. Jest to jednak nieuniknione, ponieważ przedsiębiorstwa muszą być odpowiednio prowadzone i winny troszczyć się o długofalowe skutki ich działalności. Tymczasem krótkowzroczność kadry zarządzającej wciąż ma się dobrze.

Musimy zmienić ludzi na najwyższych szczeblach. Musimy wprowadzić więcej zajęć z etyki w szkołach biznesu. Co ciekawe, nawet na Harvard Business School wciąż funkcjonują przedmioty, które uczą przede wszystkim jak zarabiać albo opracować skuteczną strategię wyjścia, aby móc założyć nową firmę. Taka ciemna strona kapitalizmu. Mniejsza liczba studentów wybiera zajęcia, które podejmują tematykę przedsiębiorstwa społecznego. To musi się zmienić.

Jak wspomniałam, zmiana ta już została zapoczątkowana, jednak wymaga czasu. Obecnie tempo zachodzenia zmian jest zbyt wolne. Aby je przyspieszyć

niezbędna jest ogólna zmiana naszego podejścia. Musimy dać głos i więcej władzy kobietom.

Miałam okazję być członkinią rady doradczej europejskiego projektu badawczego dotyczącego zróżnicowania pod względem płci i wpływu, jaki wywiera ono na wydajność. Wyniki przeprowadzonych badań wykazały, że organizacje, które były zarządzane przez większą liczbę kobiet, gdzie kobiety miały większy wpływ, były prowadzone inaczej. Istnieje bowiem widoczna różnica w sposobie, w jaki kobiety komunikują się między sobą, co może mieć duże znaczenie.

Jeśli, z kolei, przyjrzymy się absolwentom, którzy przejawiają zainteresowanie prowadzeniem organizacji non-profit, 83% stanowią kobiety. Niestety sektor ten nie pozwala na osiągnięcie wysokich zarobków. Nie ulega jednak wątpliwości, że to właśnie tym organizacjom zależy na tym, by coś zmienić. Dlatego właśnie te 83% powinny trafić do sektora for-profit i obejmować stanowiska kierownicze.

OŁ: Czy istnieje jedna konkretna kwestia, nad którą wszyscy powinniśmy się zastanowić, dokonać refleksji? Zarówno jako obywatele, jak i organizacje, firmy, lub rządy?

FG: Mamy naturalną tendencję do tego, by zastanawiać się nad sobą samymi. Mamy też ku temu mnóstwo okazji.

Powinniśmy jednak zastanowić się nad tym, jaki wpływ wywieramy na innych. Ktoś musi nas tego nauczyć.

W ten sposób możemy poruszyć kwestie zachowywania się w sposób etyczny, czy też poprawnej komunikacji.

Refleksja nad wpływem, jaki moje działania wywierają na społeczeństwo i środowisko jest niezbędna. Tajemnica tkwi w realnej zmianie systemu zachęt – zarówno dla obywateli, jak i organizacji. Coraz więcej podmiotów biznesowych już teraz dokonuje oceny wartości niematerialnych (intangibles). Dokonują refleksji nad sposobem, w jaki traktują swoich pracowników, klientów, partnerów. Nie skupiają się już tylko na zyskach, ale także na wpływie, jaki wywierają na świat zewnętrzny.

My już mamy w zwyczaju zastanawiać się nad sobą samymi. Jednak nadszedł czas, byśmy jako zwierzęta społeczne rozszerzyli ową refleksję także poza nas samych.

OŁ: Dokonując refleksji nad tym, co niematerialne?

FG: Tak, dokładnie. Wartości niematerialne to coś więcej niż znak towarowy, czy własność intelektualna. Powinny one uwzględniać także relacje wewnątrz organizacji i z zainteresowanymi stronami.

Wywiad został zrealizowany w ramach tegorocznej edycji Masters & Robots, zorganizowanego przez Digital University w Warszawie w dn. 8-9 października. Liberte! Było partnerem medialnym wydarzenia

Artykuł ukazał się pierwotnie w j. angielskim na portalu 4liberty.eu

Nauczyciel, mentor, mistrz :)

„To mój mentor” – tak właśnie niektórzy mówią o tych szczególnych nauczycielach, których uważają nie tylko za nauczycieli przedmiotu, ale nauczycieli życia, od których wzięli tyle, ile potrzebowali, by na własnej drodze poczuć się pewnie. 

Czy nauczyciele są potrzebni? To prowokacyjne pytanie odważyłam się zadać nie tylko dlatego, że nie lubiłam szkoły i zawsze uważałam, że służy głównie „urawniłowce”, tresowaniu i nadużywaniu władzy, zwłaszcza, gdy chodzi o wymagania względem przedmiotów, o których wiedziałam, że nigdy nie będę się nimi zajmować. Z drugiej strony wiem, że gdyby nie pani od polskiego i pan od matematyki moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Wiele zawdzięczam, zwłaszcza tej pierwszej, choć na prawdziwych mistrzów musiałam poczekać aż do czasu studiów. Zadaje to pytanie raczej dlatego, że wyraźnie widzę, iż czasy się zmieniły. Dziś możliwości uczenia się po prostu są nieskończone, nie ograniczają się także do szkoły i nauczyciela. Czy ci ostatni mają więc zniknąć?

Kiedyś rachunku różniczkowego uczył właśnie nauczyciel w szkole. Dziś możemy opanować całki i różniczki dzięki YouTube będąc gdziekolwiek, w dowolnym momencie, kiedy mamy na to czas i ochotę. Większości rzeczy, których wcześniej nauczali w szkołach nauczyciele dziś możemy się poznać i  w jakimś stopniu opanować z pomocą mediów społecznościowych, Google’a i YouTube’a właśnie. Ten ostatni w mniej lub bardziej szczegółowy sposób, dowcipnie lub śmiertelnie poważnie, w długim wywodzie lub w animowanym zwięzłym filmie wyjaśnia wszelkie zawiłości.

Jakiś czas temu rozmawiałam z jedną z profesorek socjologii z Uniwersytetu Warszawskiego. Mówiła o tym, jak trudno jest być dziś nauczycielem, bo rola, którą wcześniej odgrywali dziś nie jest potrzebna. Właśnie dlatego, że uczeń tego, czego chce dowie się z internetu, a nawet bezczelnie (często nawet nie zdaje sobie sprawy, że może to być  odebrane jako bezczelne) sprawdza nauczyciela podczas lekcji klikając w telefon i po chwili wyszukiwania potwierdzając lub poddając w wątpliwość jego słowa. W wielu szkołach wnoszenie telefonu na lekcje jest zabronione, ale to niewiele zmienia. Sprawdzą po lekcjach. Ten wymóg nie obowiązuje z resztą na większości uczelni wyższych. W błyskawicznie zmieniającym się świecie nowych technologii nauczyciel stracił swoją pozycję Nie stało się to jednak z jednego z powodów zaczynających się od stwierdzenia: „Bo ta dzisiejsza młodzież…”, tylko dlatego, że świat się zmienia i wymaga się od tradycyjnego belfra, by porzucił stare nawyki, a zaczął inwestować w siebie. 

Trudno jednak być nauczycielem na przykład biologii, jeśli dostęp do wszelkiej wiedzy na ten temat każdy uczeń ma w telefonie i to mniej więcej od ósmego roku życia. Teraz musi zaprezentować coś jeszcze, aby pokazać, dlaczego ta wiedza pozwala nam lepiej żyć i w ogóle się przydaje oraz, że jest właściwie nieskończona. Nauczyciel nie będzie już dziś bogiem tylko dlatego, że wyjaśni, na czym polega teoria względności. Teraz oczekuje się, by potrafił powiedzieć, jak możemy obserwować jej działanie w codziennym życiu, albo chcemy zobaczyć, jak potrafi pokierować dyskusją na temat, jakby wyglądał nasz dzisiejszy świat bez tej wiedzy. Właściwie współczesna lekcja powinna wyglądać jak wystąpienie na TEDxie: ciekawa osobowość mówi o niezwykłych zjawiskach, których każdy z nas doświadcza w swoim życiu, choć zdarza się, że ogromu i niesamowitości owych zjawisk nie był dotąd świadomy. A po zakończonym wykładzie ustawia się kolejka, by sobie zrobić z występującym selfie!

Jako cywilizacja przeżyliśmy już upowszechnienie druku, rozwój radia i telewizji, a teraz mamy internet i media społecznościowe i wcale nie zatrzymujemy się w poszukiwaniu nowych rozwiązań, także dla edukacji. Bo przecież tyle samo dobrego, co złego (lub pozornie złego) zrobił dla edukacji rozwój nowych technologii. Dostępność edukacji jest większa niż kiedykolwiek przedtem, dopasowanie sposobu nauczania do stylu życia, a nawet zdawanie egzaminów online pozwalają uczyć się osobom, które z różnych względów nie miały wcześniej szans na dostęp do nauki. 

Musimy jednak uczciwie przyznać, że w pewnym momencie i to już w pierwszych klasach szkoły podstawowej największym wyzwaniem dla nauczyciela (i rodzica zresztą też) staje się wytłumaczenie, że internet nie jest wszechwiedzący i nie wszystko, co można tam zobaczyć lub przeczytać jest niepodważalną prawdą. Niestety, trudno walczy się z niewidzialnym wrogiem. Rówieśnicy są wpatrzeni w wszelkiej maści, zaś nauczyciel i rodzic wychodzą na starych zgredów. Pamiętam, w jakim szoku był mój brat, gdy się okazało, że jego niespełna dziesięcioletni wtedy syn bezgranicznie wierzy każdej informacji znalezionej w internecie. Ojciec właściwie poczuł się bezsilny. Trzeba było pokazać mu przykłady ewidentnie nieprawdziwych, albo przynajmniej różniących się między sobą informacji i użyć ojcowskiego autorytetu, aby trochę zachwiać jego przekonaniem. Udało się. Przynajmniej na jakiś czas. Ojcowski autorytet okazał się kluczowy. Na tamten moment wystarczył.

Uczniom trudno jest też przyjąć, że pewnych informacji w internecie po prostu nie ma. My dorośli, a przynajmniej większość z nas, uważamy to za dość oczywiste: jeśli czegoś tam nie wrzucisz to po prostu się tam nie znajdzie. Nie jest to wiedza powszechna wśród młodzieży. Inna ważna rzecz, której potrzeba coraz bardziej, właśnie dlatego, że dostęp do wiedzy jest taki łatwy, to zaprezentowanie, co to jest dyskusja, jak  inicjowanie jej i prowadzenie. Pokazanie, jak wiele możemy się nauczyć w rozmowie, wymianie poglądów i przedstawianiu własnego stanowiska. To ogromne wyzwanie dla nauczycieli. Zwłaszcza, że młodzież szkolna ma z tym ogromny problem. Siedząc godzinami przed telefonem lub komputerem nie potrafi się komunikować ze światem w realnym świecie. Nie uwierzyłabym, gdybym nie zobaczyła tego na własne oczy: jak trudno trzynastolatkowi wyrazić podziękowanie babci za świąteczną gościnę, jak trudno przywitać się z kuzynem… Wychodzą z tego niezłe skecze, a ja dziwię się, że można zbudować zdanie z monosylab.

Chociaż zaczęłam od tego, że nie lubiłam szkoły wspomniałam jednak, że pojedynczy nauczyciele mieli na mnie wpływ. Gdy rozmawiam ze znajomymi też wspominają zwykle jednego wybitnego nauczyciela, którego złote myśli powtarzają do dziś: matematyka, historyka, polonistę, chemika… Różnie się to układa jeśli chodzi o przedmioty, bo zdaje się, że nie o nie idzie. Zwykle chodzi o kogoś, kto w nas uwierzył i dał temu wyraz, albo sam wystawał ponad przeciętność ciała pedagogicznego i jakoś chciało się z nim częściej przebywać, słuchać właśnie jego, albo sięgać po lektury, które wskazywał, aby później z nią lub z nim o tym porozmawiać.

Dochodzimy do sedna. Wcześniej wspomniałam o inwestowaniu w siebie i autorytecie. Dokładam to tego jeszcze odpowiedzialność. Powstaje bardzo dziś modny termin: mentoring. Modny dziś, ale znany od dawna. 

Mistrz – uczeń, ojciec – syn, matka – córka, starsza koleżanka w pracy – początkująca dziewczyna, szef – nowy pracownik… Można by wyliczać niemal w nieskończoność, ale te relacje znamy od lat. W role te wchodzimy naturalnie, gdy chcemy, lub czujemy, że powinnyśmy się czegoś nauczyć. Przekazywanie wiedzy jest starsze niż pismo. Dlaczego więc teraz patrzymy na to, jak na amerykański wymysł, który chcemy tu sztucznie zaszczepić? Może chodzi o słowo: mentor, mentorka. Przyjemnie przyznać, że żeńska forma brzmi tym razem bardzo dobrze. Natomiast ten, który się uczy to mentee. W literaturze fachowej występuje też pochodzące z francuskiego słowo protegee, które możemy przetłumaczyć na „protegowany/protegowana”, choć znaczy także „chroniony/chroniona” i „zaopiekowany/zaopiekowana”. Tak czy owak jest to ta osoba, która chce się czegoś nauczyć. Słowo „chce” jest tu najważniejsze. W myśl powiedzenia: „Pojawi się mistrz, gdy uczeń będzie gotowy”.

„To mój mentor” – tak właśnie niektórzy mówią o tych szczególnych nauczycielach, których uważają nie tylko za nauczycieli przedmiotu, ale nauczycieli życia, od których wzięli tyle, ile potrzebowali, by na własnej drodze poczuć się pewnie. 

Dziś mentoring jest opisany na wiele sposobów. Generalnie mentor to osoba, która dzieli się własnym doświadczeniem z danej dziedziny i udziela pewnych wskazówek, pozwalając przy tym na samodzielne podejmowanie decyzji. Do pewnego stopnia można się tego nauczyć, jednak trzeba mieć też własne cechy, które pozwolą na rozwinięcie skrzydeł zarówno samego mentora jak i podopiecznego. Jak stać się takim mentorem? Jak stać się nauczycielem, którego inni będą wspominać jako swojego mentora lub mistrza? Nie ma innej drogi niż doskonalenie siebie. Dzielenie się to najpiękniejsza rzecz, jaką możemy sobie dziś zaoferować. Oprócz tego, że podopieczny uczy się od mentora, mentor uczy się od każdego ucznia.

Dobra wiadomość dla nauczycieli jest taka, że nie znajdują się oni na liście zawodów zagrożonych zniknięciem. Jednak większe znaczenie będzie się przywiązywać do kompetencji, jakie przekazują, a pośród których znajdziemy między innymi empatię, inteligencję emocjonalną i umiejętność pracy w zespole. Dlatego zawody takie, jak trener, coach i nauczyciel właśnie nie znikną.

Tego zawodu nie da się już  wykonywać niejako automatycznie, bo aby stać się dla kogoś mentorem samemu trzeba coś osiągnąć Może to być choćby wysoki procent podopiecznych osiągających sukcesy w danej dziedzinie. Inwestowanie w siebie oznacza ciągły rozwój i poszerzanie horyzontów, a także zgodę na pewną wymianę, umiejętność nie tylko wykładania, ale i słuchania. Mówiąc o mentoringu mówimy właściwie o powrocie do korzeni, o relacji starej, jak świat. Zwłaszcza, że znowu znaleźliśmy się w czasach, gdzie ważne są umiejętności i kompetencje, a nie dyplomy wyższych uczelni. Do głowy przychodzą klasyczni mistrzowie naszej kultury skupiający wokół siebie uczniów, jak Arystoteles i Platon. Nie darmo też apostołowie zwracali się do Jezusa z Nazaretu „Nauczycielu!”.

Obecnie wielkim wyzwaniem dla nauczyciela jest stanie się mentorem. A ci są potrzebni, ba, zawsze byli, zawsze będą, bo jak kania dżdżu potrzebujemy autorytetów, dobrych przykładów, wiedzy i doświadczenia, zwłaszcza (choć nie tylko) w młodym wieku. Zakończę cytatem z Ferdydurke Gombrowicza, trochę przewrotnym, ale nie pozwalającym popadać w megalomanię: „Każdy jest uczniem i tylko uczniem”… 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję