Parę słów o kryzysie, ubóstwie i pomocy społecznej :)

Kryzys, kryzysowi, w kryzysie, o kryzysie, po kryzysie – słowo to w ostatnim czasie zostało odmienione przez przypadki tysiące razy. Jego skutki odczuwają wszyscy, jednak czy każdy z nas tak samo? Czy konsekwencje nadmiernego janosikowania włodarzy państw są identyczne? Wreszcie czy dotychczasowa, nieefektywna polityka państw w zakresie pomocy społecznej będzie nadal trwała, czy może zostanie zmodyfikowana? A jeśli ulegnie przemianom, to w którą stronę będą one zmierzać? Na te pytania jest niezmiernie trudno odpowiedzieć, co wynika między innymi z zachowawczego sposobu zarządzania państwami przez decydentów, którzy przesłanki merytoryczne chowają za przesłankami egoistycznymi wynikającymi z sondaży i słupków poparcia dla ich ugrupowań politycznych. Pewnie nie byłoby sensu na nie odpowiadać, gdyby nie ostatnie wydarzenia wstrząsające światowym rynkiem finansowym i ekonomicznym. Truizm w stylu „żyć długo i szczęśliwie”, przy dodatkowym uszczegółowieniu, że szczęśliwie jest synonimem bogactwa, musiał zostać skorygowany wraz z upadkiem jednego z ważniejszych banków inwestycyjnych – Lehman Brothers. Ponieważ kryzys uderzył w podstawy systemu rynkowego, w rezultacie zareagował na niego cały świat.

Wiadomość o upadku symbolu światowych finansów, wbrew pozorom, nie wszystkim była nie na rękę. Krytycy gospodarki rynkowej w końcu mogli zatriumfować. „Oczywistą oczywistością” był dla nich fakt, że Smithowska „niewidzialna ręka rynku” zawiodła. Jednak by stawiać kategoryczne oceny, należałoby zadać dodatkowe pytanie, co przyczyniło się do tej sytuacji – brak regulacji i niewystarczający zakres przedsięwzięć państwowych czy wręcz przeciwnie – nadmierne wtrącanie się rządów do działań rynku? Pierwsi w końcu mogli stwierdzić, że w związku z zaistniałą sytuacją niezbędne jest zwiększenie pomocy osobom, które na kryzysie relatywnie straciły najwięcej, a więc ubogim, drudzy natomiast kontrargumentować, że konieczne są dalsze prace ograniczające ramy polityki społecznej państwa.

W sytuacji kryzysu dylemat zakresu działań socjalnych państwa nabrał szczególnego znaczenia. W efekcie jego ekonomicznych skutków pojawiła się nowa grupa ubogich, mimo że sam problem ubóstwa istniał od zarania dziejów. Obok wielkich magnatów i patrycjuszy żyli chłopi pańszczyźniani, wieśniacy czy też żebracy. Podczas gdy jedni posiadali niezwykłe majątki, a ich jedynym zmartwieniem było, jak najlepiej spędzić czas, drudzy zastanawiali się, co włożyć do garnka. Również przed rokiem, podczas gdy część ekonomistów zastanawiało się czy nastąpi kryzys, inni w krajach rozwijających się borykali się z nim od dłuższego czasu. Z szacunków Banku Światowego wynika, że już wówczas około 1,2-1,3 miliarda ludzi na świecie (głównie w krajach rozwijających się) żyło za mniej niż jednego dolara dziennie, a ponad połowa całkowitej ludności świata na dzienne utrzymanie przeznaczała nie więcej niż dwa dolary. Zapowiedzi ubiegłorocznego szczytu oenzetowskiej Organizacji do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) na temat bezpieczeństwa żywnościowego na świecie w Rzymie, że do końca 2015 roku liczba tych osób zostanie zredukowana o połowę, w sytuacji załamania gospodarczego musiały zostać przesunięte w czasie. Według jej szefa, Jacques’a Dioufa, cel ten możliwy będzie do osiągnięcia nie wcześniej niż w 2150 roku, a ich sytuacja nie jest możliwa do poprawienia przez najbliższy czas. Według szacunków BŚ wydarzenia ostatnich miesięcy przyczyniły się do tego, że dodatkowe 53 miliony (według FAO nawet 100 milionów) osób powiększy grupę osób żyjących za co najwyżej jednego dolara dziennie. Tragizm sytuacji krajów rozwijających się potęguje fakt, że ? ludności świata, zamieszkująca 43 najbiedniejsze kraje świata ma produkt krajowy brutto mniejszy niż łączny majątek trzech najbogatszych ludzi na świecie. Statystki te są tym bardziej przerażające, im mocniej uświadomimy sobie, jakie rozwiązania niesie dzisiejszy świat, a z drugiej strony jak niewielka liczba osób z tych możliwości może skorzystać.

Przyczyny kryzysu w krajach rozwiniętych, a w szczególności błędne zarządzanie kredytami typu subprime dodatkowo przyczyniły się do pogłębienia sytuacji w krajach rozwijających się i spowodowały ekskluzję społeczną wielu obywateli w krajach uznawanych powszechnie za zamożne. Tym samym w pierwszej grupie krajów niekorzystna sytuacja została dodatkowo spotęgowana, w drugiej natomiast część osób, dotychczas zaspakajających potrzeby na wystarczającym poziomie, zostało wypchniętych na margines społeczny. Według analityków Banku Światowego skutkiem kryzysu było obniżenie popytu krajowego wywołanego między innymi zmniejszonym poziomem inwestycji, w tym przede wszystkim inwestycji zagranicznych. Mniejszy poziom zainteresowania tej grupy inwestorów w efekcie doprowadził do osłabienia walut krajowych, co z kolei zwiększyło ryzyko związane z prowadzeniem działalności gospodarczej. Wzrost ryzyka w dalszej kolejności osłabił tendencje proprodukcyjne, a tym samym przyczynił się do spadku poziomu dochodu narodowego. Spirala ta spowodowała zmniejszenie obrotów na rynkach i giełdach, a w efekcie pogłębianie się kryzysu. Mimo załamania gospodarczego w krajach rozwiniętych, nadal 20 proc. ludności je zamieszkujących spożywa 86 proc. wszystkich wytwarzanych na świecie produktów.

W wyniku kryzysu 40 proc. krajów rozwijających się zanotowało znaczny spadek produkcji krajowej, w kolejnych 50 proc. – spowolnienie gospodarcze. Jednocześnie większość z nich obawia się, że procesy destabilizacyjne w najbliższym czasie pogłębią się. Według Banku Światowego i opinii ekspertów większość krajów nie jest w stanie samodzielnie uporać się z kryzysem, dlatego niezbędna jest pomoc instytucji międzynarodowych. Istnieje jednak obawa, że nieodpowiednio skierowana pomoc może wielu z beneficjentów wprowadzić w stan jeszcze większego załamania ekonomicznego. Już dzisiaj kraje afrykańskie i rejonu Pacyfiku za każdego dolara pożyczonego w poprzednich latach na poprawę sytuacji materialnej muszą oddać 13 dolarów. Dlatego oprócz pomocy materialnej konieczna jest pomoc merytoryczna, tak aby środki te zostały w możliwie najbardziej efektywny sposób wykorzystany i w końcowym rozrachunku przyniosły wzrost gospodarczy.

Kryzys nie dotyka wszystkich ludzi w taki sam sposób. Według Ashleya 20 proc. społeczeństwa o najniższych dochodach nie uzyskuje proporcjonalnego udziału we wzroście gospodarczym, a w czasie spadku dochodów realnych tracą najwięcej. Wśród tych, którzy ponieśli relatywnie największe straty, są głównie słabo wykształceni, bierni zawodowo, bezrobotni, młodzież oraz osoby z rodzin dysfunkcyjnych, a więc grupy, które dotychczas były najbardziej narażone na wykluczenie społeczne, ze względu na ograniczone zasoby pieniężne. To oni w pierwszej kolejności byli narażeni na utratę pracy. Według szacunków Międzynarodowej Organizacji Pracy kryzys może przyczynić się do dalszego zwiększenia liczby ludzi w tej grupie nawet o 20 milionów i zwiększyć się na koniec 2009 roku do 210 milionów osób. Utrata pracy, a tym samym źródła utrzymania oraz bierność zawodowa są głównymi czynnikami powodującymi ubóstwo. Mogą dodatkowo potęgować poczucie niższości i degradacji społecznej oraz stopniową dezaktywizację. W kulturze sukcesu osoby nieradzące sobie w życiu traktowane są gorzej, mają poczucie stygmatyzacji, jednocześnie rodzi się w nich poczucie krzywdy, które osłabia bodźce do podejmowania zatrudnienia. Dodatkowo pracodawcy ze względów prawno-regulacyjnych nie tworzą nowych miejsc pracy, co w niektórych przypadkach prowadzi do trwałego wykluczenia z grupy osób aktywnych zawodowo. W związku z tym w warunkach kryzysu konieczne jest podejmowanie działań zmierzających do ograniczenia i uelastycznienia systemu regulacji zatrudnienia.

Nie mało jest jednak opinii, że na globalnym kryzysie wymienione grupy straciły stosunkowo najmniej. Część naukowców wywodzi, że biedni ze względu na brak kapitału osiągają niewielkie straty. Dodatkowo chronieni są przed zjawiskami recesyjnymi przez te same czynniki, które odpowiadają jednocześnie za ich wykluczenie, m.in. izolacja geograficzna i rynkowa. Jednak rozumowanie nieuwzględniające wielkości względnych może prowadzić do mylnych konkluzji. Nietrudno sobie wyobrazić sytuację, w której Bill Gates traci kilka miliardów dolarów i z drugiej strony osobę żyjącą na granicy minimum socjalnego, tracącą wynagrodzenie rzędu 1000 zł. Wielkości absolutne są nieporównywalne, ale skutki dla obu są diametralnie różne – pierwszy z nich traci niewielką część swojego majątku, drugi natomiast podstawę bytu i egzystencji na minimalnym poziomie.

Według badań 200 najbogatszych ludzi świata posiada dochód równy około biliona dolarów, podczas gdy w tym samym czasie 582 milionów ludzi z 43 krajów najmniej rozwiniętych szacowano na 146 miliardów dolarów. Tak wysoka polaryzacja dochodowa sprzyja kształtowaniu się opinii społeczeństwa o konieczności wyrównywania dochodów i zwiększeniu wpływu państwa na redystrybucję majątku. Jednak rozbudowana regulacja rynku oraz pompowanie dodatkowych pieniędzy niepołączone z systemowymi rozwiązaniami dotyczącymi pomocy społecznej może mieć istotny wpływ na dalsze pogłębianie się kryzysu i nieefektywne wykorzystanie zasobów pieniężnych, a w konsekwencji utrwalić niekorzystną sytuację. Wysokie wydatki socjalne na sfinansowanie nieskutecznych form pomocy mogą prowadzić w efekcie do ograniczenia wzrostu gospodarczego.

Zauważyć można, że poparcie dla rozbudowanej polityki społecznej nie jest jednakowe wśród wszystkich grup i uzależnione jest od wielu czynników, w tym między innymi od indywidualnej interpretacji sytuacji gospodarczej przez poszczególne środowiska. Ścieranie się interesów poszczególnych grup nacisków, powoduje kształtowanie się opinii o roli, jaką powinna odgrywać polityka społeczna. W czasie recesji poparcie dla zwiększonych wydatków rośnie wśród grup najbardziej zagrożonych wykluczeniem społecznym, maleje natomiast wśród osób nieubogich. Pierwsi liczą na ochronę przed niekorzystnymi zjawiskami ekonomicznymi, widząc w pomocy szansę na zaspokojenie potrzeb na minimalnym poziomie, drudzy natomiast obawiają się dodatkowych obciążeń fiskalnych, a także zmniejszenia wydatków państwa na cele inwestycyjne. W czasie ekspansji sytuacja wraca do poziomu przed osiągnięciem dna recesyjnego, a zdecydowany sprzeciw osób zamożnych jest mniej kategoryczny. Z tego wynika, że kryzys w gospodarce może wpływać na politykę społeczną dwubiegunowo – zarówno dodatnio, jak i ujemnie. W pierwszym przypadku w wyniku niezaspokojonych potrzeb rośnie dążenie do ich realizacji, co powoduje wzrost poparcia dla tej polityki, w drugim natomiast w wyniku ogólnego spadku dochodów obywateli spada ich poparcie dla wzrostu obciążeń podatkowych.

Tak jak kryzys ma wpływ na kształtowanie się opinii dotyczących zakresu polityki społecznej, tak zakres polityki społecznej może wpływać na rozmiary kryzysu. W warunkach rozbudowanej polityki pomocowej państwa związanej ze sztywnymi regulacjami i wydatkami socjalnymi może zwiększyć się deficyt budżetowy, w efekcie czego kryzys może ulec pogłębieniu i wydłużyć się. Jednocześnie można zauważyć ujemne zależności, wydatki socjalne mogą podtrzymać popyt na dobra i usługi rynkowe, a tym samym stworzyć dodatkowe impulsy produkcyjne, które mogą przyczynić się do zanikania kryzysu. W dojrzałej polityce społecznej działania kryzysowe mogą przyczyniać się do jej rekonstruowania i zasadniczej reformy. Wprowadza się aktywne poczynania zmierzające do inwestowania w kapitał ludzki i zmiany w zarządzaniu środkami pomocowymi. Istotnym elementem takiej polityki jest uelastycznienie wydatkowania dostępnych środków, z naciskiem na przeznaczenie ich na potencjał aktywizacyjny. Ravallion uważa, że transfery do ubogich w ramach pomocy społecznej powinny być tak zaprogramowane, aby ich kosztem nie było dalsze pogłębianie się ekskluzji i dziedziczenie biedy. Muszą być związane z odpowiednim wyborem adresatów, co pozwoli ograniczyć wielkość wydatków samorządów lokalnych i spełnieniem dodatkowych warunków otrzymania pomocy. Wśród tych warunków może być wykonanie odpowiednich prac przez beneficjenta na rzecz samorządu lokalnego lub konieczność przeznaczenia środków na odpowiedni cel – dokształcanie, zmiana kwalifikacji, stworzenie nowych miejsc pracy. Dodatkowo udzielane świadczenia muszą mieć charakter pomocy celowej, krótkookresowej, której efektem będzie wyjście z ubóstwa. Jedną z form pomocy, która powinna przybierać na znaczeniu w najbliższym czasie jest kredyt podatkowy. Wraz z rozwojem aktywnych form pomocy redukcji powinny ulegać świadczenia pieniężne, co połączone z ich reformą stworzyłoby bodziec do podejmowania pracy, proaktywnych działań przedsiębiorczych i chęci podnoszenia kwalifikacji. Według Heckmana, laureata nagrody Nobla z ekonomii, te ostatnie ze względu na ich produktywność należałoby najbardziej wspierać, gdyż różnice w produktywności pracy w dużej mierze będą decydować o szybkości wychodzenia z kryzysu.

Reforma świadczeń nie może jednocześnie sprowadzać się do ich całkowitej likwidacji. Część z nich ma charakter produktywny i z punktu widzenia gospodarki jest niezmiernie opłacalna. Dotyczy głównie dóbr publicznych, a więc bezpieczeństwa, sprawiedliwości, obrony narodowej, a także tzw. merit goods, czyli dóbr przynoszących korzyści nie tylko ich bezpośrednim użytkownikom, ale całemu społeczeństwu – infrastruktura drogowa, edukacja.

Proporcje w grupach poparcia i negacji rozbudowanej polityki społecznej mogą ulec zmianie w wyniku stworzenia odpowiednich warunków do poprawy sytuacji materialnej, pozwalających zredukować egzystencję niektórych jednostek z beneficjentów ośrodków pomocy społecznej do poziomu pełnoprawnych uczestników rynku. Pozostawienie na łasce ośrodków pomocowych najczęściej utrwala ich marginalizację, a w efekcie sprzyja trwałej dezaktywacji i tym samym marnotrawieniu kapitału ludzkiego. Korzystanie z pomocy społecznej niejednokrotnie staje się jedyną strategią życiową, a sami beneficjenci wpadają w pułapkę socjalną. Związana jest ona z dochodowym uwarunkowaniem otrzymania świadczenia, które uzależnione jest od odpowiednio niskich dochodów. Takie podejście demotywuje część z nich do podjęcia pracy przynoszącej wynagrodzenie niewiele wyższe od świadczenia. W celu efektywnej reformy systemu pomocowego należy wykorzystać wiedzę nie tylko naukowców, ale przede wszystkim osób, którym udało się opuścić margines społeczny. Ich doświadczenie pozwoli na stworzenie takich norm prawnych, które w efekcie mogą przyczynić się do redukcji skutków kryzysu. Nadmierne wydatki socjalne powodują konieczność zwiększania poziomu podatków, a tym samym relatywne zubożenie całego społeczeństwa. W warunkach kryzysu gospodarczego należy być szczególnie ostrożnym w udzielaniu wszelkiego rodzaju przywilejów i pomocy o charakterze „opiekuńczym”. Nawet jeśli państwo wyjdzie z kryzysu, to przyznane świadczenia będzie niezmiernie trudno zlikwidować. W historii można zauważyć wiele przykładów rozbudowania zakresu polityki społecznej w wyniku światowych lub regionalnych kryzysów, która w okresie koniunktury, z obawy na reakcję społeczną, nie została wystarczająco zmodyfikowana, m.in. polityka New Deal (kryzys w latach 30. w USA), rozbudowa świadczeń społecznych w krajach Europy Środkowej i Wschodniej (kryzys gospodarczy związany z reformami systemowymi) oraz wzrost i modernizacja polityk społecznych tygrysów azjatyckich w latach 90. W historii można zauważyć również pozytywny wpływ kryzysu na reformę pomocy socjalnej, m.in. w latach 70. ucieczka od polityki welfare state i zwrócenie się w kierunku polityki workfare state, wywołana kryzysem naftowym.

Trawestując słowa Galbraitha, można stwierdzić, że „gdyby w przypadku malarii, gruźlicy, czy ospy stawiano tak różne diagnozy, jak w przypadku kryzysu, nikt by nie zaryzykował poddania się leczeniu”. Przed formułowaniem wniosków dotyczących zakresu pomocy społecznej osobom ubogim należy pamiętać, że już w połowie XIX wieku we Francji odkryto prawdę, że sprawiedliwy podział majątku narodowego można uprawiać tylko wtedy, gdy ma się kto troszczyć o jego tworzenie, a więc nie można dzielić więcej niż się posiada.

Jak naprawić kapitalizm? [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Sir Paula Colliera, profesora ekonomii i polityki publicznej w Blavatnik School of Government oraz profesora w St Antony’s College. Rozmawiają o tym, jak tchnąć nowe życie w miasta, które doświadczyły kryzysu, jak przywracać obywatelom sprawczość oraz dlaczego społeczność ma znaczenie.

Leszek Jażdżewski (LJ): W swojej książce „The Future of Capitalism: Facing the New Anxieties” (2018) opisuje Pan swoją osobistą podróż i pojęcie „równoległych ścieżek życiowych”. Czy może Pan pokrótce wyjaśnić, na czym polega ta koncepcja?

Sir Paul Collier

Paul Collier (PC): To smutna historia niepotrzebnych i skrajnych rozbieżności w ludzkich historiach, które zaczęły się tak podobnie – mojej własnej oraz mojej kuzynki Sue. Oboje urodziliśmy się w Sheffield – obecnie najbiedniejszym mieście w Anglii. Ojciec mojej kuzynki był malarzem i dekoratorem, zatrudniał kilka osób. Mój tata był trochę niżej na skali ekonomicznej – był sklepikarzem. Miał kilku asystentów na pół etatu, ale w zasadzie to on i moja mama wykonywali większość pracy. To, co łączyło naszych rodziców, to to, że moi rodzice rzucili szkołę, gdy mieli po 12 lat. W pewnym sensie urodziliśmy się w trudnym mieście, w rodzinach z bardzo niskim wykształceniem i bez większych perspektyw na przyszłość.

W latach sześćdziesiątych, kiedy moja kuzynka miała czternaście lat, zmarł jej dość autorytarny ojciec, a ona zaczęła trochę szaleć w obliczu nowo nabytej wolności. W efekcie została nastoletnią matką, podczas gdy mnie oczywiście nie groziło zajście w ciążę. Oboje chodziliśmy do państwowych gimnazjów. Wyszła za mąż bardzo młodo i rzuciła szkołę, podczas gdy ja po prostu parłem dalej naprzód. Okazało się, że jestem dobry w pisaniu egzaminów i jakimś cudem dostałem się na studia do Oksfordu. W pewnym momencie zdobyłem nawet nagrodę ekonomiczną uniwersytetu i poszedłem do Nuffield College dla absolwentów. Zaczynałem od najniższego szczebla w Oksfordzie. Stopniowo piąłem się w górę, aż w końcu zostałem profesorem w Oksfordzie, na Harvardzie i Sciences Po w Paryżu.

Miałem zadziwiająco udaną karierę, biorąc pod uwagę miejsce, w którym zaczynałem. Niewielu ludzi podążało taką ścieżką zawodową, nawet już gdy byłem dzieckiem, a teraz nie ma już wręcz żadnych szans dla tych, którzy urodzili się z cechami podobnymi do moich. Tymczasem dwie córki mojej kuzynki również zostały nastoletnimi matkami – jej wczesne macierzyństwo odbijało się echem przez kolejne pokolenia. Ta skrajna rozbieżność, która pojawiła się z przypadku, była zupełnie niepotrzebna – tak wiele można było zrobić na różnych etapach, aby życie Sue było lepsze, jednak nikt nic nie zrobił.


European Liberal Forum · Ep159 How to Fix Capitalism with Sir Paul Collier

LJ: Co można zrobić, aby miasta takie jak Sheffield odrodziły się w epoce postindustrialnej? Czy to w ogóle możliwe?

PC: Tak, jest to jak najbardziej możliwe. Istnieje wiele przykładów na całym świecie, tego dokonano. W Wielkiej Brytanii nie ma jednak zbyt wielu przykładów, bo jesteśmy w tym beznadziejni – sami strzeliliśmy sobie w stopę w tym zakresie.

Pracowałem równolegle z lokalnymi władzami w Sheffield i hrabstwie South Yorkshire. Rząd brytyjski mianował mnie doradcą w Departamencie ds. Wyrównywania. Pracowałem również z władzami regionalnymi najbiedniejszej części kraju nad sposobami odbudowy. Naprawa naprawdę jest możliwa, ponieważ zrobiło to już wiele miejsc na świecie.

Na przykład Newcastle w Australii było miastem przemysłowym, w którym przemysł upadł (podobnie jak w Sheffield), ale miasto zdołało się odrodzić. Działał tam dobry burmistrz, a samo miasto znajduje się w regionie Australii charakteryzującym się wieloma korzyściami. Zarówno region, jak i miasto wykorzystały swoje inicjatywy i środki, a teraz jest to bardzo szybko rozwijające się miasto. Mówi się nawet, że w Newcastle w Australii jest więcej żurawi budowlanych niż w Sydney – więc miasto naprawdę kwitnie.

W Wielkiej Brytanii przeprowadzono interesujące badanie, w którym przyjrzano się dwudziestu miastom dotkniętym upadkiem ich głównych gałęzi przemysłu na początku lat 80. – w tym Sheffield. Z tych dwudziestu tylko jedno – Corby – wyzdrowiało – a okazuje się, że zostało uderzone najmocniej. Corby odzyskało siły, właśnie dlatego, że zostało uderzone tak mocno, w efekcie czego rząd brytyjski złamał swoją standardową i niezbyt nierozsądną zasadę, zgodnie z którą nie interweniował w tego typu sytuacjach. Przyjmowano, że zamiast pomóc miejscom, które zostały w tyle, należy przyjąć, że rynek zrobi wszystko sam i sam ożywi dane miasto. Cóż, problem w tym, że rynki tego nie robią, one tylko pogarszają sytuację.

Wyobraźmy sobie, że dwie żaglówki płyną po jeziorze w porywistym wietrze. Nagle przychodzi podmuch wiatru i jedna z żaglówek się wywraca, a druga nie. Jest to zdarzenie losowe równoważne utracie głównych gałęzi przemysłu. I tak wywróciły się South Yorkshire i Sheffield. Dokąd popłyną prywatne inwestycje? Ludzie tacy jak Milton Friedman myśleli, że gotówka wleje się z powrotem do przewróconej żaglówki, ale oczywiście tak nie jest, ponieważ obrócenie przewróconej łodzi we właściwą stronę jest dość trudną sprawą. Nikt w South Yorkshire nie miał takich umiejętności. Wymagałoby to wielu działań politycznych i skoordynowanych nowych inwestycji.

Oczywiście prywatni inwestorzy nie wierzyli w doktrynę Friedmana, że ​​rynki robią to wszystko automatycznie. Wiedzieli, że jeśli South Yorkshire wywróci się do góry nogami, a Londyn nie, to mądrym posunięciem będzie przeniesienie swoich pieniędzy na inwestycje właśnie do Londynu – i tak właśnie zrobili.

Corby zostało jednak uderzone przez tak silny kryzys, że rząd brytyjski postanowił złamać zasadę nieinterwencji. Wpompowano tam duże publiczne pieniądze i dogadano się z samorządem, co zmieniło oczekiwania prywatnych inwestorów, którzy zyskali pewność, że to miejsce odżyje i w efekcie sami chcieli tam zainwestować. Na tym polega cała sztuczka – potrzebny jest pierwszy ruch ze strony rządu (na poziomie krajowym i lokalnym), aby zrestartować oczekiwania prywatnych inwestycji, tak aby popłynął także prywatny kapitał.

LJ: Dlaczego wszystkie inne cnoty i uczucia moralne wydają się zanikać, podczas gdy kapitalizm i kult chciwości mają się dobrze?

PC: Brakuje tutaj poczucia wspólnoty i indywidualnej sprawczości ludzi, którzy mogliby przyczynić się do poprawy dobra ogółu w ramach społeczności. Istnieją dwie formy społeczności: wspólnoty miejsca (miasta i dzielnice, w których ludzie spotykają się, by działać na rzecz wspólnego celu) oraz wspólnoty pracy. Dobra firma – czy to w sektorze prywatnym, czy pozarządowym – skupia ludzi w miejscu, w którym każdy ma pewien stopień sprawczości i wszyscy mogą razem pracować, aby pracować na rzecz wspólnego celu, który wykracza wtedy poza ja sam.

To przejście od ja, teraz do my, w przyszłości stanowi duży psychologiczny przeskok od indywidualizmu. Podejście to odchodzi od myślenia o sumie zerowej państwo kontra jednostka, by stwierdzić, że istnieje trzecia siła – my, w ramach naszej społeczności.

Przykładem tego zjawiska jest choćby Rotary Club – klub biznesmenów założony w Stanach Zjednoczonych w 1904 roku przez Paula Harrisa. Harris był człowiekiem sukcesu, który pochodził z małego miasteczka w stanie Iowa – zlokalizowanym w przysłowiowym szczerym polu, ale z silnym poczuciem wspólnoty. Kiedy przeprowadził się do Chicago, poczuł się naprawdę samotny i chciał coś z tym zrobić. Zarezerwował więc salę konferencyjną, zamieścił ogłoszenie w lokalnej gazecie w Chicago i zaprosił ludzi do przyłączenia się do jego klubu. Pojawiło się dwieście osób. Potem wymyślił zasady swojego klubu dla ludzi sukcesu. Zaproponował, aby nie rozmawiać o interesach ani nie ubijać interesów w klubie. Zamiast tego chciał skupić się na tym, jak ludzie sukcesu w Chicago mogą pomóc innym mieszkańcom miasta, którzy odnoszą mniejsze sukcesy.

W tamtym czasie w Chicago było pełno ludzi, których sukces pozostawił w tyle (choć jest tak też obecnie). Byli przygnębieni i zrozpaczeni. Harris chciał połączyć siły i znaleźć sposoby na niewymagające działania, aby im pomóc. Oczywiście miał świadomość, że członkowie jego klubu nie byli święci, nie zamierzali poświęcić wszystkiego, a jednak znaleźli sposób, by pomóc wspólnocie.

Pomysł okazał się na tyle trafiony, że ludzie przeprowadzając się do innych miast, zakładali własne wersje klubu. Wkrótce Rotary Club stał się stowarzyszeniem krajowym, a następnie międzynarodowym. Obecnie liczy on ponad 10 milionów członków i zdziałał bardzo wiele dobrego.

LJ: Czy można znaleźć sposoby tworzenia społeczności bez utraty sprawczości jednostki?

PC: Pod tym względem biegniemy z nurtem historii. Raghuram Rajan, były gubernator Banku Rezerw Indii, napisał książkę zatytułowaną „The Third Pillar: How Markets and the State Leave the Community Behind” (2019), która opowiada o sile jednoczenia się w społeczności. Jest też Rebecca Henderson, czołowa profesorka w Harvard Business School, której książka „Reinventing Capitalism in a World on Fire” (2020) jest gorącą prośbą o ponowne przemyślenie podejścia do biznesu.

Przez ostatnie czterdzieści lat prowadziliśmy interesy w dość kiepski sposób, na co ogromny wpływ miała całkowicie błędna koncepcja Miltona Friedmana, zgodnie z którą ​​jedynym zadaniem w prowadzeniu biznesu jest osiąganie zysków. Głównymi krytykami tego podejścia są John Key i Mervyn King – ten ostatni jest byłym prezesem Banku Anglii. Kiedyś obaj nauczali tej nieszczęsnej teorii ekonomii, ale teraz uczą czegoś całkowicie przeciwnego. Obaj są niezwykle inteligentnymi ludźmi. Kiedyś byli u szczytu ekonomii starego stylu, a jednak wyrzekli się jej, mówiąc: „tak się nie da prowadzić biznesu”. Wspaniała książka Johna Keya „Obliquity: Why Our Goals Are Best Achieved Indirectly” (2010) wykazuje, że jedynym sposobem na prowadzenie biznesu jest nie dążenie do osiągnięcia zysków, ale próba osiągnięcia naprawdę dobrego celu w biznesie. I firmy, które to zrobiły, przetrwały, a te, które tego nie zrobiły i zamiast tego próbowały szybko zarobić, przetrwały tylko jakiś czas, a potem upadły.

Jeśli spojrzymy na 100 największych firm w amerykańskim indeksie, prawie żadna z firm, które były najlepszymi przed laty, wciąż pozostaje na szczycie. Te, które są, faktycznie przyjęły model kierujący się zasadą skośności, zgodnie z którą nie skupia się na zyskach, ale na celu założenia firmy – zrobić coś, z czego każdy może być dumny, pracując.

LJ: Jak sprawić, by kapitalizm działał, a jednocześnie działał z korzyścią dla społeczeństwa? Jak ma to działać w praktyce?

PC: Politycznie jestem całkowicie nieokreślony – częściowo dlatego, że chcę pracować ze wszystkimi partiami politycznymi. Myślę, że wszystkie trzy partie polityczne w Wielkiej Brytanii niestety miały błędne założenia. Jeśli spojrzymy wstecz na Partię Pracy oraz Tony’ego Blaira i jego przemówienia, w których ogłaszał swój program, to powiedział on, że ma trzy priorytety: „Edukacja, edukacja, edukacja”. Ale co to oznaczało?

Tak naprawdę miał na myśli to, że jeśli jesteś kimś takim jak ja, urodzonym w Sheffield, którego rodzice nie mieli wykształcenia, tym, co należy zrobić to zdobyć wykształcenie, a potem wyjechać i udać się tam, gdzie są pieniądze i praca – co ja właśnie zrobiłem. Cóż, to bardzo przygnębiający przekaz. Bardzo niewielu ludzi z mojego środowiska może zrobić to, co ja. Jest to zatem w dużej mierze przesłanie pełne rozpaczy – co nie jest pożądane.

Spędziłem długie godziny żałując, że nie wróciłem do Sheffield i nie dołożyłem swojej cegiełki. Można bowiem wnieść znacznie więcej, będąc w danym miejscu, niż stojąc na zewnątrz i próbując mu wtedy pomóc. Prawdziwą pomoc niosą ludzie, którzy zostają w danym miejscu i coś robią lub ci, którzy wyjeżdżają, zdobywają umiejętności, a potem je przywożą z powrotem. Slogan Tony’ego Blaira oznaczał, że trzeba jakoś dostać się na uniwersytet, ale połowa dzieciaków w kraju nie studiuje i w ogóle nie pójdzie na uniwersytet. Większość dzieci, których rodzice nie mieli wykształcenia i które urodziły się w South Yorkshire, na pewno nie pójdzie na uniwersytet.

O wiele ważniejsze niż hasło „edukacja, edukacja, edukacja” jest zadbanie o to, aby każdy człowiek miał szansę zdobyć praktyczne umiejętności w pewnym zawodzie i (nawet bez wyższego wykształcenia, studiowania na Oksfordzie i zostania tam profesorem) i zostać na przykład technikiem, jeśli tego właśnie chce.

Nie zapewniamy takich możliwości. W całej Wielkiej Brytanii tylko 5% dzieci zdobywa umiejętności zawodowe – to beznadziejny wynik! Tymczasem potrzebujemy przynajmniej połowy takich dzieciaków. Powinniśmy zejść do poziomu 5% ale w zakresie osób, które nie mają kwalifikacji zawodowych, które kończą szkołę bez wielu kwalifikacji i bez większych nadziei. Dlatego Anglia stoi przed ogromnym wyzwaniem w tym zakresie.

Inne kraje radzą sobie znacznie lepiej w nabywaniu przez młodych ludzi umiejętności zawodowych – Niemcy, Szwajcaria, Francja i wiele innych. Są z tego dumni i obrali sobie za cel stwarzanie możliwości do rozwoju. Powinniśmy uczyć się od krajów wokół nas i myśleć: „To jest właściwa droga!”. To właśnie robi też szkoła Blavatnik: przygotowuje bardzo mądre dzieciaki do pójścia w świat i bycia użytecznym dla innych.


Dowiedz się więcej o gościu: www.bsg.ox.ac.uk/people/paul-collier


Dowiedz się więcej o ostatniej książce Sir Paula Colliera, napisaną we współpracy z Johnem Keyem, „Greed is Dead: Politics After Individualism”: www.penguin.co.uk/books/319990/gre…hn/9780141994161


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Z GENEALOGII NACJONALIZMÓW W HISZPANII – recenzja książki Magdy Melnyk „Dlaczego Hiszpania trzeszczy?” :)

Magda Melnyk, zgodnie z informacją, jaka widnieje na ostatniej stronie okładki jej książki, jest publicystką, analityczką i reportażystką, specjalistką w obszarze państw hiszpańskojęzycznych, transformacji ustrojowych, ruchów społecznych i praw kobiet. W recenzowanej książce postawiła sobie za cel udzielenie odpowiedzi na pytanie, dlaczego Hiszpania trzeszczy. O tym, że tak jest, nie trzeba przekonywać nikogo, kto interesuje się bliżej historią i teraźniejszością tego iberyjskiego kraju. I nie chodzi tutaj tylko o aktualny kataloński proces niepodległościowy i wynikające z niego implikacje dla całej Hiszpanii.

Przedmiotowa książka składa się ze wstępu, czterech rozdziałów, zakończenia, przypisów końcowych i bibliografii. Umiejscowienie odnośników na końcu książki w miejsce przypisów dolnych w moim przekonaniu pozytywnie wpłynęło na lekturę pracy, nasyconej przecież faktami, terminami i nazwiskami, głównie w języku hiszpańskim. Co istotne, przypisy końcowe pełnią również funkcję objaśniającą: autorka omawia w nich wiele specjalistycznych terminów, do których się odwołuje, takich jak abertzale, maketos, Galeuzca, lehendakari, el peix al cove; zamieszcza też krótkie biogramy postaci, które przywołuje, takich jak Rekkared I, Claudio Sánchez Albornoz, Manuel Fraga czy Jordi Pujol. Z pewnością ułatwi to lekturę czytelnikowi bez specjalistycznego przygotowania, który zdecyduje się sięgnąć po jej książkę. Pewnym mankamentem jest natomiast brak indeksu osób, który ułatwiłby szybkie dotarcie do stron, na których pojawiają się interesujące czytelnika postaci.

Melnyk rozpoczyna swoją narrację od wydarzeń z XVIII i XIX wieku, ukazując Hiszpanię jako kraj, w którym ścierały się ze sobą liberalizm i konserwatyzm, ten ostatni wspierany przez romantyzm, w którym dominowała „wyższość historii i tradycji nad tzw. legitymizacją faktyczną wynikającą z zasad demokratycznych” (s. 6). Wpłynęło to na rozróżnienie między suwerennością faktyczną (opartą na woli obywateli) i suwerennością prawną (opierającą się na historii). Następnie w kluczu chronologicznym ukazuje procesy, które doprowadziły do powstania ruchów regionalnych w Galicji, Kraju Basków i Katalonii, na bazie których doszło do powstania nacjonalizmów peryferyjnych. Podjęte przez reżim frankistowski kontr-działania, zamiast doprowadzić do ich osłabienia, przyczyniły się do ich legitymizacji w społeczeństwie, a polityczne gry demokracji liberalnej z aspiracjami nacjonalistów, zwłaszcza w Katalonii i Kraju Basków, tylko umocniły ich pozycje w regionach. W rezultacie nacjonaliści uzyskali decydujący wpływ na polityczne decyzje ważne dla całej Hiszpanii.

Melnyk słusznie podkreśla, że

głównym oponentem nacjonalistów nie są tworzeni przez nich wrogowie zewnętrzni, ale ci, którzy nie chcą podporządkować się ich idei. W społeczeństwie budowanym przez nich nie ma miejsca dla „niewierzących” i choć nacjonalistyczna narracja koncentruje się na siłach zewnętrznych, które działają na niekorzyść narodu, to prawdziwa walka nie toczy się na polu bitewnym, a na placach, ulicach, w domach (s. 7).

W opinii autorki nie jest to konflikt „na linii Madryt – zbuntowane regiony”, lecz wewnętrzny konflikt w tych regionach (s. 234). Z całą pewnością nacjonalizm, mimo że odwołuje się do zewnętrznego wroga, który legitymizuje jego działania w społeczeństwie, w rzeczywistości skupia się na walce z wewnętrznymi przeciwnikami, na ustanawianiu podziałów „my” i „oni”, na stygmatyzowaniu jednych kosztem drugich. Jeśli odwołać się do aktualnej sceny politycznej w Hiszpanii, schemat ten w pełni oddaje bieżąca sytuacja w Katalonii, w której nacjonaliści doprowadzili do głębokich podziałów społecznych, dzieląc Katalończyków na „dobrych” (popierających ich idee, w tym zwłaszcza projekt secesji) i „złych” (czujących się jednocześnie Katalończykami i Hiszpanami i niepopierających oderwania się od Hiszpanii). Przyglądając się tej sytuacji, trudno oprzeć się wrażeniu, że na katalońskiej ulicy toczy się dziś swoista „walka o przestrzeń”, a elementem niezgody stają się nacjonalistyczne symbole, umieszczane przez jednych, usuwane przez drugich[1]. Z drugiej jednak strony warto się zastanowić, na ile sukces nacjonalistów w Katalonii byłby możliwy, gdyby nie odwoływanie się przez nich do czynników zewnętrznych, do wskazywania wroga, którego w ich dyskursie egzemplifikuje triada Kastylia/Hiszpania/Madryt. Wydaje się, że dla nacjonalistów istnienie wroga zewnętrznego jest warunkiem sine qua non ich walki toczonej wewnątrz swojej wspólnoty. W procesie tym ogromną rolę odgrywa historia poddawana przez katalońskich nacjonalistów manipulacjom, zniekształceniom i procesom mitotwórczym[2]. Taka strategia jest charakterystyczna dla wszelkich ruchów nacjonalistycznych, posługujących się resentymentem i ksenofobią. Dlatego książkę Melnyk należy odczytywać jako „próbę refleksji nad uniwersalnym konfliktem między demokracją liberalną i nacjonalizmem” (s. 9). Jak podkreśla autorka, jej praca,

choć przede wszystkim traktuje o nacjonalizmach hiszpańskich, stara się zdemaskować sposób działania nacjonalizmu per se, próbuje obnażyć jego modus operandi, aby demokracja liberalna mogła zbudować odpowiednie narzędzia, by bronić się przez jego destruktywnym działaniem (s. 7-8).

Z tej deklaracji Melnyk wywiązuje się bardzo dobrze. Książkę czyta się z za-ciekawieniem, a sprzyja temu konstrukcja oparta na kryterium chronologicznym i problemowym. Autorka ani na chwilę nie zbacza w swoich rozważaniach z analizy tytułowego zagadnienia, co sprawia, że czytelnik może płynnie przechodzić do kolejnych rozdziałów, wiedząc, że znajdzie w nich kontynuację poruszonych wcześniej wątków. To systematyczne trzymanie się przez autorkę przedstawionego we wstępie celu jej analizy uważam za mocną stronę książki.

W narracji autorki pojawiają się de facto cztery nacjonalizmy: jeden central-ny (hiszpański) i trzy peryferyjne[3](kataloński, baskijski i galisyjski). Biorąc pod uwagę fakt, że nawet sami Hiszpanie mają problem z określeniem liczby nacjonalizmów aktywnych w ich kraju, tę perspektywę należy przyjąć z uznaniem. Często zakłada się bowiem, że jedynym nacjonalizmem w Hiszpanii jest nacjonalizm peryferyjny, głównie kataloński i baskijski. Jorge Armesto twierdzi wręcz, że:

nacjonalizm hiszpański nie istnieje dla siebie samego i Hiszpanie nie uznają się za nacjonalistów (…) Jednakże wyraża się on każdego dnia we wszystkich i w każdej z osobna instytucji państwa: w sądownictwie, w prawie, w kościele, w kulturze i w środkach masowego przekazu[4].

Abstrahując od tych kontrowersji, dla Mario Vargasa Llosy, peruwiańskiego intelektualisty i noblisty, nacjonalizm sam w sobie „jest głównym wrogiem rozwoju Hiszpanii”[5].

Co istotne, w książce akcenty między procesami narodowotwórczymi w Katalonii, Kraju Basków i Galicji rozkładają się w sposób równomierny i zrównoważony, i zawsze wpisują się w optykę procesów ogólnonarodowych (państwowych). Autorka trafnie zdiagnozowała najważniejszy paradoks, który przesądza o roli i wpływie nacjonalizmów na hiszpańską politykę i powoduje parlamentarny kryzys, a który zawiera się w „dialektyce między ultranacjonalizmem hiszpańskim i nacjonalizmami peryferyjnymi” (s. 49). Melnyk stara się również uwypuklić podobieństwa i różnice między powstaniem i rozwojem nacjonalizmów w Katalonii, Kraju Basków i Galicji. Dzięki tej komparatystycznej metodzie czytelnik może lepiej zrozumieć specyfikę losów nacjonalistycznych partii i ich liderów w tych trzech regionach (w tym kontekście należy rozumieć ukazanie wewnętrznych podziałów między nacjonalistami katalońskimi, baskijskimi i galisyjskimi, na przykład zwrócenie uwagi na różnice dzielące w Katalonii Konwergencję i Unię, i Katalońską Lewicę Republikańską, a w Kraju Basków Nacjonalistyczną Partię Basków i baskijskich socjalistów (s. 141-144, 179-184). Autorka interesująco ocenia także casus nacjonalizmu w Galicji w okresie transformacji, który różnił się od baskijskiego i katalońskiego brakiem formalnego zaplecza i poparcia Kościoła katolickiego dla galisyzmu oraz „galisyzacją partii krajowych w regionalnej odsłonie” (s. 160-161).

Opisując kryzys roku 1898 i powstały w jego wyniku dynamiczny rozwój ruchów peryferyjnych Melnyk zauważa, że od tego momentu „nacjonalizm hiszpański stawał się coraz bardziej reaktywny i autorytarny, propagując politykę jedności i wyrażając głębokie zaniepokojenie zagrożeniem rozpadu” (s. 39). Wydaje się, że mimo upływu czasu nic się w tym względzie nie zmieniło. Świadczy o tym chociażby postawa ludowca Mariano Rajoya, premiera Hiszpanii w latach 2011-2018, który podczas katalońskiego procesu odwoływał się do wszystkiego poza dialogiem (s. 211).

Oceniając zabiegi reżimu frankistowskiego w celu implementacji[6] narodowo-katolickiej wizji Hiszpanii, Melnyk stwierdza, że faktycznie odniosły one odwrotny skutek, przyczyniając się do procesu denacjonalizacji (s. 73). W efekcie „nacjonalizm konserwatywny uległ delegitymizacji” a prześladowania, jakich ze strony reżimu doświadczyły nacjonalizmy peryferyjne, „doprowadziły do ich legitymizacji w oczach społeczeństwa oraz opozycyjnych sił politycznych” (s. 90).

O ile generalnie wypada się z tym zgodzić, gdyż frankizm z pewnością wpłynął na negatywną postawę wielu Katalończyków i Basków wobec hiszpańskiej transición, to nie należy tego faktu fetyszyzować, zwłaszcza że kataloński dyskurs nacjonalistyczny w podkreślaniu krzywd i cierpień Katalonii, bardziej niż do epoki Franco, odwołuje się do kapitulacji Barcelony podczas wojny o sukcesję hiszpańską w 1714 roku i wynikającej z niej utraty wolności i praw katalońskich, a w Kraju Basków epoka frankistowska nie wpłynęła aż tak bardzo na osłabienie hiszpańskości części społeczeństwa. Wielu Basków i Katalończyków faktycznie posiadało wówczas tożsamości dualne, w ramach których bycie Katalończykiem i Baskiem łączyło się z byciem Hiszpanem, i niekoniecznie odnosiło się tylko do lokalnych elit tych regionów kolaborujących z reżimem, na co zresztą zwraca uwagę autorka (s. 75). Należałoby tutaj odróżnić rzeczywistą, złożoną sytuację tych regionów w czasach frankizmu od późniejszej wizji frankizmu pojawiającej się w nacjonalistycznym dyskursie, zwłaszcza katalońskim. W nawiązaniu do działalności organizacji terrorystycznej ETA w Kraju Basków, autorka zauważa, że jej popularność w całej Hiszpanii wynikała z tego, że „coraz większy odsetek obywateli [hiszpańskich] popierał terrorystyczne działania ETA, błędnie dostrzegając w nich walkę z reżimem autorytarnym” (s. 89). O tym, że ETA walczyła z reżimem Franco nie dlatego, że miał on autorytarny charakter, lecz dlatego, że uosabiał państwo hiszpańskie, Baskowie mieli się przekonać dopiero w czasie hiszpańskiej transformacji (s. 143). W tym kontekście Jorge M. Reverte słusznie podkreśla, że „nacjonaliści sprzedali światu opinię, że byli największymi wrogami Franco i nadal to czynią twierdząc, że wszystko co hiszpańskie jest frankistowskie”[7].

Oceniając okres hiszpańskiej transición i lat 90. XX wieku, na bazie odwołania do danych statystycznych oraz ustaleń innych autorów, autorka czyni szereg interesujących konkluzji, zauważając, że od tamtego czasu: procent mieszkańców czujących się tylko Hiszpanami zmalał, a procent osób, które czują się wyłącznie Katalończykami, Baskami czy Galisyjczykami przewyższa tych, którzy czują się wyłącznie Hiszpanami; podwójna tożsamość przekłada się na głosy oddawane w wyborach, o ile bowiem w wyborach ogólnokrajowych wyborcy głosują na PP czy PSOE, to w autonomicznych wybierają ugrupowania regionalne, często nacjonalistyczne, a w regionach historycznych tożsamości wyłączające (np. katalońska czy baskijska) zaczynają przewyższać tożsamości dualne (s. 126-127). W efekcie,

z jednej strony nacjonalizmy peryferyjne zaczęły bazować na tożsamościach wyłączających, z drugiej nacjonalizm hiszpański przeszedł mutację, w ramach której swój charakter nieinkluzyjny zastąpił dualnym (s. 126).

Epoka transformacji wpłynęła również na zmianę charakteru nacjonalizmu hiszpańskiego, który odwołując się do „retoryki trybalnej” nacjonalistów kataloń-skich i baskijskich, pod rządami ludowców odszedł od etniczności i ksenofobii charakterystycznych dla frankizmu i postawił na „patriotyzm konstytucyjny, ideał obywatelski i pluralność kulturową” (s. 127).

Ważnym momentem, który przyczynił się do wzmocnienia pozycji nacjona-listów peryferyjnych, było wykorzystywanie politycznej koniunktury, w wyniku której socjaliści, a potem ludowcy, wchodzili w sojusze z nacjonalistami z Kraju Basków i Katalonii za cenę stworzenia rządu (w 1993 roku postąpili tak socjaliści, a w 1996 roku ludowcy – s. 137). Podobnie rzecz miała się z końcem systemu dwu-partyjnego (przemienne rządy PP i PSOE), który przez długi czas charakteryzował hiszpańską politykę. W 2015 roku zastąpił go czas paktów i koalicji (s. 210). Jak podkreśla Melnyk,

powyższą sytuację regionalne partie nacjonalistyczne odebrały jako możliwość poddania pod dyskusję dotychczasowego paktu terytorialnego i uznania przez państwo hiszpańskie narodów historycznych oraz w konsekwencji implementację suwerenności współdzielonej (s. 210-211).

Zgadzam się tutaj z autorką, to uzależnienie hiszpańskiej polityki od głosów nacjonalistów, z których większość dążyła do separacji tych regionów od Hiszpa-nii, nadal stanowi jedną z największych bolączek hiszpańskiego parlamentaryzmu. Ostatnią głośną manifestacją tej polityki było wotum nieufności wobec Mariano Ra-joya, który głównie dzięki głosom nacjonalistów katalońskich i baskijskich przestał być premierem Hiszpanii po siedmiu latach rządów. Autorka podkreśla również, że słaba pozycja rządów mniejszościowych prowadziła premierów hiszpańskiego rządu do ustępstw wobec nacjonalistów, co spowodowało faktyczne oddanie mediów, edukacji i przestrzeni publicznej nacjonalistycznej narracji (s. 229). W innym miejscu dodaje jednak, że mimo wpływu nacjonalistów na te sektory w Katalonii nadal nie zdobyli oni większości dla swojego secesjonistycznego projektu (s. 233). W moim przekonani nacjonalizm, zwłaszcza w Katalonii, bez wsparcia mediów i edukacji ni-gdy nie uzyskałby takiego poparcia społecznego. Należy jednak zdecydowanie podkreślić, że szkody wyrządzone przekonaniem sporej części Katalończyków do nacjonalistycznego projektu, na bazie manipulacji przeszłością Katalonii i propagandy medialnej, w dłuższej perspektywie mogą okazać się nieodwracalne.

Za szczególnie interesujące uważam przedstawienie przez autorkę różnic między politycznymi strategiami i dążeniami nacjonalistów w Katalonii, Kraju Basków i Galicji. I tak, narracja Melnyk pozwala zrozumieć, dlaczego Baskowie są zdystansowani wobec drogi, którą kroczy obecnie Katalonia (na temat przebiegu katalońskiego procesu autorka wypowiada się na s. 212-221), na co wpływ mają doświadczenia planu Ibarretxe, dyskredytacja idei separatystycznych na skutek działalności ETA, niskie

według aktualnych sondaży poparcie dla idei niepodległości oraz niechęć do redagowania nowego statutu (s. 153-155, 204-205, 222); i dlaczego Katalonia zdecydowała się wkroczyć na drogę niepodległości, do czego przyczyniły się orzeczenie hiszpańskiego Trybunału Konstytucyjnego o niekonstytucyjności wielu zapisów w statucie autonomicznym Katalonii z 2006 roku, postawienie kwestii secesji Katalonii ponad wszelkimi innymi sprawami i rozbieżnościami wśród katalońskich polityków oraz przekonanie do niej swojego elektoratu (s. 185-186, 212-213); oraz dlaczego w Ga-licji posługiwanie się językiem galisyjskim przez 82% mieszkańców i duża atencja dla regionalnej kultury (dla porównania w Katalonii językiem katalońskim posługuje się 55% mieszkańców, a w Kraju Basków w euskara mówi 34%) nie przekładają się na wzrost niepodległościowych nastrojów. Do najważniejszych czynników, które mają na to wpływ, należy fakt, że tylko 18,5% Galisyjczyków uważa się za nacjonalistów, a także słaba reprezentacja Nacjonalistycznego Bloku Galicji w galisyjskim parlamencie, brak wsparcia dla nacjonalistycznego projektu klasy średniej i przedsiębiorców, brak poparcia kleru oraz duży odsetek (74,8%) Galisyjczyków, którzy praktykują tożsamość dualną, czując się jednocześnie Galisyjczykami i Hiszpanami (s. 189, 223, 231). Te czynniki przesądzają o tym, że radykalny, secesjonistyczny nacjonalizm najpełniej triumfuje dzisiaj w Katalonii, jest przygaszony w Kraju Basków i marginalny w Galicji. Jak konkluduje autorka: „gdyby [nacjonalizm] rzeczywiście czerpał swoją siłę z języka, kultury i rodzimej tożsamości, liderem hiszpańskich regionalizmów XIX wieku musiałaby zostać Galicja” (s. 231).

Autorka kończy swoje rozważania pytaniem „co robić? – jak skutecznie chronić się przed nacjonalizmem, zastanawiając się jednocześnie, czy demokracja liberalna i społeczeństwo obywatelskie posiadają wystarczające instrumenty, by zniwelować nacjonalistyczną narrację. Jako panaceum na nacjonalizm proponuje następujące środki: nieprzejmowanie języka nacjonalistów, debatę polityczną z po-szanowaniem dla oponenta, dążenie do konsensusu, ideowość w miejsce pragmatyzmu i matematyki wyborczej oraz pozytywną integrującą narrację (s. 234-235). Problem polega na tym, że ich skuteczność zależy od doboru odpowiednich „wykonawców”. Pomijając świat polityki, który z natury rzeczy jest przestrzenią kalkulacji i koniunkturalizmu, apel ten można i należy odnieść także do świata nauki, w którym coraz częściej pojawiają się postawy odwołujące się do nacjonalistycznej retoryki, wprowadzające na jej teren język ideologii i manipulacji. Pod tym względem przykład Katalonii również jest znamienny.

Podsumowując, książka Magdy Melnyk stanowi syntetyczną, oryginalną i cenną refleksję na temat genezy, rozwoju i bieżącej sytuacji nacjonalizmów w Hiszpanii. Po-winni po nią sięgnąć wszyscy zajmujący się w swoich badaniach Hiszpanią, zwłaszcza politolodzy, historycy, prawnicy i filozofowie. Czytelnik znajdzie w niej nie tylko odpowiedź na tytułowe pytanie sformułowane przez autorkę, ale także na to, dlaczego Hiszpania w obecnym wymiarze konstytucyjno-administracyjnym nadal trwa.

 

[1] Więcej na ten temat zob. Kubiaczyk 2018.

[2] Na temat manipulacji przeszłością w dyskursie katalońskich nacjonalistów zob. idem 2015.

[3] W przypisie 2 na s. 236 autorka wyjaśnia, w jakim rozumieniu używa w swojej książce tego określenia. Peryferyjność tych nacjonalizmów pojmuje ona w kontekście ich „geograficznego odda-lenia od centrum Hiszpanii, Madrytu”.

[4] Armesto 2017.

[5] Martín Rodrigo 2018.

[6] Notabene słowo „implementacja” należy do ulubionych określeń autorki, co przekłada się na jego nadużywanie w całej książce.

[7] Reverte 2017.

 

Bibliografia

Armesto J. 2017, ¿Cómo sería España sin el nacionalismo español?, [online]. El Salto Diario, 13 de diciembre [dostęp: 2019-12-31]. Dostępny w Internecie: <https://www.elsaltodiario.com/opi-nion/jorge-armesto-como-seria-espana-sin-el-nacionalismo-espanol>.

Kubiaczyk F. 2015, Historia, pamięć i nacjonalizm po katalońsku, Studia Europaea Gnesnensia 15, s. 211-243.

Kubiaczyk F. 2018, Catalonia 2018: Clashing Identities in Public Space, Studia Europaea Gnesnensia 18, s. 245-280.

Reverte M.J. 2017, Transversal [online]. El País [dostęp: 2019-12-31]. Dostępny w Internecie:

<https://elpais.com/elpais/2017/10/262/opinion/1509024788_535346.html>.

Rodrigo I.M. 2018, Vargas Llosa: “El nacionalismo es el enemigo principal del progreso de Espa-ña” [online]. ABC [dostęp: 2019-12-31]. Dostępny w Internecie: <https://www.abc.es/cultura/ libros/abci-vargas-llosa-nacionalismo-enemigo-principal-progreso-espana-201803220158_no-ticia.html>.

 

Recenzja pierwotnie ukazała się w STUDIA EUROPAEA GNESNENSIA 21/2020 (ISSN 2082-5951, DOI 10.14746/seg.2020.21.11).

Jak wygrywają demokracje? :)

Amerykańskiej demokracji nigdy nie brakowało szans, by zmienić się w populistyczną tyranię większości, reżim białej opresji, państwo socjalistycznej monopartii, policyjną autokrację czy chaos wzajemnie zwalczających się, łatwych do manipulacji z zewnątrz państewek. 

Jak wygrywają demokracje? Ledwo. I codziennie od nowa. Nikt nie wie tego lepiej niż Amerykanie, przynajmniej ci Amerykanie, którzy znają swoją historię. Tak było już z amerykańską wojną o niepodległość, wygraną przez amerykańskich patriotów tylko dzięki błędom przeciwnika i szczęśliwej koniunkturze międzynarodowej. Wygraną, dodajmy, wobec obojętności czy wręcz otwartej wrogości większości ówczesnego społeczeństwa. Tak było z przyjęciem amerykańskiej konstytucji. Chociaż dzisiaj jest ona najbardziej fetowanym dokumentem prawnym w historii świata, otoczonym w Stanach prawie religijną czcią, u zarania budziła niezwykłe kontrowersje. Demonizowana jako instrument tyranii i monarchii, przeszła o włos ratyfikację w kluczowych stanach. Tak było z utworzeniem zrębów amerykańskich instytucji, postrzeganym jako, a jakże, próba wprowadzenia tyranii i monarchii. Tak było kiedy, wbrew masowym protestom, młoda republika uniknęła samobójczej wojny z Anglią – to wtedy właśnie francuski ambasador przeprowadził pierwszą kampanię obcego wpływu na politykę amerykańską, omalże wywołując w Ameryce wojnę domową. Tak było, kiedy w reakcji  na francuskie mieszanie się w amerykańskie sprawy młodziutki Kongres przyznał prezydentowi Adamsowi prawo do uznaniowej deportacji wszystkich nie-obywateli, a krytykę rządu obłożył karą więzienia.

Ta przydługa – a i tak mocno okrojona – lista kryzysów, które dla amerykańskiej demokracji mogły okazać się śmiertelnymi, dotyczy tylko wypadków sprzed roku 1800, a zatem z pierwszej dekady amerykańskiego eksperymentu z władzą ludu i wzajemnie ograniczających ją i siebie instytucji. Potem poważne kryzysy konstytucyjne zdarzały się już jedynie raz na jakieś dwadzieścia lat, i tylko jeden z nich zakończył się niezwykle krwawą wojną domową, którą zwolennicy zasady respektowania wyniku wyborów mogli przegrać aż do końca. Wiek XX był jeszcze spokojniejszy – amerykańska demokracja musiała poradzić sobie jedynie z dwoma falami antykomunistycznych polowań na czarownice; Wielkim Kryzysem; próbą upakowania Sądu Najwyższego swoimi nominatami przez popularnego i nie ograniczonego kadencyjnością prezydenta; użyciem organów państwa przeciwko politycznym przeciwnikom przez prezydenta mniej popularnego; Zimna Wojną; Wojną Wietnamską i falą antywojennych protestów; wreszcie ze swoim pierworodnym grzechem systemowej opresji czarnych, czerwonoskórych i latynoskich obywateli (to przecież dopiero w momencie przyznania tym grupom pełnych praw obywatelskich i wyborczych – w roku 1965 – Ameryka stała się demokracją w obecnym tego słowa znaczeniu).

Amerykańskiej demokracji nie brakowało nigdy szans, by zmienić się w populistyczną tyranię większości, reżim białej opresji, państwo socjalistycznej monopartii, policyjną autokrację czy chaos wzajemnie zwalczających się, łatwych do manipulacji z zewnątrz państewek. W pewnych swoich fazach czy poszczególnych regionach kraju była ona zresztą niektórymi z tych rzeczy, czasem nawet kilkoma naraz. A jednak zawsze potrafiła dokonać autokorekty, odejść od skrajności i błędnych rozwiązań, odnaleźć, jak ujął to Lincoln, „lepsze anioły swojej natury”.

Pytanie, czy tak będzie i tym razem. Bo wybory roku 2020 bez wątpienia stanowić będą taką właśnie próbę. Kolejne zwycięstwo Trumpa i jego partii byłoby czymś znacznie bardziej doniosłym niż pierwsze, dowodząc dobitnie, że jego wybór nie był spowodowany zbiegiem nieprawdopodobnych okoliczności i nie stanowił chwilowego odchylenia od normy. W 2016 wyborcy mogli się jedynie domyślać, w jaki sposób Trump będzie zachowywał się jako prezydent; w 2020 będą decydowali na podstawie czterech lat doświadczenia. „Oszukaj mnie raz –  mawiał Ronald Reagan – wtedy to twoja wina. Oszukaj mnie drugi raz, wtedy wina jest już moja”. 

Przepaść pomiędzy rokiem 2016 a 2020 nie ogranicza się jednak niestety do różnicy między głosowaniem na w połowie lichą, w połowie podłą rzeczywistość rządów Trumpa zamiast na jego groteskowo niespełnialne obietnice. Republikańskie zwycięstwo w 2020 pokazałoby bowiem że żaden z trzech filarów dobrze funkcjonującej demokracji – dający wyraz preferencją społecznym system wyborczy; silne, niezależne i wierne abstrakcyjnym ideom praworządności i interesu obywatelskiego instytucje; wreszcie kultura polityczna, regulująca kwestie, których ani prawo, ani wyborca regulować nie mogą – zwyczajnie nie działa, i to nie działa z przyczyn strukturalnych, usuniecie których nie jest możliwe w obrębie istniejącego systemu konstytucyjnego – a zatem nie jest możliwe bez rozumianej dosłownie rewolucji.

Są to mocne stwierdzenia, na które istnieją solidne dowody. Zacznijmy od wyborów. Mimo że w roku 2016 Trump otrzymał prawie trzy miliony mniej głosów niż Hillary Clinton, przegrywając 46,1% do 48,2%, wygrał zdecydowaną większość głosów elektorskich – 304 do 227 – decydujących w amerykańskim systemie o prezydenturze. Stało się tak, ponieważ amerykański system nie rozróżnia między minimalnym a miażdżącym zwycięstwem kandydata w danym stanie – zwycięzca bierze wszystkie głosy elektorskie stanu, w którym wygra. Trump nie był pierwszym kandydatem w powojennej historii Stanów, który został wybrany w ten sposób – George Bush Junior pokonał w ten sposób Ala Gore’a w roku 2000. Różnica między Bushem a Gore’m była jednak sześciokrotnie mniejsza – Bush przegrał o pół miliona głosów – a temperatura ich wyborczego wyścigu była zdecydowanie niższa. Teksańczyk nie był też, szczególnie w okresie swojej pierwszej kadencji, nawet porównywalnie polaryzującą postacią, co Trump. Rekordowo popularny po atakach z 11 września, na niesławną wojnę z Irakiem ruszył z poparciem senatorów obu partii, uzyskując w wyborach 2004 roku zdecydowaną legitymację demokratyczną dla swoich działań (z Johnem Kerry’m wygrał trzema milionami głosów).

Na podobne zwycięstwo w wyborach 2020 roku Trump nie ma szans. Wyniki wyborów do Kongresu z roku 2018, sromotnie przegranych przez prawicę, sondaże poparcia dla prezydenta czy wypowiedzi republikańskich strategów wskazują jednoznacznie, że szanse obecnego prezydenta na reelekcję opierają się wyłącznie na powtórzeniu scenariusza mniejszościowej wygranej w kolegium elektorskim (zamiast próbować zaleczyć polityczne podziały i poszerzyć swoją bazę wyborczą, prezydent skupił się na dolewaniu oliwy do każdego możliwego ogniska sporu). Reperkusje takiego scenariusza wykraczałyby daleko poza (samą w sobie kluczową) kwestię legitymacji demokratycznej prezydenta. Po raz pierwszy w historii kolegium elektorskie okazałoby się bowiem mechanizmem metodycznie faworyzującym jedną z partii, i to na niewyobrażalną skalę (zmiana wyniku 3 z 6 kolejnych wyborów!). Jako że użyteczność Kolegium Elektorskiego jest w obecnych warunkach żadna (jest ono konstytucyjnym reliktem z czasów, kiedy młode amerykańskie stany postrzegały siebie w kategoriach niezależnych państw), Ameryka okazałaby się być tyranią mniejszości. Konkretnej mniejszości, dodajmy, sabotującej zmianę tego niedemokratycznego status quo.

Dlaczego Amerykanie po prostu nie zmienią swojej konstytucji, usuwając z niej kolegium elektorskie i wprowadzając bezpośrednie wybory na prezydenta? Inny konstytucyjny relikt stanowi, że poprawka do konstytucji musi zyskać nie tylko poparcie 2/3 w obu izbach Kongresu, ale zostać ratyfikowana także przez 3/4, to jest 38 amerykańskich stanów. Oznacza to, że 2% amerykańskiego społeczeństwa, zgrupowane w 13 najmniejszych Stanach, jest w stanie zablokować każdą systemową zmianę. Ponieważ polaryzacja polityczna Ameryki ma także wymiar regionalny, stanowiące bastion prawicy stany Południa i prerii są w stanie zablokować – i blokują – każdą poprawkę nie na rękę partii republikańskiej i jej ideologom, niezależnie od jakichkolwiek względów merytorycznych. Wystarczy sprawdzić, jak poradziła sobie poprawka o równym traktowaniu przez prawo kobiet i mężczyzn.

Kryzys systemu wyborczego na prezydenturze się nie kończy. W obu izbach Kongresu Republikanie także cieszą się wbudowaną w system przewagą. Członkowie Izby Niższej wybierani są w okręgach wyborczych kształtowanych przez legislatury stanowe. Zjawisko „przycinania okręgów” – gerrymandering  – pozwala partii, która wygra wybory stanowe na tworzenie wyborczych twierdz nie do zdobycia lub, alternatywnie, do upychania wyborców drugiej partii w takich właśnie enklawach, aby mogli mieć wpływ w jak najmniejszej liczbie okręgów. W rezultacie partia ciesząca się 50% poparcia może zgarnąć nawet 70% miejsc. Wybory stanowe roku 2010 były wielkim zwycięstwem Republikanów, i kształt okręgów kongresowych to odzwierciedla.

W senacie jest jeszcze gorzej. Ponieważ każdy stan ma w nim dwoje reprezentantów niezależnie od liczby mieszkańców, lewicowa Kalifornia i jej 37 milionów mieszkańców ma tam tyle wpływu, ile siedemset tysięcy mieszkańców Wyoming. Samych preriowych stanów tej wielkości jest 5, co daje czterem milionom zamieszkującej je konserwatywnej ludności prawo wybrania 10% składu senatu. Nie zdziwi zapewne, że Republikanie blokują włączenie do USA na prawach stanu Dystryktu Stołecznego i Puerto Rico, względnie małych regionów o lewicowych sympatiach. Całość sprawia, że przejecie przez Demokratów wymaga przewagi około 10 punktów procentowych w skali kraju. Partia Demokratyczna może zwyciężać miażdżąco, albo nie zwyciężać w ogóle, co skutkuje zazwyczaj istnieniem rządów mniejszościowych, niezdolnych do przeprowadzenia głębokich reform.

Przechył w wyborach prezydenckich i senackich ma też kluczowy wpływ na sądownictwo federalne, niezwykle wpływową, ale nie wybieraną w wyborach trzecią władzę. Sędziów sądów federalnych nominuje prezydent za zgodą senatu, w wypadku wyższych instancji – dożywotnio. Republikanie wykorzystali ten fakt, najpierw blokując przez lata nominatów Obamy, a potem nominując na tak powstałe wakaty znaczną liczbę sędziów o radykalnie prawicowych poglądach, zmieniając balans ideologiczny sądownictwa federalnego na dekady wprzód. W Sądzie Najwyższym udało im się zastąpić znanego z centryzmu sędziego Kennedy’ego takim właśnie kandydatem. Jako że amerykański Sąd Najwyższy mam ma moce sprawcze praktycznie równe mocom Kongresu, a w sytuacji trwającego systemowego klinczu być może nawet większe – to właśnie on zalegalizował w Stanach aborcję, małżeństwa homoseksualne czy prawo do posiadania broni przez każdego praworządnego obywatela – przejecie nad nim kontroli ma większe znaczenie polityczne, niż wygranie tych czy innych wyborów do Kongresu. Kolejna kadencja Trumpa oznaczałaby, ze względu na niezwykle sędziwy wiek dwójki sędziów o lewicowych poglądach, Ruth Bader Ginsburg i Stephena Breyera, republikańska super-większość w sądownictwie na co najmniej trzy dekady do przodu. Powtórzmy – co najmniej czterech następnych prezydentów i piętnaście następnych kadencji Kongresu musiałoby operować w cieniu sądowniczego weta najbardziej spolaryzowanego składu Sądu Najwyższego w historii. Taki Sąd mógłby uznać nie tylko prawo do aborcji, ale np. dostęp do publicznej służby zdrowia i każdą inną reformę proponowaną przez Demokratów za niezgodna z konstytucją (której zmienić nie można).

Podsumowując – amerykański system wyborczy faworyzuje jedna ze stron politycznego podziału w sposób oczywiście niesprawiedliwy a wynikający wyłącznie z politycznych uwarunkowań sprzed przeszło dwustu lat. Istnieje realne zagrożenie, że wynik wyborów z roku 2020 udowodni, że opozycja nie jest w stanie przejąć w Stanach władzy nawet przy zdecydowanym poparciu jasnej większości obywateli. Jeżeli ją zdobędzie, może zostać odarta z kluczowych prerogatyw przez sędziów-radykałów, nominowanych przez obecną ekipę. Po 2020 możliwość ta zamieni się w pewność. Systemowe podstawy tych zjawisk są w praktyce niezamienialne, ponieważ wymagałoby to poprawek w konstytucji, których zatwierdzenie nie jest możliwe przy sprzeciwie republikańskiej mniejszości, dającej jasno do zrozumienia, że nie widzi nic zdrożnego w status quo.

Demokracja to jednak nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, rządy większości. To sprawujące wzajemną kontrolę państwowe i publiczne instytucje działające w obronie praw i interesów obywateli niezależnie od wyników wyborów. To mianowani na niezależne kadencje urzędnicy i specjaliści, pozostający ponad partyjnymi wojenkami i postrzegający świat w dalszej i szlachetniejszej perspektywie. Wielu czołowych ekspertów twierdziło po wyborach, że instytucje amerykańskiej demokracji przetrwają nawet najgorszą prezydenturę. Niestety, tak się nie stało. Po okresie względnej nieśmiałości prezydent i jego klika rozpoczęli psucie państwa na wielką skalę, zaczynając od zwolnienia szefa FBI Jamesa Comey’a, prowadzącego śledztwo w sprawie rosyjskiego wpływu na amerykańskie wybory i sztab wyborczy Trumpa. Agencję Ochrony Środowiska obsadzono lobbystami branży energetycznej, negującymi globalne ocieplenie; raporty agencji wywiadowczych odnośnie ataków na integralność wyborów prezydent publicznie zignorował, twierdząc, że woli raczej ufać słowom Władimira Putina; doszło do prób upolitycznienia wojska i użycia go do politycznych demonstracji na granicy z Meksykiem. Upokarzanie i zwalnianie kompetentnych doradców stało się codziennością, a Biały Dom stał się siedliskiem służalczych i niezainteresowanych konsekwencjami swojego posłuszeństwa partyjniaków, o czym można poczytać np. w książce Boba Woodwarda, legendarnego demaskatora afery Watergate.

Bezprecedensowe i publiczne naciski prezydenta na sądownictwo, prokuraturę czy bank centralny, bezsensowne w amerykańskich realiach prawnych, nie spotkały się co prawda z przychylną reakcją tych instytucji i ukazały granice jego wpływów. Ameryka nie przestała być państwem prawa i obywatelskich swobód, nawet jeśli rozmaite agendy rządu amerykańskiego oderwane zostały od swoich celów i uwikłane w działania bądź to bezsensowne, bądź wprost szkodliwe. Zawiodła jednak, i to na całej linii, jedna z najważniejszych demokratycznych instytucji – media. 

Prawicowe stacje i portale, odrzucając wszelkie pozory, zamieniły się w tubę propagandową ekipy rządzącej (ich dziennikarze otwarcie przemawiali na republikańskich wiecach). Autorytet reszty mediów, jako obiektywnych źródeł informacji o poczynaniach władzy, został  zaś podważony w oczach wystarczająco dużego procenta prawicowych wyborców, żeby stały się one mediami dla przekonanych (mimo mniej lub bardziej przykładnego funkcjonowania). Dodatkowo część mediów dostosowała się do trumpowskiego sposobu myślenia o polityce, komentując bardziej wrażenia niż fakty, bardziej reakcje niż wypowiedzi. Przykładem może być reakcja wpływowego portalu Politico.com na zeznania prokuratora Muellera w sprawie wpływu Rosji na wybory. Wstrząsające oświadczenie Muellera, że Rosja jak najbardziej miesza się w amerykańską politykę, a prokuratora nie postawiła prezydentowi zarzutów utrudniania śledztwa tylko dlatego, że zabronił im tego departament sprawiedliwości, określono tam jako „kiepski występ”, ponieważ prokurator nie ubrał swoich słów w wystarczająco dramatyczne sformułowania.

Sądownictwo, choć wciąż niezależne, mogą zostać zawłaszczone przez władzę, jeśli przetrwa ona wystarczająco długo – jej zakusy na jego bezpartyjność są jawne. Te media, które patrzą władzy na ręce, nie docierają do wielu segmentów elektoratu, a zaufanie do mediów jest najniższe od dziesięcioleci. Służba cywilna i wojsko stopniowo demoralizują się pod wpływem nacisków i kierownictwa z klucza partyjnego (to na szczęście nie dotyczy jeszcze bezpośrednio Pentagonu, ale służb i dyplomacji już tak). Zagranicznych sojuszników ubywa, upadają kolejne traktaty rozbrojeniowe, wojny celne uderzają w handel zagraniczny. Najgroźniejszy jest jednak postępujący kryzys dwóch innych instytucjonalnych filarów amerykańskiej polityki – obu czołowych partii politycznych.

Partia Republikańska, która jeszcze dziesięć lat temu reprezentowała szerokie i zróżnicowane spektrum poglądów i wartości, które mogły konkurować o sympatię ludzi dobrej woli, zamieniła się w partię agresywnej mniejszości, utożsamiającej swój interes z interesem całości kraju i gotowej bronić swojej politycznej przewagi głosując na dowolnych ludzi i dowolne metody. Wewnątrzpartyjni krytycy Trumpa, relikty dawnej kultury politycznej stawiającej republikę nad partią i wartości nad politycznym zyskiem zostali odarci z wszelkich wpływów. System prawyborów zapewnia kontrolę nad partią twardemu elektoratowi i już we wczesnej fazie pozwala prezydentowi eliminować krytyków. Mocne w partii środowiska, którym do Trumpa ideologicznie daleko, takie jak chrześcijańscy fundamentaliści czy libertarianie, prezydent karmi realizując ich preferencje w kluczowych dla nich kwestiach, w zamian za co przymykają one oko na różnice (dwukrotny rozwodnik, playboy, chwalący się na taśmach częstym molestowaniem kobiet i niezdolny wymienić jednego cytatu z Biblii ani pojedynczego grzechu, którego by żałował, cieszy się w rezultacie rekordowym poparciem wśród radykalnych protestantów). Republikański elektorat nie jest nieświadomy wad Trumpa; głosuje na niego z pełną ich świadomością, i to właśnie jest pełną miarą upadku.

Tak oczyszczona z krytyków i moralnie znaczących osobowości Partia Republikańska realizuje program izolacjonizmu i bachorzej interesowności w polityce zagranicznej; program wolności podatkowej dla najbogatszych i wolności regulacyjnej dla korporacji, będący w praktyce programem kapitalizmu monopoli, w polityce gospodarczej; wreszcie reakcjonizm kulturowo-społeczny zachwycający się wizjami powrotu do lat sześćdziesiątych, gdy kobiety, mniejszości i nie-chrześcijanie znali swoje miejsce. Program ten alienuje kolejne grupy społeczne, zmuszając partię do polegania na wbudowanych w system mechanizmach utrzymywania władzy mniejszościowej. Zejście z tej ścieżki staje się dla Republikanów tym bardziej niemożliwe, im bardziej łamią oni wszelkie zasady amerykańskiej kultury politycznej, narażając się tym samym na odwet Demokratów i  niechęć wyborców centrum. Muszą trwać przy boku nieprzewidywalnego prezydenta, od którego nie mogą się już odciąć, licząc że do wyborów powstrzyma się on od najbardziej oczywistych przejawów podłości i niekompetencji i że odziedziczona po Obamie koniunktura gospodarcza przykryje ich co bardziej drastyczne skutki.

Z Partią Demokratyczną także nie jest dobrze. Z kilkuletnim opóźnieniem przechodzi ona proces sztucznej radykalizacji analogiczny do tego, który spotkał Republikanów. System prawyborów, a także ekosystem mediów społecznościowych i konieczność zbierania mini-donacji wyborczych daje nowej fali lewicowego radykalizmu nieproporcjonalny wpływ na partię. Skupieni wokół Berniego Sandersa i Elizabeth Warren zwolennicy przekształcenia Ameryki w państwo opiekuńcze na wzór europejski wysuwają propozycje głębokich reform systemu podatkowego i ochrony zdrowia, popularne wśród twardego elektoratu, acz niekoniecznie porywające kluczowe dla wyniku wyborów centrum.  

Jeszcze radykalniejsze skrzydło lewackie, skupione wokół dwudziestoośmioletniej Alexandry Ocasio-Cortez jest głośniejsze niż liczniejsze, ale zaczyna dominować image partii. Narzuca nie tylko swoją ideologię, ale język i techniki politycznego dyskursu, rozliczając partyjną starszyznę z jej postawy w latach siedemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych według dzisiejszych standardów lewicowej ortodoksji. Ich program Nowego Zielonego Ładu, łączący radykalne postulaty Zielonych i socjalistów, daje wyraz przekonaniu, że w Ameryce należy zmienić wszystko, a stopniowe czy pojedyncze zmiany oparte na budowaniu szerokich koalicji przychodzą za późno i wnoszą za mało.

Trumpa i jego strategów raduje możliwość przedstawienia Demokratów jako obcych amerykańskiemu społeczeństwu lewackich radykałów, dlatego koncentrują ogień na przedstawicielach ich lewego skrzydła, starając się jak najbardziej uwydatnić jego co bardziej kontrowersyjnych przedstawicieli i postulaty. Wiedzą, że kluczowa dla zwycięstwa w Kolegium Elektorskim biała klasa robotnicza ich nie polubi. Chcą następnych sześciu lat, by ją przekonać, że pracę w fabrykach zabrali jej Meksykanie i Chińczycy, nie roboty i kryzys konsumpcji związany z rosnącym rozwarstwieniem ekonomicznym.

Amerykańskiej demokracji grozi regresywna transformacja ustrojowa – transformacja w tyranię mniejszości, która nie chce i nie umie dostrzec rzeczywistych problemów kraju. Wyborcze zwycięstwo Demokratów (albo mało realne Republikańskie zwycięstwo większością głosów) odsunie bezpośredni kryzys konstytucyjny, ale samo z siebie nie usunie systemowych wad amerykańskiego systemu wyborczego, zdolnych wygenerować kolejny. Zdecydowane zwycięstwo Demokratów będzie jednak na krótką metę konieczne. Tylko dzięki niemu instytucje państwowe mogą ulec regeneracji, a reforma systemu wyborczego dokonać się w ramach prawa i ustroju, nie zaś na drodze jakiegoś rodzaju rewolucji. Takie zwycięstwo byłoby też na dłuższą metę błogosławieństwem dla amerykańskiej prawicy. Klęska trumpizmu pozwoliłaby elementom centrowym i propaństwowym znów znaleźć się na czele partii, i poprowadzić ją do nie o faktyczne wykluczenie większości społeczeństwa z procesu politycznego, a o głosy większości. 

Ratunkiem amerykańskiej demokracji był w jej porzednich kryzysach zwrot ku centrum, ukrócenie zakusów frakcji, które uznały swój lokalny czy ideologiczny interes za ważniejszy od litery i duch jej pisanych i niepisanych reguł. Demokraci muszą to zrozumieć i przeciwstawić Republikańskiemu radykalizmowi i zawłaszczaniu państwa program umiarkowanych reform, zdolny zjednoczyć sporą większość Amerykanów. System wyborczy, iluzja gospodarczej stabilności i pokusa przemienienia się w lewicowe odbicie Republikanów będą działać na ich niekorzyść, a po zwycięstwie konieczność systemowej reformy postawi przed nimi dylematy pozornie nie do rozwiązania.

I może sobie z nimi poradzą. Jak Hamilton, jak Lincoln, jak Roosevelt.

Ledwo.

Mamy stawiać niewygodne pytania – z Basilem Kerskim, dyrektorem ECS w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: W pierwszej kolejności chciałbym zapytać o toczącą się od początku roku dyskusję polityczną wokół ECS. Ministrowie rządu mówią, że w ich ocenie Centrum nie prezentuje pełnego obrazu dziejów pierwszej Solidarności. Jak pan odczytuje tą krytykę? Czy kryje się za tym wyłącznie polityka, czy może jednak coś merytorycznego? Czego w narracji ECS-u jest być może za mało, a czego za dużo?

Basil Kerski: To pytania na cały wywiad! Zacznę od tego, że debaty po 2015 roku wokół ECS, ale i Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku stały się testem dla jakości debat publicznych, niezależności mediów i publicystów oraz wiarygodności polityków. Powstało wiele pomówień i negatywnych mitów na temat obydwu gdańskich instytucji, które nic nie mają z rzeczywistością do czynienia, tylko służą krótkowzrocznej walce partyjno-politycznej. Czytałem, że Muzeum Wojny przedstawia antypolską perspektywę, że brakuje ważnych wątków losów wojennych Polaków i że powstało pod wpływem niemieckiej polityki historycznej. ECS zaś na wystawie wyciął podobno z historii ważnych bohaterów Solidarności i prowadzi jednostronną działalność partyjno-polityczną. Pozytywnym efektem tej propagandy jest bardzo duże zainteresowanie obywateli instytucjami kultury, które stają w centrum sporu politycznego. Ludzie chcą sami sobie wyrobić zdanie. I to służy polskiej kulturze i wzmacnia postawy obywatelskie.

Aby odpowiedzieć na negatywne mity na temat ECS czy Muzeum Wojny, warto przypomnieć genezę obydwu instytucji. Wielką ambicją założycieli tych instytucji było wspólne opowiedzenie XXI wiekowi kluczowych wątków wieku XX, historii, która zbudowała wartości ważne nie tylko dla Polski, ale i Europy. Obydwa zespoły podeszły do tych projektów bardzo odpowiedzialnie. I ECS, i MIIWŚ od początku dzieliły się swoimi koncepcjami publicznie, organizowały też wiele spotkań, debat na ich temat. Słowem, robiły dokładnie to, co każda odpowiedzialna instytucja publiczna, która chce dotrzeć do różnych generacji, różnych odbiorców i na podstawie tej metodologii buduje swoją narrację. Zarzuty, iż obydwie instytucje powstały na zamówienie pewnych sił politycznych, może i nawet zagranicznych, i że pracowały pod dyktandem jednej opcji politycznej to absurdalne fantazje.

My jako zespół ECS działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony budowaliśmy od 2007 roku instytucję kultury (bo nie jesteśmy muzeum, a instytucją kultury), która realizowała swój program już przed otwarciem siedziby w 2014 roku. W ramach wielkiego laboratorium formatów poszukiwaliśmy odbiorców dla naszego programu na terenie całej Polski i Europy. Także w samym Gdańsku,  nie tylko wśród elit czy w centrum miasta, ale w dzielnicach peryferyjnych, gdzie żywa jest pamięć Solidarności, ale mieszkańców wykluczano dotąd z procesu budowania miejskich instytucji kultury. Równolegle powstawała wystawa stała, część muzealna, narracja historyczna. Budując wystawę prowadziliśmy szerokie konsultacje. Pierwszy dyrektor ECS, o. Maciej Zięba, rozesłał nawet ankiety do polskich elit politycznych wszystkich ugrupowań posolidarnościowych z pytaniami o kształt wystawy. Mało kto odpowiedział. Ja zaś zleciłem wywiady z protagonistami życia publicznego na temat oczekiwań wobec naszej instytucji. Odpowiedzi świadczyły o bezradności i braku wiary w sukces przedsięwzięcia, ponieważ projekt ECS był innowacyjny: połączenie muzeum Solidarności z instytucją kultury wspierającą współczesny rozwój obywatelski. Traktowano to jako niepoważne marzenia ekscentrycznego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Niestety, nie było u nas dotychczas zwyczaju poważnego traktowania takich inicjatyw konsultacji przy budowaniu instytucji kultury. Podobnie przecież dyrektor MIIWŚ Paweł Machcewicz publikował swoje dokumenty programowe, a nikt wówczas poważnie się do nich odniósł. A zespół muzeum robił wszystko, żeby otworzyć spór o najlepsze pomysły. Nikt się sprawą nie interesował aż do wybuchu wielkiego konfliktu, kiedy to politycy obozu rządzącego coś „palnęli”.

Powracając do naszej wystawy: w gremiach decyzyjnych ECS-u intensywnie dyskutowano jej główne założenia. Co więcej, na koniec procesu budowania jej wizji zaprosiłem przedstawicieli trzech bardzo różnych perspektyw, aby ocenili ostatecznie jej kształt: prof. Wojciecha Polaka, który reprezentuje tradycję Porozumienia Centrum, prof. Aleksandra Halla, którego wybrałem jako świadka Sierpnia i protagonistę 1989 roku, ale też jako kogoś, kto dzisiaj jest poza polityką, a cieszy się autorytetem, i prof. Andrzeja Friszke. Ich dialog z nami miały raczej charakter metodologiczny, a nie polityczny: o naturę wystawy, jak pewne rzeczy zręczniej pokazać. W ciągu lat udało się stworzyć konsensus narracyjny, który okazał się być atrakcyjny dla odbiorców różnych nacji i generacji.

Gdy otworzyliśmy wystawę stałą 30 sierpnia 2014 roku, żaden poważny historyk w Polsce czy za granicą nie zakwestionował jej narracji. Momentem przełomu stało się przejęcie w Polsce władzy przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2015 roku. Rozpoczęło się krytykowanie i recenzowanie obu gdańskich instytucji bez związku z faktami. Profesorowi Machcewiczowi i jego zespołowi zarzucono, że ich muzeum przekazuje niepolską narrację i to pomimo że goście z zagranicy jednoznacznie podkreślają uwypuklenie tych wątków środkowoeuropejskich, które w globalnej debacie były dotąd słabiej obecne.

W naszym wypadku, o dziwo, nie pojawiły się zastrzeżenia merytoryczne. Nawet dało się słyszeć zaskoczenie zachowaniem proporcji przekazu, szczególnie przy wątku Sierpnia 1980 roku, że mimo pokazania szczególnej roli Lecha Wałęsy wystawa pozwala odczuć, iż Sierpień był wydarzeniem masowym, w którym uczestniczyło wiele niezwykłych indywidualności. Naszych krytyków zaskoczyła obecność przeciwników Wałęsy, dla mnie zawsze oczywista. Chwalono nas za spójność narracji. Udało się nam zatem zbudować opowieść, która łączy ludzi i budzi emocje.

Po 2015 PiS postawiło sobie za cel przejąć polityczną kontrolę nad kluczowymi instytucjami kultury w Polsce. To trudne w wypadku ECS-u, ponieważ jesteśmy współprowadzoną instytucją: budynek należy do miasta Gdańska, a Ministerstwo Kultury, choć jest naszym ważnym partnerem, nie ma bezpośredniego, samodzielnego wpływu na działanie instytucji jako takiej. Musi się liczyć z miastem i marszałkiem województwa pomorskiego. Po zwycięstwie PiS wyraziłem w rozmowie z premierem prof. Piotrem Glińskim gotowość do merytorycznej oceny naszej wystawy stałej. Powiedziałem mu, że jest już otwarta, a to był czas przed otwarciem Muzeum Wojny, i że każdy obywatel, świadek czy historyk może sobie na miejscu wyrobić o niej zdanie. Zaproponowałem ministrowi, że przyjmę każdego wysłanego przez niego eksperta strony rządowej.  Przyszedł tylko jeden. Jego recenzja, napisana po niezwykle drobiazgowej analizie każdego elementu wystawy, nie nadawała się do politycznego ataku.

Zaproponowaliśmy debatę w naszych gremiach, w radzie i kolegium historyczno-programowym. Ostry spór toczył się zwłaszcza wokół Lecha Wałęsy. Zamknęliśmy go w fundamentalny sposób pytaniem: Czy rzeczywiście ktoś poważny w Polsce uważa, że w Sierpniu 1980 roku lub w stanie wojennym Lech Wałęsa stał po niewłaściwej stronie? Jeden z naszych partnerów, więziony w NRD świadek czasu, przekazał mi z archiwów niemieckich protokół ze spotkania wiceszefa KGB, generała Kriuczkowa z szefem Stasi ministrem Mielke z 23 czerwca 1981 roku. Spotkanie odbyło się w Berlinie. Jednoznacznie KGB i Stasi określały w nim Wałęsę jako wroga numer 1 komunizmu, niebezpiecznego robotnika-katolika. Ten bardzo ciekawy dokument dowodzi także paniki uczestników rozmowy z powodu skutków rewolucji Solidarności. W wersji rosyjskiej jest niedostępny, ale z wersją niemiecką bez problemu można się zapoznać. Dlaczego takiego łatwo dostępnego dokumentu się nie czyta i nie ocenia? Dlaczego nie przytacza się w obronie Lecha Wałęsy? Czy on na to nie zasługuje?

Jesienią 2018 zaczął się w Polsce cykl kampanii wyborczych. Potwierdzoną wcześniej dotację ECS ministerstwo cofnęło po wyborach samorządowych w Gdańsku, co bezdyskusyjnie było policzkiem wymierzonym Pawłowi Adamowiczowi i gestem politycznym wobec Gdańska. Kierowana wobec nas krytyka zupełnie pomijała naszą od lat otwartą na nią postawę i brak jakichkolwiek merytorycznych uwag wobec nas.

Warto mieć świadomość, że powstające w ostatnich latach instytucje kulturalne i muzealne w Polsce są owocem niesłychanego profesjonalizmu. Standardem jest uwzględnianie w pracach nad nimi pluralizmu spojrzeń. Polityczna krytyka, która na nie spada, jest odległa od rzeczywistości, a zarzuty absurdalne. Niestety, niektóre media rzadko weryfikują je od strony faktów, powielają natomiast największe bzdury, żądając ich skomentowania. To nie jest profesjonalne dziennikarstwo, tylko otwieranie przestrzeni dla politycznych manipulacji.

Nagłe ucięcie dotacji było wielkim rozczarowaniem dla nas wszystkich w ECS-ie, dla pracowników i członków Rady. Do śmierci Pawła Adamowicza Rada ECS usiłowała nawiązać dialog za kulisami z ministerstwem, aby rozwiązać konflikt, a mimo tylu wzniosłych słów o patriotyzmie ministerstwo na pisma Rady, złożonej z niekwestionowanych bohaterów Sierpnia nie reagowało. Śmierć prezydenta, wbrew nadziei, nie przyniosła resetu. Nie pojawiła się propozycja przedyskutowania decyzji i zastanowienia, co dalej. Zamiast tego wylądowaliśmy w następnych kampaniach wyborczych.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność, z którą jest niełatwo się pogodzić wszystkim naszym organizatorom. ECS powstał dla dwóch celów. Jeden to pamięć, wystawa, narracja historyczna. Ale ECS, i to było novum, od początku miało wspierać nowe inicjatywy społeczno-polityczne i jako instytucja obywatelska bronić pewnych wartości: integracji europejskiej, uniwersalnych praw człowieka i dziedzictwa sierpniowej Solidarności. Jego założyciele, a działo się to za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku, wśród nich Adamowicz, marszałek pomorski Jan Kozłowski oraz minister kultury Michał Ujazdowski, wychodzili bowiem z założenia, że demokracja – aby żyć – potrzebuje aktywnych, niewygodnych i krytycznych wobec władzy obywateli. ECS-owi zarzuca się, że stało się instytucją polityczną, że pojawiają się tutaj ludzie, którzy się ministrowi kultury nie podobają. Ale przecież to jest zapisane w statutach. Nie wpuszczamy tylko tych, którzy tak zasadniczych wartości, jak uniwersalne prawa człowieka nie uznają. Na przykład nie wejdzie tutaj człowiek, który nawołuje do przemocy, głosi poglądy rasistowskie, kseonofobiczne, antysemickie czy homofobiczne, czy też ludzie, którzy wypowiadają się niegodnie o politycznych przeciwnikach. Gdy w prowadzonej wspólnie z nami przez Solidarność Sali BHP pojawił się ONR, nie zgodziłem się na jego wejście do instytucji kultury publicznej. Komisja Krajowa się wówczas na nas obraziła, zawiesiła współpracę, ponieważ nie widzi problemu w obecności organizacji faszystowskiej w kolebce Solidarności. To jest poważny konflikt.

Interesującym punktem tego sporu jest chyba tylko ten, że jako instytucja publiczna jesteśmy instytucją polityczną w sensie arystotelesowskim, choć nie polityczno-partyjną. Stawiamy pytania o jakość społeczeństwa obywatelskiego, o rozwój demokracji… Czasami niewygodne, także dla prezydenta Gdańska. Ale Adamowicz nie miał z tym nigdy problemu, dopóki ludzie przekraczający nasze progi akceptowali ten sam zestaw podstawowych wartości. Każda szanująca się instytucja chce dotrzeć do jak największej liczby Polaków, więc wie, że nie może oddać się jednej perspektywie. Dla swojej wystawy stara się o bardzo solidny fundament naukowy, a specyfiką ECS jest dodatkowo, że my właśnie mamy stawiać niewygodne pytania na temat współczesnego świata, wspierać nowe inicjatywy społeczne.

Istnieje spór o zasadniczą naturę ruchu pierwszej Solidarności. On jest ściśle powiązany z oceną bilansu III RP. Z jednej strony mamy szeroko pojęte liberalne spojrzenie, a z drugiej spojrzenie np. współczesnych związków zawodowych, w tym Solidarności. Sporne pytanie brzmi: czym była pierwsza Solidarność w większym stopniu – prodemokratycznym ruchem wolnościowym, którego celem było obalenie realnego socjalizmu pokojowymi metodami i zbudowanie niepodległej Polski na wzór Zachodu, wraz z akceptacją społecznej gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Czy była raczej ruchem postulatów socjalnych, owszem wrogim dominacji sowieckiej, ale zorientowanym przede wszystkim na poprawę materialnego położenia społeczeństwa, ruchem walki o godność pracowniczą, chcącym zbudować inny, ale jednak nadal socjalizm?

Aby na to odpowiedzieć, warto rozgraniczyć pewne wątki. Trzeba przede wszystkim odróżnić pamięć od historii. Pamięć jest dynamiczna, zmienna u jednostek, w tym nawet u świadków. W naturalny sposób zmienia się także pamięć zbiorowa. Spór wokół Solidarności dlatego właśnie jest ciekawy, że pokazuje dynamikę oceny i interpretacji przez samych świadków, w czym nie ma w zasadzie nic złego. Tyle że my w Polsce mylimy pamięć z historią. Dekadę temu ECS, przygotowując się do swojej misji w nowym budynku, razem z prof. Ireneuszem Krzemińskim przeprowadziło bardzo obszerne badania pamięci na temat Solidarności. Wykazały one różnicę pokoleniową, dla której granicą były roczniki połowy lat 60. Założono, że osoby urodzone gdzieś do 1964 r. to są ci aktywni uczestnicy, a urodzeni później byli na to za młodzi. Starszych interesowała w tematyce Solidarności historia, w tym także ich rola. Młodszych zamiast historii interesowały wartości, np. znaczenie idei solidarności społecznej w dzisiejszym świecie. Ich wielka polityka mniej interesowała. Późniejsze badania zespołu prof. Krzemińskiego dodatkowo pokazały, że wydarzył się dramat – mianowicie w pokoleniu uczestników zmieniła się ocena pokojowej rewolucji. W komforcie suwerennej Polski i jeszcze dość stabilnej Europy ludzie coraz krytyczniej się odnosili do przemian 1989 r.. Wśród dużej liczby świadków zrodził się żal za brakiem krwawych rozwiązań. Co ciekawe, u świadków tamtych dni zniknął międzynarodowy kontekst polityki tamtych czasów, a u tych spośród nich, którzy krytycznie oceniali rzeczywistość po 1989 r., pojawiła się myśl, że być może błędem była pokojowa forma przemian, oraz przeświadczenie o zbyt powolnej, zbyt kompromisowej rewolucji. Ten ważny głos wszedł w dodatku w symboliczny sojusz z pamięcią o żołnierzach wyklętych, z militarystycznym kultem walki zbrojnej w czasach komunizmu. Mamy więc problem ze zmieniającą się pamięcią w Polsce, z coraz silniejszym akcentowaniem czynów militarnych, osłabieniem tradycji walki bez użycia przemocy.

Drugim ciekawym wnioskiem z badań sprzed dekady było, że wielu uczestników nie interesowały pytania o współczesne znaczenie wartości, które niosła Solidarność, ale zachowanie opisu przeszłości i udokumentowanie swojej roli dla przyszłych pokoleń. To się dzisiaj zmieniło, gdyż w ostatnich latach wielu świadków było – niczym Lech Wałęsa chodzący w koszulce z hasłem „Konstytucja” – zaskoczonych zmasowanym atakiem chociażby na trójpodział władzy. Obserwuję, że w reakcji na siłę narracji kwestionującej III Rzeczpospolitą i na próbę zbudowania metodami mało demokratycznymi nowej politycznej rzeczywistości starszą generację znowu zaczęły angażować bardziej sprawy XXI wieku. Pamięć i współczesna interpretacja solidarnościowych wartości znów się połączyły.

Ale to grupa młodych jest szczególnie ciekawa. To oni zadali pytania o wartości, które zrodziły różne środowiska, w różny sposób interpretujące i akcentujące Solidarność. Podejmują na przykład próbę, nieobecną w latach 90. i na początku stulecia, zbudowania nowej tradycji socjaldemokratycznej, szukają demokratycznego, lewicowego nurtu. Liberalny nurt solidarnościowy wśród młodych jest słabszy, związkowy nie istnieje. Silny jest jeszcze kierunek konserwatywno-chrześcijański. Ale wszystkie te trzy środowiska, czyli radykalizujący się świadkowie, świadkowie powracający do uniwersalnych wartości oraz nowe głosy, które szukają źródła ideowego do budowania nowych tradycji politycznych – nie dają jednak, wydaje mi się, pełnego i kompleksowego obrazu historii lat 70. i 80. Specjalnie nie ograniczam tego tylko do Solidarności. Te lata to bardzo dynamiczny czas, a jeśli mówimy o Solidarności, to o której, na jakim etapie, o jakim uczestniku? Patrząc na Sierpień 1980, powiedziałbym, że Solidarność jest absolutnie pluralistycznym, demokratycznym ruchem. Wynika z myślenia i działania bardzo różnych środowisk, które łączył brak akceptacji dla sytuacji w Polsce, i które próbowały tworzyć w niej przestrzeń życia dla siebie. To był ten pierwszy krok. Nie wydaje mi się, aby w 1980 r. ktoś myślał, że dożyje upadku komunizmu. W ocenie zjawisk tamtych czasów trzeba zachować zatem ostrożność. Ruch miał absolutnie pokojowy charakter z bardzo różnych przyczyn, o których dzisiaj się chyba też nieszczerze mówi. Pokojowe nastawienie charakteryzowało właśnie generację starszą, która przeżyła II wojnę światową oraz powstanie warszawskie i widziała, jaką cenę się płaci za walkę z bronią. To się spotkało z doświadczeniem młodszych, którzy z kolei – na mniejszą skalę – zetknęli się z przelaniem krwi w Grudniu ’70. A biorąc pod uwagę, że ktoś, kto żył w bloku sowieckim, odnosił się do niego jako całości, do rzeczywistości imperium, które dokonało inwazji w Czechosłowacji w 1968 r. i stłumiło rewolucję węgierską w 1956, uderzyć w komunizm oznaczało wywołać konflikt destabilizujący Europę. Kluczowym więc pytaniem lat 70. był charakter oporu. Musiała być to strategia inteligentnych przemian, które nie pociągają za sobą rozlania krwi, ewolucyjnych, ale gruntownych, prowadzących dialog, ale zasadniczo kwestionujących autorytarny charakter komunizmu. Solidarność była ruchem odwołującym się do pewnych uniwersalnych wartości, nieuznającym monopolu komunistów. Był to też ruch, który musiał podważać monopol robotniczy komunistów. Stąd pomysł związku zawodowego, co dawało polityczną szansę odebrania komunistom monopolu władzy i jednocześnie polepszenia warunków pracy, które były w zakładach przemysłowych katastrofalne. Będąc zatem w opozycji wobec komunizmu, trudno było nie dostrzec socjalnych, robotniczych problemów.

Jak pan zatem widzi, wiele perspektyw, dzisiaj niekoniecznie obecnych w potocznej wyobraźni, wówczas naturalnie się łączyło. Wśród nich spotkanie się uniwersalizmu liberalnego, nie w sensie liberalizmu gospodarczego, bardziej intelektualnego z realnymi potrzebami budowania demokratycznej reprezentacji robotników. Postawy demokratyczno-lewicowe Kuronia i Modzelewskiego z chrześcijańsko-społecznymi Mazowieckiego czy Stommy. Za czasów rewolucji Solidarności potrzebna była fundamentalna przemiana państwa Polskiego i Europy. Aby ją zrealizować, trzeba było jednocześnie sięgnąć po wiele źródeł ideowych, połączyć różne kompetencje.

Historycznie bardzo ważny jest także następujący element. Duża część pokolenia urodzonych po wojnie Polaków nie chciała iść konwencjonalną drogą poprzez partie polityczne, nie tylko PZPR, ale i jej przybudówki, lecz budowała własną przestrzeń do wyrażania swoich poglądów i wrażliwości. Solidarność powstała w czasie, gdy w Polsce był bogaty pejzaż niezwykle pluralistycznych środowisk opozycyjnych. Jedne były socjaldemokratyczne, inne endecko-chrześcijańskie… Strajk w Stoczni Gdańskiej, narodziny Solidarności dały tym wszystkim inicjatywom parasol, wchłonęły je. Opowiadając o Solidarności, trzeba mówić o bardzo różnorodnym ruchu, dzięki czemu skutecznie mógł odnieść się do komunizmu. Rzadko zwraca się uwagę, że związek, nadając dużą rolę strukturom regionalnym, zanegował centralizm… Ten zmysł decentralizacyjny był mocno obecny jeszcze w rządzie AWS po 1997 roku, który przecież wtedy wydawał się silnie narodowy, katolicki. Stąd dziwi dzisiejsza bliskość Solidarności do partii, która stawia na osłabienie samorządów, na centralizację Polski.

W ocenie dekady lat 80. i samego 1989 roku często zapomina się także o kontekście międzynarodowym, który miał ogromny wpływ na postawy polityczne, na strategię działania. Strajki Solidarności 1988 roku, które otworzyły drogę do Okrągłego Stołu, wybuchły w trzecim roku pierestrojki Gorbaczowa, w chwili gdy ZSRR szykował się do wyjścia z Afganistanu, ponosząc wielką klęskę militarną i moralną. Imperium było osłabione, Moskwa szukała drogi deeskalacji. Wspomniana narada z 1981 roku odbyła się natomiast, kiedy żył jeszcze Breżniew, a ZSRR wkroczył w 1979 roku do Afganistanu przekonany, że wszystkie swoje problemy rozwiąże militarnie. Było jasne, że Moskwa nie zaakceptuje, że w państwie komunistycznym Solidarność stała się najważniejszą legalną organizacją masową. Pytanie dotyczyło tylko metod, jakimi władza ją zatrzyma.

W 1981 roku ten pokojowy, samoograniczający się charakter rewolucji musiał być i był bardzo zdecydowany. Zresztą Solidarność prawie wszystkich Polaków przyjmowała, aby symbolicznie pokazać swoją siłę – wstąpił do niej dobry milion członków PZPR. W tej sytuacji trudno, by ktokolwiek miał wyłączność na uznawanie się za główny nurt ruchu. Należy też pamiętać o dynamice biograficznej: zarzuca się na przykład Geremkowi, że był członkiem PZPR, albo Michnikowi, że w latach 60. wychodził ze środowisk bliskich władzy. Nie mówi się zaś, że oni potem odeszli od komunizmu, czy – jak Kuroń – od marksizmu, albo od partii i stali się ich przeciwnikami.

Łatwo po listopadzie 1989 roku prowadzić spór o wybrany model transformacji, o zasadność polityki kompromisu. Jak podkreślałem, nie uwzględnia się przy tym absolutnie także ówczesnej dynamiki międzynarodowej. Gdy w październiku 1989 roku w NRD nie wyszły na ulice wojska sowieckie, można się było domyślać, że nie włączą się one aktywnie w stłumienie demonstracji, co jednak nie oznaczało, że te rewolucje nie wywołają jakiejś reakcji w postaci konfliktu międzynarodowego. Ostatecznie Układ Warszawski do lata 1991 roku funkcjonował. Za absurdalne uważam kwestionowanie w tym kontekście międzynarodowym roli Okrągłego Stołu. Przy nim w imieniu całego świata antykomunistycznego Wałęsa i jego drużyna sprawdzali możliwości pokojowego wyjścia z komunizmu. Absolutnie nie fair są zarzuty wobec polityki zagranicznej rządu Mazowieckiego, zarzucające jej bark radykalizmu. Mazowiecki  próbował wyprowadzić Polskę z imperium sowieckiego w nową, tworzącą się rzeczywistość polityki międzynarodowej, gdy ZSRR jeszcze funkcjonował. Jak silna była negatywna percepcja tych demokratycznych przemian przez komunistów, pokazał pucz Janajewa w 1991 roku. Przyszedł za późno. Nie wiem, czy nie odniósłby sukcesu lub nie spowodował wielkiego konfliktu zbrojnego w czasach transformacji, gdyby się wydarzył rok wcześniej. Ale uważam także, że już dyskusja, czy w grudniu 1989 Jaruzelski jest właściwą twarzą Polski jako prezydent państwa, miała uzasadnienie. Wtedy Czesi wybrali Havla na prezydenta i ten Jaruzelski nie pasował już do oblicza solidarnościowej rewolucji. Presja społeczna skróciła jego kadencję, co zresztą sam umożliwił.

Oprócz kilku naukowych debat mało pojawia się dyskusji zakorzeniających te kwestie zarówno w szerszym kontekście, jak i dynamicznej perspektywie. Dzieje się tak również dlatego, że każdy chce z tego solidarnościowego źródła czerpać legitymację dla swoich działań politycznych. W pluralistycznym ruchu jednak każdy może znaleźć swój element. Nie wolno natomiast zapominać o najważniejszych fundamentach rewolucji Solidarności: uniwersalnych prawach człowieka, prawach pracowniczych, polepszeniu warunków materialnych Polaków, demokratyzacji kraju, w tym ważnym elementem jest trójpodział władzy, i decentralizacji. Solidarność opierała się na kulturze kompromisu, na pokojowych – aż do bólu – rozwiązaniach bez przemocy. Ważnym elementem była też idea pojednania z sąsiadami. Bez niej nie byłoby powrotu do Europy. Pojednaniu z sąsiadami miało służyć krytyczne spojrzenie na własną przeszłość, ponieważ dostrzegano, jak bardzo propaganda PRL kaleczyła Polaków swoją wizją historii, ile zawierała nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się plan Balcerowicza? Czy stanowił on zdradę wartości Solidarności, jak twierdzi dzisiaj bardzo wielu?

Nie dziwię się pytaniom wielu młodych ludzi o to, co się stało z socjaldemokratycznym etosem Solidarności po roku 1989. Skąd wziął się nagły liberalny zwrot? Tu też warto rozróżnić dwie kwestie: fakty obiektywne i przestrzeń dla prawdziwego, twórczego sporu. Generalnie krytykowanie kompromisowej politycznej strategii Wałęsy do jesieni 1989 roku uważam za ahistoryczne. Równie ahistoryczne bywa myślenie o kwestiach ekonomicznych. Często nie pamięta się o społeczno-socjalnej słabości PRL-u i podobnych mu systemów. Jeszcze zanim drużyna Wałęsy spotkała się z Kiszczakiem przy Okrągłym Stole, panowała w PRL hiperinflacja, a Polacy funkcjonowali w niby socjalistycznym, a faktycznie asocjalnym systemie, w którym tylko ten, kto miał dolary lub inną zachodnią, twardą walutę, mógł egzystować godnie. W Peweksach można było przecież kupić wszystko, od papieru toaletowego po samochody. W wymiarze socjalnym był to zatem wyjątkowo cyniczny system, a hiperinflacja sprawiała, że każda wypłacana w złotówkach pensja była za chwilę prawie nic niewarta. To jest zatem punkt wyjściowy dla strategii stabilizacji ekonomiczno-społecznej Balcerowicza, stąd uważam za uzasadniony jego element monetarystyczny. Najważniejszym zadaniem socjalnym rządu Mazowieckiego było dać ludziom twardy pieniądz do ręki. Realizować równość społeczną poprzez stabilną politykę finansową. W krytyce tamtych czasów brakuje mi często tak fundamentalnego stwierdzenia.

Osobne jest jednak pytanie o decyzje związane z transformacją gospodarczą. O nich powinniśmy dzisiaj już bez ideologii dyskutować. Ze strony środowisk liberalnych w ostatnim czasie niejednokrotnie słyszałem, że zabrakło po 1989 roku pomysłu na sposób restrukturyzacji PGR-ów i całych obszarów postpegeerowskich. To pytanie uważam za bardzo ważne, to jest prawdziwy deficyt polityczny transformacji, środowiska liberalne nie interesowały się obszarami wiejskimi, rolnictwem. To pięta achillesowa liberalnego modelu transformacji. Bardzo mnie zajmuje temat wykluczonych, osób starszych, niepełnosprawnych. Polska transformacja to w dużej mierze walka różnych, silnych grup lobbystycznych o wpływ na przemiany. O tych politycznie słabszych niestety zapomniano, co widać chociażby w brakach systemu opieki zdrowotnej. Dramatyczne zmiany demograficzne ostatnich lat spowodowały, iż coraz bardziej wpływowi politycznie stają się starsi obywatele. Ich głos jest teraz politycznie decydujący. Niestety, nie polska polityka nie liczy się z niepełnosprawnymi, mam także wrażenie, że częściowo też z młodymi ludźmi. Lekcważone są wyzwania klimatyczne, cenę za to zapłacą młodzi.

Innym ważnym motywem sporu wokół transformacji jest przemysł cieżki. Znajdujemy się w tej chwili w budnyku ECS na obszarze dawnej stoczni. Akurat przełom lat 80. i 90. to czas kryzysu ciężkiego przemysłu stoczniowego także na Zachodzie. Nasz przemysł stoczniowy nie miał w latach 90. łatwych warunków rozwoju. Z jednej strony kryzys na Zachodzie, z drugiej – rozpad obszaru RWPG, dla którego przeważnie produkowano. Na dodatek współpraca państw socjalistycznych nie wzmacniała kompetencji potrzebnych, aby zaistnieć z dnia na dzień na kapitalistycznym rynku światowym. Efekt tej transformacji jest bardzo złożony, mamy zakłady pracy, które świetnie się odnalazły w nowej rzeczywistości, jak np. Stocznia Remontowa w Gdańsku, jeden z europejskich liderów branży, a inne upadają, tak jak firma Stocznia Gdańska.

Pytanie, z jakich powodów dzisiaj dyskutujemy o transformacji i o jakim jej okresie? Nie lubię nadmiernie ideologicznych debat, które na przykład dążą do tego, aby wykazać, że wszystko było złe po ’89 roku i pragną – cóż – uzasadnić nową rewolucję? Niemniej rzeczowa debata jest nam potrzebna: Na jakim etapie nie uwzględniliśmy pewnych wyzwań? Co ciągnie się za nami do dzisiaj?

Polska III RP odniosła realny sukces, który w 2015 roku skonsumowało PiS. Jego wyborcze zwycięstwo wynikło nie tylko z rozdawnictwa społecznego czy zmęczenia ośmioma laty rządów PO, ale z postawienia pytania o sprawiedliwość społeczną. O sprawiedliwość w obliczu tego sukcesu gospodarczego i dobrobytu, który nastał dopiero na początku trzeciej dekady transformacji. To pytanie o socjalny wymiar Polski będzie kluczowe przez następne lata. To nie kwestia kolejnej kampanii, w której się liczy, komu i ile tym razem rozdać, ale tego, jak użyć posiadanych już środków materialnych, aby wzmocnić tych, którym się w pierwszych dekadach przemian nie udało, i to dla dobra całego społeczeństwa. Sam jako ojciec niepełnosprawnego syna jestem zbulwersowany, jak słabe mamy rozwiązania systemowe w tym obszarze. I nie chodzi o pieniądze, tylko o zauważenie tej grupy obywateli. Przeraża mnie płytkie w Polsce myślenie o rozwiązywaniu problemów narastających w związku z rzeczywistością demograficzną. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mamy nadal lukę w postaci braku ubezpieczenia od rosnących wymagań opieki w wieku starczym. W Niemczech wprowadzono jako reakcję na wiele rosnące przypadki takich chorób jak demencja czy Alzheimer dodatkowe ubezpieczenie, finansujące opiekę seniorów. Dlaczego w Polsce takiego systemu nie ma? O tym teraz należy dyskutować, a nie ideologicznie polemizować na temat Okrągłego Stołu. To już historia.

Bez rozbudowanej sfery usług publicznych nie mamy czego szukać w lidze państw konkurujących o zagraniczne inwestycje, o rekrutację wysoko wykwalifikowanej, międzynarodowej siły roboczej. Konkurencyjność to dzisiaj nie tylko poziom zarobków i jakość edukacji. To także otwartość kulturowa, bezpieczeństwo i całe systemy infrastruktury publicznej, takie jak ochrona zdrowia, decydujące o jakości życia. Jeden z działających na Pomorzu pracodawców mówił mi o istnieniu swoistej mentalnej checklisty dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Ważne na niej są nie tylko kwestie bezpośrednio związane z inwestycją. Wybór miejsca ulokowania kapitału i własnych pracowników wiąże się mocno z tak zwanymi tematami miękkimi: dostępem do kultury i jakością oferty instytucji kultury, oczywiście bezpieczeństwem, ale także tolerancją społeczeństwa, by bezpiecznie się czuł na przykład ekspert ściągnięty do Polski z Azji.

Na całym świecie gorącym tematem staje się stopniowy upadek państwa prawa i demokracji, narodzin „nowego autorytaryzmu”. Polska i tym razem postrzegana jest jako kraj w awangardzie, tylko że tym razem w związku z zupełnie innymi zjawiskami niż w 1989 r. Ktoś złośliwy powiedziałby, że są to wręcz zjawiska odwrotne. Pan ma liczne kontakty z zachodnimi intelektualistami. Jak nasze obecne polityczne perypetie zmieniają postrzeganie Polski wśród nich? Jak poważne straty wizerunkowe następują? Czy „mit” kraju, który obalił komunę i dał Europie jedność i wolność teraz bezpowrotnie umiera?

Aby odpowiedzieć na pytanie, warto wyjść od cyklu historycznego, w którym Polska się pojawiła i odegrała w nim z własnego wyboru ważną rolę i z którym była odtąd kojarzona. Dwa lata temu mieliśmy w ECS-ie konferencję o stosunku solidarnościowej emigracji lat 80. do kraju i udzielanej mu pomocy. Przy tej okazji spotkaliśmy się z emigrantami. Jeden z nich, Paolo Morawski z Rzymu, powiedział coś, co wydaje mi się niezwykle mądre: otóż do percepcji zachodnich intelektualnych elit Polska wkroczyła około 1978 roku wraz z Janem Pawłem II. Ten Polak, przybysz z dalekiej krainy stał się częścią Zachodu i punktem odniesienia dla ludzi Zachodu. Jego fenomen sprawił, że dokonała się absolutna rewolucja w postrzeganiu Europy Środkowej, powstała nowa więź i bliskość. Często cytuję Bronisława Geremka, który w 2007 roku, za czasów rządów PiS i wielu problemów polsko-europejskich, w wygłoszonym w Berlinie przemówieniu powiedział, że relacje pomiędzy państwami nie są tylko czymś chłodnym, jakąś grą interesów i ich dogadywaniem. Ważnym elementem budowania w polityce międzynarodowej trwałych sojuszy jest także poczucie więzi i kulturowej bliskości. Muszą one powstać pomiędzy politykami i elitami, ale także pomiędzy społeczeństwami. Dzisiaj brakuje takiego pojmowania polityki sąsiedzkiej w strategii naszego rządu. Wręcz akceptuje i akcentuje się deficyty, dystans, aby wzmocnić nacjonalistyczną retorykę. To nie służy międzynarodowemu autorytetowi Polski, to nas izoluje i w efekcie nie wzmacnia naszej suwerenności.

Wracając jednak do Morawskiego. Mówił, że po papieżu z Polski przyszła Solidarność, a z jej wartościami i z twarzami jej liderów ludzie na Zachodzie się utożsamiali. Nie wynikała tylko z kryzysu komunizmu, ale pokazywała także pokojową drogę wyjścia z niego. I ten jej pokojowy charakter wzmacniał sympatię i więź. Potem był Okrągły Stół, po nim – mimo wszystkich trudności – sukces społeczno-gospodarczy, historyczny wysiłek Polaków zorientowany na nawiązanie dialogu z sąsiadami, pojednanie z Ukrainą, Niemcami, Litwą. Kiedy Polska weszła w 2004 roku do UE, nadal budowała kapitał więzi i zaufania, acz pojawiały się pierwsze spory. Wojna w Iraku, wyrażony we francuskim i holenderskim referendum strach przed polską siłą roboczą, z nich udało się jeszcze łatwo wybronić.

Rząd Donalda Tuska po 2007 roku te tendencje pozytywnych relacji z sąsiadami bardzo wzmocnił. Bardzo ważny okazał się gest wobec Rosji, zaproszenie Putina na obchody 70-lecia wybuchu II wojny światowej  oraz powołanie grupy dialogu do spraw trudnych. Putin jest mi obcy i nie reprezentuje bliskich mi wartości. Ale krok w stronę Rosji pomógł, aby na Zachodzie przestano interpretować każdą polską krytykę Putina jako wyraz naszego przewrażliwienia i kierowania się stereotypem antyrosyjskim. Wykonano zatem wysiłek, aby wpłynąć na postrzeganie nas i naszych interesów, zrobiono to takim językiem, żeby nas inni rozumieli i aby więzi z Polską wzmocnić. Polska proponowała swój partnerski udział w rozwiązywaniu wielu problemów Unii i jej wzmacnianiu. Krytykę formułowano nie zawsze publicznie i głośno, a symbolicznie podkreślano, jak ważna jest UE dla zachowania naszej suwerenności. Ta retoryka i symbolika pogłębiały więzi. To rodzaj polityki, gdzie spotyka się z innymi ludźmi i szanuje perspektywę drugiego. Gdzie nie formułuje się wypowiedzi na użytek propagandy skierowanej do własnych wyborców.

Załamanie naszych dobrych relacji w Europie rzeczywiście przyszło w 2015 roku. Usłyszeliśmy wtedy nagle język, metafory i odniesienia do symboli całkowicie sprzeczne z tym, na co powoływali się Jan Paweł II i Solidarność, z ideami, które Polskę wniosły w nowy ład europejski i go zasadniczo zmieniły. Przykładowo wypowiedzi na temat uchodźców bardzo nas dyskredytowały.

Przez długie lata uczyliśmy Europejczyków, że Polska musi wejść do Europy, gdyż ona jako naród, leżąc w tej jej części, może tylko przetrwać przy większej idei, opowiadaliśmy o decentralizacji i wzmacnianiu lokalnej wspólnoty. To się w ciągu trzech ostatnich lat radykalnie zmieniło. Polskę bardzo osłabia, że w świecie demokratycznym ludzie nie rozumieją języka i wartości, do których odnosi się ten rząd. Niszcząc ideę integracji europejskiej, uznając wychodzących z UE Brytyjczyków za głównego i strategicznego partnera, burząc strategiczną relację z Niemcami i Francuzami, Polska osłabia solidarność państw Europy, która jest pewnym novum historycznym i która powstała m.in. jako przeciwwaga dla neoimperialnych tradycji Rosji, ale także jako pomysł na wyrównanie sił wewnątrz demokratycznej Europy.

 

Gdyby okazało się, że obecna sytuacja polityczna będzie w dziejach Polski tylko 4-, może 8-letnim epizodem, to czy Polska będzie mogła potem w prosty sposób wrócić do europejskiego liberalno-demokratycznego mainstreamu, czy jednak będzie potrzeba określenia na nowo jej tożsamości i narracji symbolicznej? A jeśli tak, to jaką rolę będzie miał do odegrania „mit” Solidarności?

Trudno przewidzieć, co będzie się działo w Polsce, ponieważ nie zależy to tylko od wyboru Polaków, ale także od dalszego rozwoju Europy. Sytuacja w Polsce ma swoje dwa równoważne źródła, europejskie i lokalne, polskie, na przykład rola Kościoła katolickiego. Dzisiaj stanowi on raczej obciążenie dla pluralizmu i ciągle nie zdefiniował swojego miejsca w niej. Kościół odegrał bardzo ważną rolę, aby demokrację zdobyć, ale nie zaakceptował, że ma ona charakter pluralistyczny, a jej fundamentem jest społeczeństwo otwarte. W demokracji nie chodzi o to, aby postawić na jedną, bliską grupę polityczną i defensywnie bronić swoich przekonań, ale by świadomie reagować na potrzeby całego społeczeństwa. Kościół powinien być mediatorem w społeczeństwie pluralistycznym. Był tym mediatorem na pewno przed 1989 rokiem, odegrał też pozytywną rolę stabilizującą w procesie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Dziś niestety większość biskupów ma problem z Unią i nie chce pełnić roli mediatora społecznego.

Ważny jest wpływ Europy na rozwój polskiej demokracji. PiS nie może sobie pozwolić na głęboki konflikt z UE ze względu na pieniądze z funduszy unijnych, nadal bardzo Polsce potrzebne. Oczywiście na zachowanie polskich partii politycznych duży wpływ będzie miało dalsze kształtowanie się Unii. Czy po brexicie dojdzie do supremacji zachodniej i powstanie tak zwany twardy trzon unijny w celu ochrony przed nacjonalizmami Europy Środkowej? W którą stronę potoczy się polityka USA? To zdeterminuje zachowanie Polski.

Polska jest dzisiaj ciekawym krajem, w którym wewnętrzne czynniki decydują o charakterze jej demokracji, ale równocześnie jest krajem zbyt zależnym od kontekstu międzynarodowego, aby od niego uciec. Suwerenność Polski wynika z siły i kondycji polskiej demokracji i gospodarki, ale także z jej integracji z sojuszami demokracji zachodnich.

Jeśli chodzi o dziedzictwo Solidarności, na pewno będziemy świadkami procesów, w których generacja 20- czy 30-latków, nie mając za sobą doświadczenia historycznego Solidarności pierwszej i drugiej fali (1988 roku), na nowo określi ideowo ważne wątki w jej dziedzictwie i będzie kształtowała politykę symboliczną. Doświadczymy wtedy bogatego pluralizmu, który odzwierciedli różnorodność Solidarności. Dla nowej, demokratycznej lewicy Solidarność jest interesująca, bo wywodzi się z konkretnych problemów świata pracy. Dla konserwatystów pozostanie ważna, gdyż czerpie z doświadczeń i wartości chrześcijańskich, dla narodowców z kolei jako próba odzyskania suwerenności państwa polskiego, a Polaków czujących odpowiedzialność za świat zainspiruje, bo była ruchem społecznym, który głęboko i bezpośrednio zmieniał otoczenie ludzi, ale myślał globalnie, gdyż tylko tak można było zmienić status quo Polski.

Jako obserwator zatem, nie tylko jako szef ECS, przewiduję, że będziemy świadkami nowej, bardzo żywej, interpretacji Solidarności przez nowe pokolenia. Trochę przeszkadza w tym cień autorytetów, którzy na szczęście jeszcze żyją i są nadal dość młodzi. Czy ta generacja 20-, 30-latków w następnej dekadzie będzie potrafiła wyjść z własnej perspektywy i budować na fundamentach dziedzictwa Solidarności nowe, wspólne fundamenty politycznej kultury demokratycznej dla Polski? Być może osobiste emocje będą zdrowsze u tych młodych Polaków, którzy dzisiaj nie dali się wciągnąć w konflikt partyjny i być może polska demokracja doświadczy za 10 lat właśnie w kwestii dziedzictwa Solidarności bardzo ciekawego, pokojowego i twórczego sporu pomiędzy nową lewicą a nową prawicą i nowym politycznym liberalnym centrum?

Wierzę w jego aktualność, ponieważ Solidarność jest ciekawym punktem odniesienia, bo jako rewolucyjny ruch społeczny starała się dokonać bilansu nie tylko najważniejszych doświadczeń polskich ostatnich 200 lat. Jej pokojowy charakter wynikał z doświadczeń 1939, 1944 i 1970 roku. A ochrona życia ludzkiego była dla niej ważnym tematem. Solidarność zastanawiała się, jak wzmocnić polską podmiotowość, nie rozlewając krwi. Chciała być kontynuatorką rewolucji oświeceniowych, ale bez ich totalitarnego etapu. Odkryje to każdy, kto będzie się nią zajmował. Następna generacja, już w połowie XXI wieku, dokona oceny czasów po 1989 roku: dekad przełomu XX i XXI wieku, okresu już nie tylko politycznych, ale i cywilizacyjnych rewolucji: Internetu, nowej formy globalizacji, rewolucji pracy i w przestrzeni publicznej. W naturalny sposób więc, z powodu jego pluralizmu, następne generacje będą się interesowały dziedzictwem Solidarności i będą musiały wrócić szczególnie do 1989 roku jako podwójnego punktu zwrotnego, zamknięcia epoki 200 lat, doświadczenia Oświecenia, industrializacji i budowy liberalnej demokracji. Odbudowa liberalnej demokracji po 1989 roku była przecież już budową demokracji w kompletnie nowej cywilizacyjnej rzeczywistości, czasach globalizacji i cyfryzacji. Dla Polaków także w zupełnie nowej rzeczywistości geopolitycznej, ponieważ tak naprawdę wtedy, po raz pierwszy od 200 lat, byliśmy podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej.

 

Pomówmy o Gdańsku. Określa się on jako „miasto wolności i solidarności”. Jest miastem o niezwykle powikłanych dziejach. Jak w te dzieje wpisuje się doświadczenie Solidarności?

To bardzo trudne pytanie. Mam niezwykle krytyczny stosunek do Gdańska sprzed 1945 roku. Dotychczas nie mieliśmy możliwości i być może kompetencji, aby przeprowadzić publiczną debatę na temat wszystkich rozdziałów historii naszego miasta. W XIX wieku i na początku XX rodzi się w Gdańsku bardzo silny nacjonalizm niemiecki, a po traktacie wersalskim agresywny rewizjonizm. Siła uwodzenia ideologii NSDAP przed 1939 rokiem była tutaj gigantyczna. Cała ta radykalizacja polityczna wiązała się między innymi z przemianami przemysłowymi od połowy XIX wieku. Niedługo w ECS-ie opublikujemy monografię historii tutejszej stoczni. W połowie XIX wieku w wyniku politycznej decyzji powstała tu pierwsza państwowa stocznia Królestwa Prus. Dopiero później pojawiły się w Kilonii i Wilhelmshaven duże stocznie państwowe na terenie Niemiec. To oznacza, że wydano sporo pieniędzy, aby przywiązać Gdańsk, niegdyś dumne protestanckie miasto kupieckie w polskim królestwie, do Prus. Inwestycje w Gdańsku były elementem strategii  budowania pruskiego, potem niemieckiego mocarstwa na morzach. Zmienił się więc charakter miasta, przybyli wojskowi, urzędnicy, robotnicy. Na skutek rozbiorów Polski i polityki Prus Gdańsk stracił w XIX wieku swoją orientację na Europę Środkowo-Wschodnią.

Mam też krytyczny stosunek do patrycjuszowskiego Gdańska, do mitu gdańskiej res publiki. Trzeba bardzo uważać, aby tej tradycji kupieckiej res publiki nie mylić z nowoczesnym republikanizmem. Gdańscy patrycjusze bardzo dbali, aby nie każdy miał do miasta dostęp. Owszem, ci uprzywilejowani korzystali z wolności – jak na owe czasy system republikański osiągnął tu imponujący stopień. Niemniej nie można go mylić z nowoczesną demokracją.

To moje miasto rodzinne, do którego jestem bardzo emocjonalnie przywiązany, dlatego krytyczny jestem wobec mitów, które w ostatnich dekadach się narodziły. Zależy mi, abyśmy wyciągnęli wnioski z historii miasta. Gdańsk od XVI do XVIII wieku to miasto bardzo zamożne, metropolia, które konsumowało kulturę i sztukę, ale nie inwestowało w innowacje, nie zbudowało na przykład uniwersytetu. Nie widziało takiej potrzeby. Można było posłać swoje dzieci do europejskich uczelni. Dla mnie taki symboliczny dziejowy moment nastąpił wtedy, gdy Gdańsk nie zaakceptował propozycji Jana Sebastiana Bacha, który zamarzył, aby w tym bogatym grodzie pracować. Mniejszości, np. Żydów, długo lokowano poza murami miasta. Nieprzypadkowo cmentarz żydowski znajduje się na Chełmie. Dopiero w XIX wieku następuje pruska, narodowo-liberalna emancypacja i Żydzi zostają włączeni do Gdańska, jako zasymilowani obywatele stają się jego integralną częścią. Krótko mówiąc, ta bogata historia sprzed 1945 roku to pasjonująca przestrzeń, w której każdy może jakiś jasny punkt znaleźć, trzeba ją jednak odpowiednio kontekstualizować. Ostrzegam przed idealizowaniem i przed prostymi odniesieniami do starej rzeczywistości. Czym innym oczywiście jest odpowiedzialność za dziedzictwo architektoniczne, materialne i kulturowe – musimy je przyjąć jako całość. Patriotyzm lokalny, który z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa materialnego tamtych czasów, jest pozytywny.

Ale nowoczesna, powojenna gdańska tożsamość dopiero teraz się kształtuje. Dopiero teraz pewne dynamiki się spotykają i tworzą po raz pierwszy po wojennym zniszczeniu miasta w 1945 systematyczną całość. Dzieje się to na kilku płaszczyznach. Najpierw oczywiście odbudowa Gdańska, ona nie jest sztucznym mitem. Dała ludziom godność, przestrzeń do życia. Ciekawym pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością jest też sama koncepcja architektury i odbudowy. Zachowanie struktury miasta, odbudowa najważniejszych kościołów, budynków i pomników to ukłon wobec przeszłości. Myślano jednak także o nowoczesnym mieście, nie zrekonstruowano układu gdańskich kamienic, powstały inne, otwarte podwórka, stworzono przestrzeń socjalną, przedszkola i szkoły. Po prostu przestrzeń dla ludzi, którzy nie byli patrycjuszami. Wspaniałe połączenie tradycji i nowoczesności!

Koncepcja odbudowy Gdańska dała gdańszczanom jego mieszkańcom poczucie, że żyją we właściwym, swoim mieście. Stalinizm go nie zgwałcił tak jak inne europejskie miasta na wschód od Łaby. Charakter odbudowy dał przestrzeń też tym, którzy się nie identyfikowali z ówczesnym systemem.

Z kolei do stoczni i wielkich zakładów pracy przyszli ludzie z bardzo różnych miejsc i stali się wielką wspólnotą pracującą, częściowo autonomiczną, niezależną. To niesłychanie niebezpieczny mechanizm dla władzy, która chce wszystko kontrolować i centralizować. Warto też podkreślić położenie stoczni w sercu miasta, nie na peryferiach. To centrum starego, hanzeatyckiego miasta. To, co się w nim dzieje, ma wpływ na stocznię i vice versa.

Dla tożsamości Gdańska ważne są protesty 1970 i przede wszystkim 1980 roku, kiedy gdańszczanie poczuli, że pozytywnie odróżniają się od innych, że budują wspólnotę. Po 1990 roku ważny się stał element materialny. Dobry rozwój ekonomiczny całego regionu przyczynił się do jeszcze głębszego poczucia zakorzenienia. Pomorze było regionem słowiańsko-niemieckiego pogranicza i w postaci Kaszubów mieszkała tutaj ludność pogranicza. Dzięki tej zróżnicowanej tkance etnicznej, słowiańskiej, nie doszło do tak radykalnych przemian etnicznych jak w innych regionach Polski, na przykład w Zachodniopomorskiem. Została część Kaszubów, ich gospodarstwa, ich kultura materialna. Na Pomorzu, nie powstały, jak w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i na innych terenach poniemieckich, PGR-owskie monokultury.

W czasach PRL własność prywatna rolnika stanowiła ważny element prywatnej inicjatywy gospodarczej. Ciągłość własnościowa i materialna, obecność sporego majątku prywatnego na Pomorzu w transformacji dały ważny impuls dla rozwoju małych miasteczek, ale też Gdańska, który miał ciekawsze otoczenie społeczno-ekonomiczne niż Szczecin, Zielona Góra, a nawet Wrocław. Gdańsk czerpie zatem bardzo znaczące korzyści z Pomorza, a Pomorze z Gdańska. Ta symbioza się nadal wzmacnia.

Na podstawie kultury lokalnej powstał bardzo specyficzny, gdańsko-pomorski konserwatywny liberalizm i otwarty katolicyzm. Kaszubi są katolikami, tradycjonalistami. Na różne wyzwania historyczne reagowali bardzo silnymi strukturami rodzinnymi. Kaszubi mają jako ludzie pogranicza różne kompetencje kulturowe i spore doświadczenie migracyjne, które powodują, że nie mieszczą się w ciasnej nacjonalistycznej narracji, spotykanej we wschodniej czy centralnej Polsce. Mają doświadczenie Kulturkampfu Bismarcka, więc jako katolicy zachowują zdrowy dystans do niemieckiej kultury politycznej. Z drugiej strony mocno ich ukształtowała kultura i edukacja niemiecka.

W efekcie sympatia dla konserwatywnych wartości łączy się tutaj z niesamowitą otwartością, która została na nich przez historię i ich położenie wymuszona. Wynika ona też z tego, że Kaszubi nie mieszczą się w głównych kulturowo-tożsamościowych nurtach mainstreamowych Niemców czy Polaków. Ruchy wolnościowe Gdańska też wzmocniły tą niekonwencjonalność Kaszubów.

Współcześnie tacy ludzie, jak Paweł Adamowicz i Donald Tusk zaproponowali gdańszczanom pewne myślenie o ich losach i historii miasta. Wskazali kierunek rozwoju, który został przez większość jego mieszkańców zaakceptowany. Na przestrzeni ponad 20 lat stworzyli widoczną już z zewnątrz specyficzną kulturę polityczną. Odczuwalne było to masowo po zabójstwie Pawła Adamowicza. Był taki moment w styczniu 2019, gdy pomyślałem: oto skończyła się powojenna odbudowa miasta i rodzi się nowy Gdańsk. To był poniedziałek, 14 stycznia. Dzień, w którym Paweł Adamowicz zmarł. O godzinie 18.00 obywatele zebrali się na Długim Targu. Wie pan, kiedy najbardziej poczułem tę przemianę historyczną i się wzruszyłem? Gdy podczas wspólnej modlitwy wystąpili przedstawiciele wszystkich wyznań. Chyba pierwszy raz w historii w tym sercu Gdańska, na Długim Targu, przy Dworze Artusa wybrzmiały nie tylko modlitwy chrześcijańskie po polsku, ale także modlitwy po hebrajsku i arabsku. Nie było to możliwe wcześniej w historii miasta, dominowały w nim siły, które wręcz zwalczały te religie – naziści, komuniści. Miałem wrażenie, że w tej tragicznej chwili wypowiadane modlitwy scaliły zniszczone przez wojny, konflikty miasto. To było apogeum odbudowy, odnowy. Nie  dokonało się to przez przypadek, ale w konsekwencji kultury ekumenizmu, którą pozostawił po sobie Paweł Adamowicz, kultury, która wcześniej pojawiała się tylko w pewnych przestrzeniach miasta, takich jak Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy. Te głosy – spokojne, autonomiczne i suwerenne – nadały miastu nowy charakter, polegający na połączeniu szacunku dla różnych tradycji i religii w zsekularyzowanym mieście.

Mam nadzieję, że gdańszczanie tę ważną dla Adamowicza umiejętność  moderowania perspektyw i światów w sobie wzmocnią, tak kulturowo, jak i obyczajowo. Gdańsk to dziś miasto, w którym dobrobyt i dobre warunki dla inwestycji są ważne, ale tutejszy liberalizm to dziś nie tylko wolność myśli i aktywności gospodarczej, ale także wspólnota wolnych ludzi, którzy zastanawiają się także, jak mogą być odpowiedzialni za innych, za społeczeństwo. Dzisiejszy Gdańsk to oczywiście miasto tradycji polskich, polskiego patriotyzmu, ale takiego, który potrafi dostrzec sąsiadów. To postawa wobec sąsiadów, zapraszająca do wspólnego zagospodarowania świata, w którym żyjemy, nie przeciwko sobie.

 

Obaj jesteśmy socjologami. Kwestię stoczni już pan poruszył i to jest zjawisko oczywiste. Ale poza nią, czy warto doszukiwać się socjologicznych wyjaśnień tego, że Gdańsk raz po raz stawał się zarzewiem strajku i protestu? W tym, że był miastem ludzi wykorzenionych, w którym w dorosłe, świadome życie akurat wchodziło pierwsze urodzone na miejscu pokolenie? Szczecin też był takim zarzewiem. Jakie to miało znaczenie dla faktu, że to zaczynało się w Gdańsku, a nie choćby w Warszawie?

Francuski socjolog Alain Touraine podkreślał, że w Solidarności wyjątkowe było to, że nie posługiwała się w konflikcie językiem interesów, a językiem wartości. Można więc postawić i dziś tezę, że Gdańsk znów nie tylko dba o swoje interesy, ale także używa języka wartości i to go wyróżnia.

Gdy idziemy przez wystawę ECS i docieramy do roku 1970, a przed chwilą widzieliśmy już obrazy z wcześniejszych kryzysów komunizmu, odruchowo pytamy, co sprawiło, że wydarzyły się one tutaj. Zaskakujące, że w ’70 roku centrami społecznego protestu nie były tradycyjne, silne ośrodki polskiej kultury, jak Warszawa, Kraków czy Poznań lub Lublin, tylko właśnie te poniemieckie miasta. Miasta, w których wymieniono po 1945 prawie całą ludność, Gdańsk, Szczecin, Wrocław.

Szczecin odegrał bardzo ważną rolę, to w nim po raz pierwszy w 1970 roku padło hasło wolnych związków zawodowych, ale miał trudniejszy punkt wyjścia i potem sam spowodował swoją peryferyjność, nigdy nie odnajdując własnego miejsca w polskiej narracji zbiorowej. Gdańsk miał łatwiej, bo choć w swoje historii protestancko-niemiecki, to politycznie równocześnie był polskim miastem. Każda opcja, endecka, liberalna, także komunistyczno-stalinowska potrzebowała Gdańska do budowania opowieści o Polsce. Do połowy lat 50. autonomia Szczecina była ograniczona – jego władze nie miały kontroli nad portem, przedwojenna starówka Szczecina nie została odbudowana. Gruzy szły wagonami do Warszawy na jej odbudowę. To miasto, mimo endeckiej retoryki o prasłowiańskich korzeniach, postrzegano jako obcy organizm. Oczywiście położenie geograficzne także zdecydowało, że Geremek i Mazowiecki przyjechali do Gdańska, nie do Szczecina, wszak Gdańsk leży na często uczęszczanej trasie. W 1980 roku ułatwiło to dotarcie tutaj międzynarodowej prasy, co miało niebagatelne znaczenie. Z tym miastem wiąże się też wiele uniwersalnych i czytelnych dla zagranicy symboli: międzywojenny konflikt wokół Gdańska, Wolne Miasto Gdańsk, wybuch drugiej wojny. W 1980 roku świat zrozumiał, że ponownie powróciła tu wielka historia.

W Gdańsku od lat 50. doszło do najbardziej trwałej i najsilniejszej interakcji oraz symbiozy najróżniejszych środowisk społecznych, twórczych, artystycznych, akademickich i regionalnych. Zdecydowało to także o wysokiej jakości lokalnych elit i wielkiej dynamice gospodarczej ostatnich 20–25 lat. Cztery–pięć lat temu zastanawialiśmy się z Pawłem Adamowiczem, co możemy jeszcze zrobić, aby zachęcić inwestorów. Gdańsk, Wrocław i Kraków, np. dla branż IT i usługowej plasowały się wówczas na podobnym poziomie i tylko subiektywne decyzje firm ważyły o wyborze któregoś z nich. Okazało się, że siła lokalna, atmosfera miasta, jakość życia i osobowość naszych liderów zadecydowały także o sukcesie ekonomicznym Gdańska. To coś więcej niż dbanie o interesy, to poczucie współodpowiedzialności za Polskę i Europę jest decydujące.

Dbałość o mówienie językiem wartości przewija się w Gdańsku chyba we wszystkich grupach społecznych. Spójrzmy na plany obchodów rocznicy 1 września. Gdańskich urzędników nie satysfakcjonuje martyrologia i rekonstrukcja bitwy o Westerplatte. Ważne jest dla nich pytanie, co można przy tej okazji zrobić dla współczesności, jak zachować pokój w Europie. I wokół tego pojęcia chcą się spotkać, a nie wokół martyrologii i konfliktu. Tych drobnych rzeczy my, gdańszczanie, już nawet nie czujemy, ale one jednak odróżniają nasze miasto od innych.

Czy te dzieje Gdańska to jest tylko atut, czy także obciążenie? Czy ta historyczna, naturalna rola miasta – prowodyra buntu może stać się obecnie źródłem nieufności lub obaw aktualnej ekipy rządzącej przed Gdańskiem? Czy Gdańska należy i trzeba się bać? Czy w takim strachu tkwią przyczyny prób jego dyskredytacji, jako rzekomo miejsca mniej polskiego niż inne w Polsce?

Jeśli chodzi o historię i jej znaczenie dla współczesności, to od nas zależy, w jaki sposób nasze zbiorowe doświadczenie wykorzystujemy. W Gdańsku, w ostatnich dekadach po wojnie interesowaliśmy się historią miasta, ponieważ spotkali się tutaj ludzie wykorzenieni. Wysiłek odbudowy wyrażał także ich wolę zakorzenienia, budowę nowej tożsamości na gruzach zniszczonego miasta. Być może dla przyszłych gdańszczan dorastanie w tym mieście okaże się tak naturalne, że jego historia będzie ich mało zajmowała. Acz jestem optymistą, ponieważ przez symboliczną rolę Gdańska ta historia zawsze będzie nas dopadać w formie pytań zadawanych przez naszych gości.

Jak jednak patrzymy na tę historię i czego od niej oczekujemy? Tutaj gdańska kultura pamięci jest otwarta na różne trudne kwestie, na różne perspektywy. W najnowszych dziejach widzi nie tylko historię buntu i protestu, ale także wartość tolerancji i pluralizmu. Dopóki ta perspektywa nie stanie się dominująca w całej kulturze polskiej, dopóty Gdańsk będzie inny. Ta gdańska otwartość na innych, ten konserwatywny-liberalizm, irytuje dziś środowiska rządzące. PiS okazuje wielką obawę przed pluralizmem. Przedstawiciele tego obozu boją się, że w dobie globalizacji w pluralizmie Polska i polskość jako naród, państwo i kultura rozsypią się, rozlecą, rozpłyną. Szukają sztywnych form, żeby to opanować. Ludzie związani z tą opcją polityczną idą śladem potrzeby bezpieczeństwa, typowej dla każdego człowieka, bo każdy chciałby mieć swój świat uporządkowany. Rozumiem to, ale nie aprobuję ich propozycji kulturowych, które niestety czerpią z idei nacjonalizmu i centralizmu.

Zasadniczo się też nie zgadzam z tezą dzisiejszych elit rządzących, że nie ma gry drużynowej poza granicami państwa i narodu, że nie istnieje wspólnota europejska, poczucie więzi, że polityka i kultura polegają na cynicznej konkurencji państw narodowych. Dlatego my jako Polacy musimy ograniczyć się i wzmocnić perspektywę narodową. Nie chcę przez to negować otwartości kulturowej wielu polityków i wyborców PiS. Niemniej ich analiza wyzwań na świecie jest tak czarna, że właściwie proponują nacjonalizm jako jedyną metodę stabilizacji. Tymczasem na wszelkie przemiany, czy to kulturowe, czy cywilizacyjne i ekonomiczne, należy reagować nie tylko negacją, ale wzmacniając pozytywne trendy, nadać dobrym dynamikom siłę. Polska musi być liderem integracji europejskiej, bo jeśli zamknie się w swoim państwie narodowym, to nie tylko zmniejszy swoje bezpieczeństwo, ale będzie miała dalece mniejszy na Europę wpływ, a integracją europejską zajmą się Niemcy i Francja. W interesie Polski jest budowanie wspólnoty europejskiej, europejskiej perspektywy, kultywowanie europejskiej gry drużynowej. Ta metoda wzmacnia Polskę.

Także pluralizm wzmacnia naród. Nie rozsadza państwa narodowego, jeśli to państwo jest liberalną demokracją, a jej uniwersalne wartości są nadrzędne nad tożsamościami etnicznymi i religijnymi. Po doświadczeniach ostatnich 100 lat wiemy, że te siły polityczne, które chcą zamknąć wspólnotę narodową w państwie etnicznie czy religijnie homogenicznym, często stawiają ideę narodu ponad demokracją.

Dzisiejsze napięcie między Gdańskiem a rządem centralnym to nie tylko kreacja kampanii wyborczych czy schmitteański podział kraju na Polskę proeuropejską i nacjonalistyczną. To jest realny spór o odczytanie wyzwań współczesności i konkurencja różnych modeli wspólnotowych, które mają zapewnić ludziom bezpieczne życie w XXI wieku. Gdańska opowieść mówi, że człowiek kulturowo i politycznie nie składa się z tylko jednej tożsamości. Pluralizm jest nie tylko fenomenem społeczeństwa, ale jest w nas. W tej mozaice tożsamości musimy się odnaleźć, dobrze zorganizować i jako jednostki, i jako społeczeństwo. Dlatego sztuką polityczną jest połączenie indywidualnych interesów z naszymi wspólnotowymi, ale także z nadrzędnymi, uniwersalnymi wartościami. To buduje dobrą formę życia dla wielu różnych tożsamości. Taka filozofia zachowuje wolność jednostki i jednocześnie pomaga wielu różnym ludziom żyć razem w pokoju.

 

 

Nowe państwo Katalonia? :)

Reportaż sfinansowany ze środków Fundacji Towarzystwa Dziennikarskiego „Fundusz Mediów”

Już od 5 lat w Katalonii żyje się Diadą. Organizacje niepodległościowe przygotowują się do tego wydarzenia przez wiele miesięcy, robiąc wszystko, aby każdego roku ich działania znacząco przybliżały region do osiągnięcia upragnionej niepodległości. Otwarcie secesjonistyczny charakter tego wydarzenia powoduje, że środowiska przeciwne procesowi odłączenia nie czują się mile widziane na obchodach ich wspólnej ojczyzny. Ponadto unioniści, a także reszta Hiszpanii z roku na rok przyglądają się wrześniowym obchodom z coraz większym zaniepokojeniem, próbując oszacować, na ile plany nacjonalistów mogą się doczekać realizacji.

Rok 2016 jest dla Hiszpanii szczególnie trudny. Grudniowe wybory do parlamentu hiszpańskiego musiano powtórzyć w czerwcu, ponieważ partie, które weszły do Kortezów, nie były w stanie stworzyć koalicji rządzącej. Po kolejnych wyborach sytuacja nie uległa diametralnej zmianie. Liderzy czterech głównych ugrupowań, które wygrały wybory (Partia Ludowa, Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, Podemos i Ciudadanos), do tej pory nie doszły do porozumienia w sprawie utworzenia rządu. Wielu komentatorów tłumaczy to brakiem tradycji koalicyjnych w polityce hiszpańskiej, która od transformacji demokratycznej w latach 70. wypracowała system rządów dwupartyjnych. Niemniej zbliżające się w drugiej połowie września wybory regionalne w dwóch kluczowych regionach – Galicji oraz Kraju Basków – pokazują, jak ważne dla osiągnięcia większości w Kortezach od zawsze było pozyskanie poparcia tzw. nacjonalistów peryferyjnych. Dlatego rozmowy koalicyjne w Madrycie zawieszono, a wszyscy liderzy pośpieszyli walczyć o głosy mieszkańców Galicji i Basków.

800px-France_in_XXI_Century._Robot_orchestraKatalonia jest regionem, na którego czele od czasów transformacji stoją nacjonaliści. Przez wiele lat rządziło się im wygodnie. Popierając w madryckich Kortezach poszukujących większości do rządzenia socjalistów czy ludowców, w zamian mieli zagwarantowaną wolną rękę dla swoich działań w regionie. Scena polityczna w Katalonii zaczęła doświadczać znacznych przeobrażeń w roku 2012, kiedy na horyzoncie pojawiły się nowe ugrupowania polityczne, których motorem wzrostu stał się Ruch Oburzonych. Proces ten objął zresztą całą Hiszpanię, zagrażając pozycji partii tradycyjnych oraz wypracowanego do tej pory modelu rządzenia.

Obecnie Katalonia – podobnie jak Madryt – przeżywa swój regionalny kryzys polityczny. Choć nacjonaliści po raz pierwszy w historii uzyskali większość w lokalnym parlamencie, nie przyśpieszyło to w wyraźny sposób realizacji ich procesu secesjonistycznego. Wszystkiemu winne są ogromne rozbieżności ideologiczne ugrupowań wchodzących w skład koalicji rządzącej. Do porozumienia muszą tu dojść politycy hołdujący wszelkim możliwym ideologiom: od liberałów, po antykapitalistów. Stąd o przesilenia polityczne nietrudno, a katalońscy wyborcy czują się coraz bardziej zmęczeni atmosferą braku kompromisu i stagnacją.

Tegoroczna Diada jak zawsze miała zmierzyć nastroje społeczne związane z kwestią niepodległości. Zgodnie z prognozami wypadła blado w porównaniu z eksplozją poparcia w latach poprzednich. Niemniej nacjonaliści nie wydają się takim wynikiem zrażeni i obiecują, że kolejna Diada odbędzie się już w Katalonii niepodległej.

Biorąc pod uwagę te czynniki, w czerwcu bieżącego roku udałam się do Katalonii, aby zbadać nastroje społeczne wobec kwestii niepodległości. Moja wizyta przypadła na moment bardzo newralgiczny. Chwilę wcześniej dokonał się Brexit, a Hiszpanie ponownie poszli do urn wyborczych. W mojej podróży po Katalonii towarzyszył mi zamysł niestawiania żadnych tez z góry i, o ile to możliwe, zachowania neutralnego podejścia, tak aby ostateczna ocena przedstawianego sporu należała do czytelnika.

Vic i Lleida – regiony, które chcą być niepodległe

Moim przewodnikiem po Vic jest Arnau. Zbliża się koniec czerwca, do Diady jeszcze dużo czasu, ale mój rozmówca już od trzech miesięcy ma ręce pełne roboty. Szczupły, na oko trzydziestokilkuletni, ubierający się alternatywnie jak wielu młodych Katalończyków. Jest członkiem Narodowego Zgromadzenia Katalońskiego (Asamblea Nacional Catalana – ANC) organizacji obywatelskiej, która według szacunków zrzesza około 80 tys. sympatyków niepodległości Katalonii. On sam stoi na czele lokalnej komórki tej organizacji, którą wraz z innymi aktywistami założył pięć lat temu w około stuczterdziestotysięcznym hiszpańskim odpowiedniku polskiego okręgu w gminie Vic. Samo miasto Vic od zawsze cieszyło się sławą bastionu katalanizmu, a od niedawna stało się otwarcie niepodległościowe. Zgodnie z danymi przytoczonymi przez Arnau mniej więcej 70 proc. głosów oddanych w zeszłorocznych wrześniowych wyborach autonomicznych w jego okręgu padło na partie nacjonalistyczne, których głównym punktem programu stało się uzyskanie przez Katalonię niepodległości.

W Lleidzie wita mnie Carles wraz z kolegą. Obaj na oko są rówieśnikami Arnau. Carles jest nauczycielem w lokalnej szkole publicznej, pochodzi z rodziny, w której zawsze mówiło się po katalońsku. Twierdzi, że większość ludzi, z którymi ma styczność na co dzień (rodzina, przyjaciele), jest za niepodległością. Przyznaje jednakże, że w sondażach kwestia jest bardziej wyrównana. W jego opinii nie prowadzi to do podziałów, o jakich mówią politycy. Carles tłumaczy, że szczególnie wśród klasy niższej, wywodzącej się z fali emigracji, która przybyła tu z południa, istnieje strach, że w niepodległej Katalonii staną się obywatelami drugiej kategorii. Jednak podkreśla, że ta tendencja powoli ulega zmianie, a coraz więcej dzieci emigrantów zaczyna popierać dążenia niepodległościowe. Przykład stanowi jego kolega, który siedzi z nami przy stole. Jest antropologiem, mieszka i pracuje w Lleidzie, do której jego rodzina przybyła z Andaluzji. Obaj przyznają, że sympatyzują z ideą niepodległościową.

Katalończyk – kto to?

Pytany o tożsamość Arnau podkreśla, że Vic od dawna nie jest obszarem zamieszkałym tylko przez autochtonów. Duża fala emigrantów przybyła tu za pracą w latach 60. i 70. z borykającego się z biedą południa. Osiedli tu przede wszystkim przybysze z Andaluzji i Estremadury. W ostatnich latach kolejną falę emigracji stanowili Marokańczycy. W konsekwencji ludność napływowa w Vic to aż 20 proc. mieszkańców. „To dużo – zauważa Arnau – ale dzięki temu profil niepodległościowca stał się znacznie bardziej zróżnicowany. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu «nacjonalista» mówił perfekcyjnie po katalońsku, jeździł trzy razy do roku do Montserrat (kataloński odpowiednik Częstochowy) i nosił barretinę, czyli tradycyjną czerwoną czapkę” – śmieje się Arnau. A już poważnie dodaje, że w przeszłości ruch niepodległościowy odwoływał się do emocji, kultury, języka, był trochę sekciarski. „Jeśli nie byłeś Katalończykiem w stu procentach, to twoją «czystość rasową» kwestionowano. Obserwujemy teraz wielki sukces nacjonalizmu – rozchmurza się. – Ideologicznie niepodległość przyciągnęła przeróżne ugrupowania polityczne: od liberałów, po antysystemowców. Etnicznie cieszymy się poparciem nie tylko Katalończyków z dziada pradziada, lecz także emigrantów, którzy przybyli tu za chlebem i zaczynają rozumieć, że niepodległość oznacza lepszą przyszłość dla ich dzieci i wnuków”.

Na pytanie o tożsamość moi rozmówcy z Lleidy tłumaczą, że tradycyjnie najbardziej katalońska jest wieś, bo napływ emigracji był tam mniejszy. Na wsi mieszkają ci, którzy pozostali, zachowali własność, tradycję, język. Stanowią 20–30 proc. wszystkich mieszkańców w regionie. „Nie można jednak zapominać, że Katalonia bez emigracji byłaby o połowę mniej liczna, dlatego trudno znaleźć kogoś, kto nie miałby rodziny w innych częściach Hiszpanii – dorzuca kolega Carlesa. – Bez nowego pokolenia, które przyjmuje idee niepodległościowe, cały proces byłby dużo trudniejszy. To raczej miastowi są motorem” – tłumaczą. – Te zmiany powodują, że wcześniej niepodległość była powiązana z językiem, teraz tak już nie jest – zauważa Carles i dodaje: – Odsetek osób mówiąc w domu po katalońsku spada”.

Pewien znany politolog z Barcelony podczas spotkania ze mną kreśli podobny obraz mapy niepodległościowej regionu. Chcę poznać jego opinię, choć od początku podkreśla, że nie będę mogła podać jego imienia i nazwiska. Tłumaczy, że jako pracownik instytucji publicznej za wiele może stracić. Niejako potwierdza, że rolnicze Girona i Lleida są tradycyjnie niepodległościowe, około 60–70 proc. mieszkańców tych regionów niezmiennie głosuje na partie nacjonalistyczne. „Inaczej jest w Barcelonie czy Tarragonie – dodaje – ale i to się zmienia, a idea niepodległościowa i tu zdobywa coraz więcej zwolenników. Dzieci emigrantów zachowują się bardzo różnie, są po obu stronach” – zauważa, choć przyznaje, że nacjonaliści zawsze starali się zjednać mieszkańców dla swej idei. Gorzej z emigrantami z Ameryki Łacińskiej, tym nie chciało się uczyć katalońskiego, bo kastylijski przywozili niejako z domu. Trudniej im było także sprzedać ten nacjonalistyczny dyskurs.

Pytany o spięcia na tle tożsamościowym przyznaje, że do tarć dochodzi, ale jak na razie sporadycznie. Według niego wszystko wskazuje na to, że może dojść do napięć na tle tożsamościowym, ale Katalonia jeszcze nie weszła w tę fazę. „Partia Ludowa używała katalanofobii, aby zwyciężać w innych częściach Hiszpanii, to tylko buduje podziały” – przyznaje i dopowiada, że cała ta sprawa ma podłoże emocjonalne, a argumentom brak racjonalności. Problem w tym – tłumaczy – że tożsamość hiszpańska nie ma jak się bronić, bo jej symbole zostały zawłaszczone przez frankizm i nigdy nie wyzwoliły się od pejoratywnych skojarzeń. Przy okazji nacjonaliści katalońscy w tym nie pomagają, kwalifikując każdą manifestację afiliacji prohiszpańskiej jako faszystowską”.

W Barcelonie spotykam się także z wiceprzewodniczącym Katalońskiego Stowarzyszenia Obywatelskiego (Societat Civil Catalana – SCC ) – Joaquimem Collem. SCC jest organizacją o podobnym charakterze do ANC, ale ma przeciwstawne cele, tj. działa na rzecz wzmacniania dobrych relacji między Katalonią a Hiszpanią. Podczas naszej rozmowy Coll zwraca uwagę na problem tzw. białego dyktatu – koncepcji ukutej przez ikonę ruchu katalońskiego na emigracji w latach dyktatury frankistowskiej – Josepa Tarradellasa. Przybycie Tarradellasa do Katalonii i jego słynne słowa ja sóc aquí („już tu jestem”) dla wielu oznaczały symboliczny koniec frankizmu w Katalonii. Niemniej już wkrótce Tarradellas przekonał się, że na powstającej regionalnej scenie politycznej dla niego miejsca nie przewidziano, a główny lider – Jordi Pujol – zaczyna budować podwaliny sytemu, które stary opozycjonista określił mianem „białej dyktatury”. To właśnie do tej koncepcji odnosi się w rozmowie ze mną Coll, mówiąc o hegemonii mniejszości nad większością. „W takiej atmosferze osoby nieutożsamiające się z wizją separatystów czują się dyskryminowane – tłumaczy. – Na prowincji, gdzie kontrola społeczna jest dużo większa, a opcje niepodległościowe – silniejsze, przyjmuje to jeszcze bardziej odczuwalne formy – zapewnia. – Ludzie boją się mówić, co myślą, boją się zapisywać na listy wyborcze unionistów”. Coll nazywa to przemocą symboliczną i do niej zalicza chociażby wywieszanie w przestrzeni publicznej esteladas, czyli nieoficjalnych flag, które otwarcie odnoszą się do dążeń separatystycznych strony nacjonalistycznej. W jego ocenie obecnie władzę w regionalnym parlamencie sprawuje „mniejszość większościowa”, która stworzyła hegemonię kulturalną, dyskursywną i własną kosmowizję w taki sposób, aby inne opcje miały problem z przebiciem się. Kontroluje instytucje, choć nie ma poparcia większości społeczeństwa.

Kataloński dyskryminowany czy dyskryminujący?

Carles skarży się, że choć lekcje w szkole odbywają się w języku katalońskim i kadra nauczycielska także się w nim porozumiewa, to dzieci, wychodząc na przerwę, automatycznie zaczynają mówić po kastylijsku. To go martwi. Przyznaje, że „chociaż akceptuje się użycie dwóch języków, to kataloński nie przestaje być źródłem tożsamości”. Jednocześnie smucą go zarzuty Hiszpanii, że w katalońskich szkołach dzieci ulegają ideologii. Z jego doświadczenia wynika, że nie jest to prawdą, a oskarżenie uważa za niesprawiedliwe. „To, że mówimy po katalońsku, nie jest przecież kwestią polityczną” – wyjaśnia.

Jego kolega dopowiada, że obecnie w Katalonii coraz więcej osób mówi po katalońsku, ale konsolidacja języka w życiu codziennym nie jest tak trwała. „To ważne pytanie, czy polityka powinna interweniować, aby stworzyć trwalsze struktury do dyfuzji, rozwoju i konsolidacji języka, czy też nie. Madrytu nigdy nie interesował temat wielonarodowości i widać to coraz bardziej. Konwergencja i Unia (Convergència i Unió – CiU), partia utrzymująca władzę nieprzerwanie od 30 lat, zawsze realizowała politykę prokatalońską w szkołach, mediach itd. Choć w Barcelonie czy Tarragonie częściej słyszy się na ulicy kastylijski, to i tak mówi się, że z perspektywy całego regionu kataloński nigdy nie miał się lepiej. Mimo to nie możemy zapominać, że w Perpignan, na południu Francji, wystarczyły tylko dwa pokolenia, aby zniknął z życia codziennego” – dodaje.

Gdy o obecną sytuację w szkołach katalońskich pytam Joaquima Colla z SCC, ten stwierdza, że jest to jeden z przykładów utraty demokracji w regionie. Podkreśla, że zgodnie z ustawą 25 proc. nauczania powinno się odbywać po kastylijsku. Dzieje się inaczej, praktycznie cały program jest realizowany w języku katalońskim. W konsekwencji dzieci kastylijski rozumieją, ale już z pisaniem i mówieniem mają problemy. Rodzice, którzy się na to nie zgadzają, są zakrzykiwani przez rodziców organizowanych przez ANC i bardzo często decydują się na skierowanie podopiecznych do placówki prywatnej. Tym samym Coll podkreśla, że ten problem dotyczy tylko szkół publicznych, w prywatnych instytucjach, do których własne dzieci posyłają elity katalońskie, kastylijski jest dużo bardziej wyeksponowany. Mój rozmówca zapewnia mnie, że dzieci większości polityków nacjonalistycznych także wysyłane są do placówek niepublicznych. „Przez ten artefakt ideologiczny, zamiast tworzyć społeczeństwo dwu- lub trzyjęzyczne, wychowujemy pokolenie mówiące tylko jednym językiem mniejszościowym” – zaznacza. Coll nazywa ten proces tworzeniem „więzień tożsamościowych” (carceles identitarios). W dokumencie „Disidentes: el precio de la discrepancia en la Cataluña nacionalista” („Dysydenci: cena różnic w nacjonalistycznej Katalonii”), który obejrzałam przed podróżą do Katalonii, występuje szereg działaczy, dziennikarzy i profesorów. Wszystkie przedstawione postaci nie zgadzają się z kierunkiem, w jakim dąży Katalonia, i przez reżysera Frana Jurada nazywane są dysydentami. Obok osób medialnie aktywnych w filmie udział wzięli także: rodzic dziecka, który sprzeciwił się jego edukacji wyłącznie w języku katalońskim, nauczycielka, która nie zgodziła się na wyeliminowanie ze szkoły języka kastylijskiego, oraz dyrektorka podstawówki, która jako jedyna w całej Katalonii nie wyraziła zgody na wystawienie w jej placówce nielegalnych urn podczas konsultacji zorganizowanej przez ówczesnego premiera Artura Masa 9 listopada 2014 roku.

Wiele dygresji historycznych czyni w tym dokumencie Pepe Domingo – szef Impulsu Obywatelskiego (Impulso Ciudadano). Jego zdaniem proces implementacji katalońskiej kultury i języka w sferze publicznej, przy jednoczesnym dyskryminowaniu języka kastylijskiego, zaczął się bardzo wcześnie. Kierunek dla tych działań wyznaczył sam Pujol, mówiąc: „Jesteśmy narodem, bo mamy własną kulturę. Mamy własną kulturę, bo mamy własny język”. Domingo wskazuje na rok 1981 jako czas wybuchu protestów przeciwko nacjonalistycznej polityce rządu regionalnego. Opublikowano w tym czasie dokument broniący równych praw językowych w Katalonii, szerzej znany pod nazwą „Manifestu 2300”, który podpisało blisko 3 tys. intelektualistów. Manifest był bezpośrednią reakcją na usunięcie kastylijskiego ze szkół. Jak wyjaśnia Domingo, aparat budowany w tym czasie przez nacjonalistów zareagował z dużą brutalnością. Sygnatariuszy dokumentu poddano krytyce w mediach, a jednego z nich nieznani sprawcy porwali i postrzelili w kolano. W konsekwencji tysiące nauczycieli zdecydowało się na wyjazd. „Odpowiedź środowisk nacjonalistycznych okazała się miażdżąca” – podsumowuje swoją wypowiedź Domingo.

Do kogo należy narracja?

W dokumencie występują także dziennikarze, którzy kilka lat temu zdecydowali się z podniesioną przyłbicą aktywnie sprzeciwiać idei niepodległości, choć zgodnie przyznają, że nie jest to zadanie łatwe. Pablo Planas, za którym stoi ogromny dorobek zawodowy, zaczyna mocno: „System medialny jest wielkim oszustwem. Oszustwem, które umacnia się na bujdzie, od momentu kiedy Pujol stwierdził, że od teraz o etyce będzie mówić tylko on, kiedy w tym samym czasie kwitła afera z Bankiem Katalonii”.

Do afery korupcyjnej, w której główną rolę odegrali wieloletni premier Katalonii i jego rodzina, Planas powraca raz jeszcze w bezpośredniej rozmowie ze mną. Dziennikarz bez ogródek wyjaśnia, że „podczas 30 lat rządów Jordi Pujol kradł, ile wlezie. Istniała niepisana zasada, zgodnie z którą firma ubiegająca się o kontrakt publiczny musiała zapłacić «rodzinie» 3 proc. prowizji, a zdobyte w ten sposób pieniądze klan ukrywał w rajach podatkowych” – wyjaśnia.

Mój rozmówca za największy sukces pujolizmu uważa stworzenie żelaznego systemu medialnego, który wyniósł ideologię nacjonalistów do poziomu państwowego. Stało się tak dzięki subwencjom, które rząd przyznawał wyłącznie mediom ideologicznie zgodnym z linią partii rządzącej. W konsekwencji dziennikarze zaczęli zachowywać się jak propagandziści, a katalońskie środki masowego przekazu zyskały charakter mediów reżimowych pokroju rosyjskiej „Prawdy” czy kubańskiej „Grandmy”. „To tłumaczy, dlaczego nacjonalizm w różnych wersjach był w stanie bez problemu rządzić przez ostanie trzy dekady mimo skandalicznych przypadków korupcji. Wszystko było zamiatane pod dywan przez media wierne nacjonalistom. Planas się skarży, że obecnie prasa nienacjonalistyczna nie ma szans. „Albo akceptujesz dyskurs, albo nie dostaniesz żadnych ogłoszeń rządowych ani patronatów. Jeśli mimo to zdołasz się utrzymać, bo masz wiernych czytelników i upierasz się przy niezależności, to wtedy przyczepią ci etykietkę unionisty i antykatalońskiego ekstremalnego prawicowca”.

Zdaniem mojego rozmówcy innym czynnikiem, który tłumaczy sukces postulatów nacjonalistycznych w regionie, jest fakt, że zarówno Partia Ludowa, jak i Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, dwie główne partie w Hiszpanii, były zależne podczas wielu legislatur od wsparcia baskijskich i katalońskich sił nacjonalistycznych, aby móc osiągnąć większość w hiszpańskich Kortezach, i pozwoliły, aby w tych regionach szerzyła się polityka lingwistyczna, kulturalna i ekonomiczna na usługi secesji. „Szkolnictwo, środki masowego przekazu i przedsiębiorstwa zostały przejęte przez nacjonalistów za pieniądze hiszpańskiego podatnika, podczas gdy prawica i lewica udawały, że tego nie widzą, dlatego można ich uznać za współwinnych i współodpowiedzialnych za obecną sytuację!” – podkreśla z emfazą.

Andrea Mármol to młoda, energiczna dziennikarka należąca do nielicznej grupy tych, którzy blisko 4 lata temu zaczęli własną, niezależną działalność, wyłamując się tym samym z dominującego dyskursu. W dokumencie Frana Jurada Mármol zwróciła uwagę na fakt, że nie tylko media katalońskie, lecz także prasa krajowa prezentuje Hiszpanię i Katalonię jako dwie odległe od siebie tożsamości. „Odpowiedzialnością dziennikarza jest przeanalizowanie treści, którą chce przekazać obywatelom. W praktyce tak się nie dzieje, media bezpośrednio podają wiadomość w kontekście specjalnie do tego stworzonym przez nacjonalistów – ubolewa. – To się przyczynia do umacniania w świadomości obywateli, również tych mieszkających poza granicami naszego regionu, poczucia, że Katalonia jest czymś dalekim. Hiszpanie z innych części kraju zaczynają mówić o tym, jaka będzie niepodległa Katalonia, a to wszystko jest fikcją” – podkreśla.

Andrea przywołuje także problem karykatur i komiksów pojawiających się w prasie katalońskiej. Często pokazują one Hiszpanów przebranych za faszystów. W licznych historyjkach Hiszpan to zawsze głupek, któremu przeciwstawiany jest mądry Katalończyk. Zdaniem Andrei to kolejna próba budowania świadomości. „To jest śmieszne, więc trzeba się śmiać”. Moja rozmówczyni przyznaje, że jej osobiście nie jest do śmiechu.

Andrea mówi mi, że całe to niepodległościowe „przyśpieszenie” zmobilizowało ją do działania. Przyznaje, że takich jak ona nie jest wielu, ale próbują „odkręcić” dyskurs niepodległościowców. Od kilku lat ona i inni niezależni dziennikarze chodzą na debaty i spotkania publicystyczne, starając się odpierać retorykę separatystów, ukazywać własne argumenty za pozostaniem przy Hiszpanii. Andrea przyznaje, że nie jest łatwo. „Nie dosyć, że przychodzę rozmontować ich narrację, to do tego jestem młodą dziewczyną. Czasami jest bardzo ciężko, ale nie ma innego wyjścia, trzeba to robić, a do hejtu i pogróżek jakoś się przyzwyczaić” – zwierza się podczas naszej rozmowy.

Nacho Martín Blanco to kolejny przykład politologa i dziennikarza po trzydziestce, który angażuje się w dyskurs antyniepodległościowy. Tak jak Andrea jest aktywnym publicystą i udziela się w programach oraz debatach. „Czytając gazety, masz wrażenie, że rzeczywistość jest taka, jak malują ją nacjonaliści. Ale na ulicy widzisz, że ludzie są dużo bardziej normalni niż politycy katalońscy czy oficjalna polityka Katalonii”.

Podczas naszej rozmowy przyznaje, że po którejś z debat w mediach publicznych jeden z jego kolegów o zapatrywaniach niepodległościowych podszedł do niego i powiedział, że Nacho mógłby bardziej się zgadzać z resztą, bo tak się stawiając, psuje klimat, a przecież chodzi o to, żeby atmosfera programu była przyjemna.

Sprawa hejtu to temat, do którego podczas moich rozmów wracają zarówno Andrea, jak i Nacho. Według ekspertki od komunikacji Montse Garcíi ruch niepodległościowy wydaje dużo pieniędzy i angażuje sporo ludzi do powielania informacji zgodnych z ich linią ideologiczną. Kiedy jakiś lider separatystyczny wypuszcza tweeta, jest on wielokrotnie podawany dalej przez tzw. partyjne doły i aktywistów, natomiast kiedy ktoś ośmieli się złamać obowiązujące tabu, pada ofiarą hejtu i pogróżek, tak aby następnym razem zastanowił się dwa razy, czy chce się publicznie dzielić swoimi opiniami.

Argumenty za wyjściem – kasa czy coś jeszcze?

Zdaniem Arnau zwolenników niepodległości przybywa. Dzieje się tak, bo – jak uważa – od jakiegoś czasu kluczowe stały się argumenty ekonomiczne. „Ludzie zdali sobie sprawę, że będzie nam lepiej zarządzać naszymi podatkami na miejscu. Katalończycy widzą, że niepodległość przyniesie większy dobrobyt i stabilność gospodarczą w regionie – zapewnia. – W tym Hiszpania zawsze nam pomagała – śmieje się Arnau. – Inwestowanie w szybką kolej do miejsc mało uczęszczanych, które są deficytowe, budowanie lotnisk, których się nie oddaje, utrzymywanie opłat na autostradach, gdy w innych częściach Hiszpanii są przeważnie darmowe” – wylicza.

Carles także wymienia kryzys ekonomiczny jako główny powód wzrostu poparcia dla idei niepodległościowej, ale już na drugim miejscu stawia poczucie krzywdy, które spowodowane zostało dyskryminującymi relacjami z rządami Aznara, Rajoya, a wcześniej Zapatero, który obiecał Katalonii statut, ale słowa nie dotrzymał.

Pablo Planas podkreśla, że nacjonaliści katalońscy są ekspertami w propagandzie totalitarnej. Przyznaje, że media wybrały Pujola na najwyższego przedstawiciela katalanizmu, a system medialny kupował dyskurs Pujola o narodzie i agresji na Katalonię, jakiej dopuszczała się Hiszpania. „Choćby osiągnęli złe wyniki wyborcze, a okoliczności im nie sprzyjały, ich propaganda zawsze przekuje to na wygraną. Hasło «Hiszpania kradnie» można porównać z «Rzym – złodziej» Ligii Północnej lub sloganów używanych przez Borisa Johnsona czy Nigela Farage’a, w celu uzasadnienia Brexitu – podkreśla. – Prawica katalońska, CDC i lewica, od umiarkowanej (ERC), po radykalną (En Comú Podem i CUP), podzielają tezę, że Katalonii byłoby lepiej poza Hiszpanią. To jest «święte» tabu, którego nie można podawać w wątpliwość, ale w rzeczywistości kataloński rząd jest finansowo uzależniony od transferów ekonomicznych Madrytu, który tak zdecydowanie zwalcza. Z pieniędzy hiszpańskich Generalitat opłaca pensje urzędników, koszty służby zdrowia, propagandy separatystycznej, służby dyplomatyczne zagranicą, własny urząd podatkowy, środki przekazu i propagandy, a nawet służby policyjne i szpiegowskie. W zamian osiągnęli to, że społeczeństwo – bardziej uprzemysłowione niż w innych regionach Hiszpanii – odczuło efekty światowego kryzysu ekonomicznego z taką samą intensywnością. To jest powód wzrostu poparcia dla opcji populistycznych z radykalnej lewicy (En Comú Podem i CUP), które domagają się komunizmu jako systemu politycznego i marksizmu jako doktryny ekonomicznej. W wypadku prawicy nacjonalistycznej odnośnikiem dla nich jest ekstremalna prawica austriacka, holenderska, francuska i angielska”.

Heath5Arnau w celach zawodowych często jeździ do Francji, a tam denerwuje się, że ludzie wytykają Katalończykom, że nie są solidarni, że chodzi im tylko o kasę. „Tak wcale nie jest! – zapala się. – To też kwestia godności i honoru! Wszystko to wina Hiszpanii. Gdyby w latach 90. wypracowała z nami relacje bazujące na szacunku dla naszego języka, uczuć, kultury, byłoby inaczej” – mówi Arnau i zaczyna wyliczać. Wspomina kwestię kadry narodowej, którą Katalonia chciała wystawić niezależnie od Hiszpanii na igrzyskach olimpijskich, ale rząd w Madrycie się nie zgodził. Mówi, że po wprowadzeniu nowych tablic rejestracyjnych zgodnie z zarządzeniami unijnymi rząd Aznara nie wyraził zgody na wprowadzenie flag regionalnych obok narodowych. Wymienia mnóstwo tematów związanych z infrastrukturą, która jest przestarzała i celowo niemodernizowana. No i oczywiście sprawa statutu z 2006 r. „Kiedy Zapatero obiecał nam, że Madryt podpisze wszystko, na co wyrazimy zgodę w drodze referendum, i nie dotrzymał słowa, to była potwarz! Wtedy wielu Katalończyków zrozumiało, że rozwód jest nieunikniony i lepiej będzie nam osobno” – tłumaczy.

Przystanek „Niepodległość” – czy to już blisko?

Arnau przyznaje, że oczekiwania są wysokie. „Naszą działalność zaczęliśmy we wrześniu 2011 r., w 2016 r. minie już 5 lat bardzo intensywnej pracy. Udało nam się osiągnąć wiele. Myślę, że 5 lat temu trudno byłoby nam uwierzyć, że tak daleko zajdziemy. Ale jesteśmy już mocno zmęczeni. Ciągną to te same osoby, które zaczynały wraz ze mną. Robimy to za darmo, kosztem rodziny, pracy, tracimy dużo pieniędzy. Tym, co nam podcina skrzydła, jest brak jedności między partiami niepodległościowymi. Referendum byłoby nowym celem. Zapewniłoby nam siłę, żeby dać z siebie wszystko – wyjaśnia. – Ludzie, którzy nie angażują się tak jak my, także popierają niepodległość. Problemy między partiami im się pewnie nie podobają, ale jeśli dojdzie do głosowania, to wszyscy na nie pójdą, pod tym względem nie ubywa poparcia – zapewnia. – Zaczęliśmy i trzeba to doprowadzić do końca. Jeśli tym końcem jest referendum, to tak to trzeba będzie zrobić” – podkreśla.

Manifestacje organizowane przez ANC podczas Diady Arnau porównuje ze świętem. W jego ocenie to wielki sukces. „W krótkim czasie udało nam się stworzyć ruch, który jest pokojowy. Maszerujemy z uśmiechem na ustach. Starsi ludzie dołączają na wózkach, żeby nie przegapić tego momentu. Gdyby był to ruch bazujący na przemocy, restrykcyjny, ludzie nie braliby w nim udziału, ale te wrześ- niowe marsze to nasz wielki sukces i dlatego uważam, ze zwyciężymy”.

Arnau podkreśla, że każdego roku ANC poprzez organizację Diady stara się zrealizować jakiś cel. „W zeszłym roku wkrótce po Diadzie mieliśmy wybory autonomiczne, w 2014 r. szykowaliśmy się do konsultacji w sprawie niepodległości 9 listopada, w roku 2013 agitowaliśmy za tym, aby konsultacja w ogóle się odbyła – wylicza. – A w roku 2012 – jego twarz się rozchmurza – to była wielka niespodzianka! Pierwsza taka manifestacja, mnóstwo autokarów z całego regionu. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że jest nas wielu i możemy robić wielkie rzeczy!”.

W tym roku Arnau martwi brak stabilizacji politycznej. ANC pracuje nad organizacją Diady już od 3 miesięcy, ale narracja cały czas się zmienia. „Jeśli będzie zgoda między partiami, że celem jest referendum unilateralne, to pewnie dyskurs pójdzie w tym kierunku. Powinno być mocno” – podkreśla i dodaje, że tegoroczna Diada musi być początkiem kampanii na rzecz zwycięstwa w referendum. Zapewnia, że ANC tworzą demokraci, dlatego za każdym razem, kiedy stawiane są urny wyborcze, starają się je wypełniać, najlepiej głosami popierającymi niepodległość. W sprawie ostatnich wyborów do parlamentu centralnego, które odbyły się w czerwcu, Arnau wypowiada się z dystansem. Podkreśla, że ruch niepodległościowy nie jest do końca zaangażowany w wybory. „W tych czerwcowych nic nie robiliśmy” – przyznaje. Pytany o świetne wyniki En Comú Podem podkreśla, że jego niepodległościowe ANC traktuje Podemos jako sprzymierzeńców, przede wszystkim ze względu na ich demokratyczny charakter. „Proponują referendum jako polityczne wyjście z problemu, z jakim się zmagamy w Katalonii. Jeśli zdecydujemy, że nasza droga do osiągnięcia niepodległości wymaga organizacji referendum, to myślę, że dojdziemy tam razem. My i oni. Postrzegam ich jako towarzyszy podróży i nie widzę problemu, by zajęli pierwsze miejsce w wyborach” – zapewnia.

Kolega Carlesa zauważa, że od transformacji temat niepodległości był podnoszony przede wszystkim przez katalońską prawicę. „Katalońska lewica, ERC, odgrywała do niedawna niewielką rolę. Byli bardziej federalistami niż niepodległościowcami. Ja osobiście nadal nie wierzę, że stali się separatystami. Myślę, że to jedna z pułapek, które stoją za procesem. My, ludzie lewicy, którzy wierzymy w niepodległość, nie wiemy, do jakiego stopnia wierzyć w to, co mówią. Na ile to prawda, że są niepodległościowcami, a wcześniej wielokrotnie negocjowali z Partią Ludową. Nie wierzę w niepodległość z rąk Konwergencji – rządzącej przez trzy dekady Katalonią partii Pujola – bo jeśli chodzi o pogląd na świat, to dużo więcej wspólnego ma z Partią Ludową niż z antysystemowym CUP, z którym tworzy rząd. Nie sadzę, żeby przemawiały za nimi uczucia, raczej racje ekonomiczne”.

Carles dodaje, że CaixaBank i inne duże firmy katalońskie na razie są przeciwne. To, że partia, która zawsze żyła blisko z dużymi firmami, teraz znalazła się po drugiej stronie, jest podejrzane. „Ja też trochę im nie ufam” – przyznaje. Co do intencji Podemos, także zachowuje duży dystans. „Ugrupowanie Iglesiasa, lidera Podemos, traktuje sprawę Katalonii jak przysłowiową kiełbasę wyborczą, chce, żeby ludzie na nich głosowali. Ale niepodległość zależy od Katalończyków, wtedy wytworzy się presja międzynarodowa, która zmusi Madryt do negocjacji i zrobi referendum tak jak w Szkocji”.

Jak dotąd wszystko wskazuje na to, że Katalończycy nie dostaną zgody z Madrytu i planowane referendum będzie musiało być ogłoszone jednostronnie. Arnau to nie zraża. Podkreśla, że wiele katalońskich sił politycznych od dawna mówi, że nie ma innego wyjścia. Trzeba działać samemu i nie oglądać się na Madryt. Wymienia CUP oraz ERC i dodaje nawet Demócratas de Cataluña – partię, która powstała w wyniku podziałów w Unii, dawnej koalicjantce Konwergencji. Choć ideologicznie są to liberałowie, oni także popierają takie rozwiązanie.

Arnau przyznaje, że obecnie ANC także rozważa poparcie tej idei. I tłumaczy zalety takiej opcji: „Obecnie dialog polityczny partii niepodległościowych jest bardzo trudny ze względu na różnice ideologiczne, które je dzielą. Na katalońskiej scenie politycznej mamy dziś praktycznie wszystkie spektra: od liberałów, po antykapitalistów, co powoduje spore problemy w zarządzaniu regionem na co dzień. Ze względu na organizację referendum unilateralnego odkładamy na bok różnice ideologiczne i koncentrujemy się tylko na jednej kwestii: niepodległość – tak czy nie? I możemy osiągnąć tę jedność. To jedna zaleta, kolejną jest to, że do tej podróży możemy zaprosić En Comú Podem, ponieważ dążyć do wypowiedzianej jednostronnie niepodległości to jedno, a zorganizować referendum, żeby ludzie mogli się wypowiedzieć, to zupełnie co innego. W tym wypadku uważam, że będą musieli do nas dołączyć, bo ich głównym hasłem jest demokracja partycypacyjna”.

Carles mówi, że „wszyscy mamy prawo do rozwodu, tylko że ta metafora nie podoba się Hiszpanom, bo dla nich stanowimy jeden organizm. Dla nich to jakby odjęcie ręki. Problem w tym, że niepodległość przeciwstawia się obecnemu prawu. Aby ją osiągnąć, trzeba być bardzo odważnym, podjąć ryzyko i złamać obecne normy. Takie kroki podejmują tylko partie, których głównym celem jest niepodległość. Partie, które mówią o samostanowieniu jako możliwości teoretycznej, nie doprowadzą do niepodległości nigdy, ponieważ nie będzie w Hiszpanii większości pozwalającej na przeprowadzenie referendum. To musi wyjść ze strony katalońskiej. Tak więc albo my Katalończycy zaczniemy się starać o niepodległość i później będziemy negocjować referendum z Madrytem, albo będzie to niemożliwe”.

Carles robi krótką pauzę i dodaje z żalem: „Niepodległość, zdaniem Madrytu, była wymysłem Artura Masa, jakby on sam zwariował, użył telewizji i szkoły, żeby przekonać do tej idei Katalończyków z dnia na dzień, ale proces katalanizacji jest dużo starszy i bardziej zróżnicowany. Proces ten popierają nie tylko stara burżuazja katalońska, lecz także różne środowiska lewicowe. Niepodległość nie jest wymysłem jednej osoby” – dodaje.

Pablo Planes powodów zrywu niepodległościowego dopatruje się gdzie indziej. Uważa on, że rozpoczęcie procesu separatystycznego w dużym stopniu wynikało z chęci ukrycia korupcji wśród liderów Konwergencji. Partia zdecydowała się „uciec do przodu” i tym samym zaczęła podbijać niepodległościowy dyskurs, który „wywołał podział w społeczeństwie katalońskim, zerwanie z porozumieniami doby transformacji oraz marginalizację części społeczeństwa, która posługuje się dwoma językami (kastylijskim i katalońskim), ma rodzinę w innej części Hiszpanii, nie chce utracić obywatelstwa hiszpańskiego i poczuła się więźniem systemu stworzonego przez nacjonalistów” – wylicza.

Planes dodaje, że zgodnie z danymi sondaży opinii oraz wynikami czerwcowych wyborów zarówno regionalnych, jak i krajowych nastroje dzielą się niemal po połowie, z małą przewagą po stronie unionistów. Procentowo oraz biorąc pod uwagę liczbę głosów, w wyborach krajowych z czerwca En Comú Podem i CDC pogorszyły wynik, choć utrzymały taką samą liczbę mandatów. CUP nie bierze udziału w wyborach krajowych, ponieważ uważa, że nie dotyczą jej ojczyzny.

W jego ocenie ruch niepodległościowy czeka na tegoroczny 11 września, mają nadzieję, że uda im się powtórzyć wybuch masowego poparcia podsycany przez publiczne media katalońskie oraz regionalne instytucje publiczne (Generalitat oraz urzędy miast, w których większość stanowią separatyści), ale odczuwa się duże zmęczenie tzw. „dołów” ciągłym odkładaniem w czasie momentu ogłoszenia niepodległości. Dzieje się tak, ponieważ większość działań ma bardziej charakter symboliczny niż praktyczny i prawdziwy. Ponadto Puigdemont i sprzymierzeńcy procesu separatystycznego nigdy nie przegrywają, choćby dostali mniej głosów i nie wypełnili żadnej z obietnic wyborczych. Zgodnie z początkowymi założeniami ich planu separatystycznego Katalonia powinna być niepodległa od roku 2014, kiedy zorganizowali nielegalne referendum 9 listopada, o które obecnie jest oskarżony Artur Mas, były premier Generalitat” – przypomina Planas.

Brexit wpływ ma, ale jaki?

Umawiam się na rozmowę z nowo wybraną wiceprzewodniczącą ANC – Natàlią Esteve. W jej ocenie społeczeństwo brytyjskie zaskoczyło wszystkich swoją dojrzałością. „Wygrała demokracja bezpośrednia, to dzięki niej obywatele mogą rzeczywiście wpływać na politykę makroekonomiczną państw” – rozwija raz podjętą myśl. Przykład Wielkiej Brytanii pokazuje, że niepotrzebne jest ani 50 proc. partycypacji, ani większość kwalifikowana, aby rezultat był uznany. „Są to kwestie powszechnie akceptowane zgodnie z dobrymi praktykami referendum wypracowanymi w Wenecji. Dla naszej sprawy to ważne, że do takiego podejścia w sprawie referendum i jego uznawalności doszło nie tyle gdzieś na świecie, ile tuż obok”.

Na pytanie o referendum jako formie rozwiązania problemu katalońskiego rozmawiam także z wiceprzewodniczącym SCC – Joaquimem Collem. W jego ocenie przykład Brexitu dostatecznie dyskredytuje referendum jako takie, a tym bardziej ukazuje, że jest dalekie od bycia „świętem demokracji”. „Nie jest dobrze, gdy kwestie dzielące społeczeństwo niemal na pół, rozwiązuje się poprzez «tak» lub «nie». Misją polityki jest tworzenie porozumień, które później są poparte głosem społeczeństwa. Ale nie można rozwiązywać problemów, poddając pod referendum kwestie nierozwiązane. W demokracji referendum służy sprawom konkretnym, lokalnym. Gdy się używa referendum w innych warunkach, to dyskurs przejmują populiści” – tłumaczy. Zdaniem Colla referendum jako narzędzie przechodzi kryzys, a rozwiązaniem byłoby stworzenie nowej konstytucji i poddanie jej pod referendum.

Brexit dokonał się na chwilę przed czerwcowymi wyborami w Hiszpanii. O wpływie tego wydarzenia na wyniki wyborów rozmawiałam także z Pablem Planasem. Jego zdaniem Brexit stał się powodem wzrostu poparcia dla Partii Ludowej w całej Hiszpanii, utrzymania wyników przez Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą, obniżenia się notowań lewicy populistycznej i nacjonalizmu w Katalonii. Przy tej okazji Planas wytknął niekonsekwencje w narracji nacjonalistów dotyczące tego zdarzenia. Zauważył, że pierwszą reakcją premiera Generalitat Carlsa Puigdemonta po ogłoszeniu wyników referendum w Wielkiej Brytanii było powiedzenie, że istnieje życie poza Unią Europejską, aby jednocześnie podkreślić, że Unia Europejska przyjmie Katalonię jako kraj niepodległy z otwartymi ramionami.

Czy niepodległość jest rozwiązaniem?

Joaquim Coll wypowiada się w następującym tonie: „Jako Katalończycy nie mamy problemu z wolnością, używaniem języka, kultury, nie padamy ofiarą dyskryminacji. Zarówno w Hiszpanii, jak i w Katalonii mamy przypadki korupcji, borykamy się z problemem jakości demokracji, podobnie jak wiele krajów w Europie. Nie ma problemu dopasowania Katalonii do Hiszpanii, ona pasuje, mieści się w tych ramach. Istnieje natomiast problem modelu terytorialnego, który dotyka wszystkich regionów autonomicznych (finansowanie, rozdział kompetencji itd.). Wyjątkowość Katalonii jest faktem, ale jaka część tej wyjątkowości nie została do tej pory uznana? Problem jest natury wewnętrznej. Musimy zdać sobie sprawę, że tą drogą donikąd nie dojdziemy. Trzeba przezwyciężyć metafizykę nacjonalistyczną zanieczyszczającą nasz język. Społeczeństwo katalońskie jest społeczeństwem otwartym. Ufam, że dojrzejemy, nie możemy przez cały czas toczyć tej samej debaty. Quebec i Kraj Basków świadczą o tym, że można z tego wyjść”.

Natàlia Esteve stwierdza: „Poziom demokracji w Katalonii jest zbliżony do poziomu demokracji w Quebecu i Szkocji. Jednak poziom demokracji w państwie hiszpańskim nie przypomina poziomu demokracji w Wielkiej Brytanii czy Kanadzie. Dlatego rozwiązaniem jest referendum. Jesteśmy oddaleni od Hiszpanii kulturowo, mamy inną politykę społeczną. Unioniści często mówią o tożsamości, dla nas zaś są to kwestie drugorzędne. To nie jest projekt z XIX w., tu nie chodzi o pokrewieństwo. To, skąd są moi rodzice czy dziadkowie, nie ma nic do rzeczy. Z powodu związków rodzinnych nie chcą skłonić się do decyzji bardziej racjonalnej. A niepodległość Katalonii mogłaby pomóc Hiszpanii poprawić jej poziom demokracji. Nasza niepodległość mogłaby być lustrem, które otworzy wiele drzwi. Nas jednoczy dojrzałość demokratyczna, jesteśmy społeczeństwem o wyjątkowym charakterze społecznym i ekonomicznym, nie rozumiemy, jak w Hiszpanii może wygrywać ugrupowanie, które jest oskarżane o korupcję”.

Niepodległość Katalonii… – zaczyna kolega Carlsa: – Staram się o tym nie myśleć, raczej traktuję to w kategorii science fiction. Chociaż robi się wiele, by ją osiągnąć, to wydaje mi się, że ta historia nie ma tak jasnego końca. Chciałbym, aby było to miejsce otwarte. Wszystko, czego się nam odmawia, można by osiągnąć łatwiej. Tolerancja, otwartość, społeczeństwo dużo bardziej lewicowe, państwo silniej zaangażowane wobec osób biedniejszych. Byłaby szansa na pogłębienie charakteru socjalnego. Szansa nie na zerwanie z Hiszpanią, bo nie ma co jej demonizować. Moja rodzina pochodzi z Andaluzji. Ale projekt, który proponuje, mnie osobiście się nie podoba. Niepodległość to wielka szansa dla przyszłych pokoleń”.

Jeszcze inaczej sprawę widzi Nacho: „Problem współżycia istnieje w Katalonii, a nie między Katalonią a resztą Hiszpanii. Problem, który musimy rozwiązać, ma charakter wewnętrzny”.

A może by zrobić to referendum tak jak w Szkocji? – pytam swojego kolegę politologa. – Jeśli przegracie, to na kilka lat musicie ustąpić”. Przecząco kiwa głową. „To, co się ustala w Madrycie, w Barcelonie nie obowiązuje, ponieważ większość mają tam nacjonaliści. Zakończyłoby się to ogromnym podziałem, rozłamem społecznym. Gdyby choć pytania były proste, na które da się odpowiedzieć «tak» lub «nie», zwyciężyłoby «nie», ale pytania są konstruowane inaczej. Nie wiem, jak rozwiązać ten problem – przyznaje. – To, że Madryt nie pozwala głosować, w Katalonii jest odbierane jako ograniczanie wolności. Wielu chce referendum, żeby to się wreszcie skończyło, bo od 6 lat o niczym innym się tu nie gada. Ludzie mają dość. Ale problem jest szerszy: dekompozycja systemu dwupartyjnego w Hiszpanii, wartości europejskich w UE, wraz z Trumpem i Putinem tworzą całość, która przyjmuje coraz ciemniejsze barwy. Aż strach o tym myśleć” – kończy posępnie mój rozmówca.

Polskie analogie?

Hiszpania – kraj, do którego nieustannie wracam od ponad dekady, by badać zachodzące tam procesy społeczne i polityczne – jest dla mnie punktem odniesienia, dzięki któremu z większą jasnością rysują się przede mną procesy regionalnie i globalne. Hiszpańskie doświadczenia pozwalają mi spojrzeć z dystansu na własny kraj, choć zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to absurdalnie. Hiszpania i Polska – jak się wydaje – reprezentują dwa przeciwstawne wektory. Jednak dla mnie kraj leżący na drugim krańcu Europy od zawsze stanowił rodzaj lustra, dzięki któremu widzę Polskę ostrzej, dokładniej. Im jestem dalej, tym mi łatwiej – dzięki uzyskanej perspektywie – objąć to, co się dzieje u nas.

W Polsce mamy rzesze „skrzywdzonych”, w Hiszpanii zaś – falę „upokorzonych”. Istnienie jednych i drugich bez wątpienia świadczy o tym, że społeczeństwo (lub duża jego część) przestało się czuć reprezentowane przez elity rządzące. Można przywołać wiele przewinień: korupcję u nich i ośmiorniczki u nas. Jednak prawdziwym powodem frustracji jest kryzys ekonomiczny, który choć w Hiszpanii oficjalnie został zażegnany, a w Polsce nigdy się nie pojawił, zmienił na zawsze oblicze Unii Europejskiej – organizacji, której członkom po latach powojennego zaciskania pasa żyło się coraz lepiej, a my, nowo przyjęci, jeździliśmy na Zachód, aby podglądać, jak będzie u nas już za chwileczkę. Kryzys pokazał Hiszpanom raz na zawsze, że prosperity skończyło się na pokoleniu ich rodziców. Dla nich standard, w którym się wychowali, w dużej mierze będzie już nie do osiągnięcia. My także zrozumieliśmy, że pensje nie będą rosnąć w nieskończoność, co innego ceny w sklepach. Nasze marzenie o wielkiej europejskiej stabilizacji prysło, jednak dla elit politycznych świat wydawał się taki sam. Pobierali podobne uposażenie, jadali w tych samych drogich restauracjach. Ba! – na kryzysie można było jeszcze dobrze zarobić. To zadecydowało o naszym rozżaleniu. Hiszpanie nie mogli znieść kolejnych afer korupcyjnych, gdy banki zabierały im mieszkania, a ludzie lądowali na ulicy. Gdy społeczeństwo stawało się coraz bardziej solidarne, łącząc się w niedoli, politycy nie potrafili nawet zmienić prawa pozwalającego wyrzucać ludzi na bruk. W Polsce, my, którzy wierzyliśmy ślepo w „europejską przyszłość narodu”, będąc tym samym motorem zmian i głównym zapleczem Platformy, straciliśmy jasność celu, nasz entuzjazm zaczął gasnąć. Ostatnim rozdziałem naszej „złotej ery” stała się nominacja Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, później coraz mocniej zaczęły się budzić polskie strachy, które doszczętnie opanowały nasze „tu i teraz”, pchając nas w ksenofobiczną bajkę prawicowego dyktatu, której Polska nigdy w pełni nie zaznała.

Hiszpania równie silnie rozczarowana mrzonkami o ekonomicznej stabilizacji, którą miał jej zapewnić liberalny model rozwoju, zwraca się w kierunku komunistycznych ideałów, których nigdy nie dane jej było w pełni zakosztować. Podemos otwarcie deklaruje swoje podstawy ideologiczne. Coraz więcej na hiszpańskiej scenie politycznej ugrupowań antysystemowych, które w nadchodzących latach mają szansę zdominować dyskurs. Javier Cercas na łamach „El País” pyta: „Dokąd zaprowadzą nas zachowania tak ekstremalnie podszyte populizmem?”. Niestety, w obu wypadkach nasze frustracje oraz lęki wykorzystują populiści. My liczymy na społeczną zmianę, a tym, co obserwujemy, jest wymiana elit u sterów władzy. Cercas zauważa, że „zmiana na górze” niczego nie odwróci, bo tym, co należy naprawiać, jest system, a przecież wiadomo, że z reguły to system zmienia tych, którzy do niego weszli.

Frustracja, poczucie dyskryminacji, upokorzenia – na tych emocjach rósł w siłę kataloński ruch niepodległościowy Pujola. Do tego niezbędny był proces socjalizacji poprzez szkołę, media publiczne, kulturę, uniwersytet, w którego ramach kształtowano światopogląd wygodny dla nacjonalistów. Temat kompletnie zaniedbany przez instytucje demokratyczne zarówno w Hiszpanii, jak i w Polsce. W Katalonii tę lukę wykorzystał Pujol, w Polsce świadomi wagi procesu socjalizacji są – jak się wydaje – Kaczyński i jego ekipa przejmująca władzę.

Jednak są to przykłady raczej wzbudzające złe skojarzenia, ponieważ kreowane przez nich język i narracja mają charakter wykluczający, bardziej dzielą niż łączą. Uwagę na ten proces zwraca profesor Magdalena Środa. W jej ocenie „kto uzyskuje zdolność przedefiniowania znaczeń, zyskuje siłę i prędzej czy później staje się hegemonem. Władza tkwi w języku. I jest to większa władza niż umiejętnej propagandy […] nie tylko nad semantyką, ale i funkcją mitotwórczą, symboliczną, tożsamościową”. Kontekst wypowiedzi Środy jest związany z rządami PiS-u. Filozofka przekonuje, że stworzył on ramy narracji, do których każdy się odnosi, tym samym opozycja, chcąc nie chcąc, sama się w nie wpasowała. Środa zwraca uwagę na fakt, że „PiS przekonstruował rzeczywistość: dyskursywną, symboliczną, a nawet faktyczną w sensie historii, którą tworzy teraz”.

Jednak budowanie narracji, w której występujemy „my i oni”, nie prowadzi chyba do niczego innego jak tylko do pogłębienia podziałów tak groźnych dla społeczeństwa obywatelskiego. Coraz częściej rozważamy, czy w demokracji jest miejsce dla dyktatu mniejszości, czy nie chodzi raczej o budowę kompromisów, o które obecnie tak trudno. Zastanawiamy się nad rolą referendum. Czy demokracja bezpośrednia i poddawanie pod głosowanie nierozwiązanych problemów jest wyjściem? Czy to forma zażegnania sporu, czy też zagrożenie jeszcze gorszymi podzia- łami?

Odpowiedzi na te pytania nie są łatwe. Tak jak wspomniał mój kataloński kolega, najpewniej „czekają nas ciemne czasy”. Katalonia może być dla nas zwierciadłem, w którym warto się przejrzeć. Być może nie jesteśmy od siebie tak różni i pora zacząć odbudowywać mosty i poszukiwać kompromisów, dzięki którym nikt nie będzie syty, ale wszyscy pozostaną przy stole.

Nowe państwo Katalonia? :)

Rok 2016 jest dla Hiszpanii szczególnie trudny. Grudniowe wybory do parlamentu hiszpańskiego musiano powtórzyć w czerwcu, ponieważ partie, które weszły do Kortezów, nie były w stanie stworzyć koalicji rządzącej. Po kolejnych wyborach sytuacja nie uległa diametralnej zmianie. Liderzy czterech głównych ugrupowań, które wygrały wybory (Partia Ludowa, Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, Podemos i Ciudadanos), do tej pory nie doszły do porozumienia w sprawie utworzenia rządu. Wielu komentatorów tłumaczy to brakiem tradycji koalicyjnych w polityce hiszpańskiej, która od transformacji demokratycznej w latach 70. wypracowała system rządów dwupartyjnych. Niemniej zbliżające się w drugiej połowie września wybory regionalne w dwóch kluczowych regionach – Galicji oraz Kraju Basków – pokazują, jak ważne dla osiągnięcia większości w Kortezach od zawsze było pozyskanie poparcia tzw. nacjonalistów peryferyjnych. Dlatego rozmowy koalicyjne w Madrycie zawieszono, a wszyscy liderzy pośpieszyli walczyć o głosy mieszkańców Galicji i Basków.

Katalonia jest regionem, na którego czele od czasów transformacji stoją nacjonaliści. Przez wiele lat rządziło się im wygodnie. Popierając w madryckich Kortezach poszukujących większości do rządzenia socjalistów czy ludowców, w zamian mieli zagwarantowaną wolną rękę dla swoich działań w regionie. Scena polityczna w Katalonii zaczęła doświadczać znacznych przeobrażeń w roku 2012, kiedy na horyzoncie pojawiły się nowe ugrupowania polityczne, których motorem wzrostu stał się Ruch Oburzonych. Proces ten objął zresztą całą Hiszpanię, zagrażając pozycji partii tradycyjnych oraz wypracowanego do tej pory modelu rządzenia.

Obecnie Katalonia – podobnie jak Madryt – przeżywa swój regionalny kryzys polityczny. Choć nacjonaliści po raz pierwszy w historii uzyskali większość w lokalnym parlamencie, nie przyśpieszyło to w wyraźny sposób realizacji ich procesu secesjonistycznego. Wszystkiemu winne są ogromne rozbieżności ideologiczne ugrupowań wchodzących w skład koalicji rządzącej. Do porozumienia muszą tu dojść politycy hołdujący wszelkim możliwym ideologiom: od liberałów, po antykapitalistów. Stąd o przesilenia polityczne nietrudno, a katalońscy wyborcy czują się coraz bardziej zmęczeni atmosferą braku kompromisu i stagnacją.

Tegoroczna Diada jak zawsze miała zmierzyć nastroje społeczne związane z kwestią niepodległości. Zgodnie z prognozami wypadła blado w porównaniu z eksplozją poparcia w latach poprzednich. Niemniej nacjonaliści nie wydają się takim wynikiem zrażeni i obiecują, że kolejna Diada odbędzie się już w Katalonii niepodległej.

Biorąc pod uwagę te czynniki, w czerwcu bieżącego roku udałam się do Katalonii, aby zbadać nastroje społeczne wobec kwestii niepodległości. Moja wizyta przypadła na moment bardzo newralgiczny. Chwilę wcześniej dokonał się Brexit, a Hiszpanie ponownie poszli do urn wyborczych. W mojej podróży po Katalonii towarzyszył mi zamysł niestawiania żadnych tez z góry i, o ile to możliwe, zachowania neutralnego podejścia, tak aby ostateczna ocena przedstawianego sporu należała do czytelnika.

Vic i Lleida – regiony, które chcą być niepodległe

Moim przewodnikiem po Vic jest Arnau. Zbliża się koniec czerwca, do Diady jeszcze dużo czasu, ale mój rozmówca już od trzech miesięcy ma ręce pełne roboty. Szczupły, na oko trzydziestokilkuletni, ubierający się alternatywnie jak wielu młodych Katalończyków. Jest członkiem Narodowego Zgromadzenia Katalońskiego (Asamblea Nacional Catalana – ANC) organizacji obywatelskiej, która według szacunków zrzesza około 80 tys. sympatyków niepodległości Katalonii. On sam stoi na czele lokalnej komórki tej organizacji, którą wraz z innymi aktywistami założył pięć lat temu w około stuczterdziestotysięcznym hiszpańskim odpowiedniku polskiego okręgu w gminie Vic. Samo miasto Vic od zawsze cieszyło się sławą bastionu katalanizmu, a od niedawna stało się otwarcie niepodległościowe. Zgodnie z danymi przytoczonymi przez Arnau mniej więcej 70 proc. głosów oddanych w zeszłorocznych wrześniowych wyborach autonomicznych w jego okręgu padło na partie nacjonalistyczne, których głównym punktem programu stało się uzyskanie przez Katalonię niepodległości.

W Lleidzie wita mnie Carles wraz z kolegą. Obaj na oko są rówieśnikami Arnau. Carles jest nauczycielem w lokalnej szkole publicznej, pochodzi z rodziny, w której zawsze mówiło się po katalońsku. Twierdzi, że większość ludzi, z którymi ma styczność na co dzień (rodzina, przyjaciele), jest za niepodległością. Przyznaje jednakże, że w sondażach kwestia jest bardziej wyrównana. W jego opinii nie prowadzi to do podziałów, o jakich mówią politycy. Carles tłumaczy, że szczególnie wśród klasy niższej, wywodzącej się z fali emigracji, która przybyła tu z południa, istnieje strach, że w niepodległej Katalonii staną się obywatelami drugiej kategorii. Jednak podkreśla, że ta tendencja powoli ulega zmianie, a coraz więcej dzieci emigrantów zaczyna popierać dążenia niepodległościowe. Przykład stanowi jego kolega, który siedzi z nami przy stole. Jest antropologiem, mieszka i pracuje w Lleidzie, do której jego rodzina przybyła z Andaluzji. Obaj przyznają, że sympatyzują z ideą niepodległościową.

Katalończyk – kto to?

Pytany o tożsamość Arnau podkreśla, że Vic od dawna nie jest obszarem zamieszkałym tylko przez autochtonów. Duża fala emigrantów przybyła tu za pracą w latach 60. i 70. z borykającego się z biedą południa. Osiedli tu przede wszystkim przybysze z Andaluzji i Estremadury. W ostatnich latach kolejną falę emigracji stanowili Marokańczycy. W konsekwencji ludność napływowa w Vic to aż 20 proc. mieszkańców. „To dużo – zauważa Arnau – ale dzięki temu profil niepodległościowca stał się znacznie bardziej zróżnicowany. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu «nacjonalista» mówił perfekcyjnie po katalońsku, jeździł trzy razy do roku do Montserrat (kataloński odpowiednik Częstochowy) i nosił barretinę, czyli tradycyjną czerwoną czapkę” – śmieje się Arnau. A już poważnie dodaje, że w przeszłości ruch niepodległościowy odwoływał się do emocji, kultury, języka, był trochę sekciarski. „Jeśli nie byłeś Katalończykiem w stu procentach, to twoją «czystość rasową» kwestionowano. Obserwujemy teraz wielki sukces nacjonalizmu – rozchmurza się. – Ideologicznie niepodległość przyciągnęła przeróżne ugrupowania polityczne: od liberałów, po antysystemowców. Etnicznie cieszymy się poparciem nie tylko Katalończyków z dziada pradziada, lecz także emigrantów, którzy przybyli tu za chlebem i zaczynają rozumieć, że niepodległość oznacza lepszą przyszłość dla ich dzieci i wnuków”.

Na pytanie o tożsamość moi rozmówcy z Lleidy tłumaczą, że tradycyjnie najbardziej katalońska jest wieś, bo napływ emigracji był tam mniejszy. Na wsi mieszkają ci, którzy pozostali, zachowali własność, tradycję, język. Stanowią 20–30 proc. wszystkich mieszkańców w regionie. „Nie można jednak zapominać, że Katalonia bez emigracji byłaby o połowę mniej liczna, dlatego trudno znaleźć kogoś, kto nie miałby rodziny w innych częściach Hiszpanii – dorzuca kolega Carlesa. – Bez nowego pokolenia, które przyjmuje idee niepodległościowe, cały proces byłby dużo trudniejszy. To raczej miastowi są motorem” – tłumaczą. – Te zmiany powodują, że wcześniej niepodległość była powiązana z językiem, teraz tak już nie jest – zauważa Carles i dodaje: – Odsetek osób mówiąc w domu po katalońsku spada”.

Pewien znany politolog z Barcelony podczas spotkania ze mną kreśli podobny obraz mapy niepodległościowej regionu. Chcę poznać jego opinię, choć od początku podkreśla, że nie będę mogła podać jego imienia i nazwiska. Tłumaczy, że jako pracownik instytucji publicznej za wiele może stracić. Niejako potwierdza, że rolnicze Girona i Lleida są tradycyjnie niepodległościowe, około 60–70 proc. mieszkańców tych regionów niezmiennie głosuje na partie nacjonalistyczne. „Inaczej jest w Barcelonie czy Tarragonie – dodaje – ale i to się zmienia, a idea niepodległościowa i tu zdobywa coraz więcej zwolenników. Dzieci emigrantów zachowują się bardzo różnie, są po obu stronach” – zauważa, choć przyznaje, że nacjonaliści zawsze starali się zjednać mieszkańców dla swej idei. Gorzej z emigrantami z Ameryki Łacińskiej, tym nie chciało się uczyć katalońskiego, bo kastylijski przywozili niejako z domu. Trudniej im było także sprzedać ten nacjonalistyczny dyskurs.

Pytany o spięcia na tle tożsamościowym przyznaje, że do tarć dochodzi, ale jak na razie sporadycznie. Według niego wszystko wskazuje na to, że może dojść do napięć na tle tożsamościowym, ale Katalonia jeszcze nie weszła w tę fazę. „Partia Ludowa używała katalanofobii, aby zwyciężać w innych częściach Hiszpanii, to tylko buduje podziały” – przyznaje i dopowiada, że cała ta sprawa ma podłoże emocjonalne, a argumentom brak racjonalności. Problem w tym – tłumaczy – że tożsamość hiszpańska nie ma jak się bronić, bo jej symbole zostały zawłaszczone przez frankizm i nigdy nie wyzwoliły się od pejoratywnych skojarzeń. Przy okazji nacjonaliści katalońscy w tym nie pomagają, kwalifikując każdą manifestację afiliacji prohiszpańskiej jako faszystowską”.

W Barcelonie spotykam się także z wiceprzewodniczącym Katalońskiego Stowarzyszenia Obywatelskiego (Societat Civil Catalana – SCC) – Joaquimem Collem. SCC jest organizacją o podobnym charakterze do ANC, ale ma przeciwstawne cele, tj. działa na rzecz wzmacniania dobrych relacji między Katalonią a Hiszpanią. Podczas naszej rozmowy Coll zwraca uwagę na problem tzw. białego dyktatu – koncepcji ukutej przez ikonę ruchu katalońskiego na emigracji w latach dyktatury frankistowskiej – Josepa Tarradellasa. Przybycie Tarradellasa do Katalonii i jego słynne słowa ja sóc aquí („już tu jestem”) dla wielu oznaczały symboliczny koniec frankizmu w Katalonii. Niemniej już wkrótce Tarradellas przekonał się, że na powstającej regionalnej scenie politycznej dla niego miejsca nie przewidziano, a główny lider – Jordi Pujol – zaczyna budować podwaliny sytemu, które stary opozycjonista określił mianem „białej dyktatury”. To właśnie do tej koncepcji odnosi się w rozmowie ze mną Coll, mówiąc o hegemonii mniejszości nad większością. „W takiej atmosferze osoby nieutożsamiające się z wizją separatystów czują się dyskryminowane – tłumaczy. – Na prowincji, gdzie kontrola społeczna jest dużo większa, a opcje niepodległościowe – silniejsze, przyjmuje to jeszcze bardziej odczuwalne formy – zapewnia. – Ludzie boją się mówić, co myślą, boją się zapisywać na listy wyborcze unionistów”. Coll nazywa to przemocą symboliczną i do niej zalicza chociażby wywieszanie w przestrzeni publicznej esteladas, czyli nieoficjalnych flag, które otwarcie odnoszą się do dążeń separatystycznych strony nacjonalistycznej. W jego ocenie obecnie władzę w regionalnym parlamencie sprawuje „mniejszość większościowa”, która stworzyła hegemonię kulturalną, dyskursywną i własną kosmowizję w taki sposób, aby inne opcje miały problem z przebiciem się. Kontroluje instytucje, choć nie ma poparcia większości społeczeństwa.

Kataloński dyskryminowany czy dyskryminujący?

Carles skarży się, że choć lekcje w szkole odbywają się w języku katalońskim i kadra nauczycielska także się w nim porozumiewa, to dzieci, wychodząc na przerwę, automatycznie zaczynają mówić po kastylijsku. To go martwi. Przyznaje, że „chociaż akceptuje się użycie dwóch języków, to kataloński nie przestaje być źródłem tożsamości”. Jednocześnie smucą go zarzuty Hiszpanii, że w katalońskich szkołach dzieci ulegają ideologii. Z jego doświadczenia wynika, że nie jest to prawdą, a oskarżenie uważa za niesprawiedliwe. „To, że mówimy po katalońsku, nie jest przecież kwestią polityczną” – wyjaśnia.

Jego kolega dopowiada, że obecnie w Katalonii coraz więcej osób mówi po katalońsku, ale konsolidacja języka w życiu codziennym nie jest tak trwała. „To ważne pytanie, czy polityka powinna interweniować, aby stworzyć trwalsze struktury do dyfuzji, rozwoju i konsolidacji języka, czy też nie. Madrytu nigdy nie interesował temat wielonarodowości i widać to coraz bardziej. Konwergencja i Unia (Convergència i Unió – CiU), partia utrzymująca władzę nieprzerwanie od 30 lat, zawsze realizowała politykę prokatalońską w szkołach, mediach itd. Choć w Barcelonie czy Tarragonie częściej słyszy się na ulicy kastylijski, to i tak mówi się, że z perspektywy całego regionu kataloński nigdy nie miał się lepiej. Mimo to nie możemy zapominać, że w Perpignan, na południu Francji, wystarczyły tylko dwa pokolenia, aby zniknął z życia codziennego” – dodaje.

Gdy o obecną sytuację w szkołach katalońskich pytam Joaquima Colla z SCC, ten stwierdza, że jest to jeden z przykładów utraty demokracji w regionie. Podkreśla, że zgodnie z ustawą 25 proc. nauczania powinno się odbywać po kastylijsku. Dzieje się inaczej, praktycznie cały program jest realizowany w języku katalońskim. W konsekwencji dzieci kastylijski rozumieją, ale już z pisaniem i mówieniem mają problemy. Rodzice, którzy się na to nie zgadzają, są zakrzykiwani przez rodziców organizowanych przez ANC i bardzo często decydują się na skierowanie podopiecznych do placówki prywatnej. Tym samym Coll podkreśla, że ten problem dotyczy tylko szkół publicznych, w prywatnych instytucjach, do których własne dzieci posyłają elity katalońskie, kastylijski jest dużo bardziej wyeksponowany. Mój rozmówca zapewnia mnie, że dzieci większości polityków nacjonalistycznych także wysyłane są do placówek niepublicznych. „Przez ten artefakt ideologiczny, zamiast tworzyć społeczeństwo dwu- lub trzyjęzyczne, wychowujemy pokolenie mówiące tylko jednym językiem mniejszościowym” – zaznacza. Coll nazywa ten proces tworzeniem „więzień tożsamościowych” (carceles identitarios). W dokumencie „Disidentes: el precio de la discrepancia en la Cataluña nacionalista” („Dysydenci: cena różnic w nacjonalistycznej Katalonii”), który obejrzałam przed podróżą do Katalonii, występuje szereg działaczy, dziennikarzy i profesorów. Wszystkie przedstawione postaci nie zgadzają się z kierunkiem, w jakim dąży Katalonia, i przez reżysera Frana Jurada nazywane są dysydentami. Obok osób medialnie aktywnych w filmie udział wzięli także: rodzic dziecka, który sprzeciwił się jego edukacji wyłącznie w języku katalońskim, nauczycielka, która nie zgodziła się na wyeliminowanie ze szkoły języka kastylijskiego, oraz dyrektorka podstawówki, która jako jedyna w całej Katalonii nie wyraziła zgody na wystawienie w jej placówce nielegalnych urn podczas konsultacji zorganizowanej przez ówczesnego premiera Artura Masa 9 listopada 2014 roku.

Wiele dygresji historycznych czyni w tym dokumencie Pepe Domingo – szef Impulsu Obywatelskiego (Impulso Ciudadano). Jego zdaniem proces implementacji katalońskiej kultury i języka w sferze publicznej, przy jednoczesnym dyskryminowaniu języka kastylijskiego, zaczął się bardzo wcześnie. Kierunek dla tych działań wyznaczył sam Pujol, mówiąc: „Jesteśmy narodem, bo mamy własną kulturę. Mamy własną kulturę, bo mamy własny język”. Domingo wskazuje na rok 1981 jako czas wybuchu protestów przeciwko nacjonalistycznej polityce rządu regionalnego. Opublikowano w tym czasie dokument broniący równych praw językowych w Katalonii, szerzej znany pod nazwą „Manifestu 2300”, który podpisało blisko 3 tys. intelektualistów. Manifest był bezpośrednią reakcją na usunięcie kastylijskiego ze szkół. Jak wyjaśnia Domingo, aparat budowany w tym czasie przez nacjonalistów zareagował z dużą brutalnością. Sygnatariuszy dokumentu poddano krytyce w mediach, a jednego z nich nieznani sprawcy porwali i postrzelili w kolano. W konsekwencji tysiące nauczycieli zdecydowało się na wyjazd. „Odpowiedź środowisk nacjonalistycznych okazała się miażdżąca” – podsumowuje swoją wypowiedź Domingo.

Do kogo należy narracja? 

W dokumencie występują także dziennikarze, którzy kilka lat temu zdecydowali się z podniesioną przyłbicą aktywnie sprzeciwiać idei niepodległości, choć zgodnie przyznają, że nie jest to zadanie łatwe. Pablo Planas, za którym stoi ogromny dorobek zawodowy, zaczyna mocno: „System medialny jest wielkim oszustwem. Oszustwem, które umacnia się na bujdzie, od momentu kiedy Pujol stwierdził, że od teraz o etyce będzie mówić tylko on, kiedy w tym samym czasie kwitła afera z Bankiem Katalonii”.

Do afery korupcyjnej, w której główną rolę odegrali wieloletni premier Katalonii i jego rodzina, Planas powraca raz jeszcze w bezpośredniej rozmowie ze mną. Dziennikarz bez ogródek wyjaśnia, że „podczas 30 lat rządów Jordi Pujol kradł, ile wlezie. Istniała niepisana zasada, zgodnie z którą firma ubiegająca się o kontrakt publiczny musiała zapłacić «rodzinie» 3 proc. prowizji, a zdobyte w ten sposób pieniądze klan ukrywał w rajach podatkowych” – wyjaśnia.

Mój rozmówca za największy sukces pujolizmu uważa stworzenie żelaznego systemu medialnego, który wyniósł ideologię nacjonalistów do poziomu państwowego. Stało się tak dzięki subwencjom, które rząd przyznawał wyłącznie mediom ideologicznie zgodnym z linią partii rządzącej. W konsekwencji dziennikarze zaczęli zachowywać się jak propagandziści, a katalońskie środki masowego przekazu zyskały charakter mediów reżimowych pokroju rosyjskiej „Prawdy” czy kubańskiej „Grandmy”. „To tłumaczy, dlaczego nacjonalizm w różnych wersjach był w stanie bez problemu rządzić przez ostanie trzy dekady mimo skandalicznych przypadków korupcji. Wszystko było zamiatane pod dywan przez media wierne nacjonalistom. Planas się skarży, że obecnie prasa nienacjonalistyczna nie ma szans. „Albo akceptujesz dyskurs, albo nie dostaniesz żadnych ogłoszeń rządowych ani patronatów. Jeśli mimo to zdołasz się utrzymać, bo masz wiernych czytelników i upierasz się przy niezależności, to wtedy przyczepią ci etykietkę unionisty i antykatalońskiego ekstremalnego prawicowca”.

Zdaniem mojego rozmówcy innym czynnikiem, który tłumaczy sukces postulatów nacjonalistycznych w regionie, jest fakt, że zarówno Partia Ludowa, jak i Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, dwie główne partie w Hiszpanii, były zależne podczas wielu legislatur od wsparcia baskijskich i katalońskich sił nacjonalistycznych, aby móc osiągnąć większość w hiszpańskich Kortezach, i pozwoliły, aby w tych regionach szerzyła się polityka lingwistyczna, kulturalna i ekonomiczna na usługi secesji. „Szkolnictwo, środki masowego przekazu i przedsiębiorstwa zostały przejęte przez nacjonalistów za pieniądze hiszpańskiego podatnika, podczas gdy prawica i lewica udawały, że tego nie widzą, dlatego można ich uznać za współwinnych i współodpowiedzialnych za obecną sytuację!” – podkreśla z emfazą.

Andrea Mármol to młoda, energiczna dziennikarka należąca do nielicznej grupy tych, którzy blisko 4 lata temu zaczęli własną, niezależną działalność, wyłamując się tym samym z dominującego dyskursu. W dokumencie Frana Jurada Mármol zwróciła uwagę na fakt, że nie tylko media katalońskie, lecz także prasa krajowa prezentuje Hiszpanię i Katalonię jako dwie odległe od siebie tożsamości. „Odpowiedzialnością dziennikarza jest przeanalizowanie treści, którą chce przekazać obywatelom. W praktyce tak się nie dzieje, media bezpośrednio podają wiadomość w kontekście specjalnie do tego stworzonym przez nacjonalistów – ubolewa. – To się przyczynia do umacniania w świadomości obywateli, również tych mieszkających poza granicami naszego regionu, poczucia, że Katalonia jest czymś dalekim. Hiszpanie z innych części kraju zaczynają mówić o tym, jaka będzie niepodległa Katalonia, a to wszystko jest fikcją” – podkreśla.

Andrea przywołuje także problem karykatur i komiksów pojawiających się w prasie katalońskiej. Często pokazują one Hiszpanów przebranych za faszystów. W licznych historyjkach Hiszpan to zawsze głupek, któremu przeciwstawiany jest mądry Katalończyk. Zdaniem Andrei to kolejna próba budowania świadomości. „To jest śmieszne, więc trzeba się śmiać”. Moja rozmówczyni przyznaje, że jej osobiście nie jest do śmiechu.

Andrea mówi mi, że całe to niepodległościowe „przyśpieszenie” zmobilizowało ją do działania. Przyznaje, że takich jak ona nie jest wielu, ale próbują „odkręcić” dyskurs niepodległościowców. Od kilku lat ona i inni niezależni dziennikarze chodzą na debaty i spotkania publicystyczne, starając się odpierać retorykę separatystów, ukazywać własne argumenty za pozostaniem przy Hiszpanii. Andrea przyznaje, że nie jest łatwo. „Nie dosyć, że przychodzę rozmontować ich narrację, to do tego jestem młodą dziewczyną. Czasami jest bardzo ciężko, ale nie ma innego wyjścia, trzeba to robić, a do hejtu i pogróżek jakoś się przyzwyczaić” – zwierza się podczas naszej rozmowy.

Nacho Martín Blanco to kolejny przykład politologa i dziennikarza po trzydziestce, który angażuje się w dyskurs antyniepodległościowy. Tak jak Andrea jest aktywnym publicystą i udziela się w programach oraz debatach. „Czytając gazety, masz wrażenie, że rzeczywistość jest taka, jak malują ją nacjonaliści. Ale na ulicy widzisz, że ludzie są dużo bardziej normalni niż politycy katalońscy czy oficjalna polityka Katalonii”.

Podczas naszej rozmowy przyznaje, że po którejś z debat w mediach publicznych jeden z jego kolegów o zapatrywaniach niepodległościowych podszedł do niego i powiedział, że Nacho mógłby bardziej się zgadzać z resztą, bo tak się stawiając, psuje klimat, a przecież chodzi o to, żeby atmosfera programu była przyjemna.

Sprawa hejtu to temat, do którego podczas moich rozmów wracają zarówno Andrea, jak i Nacho. Według ekspertki od komunikacji Montse Garcíi ruch niepodległościowy wydaje dużo pieniędzy i angażuje sporo ludzi do powielania informacji zgodnych z ich linią ideologiczną. Kiedy jakiś lider separatystyczny wypuszcza tweeta, jest on wielokrotnie podawany dalej przez tzw. partyjne doły i aktywistów, natomiast kiedy ktoś ośmieli się złamać obowiązujące tabu, pada ofiarą hejtu i pogróżek, tak aby następnym razem zastanowił się dwa razy, czy chce się publicznie dzielić swoimi opiniami.

Argumenty za wyjściem – kasa czy coś jeszcze?

Zdaniem Arnau zwolenników niepodległości przybywa. Dzieje się tak, bo – jak uważa – od jakiegoś czasu kluczowe stały się argumenty ekonomiczne. „Ludzie zdali sobie sprawę, że będzie nam lepiej zarządzać naszymi podatkami na miejscu. Katalończycy widzą, że niepodległość przyniesie większy dobrobyt i stabilność gospodarczą w regionie – zapewnia. – W tym Hiszpania zawsze nam pomagała – śmieje się Arnau. – Inwestowanie w szybką kolej do miejsc mało uczęszczanych, które są deficytowe, budowanie lotnisk, których się nie oddaje, utrzymywanie opłat na autostradach, gdy w innych częściach Hiszpanii są przeważnie darmowe” – wylicza.

Carles także wymienia kryzys ekonomiczny jako główny powód wzrostu poparcia dla idei niepodległościowej, ale już na drugim miejscu stawia poczucie krzywdy, które spowodowane zostało dyskryminującymi relacjami z rządami Aznara, Rajoya, a wcześniej Zapatero, który obiecał Katalonii statut, ale słowa nie dotrzymał.

Pablo Planas podkreśla, że nacjonaliści katalońscy są ekspertami w propagandzie totalitarnej. Przyznaje, że media wybrały Pujola na najwyższego przedstawiciela katalanizmu, a system medialny kupował dyskurs Pujola o narodzie i agresji na Katalonię, jakiej dopuszczała się Hiszpania. „Choćby osiągnęli złe wyniki wyborcze, a okoliczności im nie sprzyjały, ich propaganda zawsze przekuje to na wygraną. Hasło «Hiszpania kradnie» można porównać z «Rzym – złodziej» Ligii Północnej lub sloganów używanych przez Borisa Johnsona czy Nigela Farage’a, w celu uzasadnienia Brexitu – podkreśla. – Prawica katalońska, CDC i lewica, od umiarkowanej (ERC), po radykalną (En Comú Podem i CUP), podzielają tezę, że Katalonii byłoby lepiej poza Hiszpanią. To jest «święte» tabu, którego nie można podawać w wątpliwość, ale w rzeczywistości kataloński rząd jest finansowo uzależniony od transferów ekonomicznych Madrytu, który tak zdecydowanie zwalcza. Z pieniędzy hisz- pańskich Generalitat opłaca pensje urzędników, koszty służby zdrowia, propagandy separatystycznej, służby dyplomatyczne zagranicą, własny urząd podatkowy, środki przekazu i propagandy, a nawet służby policyjne i szpiegowskie. W zamian osiągnęli to, że społeczeństwo – bardziej uprzemysłowione niż w innych regionach Hiszpanii – odczuło efekty światowego kryzysu ekonomicznego z taką samą intensywnością. To jest powód wzrostu poparcia dla opcji populistycznych z radykalnej lewicy (En Comú Podem i CUP), które domagają się komunizmu jako systemu politycznego i marksizmu jako doktryny ekonomicznej. W wypadku prawicy nacjonalistycznej odnośnikiem dla nich jest ekstremalna prawica austriacka, holenderska, francuska i angielska”.

Arnau w celach zawodowych często jeździ do Francji, a tam denerwuje się, że ludzie wytykają Katalończykom, że nie są solidarni, że chodzi im tylko o kasę. „Tak wcale nie jest! – zapala się. – To też kwestia godności i honoru! Wszystko to wina Hiszpanii. Gdyby w latach 90. wypracowała z nami relacje bazujące na szacunku dla naszego języka, uczuć, kultury, byłoby inaczej” – mówi Arnau i zaczyna wyliczać. Wspomina kwestię kadry narodowej, którą Katalonia chciała wystawić niezależnie od Hiszpanii na igrzyskach olimpijskich, ale rząd w Madrycie się nie zgodził. Mówi, że po wprowadzeniu nowych tablic rejestracyjnych zgodnie z zarządzeniami unijnymi rząd Aznara nie wyraził zgody na wprowadzenie flag regionalnych obok narodowych. Wymienia mnóstwo tematów związanych z infrastrukturą, która jest przestarzała i celowo niemodernizowana. No i oczywiście sprawa statutu z 2006 r. „Kiedy Zapatero obiecał nam, że Madryt podpisze wszystko, na co wyrazimy zgodę w drodze referendum, i nie dotrzymał słowa, to była potwarz! Wtedy wielu Katalończyków zrozumiało, że rozwód jest nieunikniony i lepiej będzie nam osobno” – tłumaczy.

Przystanek „Niepodległość” – czy to już blisko?

Arnau przyznaje, że oczekiwania są wysokie. „Naszą działalność zaczęliśmy we wrześniu 2011 r., w 2016 r. minie już 5 lat bardzo intensywnej pracy. Udało nam się osiągnąć wiele. Myślę, że 5 lat temu trudno byłoby nam uwierzyć, że tak daleko zajdziemy. Ale jesteśmy już mocno zmęczeni. Ciągną to te same osoby, które zaczynały wraz ze mną. Robimy to za darmo, kosztem rodziny, pracy, tracimy dużo pieniędzy. Tym, co nam podcina skrzydła, jest brak jedności między partiami niepodległościowymi. Referendum byłoby nowym celem. Zapewniłoby nam siłę, żeby dać z siebie wszystko – wyjaśnia. – Ludzie, którzy nie angażują się tak jak my, także popierają niepodległość. Problemy między partiami im się pewnie nie podobają, ale jeśli dojdzie do głosowania, to wszyscy na nie pójdą, pod tym względem nie ubywa poparcia – zapewnia. – Zaczęliśmy i trzeba to doprowadzić do końca. Jeśli tym końcem jest referendum, to tak to trzeba będzie zrobić” – podkreśla.

Manifestacje organizowane przez ANC podczas Diady Arnau porównuje ze świętem. W jego ocenie to wielki sukces. „W krótkim czasie udało nam się stworzyć ruch, który jest pokojowy. Maszerujemy z uśmiechem na ustach. Starsi ludzie dołączają na wózkach, żeby nie przegapić tego momentu. Gdyby był to ruch bazujący na przemocy, restrykcyjny, ludzie nie braliby w nim udziału, ale te wrześniowe marsze to nasz wielki sukces i dlatego uważam, ze zwyciężymy”.

Arnau podkreśla, że każdego roku ANC poprzez organizację Diady stara się zrealizować jakiś cel. „W zeszłym roku wkrótce po Diadzie mieliśmy wybory autonomiczne, w 2014 r. szykowaliśmy się do konsultacji w sprawie niepodległości 9 listopada, w roku 2013 agitowaliśmy za tym, aby konsultacja w ogóle się odbyła – wylicza. – A w roku 2012 – jego twarz się rozchmurza – to była wielka niespodzianka! Pierwsza taka manifestacja, mnóstwo autokarów z całego regionu. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że jest nas wielu i możemy robić wielkie rzeczy!”.

W tym roku Arnau martwi brak stabilizacji politycznej. ANC pracuje nad organizacją Diady już od 3 miesięcy, ale narracja cały czas się zmienia. „Jeśli będzie zgoda między partiami, że celem jest referendum unilateralne, to pewnie dyskurs pójdzie w tym kierunku. Powinno być mocno” – podkreśla i dodaje, że tegoroczna Diada musi być początkiem kampanii na rzecz zwycięstwa w referendum. Zapewnia, że ANC tworzą demokraci, dlatego za każdym razem, kiedy stawiane są urny wyborcze, starają się je wypełniać, najlepiej głosami popierającymi niepodległość. W sprawie ostatnich wyborów do parlamentu centralnego, które odbyły się w czerwcu, Arnau wypowiada się z dystansem. Podkreśla, że ruch niepodległościowy nie jest do końca zaangażowany w wybory. „W tych czerwcowych nic nie robiliśmy” – przyznaje. Pytany o świetne wyniki En Comú Podem podkreśla, że jego niepodległościowe ANC traktuje Podemos jako sprzymierzeńców, przede wszystkim ze względu na ich demokratyczny charakter. „Proponują referendum jako polityczne wyjście z problemu, z jakim się zmagamy w Katalonii. Jeśli zdecydujemy, że nasza droga do osiągnięcia niepodległości wymaga organizacji referendum, to myślę, że dojdziemy tam razem. My i oni. Postrzegam ich jako towarzyszy podróży i nie widzę problemu, by zajęli pierwsze miejsce w wyborach” – zapewnia.

Kolega Carlesa zauważa, że od transformacji temat niepodległości był podnoszony przede wszystkim przez katalońską prawicę. „Katalońska lewica, ERC, odgrywała do niedawna niewielką rolę. Byli bardziej federalistami niż niepodległościowcami. Ja osobiście nadal nie wierzę, że stali się separatystami. Myślę, że to jedna z pułapek, które stoją za procesem. My, ludzie lewicy, którzy wierzymy w niepodległość, nie wiemy, do jakiego stopnia wierzyć w to, co mówią. Na ile to prawda, że są niepodległościowcami, a wcześniej wielokrotnie negocjowali z Partią Ludową. Nie wierzę w niepodległość z rąk Konwergencji – rządzącej przez trzy dekady Katalonią partii Pujola – bo jeśli chodzi o pogląd na świat, to dużo więcej wspólnego ma z Partią Ludową niż z antysystemowym CUP, z którym tworzy rząd. Nie sadzę, żeby przemawiały za nimi uczucia, raczej racje ekonomiczne”.

Carles dodaje, że CaixaBank i inne duże firmy katalońskie na razie są przeciwne. To, że partia, która zawsze żyła blisko z dużymi firmami, teraz znalazła się po drugiej stronie, jest podejrzane. „Ja też trochę im nie ufam” – przyznaje. Co do intencji Podemos, także zachowuje duży dystans. „Ugrupowanie Iglesiasa, lidera Podemos, traktuje sprawę Katalonii jak przysłowiową kiełbasę wyborczą, chce, żeby ludzie na nich głosowali. Ale niepodległość zależy od Katalończyków, wtedy wytworzy się presja międzynarodowa, która zmusi

Madryt do negocjacji i zrobi referendum tak jak w Szkocji”. 

Jak dotąd wszystko wskazuje na to, że Katalończycy nie dostaną zgody z Madrytu i planowane referendum będzie musiało być ogłoszone jednostronnie. Arnau to nie zraża. Podkreśla, że wiele katalońskich sił politycznych od dawna mówi, że nie ma innego wyjścia. Trzeba działać samemu i nie oglądać się na Madryt. Wymienia CUP oraz ERC i dodaje nawet Demócratas de Cataluña – partię, która powstała w wyniku podziałów w Unii, dawnej koalicjantce Konwergencji. Choć ideologicznie są to liberałowie, oni także popierają takie rozwiązanie.

Arnau przyznaje, że obecnie ANC także rozważa poparcie tej idei. I tłumaczy zalety takiej opcji: „Obecnie dialog polityczny partii niepodległościowych jest bardzo trudny ze względu na różnice ideologiczne, które je dzielą. Na katalońskiej scenie politycznej mamy dziś praktycznie wszystkie spektra: od liberałów, po antykapitalistów, co powoduje spore problemy w zarządzaniu regionem na co dzień. Ze względu na organizację referendum unilateralnego odkładamy na bok różnice ideologiczne i koncentrujemy się tylko na jednej kwestii: niepodległość – tak czy nie? I możemy osiągnąć tę jedność. To jedna zaleta, kolejną jest to, że do tej podróży możemy zaprosić En Comú Podem, ponieważ dążyć do wypowiedzianej jednostronnie niepodległości to jedno, a zorganizować referendum, żeby ludzie mogli się wypowiedzieć, to zupełnie co innego. W tym wypadku uważam, że będą musieli do nas dołączyć, bo ich głównym hasłem jest demokracja partycypacyjna”.

Carles mówi, że „wszyscy mamy prawo do rozwodu, tylko że ta metafora nie podoba się Hiszpanom, bo dla nich stanowimy jeden organizm. Dla nich to jakby odjęcie ręki. Problem w tym, że niepodległość przeciwstawia się obecnemu prawu. Aby ją osiągnąć, trzeba być bardzo odważnym, podjąć ryzyko i złamać obecne normy. Takie kroki podejmują tylko partie, których głównym celem jest niepodległość. Partie, które mówią o samostanowieniu jako możliwości teoretycznej, nie doprowadzą do niepodległości nigdy, ponieważ nie będzie w Hiszpanii większości pozwalającej na przeprowadzenie referendum. To musi wyjść ze strony katalońskiej. Tak więc albo my Katalończycy zaczniemy się starać o niepodległość i później będziemy negocjować referendum z Madrytem, albo będzie to niemożliwe”.

Carles robi krótką pauzę i dodaje z żalem: „Niepodległość, zdaniem Madrytu, była wymysłem Artura Masa, jakby on sam zwariował, użył telewizji i szkoły, żeby przekonać do tej idei Katalończyków z dnia na dzień, ale proces katalanizacji jest dużo starszy i bardziej zróżnicowany. Proces ten popierają nie tylko stara burżuazja katalońska, lecz także różne środowiska lewicowe. Niepodległość nie jest wymysłem jednej osoby” – dodaje.

Pablo Planes powodów zrywu niepodległościowego dopatruje się gdzie indziej. Uważa on, że rozpoczęcie procesu separatystycznego w dużym stopniu wynikało z chęci ukrycia korupcji wśród liderów Konwergencji. Partia zdecydowała się „uciec do przodu” i tym samym zaczęła podbijać niepodległościowy dyskurs, który „wywołał podział w społeczeństwie katalońskim, zerwanie z porozumieniami doby transformacji oraz marginalizację części społeczeństwa, która posługuje się dwoma językami (kastylijskim i katalońskim), ma rodzinę w innej części Hiszpanii, nie chce utracić obywatelstwa hiszpańskiego i poczuła się więźniem systemu stworzonego przez nacjonalistów” – wylicza.

Planes dodaje, że zgodnie z danymi sondaży opinii oraz wynikami czerwcowych wyborów zarówno regionalnych, jak i krajowych nastroje dzielą się niemal po połowie, z małą przewagą po stronie unionistów. Procentowo oraz biorąc pod uwagę liczbę głosów, w wyborach krajowych z czerwca En Comú Podem i CDC pogorszyły wynik, choć utrzymały taką samą liczbę mandatów. CUP nie bierze udziału w wyborach krajowych, ponieważ uważa, że nie dotyczą jej ojczyzny.

W jego ocenie ruch niepodległościowy czeka na tegoroczny 11 września, mają nadzieję, że uda im się powtórzyć wybuch masowego poparcia podsycany przez publiczne media katalońskie oraz regionalne instytucje publiczne (Generalitat oraz urzędy miast, w których większość stanowią separatyści), ale odczuwa się duże zmęczenie tzw. „dołów” ciągłym odkładaniem w czasie momentu ogłoszenia niepodległości. Dzieje się tak, ponieważ większość działań ma bardziej charakter symboliczny niż praktyczny i prawdziwy. Ponadto Puigdemont i sprzymierzeńcy procesu separatystycznego nigdy nie przegrywają, choćby dostali mniej głosów i nie wypełnili żadnej z obietnic wyborczych. Zgodnie z początkowymi założeniami ich planu separatystycznego Katalonia powinna być niepodległa od roku 2014, kiedy zorganizowali nielegalne referendum 9 listopada, o które obecnie jest oskarżony Artur Mas, były premier Generalitat” – przypomina Planas.

Brexit wpływ ma, ale jaki?

Umawiam się na rozmowę z nowo wybraną wiceprzewodniczącą ANC – Natàlią Esteve. W jej ocenie społeczeństwo brytyjskie zaskoczyło wszystkich swoją dojrzałością. „Wygrała demokracja bezpośrednia, to dzięki niej obywatele mogą rzeczywiście wpływać na politykę makroekonomiczną państw” – rozwija raz podjętą myśl. Przykład Wielkiej Brytanii pokazuje, że niepotrzebne jest ani 50 proc. partycypacji, ani większość kwalifikowana, aby rezultat był uznany. „Są to kwestie powszechnie akceptowane zgodnie z dobrymi praktykami referendum wypracowanymi w Wenecji. Dla naszej sprawy to ważne, że do takiego podejścia w sprawie referendum i jego uznawalności doszło nie tyle gdzieś na świecie, ile tuż obok”.

Na pytanie o referendum jako formie rozwiązania problemu katalońskiego rozmawiam także z wiceprzewodniczącym SCC – Joaquimem Collem. W jego ocenie przykład Brexitu dostatecznie dyskredytuje referendum jako takie, a tym bardziej ukazuje, że jest dalekie od bycia „świętem demokracji”. „Nie jest dobrze, gdy kwestie dzielące społeczeństwo niemal na pół, rozwiązuje się poprzez «tak» lub «nie». Misją polityki jest tworzenie porozumień, które później są poparte głosem społeczeństwa. Ale nie można rozwiązywać problemów, poddając pod referendum kwestie nierozwiązane. W demokracji referendum służy sprawom konkretnym, lokalnym. Gdy się używa referendum w innych warunkach, to dyskurs przejmują populiści” – tłumaczy. Zdaniem Colla referendum jako narzędzie przechodzi kryzys, a rozwiązaniem byłoby stworzenie nowej konstytucji i poddanie jej pod referendum.

Brexit dokonał się na chwilę przed czerwcowymi wyborami w Hiszpanii. O wpływie tego wydarzenia na wyniki wyborów rozmawiałam także z Pablem Planasem. Jego zdaniem Brexit stał się powodem wzrostu poparcia dla Partii Ludowej w całej Hiszpanii, utrzymania wyników przez Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą, obniżenia się notowań lewicy populistycznej i nacjonalizmu w Katalonii. Przy tej okazji Planas wytknął niekonsekwencje w narracji nacjonalistów dotyczące tego zdarzenia. Zauważył, że pierwszą reakcją premiera Generalitat Carlsa Puigdemonta po ogłoszeniu wyników referendum w Wielkiej Brytanii było powiedzenie, że istnieje życie poza Unią Europejską, aby jednocześnie podkreślić, że Unia Europejska przyjmie Katalonię jako kraj niepodległy z otwartymi ramionami.

Czy niepodległość jest rozwiązaniem?

Joaquim Coll wypowiada się w następującym tonie: „Jako Katalończycy nie mamy problemu z wolnością, używaniem języka, kultury, nie padamy ofiarą dyskryminacji. Zarówno w Hiszpanii, jak i w Katalonii mamy przypadki korupcji, borykamy się z problemem jakości demokracji, podobnie jak wiele krajów w Europie. Nie ma problemu dopasowania Katalonii do Hiszpanii, ona pasuje, mieści się w tych ramach. Istnieje natomiast problem modelu terytorialnego, który dotyka wszystkich regionów autonomicznych (finansowanie, rozdział kompetencji itd.). Wyjątkowość Katalonii jest faktem, ale jaka część tej wyjątkowości nie została do tej pory uznana? Problem jest natury wewnętrznej. Musimy zdać sobie sprawę, że tą drogą donikąd nie dojdziemy. Trzeba przezwyciężyć metafizykę nacjonalistyczną zanieczyszczającą nasz język. Społeczeństwo katalońskie jest społeczeństwem otwartym. Ufam, że dojrzejemy, nie możemy przez cały czas toczyć tej samej debaty. Quebec i Kraj Basków świadczą o tym, że można z tego wyjść”.

Natàlia Esteve stwierdza: „Poziom demokracji w Katalonii jest zbliżony do poziomu demokracji w Quebecu i Szkocji. Jednak poziom demokracji w państwie hiszpańskim nie przypomina poziomu demokracji w Wielkiej Brytanii czy Kanadzie. Dlatego rozwiązaniem jest referendum. Jesteśmy oddaleni od Hiszpanii kulturowo, mamy inną politykę społeczną. Unioniści często mówią o tożsamości, dla nas zaś są to kwestie drugorzędne. To nie jest projekt z XIX w., tu nie chodzi o pokrewieństwo. To, skąd są moi rodzice czy dziadkowie, nie ma nic do rzeczy. Z powodu związków rodzinnych nie chcą skłonić się do decyzji bardziej racjonalnej. A niepodległość Katalonii mogłaby pomóc Hiszpanii poprawić jej poziom demokracji. Nasza niepodległość mogłaby być lustrem, które otworzy wiele drzwi. Nas jednoczy dojrzałość demokratyczna, jesteśmy społeczeństwem o wyjątkowym charakterze społecznym i ekonomicznym, nie rozumiemy, jak w Hiszpanii może wygrywać ugrupowanie, które jest oskarżane o korupcję”.

„Niepodległość Katalonii… – zaczyna kolega Carlsa: – Staram się o tym nie myśleć, raczej traktuję to w kategorii science fiction. Chociaż robi się wiele, by ją osiągnąć, to wydaje mi się, że ta historia nie ma tak jasnego końca. Chciałbym, aby było to miejsce otwarte. Wszystko, czego się nam odmawia, można by osiągnąć łatwiej. Tolerancja, otwartość, społeczeństwo dużo bardziej lewicowe, państwo silniej zaangażowane wobec osób biedniejszych. Byłaby szansa na pogłębienie charakteru socjalnego. Szansa nie na zerwanie z Hiszpanią, bo nie ma co jej demonizować. Moja rodzina pochodzi z Andaluzji. Ale projekt, który proponuje, mnie osobiście się nie podoba. Niepodległość to wielka szansa dla przyszłych pokoleń”.

Jeszcze inaczej sprawę widzi Nacho: „Problem współżycia istnieje w Katalonii, a nie między Katalonią a resztą Hiszpanii. Problem, który musimy rozwiązać, ma charakter wewnętrzny”.

„A może by zrobić to referendum tak jak w Szkocji? – pytam swojego kolegę politologa. – Jeśli przegracie, to na kilka lat musicie ustąpić”. Przecząco kiwa głową. „To, co się ustala w Madrycie, w Barcelonie nie obowiązuje, ponieważ większość mają tam nacjonaliści. Zakończyłoby się to ogromnym podziałem, rozłamem społecznym. Gdyby choć pytania były proste, na które da się odpowiedzieć «tak» lub «nie», zwyciężyłoby «nie», ale pytania są konstruowane inaczej. Nie wiem, jak rozwiązać ten problem – przyznaje. – To, że Madryt nie pozwala głosować, w Katalonii jest odbierane jako ograniczanie wolności. Wielu chce referendum, żeby to się wreszcie skończyło, bo od 6 lat o niczym innym się tu nie gada. Ludzie mają dość. Ale problem jest szerszy: dekompozycja systemu dwupartyjnego w Hiszpanii, wartości europejskich w UE, wraz z Trumpem i Putinem tworzą całość, która przyjmuje coraz ciemniejsze barwy. Aż strach o tym myśleć” – kończy posępnie mój rozmówca.

Polskie analogie?

Hiszpania – kraj, do którego nieustannie wracam od ponad dekady, by badać zachodzące tam procesy społeczne i polityczne – jest dla mnie punktem odniesienia, dzięki któremu z większą jasnością rysują się przede mną procesy regionalnie i globalne. Hiszpańskie doświadczenia pozwalają mi spojrzeć z dystansu na własny kraj, choć zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to absurdalnie. Hiszpania i Polska – jak się wydaje – reprezentują dwa przeciwstawne wektory. Jednak dla mnie kraj leżący na drugim krańcu Europy od zawsze stanowił rodzaj lustra, dzięki któremu widzę Polskę ostrzej, dokładniej. Im jestem dalej, tym mi łatwiej – dzięki uzyskanej perspektywie – objąć to, co się dzieje u nas.

W Polsce mamy rzesze „skrzywdzonych”, w Hiszpanii zaś – falę „upokorzonych”. Istnienie jednych i drugich bez wątpienia świadczy o tym, że społeczeństwo (lub duża jego część) przestało się czuć reprezentowane przez elity rządzące. Można przywołać wiele przewinień: korupcję u nich i ośmiorniczki u nas. Jednak prawdziwym powodem frustracji jest kryzys ekonomiczny, który choć w Hiszpanii oficjalnie został zażegnany, a w Polsce nigdy się nie pojawił, zmienił na zawsze oblicze Unii Europejskiej – organizacji, której członkom po latach powojennego zaciskania pasa żyło się coraz lepiej, a my, nowo przyjęci, jeździliśmy na Zachód, aby podglądać, jak będzie u nas już za chwileczkę. Kryzys pokazał Hiszpanom raz na zawsze, że prosperity skończyło się na pokoleniu ich rodziców. Dla nich standard, w którym się wychowali, w dużej mierze będzie już nie do osiągnięcia. My także zrozumieliśmy, że pensje nie będą rosnąć w nieskończoność, co innego ceny w sklepach. Nasze marzenie o wielkiej europejskiej stabilizacji prysło, jednak dla elit politycznych świat wydawał się taki sam. Pobierali podobne uposażenie, jadali w tych samych drogich restauracjach. Ba! – na kryzysie można było jeszcze dobrze zarobić. To zadecydowało o naszym rozżaleniu. Hiszpanie nie mogli znieść kolejnych afer korupcyjnych, gdy banki zabierały im mieszkania, a ludzie lądowali na ulicy. Gdy społeczeństwo stawało się coraz bardziej solidarne, łącząc się w niedoli, politycy nie potrafili nawet zmienić prawa pozwalającego wyrzucać ludzi na bruk. W Polsce, my, którzy wierzyliśmy ślepo w „europejską przyszłość narodu”, będąc tym samym motorem zmian i głównym zapleczem Platformy, straciliśmy jasność celu, nasz entuzjazm zaczął gasnąć. Ostatnim rozdziałem naszej „złotej ery” stała się nominacja Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, później coraz mocniej zaczęły się budzić polskie strachy, które doszczętnie opanowały nasze „tu i teraz”, pchając nas w ksenofobiczną bajkę prawicowego dyktatu, której Polska nigdy w pełni nie zaznała.

Hiszpania równie silnie rozczarowana mrzonkami o ekonomicznej stabilizacji, którą miał jej zapewnić liberalny model rozwoju, zwraca się w kierunku komunistycznych ideałów, których nigdy nie dane jej było w pełni zakosztować. Podemos otwarcie deklaruje swoje podstawy ideologiczne. Coraz więcej na hiszpańskiej scenie politycznej ugrupowań antysystemowych, które w nadchodzących latach mają szansę zdominować dyskurs. Javier Cercas na łamach „El País” pyta: „Dokąd zaprowadzą nas zachowania tak ekstremalnie podszyte populizmem?”. Niestety, w obu wypadkach nasze frustracje oraz lęki wykorzystują populiści. My liczymy na społeczną zmianę, a tym, co obserwujemy, jest wymiana elit u sterów władzy. Cercas zauważa, że „zmiana na górze” niczego nie odwróci, bo tym, co należy naprawiać, jest system, a przecież wiadomo, że z reguły to system zmienia tych, którzy do niego weszli.

Frustracja, poczucie dyskryminacji, upokorzenia – na tych emocjach rósł w siłę kataloński ruch niepodległościowy Pujola. Do tego niezbędny był proces socjalizacji poprzez szkołę, media publiczne, kulturę, uniwersytet, w którego ramach kształtowano światopogląd wygodny dla nacjonalistów. Temat kompletnie zaniedbany przez instytucje demokratyczne zarówno w Hiszpanii, jak i w Polsce. W Katalonii tę lukę wykorzystał Pujol, w Polsce świadomi wagi procesu socjalizacji są – jak się wydaje – Kaczyński i jego ekipa przejmująca władzę.

Jednak są to przykłady raczej wzbudzające złe skojarzenia, ponieważ kreowane przez nich język i narracja mają charakter wykluczający, bardziej dzielą niż łączą. Uwagę na ten proces zwraca profesor Magdalena Środa. W jej ocenie „kto uzyskuje zdolność przedefiniowania znaczeń, zyskuje siłę i prędzej czy później staje się hegemonem. Władza tkwi w języku. I jest to większa władza niż umiejętnej propagandy […] nie tylko nad semantyką, ale i funkcją mitotwórczą, symboliczną, tożsamościową”. Kontekst wypowiedzi Środy jest związany z rządami PiS-u. Filozofka przekonuje, że stworzył on ramy narracji, do których każdy się odnosi, tym samym opozycja, chcąc nie chcąc, sama się w nie wpasowała. Środa zwraca uwagę na fakt, że „PiS przekonstruował rzeczywistość: dyskursywną, symboliczną, a nawet faktyczną w sensie historii, którą tworzy teraz”.

Jednak budowanie narracji, w której występujemy „my i oni”, nie prowadzi chyba do niczego innego jak tylko do pogłębienia podziałów tak groźnych dla społeczeństwa obywatelskiego. Coraz częściej rozważamy, czy w demokracji jest miejsce dla dyktatu mniejszości, czy nie chodzi raczej o budowę kompromisów, o które obecnie tak trudno. Zastanawiamy się nad rolą referendum. Czy demokracja bezpośrednia i poddawanie pod głosowanie nierozwiązanych problemów jest wyjściem? Czy to forma zażegnania sporu, czy też zagrożenie jeszcze gorszymi podziałami?

Odpowiedzi na te pytania nie są łatwe. Tak jak wspomniał mój kataloński kolega, najpewniej „czekają nas ciemne czasy”. Katalonia może być dla nas zwierciadłem, w którym warto się przejrzeć. Być może nie jesteśmy od siebie tak różni i pora zacząć odbudowywać mosty i poszukiwać kompromisów, dzięki którym nikt nie będzie syty, ale wszyscy pozostaną przy stole.

Do czego nam jeszcze Platforma Obywatelska? :)

Sławomir Drelich: Memento mori Platformy

Platforma Obywatelska – wbrew temu, co uważają niektórzy politycy i publicyści prawicowi – nie jest jeszcze trupem (nawet żywym trupem) i nie jest wykluczone, że za jakiś czas znowu będzie współrządziła Polską. Partia ta jednak powinna być naszym wyrzutem sumienia i dlatego właśnie wciąż jest nam potrzebna jako element sceny politycznej. Ten wyrzut sumienia powinien być reakcją na osiem lat rządów tej formacji politycznej, która nadmiernie uwierzyła w to, że można robić politykę bez polityki i że na dłuższą metę da się rządzić krajem uchylając się od podejmowania politycznych decyzji.

  1. Nie ma ucieczki od polityki

Platforma Obywatelska stała się partią polityczną, która w sposób radykalny odcięła się od swoich korzeni ideologicznych i zrezygnowała z jakiegokolwiek jednoznacznego zdefiniowania swojej ideowej tożsamości. Pragnęła być „catch-all party”, w której nurty zlewałyby się z ideologiami, a programy z postulatami. Po ośmiu latach rządów partia ta przegrała z wyrazistą polityczną wizją zaproponowaną przez Prawo i Sprawiedliwość. Platforma Obywatelska jest więc nam potrzebna jako wyzwanie dla ludzi myślących lewicowo i liberalnie, dalekich od konserwatyzmu światopoglądowego, którzy powinni zdać sobie sprawę, że konieczne jest budowanie środowiska politycznego o bardziej skonkretyzowanej tożsamości ideowej.

  1. Nie ma ucieczki od wizji

Platforma Obywatelska zaproponowała „ciepłą wodę w kranie” jako odpowiedź na zarządzanie emocjami przez Jarosława Kaczyńskiego. Zapomniała jednocześnie, że rządzenie to nie tylko administrowanie państwem, szczególnie kiedy zarządzane państwo jest słabe i w wielu obszarach nieefektywne. Strategia „ciepłej wody” czasowo może zaspokoić potrzebę spokoju i stabilizacji wyborców zmęczonych polityką emocji i konfliktu, ale na dłuższą metę uniemożliwia reformowanie, przebudowę i modernizację państwa. Platforma Obywatelska potrzebna jest ludziom myślącym lewicowo i liberalnie, aby uświadomili sobie, że najwyższy czas na wypracowanie alternatywnych względem PiS-u wizji przebudowy państwa.

  1. Nie ma ludzi niezastąpionych

Platforma Obywatelska nadal jest – nie tylko na poziomie krajowym, ale również regionalnym i lokalnym – rezerwuarem wielu wybitnych postaci politycznych, ekspertów i specjalistów, którzy wiele byliby w stanie wnieść w przebudowywanie Polski. Polska potrzebuje fachowców i ludzi doświadczonych, jednak najwyższy czas, aby ludzie ci zdali sobie sprawę, że nikt nie jest niezastąpiony. Trzeba, by zrozumieli, że naród powierza partiom politycznym swój kredyt zaufania, ale tak samo go odbiera. Nikt nie będzie płakał po Platformie Obywatelskiej, ale przecież odejście z polityki wielu ludzi Platformy będzie zwyczajnym marnotrawstwem doświadczonych i wykształconych kadr.

  1. Nie ma skuteczności bez odwagi

Platforma Obywatelska okazała się środowiskiem politycznym tchórzliwym i konformistycznym. Brak odwagi w wychodzeniu naprzeciw rzeczywistym problemom społecznym (reforma KRUS, reforma przywilejów emerytalnych, nieefektywny wymiar sprawiedliwości, zapaść służby zdrowia, dostosowanie systemu edukacji do warunków niżu demograficznego, opodatkowanie pracy, tzw. umowy śmieciowe itp.) tuszowano opowieściami o kryzysie bądź zielonej wyspie, w zależności od zapotrzebowania na konkretną formę medialnej propagandy. Casus Platformy Obywatelskiej powinien przypominać wszystkim tym, którzy będą w przyszłości budować nowe środowiska polityczne, że aby być skutecznym rządzącym, trzeba najpierw odwagi w rządzeniu.

Platforma Obywatelska nie przeszła jeszcze do historii, jednak Polacy nie potrzebują już stronnictwa politycznego, którego modus operandi ogranicza się do bycia retorycznym anty-PiS-em. Również ugrupowania opozycyjne potrzebują tożsamości, która stanie się spoiwem dla elektoratu; potrzebują wizji, które staną się alternatywą dla rządzących; potrzebują ludzi czynu, którym marzą się nie tylko wygrane wybory i reelekcje. Jeśli ludzie Platformy nadal tego nie rozumieją, to naprawdę do niczego więcej nie jest nam potrzebna Platforma Obywatelska.


Kazimierz Woycicki: Platforma musi pogodzić się z liberalizmem

Liberalizm jest historycznie nowym nurtem polskiej polityki. W epoce PRL-u trudno było o kształtowanie się wyrazistych politycznych prądów. Sięgano instynktownie do tradycji. Była to albo słabo zdefiniowana lewica (PPS, Piłsudski etc) albo równie mało określona prawica (konserwatyści, dmowszczycy). Dość niefrasobliwy sposób publicznych debat po roku 1989 podzielił Polskę  na endeków i piłsudczyków, co było podziałem tyleż anachronicznym jak i nie adekwatnym.  Z tradycją myśli politycznej II nigdy w poważnej debacie publicznej się nie zmierzono. Nie zauważono przy tym, że w Polsce zrodził się liberalizm.

Choć termin liberalizm stał się z czasem ulubioną maczugą jego przeciwników, nikt otwarcie do liberalizmu się nie przyznawał. „Platforma obywatelska” zwalczana była jako liberalna, ale sama do liberalizmu się nie przyznawała. Jej członkowie, a śmiem twierdzić jej najpewniej i czołowi politycy, nie mieli świadomości, ani nie chcieli się przyznać, że są „liberałami”. Nikt też liberalizmu otwarcie nie bronił (bo pokracznych enuncjacji Korwina-Mikkego za liberalizm brać nie sposób).

Polityka polska (zarówno gospodarcza jak i w kulturna) była liberalna. Sytuacja ta była więc nacechowana paradoksem – Polska była liberalna, tylko nie było w niej liberałów. Jestem przekonany, że ta ideowa pustka była jedną z przyczyn porażki w pechowych wyborach jesieni 2015. Dlaczego? Mimo upadku  ideologii, opinia publiczna potrzebuje drogowskazów, jakimi są czytelne idee polityczne. PO stawiano w ostatnim okresie jej rządów zarzut „braku wizji” Na taki zarzut można oczywiście odpowiedzieć, że rządzenie to pragmatyzm a  nie jakieś tam wizje. Odpowiedz ta jednak pomija to, że opinia publiczna nie zadowala się tylko tym co bieżące, ale chce znać kierunek w jakim podąża państwo. I ma do tego prawo.

A ten kierunek, jakby to dla wielu nie brzmiało zbyt abstrakcyjnie albo miało być wymysłem jakiś „jajogłowych”,  określa powszechnie czytelna myśl polityczna (nie chodzi więc o jakieś same akademickie rozważania).

I tak PO pozbawiona myśli politycznej, nie zdolna do zdefiniowania swego praktykowanego liberalizmu, stała się dla zbyt wielu wyborców, nieczytelną formacją polityczną, nie wskazującą żadnego kierunku.

PO mówiła: „patrzcie jak dobrze rządzimy i zadowolcie się tym co jest”. PO rządziła być może wcale nie najgorzej, ale takie przesłanie nie mogło pozyskać zbyt wielu. Tych którzy byli zadowoleni demobilizowało, tym którzy byli nie zadowoleni nie dawało żadnej nadziei i obietnicy.

Co więc zrobić ma PO ma zacząć odbudowę swoich szeregów po doznanej klęsce? Chyba koniecznym (choć pewnie nie jedynym) sposobem jest powrót do swoich liberalnych korzeni. Musi też być głośno powiedziane, że liberalizm nie oznacza w żadnym wypadku lekceważenia dla polityki socjalnej, nie oznacza lekceważenia dla debat historycznych, nie oznacza lekceważenia problematyki tożsamości, nie oznacza wąskiego koncentrowania się na samej gospodarce, nie oznacza mówienia „jak ci nie udało, to jesteś sam sobie winny”, nie oznacza robienia z siebie mądrali, która wszystko wie lepiej.

Jeśli nie będziemy otwarcie i głośno dyskutować, czym jest polski liberalizm PO nie ma szans.


Grzegorz Cydejko: Stara damo, idź na prawo

Platforma Obywatelska, sterana życiem i ciężką chorobą władzy – może odegrać jeszcze ważną rolę. Jeśli pokaże Polakom, jaka jest różnica między „starą damą”, strażniczką wartości a bulgoczącym zrzędliwie o wartości własnej, zrzędliwym starcem. Jeśli odegra ją dobrze, może zająć miejsce szanowanej matrony, podczas gdy jego odeślą na zapiecek.

Zaawansowana wiekiem politycznym PO ma jak żadna inna partia opozycji predyspozycje do wejścia w rolę reprezentantki tego obszaru wartości i idei, które konstytuują zbiorową wyobraźnię polityczną wokół wartości takich jak tożsamość narodowa, rodzina, bezpieczeństwo. Musi odświeżyć w sobie zdolność do penetrowania obszarów wrażliwości prawicowej. W konsekwencji – zepchnąć PiS i inne tradycjonalistyczne ugrupowania do narożnika politycznego w okolice trumien Piłsudskiego i Dmowskiego, do toruńskiej i licheńskiej kruchty, do roli zarządzającego państwem gomułkowskiego komitetu centralnego. Po okresie polityki nakierowanej na odzyskanie wspólnoty emocjonalnej w szerokim, centroprawicowym bloku idei przyjdzie czas kampanii wyborczej. Wówczas, jak stara, doświadczona osoba – Platforma powinna wyznaczyć sobie oponenta politycznego gotującego się do uczty na nieuchronnie kiedyś zużytej władzą partii PiS. W tej roli chcą widzieć swą nową partię, Endecję – Rafał Ziemkiewicz i Paweł Kukiz. Zerwanie cichej koalicji Endecji z PiS-em jest nieuniknione. Nastąpi najdalej na kilka miesięcy przed wyborami parlamentarnymi, jeśli miałyby odbyć się w konstytucyjnym terminie, lub w dniu ogłoszenia głosowania nad przedterminowym zakończeniem kadencji parlamentu. Możliwy jest też rozpad koalicji wyborczej Kaczyński-Ziobro-Gowin. Może z czasem wyłoni się z obozu rządzącego inna siła. Polaryzacja z nią programów wyborczych i wspólna marginalizacja PiS – to finałowa partia w historycznej roli PO.

W najbliższych latach Platforma musi zeskrobać z siebie odium bezideowości, zaakceptować wielki powrót idei do świadomości współczesnych społeczeństw. Jeśli odzyska teren pamięci zbiorowej, rozszerzy swe oddziaływanie w sferze tożsamości narodowej, tradycji demokratycznej, odzyska dla siebie i dwu pokoleń swych działaczy pozycję pogromców komuny i totalitarnego państwa realnego socjalizmu, skupiającej budowniczych przestrzeni godnego życia i sukcesu wielu grup społecznych – może na nowo skupić uwagę wyborców upatrujących bezpieczeństwa własnego i społecznego w utrwalaniu wartości nie „suwerennej”, ale zwyczajnej, liberalnej demokracji.

Czas, by PO wróciła do korzeni, odwołała się w serii politycznych akcji do wartości właściwych jej pochodzeniu i odebrała monopol na prawicowość ugrupowaniom obecnie rządzącym, a w finale, w kampanii wyborczej wspólne z pozostałymi ugrupowaniami i środowiskami opozycyjnymi – zepchnięcie PiS w narożnik prawicowej ekstremy, kruchty, biskupiej konserwy, ksenofobii, antymodernizmu, smoleńskiej sekty i kulturowego zaścianka. W tej nieuniknionej rozgrywce politycznego dobijania PiS na koniec jego kadencji aktywne będą i inne partie. PO ma do wykonania zadanie przekazania centrum politycznego tym nowym pokoleniom.

Pełna wersja odpowiedzi Grzegorza Cydejko do przeczytania tutaj

Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję