Dekadentyzm – definicja i zakres pojęcia :)

W Polsce termin „dekadencja” pojawia się na fali popularności francuskiej literatury tego okresu. Niestety, wraz z całym bogactwem treści, dociera do nas także niejednoznaczność terminu, ciągnący się za nim wachlarz nieporozumień i polemik. Prowadzi to do modyfikacji treściowej w porównaniu z francuskim pierwowzorem. Pomimo przejęcia tych terminów z Francji, gdzie pozbawione one były pejoratywnego zabarwienia, w Polsce nabrały wydźwięku jednoznacznie ujemnego. Tłumaczyć to można m.in. tym, że do „dekadentyzmu” przyznawał się Paul Verlaine, którego recepcja twórczości wywarła duży wpływ na kształtowanie się życia artystycznego w Polsce okresu fin de siecle. Otóż po francusku decadent, decadence oznacza tyle co schyłek, chylenie się ku upadkowi, ale jednocześnie nie oznacza samego schyłku i rozpadu z jego oczywistą w języku polskim konotacją pejoratywną, która nam kojarzy się z degrengoladą. Na takie rozumienie język francuski ma osobne określenie, którego brak w języku polskim: deliquescence. Do postawy takiej określanej tym słowem nie przyznawał się Verlaine, uważał wręcz, że dekadentyzm jest jej przeciwieństwem. Specyfika naszego języka nie może oddać niuansów różnic między zakresami obu tych pojęć, stąd też m.in. wynikają nieścisłości w używaniu w polskich wypowiedziach literackich haseł wiążących się z dekadentyzmem.

W epoce Młodej Polski, życie ówczesnej bohemy, z jej niekończącymi się barowymi dyskusjami, kawiarnianą wymianą poglądów, coraz powszechniejszym czytelnictwem – sprzyjało poznawaniu nowych trendów artystycznych, zapoznawaniu się z filozofią i literaturą będącymi wyrazicielem dekadenckich nastrojów. Całe życie artystyczne, ze wszystkimi odmianami sztuk, formalnymi i nieformalnymi spotkaniami twórców, tworzą system naczyń połączonych.

Powszechne przekonanie, iż jest to schyłek, choroba wieku, postawa pesymistyczna – jest oczywiście prawdą, lecz żeby właściwie zrozumieć to pojęcie, należy dokładnie poznać wszelkie aspekty z nim związane.

Z terminem „dekadentyzmu” i „dekadencji” wiąże się wiele aspektów, które zachodzą na siebie, przesłaniają się, utrudniając klarowne rozpoznanie semantycznego obrazu tych pojęć. Wynika to z faktu, iż z polem znaczeniowym „dekadentyzmu” wiążą się takie aspekty jak: schyłek, upadek, wynaturzenie, bohema itp. Takie wyrażenia nasuwają jednoznacznie pejoratywne konotacje, „dekadencja” w takim pojmowaniu tego słowa jest stanem braku w stosunku do wcześniejszego stanu wartości. Termin „dekadentyzm” nie pojawił się oczywiście dopiero na przełomie wieków, genezy tego słowa trzeba szukać znacznie wcześniej, a jeszcze starsze jest pojęcie, które ono nazywa.

Słowem „decadence” posługiwano się początkowo dla opisania zjawisk politycznych, społecznych i moralnych powiązanych z problematyką państw, narodów i instytucji, później ras i cywilizacji. Natomiast rzadko używa się tego pojęcia w konotacji do problematyki literatury i sztuki – jeśli już, ma ono wydźwięk pejoratywny, mający na celu podkreślenie niskiego poziomu dzieł, i co często za tym idzie – upadku i zepsucia gustów estetycznych w społeczeństwie.

Wzrost zainteresowania pojęciem „decadence” i utworzonymi od niego „decadentisme” i „decadent”, nie spowodowało rozwiania niejasności co do ich znaczenia. Wprawdzie w dziewiętnastowiecznej literaturze negatywny obraz dekadentyzmu zaczął stopniowo blednąć, w potocznej opinii wszystko, co wiązało się z „dekadentyzmem” nadal posiadało sens pejoratywny, nadal była to obelga, estetyczna restrykcja, słowo – wytrych, którego prawdziwy sens rozumiało niewielu, lecz pole rażenia było znaczne.

Dzięki francuskim poetom, którzy w 1886 roku powołali do życia czasopismo „Le Decadent” i sami siebie obwołali dekadentami, dekadentyzm zaczął być odbierany jako synonim awangardy, eksperymentu formalnego. Na tym jednak nie skończyły się zawirowania i trudności z definicją pojęcia. W tym samym czasie popularność zaczął zyskiwać ruch symbolistyczny – także odbierany jako awangardowy, a oprócz tego posiadający w swych szeregach wyznawców tej samej co dekadenci filozofii życiowej, zaczęto oba pojęcia mylić i stosować je zamiennie. Spośród pokrewnych znaczeniowo pojęć, najwyraźniej wykrystalizowało się, sprawiając najmniej kłopotów z prawidłową definicją, słowo „dekadent„, którym nazywano określony typ osobowości wyrosłej w trudnych warunkach schyłku wieku, hołdujący indywidualizmowi, estetyzmowi, poczuciu bezsilności wobec świata zewnętrznego, sprzeciwianiu się powszechnie obowiązującym normom moralnym. „Kariera” terminu nie skończyła się wraz z przebrzmieniem wieku dziewiętnastym, ale odrodziła się ponownie w latach dwudziestych dwudziestego wieku, a i u współczesnych wywołuje on silny ładunek emocjonalny.

Dekadencja jest zjawiskiem cyklicznym i może dotknąć każdego społeczeństwa, które znajdzie się w określonym stadium swego rozwoju. Najczęściej jednak dopatrywano się analogii między cywilizacją przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, a schyłkiem Cesarstwa Rzymskiego. Taki punkt widzenia spowodował, że niektórzy podchodzili do tematu beznamiętnie, nie kierując się emocjami – opisywali po prostu zjawisko nie zajmując się jego wartościowaniem. Jednak takie podejście do tematu było rzadkością. Ta obiektywna analiza zjawiska „zaginęła” gdzieś w ogromie paszkwili adwersarzy dekadentyzmu, którzy przy tym nie wykazywali się dostateczną znajomością tematu, a z dostępnych na ten temat informacji wybierali te, które pasowały do ich wizji dekadenckiego zepsucia, zgnilizny i upadku cywilizacji. Dla uzyskania pełnego obrazu zamętu, wystarczy przypomnieć fakt, że w publicystyce nagminnie posługiwano się „symbolizmem” i „dekadentyzmem” jak synonimami. Także sama treść podkładana pod oba pojęcia była nie do końca ścisła i zgodna z prawdą. W wersji aprobatywnej „symbolizm” plus „dekadentyzm” oznaczały po prostu nowe, jak byśmy dziś powiedzieli, awangardowe środki wyrazu, natomiast w aspekcie pejoratywnym rozumiano przez nią pusty formalizm, dziwaczność, sztukę pozbawioną wartości.

Z biegiem czasu pojęcie symbolizmu coraz bardziej się krystalizuje, by w ostatecznym rozrachunku całkowicie się wyemancypować. Natomiast znaczeniowy zakres terminu „dekadentyzm” przesuwa się w sferę zjawisk psychologicznych i światopoglądowych. Nie znaczy to jednak, że zmiany te doprowadziły do większej przejrzystości pojęcia „dekadencji„, pojawiły się bowiem kolejne, nieznane dotąd problemy na tej drodze. Otóż „dekadentyzm” przestał być czymś obcym, czymś, z czym borykano się w odległej Francji, a stał się zjawiskiem swojskim, obecnym na naszych ziemiach, terminem, bez którego nie wyobrażano sobie już opisywania polskiej rzeczywistości literackiej, społecznej itp. Polscy twórcy przestali być już tylko wyrazicielami i translatorami obcych prądów, stali się równoprawnymi kr
eatorami. Zauważono, że polskie problemy końca wieku nie różnią się tak bardzo od problemów targających społeczeństwa francuskie czy niemieckie. Co więcej, zaczęto zastanawiać się nad specyfiką polskiego dekadentyzmu, i niczym „polowanie na czarownice”, rozpoczęto „polowanie na dekadentów„, których zaczęto oskarżać o całe zło tego świata, o wszelkie problemy, niepowodzenia itp.

Wśród polskich publicystów tamtego okresu dominowało przekonanie, iż dekadent jest przedstawicielem nowej inteligencji sprzeciwiającej się zastanemu mieszczańskiemu porządkowi, człowiekiem wrażliwym na sztukę i nowe prądy światopoglądowo – filozoficzne, będącym reprezentantem schyłkowej cywilizacji.

Do polskich prekursorów tego nurtu zaliczano Przybyszewskiego, Miriama – Przesmyckiego, Langego, Dąbrowskiego, Tetmajera.”Wyzwiskiem” dekadenta obrzucano się bez opamiętania, często mijając się z prawdą. Dla realistów dekadentami byli symboliści i odwrotnie, moderniści dla konserwatystów i vice versa, młodsi dla starszych a starsi dla młodszych itp.

Dekadentyzm był prądem w XIX wiecznej literaturze francuskiej i w niej znalazł swój najpełniejszy wyraz; jednak z biegiem czasu przeniknął w sferę psychologii, światopoglądu, filozofii, życia społecznego. Jednym z najciekawszych zjawisk dotyczących dekadentyzmu jest fakt, jak pierwotny prąd literacki określany tym terminem został zdominowany przez wymienione wyżej aspekty pozaliterackie.

Niezmiernie ciekawą kwestią jest, dlaczego pojęcie dekadencji, które ma tak długą tradycję, zaktualizowało się właśnie na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku osiągając wtedy swoją największą popularność. Według wielu badaczy do renesansu popularności tego terminu sięgającego czasów starożytnego Rzymu przyczynił się tak znienawidzony przez dekadentów pozytywizm. W poprzedzającej schyłek wieku epoce popularne było przedstawianie natury czasu i historii w formie schematycznych analogii przyrodniczych. Wówczas jednak „myślenie organicznie” miało zdecydowanie wydźwięk pozytywny, głoszący afirmację życia. Jednak założenia, że życiem społecznym, historią ludzkości kierują te same co przyrodą prawidła, zawierają też pierwiastki pesymistyczne. Część z nich znalazła swój wydźwięk w naturalizmie, część, najbardziej skrajna, włączona została do światopoglądu dekadenckiego.

O ile pozytywizm szukał analogii między społeczeństwem a żywym organizmem we wzajemnej zależności poszczególnych elementów, dekadentyzm posługiwał się tymi samymi przykładami, wyciągając z nich jednak odmienne, pesymistyczne wnioski. Skoro bowiem społeczeństwo, cywilizacja, rządzą się tymi samymi prawami co przyroda, to ich rozwój musi się kiedyś skończyć, a wtedy przychodzi nieunikniony kres i śmierć organizmu rozumiana jako kres historii.

Tak jak w przyrodzie, tak również w historii cywilizacji ludzkości ciąg wydarzeń zmierzających ku „śmierci” jest cykliczny i składa się z kilku faz: fazy wzrostu, dojrzewania, pełni doskonałej i rozkładu. Faza pełni doskonałej nosi jednak dla wyznawcy pesymistycznej filozofii znamiona nieuchronnego końca, jest to faza przesilenia, kiedy nic więcej, nic pełniejszego nie da się już osiągnąć, jedynym możliwym kierunkiem jest kierunek w dół, chylenie się ku upadkowi.

Na ten pesymistyczny obraz cywilizacji nałożyła się równie „czarna” wizja degeneracji wzmocnionej darwinowską socjologią.

Jak więc widzimy, dekadentyzm nie jest samodzielnym ruchem, lecz odwołuje się do innej wypowiedzi światopoglądowej ostatecznie wyraźnie ją trawestując. Stanowisko wyznawców pozytywistycznej nauki prowadziło nieuchronnie do twierdzeń, iż prawdy odnoszące się do nauk biologicznych z powodzeniem można stosować do innych dziedzin życia – co doprowadziło do powstania scjentyzmu, mówiącego, że prawdziwą i w pełni uzasadnioną wiedzę o rzeczywistości dostarcza tylko nauka przy trzeźwym i wąskim jej rozumieniu. Przełom w myśleniu nastąpił wraz z ogłoszeniem darwinowskiej koncepcji prawa walki o byt. Odtąd zaczęto podważać organicyzm, a pogląd, iż z porównania świata przyrodniczego i społecznego płyną optymistyczne wnioski legł w gruzach.

Na „żywy miejski organizm” zaczęto patrzeć z przerażeniem, widząc w nim miejsce walki o byt, starć, w których wygrywają silniejsi, miejsce gdzie aby przetrwać trzeba stać się skrajnym egoistą. Tak więc pozytywistyczny optymizm został zastąpiony przez dekadencki pesymizm, który, pozornie, nie był tak atrakcyjny. Poprzedni światopogląd wypalił się, a industrialna przemiana miast dała namacalne efekty: wyzysk, nędzę, egoizm, chciwość. Pozytywistyczne hasła okazały się utopią: omamieni mamoną fabrykanci nie palili się do zakładania szkół i szpitali, bogacenie się jednostek nie pociągało za sobą polepszenia stanu posiadania całego społeczeństwa – wręcz przeciwnie, powodowało ubóstwo klasy pracującej.

Pozytywistyczne tezy okazały się nic nie znaczącymi utopijnymi frazesami, pustymi hasłami, które zdominował pesymistyczny, dekadencki światopogląd będący wynikiem nowej rzeczywistości.

ŚWIATOPOGLĄD DEKADENCKI

Jako, że światopogląd dekadencki wyrósł na wspólnej pozytywizmowi i naturalizmowi ramie logicznej, uprawnieni jesteśmy do tego, aby nadal posługiwać się przyrodniczą analogią, która jednak w dekadenckim wydaniu jest symetryczną odwrotnością idei ewolucji. Człowieka współczesnego dekadenci odbierali jako ostateczny produkt ewolucji, ale widzieli w nim gatunek zupełnie nieodporny na czyhające cywilizacyjne niebezpieczeństwa, byt wysubtelniony do granic możliwości, nadwrażliwy, który nie umie poradzić sobie z wizją nieuchronnej śmierci, podobny do dojrzałego owocu, który nie może zapobiec własnemu upadkowi. Skoro koniec i tak jest nieuchronny, to po co tracić resztki sił na bezowocną walkę? Na tym właśnie polega dekadencki paradoks: dekadenci uważali się za przedstawicieli najwyższego etapu rozwoju homo sapiens, a jednocześnie mieli świadomość „choroby” gatunku ludzkiego. Jako ostatnie ogniwo ewolucji, procesu z natury swej pozytywnego, dekadenci – twór tak misterny i wysubtelniony, tak perfekcyjny, że aż niefunkcjonalny, sami przyznawali – co było jedną z głównych osi, wokół której budowali swą filozofię, że są niezdolni do życia w brutalnej rzeczywistości końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku. Ewolucja wiedzie do zguby nie tylko pojedyncze jednostki, ale całe formacje społeczne, narody, rasy, by w końcu destrukcją naznaczyć całą znaną nam cywilizację.

Co ciekawe, teoretyczne rozprawy o dekadentyzmie i dekadentach pisane były zazwyczaj przez „osoby trzecie”, nie przyznające się do tej pesymistyczno – destrukcyjnej filozofii, a wręcz nazywające samych siebie jej przeciwnikami i pogromcami. Tacy twórcy otwarcie stawiali siebie w roli obserwatora, który stara się wykryć symptomy dekadenckiego schyłku cywilizacji, dając jedn
ocześnie receptę na zaradzenie takiemu stanowi rzeczy. Takie stanowiska często powstawały na gruncie pozytywistycznej perspektywy.

Symptomów dekadentyzmu należy szukać w świecie wartości, które dla dekadenta znalazły się w stanie głębokiego kryzysu. Jednym z najdotkliwiej odczuwanych upadków, był upadek prawdy. Nauka, która w pozytywizmie miała dać odpowiedź na wszystkie nurtujące ludzkość pytania i wątpliwości, pod koniec dziewiętnastego wieku zawiodła pokładane w niej nadzieje. Okazało się, że zamiast szukać odpowiedzi, nauka wydała walkę wszystkiemu co „nienaukowe”, należące do sfery ducha. Zmęczeni oglądaniem rzeczywistości przez „szkiełko i oko” ludzie końca dziewiętnastego wieku zatęsknili do tego co wyparł scjentyzm. Dostrzeżono, że nauka nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania, stale pojawiały się nowe wątpliwości, których nauka nie mogła rozwiać, wobec których stawała się bezużyteczna – naukowy sceptycyzm zajmie poczesne miejsce na dekadenckim firmamencie.

Co jest natomiast charakterystyczne dla tego okresu, to fakt, iż kryzys nauki identyfikowano z kryzysem w sferze etyki. Skoro nauka okazała się zawodna w obliczu rozjaśniania „zagadek bytu”, człowiek został zostawiony sam sobie, czuł się samotny, opuszczony i zdany tylko na siebie. Rodziło to zmagania duchowe, które często były tematem sztuki okresu fin de siecle. Wspomniany sceptycyzm, który początkowo uskrzydlał, z biegiem czasu pętał „skrzydła”, stał się przyczyną pasywności i bezwoli, stworzył dekadenta – biernego obserwatora rzeczywistości.

KRYZYS WARTOŚCI. SEKTY. OKULTYZM.

Przełom dziewiętnastego i dwudziestego wieku określany był mianem czasu kryzysów. Dekoniunktura dotknęła także etykę. Nie widziano sensu i sposobu dla stworzenia nowego systemu etycznego, a ten, który obowiązywał dotychczas uznano za niewystarczający i nie dość przekonująco uzasadniony.

Chrześcijańskie normy, według których ludność świata żyła przez setki lat, okazały się nie przystawać do „nowych czasów”, nie były atrakcyjne dla młodych żyjących w dynamicznie rozwijających się aglomeracjach, narażonych na czyhające zewsząd pokusy kawiarnianego życia, płatnej miłości, narkotyków i alkoholu. Dekadenci krzyczeli za Nietzschem: „Gott is tot!”, a za Marksem: „Religia to opium dla mas!” – określając religię jako zbiór złudzeń mających na celu uśmierzenie cierpienia. Przypomnijmy także darwinowską koncepcję walki o byt i naturalną selekcję – obu tych poglądów właściwie nie dawało się połączyć z jakąkolwiek etyką.

W czasach, gdy głoszono śmierć Boga, gdy Natura jawiła się jako nieetyczna forma, gdy religię razem z jej normami moralnymi przyrównywano do narkotyku otępiającego umysły, zafałszowującego rzeczywistość, będącego jednocześnie lekiem przeciwbólowym i uspokajającym – pojawiło się przekonanie, iż człowiek, pozbawiony jakichkolwiek punktów odniesienia, sam nie potrafiący stworzyć nowej skali – znalazł się w etycznej i moralnej próżni. Pomimo podejmowanych prób stworzenia nowych propozycji takich jak anomia, rozwiązania takie nie mogły jednak zniwelować poczucia katastrofy etycznej, która zajęła poczesne miejsce w dekadenckim światopoglądzie, identyfikowana z moralnym nihilizmem – czyli sceptycyzmem absolutnym.

Dekadenci żyli w czasach, w których pytania o istotę i przyczynę dobra i zła były pytaniami skazanymi na brak odpowiedzi. To subiektywny pragmatyzm miał dać rozwiązanie.

W tamtym czasie powstawały liczne sekty, które fascynowały artystów. Jedną z nich było „Dzieło Miłosierdzia”, sekta założona przez pobożnego francuskiego katolika i fabrycznego brygadzistę Eugene Vintras’a. Grupa ta znana była także pod nazwą Kościoła Karmelu. Członkowie tej sekty głosili, że skończyła się era Syna i nadeszła era Ducha. Kościół katolicki z niepokojem patrzył na Vintras’a i jego wyznawców, dopatrując się w praktykowanych przez nich obrzędach elementów czarnej mszy. Dlatego też w 1848 roku papież formalnie ekskomunikował Vintrasa i jego kościół. Niemniej sekta fascynowała dekadenckich artystów końca dziewiętnastego wieku, takich jak Odilon Redon, którego niektóre obrazy, np. „Triumfujący Pegaz” przejawiają wpływy mistyczne.

J. K. Huysmans, autor powieści „Na wspak”, która stała się przykładem literatury dekadenckiej, studiował meandry magii i był przez pewien czas przyjacielem i uczniem Boullanda, który w jego okultystycznej powieści ” La Bas” występuje jako „dr Johannes”.

Człowiek wciąż szukał nowych obszarów, w których intelekt musiał skapitulować i uznać wyższość metafizyki. Sfera tajemna dostarczała mu nowych bodźców, których tak bardzo potrzebował i których fizycznie wręcz łaknął. Takie wędrówki po ścieżkach wiedzy tajemnej okazywały się niekiedy nieprzyjemne a czasami niebezpieczne – wystarczy wspomnieć o cieszącym się ówcześnie sporą popularnością satanizmie.

SATANIZM

Obok innych dekadenckich „izmów” ten wydaje się jednym z najbardziej interesujących i zapewne wzbudzających największe kontrowersje. Choć zaznaczyć należy, że oblicza satanizmu i rangę jaką samemu „prądowi” przyznawano były bardzo różne. Polski satanizm wiele zawdzięcza niewątpliwie Stanisławowi Przybyszewskiemu.

Przybyszewski postrzegał Szatana jako pierwotną siłę, z jednej strony stwórcę, potężnego w swojej mocy, z drugiej jednak strony jawi się on jako ofiara własnych kreacji, istota wijąca się pod jarzmem stworzonego przez siebie cierpienia. Wobec gehenny świata, nawet Szatan pozostaje bezradny i bezbronny. Personifikacja Zła przybiera więc maskę umęczonego człowieka końca wieku. W Szatanie rozpoznawano samych siebie, buntowników posiadających wiedzę o końcu świata, wiedzę ostateczną.

Szatan może być jedynie biernym obserwatorem wypełniania się strasznej przepowiedni. Dekadenci byli buntownikami – Szatan także; krnąbrność, odrzucenie boskich zasad moralnych, samotność – to wszystko sprawiło, że stał się on protagonistą człowieczeństwa – a przez to znacznie bliższy ludziom niż Bóg Ojciec, stwarzający prawa, ale im niepodlegający. Dekadent nie dostrzegał w świecie, w którym przyszło mu żyć, iskry bożej, dobroci i miłosierdzia, które miały w nim swoje źródło.

Znacznie łatwiej przyszło mu się identyfikować z upadłym aniołem, buntownikiem strąconym w otchłań ciemności; to ta czeluść stworzyła go takim przerażającym, ale dla schyłkowców fin de siecle widoczny był także tragizm tej postaci, który był także ich tragizmem. W tym piekielnym świecie przełomu wieków, to Szatan jest prawdziwym rex mundi, któremu należy się poszanowanie.

Przyczyn renesansu satanizmu w Europie i polskim środowisku należy szukać w przeświadczeniu, że cały świat jest absurdalny. W obliczu takiego bezsensu uniwersum należało przyjąć określoną postawę – albo biernie godzić się na zastaną rzeczywistość, albo poszukiwać nowy
ch dróg i nowych odpowiedzi. Czasy te obfitowały w metafizyczne aksjomaty. Dlatego też ludzie schyłku wieku sięgnęli do najciemniejszych aspektów naturalistycznego dziedzictwa, a gdy te okazały się niewystarczające zaczęto szukać głębiej. Okazało się, że nie potrafiono odpowiedzieć na zagadnienia o przyczyny zła i cierpienia targających znanym im światem. „Ratunkiem” miała okazać się ucieczka w metafizykę. Bezsens świata, w którym panuje zło, cierpienie i chaos wcale nie musi oznaczać, że jest on bezrozumny, wręcz przeciwnie. Przyczyn takiego stanu rzeczy zaczęto szukać w sferze profanum, której władcą był Szatan. Pesymistyczną wizję świata głoszoną przez dekadentów dzieliła tylko cienka granica od wizji demonicznej, która znalazła wielu wyznawców.

Trzeba jednak przyznać, że w Polsce, kraju o wielowiekowych tradycjach katolickich, prawdziwy satanizm raczej nie występował, jego obecność w światopoglądzie i sztuce była raczej potencjalna niż realna.

POSZUKIWANIE NOWYCH PODNIET

Dekadenci chwytali się deski ratunku – aby życie miało jakikolwiek sens, trzeba żyć szybko, starać się być w „kilku miejscach jednocześnie” aby odbierać jak najwięcej wrażeń zmysłowych, które uszlachetniają przemijające chwile, z których składa się życie. Teoria ta niesie ze sobą jednak pewne niebezpieczeństwo, które stało się w pewnym sensie przekleństwem dekadentów. Otóż człowiek przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku – według ówczesnego rozumowania – był z jednej strony spadkobiercą wielowiekowej tradycji, z drugiej, prawdopodobnie ostatnim ogniwem ewolucji gatunku homo sapiens. Takie uwarunkowania powodowały, iż przedstawiciele epoki fin de siecle cechowali się wrażliwością stępioną przez tysiące lat, podczas których wrażliwość ludzka wystawiana była na działanie niezliczonej ilości i rodzajów doznań.

Ziemska egzystencja stała się nudna i nieatrakcyjna dlatego, iż wszystkie wrażenia, które z sobą niosła były od wieków takie same i nie wiązały się z żadną niespodzianką, nie motywowały chęci życia. Dlatego w tej epoce jedną z naczelnych kwestii stała się intensyfikacja znanych dotąd przeżyć i poszukiwanie nowych podniet. Trudno wymyślić nowe bodźce, ludzkość bowiem od zarania dziejów starała się upiększyć nieco otaczającą ją rzeczywistość; dlatego ani alkohol, ani narkotyki, ani inne używki służące stymulacji i halucynacjom pozwalającym egzystować w „sztucznych rajach” nie były dziewiczymi. Jednak rzadko w której epoce stosowano je na taką skalę i rzadko kiedy stawały się one atrybutami nierozerwalnie kojarzonymi z określoną grupą społeczną – w tym wypadku z dekadentami. Gdyby takie zabiegi nie były w stanie pobudzić uśpionych zmysłów, pozostawała jeszcze do spenetrowania i eksploatacji sfera moralna, niegdyś traktowana bardzo liberalnie, z chwilą rozprzestrzeniania się religii chrześcijańskiej – z wszystkimi jej rygorystycznymi zakazami dotyczącymi m.in. sfery ludzkiej seksualności – owiana widmem grzechu. Dekadenci więc stali na stanowisku immoralizmu, któremu daleko jednak do optymistycznego w gruncie rzeczy witalizmu czy libertyńskiej frywolności. Dekadenci łamali normy moralne, przekraczali ich granice, penetrowali nieznane dotąd strefy, ale ich postępowanie w tym zakresie nosiło znamiona fatalizmu. To brak siły a nie jej nadmiar każe dekadentom łamać normy i wchodzić w konflikt z prawem. To wizja braku przyszłości, nieuniknionego kresu i ruiny popchnęła dekadentów w tę niebezpieczną strefę – skoro nie ma przyszłości, korzystajmy w pełni z tego co niesie ze sobą nasze doczesne życie, nie musimy się przecież martwić o czekającą nas boską karę za nasze postępki – zdają się mówić dekadenci.

ROLA JEDNOSTKI I MIEJSCE DEKADENTA W SPOŁECZEŃSTWIE

Do tej pory, na fali popularności Comte’a, to społeczeństwo jako ogół miało przewagę nad jednostką, która stanowiąc jego składnię, tylko w nim znajdowała swoje uzasadnienie. Ale światopogląd dekadencki daleki był od takiego stanowiska, przyznawał większą rangę jednostce. Skoro wszystko dotknięte jest kryzysem – społeczeństwo jako ogół także; populację i jednostkę czeka taki sam smutny koniec. Zaczęto dostrzegać, że zbiorowość nie tyle chroni jednostkę, co ją ogranicza.

Więzy między indywiduum a resztą populacji uległy osłabieniu – stąd też wizja roztaczana przez badaczy epoki i przez samych dekadentów – wizja osamotnienia jednostki. Osamotnienie jest tym dotkliwsze, że dekadent sam bierze „rozwód” ze społeczeństwem, niejako na własne życzenie żyje w społecznej próżni. Samotne, wrażliwe jednostki przyglądają się mieszczańskiej populacji, tak przez nich znienawidzonej i widok ten napawa ich odrazą, przez co utwierdzają się jeszcze w swym wyborze izolacjonizmu społecznego. W rezultacie pojawiła się opozycja „kolektywizm – indywidualizm”.

Dekadent roztaczając taki czarny obraz jednocześnie się na niego godzi. Przyszłość jest już przesądzona, dlatego zaniechano jakiejkolwiek walki o poprawę status quo. Taka postawa zasadniczo różni dekadentów od ich mieszczańskich adwersarzy, którzy nie dostrzegają nieuchronności końca ewolucyjnego cyklu rozwoju, tocząc permanentną, zażartą acz z góry skazaną na klęskę walkę o byt. Inną postawę przyjmują nieoświecone masy ludowe, które nie zdają sobie zupełni sprawy z czekającej je klęski. Nic więc dziwnego, że dekadenci czuli się samotni w otoczeniu znienawidzonych mieszczan i wzbudzających litość proletariuszy. Gdzie zatem, w jakiej klasie społecznej umiejscowić dekadenta, który sam siebie rzadko obrazuje na tle społecznym?

Znudzony życiem, szukający ciągle nowych podniet dekadent to spadkobierca dużych pieniędzy i arystokratycznego pochodzenia – tak przedstawiano go w literaturze. Taki obraz świetnie pasował do wyobrażenia schyłkowca. Człowiek żyjący w dostatku, obarczony bagażem historii swojego rodu, korzystający ze wszystkich przywilejów za tym idących. Nie pracował – bo nie musiał, był częścią śmietanki towarzyskiej, z której rekrutowali się jego znajomi, dzień mijał mu na zaspokajaniu swoich zachcianek, z których – przynajmniej kilka – wywoływało oburzenie purytańskiej części społeczeństwa. Posiadali więc czas, swobodę i pieniądze – taki styl życia był jednak tylko rodzajem pięknej fasady skrywającej ruinę wnętrza.

Pozostaje pytanie, dlaczego w tak dramatycznej sytuacji dekadenci nie podejmowali próby zmian status quo. Uważali, iż ewolucyjny ciąg wydarzeń jest już z góry ustalony i jakiekolwiek działania – w opinii schyłkowców – nie przyniosłyby skutku. Jest jednak jeszcze jeden aspekt wyjaśniający taki stan rzeczy. Otóż całą rzeczywistością kierują prawa przyrody, to one mają nad nami władzę i to im podlegamy. Dlatego też dekadenckie bezruch i bierność odbierać powinniśmy jako rodzaj specyficznego buntu, manifestację wolności jednostki. Tylko w taki sposób można było, według przedstawicieli pokolenia fin de siecle, wyrazić swój sprzeciw wobec wszelkich praw – przyrodniczych czy społecznych. Bierność była najlep
szą bronią, orężem w walce z drapieżnymi instynktami.

Swego rodzaju odskocznią od tak znienawidzonej rzeczywistości były ucieczki w sferę marzeń i wyobraźni, która pozwala dekadentom – już bez niebezpieczeństwa potępienia przez filisterskie społeczeństwo – poszerzać granice poznania i łamać wszelkie granice, niwelując właściwie pojęcie tabu, pozwala w sposób wręcz nieograniczony przeżywać nowe doznania nie oglądając się na obowiązujące prawa, zakazy i nakazy. Co więcej, takie przeżycia wypływające z wnętrza własnego jestestwa stoją w hierarchii wyżej niż te mające swoje źródło w realnej rzeczywistości. Tak wysoka pozycja przyznana wyobraźni wiązała się z nadaniem wysokiej rangi osobliwym zjawiskom: perwersji i sztuczności. Ze swej definicji wynaturzenia jakimi są te dwa zjawiska, stanowią opozycję wobec naturalnych praw, mogą być orężem w walce z prawami społecznymi. Do tej batalii dekadenci podchodzili jednak bardzo zdroworozsądkowo – skoro Natura kieruje ludzkimi postępowaniami za pomocą instynktów, trzeba z nią walczyć bronią, na którą ma ona najmniejszy wpływ – intelektem. Dekadenckie „ruja i poróbstwo” ma więc swoje źródło nie w ciele, lecz w mózgu, jest zimna i wyrachowana, a nie gorąca i instynktowna.

Na zarzuty o niemoralne prowadzenie się dekadenci mieli gotową obronę – moralność szuka potwierdzenia swej konieczności w prawach Natury i społecznej potrzebie, lecz właśnie one wywołują w dekadenckiej jednostce sprzeciw. Dlatego tez powszechnie występujące w tym środowisku „rozluźnienie obyczajów”, pogwałcenie praw rządzących Naturą i moralnością, wszechobecna sztuczność, perwersja – takie postępowanie traktowane było przez tych antagonistów jako wyraz walki o wolność jednostki, nieograniczonej, nie tłamszonej przez znienawidzone prawa.

EROTYZM

Chyba najpopularniejszym przejawem takiego sposobu myślenia jest wielokrotnie poruszana w sztuce tamtego okresu kwestia erotyzmu. Miłość fizyczna nie mająca nic wspólnego z prokreacją, służąca jedynie przyjemności – oto sfera, w której dekadenci mogli w pełni demonstrować swoją niechęć dla praw społecznych i Natury. Skrajną postacią takiego buntu była sodomia i miłość lesbijska, które były sposobem na przeciwstawienie się rozrodczemu przymusowi Natury.

Osobną kwestią jest pokazywanie tego, co mieszczańska populacja uznawała za wstydliwe i grzeszne – ukazywanie rozkoszy seksualnej. Wystarczy przypomnieć zgorszenie i krytykę jaką wywołał „Szał” Podkowińskiego, obraz jak pisano, przedstawiający ” zwierzę rozszalałe w swych chuciach, człowieka upojonego do obłędu namiętności czarem”. Artyści nie bali się już przedstawiać miłości czysto fizycznej, z romantycznym afektem nie mającym nic wspólnego.

Patrząc w stronę Niemiec… – z Tomaszem F. Krawczykiem i Adamem Traczykiem rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Co o polskiej strategii dyplomatycznej – jeśli taką w ogóle mamy – mówi spór o kopalnię Turów? Bo fakty są następujące: polski rząd informowany od kilku miesięcy nie tylko przez naszych czeskich partnerów, ale także aktywistów, zignorował to, iż Praga ze swoimi roszczeniami może wystąpić do TSUE. TSUE podzieliło stanowisko Czechów. Polski rząd próbuje dogadać się z Pragą tak, aby wilk był syty i owca cała, choć oczywiście robi to pokrętnie: premier Morawiecki wychodzi na oszusta i krętacza na oczach całej Europy. Żeby zakończyć tą opowieść, dość tragikomiczną, Warszawa nie ma od ponad roku ambasadora w Pradze. Czy tak działa poważne państwo?

Adam Traczyk: To jest niesamowity przykład dysfunkcjonalności polskiej dyplomacji pod rządami Prawa i Sprawiedliwości. Zignorowano oczywiste sygnały ostrzegawcze, o których wiedzieli, a raczej powinni wiedzieć wszyscy. Tymczasem na komisjach sejmowych słyszeliśmy, że nie ma się czego bać, a żądania Czechów są wydumane. Dlatego stawiam taką tezę, nawiązując do słów byłego już ministra Czaputowicza, że w tej sprawie między MSZ a Kancelarią Premiera zabrakło przepływu informacji, co wynika z niejasnego podziału kompetencji i sprzecznych oczekiwań względem tego, czym ma zajmować się dany urząd. Musimy pamiętać, że pion europejski został wydzielony do Kancelarii Premiera, co samo w sobie nie musi być złym rozwiązaniem, ale w tym wypadku zapanował chaos. Sprawa negocjacji z Czechami czy czeskich roszczeń była prowadzona przez MSZ, a koniec końców spór ten rozwiązuje Kancelaria Premiera, bo wszedł on na poziom europejski. Na ten bałagan nakłada się brak doświadczenia kadr kierowniczych MSZ, gdzie, na co też zwracał uwagę minister Czaputowicz, nie ma żadnej osoby, która by przeszła przez jakikolwiek szczebel dyplomatyczny. Większość osób swoją karierę zaczynała albo od stanowiska ministra, albo od stanowiska wiceministra, co powoduje, że zostały zerwane więzi instytucjonalne i utracono wiedzę instytucjonalną, jak radzić sobie z pewnymi kwestiami. Wydaje mi się, że w tej sprawie zawierają się wszystkie aktualne bolączki polskiej dyplomacji i widzimy, że porozumienie, które wynegocjuje premier Morawiecki, będzie nas kosztowało zapewne około czterdzieści pięć milionów euro. To jest absolutnie górna granica tego, a może nawet ponad tą granicę, czego Czesi domagali się od Polski od początku. Tylko że wtedy mogliśmy się targować, a teraz to oni mają w ręku wszystkie atuty i nie muszą nam ustępować. To niesamowita kompromitacja, za którą oczywiście nikt nie poniesie konsekwencji.

Można odnieść wrażenie, że role się odwróciły i to polski rząd w osobie premiera Morawieckiego jest w sytuacji osoby, która ma przystawiony karabin do głowy. Tomku, czy znajdujesz jakieś racjonalne wyjaśnienie tej dysfunkcjonalności rodzimej dyplomacji?

Tomasz F. Krawczyk: Myślę, że wszyscy zlekceważyli powagę tego problemu i należy się zgodzić z tym, co powiedział Adam, a co wcześniej mówił też minister Czaputowicz. Wiem z  doświadczenia, że przepływ informacji pomiędzy MSZ a KPRM istnieje, jeśli ktoś chce.  Pamiętam, że dość regularnie odzywałem się do ministra Czaputowicza i po prostu wyciągałem informacje, czy od niego, czy od Marka Magierowskiego, który wówczas był jeszcze wiceministrem. I to jest oczywiście duży problem. Tu jedno sprostowanie, pion europejski nie jest w KPRM-ie, tylko jest oddzielnym już ministerstwem, które podlega Konradowi Szymańskiemu. Oprócz  rzeczy, o których wspominał Adam, jak kwestia ambasadora, są i inne przegrane, które widzieliśmy w ostatnich miesiącach czy nawet już latach. Pokazują one, że powinniśmy zainwestować w kadrę prawniczą, osoby, które nas reprezentowałyby zarówno przed TSUE, czy także Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Moim zdaniem ktoś nie poinformował premiera, jak dalece zaszliśmy, a prawnicy nie wyczuli, w jakim kierunku może pójść środek zabezpieczający TSUE. Warto też powiedzieć, iż sam środek jest graniczny. Pamiętam rozmowę z profesorem Udo di Fabio na temat orzeczeń Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w trakcie szczytu kryzysu strefy euro. Bardzo wyraźnie podkreślał wówczas, że trybunał, czy to będzie Europejski Trybunał, czy niemiecki Trybunał Konstytucyjny, który oczywiście ma trochę inną pozycję, musi brać pod uwagę skutki społeczno-gospodarcze czy także finansowe, nawet fiskalne, swoich środków zabezpieczających, już nie mówiąc o wyroku. Tymczasem wyrok zupełnie nie bierze pod uwagę nawet skutków ekologicznych podjętej decyzji, a te – gdyby ta decyzja została wdrożona bardzo szybko – byłyby katastrofalne. Reasumując KPRM i ministerstwo właściwe do spraw Unii Europejskiej i MSZ zupełnie się tu nie popisały. Mogliśmy uniknąć tego całego ambarasu, zwłaszcza, że wszyscy wiedzieliśmy, iż zbliża się kampania wyborcza w Czechach, która zawsze usztywnia stanowisko polityczne obozu rządzącego.

Na własne życzenie pogorszyliśmy nasze relacje z Czechami. Z Niemcami też nie idzie nam najlepiej. Ale, by dobrze układać sobie relacje, należy dobrze poznać partnerów. Mam wrażenie, że my nie chcemy rozumieć niemieckiej polityki. Ona nas nudzi. Dlatego zacznę od kwestii fascynującej: czy jesteście kibicami Bayernu Monachium?

Tomasz F. Krawczyk: Jestem nim od mniej więcej szóstego roku życia, czyli od drugiej klasy mojej szkoły podstawowej. Urodziłem się w Rostocku i wszyscy w szkole kibicowali Hansie Rostock, zatem ja ze swoim Aspergerem absolutnie nie mogłem się wpisać w grupę i zostałem fanem drużyny najbardziej w Rostocku znienawidzonej, czyli Bayernu Monachium.

Fenomen Lewandowskiego pokazał pewną zależność: gdy Polak czy Polka, sportowiec, odnosi sukces, wtedy mówimy, że to my odnieśliśmy sukces. My jako naród, jako kraj, jako państwo, natomiast kiedy Polka czy Polak, sportowiec, artysta, ponosi klęskę, wtedy to ten konkretny człowiek poniósł klęskę, a nie naród. Krótko mówiąc, uspołeczniamy nasze sukcesy i prywatyzujemy nasze klęski. Nie macie poczucia, że coś podobnego dzieje się przy okazji zdobycia tej czterdziestej pierwszej bramki przez Roberta Lewandowskiego?

Adam Traczyk: Na pewno każdy chce się podczepić pod glorię i chwałę tak wybitnego sportowca, więc to nie jest jakiś dziwny mechanizm. W Niemczech zresztą sprawa rekordu Lewandowskiego też była śledzona z wielką uwagą. Obudziły się przy tym nawet takie podskórne, bo tego nikt nie powiedział wprost, nutki nacjonalistyczne. Z niektórych stron dobiegały bowiem głosy, że może lepiej aby ten rekord nie został pobity. To też jest na swój sposób zrozumiałe, choć niekoniecznie zgodne z duchem sportu, ale ja jakoś rozumiem, że ktoś chciałby, aby legenda piłki jego kraju utrzymała rekord, a nie zdobył tego obcokrajowiec. Myślę, że w polskiej lidze, gdybyśmy byli w podobnej sytuacji, niektórzy myśleliby podobnie. Koniec końców zwyciężył jednak sport i wydaje mi się, że Gerd Mueller, który jest absolutną legendą niemieckiej piłki, litości ze strony Lewandowskiego nie potrzebował. Sam Mueller jest zresztą w fatalnej sytuacji zdrowotnej, cierpi na Alzheimera, od kilku lat już praktycznie nie ma z nim kontaktu, więc te wszystkie gesty Lewandowskiego i okazanie mu szacunku miały szczególną wagę. Choćby spotkanie z żoną Muellera to był fajny gest ze strony Lewego. Rekord Muellera czekał na pobicie przez niemal pół wieku i nie zdziwię się, jeśli nowy rekord Lewandowskiego będzie się utrzymywał przez kolejne 50 lat. Chyba że Lewandowski, będący ciągle na fali, w przyszłym roku będzie chciał go zaatakować, na co, myślę, Tomek pewnie liczy. (śmiechy)

Tomku, a wracając do kwestii ambasadora, czy uważasz, że Lewandowski to dziś najlepszy ambasador polskich spraw w Niemczech?

Tomasz Krawczyk: Jeśli patrzymy na obsadę niektórych placówek dyplomatycznych to absolutnie tak, zresztą nie tylko Robert Lewandowski. Należy wymienić także Łukasza Piszczka, który został w sposób niezwykle emocjonalny, bardzo pięknie pożegnany podczas meczu wygranego przez Borussię Dortmund. Jest też wielu innych sportowców, muzyków, to są naprawdę wspaniali ambasadorzy, którzy w sposób nieprzymuszony i niezorkiestrowany robią dla nas bardzo dobrą pracę. A z kolei ludzie, przyjmując jako swoje zwycięstwa zdobyte przez naszych sportowców, robią to intuicyjnie. Nie należy tego oceniać – ani jako dobre, ani jako złe. To jest dość naturalne zachowanie, że chcemy być częścią takich sukcesów. Nie chcemy brać udziału w klęsce, tak? I oczywiście w przypadku, kiedy to jest sport zespołowy albo nasz reprezentant, kiedy to np. Adam Małysz walczył, to ma to inny wymiar niż kiedy Lewandowski gra po prostu w niemieckim klubie. Myślę, że nie należy przeceniać wypowiedzi, o której wspominał tu Adam, wypowiedzi Dietmara Hamanna. Hamman miał ostatnio bardzo dużo głupich, niedorzecznych i niestosownych wypowiedzi. Co prawda swego czasu był bardzo dobrym piłkarzem, ale obecnie jest jednym z trudniejszych do zniesienia komentatorów niemieckich.

Przejdźmy do twardej, niemieckiej, nudnej – jak byście powiedzieli –polityki. A konkretnie do Angeli Merkel. Gdybyśmy w trzech punktach mieli powiedzieć, jaka ona była, ta era tej „hegemonii” Angeli Merkel w niemieckiej polityce, to na co zwrócilibyście uwagę? Jakie piętno wywarła Angela Merkel na niemieckiej polityce, państwie i oczywiście społeczeństwie?

Tomek F. Krawczyk: Pierwszym co przychodzi mi na myśl jest zarządzanie kryzysowe. Chodzi o to, z jaką ilością kryzysów ona miała do czynienia, a których rozwiązaniu sprzyjało jej usposobienie polityczne i sposób uprawiania polityki – takiej trochę jazdy tak daleko jak się widzi, trochę z dnia na dzień, step by step. To było bardzo pomocne. Druga rzecz to przeobrażenie swojej partii. CDU jest dzisiaj partią trzystu sześćdziesięciu stopni, w sensie zdolności koalicyjnej, jest zupełnie inną partią niż ta, na którą moja babcia głosowała; to partia, która porzuciła w zasadzie wszystkie swoje filary i zrobiła to bez większych oporów, a nawet jeśli jakieś się zdarzały, to nie były na tyle silne, żeby realnie zagrozić przywództwu Merkel. Zmieniła więcej także w sensie społecznym, sprawiła, że Niemcy się nie zwijały. Moim głównym zarzutem jest to, że Merkel nie przygotowała Niemiec na przyszłość – w sensie struktury społeczno-socjalnej, wydatków socjalnych, inwestycji infrastrukturalnych, inwestycji w innowacyjność i jednocześnie nie przygotowała na to także swojej partii. Jednocześnie będziemy pamiętać Merkel, która była jednym z ważniejszych czynników utrzymania spójności strefy euro; która potrafiła ustabilizować sytuację na Ukrainie, ale nie miała na tyle siły albo zdecydowania, żeby ostrzej postawić się Rosji. Nie mówię nawet o Nord Streamie. Kolejnym przykładem nieudanej, a raczej niedokończonej reformy, ważnej dla przyszłości Niemiec, a w części także dla Europy, jest tzw. Energiewende. Niemcy są w tyle, przestali być źródłem innowacyjności w tym zakresie, nie nadążają za własnymi ambicjami technologicznymi, z trudem osiągają cele klimatyczne, a pamiętamy, jeszcze kilka lat temu mówiliśmy o Kanclerz Klimatycznej. Dzisiaj Niemcy tylko dzięki pandemii tak naprawdę osiągnęli swoje cele klimatyczne.

Tomek kreśli wizję polityczki, liderki, która do perfekcji opanowała politykę ciepłej wody w kranie, a zarazem była hegemonem, jeżeli chodzi o niemiecką politykę i wygrywała kolejne rozdania, także z niemieckimi socjaldemokratami. Jedno z jej najlepszych haseł wyborczych, brzmiało: „Przecież mnie znacie”. To było hasło, które podbijało serca niemieckich wyborców. I tu Adamie chcę cię zapytać: gdzie tkwił sukces polityczki Merkel, która wygrywała kolejne wybory w Niemczech i twardą ręką rządziła swoją partią, czyli CDU?

Adam Traczyk: Wydaje mi się, że absolutną tajemnicą sukcesu Merkel jest to, że ona szła nawet nie o pół kroku, o ćwierć kroku, nawet jedną ósmą kroku za swoim społeczeństwem i wytworzyła z nim taką niezwykłą, bliską więź. Pomagały jej w tym bardzo szeroko zakrojone i bardzo drogie badania opinii publicznej. Dzięki nim w każdej chwili wiedziała, co myśli niemiecka opinia publiczna. Za sprawą badań, które robił dla niej Matthias Jung, wiedziała dokładnie, co myśli przeciętny Niemiec, dlatego te wszystkie szokowe w zasadzie zmiany, które ona przeprowadziła w Niemczech w ostatnich latach, dla społeczeństwa żadnym szokiem nie były. Były tym, czego to społeczeństwo de facto chciało. Niekoniecznie wiedziało, że tego chce, ale na pewno już było mentalnie na to gotowe, choć niekoniecznie na to głosowało. Przecież w żadnym programie wyborczym CDU nie było odejścia od powszechnego poboru, nie było Energiewende i zamknięcia elektrowni atomowych – wręcz odwrotnie, to CDU pierwotnie chciała przedłużać funkcjonowanie energetyki atomowej w Niemczech. W programie chadeków nie było też zgody na małżeństwa homoseksualne. Merkel co prawda zagłosowała przeciw, ale dała zielone światło rozstrzygnięciu sprawy. Wydaje mi się, że to otwarcie partii było absolutnie konieczne do tego, aby CDU przetrwała jako istotna siła polityczna w Niemczech. Przez lata mówiliśmy o kryzysie socjaldemokracji, ale widzimy, że partie chadeckie w Europie także przechodzą potężne kryzysy. Niektóre z nich praktycznie przestały funkcjonować, zostały zastąpione przez partie prawicowo-populistyczne albo skarlały do niewielkich rozmiarów, a Merkel uczyniła z CDU partię środka. Poza: „Znacie mnie” Merkel mówiła też: „Ja jestem środkiem”. „Die Mitte” było niemniej słynnym hasłem CDU. Merkel uczyniła CDU partią absolutnie niezbędną dla polityki niemieckiej. Ona oczywiście historycznie miała taką rolę, ale Merkel potrafiła ją na nowo wymyślić, sprawiając, że CDU usiadła sobie na środku tej sceny politycznej i bez niej nic się nie może w tej polityce wydarzyć. Nie ma miejsca dla koalicji na lewo od chadeków, nie ma go też na prawo od chadeków. W tych nadchodzących wyborach mogą pojawić się pewne rysy, bo obecne sondażowe poparcie rzędu 25% to jest troszeczkę za mało, aby pozostać partią niezbędną. Niemniej wydaje mi się, że zwrot ku centrum był krokiem absolutnie koniecznym.

Merkel i jej stronnicy nie mieli też wcale wielkich kłopotów, aby tą reorientację dobrze wytłumaczyć. Armin Laschet, obecny szef CDU i kandydat chadeków na kanclerza, mówił, że dla niego CDU nigdy nie była partią konserwatywną. To nie konserwatyzm był dla niego wyznacznikiem czy jakimś kompasem jego rozumienia bycia chadekiem, ale chrześcijańska wrażliwość. A pamiętajmy, że Laschet jest głęboko wierzącym katolikiem: w niemieckiej polityce mówi się, że nie da się być bardziej katolickim niż Laschet. Wydaje mi się wręcz, że Merkel doprowadziła do zmiany w momencie, kiedy ta zmiana była jakby nieuchronna, kiedy nie dało się zawrócić kijem Wisły czy raczej Renu.

Podobny modus operandi widzieliśmy też w zresztą w polityce europejskiej. Merkel godziła się na kolejne zmiany w polityce europejskiej wtedy, kiedy już nie było absolutnie innego rozwiązania, albo alternatywne rozwiązania groziły głębokim pęknięciem. Unijny fundusz odbudowy jest tego najlepszym dowodem. Uwspólnotowienie długów to jest coś, przeciwko czemu chadecy protestowali przez lata. Perspektywa, że  Niemcy jako społeczeństwo będą musieli płacić jakieś długi Włochów, Czechów, Greków, nie daj Boże, jeszcze Portugalczyków i Hiszpanów, mroziła krew w żyłach. Ale w momencie, kiedy Merkel powiedziała „tak, robimy to, bo jest to potrzebne”, całe Niemcy powiedziały „dobrze, skoro tak trzeba, to my jesteśmy na to gotowi”. Merkel, będąc w centrum niemieckiego społeczeństwa, każdą swoją decyzję czyniła zrozumiałą i logiczną dla całego społeczeństwa. Teraz, gdy jej zabraknie, pojawia się pytanie, czy ta metoda Merkel będzie mogła funkcjonować już bez Merkel.

Jakim kanclerzem Merkel była dla Polski? Są głosy, że w jej podejściu był jakiś rodzaj romantyzmu. Pochodziła ze wschodniej części Niemiec, a więc z bloku komunistycznego. Córka pastora. Czy kończy się idealizm, a zacznie pragmatyzm?

Tomek F. Krawczyk: Nie mówiłbym o idealizmie. Zawsze byłem przeciwnikiem wkładania zbyt dużych, emocji pozytywnych czy też negatywnych w te nasze stosunki. Merkel na pewno rozumiała nasze wrażliwości i potrzeby. Potrafiła na nie odpowiadać i była otwarta także na nasze dziwactwa i na to, że my czasami się oburzamy na różne rzeczy. Ona się nie obrażała, tylko bardzo konsekwentnie starała się z nami dalej rozmawiać, nie emocjonując się tym, co my czasami mówimy w polityce wewnętrznej, czy także europejskiej, zagranicznej na temat Niemiec i samej Merkel. Potrafiła zrozumieć nasze potrzeby. To dobrze widać, jeśli patrzy się na przykład na jej przemówienia wokół historycznych dat. Na Wawelu, przy okazji okrągłej rocznicy ‘89 roku, mówiła bardzo piękne słowa. Wiedziała, że to trzeba Polakom tu powiedzieć. Doskonale to rozumiała. Tak samo rozumiała, że z kolei Francuzom to nie wystarczy, że Francuzom trzeba przemówić i w Paryżu, i w Berlinie, i że oni będą to sprawdzać, ale to już świadectwo dobrej dyplomacji. Dlatego uważam, że Merkel była dla nas ważna, za co niektórzy mnie krytykują. Powtarzam: a co myśmy potrafili od niej wyciągnąć, wynegocjować, wyszarpać, zaproponować, razem zrealizować? Dla mnie problem polega na naszym polskim reakcjonizmie. My zawsze tylko reagowaliśmy, a jakoś nie potrafię Merkel zrobić zarzutu z tego, że ona nie robiła za Polskę dobrej polityki polsko-niemieckiej. Nie określałbym tego jako idealizm czy jakiś czas miodem i mlekiem płynący. Ona po prostu dobrze rozpracowała nasz portret psychologiczny.

Nie macie żadnej kuli, gdzie oglądalibyście wydarzenia mające miejsce w przyszłości, ale czy sądzicie, że zatęsknimy za Angelą Merkel?

Tomek F. Krawczyk: Myślę, że tak.

Adamie?

Adam Traczyk: Nie jestem przekonany, że specjalnie zatęsknimy za Merkel. O ile powstanie rząd, który nie będzie jakimś absolutnym eksperymentem, to będzie miał podobne nastawienie do Polski. Nie będzie więc tak, że Berlin radykalnie zmieni swoją politykę względem Polski, ale też względem świata zewnętrznego w ogóle. To będzie ciągle rząd – o ile nie wydarzy się coś absolutnie nieprawdopodobnego – który będzie rządem centrowym. Będzie więc łączył dwie wielkie tradycje niemieckiej polityki zagranicznej, czyli Westbindung –  przynależność do świata zachodniego, do instytucji świata zachodniego – i Ostpolitik – czyli budowanie mostów na wschód, czasami nad głowami Polski. Jeżeli posłuchamy tego, co mówi Armin Laschet, który ma absolutnie inną biografię niż Merkel, to jego podejście do Polski jest podobne. W zasadzie jego linia polityki wobec Polski zawsze była echem tego, co mówiła Merkel. Niemieccy Zieloni natomiast mają dużo sympatii do Polski. Nawet wśród socjaldemokratów, którzy w Polsce są mocno demonizowani, znajdziemy wielu polityków wrażliwych na polskie sprawy. W innych partiach bywa różnie, po prostu najczęściej Polska nie jest jakimś przedmiotem wielkiego zainteresowania. Wydaje mi się, że będzie się pojawiał jakiś element nostalgii i będziemy myśleć: „A Merkel by zrobiła to lepiej”, „A Merkel by lepsze słowa znalazła w tym czy tamtym przemówieniu”. Ale koniec końców nie wydaje mi się, że zdarzy się w relacjach polsko-niemieckich coś przełomowego, głównie z tego powodu, o którym mówił Tomek, a ja się absolutnie z tym zgadzam –  Niemcy nie wybierają swego kanclerza, żeby był dobry albo zły dla Polski. Oni wybierają swojego kanclerza, żeby realizował niemieckie interesy, interesy niemieckiego społeczeństwa, niemieckiego przemysłu. Od nas zależy, ile z tego nurtu niemieckiego skierujemy do naszego koryta… Niestety, nie mamy na to żadnego pomysłu. Nie potrafimy przekuć kwitnących relacji handlowych z Niemcami na płaszczyznę polityczną. W efekcie Warszawa dla Berlina to samograj. Berlin nie musi się specjalnie starać o jakiekolwiek relacje z Polską, bo Polska spełnia w świecie niemieckiej gospodarki swoją istotną rolę bez względu na to, jak układają się relacje polityczne. Po co Niemcy mają wychodzić z jakimiś dodatkowymi ofertami, skoro im to jest do niczego niepotrzebne? To jest zadanie polskiego rządu, aby sformułować jakąś propozycję i zobaczyć, co Niemcy na to odpowiedzą. Ja nie słyszę po prostu tych propozycji poza pewnymi staraniami ze strony minister Emilewicz i teraz ministra Gowina. To jest w zasadzie jedyna płaszczyzna, gdzie jeszcze coś na linii Warszawa-Berlin się faktycznie dzieje. Trochę pod radarem wielkiej polityki udaje się na płaszczyźnie gospodarczej poprawić pewne rzeczy.

Zaraz przejdziemy do tego, kogo Niemcy wybiorą, ale chcę na chwilę zatrzymać się przy tym wątku nostalgicznym… Tomku, bo ty byłeś bardziej nostalgiczny, jak zresztą na konserwatystę przystało.

Tomasz F. Krawczyk: Konserwatyzm to – zgodnie z definicją Marka Cichockiego – konserwatyzm, który kształtuje nowoczesność poprzez ogląd tradycji, więc to nie jest nostalgia. Absolutnie zgadzam się z Adamem. Chcę tylko doprecyzować jedną kwestię, a mianowicie, że będzie nam trudniej zyskać uwagę dla różnych naszych interesów, niż to było możliwe za czasów Merkel. Dla Merkel, z różnych powodów, temat Polski był istotny. Ona była bardziej otwarta i było nam łatwiej, a zbyt rzadko z tego korzystaliśmy. To jest zarzut zarówno w stosunku do obecnej, jak i poprzedniej koalicji rządzącej, że zbyt rzadko korzystaliśmy z przychylności Merkel, żeby uzyskać jej uwagę dla różnych naszych interesów. Uważam, że z Laschetem będzie to trochę trudniejsze. U mnie ta nostalgia jest dlatego, że ja też urodziłem się we wschodnich landach, w których się ona wychowała (urodziła się w Hamburgu) i nawet niedaleko Rostocka miała swój okręg wyborczy. Mimo że ona zupełnie nie funkcjonowała na tym poziomie emocjonalnym, psychologicznym, ale ona tu coś dopełnia i coś ostatecznie łączy dla mnie. To też pierwsza pani kanclerz, z którą się spotkałem, więc człowiek jakoś zawsze… nastraja się nostalgicznie.

Mam wielki szacunek do Angeli, ale też miałem okazję spotkać ją na Katholikentagu w Hamburgu. Podzielam twoją opinię, Tomku, że jak się kogoś spotkało, to później ten ktoś zajmuje w twoim życiu ważne miejsce. Chciałbym przejść do tego, co się dzieje obecnie na tej nudnej, jak powiedział Adam Traczyk, niemieckiej scenie politycznej. Oto widzimy, że niemiecka polityka robi się zielona. Chciałbym was zapytać, skąd sukces partii Zielonych i być może przyszłej kanclerki, pani Annaleny Baerbock? Czy chodzi o to, że zmienia się paradygmat, a może Niemcy rzeczywiście zmieniają swoje priorytety? Czy to jest tak, że na koniec Angela Merkel, która potrafiła doskonale pacyfikować swoich konkurentów politycznych, straciła czujność i pozwoliła wyrosnąć Zielonym na głównego konkurenta dla CDU? Ostatni sondaż dawał im nawet przewagę na chadekami. Adamie?

Adam Traczyk: Oczywiście zawsze jest wiele odpowiedzi na pytanie, dlaczego jakaś partia rośnie w siłę. Musimy przede wszystkim pamiętać, że Zieloni umacniają się również dlatego, że już nie są tacy zieloni. Z jednej strony niemiecka polityka się zazielenia, ale sami Zieloni się troszeczkę, nawiązując do barw partyjnych chadeków, zaczernili. Stali się bardziej partią, nie powiem, że konserwatywną, ale dużo bardziej mieszczańską niż jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu. W pewnym sensie to jest powrót tych młodych buntowników do domu rodzinnego. W roku ‘68 wyrwali się, chcieli zmieniać świat. Oczywiście to już jest kolejne pokolenie, ale mówiąc obrazowo, buntownicy przeciwko dawnemu systemowi teraz zatoczyli wielkie koło i wracają do rodzinnego domu, żeby ze swoimi rodzicami chadekami zasiąść do wspólnej wieczerzy i rządzić dalej, wspólnie już, Niemcami. Czy Merkel mogła w jakiś sposób temu przeciwdziałać? Niekoniecznie. Nie da się zabezpieczyć wszystkich frontów. Do tego Zieloni pożywili się w znacznej mierze socjaldemokratami, a nie dawnymi wyborcami chadeków. Dlatego jeśli przyłożymy tradycyjną kliszę, czyli podziału na prawo i lewo, to te obozy w Niemczech ciągle są mniej więcej takiej samej wielkości. Nie mamy więc wcale wielkich tektonicznych ruchów na niemieckiej scenie politycznej, ale inaczej rozkładane akcenty. Jako partyjny taktyk nie winiłbym więc Merkel. Niemiecki system polityczny się po prostu „holandyzuje”. Kiedyś mieliśmy trzy partie, później cztery partie, dalej pięć partii, teraz mamy sześć partii, więc siłą rzeczy czasy, gdy jedna partia zgarnia 45% głosów minęły. Tak samo socjaldemokraci muszą się pogodzić z tym, że już nie będą mieli wyników po 35-40%, ale w najlepszym przypadku 25%. To wypłaszczenie sprawia, że Niemcy odejdą też pewnie od systemu koalicji dwupartyjnych ku rządom trzech koalicjantów. Może się nawet wydarzyć, że w tym roku zwycięska partia otrzyma zaledwie 21 albo 22%, a wszystkie trzy duże partie będą miały około 20%, a trzy kolejne po około 10%. Wówczas będziemy mieli zupełnie inaczej uporządkowaną scenę polityczną, która jednocześnie nie zmieni się radykalnie w treści. Będzie nowe opakowanie tego samego. Dotychczasowa kampania oddaje ten klimat. Niemcy nie chcą jakiejś wielkiej zmiany, nie chcą jakichś skokowych, rewolucyjnych przemian. Ale chcą, żeby przyszły rząd zapewnił im dzisiejszy dobrobyt. Zieloni mówią, że musi się zmienić bardzo dużo, żeby tak się stało, żeby było tak samo jak dawniej; chadecy mówią, że musi się zmienić troszeczkę, że wystarczą małe korekty; a socjaldemokraci są gdzieś pośrodku. Wygra ten, kto przekona wyborców, że uda mu się zakonserwować dorobek tych ostatnich 15-20 lat, które dla Niemiec były też z punktu widzenia społeczeństwa, bardzo owocne. Jeżeli spojrzymy na statystyki zadowolenia z życia, to one stale rosły. W pandemii to się oczywiście trochę zmieniło, ale to jest państwo dość syte, zadowolone z siebie i chodzi o zabezpieczenie tego, co już mają, a nie o jakąś wielką rewolucję. Oczywiście to, co mówił Tomek, że nie są przygotowani na jutro, to jest jakiś zarzut, ale Niemcy nie mają jakiejś wewnętrznej potrzeby wielkich zmian, dlatego też kampanie wyborcze są raczej nudne.

Czy ta polityczna uczta, gdzie przy stole zasiedliby Zieloni i CDU to nie jest pomysł trochę z tych, gdzie łączymy partię z wielką, długą tradycją z partią, która patrzy w przyszłość. Mówi się, że przyszła koalicja to będzie połączenie Zielonych z CDU. Co podpowiada ci twój nos polityczny?

Tomasz F. Krawczyk: – Wydaje mi się, że tak. Co więcej, uważam, że ten scenariusz trzypartyjny byłby niedobry dla Europy, dlatego, że Niemcy byłyby jeszcze bardziej ociężałe, zajęte wewnętrznym uzgadnianiem. Ten kompromis to byłaby już tak cieniutka linia i to nie byłoby dobre dla polityki europejskiej i dla wyzwań, które stoją przed nami, ale też dla samych Niemiec. Właśnie ze względu na to, o czym mówiliśmy, te wyzwania, które Niemcy czekają. Oni naprawdę mają mnóstwo do nadrobienia. Sprzed wielu, wielu lat pamiętam rozmowę z Joschką Fischerem u wspólnych przyjaciół jego i moich rodziców w pięknym Würzburgu przy doskonałym białym, frankońskim winie. To była jego ostatnia kampania wyborcza, ta w 2005. Fischer to jednak był taki ostatni rock-and-roll’owiec niemieckiej polityki. Mówił, że Zieloni kiedyś sobie przypomną o swoi konserwatywnym dziedzictwie, a pamiętajmy, że ten ruch ekologiczny, który był w ramach Zielonych, miał bardzo silne zabarwienie katolickie. To byli ludzie głęboko zaangażowani w Zentralkomitee der Katholiken i to dziedzictwo było zawsze obecne. Dopiero, powtarzał, jak wyjdą z tego „lewackiego narożnika” i przypomną sobie o tym centrum, będą zdolni w sposób trwały i ciągły kształtować tą rzeczywistość, więc to nie jest takie nienaturalne. Uważam, że Zieloni i chadecy – zwłaszcza dzisiejsi chadecy, którzy pozbyli się takiego trochę Adenauerowskiego konserwatyzmu – to naturalni partnerzy, w jakimś sensie lepsi niż na przykład „wielka koalicja”. Zwłaszcza, że dynamizm Zielonych może nie pozwolić na to, by Niemcy ociągały się z różnymi reformami czy inwestycjami, które są niezwykle istotne dla utrzymania poziomu wzrostu, innowacyjności. To stare zdanie z końcówki rządów Kohla, może początków Schrödera, że jeśli Niemcy mają katar, Europa ma grypę. To wciąż tak jest i pewnie jeszcze bardzo długo tak będzie, dlatego ten dynamizm jest ważny. Wydaje mi się, że właśnie to zestawienie, ta młodzieńczość i dynamizm Zielonych oraz instytucjonalne i gospodarcze doświadczenie chadeków jest tym, czego Niemcy dzisiaj potrzebują. Ponadto Baerbock i Habeck, którzy nie pasują do tych różnych stereotypów niemieckich polityków, którzy zawsze trochę wyglądali jak z jednego wieszaka, jak z jednej nitki, to byłoby ożywcze.

Tomku, to jeszcze słowo o liderze i być może przyszłym kanclerzu. Armin Laschet – większość komentatorów twierdzi, że nie jest to polityk porywający, natomiast dość sprawny, jeżeli idzie o wewnętrzne poruszanie się w polityce, szczególnie w CDU. Gdybyśmy go mieli dosłownie w dwóch zdaniach scharakteryzować, to jak byś opisał potencjalnego przyszłego kanclerza Niemiec?

Tomasz F. Krawczyk: Wiecie, Merkel też jakoś stadionu nie porywała, a rządziła, Kohl podobnie i oboje rządzili po 16 lat. Myślę, że Laschet od strony mentalno-psychologicznych rozgrywek wewnętrznych jest rzeczywiście bardzo sprawny, bo zauważmy, że politykiem, który zdecydował o tym, że ostatecznie został kandydatem na kanclerza, był Wolfgang Schäuble. A więc najbliższy sojusznik Merza, czyli wcześniejszego konkurenta Lascheta. A jednak Laschet był w stanie przekonać Schäublego do poparcia swojej kandydatury. Ten rzucił na szalę cały swój autorytet. Ponadto był w stanie zaangażować Volkera Bouffier, czyli premiera Hesji, który również jest jednym z ważniejszych polityków CDU. Laschet rzeczywiście w tych rozgrywkach wewnętrznych jest dobry. Bardzo dobrym ruchem, także z punktu widzenia emocji konserwatystów i niektórych kręgów wyborczych było zaproszenie Merza do swojego zespołu wyborczego, także ze względu na landy wschodnie, gdzie ten ostatni jest niezwykle lubiany. Merz pewnie będzie dopieszczał tą duszę i emocjonalność partii, dołów partyjnych, a Laschet będzie – pewnie w stylu Merkel – zarządzał, chociaż wydaje mi się, że partia stała się w ostatnich latach bardziej podmiotowa. Zobaczymy, czy Laschet też zostanie takim narodowym anestezjologiem jak Merkel, ale myślę, że ma całkiem dobre predyspozycje.

Chcę jeszcze podpytać ciebie, Adamie, jako socjaldemokratę, o kondycję niemieckich socjaldemokratów. Tu na czele stoi kandydat na kanclerza Olaf Scholz. Wyczytałem takie opinie na temat lidera, że podobno też ma poczucie humoru, tylko nieliczni o tym wiedzą. Czyli w pewnym sensie mieści się w kanonie niemieckich polityków – nudnych, ale (prawdopodobnie i to ma miejsce w przypadku lidera socjaldemokratów) skutecznych. Ale pytając absolutnie serio, gdzie widzisz źródła niemożności  powrotu do świetności niemieckich socjaldemokratów?

Adam Traczyk: SPD jest przede wszystkim partią bez opowieści, która nie potrafi wytworzyć swojej własnej narracji i przez to nie daje wyborcom matrycy, zgodnie z którą oni mogą łączyć kropki i powiedzieć „tak, to, to i to załatwiła dla mnie socjaldemokracja”. To jest ich strukturalny problem od czasów Agendy 2010, czyli reform rynku pracy i systemu opieki społecznej o silnym zabarwieniu neoliberalnym, wprowadzonych przez Gerharda Schroedera. Minęło 16 lat i SPD ciągle nie jest sobie w stanie z tym dziedzictwem poradzić. Czy Scholzowi uda się jakoś wyjść z tego dylematu? Na pewno nie ma powrotu do dawnej świetności, czyli wyników na poziomie 30-40%. Szansą Scholza jest to, że Niemcy wystraszą się Zielonych i ich progresywizmu, a z drugiej strony stwierdzą, że jednak CDU, też trapione pewnymi wewnętrznymi problemami, chociażby korupcją, jest partią zbyt wsteczną. Tu Scholz upatruje swoich szans jako umiarkowany postępowiec, który ma duże kompetencje potrzebne do rządzenia. Był burmistrzem Hamburga, był ministrem finansów, wicekanclerzem. Co ciekawe, jeśliby go zestawić bezpośrednio tylko z Laschetem, albo tylko z Baerbock, to osiąga wyższe wyniki od obydwojga, ale jak Niemcy mają wskazać swojego faworyta wśród całej trójki, to już tak dobrze to dla Scholza nie wygląda. To pokazuje, że  teoretyczna możliwość wciśnięcia się między chadeków a Zielonych dla SPD jeszcze jest, ale socjaldemokraci musza liczyć na potknięcia swoich konkurentów, aby faktycznie na tym skorzystać. Ja jeszcze całkowicie jakby nie spisuję kampanii Scholza na straty i daję mu ciągle minimalną szansę na kanclerstwo, ale tylko w takim scenariuszu, gdzie wszystkie trzy duże partie dostają wyniki niewiele ponad 20%, socjaldemokraci mają w przyszłym Bundestagu o jednego posła więcej od Zielonych, a jednocześnie Zielonym i chadekom nie starcza do utworzenia wspólnego rządu.

Tomasz F. Krawczyk: Przepraszam, jedno zdanie tylko: Adamie, zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że do Olafa Scholza pasuje określenie, jakie na temat Helmuta Schmidta krążyło w latach 80-tych, że to dobry polityk, ale w złej partii?

Adam Traczyk: To samo można powiedzieć o Angeli Merkel, która byłaby świetną przewodniczącą SPD. Scholz to też z pewnością dużo lepszy materiał na kanclerza niż lokomotywę wyborczą. To nie jest osoba, która porywa tłumy, ale pamiętajmy, że mało który polityk w Niemczech porywa tłumy i też nie do końca tego oczekują niemieccy wyborcy.

Jeśli ostatnie słowo należy do mnie, to powiem tak: być może i niemiecka polityka jest nudna, ale Wy potraficie o niej fascynująco opowiadać. Bardzo Wam dziękuję.

 

Adam Traczyk – współzałożyciel i członek zarządu Fundacji Global.Lab, associate fellow w German Council on Foreign Relations (DGAP) i autor podcastu Raport Berliński.

 

 

 

 

Tomasz F. Krawczyk – były doradca PRM ds. europejskich (former Advisor to the PM), analityk polityki europejskiej, niemcoznawca.

 

 

 

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Polska edukacja uniwersytecka z perspektywy Oxfordu :)

Sprawami uczelni polskich i rodzajem edukacji którą one oferują, płatnie i bezpłatnie – zajmowałem się bardzo krytycznie wiele lat temu.  Razem z Sergiuszem Trzeciakiem opublikowaliśmy na ten temat dwa  artykuły w „Rzeczpospolitej” (3 XI 2004 i 8 VI 2005). Pozostały one absolutnie bez echa. Lata które minęły utwierdziły mnie w przekonaniu, że w tej dziedzinie nic albo niewiele sie zmieniło, choć najlepsze z uczelni nie-publicznych dokonały dużo ważnej modernizacji w swych programach. Dlatego byłem bardzo przyjemnie zaskoczony tonem niedawnej – ciekawej i sprawnie  prowadzonej – konferencji p.t. „EDUKACJA WERSJA 2.O11: Co zrobić, aby edukacja była motorem konkurencyjności polskiej gospodarki?” , zorganizowanej pod egidą „Liberté!”, Lewiatana i Microsoftu. Jej zakres okazał się szerszy niż jej  tytuł, a problematyka  – bardziej fundamentalna. Była ona okazją – dla dużego panelu wiodących edukatorów i biznesmenów – do poruszenia  zasadniczych problemów wyższego szkolnictwa  w Polsce. Dominujący ton debaty był bardzo krytyczny. Wymieniano m.in. tolerowanie oszustw egzaminacyjnych występujących na szeroką skale (ściąganie); żałośnie niski poziom nauczania na wielu uczelniach; ignorowanie potrzeb kształcenia postaw i szkolenia różnych umiejętności; brak doceniania odwagi i ryzyka w edukacji; topniejąca i pogarszająca sie kadra wykładowców;  brak edukacji nieformalnej i uczenia jak się uczyć; słabości szkół średnich, które źle przygotowują do studiów wyższych., itd., itp.

DWA MODELE WYŻSZEJ EDUKACJI

Z wystąpień wynurzał sie inny od tradycyjnie polskiego model edukacji – określiłbym go jako bardziej anglosaski niż kontynentalno-europejski. Jest to model, w którego rdzeniem jest   kształcenie i wychowanie do wielu ról życiowych a nie tylko przekazywanie wiedzy.  Różnice między nimi  objawiają się wyraźnie już na poziomie leksykalnym. Według standardowego słownika języka polskiego, który posiadam, „edukacja” jest

zdefiniowana jako „wychowanie, głównie pod względem umysłowym; wykształcenie, nauka” zaś „wykształcenie” to „suma wiadomości nabytych w jakiejś dziedzinie; ukończona nauka, odbyte studia w szkole; uczelni”. Nie ma tam słowa o kształceniu charakteru, o postawach, o zasadach postępowania czy też ważnych umiejętnościach życiowych. Jest to wąski, akademicki, wyłącznie „mózgowy” model edukacji.

Porównajmy go z definicją słowa „education” w popularnym słowniku THE ENGLISH ILLUSTRATED DICTIONARY: Systematic instruction, schooling or training, preparation for life or some particular task, sholastic instruction, bringing up. Najbardziej chyba autorytatywny słownik brytyjski, THE SHORTER OXFORD DICTIONARY (podchodząc do słowa historycznie) wymienia następujące definicje słowa „education”: 1. The process of nourishing or rearing. 2. The process of bringing up (young persons);the manner in which a person has been brought up. 3. The systematic instruction, schooling or training given to the young (and , by extension, to adults) in preparation for the work of life; the manner in which a person has been brought up.

[Cytaty w moim tłumaczeniu „Systematyczne nauczanie; szkolenie lub trening, przygotowanie do życia lub do określonego zadania, szkolenie akademickie, wychowanie”.(EID). „1. Proces karmienia lub hodowania. 2. Proces  wychowywania (młodych osób).; sposób w jaki osoba została wychowana. 3. Systematyczne uczenie, szkolenie, treningi dawane młodym (i przez rozciągniecie) dorosłym w przygotowaniu do pracy życia; sposób w jaki osoba została wychowana.” (SOD)Warto przypomnieć, że w łacinie słowo educatio pochodzi od e-ducare, t.j. wyciągać  lub wyprowadzać coś na zewnątrz, a więc niejako realizować potencjał.

Specjalnie cytuje dwa słowniki, aby podkreślić, że podstawowe i pierwotne pojęcie edukacji w świecie anglosaskim to jest ogólny proces pełnowymiarowego wychowywania osoby ludzkiej i przygotowywania jej do życia w ogóle. Systematyczne instruowanie w szkole czy na uniwersytecie jest tylko jednym z jego elementów. W tym szerokim sensie edukacja jest ciągłym procesem, trwającym niemal od kolebki do trumny.  Grają w nim istotną rolę: rodzina, jej otoczenie, kościół, przedszkole, szkoły różnego szczebla, organizacje do których się należy, miejsca pracy i oczywiście wyższe uczelnie. Na tych ostatnich zamierzam się skoncentrować bo one były przedmiotem konferencji „Liberté!” i jej partnerów i jest być może najważniejszym problemem dla Polski. Te trzy, cztery czy pięć lat (albo więcej), które poprzedzają wejście szerokich rzesz młodych osób do życia zawodowego, pracy różnego rodzaju lecz często kierowniczej, do udziału w życiu publicznym i obywatelskim, w polityce szeroko pojętej (nie koniecznie partyjnej) nie można  skoncentrować i zawęzić do sfery akademicko-naukowej. „Przygotowanie do życia” (jak określały to obie anglojęzyczne definicje) – życia we wszystkich jego bogatych i różnorodnych formach –  musi pozostać w centrum wyższych uczelni, z których przecież głównie rekrutują się elity współczesnych społeczeństw i narodów. Pominięcie względnie zlekceważenie tej „wychowawczej” edukacji, obejmującej osobowość, charakter, wartości, wrażliwość społeczną i estetyczną, kulturę, sport, zaangażowanie obywatelskie i arcycenne społecznie umiejętności takie jak właśnie przedsiębiorczość jest oczywistym i kardynalnym błędem tych wszystkich, którzy odpowiadają za stan edukacji uniwersyteckiej. Aby uczelnia polska mogła sprostać wymaganiom gospodarki rynkowej opartej na konkurencji, jak również wymaganiom demokratycznego państwa i społeczeństwa obywatelskiego i wszelkim wyzwaniom XXI w., potrzebne są fundamentalne przemyślenia i zmiany edukacyjne.

OKSFORDZI MODEL EDUKACJI

oxford univeristyKluczowym problemem (64,000 dollar question w terminologii amerykańskich programów telewizyjnych) jest oczywiście: jak takie zmiany można przeprowadzić, co trzeba zmienić – co usunąć, co wprowadzić, nowego –  na co skierować środki i w jakiej kolejności. Niestety, w debacie „EDUKACJA WERSJA 2..011”. zabrakło niemal  zupełnie głosów na ten temat. Dominowała negatywna krytyka, narzekania i potępienia, a nie konstruktywne sugestie jaki model edukacji powinien zastąpić istniejący i jakie główne zmiany należy wprowadzić. To tak jakby w debacie nad  zdrowym  odżywianiem, potępiono wszystko co jest złe w popularnej diecie bez żadnych wskazań jak racjonalna dieta powinna wyglądać. Chciałbym wypełnić tę lukę  przykładem Oxfordu – uczelni, na której sześć lat studiowałem a potem  40 lat wykładałem (przez kilka lat robiąc to równocześnie). Natychmiast muszę dodać, że wszystko co będę mówił o zaletach Oxfordu odnosi się identycznie do Uniwersytetu w Cambridge. Te dwie najstarsze brytyjskie uczelnie są często nazywane żartobliwie „Oxbridge”. Są do siebie ogromnie podobne i stanowią wzorowy model edukacji dla reszty akademickich uczelni w Zjednoczonym Królestwie. Tamte mają szereg cech wspólnych z Oxbridgem (choć rzadko w tak pełnym stopniu), stąd można mówić o wspólnym, brytyjskim, a nawet anglosaskim, modelu edukacji uniwersyteckiej (Australia, Kanada, Nowa Zelandia i do pewnego stopnia USA).

W rankingach światowych Oxbridge znajduje sie na 5., 6. lub 7. miejscu w czołowej dziesiątce, ale to dlatego, że ranking uwzględnia ilość i jakość badań naukowych i publikacji, jak również role specjalistycznych „szkół” różnego typu działających w ramach amerykańskich uniwersytetów (postgraduate law schools, business schools, governance schools, medical schools itp.); nie wyodrębniają i nie oceniają edukacji pierwszego szczebla (undergraduate education). Na tym poziomie Oxbridge: jest nie do pobicia. Mogę poświadczyć to własnym doświadczeniem, gdyż przez 3 trymestry w latach 70-tych wykładałem na Harvardzie i na Yale, które znajdują się zawsze na pierwszym i drugim miejscu w rankingach. Oxford i Cambridge mają również rozbudowany sektor badawczy i ponad-bakalarski (zwłaszcza w naukach ścisłych), ale par excellence są uczelniami „wychowawczymi”, które bezkonkurencyjnie realizują program wszechstronnej edukacji młodych ludzi, wpajając ich  zasady, kształtując postawy i rozwijając umiejętności wykraczające daleko poza ramy ścisłe akademickie. Jednocześnie, na poziomie „czysto” akademickim, zapewniają intensywny intelektualny rozwój i to w ciągu zaledwie 3 maksymalnie 4 lat, któremu nie dorównują żadne inne europejskie uczelnie w ciągu normalnie 5-cio letnich programach. Stawiam tezę, że przeciętny absolwent Oxbridge’u w ciągu swych 3-letnich  studiów „bakalarskich” (t.j. licencjackich) bardziej rozwija się intelektualnie  (w sensie umiejętności samodzielnego zdobywania i stosowania wiedzy podczas studiów) niż typowy absolwent 5-letniego kursu magisterskiego. Dlatego tylko znikomy procent absolwentów Oxbridge’u kończących ze stopniem BA podejmuje studia  magisterskie, a jeszcze mniejszy procent (poza naukami ścisłymi i medycyną) robi doktorat lub pośredni stopień. Jest sprawą dyskusyjną czy to jest racjonalne. Takie krótkie, intensywne kursy wymagają wielkiej kadry (stosunek studentów do wykładowców na Oxfordzie to mniej więcej 10:1), a więc są bardzo kosztowne, ale w skali ogólnokrajowej jest to system niesłychanie efektywny. Po 3 latach „Oksfordczyk” i „Cambrydżowiec” z reguły idzie wprost do pracy w administracji państwowej, dyplomacji, biznesie, dziennikarstwie czy też w sektorze rozrywkowym (entertainment industry), normalnie bez dodatkowych specjalistycznych kursów. (Ma to jednak surowych krytyków. którzy pogardliwie określają system edukacyjny Oxbridge’u jako „kult dyletanctwa”). Ale z polskiego punktu widzenia ciekawszy i`ważniejszy wydaje sie ten drugi, „wychowawczy” aspekt Oxbridge’u.

Jak Oxbridge osiąga  ten niejako podwójny „cud” edukacyjny (akademicki i poza akademicki? (Przykłady będę brał ze znanego mi osobiście Oxfordu.)

Po pierwsze Oxford jest federacją autonomicznych kolegiów, „wspólnoty wspólnot”. Student mieszka, śpi, je, pobiera naukę, bawi sie, uprawia sport lub muzykę, gra w sztukach teatralnych, debatuje, należy do kółek naukowych itd. przede wszystkim wewnątrz jednego koledżu, do którego został przyjęty po wstępnym konkursowym egzaminie. W ten sposób buduje mnóstwo relacji nabiera umiejętności w stosunkowo małej, kolegialnej wspólnocie, która sprzyja procesom wychowawczym – w przeciwieństwie do typowych uniwersytetów – molochów i ich często rozproszonych, instytutów i wydziałów. Przyjaźnie i znajomości tam zawiązane często trwają do końca życia i są wspierane przez regularne spotkania absolwentów tych samych roczników i inne koledżowe imprezy.

Po drugie, partycypacja w tym bogatym życiu studenckim – wzbogacony szansą udziału w setkach kółek, klubów, stowarzyszeń i innych organizacji na poziomie ponadkoledżowym, ogólno -uniwersyteckim, jest szkoła. Własna inicjatywa, przedsiębiorczości, zarządzania, pracy zespołowej i liderstwa. Często prowadzi na odpowiedzialne funkcje zaraz po skończeniu studiów, gdyż absolwenci Oxbridge już wcześniej się sprawdzili. Tradycyjnie, przedstawiciele wielkich korporacji a także resortów rządowych, urządzają  „najazd” na Oxford podczas ferii wielkanocnych, i starają sie rekrutować wybijających sie studentów na kilka miesięcy przed końcowymi egzaminami. W czasach przedkryzysowych, duży procent studentów Oxfordu zasiadał do końcowego egzaminu (z  całości przedmiotów studiowanych przez 3 lata) z ofertą pracy w kieszeni. Czasem jest to oferta warunkowa – trzeba uzyskać pierwszą lub tzw. wyższą drugą klasę w egzaminach, ale osiąga to niemal połowa studentów na większości kierunków. Życie studenckie pozanaukowe (jak sie mówi „extra curriculum„) jest zwłaszcza szybką drogą do polityki.

CASE: PEMBROKE COLLEGE

Konkretne ‚case’y’ często przemawiają lepiej do wyobraźni niż uogólnienia. Weźmy zatem za przykład Pembroke College, jeden z kolegiów oxfordzkich – o tyle ciekawy dla Polaków, bo (jako jedyny Polak) wykładałem tam nauki polityczne („Politics”) między 1957 i 1994 r. a jednym z nielicznych polskich studentów koledżu by Radosław Sikorski, dzisiejszy szef MSZ, który od 1984 do 1987 (na szczeblu BA) studiował tam filozofię, ekonomię, politologię i stosunki międzynarodowe.

Jest to koledż pod wieloma względami przeciętny: nie bardzo stary (ufundowany w 1624 r.), raczej niezamożny (ma mały „kapitał żelazny”), zajmuje niezbyt dużą powierzchnie w centrum miasta, posiada kadrę około 30 wykładowców i administratorów na pełnych i trwałych etatach i może drugie tyle innych wykładowców. Tak 30 innych koledżów ma „mieszane” ciało studenckie, ale głównie są to studenci 3-letnich studiów licencjackich różnego rodzaju. Około 2/3 studentów obu płci mieszka w  indywidualnych pokojach w budynkach koledżowych, gdzie mają swe gabinety również wykładowcy. Studenci szczebla BA pobierają naukę w formie tutoriali w większości wewnątrz koledżu (uzupełnioną wykładami i seminariami ogólnouniwersyteckimi).

Tutorial jest rdzeniem nauczania na Oxfordzie, a relacja z tutorami  centralną relacją pośród wszystkich innych. To jednogodzinne spotkanie raz w tygodniu. Na każdy tutorial  trzeba napisać własne wypracowanie na zadany temat (essay) i odczytać go lub dać do przeczytania tutorowi. Po przeczytaniu, odbywa sie półgodzinna dyskusja nad esejem. Kiedy mój dawny student Radek został ministrem, z ciekawości zaglądnąłem do  archiwum koledżowego, zerknąłem na trymestralne raporty poszczególnych tutorów, które się tam zachowały i policzyłem ilość tutoriali, które odbył w ciągu 3-letnich studiów i esejów, które napisał. Było ich 128. Relacje z tutorami mają również wartość wychowawczą: trzeba sie spiąć, skończyć esej na czas, wysłuchać jego opinii, czasem polemizować z nim w obronie własnego zdania opinii, (grzecznie ale stanowczo), dwa lub więcej razy na trymestr spotkać sie z nim nieformalnie (na spacer, sherry albo piwo). Jest to niejako szkoła rzetelności, wytrwałości, odwagi i odpowiedzialności.

Poza nauką, bogate życie społeczne w koledżu i na zewnątrz – klubowe, stowarzyszeniowe i towarzyskie – oferuje wielkie szanse rozwoju lidersko-zespołowego i menedżerskiego. Kiedyś obliczyłem, że na około jedenaście i pół tysiąca studentów szczebla BA, 4 700 z nich sprawuje jakąś funkcję kierowniczą, choćby przez jeden trymestr – czasami dłużej lub w kilku organizacjach. W tym sensie Oxford jest tylko częściowo uczelnią uniwersytecką w wąskim znaczeniu tego słowa; jest wielką, nieformalną, praktyczną szkołą przewodzenia, zarządzania  i „przedsiębiorczości społecznej” – bez względu na to jaki przedmiot studenci studiują. Tę bogatą działalność pozanaukową podtrzymują i „karmią” nie tylko struktury organizacyjne i dotacje koledżowe i uniwersyteckie (oraz  niezależnie zdobywane środki od sponsorów lub ze sprzedaży np. biletów na koncert czy bal), ale przede wszystkim tradycja i kultura. Wybór rodzaju działalności jest oczywiście sprawą indywidualną każdego studenta, ale „czysta nauka” jest tylko jednym z  zajęć studenckich, które przynoszą prestiż, sławę… i dobrą posadę. Obsesyjna koncentracja na studiach i naukowych osiągnięciach nie jest najwyżej ceniona – najwięcej liczy się  szeroka  aktywność i doskonałość różnego rodzaju (all-round excellence). „Kujoni” cieszą sie małym  uznaniem swych kolegów i koleżanek. Podam jeszcze jeden bardzo  pouczający przykład. Kilka lat temu najwyższą nagrodę w konkursie na najlepszego absolwenta brytyjskiej uczelni, (ufundowaną przez biznes) wygrał student matematyki z Balliol College w Oxfordzie (nietypowo był rosyjskiego pochodzenia, ale od dzieciństwa żył w Anglii; niestety zapomniałem nazwisko). Grał koncertowo na pianinie i urządzał popularne koncerty charytatywne; reprezentował Oxford w międzyuniwersyteckich zawodach hokejowych; ale sławę (I nagrodę ?10.000) zdobył organizując  pierwsze w Oxfordzie stowarzyszenie przedsiębiorców, które natychmiast stało się drugą najbardziej liczną organizacją studencką. Członkowie zakładają i prowadzą wirtualne firmy, ale ich business plans i „rezultaty” są  oceniane przez zawodowych ekspertów.

Zafascynowany tym osiągnięciem, zaprosiłem zwycięzcę konkursu na obiad w naszym klubie profesorskim.  Przy kawie chciałem przedstawić go rektorowi Pembroke’u, ale ten od razu rozpoznał go ze zdjęcia i artykułu w oxfordzkim newsletterze, wyciągnął rękę i serdecznie pogratulował. To był typowy oxfordzki gest. Parę lat wcześniej dwie drużyny wioślarskie Pembroke’u – kobieca i męska – po raz pierwszy w historii uniwersytetu, jednocześnie wygrały międzykoledżowe letnie regaty wioślarskie na lokalnej Tamizie. Świętował cały koledż; w hallu odbyła sie uroczysta kolacja dla wszystkich; obie drużyny i ich coachowie (w białych blezerach klubowych)  zostali zaproszeni do zajęcia miejsca przy stole profesorskim (tzw. High Table); profesorowie byli w smokingach. Był to oficjalny wyraz  uznania i dumy z ich osiągnięć oraz wielkie święto całej wspólnoty koledżowej.

KONKLUZJE

Powstaje w tym miejscu oczywiste pytanie: jakie wnioski da się wyciągnąć dla polskiej edukacji uniwersyteckiej z tego  „oxfordzkiego fenomenu”. Po pierwsze, ani Oxbridge’u ani `ich dużo skromniejszych wersji w Anglii, Szkocji, Walii i Irlandii nie da sie replikować w Polsce w nawet najstarszych i najbardziej prestiżowych uczelniach. Po prostu nie ma na to tych kolosalnych środków, które byłyby potrzebne. Ale niektóre elementy „Oxbridge’u” można i powinno sie imitować w najróżniejszy sposób. Np. dla bardzo zdolnych studentów, zamiast zmuszać ich do uczęszczania na masę wykładów i zajęć, można by spróbować stworzyć alternatywne zajęcia – „ścieżki doskonałości ” (paths of excellence) lub ścieżki indywidualnego rozwoju, gdzie mieliby szanse samodzielnych studiów, np.  pisania wypracowań i omawiania ich indywidualnie   z wykładowcami, choćby asystentami-doktorantami. Jeszcze jest coś ważnego. Można by promować aktywność studencką, dając im wiele większą przestrzeń i środki, a także tworząc system grantów projektowych i nagród za osiągnięcia.  Trzeba promować kulturę przedsiębiorczości studenckiej różnego rodzaju. Nie liczy się szczególnie dziedzina; najważniejszy jest pomysł i jego realizacja. Na Oxfordzie działają 33 kółka dramatyczne, koledżowe i uniwersyteckie, plus wiele krótkotrwałych zespołów powołanych do wystawienia czegoś co ich interesuje i co uważają może zainteresować innych. Jest to lekcja przedsiębiorczości i ryzyka. Jest to na małą skalę praca zespołowo-menedżersko-liderska, aby wystawić sztukę, musi powstać zespół zadaniowy i działać aż do skutku przez parę miesięcy. Dwa lata temu te studenckie zespoły dramatyczne  podobno wystawiły około stu sztuk teatralnych różnego rodzaju podczas jednego akademickiego roku (w tym co najmniej 1/3 to były to sztuki Szekspira). Czy polskich uniwersytetów nie stać na co najmniej jedno takie kolo teatralne na każdej uczelni oraz ogólnonarodowy konkurs na najlepszą inscenizację roku? Dlaczego jest tak mało orkiestr czy innych zespołów muzycznych? Dlaczego nie ma wszędzie unii debatanckich – wspaniałych szkół wystąpień publicznych? Dlaczego istnieje tak mało klubów sportowych? Dlaczego koła naukowe (często aktywne) mają tak bardzo ograniczony zasięg? Dlaczego nie ma regularnych i częstych nagród i wyróżnień za osiągnięcia różnego rodzaju? Albo systemu grantów na wszelkiego rodzaju ciekawe i pożyteczne inicjatywy nie-naukowe: społeczne, edukacyjne, charytatywne itp.?

—————————————————————————————

Kiedy w lecie 1994 organizowałem w Polsce, z grantu OpenSociety Institute w Budapeszcie, pierwszą letnią szkolę młodych liderów społecznych i politycznych, inspiracją i do pomysłu i do programu była właśnie studencka działalność na Oxfordzie. Kursy Stowarzyszenia Szkoły Liderów, które wyrosło z tego pomysłu i teraz prowadzi kilkanaście kursów liderskich rocznie dla przeszło 200 osób różnego wieku, do tej pory zawierają wiele „elementów oksfordzkich”, np. debaty. Prawdopodobnie  Stowarzyszenie kształci więcej młodych liderów rocznie, niż wszystkie polskie uczelnie wzięte razem.

———————————————————————————–

Jestem pewien, że jeden procent globalnych nakładów na wykształcenie poziomu uniwersyteckiego zainwestowane w tzw. edukację nieformalną, przyczyniłoby się bardziej do zwiększenia umiejętności przedsiębiorczych, menedżerskich i zespołowo – liderskich niż cała reszta budżetu tradycyjnej wyższej edukacji. Myślę, że analogiczny proces w szkołach średnich przyniósłby również ogromne  społeczne efekty.

Wyższe uczelnie w Polsce XXI-go wieku powinny być coraz bardziej (tak jak typowo są w Wielkiej Brytanii) instytucjami wychowawczymi – „hodowlami elit” społecznych wszelkiego rodzaju – a nie tylko (jak dotąd głownie) „fabrykami dyplomów naukowych” lub szkołami urzędników i innych pracowników na etatach państwowych. Na to w bardzo małym stopniu – a może  nawet w żadnym, potrzebne są dodatkowe środki (tak często żądane przez uczelnie); wystarczy przesunąć trochę dotychczasowe środki; np. podzielić się ze studentami istniejącą przestrzenią uczelnianą. Potrzebne są nie pieniądze, ale zmiana kultury – radykalny przełom myślowy na wielką skalą. Nie tzw. reformy ale rewolucja – oczywiście pokojowa i konsensualna, a nie oparta na dyktaturze i przemocy. (jak w Chinach epoki Mao-Tsetunga).

W tej rewolucji jest również bardzo znaczące miejsce dla biznesu (granty, nagrody i inne formy wspierania aktywności studenckiej). To będzie długofalowa, ale skuteczna inwestycja w to, aby poprawić konkurencyjność polskiej gospodarki.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję