Pytania o zachodnią cywilizację :)

  1. 1.        Społeczno-ekonomiczne źródła słabości Zachodu

 

1.1.            Która kropla wody przelała dzban? O kryzysie finansowym

jako podrzuconym fałszywym tropie

 

Wśród wyznawców lewicowych – czy szerzej: kolektywistycznych – idei, a także w popularnych mediach, wśród rozmaitych lewackich radykałów (antyglobalistów, ekowojowników i rozmaitych „oburzonych”), a także wśród polityków popularne jest przekonanie, że to współcześni Shylockowie, chciwi bankierzy, spowodowali kryzys finansowy, którego konsekwencją stała się recesja i to właśnie z powodu ratowania gospodarek (w tym owych chciwych bankierów) przed katastrofą kraje zachodnie są tak bardzo zadłużone. Co z kolei ma negatywne ekonomiczne i społeczne konsekwencje. To właśnie jest owa – przysłowiowa – ostatnia kropla, która przelała dzban.

http://www.flickr.com/photos/ucodep/3699962445/sizes/m/in/photostream/
by Oxfam Italia

Trudno byłoby jednak znaleźć pogląd, który byłby odleglejszy od rzeczywistości. Utrzymując się w konwencji owego przysłowia, dzban wypełniał się coraz bardziej i stawał się coraz cięższy już od pół wieku, a pierwsze pęknięcia zaczęły się zarysowywać już w latach 70. „Liberalna kontrrewolucja” za czasów Margaret Thatcher i Ronalda Reagana spowolniła ten proces, a nawet spowodowała w niektórych krajach pewne cięcia w wydatkach publicznych. Ale już w połowie lat 90. ubiegłego wieku kolejne rządy ponownie przyspieszyły ekspansję państwa opiekuńczego w obszarze wydatków publicznych ,które zaczęły szybko rosnąć nawet w tak liberalnych gospodarkach, jak brytyjska czy amerykańska.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger udowodnił ponad 10 lat temu (w 2001r.), że od lat 60. XX w. im bardziej rósł udział wydatków publicznych w PKB, tym wolniej rosły gospodarki krajów OECD. Rosnące podatki zniechęcały do pracy, zarabiania i oszczędzania, a jednocześnie ograniczały możliwości inwestowania. Późniejsze badania potwierdziły wyniki uzyskane przez Heitgera (a nawet wskazywały na większą skalę negatywnego wpływu wydatków publicznych na wzrost gospodarczy). Heitger badał okres 1960–2000, ale w pierwszej dekadzie XXI w. tempo wzrostu krajów zachodnich, a w szczególności zachodnioeuropejskich, było jeszcze niższe niż poprzednio i wynosiło zaledwie 1,0–1,5% rocznie.

Tymczasem, już od lat 80. XX w., elektorat zaczął coraz bardziej opierać się kolejnym podwyżkom podatków, a jednocześnie – bezrefleksyjnie – nadal domagał się różnego rodzaju świadczeń. W rezultacie, oportunistyczni politycy zaczęli w coraz większym stopniu finansować zwiększające się wydatki publiczne w drodze deficytów budżetowych, podnosząc stopniowo poziom zadłużenia ich gospodarek.

Tak więc wydatki publiczne i dług publiczny  rosły od dawna i jedno, co kryzys finansowy spowodował, to wzrost tempa zadłużania się. Nastąpiło przyspieszenie dnia prawdy – dnia, w którym rynki finansowe zażądają od rządów wyższego oprocentowania ich obligacji, a agencje ratingowe obniżą poziom wiarygodności kredytowej tych państw.

Autor niniejszego tekstu nie jest jednak przekonany, czy rynki finansowe – nie wspominając już o politykach, a nawet o większości ekonomistów – dostrzegły i wyciągnęły wnioski z tego, że próby makroekonomicznej polityki przyspieszania wzrostu gospodarczego w drodze ekspansjonistycznej polityki fiskalnej i monetarnej skazane są na niepowodzenie, gdyż w długim okresie redukują wzrost gospodarczy. Podobną ocenę można sformułować w odniesieniu do ekspansji regulacyjnej państwa.

To, co były redaktor „Financial Times”, Samuel Brittan, nazywa „przygnębiającym nawrotem państwochwalstwa (state-worship)” prowadzi gospodarki świata zachodniego – i w efekcie ich społeczeństwa – na manowce. Jeszcze słabszy wzrost gospodarczy i jeszcze głębsza nierównowaga są więc rezultatem długiego procesu ekspansji „socjalu”, a dopiero w dalszej kolejności kryzysu finansowego i reakcji polityków na ów kryzys w większości krajów zachodnich.

1.2.            Pod ciężarem demografii…

 

Problemy Zachodu nie kończą się jednakże na długookresowym wzroście relacji wydatków publicznych do PKB i rekordowo szybkim ostatnio przyroście długu publicznego. Dwa kolejne strumienie wody wpadają z rosnącym impetem do owego pękającego dzbana. Pierwszy stanowi swoiste przedłużenie tendencji długookresowych wzrostu „socjalu” w wydatkach publicznych ogółem i dotyczy rosnącego obciążenia przyszłymi emeryturami w warunkach niekorzystnych zmian demograficznych. Idzie o kurczącą się liczbę pracujących i rosnącą liczbę emerytów w warunkach starzenia się społeczeństw zachodnich.

To brzemię jest ogromne. Aby dać przykład, w USA jedno tylko miasto – Pittsburgh – ma (w większości niesfinansowane zainwestowanymi składkami) zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego w wysokości 580 mld dolarów! W 2009 r. analitycy wyliczyli, że niesfinansowane składkami zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego wyniosły na szczeblu stanów i miast ponad 3,1 biliona dolarów.

Dodajmy, że w Europie sytuacja jest jeszcze bardziej dramatyczna. Emerytury niemal we wszystkich krajach pozostają w systemie pay-as-you-go, czyli że ze składek dzisiejszych pracowników wypłaca się emerytury dzisiejszym emerytom. Nawet podwyższenie wieku przechodzenia na emeryturę nie rozwiąże w całości tego problemu. Potrzebne będą ponadto cięcia w wysokości emerytur (obniżenia relacji emerytury do płacy), bowiem trudno sobie wyobrazić stale podnoszone podatki malejącej liczbie pracowników!

Niektóre liczby można sobie wyobrazić. Pewien nowojorski instytut oszacował, jaki kapitał składkowy powinien (hipotetycznie, bo system jest inny) zostać zainwestowany, aby Europejczycy otrzymali swoje emerytury w wysokości wynikającej z zobowiązań państwa. I okazało się, że w przypadku Francji musiałby to być kapitał równy ok. 550% rocznego francuskiego PKB, w przypadku Holandii równy ok. 500% rocznego holenderskiego PKB, w przypadku Niemiec równy ok. 450% rocznego niemieckiego PKB, a w przypadku Włoch ok. 400% rocznego włoskiego PKB.

Jest rzeczą oczywistą, że żadne państwo zachodnioeuropejskie nie będzie w stanie wygospodarować z podatków adekwatnych kwot na cele emerytalne. Dowód tego – co prawda w skrajnym przypadku – mamy w Grecji. Tam emerytury były tak szczodre, że wedle tych samych obliczeń grecki system emerytalny musiałby mieć zgromadzony kapitał w wysokości 875% greckiego PKB. No i kryzys grecki zmusił władze tego kraju do bezzwłocznego ustosunkowania się  do tego problemu. Efekty są następujące. Najnowsze regulacje w tym względzie ustalają jednakowe dla wszystkich minimum emerytury, a wszystkie zobowiązania powyżej tego minimum zostały ścięte w skali od 20% do 40%.

Oczywiście, gdzie indziej skala cięć nie będzie zapewne tak drastyczna, ale na pewno będzie bardzo dotkliwa. Okazuje się, że filozofia państwa opiekuńczego, w którym każdy – dziś, jutro i na wieki – otrzymywać miał za darmo (lub w najgorszym przypadku poniżej kosztów) wszelkie świadczenia, niezależnie od tego, czy i ile wniósł do stworzenia krajowego bochenka, zwanego PKB, była mirażem, którego nie dało się utrzymywać w nieskończoność. Mentalność roszczeniowa, określana hasłem: „Ciągle więcej!” (jak w tytule książki: „Toujours plus”, napisanej przez krytyka roszczeniowości, francuskiego pisarza François de Closet w 1982 r.) oczekiwała nie tylko czegoś za nic, lecz także coraz więcej owego „czegoś”.

Nietypowym, ale jakże znamiennym przykładem był strajk nauczycieli państwowych szkół w stanie Wisconsin, w USA, którzy domagali się darmowej viagry (i otrzymali ją kilka lat temu) w ramach pakietu świadczeń zdrowotnych. Można by powiedzieć, pół żartem pół serio, że owi nauczyciele nie tylko nie mieli koncepcji skutecznego nauczania, ale po prostu nie mieli koncepcji, a koszty owego braku koncepcji przerzucili – tradycyjnie – na państwo.

Przebudzenie ideologów państwa opiekuńczego i dziesiątków milionów jego wyznawców jest tym boleśniejsze, że przez kilka dziesięcioleci rzeczywiście możliwe było otrzymywanie czegoś za nic, owego friedmanowskiego „darmowego obiadu”, za który płacił ktoś inny. Tak więcnajpierw płacili, i nadal płacą, najbardziej twórczy i pracowici. Np. w USA ponad 80% sumy podatku PIT płaci 20% osób o najwyższych dochodach, a w Niemczech niewiele więcej, bo 25% podatników płaci 75% sumy tego podatku. Ile jeszcze można wydoić z tych ludzi, zanim całkowicie stracą ochotę do tworzenia bogactwa?

A ponadto filozofii czegoś za nic sprzyja demografia. Gdy na jednego emeryta przypadało 4–5 pracujących, można było podnosić wysokość świadczeń emerytalnych i rentowych daleko powyżej granicy wynikającej z wysokości składek wpłacanych przez pojedynczego emeryta. Dziś te proporcje znacznie się skurczyły, a w przyszłości skurczą się jeszcze bardziej.

W obecnych warunkach nie widać nowych źródeł finansowania państwa opiekuńczego, czyli – jak to w Niemczech w skrócie mówią – „socjalu”. Wyjątkiem może być jedynie podatek inflacyjny, czyli wywołanie inflacji, która obniżyłaby realną wartość spłaty długu publicznego. „Inflacjoniści”, jak ich nazywał Henry Hazlitt, autor najpopularniejszego podręcznika podstaw ekonomii w XXw. („Ekonomia w jednej lekcji”), gdyby poszli tą drogą, zaostrzyliby jedynie skalę istniejących problemów, nie rozwiązując żadnego z nich. Cięcia rozmaitych świadczeń rzędu 10–15% (i więcej), od emerytalnych i zdrowotnych zaczynając, wydają się nieuchronne.

Jednakże, biorąc pod uwagę głębokość demoralizacji współczesnych społeczeństw w następstwie półwiecza patologicznego w swym kształcie państwa opiekuńczego, proces konfrontacji z realiami będzie i szokujący, i bolesny. Pół wieku życia „z ręką w kieszeni sąsiada” (jak przerośnięte państwo opiekuńcze nazwał – już w 1964 r.! – ojciec powojennego niemieckiego „cudu gospodarczego” Ludwig Erhard) będzie wywoływać gwałtowne reakcje amatorów obiadu za darmo i oportunistyczne zachowania polityków.

Doskonałą ilustracją są aktualne reakcje w USA polityków Partii Demokratycznej na propozycję reform systemu opieki medycznej dla osób starszych przez polityka Partii Republikańskiej, które zakładają m.in. współfinansowanie tejże opieki przez samych emerytów – bezbrzeżna radość, że oto oponenci podłożyli się licznej grupie społecznej i dzięki temu prawdopodobnie przegrają najbliższe wybory. Dalej niż do 2012 r. ich wyobraźnia nie sięga. Ktoś, bodajże Harold Macmillan, powiedział, że polityk myśli o następnych wyborach, a mąż stanu – o następnych generacjach. Jak to wygląda w krajach o słabszych tradycjach parlamentaryzmu niż Stany Zjednoczone, widać w Grecji.

1.3.            Nowa ekoreligia Zachodu i jej prawdopodobne skutki

   

Jak by tego wszystkiego było mało, Zachód, a zwłaszcza najsilniej ukąszona bakcylem nowej ekoreligii Europa Zachodnia, wyraża niemałą ochotę do nałożenia na siebie nowych ciężarów. Albo też – trzymając się paraleli o dzbanie i ostatniej kropli, która spowodowała urwanie się ucha – kolejnego, trzeciego, strumienia wody lejącego się coraz szerszą strugą do pękającego już dzbana. Rzecz idzie tutaj o walkę z antropogenicznym, czyli spowodowanym przez człowieka, globalnym ociepleniem (AGW). Wiedza naukowa, stojąca za tą religią, jest dość wątła i coraz silniej podawana w wątpliwość przez przedstawicieli innych nauk niż klimatologia, a także coraz silniej krytykowana za niechlujną i nietrzymającą standardów metodologię.

Jeśli jednak wiedza budzi (rosnące) wątpliwości, to ekonomika AGW jest mniej niż wątpliwa. Jest po prostu nonsensowna. Lord Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę monstrualnie kosztowną nonsensowność w swej niedawnej książce („An Appeal to Reason”). Potraktował on alarmistyczne projekcje owego kontrowersyjnego grona, to znaczy IPCC, poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez żadnych szans na sukces!).

Otóż gdyby machnąć ręką na klimatycznych panikarzy i nie robić  nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby  minimalne. Nie robiąc nic, bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260%, a kraje rozwijające się zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem przez sto lat o 270%, a tenże PKB krajów rozwijających się zwiększyłby się ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście same liczby znaczą mniej niż niewiele; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów.

Niemniej mają one pewne znaczenie. Pokazują bowiem, że nawet jeśli traktuje się serio modelowanie klimatyczne, macherów z IPCC i liczny tłum wyznawców tej nowej świeckiej religii, to wielce kosztowne poświęcenia nie służą  niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przekonania o podejmowaniu jedynie słusznych kroków, które nie mają żadnego związku z oczekiwanymi efektami, czyli nie opierają się na instrumentalnej racjonalności (pisałem o tych postawach zachodniej cywilizacji w innym eseju o przednaukowym i ponaukowym ciemnogrodzie naszych czasów).

Z faktu, że z działań na rzecz zapobiegania globalnemu ociepleniu nie wynikają oczekiwane efekty, nie płynie jednakże optymistyczny wniosek, iż pomysły te zostaną rychło zarzucone. Upłynie zapewne wiele czasu, nim politycy wycofają się ze swego poparcia dla idei walki z globalnym ociepleniem. Mają bowiem do stracenia dwa cenne dla siebie (bo nie dla nas!) pomysły. Po pierwsze, nie przedstawią siebie jako rycerzy w błyszczącej zbroi, którzy przybywają uratować swój elektorat przed smokiem globalnego ocieplenia. I po drugie, stracą okazję do tego, co w praktyce politycznej cenią sobie najbardziej, to znaczy do zdobywania wiernych wyborców za pośrednictwem rozdzielania pieniędzy (w tym przypadku: pieniędzy dla robiących interesy na tzw. odnawialnej energii).

Poza tym musieliby przyznać się, że tak reklamowana przez nich samych „miękka siła” (soft power) Europy niewiele znaczy poza Europą, a w najlepszym razie poza światem zachodnim. Nawrócenia na ekoreligię Zachodu kogokolwiek poza Zachodem prawie nie występują. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę.  Stosunek do Europy zmienia się dość szybko. Niezłym przykładem tych zmian może być rysunek hinduskich satyryków przedstawiający świat w XXI stuleciu, zamieszczony w delhijskim „Economic Times”. Europa jest tam, dość bezceremonialnie, przedstawiona jako „Zbankrutowana Unia Emerytów” (Broke Union of Retirees)…

W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych spędów „ociepleniowych” (Kopenhaga, Cancún, Durban) czy też dziwaczne kroki w sprawie Libii pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas być może nie trzeba byłoby jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych  zachowań (patrz „The Nerves of Government”). W kategoriach tej teorii, siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same dobre intencje, a nawet dobry przykład, nie wystarczają.

Warto zwrócić uwagę, że ta słabość polityczno-militarna Zachodniej Europy i coraz wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego nie przełożyły się dotychczas na silny spadek znaczenia zachodnich firm w handlu międzynarodowym i w inwestycjach bezpośrednich za granicą. Doświadczenie menagementu, kwalifikacje, sprawna infrastruktura i – w porównaniu z większością innych krajów – sprzyjające rozwojowi gospodarczemu instytucje pozwalają utrzymywać się firmom z tych krajów w czołówce światowej. Taka sytuacja nie będzie jednak trwać wiecznie. Jeśli nie powzięte zostaną istotne środki zaradcze, to wyższe podatki, uciążliwsze regulacje i antywzrostowo działające obciążenie „socjalem” przełoży się wcześniej czy później także na sprawność zachodnioeuropejskich firm.

2. Zróżnicowana (nieodległa?) przyszłość największych krajów Europy

Rozważania wychodzące poza kwestie ekonomiczne ważne dla zachodniej gospodarki, jakie autor poczynił w poprzedzającej części, miały z konieczności  charakter szkicowy. Są jednak absolutnie konieczne. Zdaniem autora często przywoływane Clintonowskie hasło: „Gospodarka, głupcze!” w niewielu przypadkach pomaga zrozumieć gospodarcze przemiany. Ekonomiczne przypływy i odpływy, ekspansje i kryzysy mają swoje instytucjonalne ramy. A instytucje z kolei są kształtowane przez nasze wyobrażenia o tym, jak funkcjonuje świat (których to wyobrażeń nie jesteśmy, niestety, zdolni oddzielić od naszych preferencji, co do tego, jak świat  powinien funkcjonować). Jak sądzę, niekończące się poszukiwania sposobu na stworzenie świata, w którym można w nieskończoność otrzymywać coś za nic, biorą się nie z ocen tego, jak funkcjonuje świat, ale z tego, jak niektórzy chcieliby, by ów świat funkcjonował…

Karmieni bardziej ideami Jana Jakuba Rousseau niż Karola Marksa kolektywiści z obu końców demokratycznego spektrum (socjaliści i paternaliści) stworzyli pewien sposób myślenia na temat państwa opiekuńczego, który ustępować będzie powoli, niechętnie i – jak to już stwierdziłem – być może wręcz spazmatycznie. Szanse na akceptację ograniczenia skali apetytów na państwo opiekuńcze będą różne w poszczególnych krajach. Widać to już dziś w odniesieniu do peryferyjnych państw Europy Zachodniej (Grecji z jednej strony, Irlandii z drugiej i Portugalią tak gdzieś pośrodku) i uwydatni się także – zdaniem autora – w nie tak odległej przyszłości w odniesieniu do największych krajów Zachodu.

Powszechnie akceptuje się jako pewnik, że oś Paryż–Berlin jest siłą napędową Unii Europejskiej w jej kolejnych wcieleniach (ze strefą euro włącznie). Jednakże reakcje tych i innych dużych krajów  mogą bardzo różnić się między sobą. Zacznę od Niemców, których historia i wynikająca z niej trauma uczyniły społeczeństwem unikającym aktywnego działania na rzecz ładu światowego środkami militarnymi. Niemcy stali się – w stopniu wręcz irytującym – pacyfistami i ludźmi pełnymi rozmaitych strachów i fobii (exemplum energia atomowa).

Z drugiej jednak strony wzmiankowana historia, tym razem nie wojny, lecz doświadczeń hiperinflacji wczesnych lat 20. ubiegłego wieku oraz skoncentrowanie energii Niemców po II wojnie światowej na sprawach gospodarki silnie wpłynęły na zachowania indywidualne i społeczne. A te z kolei przełożyły się na skłonność do kompromisu w imię unikania wielkich wstrząsów. Kombinacja tych czynników może pozwolić Niemcom przejść bez większego szwanku przez trudny okres redukcji – niedającego się utrzymać w obecnym rozmiarze – państwa opiekuńczego. Jest ono w Niemczech podobnie przerośnięte jak gdzie indziej, ale ze względów historycznych zachowania Niemców są bardziej umiarkowane.

Po pierwsze, Niemcy nadal są wysoce konkurencyjną gospodarką, jednym z największych eksporterów w skali światowej. Ta konkurencyjność wynika w pierwszym rzędzie z wysokiego poziomu wolności gospodarczej (23. miejsce w 2011 r. na podstawie Index of Economic Freedom (IEF); dla porównania Francja zajmuje 64. miejsce). Po drugie, poziom elastyczności niemieckiej gospodarki bierze się także stąd, że rozwiązania instytucjonalne i przyjmowane kierunki polityki ekonomicznej i społecznej, będące rezultatem nieskończonej wręcz ilości intensywnych negocjacji, utrzymują się najczęściej niezależnie od zmian ekip rządzących.

Kiedyś nazwałem ten, niewątpliwe męczący, mechanizm negocjacyjny  Millimeterpolitik, który to termin nie wymaga tłumaczenia. Jednakże owa ogromna ilość czasu spędzana na analizach, konsultacjach i negocjacjach najczęściej nie idzie u Niemców – na marne. Jakkolwiek Millimeterpolitik znacznie spowalnia proces decyzyjny, to jednak w przypadku ważkich decyzji – wpływających na długookresowe trendy ekonomiczne i społeczne – pozwala na wypracowanie stanowiska na tyle akceptowalnego dla głównych sił politycznych, iż nie ulegają one zmianom po wyborach, przegranych przez rządzących.

Tak było np. w przypadku częściowej liberalizacji rynku pracy za rządów kanclerza Schrödera z SPD, która dobrze służy gospodarce niemieckiej obecnie, lub w przypadku podwyższenia wieku przechodzenia na emeryturę do 67 roku życia. I tak też jest z niedawną decyzją o narzuceniu sztywnych limitów wielkości deficytu budżetowego. Ponieważ partie zaakceptowały zmiany regulacji i starają się dotrzymywać uzgodnień, po zmianie ekipy rządzącej dokonują one przesunięć – w obszarach konsensusu – jedynie o przysłowiowe milimetry. Biorąc pod uwagę te szczególne cechy niemieckiej gospodarki i niemieckiego sposobu prowadzenia polityki, nieuchronne cięcia w uprawnieniach do „socjalu” w jego rozmaitych przejawach byłyby zapewne mniejsze niż w innych dużych krajach Europy i zostałyby wprowadzone bez politycznych spazmów.

Niezależnie od rozwoju sytuacji w strefie euro, autor ocenia, że w Europie istnieje grupa krajów, których elity rządzące byłyby gotowe zaakceptować niemiecki wzorzec ekonomiczny wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. W wypadku zawirowań na większą skalę, mógłby nawet wyłonić się silnie konkurencyjny, mniej lub bardziej zinstytucjonalizowany obszar, obejmujący dwie grupy krajów. Z jednej strony byłoby to kilka krajów „starej” Europy: Holandia, Austria, Finlandia, Szwecja i być może (ze względu na historyczne tradycje neutralności) Szwajcaria. Z drugiej strony – grupa krajów „nowej” Europy, czyli tych, które pozostawiły za sobą bagaż zniekształceń czasów komunizmu i z powodzeniem zintegrowały się z gospodarką światową. Mam tu na myśli ósemkę krajów postkomunistycznych, które weszły do UE w 2004 r. W ten sposób mogłoby powstać nowe centrum europejskiego dynamizmu gospodarczego.

Oczekiwania autora w odniesieniu do drugiego kluczowego kraju europejskiej integracji, czyli Francji, są zdecydowanie odmienne. Bierze się to przede wszystkim z przejawiającej się tam bezustannie intelektualnej i politycznej rebelii przeciw rzeczywistości. Nigdy nie zapomnę gwałtownych demonstracji przeciwko nieśmiałej, bo podnoszącej granicę wieku przechodzenia na emeryturę do zaledwie 62 lat, zmianie w systemie emerytalnym. A zwłaszcza nie zapomnę fotografii pięknej dziewczyny, która swoje „Non!” wymalowała na własnej buzi.

I nie idzie bynajmniej o kontrast natury estetycznej, lecz o surrealizm w myśleniu owej dwudziestolatki. Po pierwsze, z punktu widzenia komparatystyki systemowej wydłużenie o dwa lata wieku przejścia na emeryturę było najmniejszym krokiem spośród powziętych w różnych krajach Europy. Tego owa dwudziestolatka mogła nie wiedzieć. Ale, po drugie, powinna wiedzieć przynajmniej tyle, że takich jak ona młodych ludzi będzie w przyszłości mniej niż tych, którym przyjdzie płacić emerytury według dotychczasowych zasad. I po trzecie, powinna wiedzieć, że ze zmian demograficznych wynikają konsekwencje ekonomiczne. Protestując przeciwko podnoszeniu granicy wieku przechodzenia na emeryturę, owa dziewczyna demonstrowała faktycznie za zwiększeniem jej własnych przyszłych obciążeń podatkowych. Niedostatek przyszłych funduszy na cele emerytalne może bowiem zostać zmniejszony tylko w trojaki sposób: wydłużając okres pracy siły roboczej, podnosząc podatki tym – coraz mniej licznym w relacji do liczby emerytów – którzy pracują, a także obniżając relację wysokości emerytury do otrzymywanej wcześniej płacy.

Politycy, związkowcy i inni aktywiści czynni w przestrzeni publicznej wykazują podobną surrealistyczną ekstrawagancję w swoich działaniach i wypowiedziach. Dotyczy to również elity intelektualnej. Były doradca socjalistycznego prezydenta Françoisa Mitterranda, a obecnie doradca konserwatywnego prezydenta Sarkozy’ego, Jacques Attali, jest tutaj znakomitym przykładem.

Otóż Attali w 2010 r. opublikował książkę, w której przewidywał, że do 2020 r. Zachód zbankrutuje z powodu długów. Sam nie jestem odległy od podobnej opinii, tyle że selektywnej, bo dotyczącej części krajów Zachodu. Gorzej, że w swej książce i później udzielanych wywiadach Attali nie jest w stanie zauważyć  przyczyn zapowiadanego bankructwa. Popełnia typowe błędy w ocenie, które poddałem krytyce powyżej, w pierwszej części niniejszego eseju. Nie dostrzega spowalniających wzrost gospodarczy wysokich relacji wydatków publicznych do PKB, , nie dostrzega nawet wysokiego długu publicznego w relacji do PKB już w okresie poprzedzającym globalny kryzys finansowy ostatnich lat. Wszystkiemu winien jest, jego zdaniem, ów kryzys (przed którym Zachód znajdował się na najlepszym ze światów…).

Clou wszystkiego stanowią jednak rekomendacje Attaliego; a pamiętajmy, że był on przez kilka lat prezesem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Otóż Attali zapowiada, że w przyszłości trzeba będzie większych – a nie mniejszych – wydatków socjalnych (sic!) oraz rozbudowy infrastruktury. Stanowić to będzie „silny bodziec rozwojowy”. Pomijam tu jakiś paleokeynesizm stylu myślenia zakotwiczonego przed półwieczem. Najbardziej surrealistyczna jest jednak odpowiedź na pytanie, z jakich środków należałoby sfinansować owe wydatki w zadłużonym po uszy świecie zachodnim. Otóż Jacques Attali z całą powagą stwierdza, że… Unia Europejska, w odróżnieniu od jej członków, nie jest zadłużona i mogłaby pożyczyć nawet 1000 mld euro. Mamy więc byłego prezesa banku, który nie rozumie, że pieniądze pożycza się ludziom, którzy mają dochody, firmom, które mają zyski, i państwom, które nakładają i ściągają podatki. Unia nie ma prawa nakładania podatków i nikt jej nie pożyczy miliardów euro, o ile nie zagwarantują tych miliardów państwa członkowskie. A te właśnie zdaniem Attaliego będą bankrutować…

Bardzo niedawno prezydent Sarkozy zapowiedział skierowanie do parlamentu projektu ustawy, która w przypadku wypłat zysków zmuszałaby właścicieli  prywatnych firm (sic!) do przeznaczania określonej części wypracowanych zysków pracownikom. Bolszewizm tego posunięcia, stanowiącego formę nacjonalizacji – tyle że nie własności, lecz wypracowanych przez tę własność owoców – szokuje nawet w przypadku Francji. Jakiego następnego kroku można oczekiwać w kraju permanentnych demonstracji i majstrowania przy gospodarce – z jednakową nonszalancją i brakiem poszanowania fundamentów systemu – i przez lewicę, i przez prawicę?

Z takimi postawami i mentalnością zarówno obywatela na ulicy, jak i przedstawicieli elit politycznych i intelektualnych zderzenie z rzeczywistością może okazać się spazmatyczne. Co się stanie, jeśli rynki finansowe nie będą już chciały kupować francuskich obligacji, a Francuzi przezornie wymienią tyle pieniędzy, ile mogą na aktywa rzeczowe (domy, mieszkania, złoto, dzieła sztuki itd.) i też jeden przez drugiego nie będą rwać się – z Marsylianką na ustach – do zakupu tychże obligacji? Co wtedy? Wtedy może zdarzyć się absolutnie wszystko w obronie „socjalu”, który przecież „należy się każdemu”.

Autor niniejszego eseju nie wykluczyłby całkowicie „powtórki z rozrywki”, czyli powtórzenia się we Francji wydarzeń z 1917 r., oczywiście z pewnymi modyfikacjami. Pierwszą modyfikacją byłyby zapewne rady przejmujące władzę. Zamiast, jak w Rosji, „rad robotniczych, chłopskich i żołnierskich”, biorąc pod uwagę znacznie większe znaczenie biurokratów w dzisiejszej Francji niż żołnierzy, powstałyby „rady robotnicze, chłopskie i urzędnicze”.

Druga modyfikacja ma większą wagę. Współczesna gospodarka Francji jest znacznie bardziej skomplikowana niż gospodarka Rosji w 1917 r. i znacznie bardziej wciągnięta w międzynarodowy podział pracy w skali globalnej. Nie wytrzymałaby ona scentralizowanej gospodarki planowej dłużej niż parę lat. Dlatego taka Francuska Republika Rad byłaby raczej efemerydą w rodzaju „komunizmu wojennego” lat 1917–1921 niż centralnie planowanym molochem z lat 1928–1989. Dodajmy, że kiedy opadnie kurz bitewny rewolucji, konieczność znaczącej redukcji „socjalu” pozostanie.  A zbiedniałe w latach rewolucji społeczeństwo będzie po cięciach bardziej biedne, niżby było bez rewolucji.

Muszę przyznać się, że krajem, którego perspektywy budzą najwięcej moich wątpliwości, jest historyczna ojczyzna wolności, czyli Anglia. Wątpliwości nie biorą się przy tym z twardych danych ekonomicznych czy rankingów. Prawda, że w ciągu kilku lat socjalnej i regulacyjnej ekspansji Wielka Brytania spadła w rankingu Index of Economic Freedom z pierwszej do drugiej dziesiątki ocenianych krajów. Ale 16. miejsce w 2011 r. jest ciągle nieco lepsze niż miejsce Niemiec (23.). Już jednak 53. miejsce w rankingu stabilności makroekonomicznej szwajcarskiego World Economic Forum nie daje podstaw do samozadowolenia. Z kolei wysokość relacji wydatków publicznych do PKB, w porównaniu z wieloma innymi krajami Europy, jest już wysoka. Przed rozpoczęciem kryzysu finansowego zbliżała się do 50%, podczas gdy w wielu innych krajach granica ta została przekroczona. Ogólnie rzecz ujmując, sytuacja pogarszała się, ale bez perspektywy jakiejś katastrofy.

Trudno też autorowi niniejszego eseju poddać jakiejś fundamentalnej krytyce program koalicyjnego konserwatywno-liberalnego rządu. Do tej pory oświadczenia i programy ekonomiczne, bo zbyt wielu działań dotychczas nie zarejestrowano, wydają się iść we właściwym kierunku. Przywracanie warunków dla przyspieszenia wzrostu gospodarczego drogą cięć wydatków (biurokratycznych i socjalnych) zgodne jest z doświadczeniami, na co wskazują choćby najnowsze badania Alberta Alesiny i Silvii Ardagny, z których wynika, że wielokrotnie wyższe szanse na powrót do stabilizacji makroekonomicznej i później szybszego wzrostu PKB mają programy oparte na cięciach wydatków, a nie na zwiększaniu podatków. Również koncepcje polityki społecznej zgodne są z moimi poglądami na temat potrzeby większego oparcia pomocy społecznej na spontanicznych działaniach społeczeństwa obywatelskiego. Zastępowanie działań państwa niańki (nanny state) inicjatywami obywateli pozwoliłoby zredukować marnotrawstwo środków i bezosobowość biurokratycznej machiny państwa opiekuńczego.

Skąd więc biorą się niepokoje autora niniejszego eseju? Trudno znaleźć dla nich twarde dane. Rzecz jednak w tym, że co najmniej przez kilkanaście lat społeczeństwo brytyjskie poddane zostało daleko idącej indoktrynacji w duchu politycznej poprawności. I zmieniło się, być może, na tyle, że odrzuci próby zmniejszenia skali obecności państwa w życiu społecznym w ogóle, a państwa opiekuńczego w szczególności.

Brytyjczycy zaakceptowali, jak się zdaje, w tym okresie system prawny, który jest oparty na przymusie wspierającym myślenie życzeniowe, że jeśli nie będzie się poddawać krytycznej ocenie pewnych zjawisk, to zjawiska te znikną same przez się. Zbliża się to chwilami do orwellowskiego nie tyle ministerstwa, ile „sądownictwa prawdy”. W aktach prawnych stworzono tysiące nowych „przestępstw”, które nigdy wcześniej nie były zachowaniami karalnymi. I co ważniejsze, traktowane są one poważnie nie tylko przez aparat biurokratyczno-sądowy, lecz także przez społeczeństwo. A jeśli nawet nie, to na powierzchni nie widać wielu wyzwań dla politycznie poprawnej nowomowy. Wystąpienia premiera Camerona, w których stwierdził np. niepowodzenie doktryny multikulturalizmu i domagał się kształtowania cnót obywatelskich przez nowych mieszkańców Wielkiej Brytanii, już samo w sobie mogłoby być potraktowane w jego ojczyźnie jako jedno z nowych orwellowskich przestępstw…

Wart odnotowania jest fakt, że tego rodzaju utopijno-lewicowa ofensywa politycznej poprawności nie powiodła się np. we Włoszech. Włosi bowiem, doświadczeni przez tysiąclecia plagami rozmaitych, z reguły uciążliwych i niewydolnych, rządów, nie biorą poważnie owych reguł gry politycznej poprawności. Samuel Huntington w książce „Political Order in Changing Societies” podkreślał, że „jedyną rzeczą gorszą niż społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną, nieuczciwą biurokracją jest społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną i uczciwą biurokracją”. Uczciwość i sumienność brytyjskiej biurokracji, wymuszającej przestrzeganie reguł orwellowskiej politycznej poprawności, jest w huntingtonowskich kategoriach obciążeniem, nie zaletą. O Włoszech zaś można powiedzieć to, co przez wieki XVIII i XIX zwykło się mawiać w Środkowej Europie, że surowość praw monarchii habsburskiej łagodzona jest przez niewydolną ociężałość (Schlamperei) jej biurokratycznej machiny…

W Wielkiej Brytanii eksplozja państwa opiekuńczego nastąpiła – jak zasygnalizowałem –w drugiej połowie okresu rządów labourzystowskich. Ponad 46% udziału wydatków publicznych w PKB, które zaczęło dalej szybko rosnąć w latach kryzysu finansowego, musi zaowocować w przyszłości odpowiednim obniżeniem dynamiki wzrostu gospodarczego. Powolne wychodzenie Wielkiej Brytanii z recesji wiąże się, moim zdaniem, z konsekwencjami zwiększonego obciążenia PKB wydatkami publicznymi i słabnięciem bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Ani klimat ekonomiczny, ani polityczno-społeczny nie sprzyjają zatem fundamentalnym zmianom, których efektem musi być w dodatku obniżenie poziomu świadczeń ze strony państwa opiekuńczego i w efekcie obniżenie poziomu życia części mieszkańców.

Trudno przewidzieć dalszy bieg wydarzeń w historycznej ojczyźnie wolności. Nawet jeśli rząd koalicyjny zacznie robić wszystkie sensowne rzeczy, które zapowiadał, to cięcie wydatków publicznych nie musi przekształcić się w przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Według teorii ekspansji wynikającej z cięcia wydatków fiskalnych (expansionary fiscal contraction) sukces zależy od przekonania uczestników rynku, że w ślad za cięciami wydatków publicznych pójdą cięcia podatków, a zmniejszone obciążenia staną się motorem wzrostu popytu gospodarstw domowych i podaży ze strony firm. Przedsiębiorcy i inni uczestnicy rynku mogą jednakże nie uwierzyć, że mniejsze wydatki publiczne przełożą się na niższe podatki i gospodarka przyspieszy, bo nie będą przekonani, iż rząd premiera Camerona będzie konsekwentnie realizować swoje zapowiedzi. Dostrzegając opór, mogą uznać, iż rząd ugnie się pod presją i zmieni niepostrzeżenie swoje plany. W odróżnieniu od wcześniejszych impresji w odniesieniu do zmian społecznych i wynikającego z nich oporu przeciwko powrotowi do wolności jesteśmy tu na twardym gruncie teorii ekonomii[1].

W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z działaniami cząstkowymi, klajstrowaniem sytuacji, przegraną w wyborach i upadkiem rządu w 2014 r., zwycięstwem labourzystów, klajstrowaniem przez tych ostatnich, pogorszeniem sytuacji makroekonomicznej, żółtą kartką ze strony rynków finansowych, a następnie czerwoną kartką, czyli odmową zakupu brytyjskich obligacji. Wymuszone przez życie cięcia „socjalu” byłyby znowu – jak we wcześniej rozpatrywanym scenariuszu dla Francji – wyższe niż musiałyby być, gdyby plany rządu Camerona się powiodły.

3. Czy istnieje zjawisko wyjątkowości Stanów Zjednoczonych?

 

3.1. Smutki europeizacji…

 

W rozważaniach na temat współczesnego świata zachodniego pojawia się czasami pojęcie „wyjątkowości” USA. Bierze się ona – czy też miałaby się brać – z amerykańskiej historii. Historii narodu tworzonego przez przyzwyczajonych do trudów indywidualistów, pionierów dzielących się owocami swej pracy z bliskimi (a nie z jakimś tam abstrakcyjnym państwem), chcących zbudować dla siebie i współwyznawców miejsce wyjątkowe, gdyż w pierwszych stuleciach byli to najczęściej ludzie uciekający spod rządów jednej religii (anglikańskiej) i marzących o swoim świecie niedyskryminacji, w którym mogliby czcić Boga na swój sposób. I dlatego – w największym skrócie – tak przywiązanych do wolności jednostki i praw tę wolność chroniących.

Gdyby teraz zadać pytanie zawarte w tytule i odnieść je do życia gospodarczego pierwszych kilkunastu lat nowego stulecia, odpowiedź na nie byłaby utrudniona. W najlepszym razie dałoby się powiedzieć, że Stany Zjednoczone są „malejąco wyjątkowe”. Polityka banku centralnego (FED-u) była wręcz patologicznie ekspansjonistyczna, bardziej niż polityka monetarna któregokolwiek ze znanych z interwencjonizmu makroekonomicznego państw europejskich. W rzeczywistości była bardziej interwencjonistyczna niż w okresie świetności keynesowskiej interwencji makroekonomicznej na Zachodzie, czyli w latach 60. i 70. XX w.

Dalej, w kwestii polityki fiskalnej, zarówno za drugiej kadencji George’a W. Busha, jak i za prezydentury Baracka Obamy, polityka ta stawała się coraz bardziej podobna do tej w krajach europejskich – zarówno w kwestii polityki socjalnej, jak i relacji wydatków publicznych do PKB. A odnośnie do reakcji na kryzys finansowy, wyhodowany w USA i rozprzestrzeniony na cały świat, sposób myślenia o stymulowaniu gospodarki intelektualnych mentorów obecnej administracji, to znaczy noblisty Paula Krugmana, Lawrence’a Summersa, Nuriela Roubiniego i innych, jest daleko przed Europą w rankingu interwencjonizmu.

Nie czytałem, by komukolwiek ze znanych teoretyków makroekonomii w Europie przyszło do głowy dowodzić, że nie ma znaczenia, czy poziom długu publicznego rośnie do 100% PKB z powodu wydatków wojennych, czy z powodu stymulowania gospodarki zagrożonej głęboką recesją. Nietrudno zauważyć, że wojny się kończą i wydatki publiczne z nimi związane spadają do zwykłego dla nich poziomu. Tymczasem wydatki na administrację publiczną i na „socjal”, gdy już raz zostały poniesione, bardzo trudno jest sprowadzić do wcześniejszego poziomu.

Tak więc dług publiczny USA, który w najbliższych latach zbliży się do poziomu 100% PKB, niewątpliwie nie jest niczym wyjątkowym. W Europie Stany Zjednoczone będą mieć liczne towarzystwo – zarówno krajów, które ten poziom osiągnęły już dawno (Grecja, Włochy, Belgia), jak i towarzyszy podróży do świata zadłużonych (Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia). Gospodarka amerykańska na razie wprawdzie rośnie szybciej niż większość gospodarek starej Europy, ale bierze się to z niebywałej skali stymulacji fiskalnej i monetarnej z jednej strony oraz niepojawiających się (jeszcze!) zwykłych efektów wzrostu relacji wydatków publicznych do PKB.

Zwykle, jak wynika z cytowanych wyżej badań Heitgera, potrzeba szeregu lat, by podwyższone wydatki (i, co najważniejsze, podatki) zaczęły negatywnie oddziaływać na skłonność do pracy, zarabiania i oszczędzania z jednej strony, a na wydatki inwestycyjne sektora prywatnego z drugiej. Z dekady na dekadę różnice były widoczne. Nie ulega raczej wątpliwości, że  Stany Zjednoczone nie okażą się wyjątkiem pod tym względem i zaobserwowana prawidłowość dogoni je, wywierając presję w kierunku wolniejszego wzrostu. Zresztą pod jednym jeszcze względem Stany Zjednoczone się europeizują (w negatywnym znaczeniu tego terminu). Idzie tutaj o podwyższoną w ostatnich latach, w związku z kryzysem finansowym, skłonność do interwencji w sferze regulacji.

Jest pewien obszar związany z życiem gospodarczym, w którym uważa się, że nadal wyróżniają się wyjątkowością. Są dla całego świata źródłem innowacji. Takim światowym centrum innowacyjności była kiedyś Europa Zachodnia, która uzyskała przewagę nad resztą świata już w poprzednim tysiącleciu, w epoce kapitalizmu kupieckiego, i powiększyła ją ogromnie od początku epoki kapitalizmu przemysłowego. Jednakże po II wojnie światowej przywództwo w obszarze innowacyjności osiągnęły Stany Zjednoczone.

Dlaczego? Europejczycy nie utracili przecież owej radości odkrywania czegoś nowego (joie de trouver), o której pisał David Landes w książce „Bogactwo i nędza narodów”. Utracili jednak po części tę strukturę bodźców, która wspierała skłonność do wynalazków. Silnie regulowany europejski kapitalizm od lat 40. do 80. ubiegłego wieku zredukował dość znacznie owe bodźce tam, gdzie podatek dochodowy sięgał 90%, a tak było w większości krajów zachodnioeuropejskich, i gdzie regulacje stawiały wynalazczości liczne bariery. W Stanach Zjednoczonych struktura bodźców też została osłabiona, ale w daleko mniejszym stopniu.

Po zaprezentowaniu w pigułce historii przywództwa w obszarze innowacji przyznaję, iż nie można (jeszcze) stwierdzić, czy i w jakim stopniu obszar innowacji został dotknięty najnowszą falą regulacji. Warto jednak przypomnieć, że obecny aktywizm regulacyjny nie jest jedyną falą dotykającą zdolności innowacyjnych amerykańskiego biznesu w XXI w. Pierwszą taką falą były regulacje po bankructwie Enronu, World.com i paru innych firm amerykańskich na początku tego stulecia. Jak zwykle i jak wszędzie, regulacje reaktywne – powstające w reakcji na jakieś rzeczywiste czy domniemane niedoskonałości rynku –  przyniosły więcej szkód niż korzyści. Najważniejsza z nich, niedotycząca zresztą bezpośrednio kwestii innowacyjności, sprowadzała się do wymuszonych regulacją (ustawa Sarbanes-Oxley) zmian w składzie rad dyrektorów, spośród których wykluczono menedżerów kierujących innymi firmami. W rezultacie znalazło się w nich więcej emerytów, teoretyków biznesu i podobnych osób, które z racji pewnego oddalenia od bieżącej działalności menedżerskiej spowalniały procesy decyzyjne i czyniły je mniej skutecznymi.

Nadmierna ostrożność ludzi stojących dalej od codziennego kierowania firmą oddziaływała negatywnie na wszystkie decyzje, nie tylko dotyczące innowacji. Niemniej można pośrednio wyciągnąć wnioski z innych niezamierzonych konsekwencji tego aktu, mianowicie trzykrotnego spadku liczby ofert publicznych nowych firm na giełdzie w porównaniu z okresem sprzed uchwalenia wzmiankowanej ustawy. Radykalnie mniejsza liczba ofert (i możliwości zarobienia sporych pieniędzy przez ludzi zaangażowanych w zakończone sukcesem przedsięwzięcia typu venture capital) nieuchronnie wpłynie na zaangażowanie się tych ludzi we wcześniejsze fazy doradztwa i finansowania rozwoju obiecujących nowych firm. Trudno wyobrazić sobie, by obecna fala regulacji sektora finansowego przyniosła efekty odwrotne, czyli była w stanie zwiększyć owo zaangażowanie.

3.2. Nadzieje na przebudzenie się z welfarystycznego snu

 

Dotychczasowe rozważania mogą wydawać się zbyt pesymistyczne. Czy w ich świetle na pytanie postawione w tytule nadal można odpowiedzieć pozytywnie? Autor niniejszego tekstu, przyglądając się Ameryce, jest przekonany, iż właściwą odpowiedzią jest ostrożne „tak”. Dostrzega on bowiem istnienie czynników różniących Stany Zjednoczone od Europy. Ekonomiczne efekty zależą od instytucji – tak formalnych, jak i nieformalnych – a te ostatnie zwłaszcza nadal ostro różnicują Amerykę i Europę. Nie tylko etyka pracy, lecz także szerzej filozofia dobrego życia nadal kładzie nacisk na indywidualną odpowiedzialność jednostki za swój los – i to mimo syrenich głosów welfarystycznej filozofii obiecującej coś za nic. Ten pogląd jest nadal poglądem znacznej części (a może większości) Amerykanów.

Amerykanie są w związku z tym ludźmi, dla których etyczne podstawy działań mają istotne znaczenie. I słusznie podkreślał to amerykański komentator Michael Barone w „Financial Times” (w numerze z 3.06.2011), że ruch Tea Party jest ruchem o podłożu ekonomicznym, lecz opartym na fundamentach etycznych. Jego uczestnicy są oburzeni tym, że finansuje się nieostrożnych ryzykantów i nierzadko kombinatorów kosztem przezornych, podejmujących racjonalne decyzje i uczciwych. I dobrze, że ten artykuł ukazał się w lewicującym europejskim dzienniku, jakim od dawna jest „Financial Times”, gdyż w Europie tendencyjnie przedstawia się uczestników powyższego ruchu jako pazernych bogaczy i kulturowych troglodytów.

Różnice między ruchem Tea Party a manifestacjami w Europie nie mogłyby być większe. Otóż „oburzeni” w Hiszpanii, w Grecji, we Francji i gdzie indziej są reprezentantami myślenia w kategoriach żebraczo-roszczeniowych. Domagają się więcej „socjalu” i nie obchodzi ich w najmniejszym stopniu fakt, że nie konfrontują swoich roszczeń z własnym wkładem w wytwarzany bochenek zwany PKB. Tymczasem aktywiści i zwykli uczestnicy demonstracji Tea Party są oburzeni tym, że państwo wspiera utracjuszy pieniędzmi oszczędnych i protestują przeciwko zadłużaniu państwa, gdyż rozumieją, że to oni i ich dzieci będą spłacać te długi. Niezależnie od symplicystycznych niekiedy oczekiwań, niecierpliwości ludzi, którzy są przekonani, że racja jest bezapelacyjnie po ich stronie, i radykalnych sformułowań to oni są właśnie najważniejszym bodaj czynnikiem, który pozwala mieć nadzieję na sukces Ameryki. Sukces ten rozumiem jako szansę na odnowę instytucjonalną i odwrócenie katastrofalnej polityki, jaką prowadzono od dawna, a którą przyspieszył jeszcze obecny rząd.

Szanse te wydają się wcale niemałe, gdy przyglądamy się mapie konfliktów wokół polityki gospodarczej i społecznej poniżej szczebla federalnego. Konflikt między gubernatorem stanu Wisconsin a większością pracowników sektora publicznego (w tym owymi nauczycielami strajkującymi, by otrzymywać darmową viagrę w ramach pakietu świadczeń!) pokazał, kogo wspiera amerykańska klasa średnia, która pracuje najczęściej w sektorze prywatnym. W odróżnieniu od pracowników różnych instytucji publicznych, którzy oczywiście – jak górnicy i inni u nas w Polsce! – demonstrują w godzinach pracy, pracownicy prywatnych firm pojawili się dopiero po południu i z transparentami wspierającymi gubernatora oraz hasłami: „Przepraszamy, że tak późno, ale my naprawdę pracujemy na swoje utrzymanie!”.

Jeszcze bardziej wyraziste było wydarzenie w Miami. Burmistrz tego największego miasta Florydy został odwołany za zwiększenie płac pracowników sektora publicznego w mieście i zwiększenie zadłużenia miasta – i to w okresie, gdy pracownicy firm prywatnych wszędzie, nie tylko w Miami, mają problemy z utrzymaniem poziomu dochodów, a nawet samej pracy. Wynik głosowania był miażdżący: 88% głosujących było za odwołaniem burmistrza Alvareza…

Jeśli filozoficzna nadbudowa (że użyję zaprzeszłego marksistowskiego żargonu) przemawiająca na rzecz powrotu do reguł rynku, solidnej pracy i dyscypliny finansów publicznych zyskuje poparcie, to jak wygląda ekonomiczna baza ewentualnych zmian instytucjonalnych? Zacznę od demografii, gdzie również daje się zauważyć amerykańska wyjątkowość. Prof. Nicholas Eberstadt w niedawnym raporcie AEI zwraca uwagęna zapowiedzi US Census Bureau, że ludność USA będzie – inaczej niż ludność Europy – rosnąć w najbliższych dekadach. Między rokiem 2010 a 2030 zwiększy się ona aż o 60 mln osób. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż Ameryka pozostaje wielce pożądanym celem emigracji, można liczyć się z tym, że energiczni, młodzi imigranci nadal będą poprawiać strukturę wieku amerykańskiej siły roboczej. A to oznacza, że niektóre problemy Europy – jak choćby rosnące niekorzystne relacje pracujących do emerytów – będą w USA oddziaływać znacznie łagodniej na gospodarkę.

Problemy Ameryki dotyczą więc głównie sfery instytucji i polityki. Gdyby wzorce polityki gospodarczej i presja instytucjonalna na ekspansję państwa opiekuńczego z minionych kilkunastu lat miały się utrzymać, wówczas można być pewnym trwałego spowolnienia gospodarki amerykańskiej. Trend słabego wzrostu mógłby dodatkowo przekształcić się w stagnację, a nawet w załamanie, gdyby zmaterializowały się wcale nie niemożliwe reakcje rynków finansowych na (już przyznaną rządowi) żółtą kartkę za pogłębiającą się nierównowagę fiskalną. Ameryka nie jest immunizowana na tego rodzaju zachowania rynków, które rozważaliśmy wcześniej w odniesieniu do Wielkiej Brytanii czy Francji! Taki scenariusz jest nie tylko możliwy, lecz także prawdopodobny, jeśli zwolennikom państwa opiekuńczego uda się dostatecznie wystraszyć polityków małego formatu (czyli tych, którzy myślą o następnych wyborach, a nie o następnych generacjach). Nawet jeśli beneficjenci państwa opiekuńczego nie rozumieją, że na dłuższą metę ich beneficja i tak są nie do utrzymania w obecnych rozmiarach.

Niemniej, należy brać pod uwagę amerykański indywidualizm, manifestujący się w ostatnich latach przede wszystkim w ruchu Tea Party, oraz znacznie wyższą niż w Europie akceptację reguł kapitalistycznej gospodarki rynkowej. One to powodują, iż tendencje do utrzymywania się i ekspansji w życiu publicznym filozofii czegoś za nic znajdują się pod kanonadą krytyki tych, którzy uważają prowadzoną przez administrację Obamy „dojutrkową” politykę za katastrofalną.

Wsparcia tej krytyce udzieliły wybory w 2010 r. Gdyby sukces wyborczy republikanów, znajdujących się pod presją ruchu Tea Party, został powtórzony w 2012 r., włącznie ze zmianą prezydenta, można by spodziewać się daleko idących zmian w filozofii ekonomicznej i społecznej nowej administracji republikańskiej. Biorąc pod uwagę zagrożenia, przed jakimi stoi Ameryka, skala zmian byłaby znacznie większa niż w przypadku reaganowskiej „liberalnej kontrrewolucji” (oczywiście liberalnej w europejskim rozumieniu tego terminu). Stworzyłoby to podstawy do nowego, długiego okresu stabilnego wzrostu gospodarczego, a także pozwoliło otrząsnąć się Stanom Zjednoczonym (i być może Zachodowi w ogólności) ze szkodliwej ekoreligii walki z globalnym ociepleniem oraz licznych innych – politycznie poprawnych, a wielce uciążliwych –  intelektualnych deformacji.

4.   Zachód bez siły woli i przekonania o słuszności swej drogi kontra rzucające wyzwanie kraje BRIC: Co przyniesie przyszłość?  

Czas podjąć próbę wyciągnięcia wniosków z przedstawionych zjawisk i tendencji w odniesieniu do przyszłości Zachodu. Pierwszy ogólny wniosek jest dość oczywisty, zwłaszcza dla weterana rozważań zorientowanych na przyszłość. Pierwszą taką próbą była bowiem moja książka: „Economic Prospects: East and West”, opublikowana w Londynie w 1987 r. Tak wówczas, jak i obecnie lista nie tylko możliwych, lecz także prawdopodobnych scenariuszy była na tyle długa, że żaden z nich nie dominował nad innymi tak dalece, by przekroczyć pułap 50 proc. (Jest to nawet mniej zaskakujące dzisiaj niż w latach 80. XX w., gdy liczba globalnych graczy w konfrontacji Wschodu z Zachodem i spektrum sporów między stronami były znacznie bardziej ograniczone).

Drugi ogólny wniosek różnicuje scenariusze w zależności od zdolności Zachodu do odrzucenia syrenich głosów zachęcających do kontynuacji – a nawet ekspansji – państwa opiekuńczego opartego na filozofii otrzymywania czegoś za nic. Nieodrzucenie tej oferty byłoby najgorszym scenariuszem.

Z tej perspektywy wspomnianą listę zaleca się zredukować do trzech prawdopodobnych – choć nie  jednakowo prawdopodobnych – scenariuszy.

W pierwszym scenariuszu zakłada się, że zarówno Europa, jak i Stany Zjednoczone będą dokonywać jedynie marginalnych dostosowań w zakresie redukcji wydatków publicznych i tempo wzrostu długu publicznego w najlepszym razie tylko spowolni. W rezultacie niemożliwe będzie przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego, w związku z wysokim i rosnącym udziałem wydatków publicznych w PKB. Niemożliwe będzie także zmniejszenie nierównowagi w drodze (znaczniejszego) wzrostu podatków i w efekcie dochodów fiskusa. Pojawienie się kryzysu wiarygodności kredytowej określonych dużych gospodarek Zachodu będzie tylko kwestią czasu – i to czasu mierzonego liczbą lat, nie dekad.

W drugiej części eseju przedstawiłem przewidywania możliwych (i prawdopodobnych) różnic przyszłego rozwoju sytuacji w głównych gospodarkach Europy. Stany Zjednoczone może czekać bardzo podobny scenariusz do brytyjskiego, o poważniejszych jednakże globalnych konsekwencjach z racji wagi i roli gospodarki amerykańskiej. W tym biegu lemingów ku przepaści globalny wpływ europejskiej Zbankrutowanej Unii Emerytów maleć będzie bardzo szybko, a i wpływ USA również będzie słabnąć. I to nie tylko w gospodarce globalnej, lecz także – i to jeszcze bardziej – w polityce globalnej.

Drugi scenariusz mówi o pęknięciu między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi. Długookresowe problemy wynikające z wyboru drogi przyjmującej za rzeczywistość mitologię gospodarczo-społeczną wiecznotrwałego „socjalu” dającego coś za nic, które skumulowały się w ostatnich latach, wywołują w USA opisywane już w części trzeciej reakcje społeczne i zmiany polityczne. Zadania tych, którzy ewentualnie dojdą do władzy, będą trudniejsze niż Reaganowskiej ekipy w latach 80. ubiegłego wieku ze względu na większą skalę zagrożeń ekonomicznych, szersze spektrum konfliktów społecznych oraz intelektualnych mitów do obalenia.

Niemniej autor niniejszego eseju zakłada, iż to trudne przedsięwzięcie może się udać, polityczna zgoda na redukcję niedających się utrzymać w obecnej i przyszłej skali świadczeń socjalnych (zwłaszcza medycznych) zostanie osiągnięta i amerykańskie deficyty budżetowe oraz dług publiczny zaczną maleć. Redukcja „socjalu” i innych wydatków publicznych (w tym zatrudnienia w biurokracji federalnej, stanowej i municypalnej) zmniejszy relację wydatków publicznych do PKB. Pomoże także deregulacja gospodarki po rządach majsterkowiczów. W rezultacie tych i innych zmian silniejsze bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania spowodują przyspieszenie dynamiki gospodarczej. Ameryka, a raczej jej firmy, zaczną umacniać się również w gospodarce globalnej. Pozycja globalnego lidera zacznie się ponownie wzmacniać.

Europa natomiast, z rosnącą w tempie 1,0–1,5% gospodarką, trapiona kolejnymi kryzysami wiarygodności kredytowej, nadal nie będzie potrafiła spojrzeć w oczy rzeczywistości, żyjąc w świecie wyobrażeń o niepodważalności kontynentalnego modelu państwa opiekuńczego, „miękkiej sile” moralizatorstwa i dobrego przykładu. Po Grecji i Portugalii przyjdzie więc kolej na następne, bardziej znaczące gospodarki. W tych warunkach konkurencyjność firm europejskich będzie słabnąć, choć bardziej powoli niż dynamizm europejskich gospodarek (z przyczyn, o których wyżej, w części pierwszej eseju).

Warto przy tym zwrócić uwagę na wcześniejsze rozważania o Niemczech i grupie krajów, które gotowe byłyby przyjąć reguły wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. Dlatego, rozważając niniejszy scenariusz, należy traktować jako prawdopodobne także pęknięcie wewnątrz Europy i wyłonienie się nowego, konkurencyjnego w skali światowej bloku gospodarczego.

Zgodnie z trzecim scenariuszem w bieżącej dekadzie zarówno USA, jak i stara Europa uporają się z nieprzyjemną operacją redukcji oczekiwań beneficjentów i w rezultacie redukcji skali państwa opiekuńczego. Poziom i ewentualny przyszły wzrost rozmaitych świadczeń zostanie ograniczony i dopasowany do możliwości tych gospodarek w najbliższych latach i w dalszej przyszłości.

Bieżąca dekada będzie trudna i wielu ludziom przyniesie obniżenie poziomu życia. Takie zmiany, przy redukcji wydatków publicznych, stwarzają jednak perspektywę zmniejszenia relacji wydatków publicznych do PKB i odwrócenia kilkudziesięcioletniego trendu malejącego tempa wzrostu PKB. Wyraźniejsza poprawa w tym względzie pojawiłaby się jednak dopiero w następnej dekadzie. Warto jednak podkreślić, że bez takich zmian Europa doszłaby w końcu w tej lub najdalej w następnej dekadzie do stagnacji (czy stagflacji, gdyby politycy nie potrafili powściągnąć skłonności do szukania ratunku w inflacji).

Przypuszczam, że tak jak w krajach udanej transformacji w latach 90. ubiegłego wieku „przejście przez dolinę łez” zahartowałoby znaczne segmenty większości zachodnioeuropejskich społeczeństw. Moralne fundamenty kapitalistycznego rynku uległyby wzmocnieniu: struktura bodźców stałaby się bardziej życzliwa dla wzrostu podaży pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Obniżka podatków i powrót trendu deregulacyjnego zwiększyłyby jeszcze szanse przyspieszenia.

Taki scenariusz wzrostu dynamizmu gospodarczego świata zachodniego niewątpliwie wpłynąłby w zauważalnej mierze na globalny wzrost gospodarczy, ale jeszcze większy wpływ miałby pośrednio na globalny cykl koniunkturalny. Biorąc pod uwagę skalę importu Zachodu z krajów trzecich, ekspansję zagranicznych inwestycji bezpośrednich zachodnich firm, rosnące relatywnie szybko (2,5–3,5% rocznie) zachodnie gospodarki wpływałyby silnie na wzrost gospodarczy krajów trzecich z krajami grupy BRIC na czele.

Niemniej relatywny udział tych krajów w globalnym PKB wykazywałby tendencję do powolnego spadku z racji szybszego wzrostu wschodzących gospodarek. Rosłaby także wewnątrz świata zachodniego relatywna pozycja gospodarcza USA względem Europy Zachodniej. Dodatkowym, obok wyższej innowacyjności, elementem przewagi Stanów Zjednoczonych byłaby ich ekspansja demograficzna w odróżnieniu od kurczącej się ludnościowo Europy. Pozycję takiego ekspansywnego świata zachodniego poprawiałyby firmy międzynarodowe z siedzibą na Zachodzie, które wzmacniałyby gospodarki zachodnie strumieniem zysków z produkcji za granicą przez oddziały i filie tych firm.

Gdyby teraz chcieć zważyć prawdopodobieństwo spełnienia się powyższych scenariuszy, trzeci z nich – niestety – uznać należy za najmniej prawdopodobny. Wykluczyć go całkowicie jednak nie można. Warto bowiem w tym miejscu zwrócić uwagę na pewne niedoceniane przewagi wolnorynkowych demokracji. Gdy bowiem są one w stanie przekonać większość swoich obywateli do słuszności powziętych kroków i mają za sobą siłę działania utalentowanych i chętnych do podjęcia owego działania jednostek, są trudne do pokonania. Prapoczątków tego wzorca szukać można u greckiego historyka Herodota, który źródeł zwycięstw miast-państw greckich doszukiwał się w tym, że ich mieszkańcy „nie pracowali… dla jakiegoś pana” (byli aktywnymi politycznie obywatelami i byli jako prywatni właściciele na swoim).

Być może, po długiej serii błędnych polityk, wolni obywatele krajów zachodnich byliby gotowi do podjęcia trudnych decyzji. Problem widzę jednak w znalezieniu większości lub nawet dostatecznej liczby owych chętnych do działania. Mam spore wątpliwości, czy po prawie półwieczu prowadzenia w większym lub mniejszym zakresie polityki demoralizującej tak łożących na „socjal”, jak i z niego korzystających, znajdzie się tak znacząca część społeczeństwa, która byłaby gotowa poprzeć reformy zakładające (choćby tylko przejściową) znaczącą obniżkę poziomu życia.  Przynajmniej poza Stanami Zjednoczonymi, gdzie takie siły istnieją.

Dwa wcześniej przedstawione scenariusze, pierwszy i drugi, są – moim zdaniem – równie prawdopodobne. Możliwe są także scenariusze mieszane, to znaczy pośrednie: trochę wolniejsze lub trochę szybsze, choć nadal bardzo niskie, tempo wzrostu Zachodniej Europy albo też kompromis w Stanach, który odciąży dość poważnie wzrost długu publicznego, ale nie zmieni trendu zadłużania się i przez to nie poprawi zbytnio dynamiki rozwojowej USA. Nie można wykluczyć, choć traktuję je jako mało prawdopodobne, scenariuszy skrajnych, gdy w obliczu bankructwa demokratycznego państwa opiekuńczego wyłonić się mogą rządy typu komunistycznego. Warto pamiętać o owych głupcach demonstrujących w Londynie pod hasłami: „Abolish money!”. Scenariusz dotyczący Francji wyraźnie wskazuje, co może zdarzyć się tu i ówdzie.

Ale właśnie tu i ówdzie; nie w skali Zachodu jako całości. Podobny pogląd wydają się reprezentować hinduscy satyrycy, którzy na mapie świata w XXI w. umieścili „Park jurajski Kuby i Wenezueli”. Kilka krajów więcej (w tym nawet Francja!) nie zmieniłoby kierunku ewolucji świata.

Jednakże nawet bez rezurekcji marksowskich nonsensów urzeczywistnienie się pierwszego scenariusza spowodowałoby stopniowy, lecz poważny co do skali, spadek efektywności kapitalistycznej gospodarki rynkowej. Konsekwencje, nie tylko dla Zachodu, byłyby bardzo poważne. Zwłaszcza silne byłyby skutki schyłku Ameryki – globalnego centrum innowacji. Spowolniłoby to  także wzrost gospodarczy   reszty świata, do czasu gdy wyłoniłby się kolejny światowy lider w obszarze innowacji. Z racji szczególnych wymagań względnie największe szanse na pozycję nowego lidera miałyby, moim zdaniem, Indie. Ich subsektor wysokich technologii, niepoddany paraliżującej działalności „permit Raj”, hipotetycznie mógłby z czasem dogonić i przegonić Amerykę.

Jest jednak pewne „ale”. Spora część tego subsektora pozostaje w rękach państwa i w jakimś stopniu zależy od państwowych subsydiów. Tymczasem autor niniejszego tekstu wielokrotnie podkreślał, że za państwowe pieniądze nie zbuduje się drugiej Silicon Valley, gdyż państwo tworzy zdeformowaną strukturę bodźców, które redukują szanse na szybkie i skuteczne ekonomicznie przekształcanie wynalazków w innowacje.

W końcowej części moich rozważań należałoby ustosunkować się pokrótce do powszechnie dyskutowanych – rzeczywistych czy domniemanych – globalnych wyzwań, przed którymi stoi światowa gospodarka: tak Zachód, jak i BRIC, a także cała reszta. Pierwsze z nich, ruch antyglobalistyczny, należy uznać raczej za znajdujące się w głębokim odwrocie. Wprawdzie młodzi antyglobaliści nadal demonstrują tu i tam, podczas konwentykli instytucji międzynarodowych, ale jest to – coraz mniej poważna – zabawa nawiedzonej młodzieży oraz podstarzałych proroków antykapitalizmu w rodzaju Chomsky’ego, Wallersteina i im podobnych.

Tym pajacowaniem, bo jest to najlepszy termin, jaki przychodzi mi do głowy, nie są oni w stanie porwać zachodnich społeczeństw. Nie dokonają tego również nowsi w swych działaniach „oburzeni” zwolennicy manny z nieba. A już z zupełną obojętnością – zaś u świadomych źródeł ekonomicznego sukcesu z wrogością – spotkają się oni w krajach należących do kategorii tzw. gospodarek wschodzących. Setki milionów ludzi, które wyszły z biedy w Chinach, Indiach i gdzie indziej zawdzięczają to kapitalistycznemu rynkowi i otwartej gospodarce globalnej. Można więc pożegnać antyglobalistów i im podobnych angielskim powiedzonkiem: „Goodbye and good riddance (czyli: „Żegnamy bez żalu”).

Znacznie poważniejszym wyzwaniem – subglobalnym, o czym poniżej – jest antropogeniczne globalne ocieplenie (AGW). Nie dlatego, iżby istniało wysokie prawdopodobieństwo zaistnienia takiego zjawiska, a zwłaszcza jego dramatycznych skutków, lecz dlatego, że skuteczna propaganda katastroficzna wytworzyła w świecie zachodnim wysoki poziom akceptacji tego, iż AGW jest zjawiskiem rzeczywistym i trzeba mu przeciwdziałać. Jak zawsze ważne jest nie zjawisko, lecz to, jak je postrzega dana społeczność. Tak więc to wysoki poziom akceptacji tezy o AGW czyni to zjawisko realnym wyzwaniem. Subglobalnym, jak napisałem powyżej, ponieważ poza światem zachodnim nie ma ono (podobnie jak antyglobaliści) wielu zwolenników.

Dla Zachodu globalne ocieplenie jest więc poważnym wyzwaniem. Do strony merytorycznej tego problemu ustosunkowałem się powyżej. Tutaj spojrzę na ów problem raz jeszcze wyłącznie w kontekście wpływu na poszczególne scenariusze. W warunkach zaznaczonej wcześniej obojętności gospodarek wschodzących oczywista jest jedna tendencja. Im silniej odciskać się będą na gospodarkach zachodnich konsekwencje szaleństw ekonomicznych związanych z „walką z globalnym ociepleniem”, tym słabsza będzie pozycja państw zachodnich względem krajów BRIC i reszty świata w każdym z przedstawionych scenariuszy.

Najmniejszy wpływ owe szaleństwa – można domniemywać – mieć będą w warunkach  trzeciego (niestety, najmniej prawdopodobnego) scenariusza. Powrót do standardów, na których bazie wyrosła dominacja Zachodu w II tysiącleciu n.e., zwiększa prawdopodobieństwo, także w kwestii AGW, zastosowania filozoficznej zasady instrumentalnej racjonalności, czyli aplikacji adekwatnych środków dla osiągnięcia konkretnych celów. Powrót do instrumentalnej racjonalności nie sfalsyfikuje tezy o antropogenicznym globalnym ociepleniu (ten proces dokonuje się w świecie nauki), ale na pewno odrzuci środki ekonomiczne, nonsensowne nawet z punktu widzenia efektów oczekiwanych przez wyznawców nowej ekoreligii. Poziom szkodliwości działań antyociepleniowych ulegnie wówczas znaczącej redukcji.

Trzecim globalnym wyzwaniem – przynajmniej w oczach jego wyznawców – jest wyczerpywanie się surowców przemysłowych i paliw. Według autora niniejszego eseju nie jest to zagrożenie, które świat musiałby traktować poważnie. Tego rodzaju strachy masowo nawiedzają polityków, analityków, dziennikarzy i innych obserwatorów światowych tendencji mniej więcej co 30, 40 lat. Wypowiadałem się wcześniej o źródłach owych strachów w swoich tekstach o cyklach surowcowych[2]Nie ma tu miejsca na szersze wyjaśnienia, dlaczego po długich okresach spadających i niskich cen przychodzą krótsze, ale też trwające około dekady, okresy wysokich cen. W największym skrócie, co jakiś czas pojawia się trwalsze źródło znaczącego dodatkowego popytu (za każdym razem może być inne). Ale przemysły surowcowe reagują na taki wzrost popytu bardzo powoli, gdyż inwestycje w tych branżach wymagają długiego okresu realizacji (obecnie 8–12 lat, a nawet dłuższych). W tym czasie świat przechodzi fazę rosnących cen.

Właśnie w tych okresach pojawiają się kasandryczne przepowiednie wyczerpujących się surowców, przyszłych wojen o kurczące się zasoby itp. Ale, najwcześniej po kilku latach, ogromne co do kosztów i skali projekty inwestycyjne zaczynają – jeden po drugim – przechodzić w fazę produkcji. Podaż zaczyna rosnąć, a że skala tych przedsięwzięć jest bardzo duża, ich suma powoduje znaczący wzrost dostaw. Ceny zaczynają spadać. Temu procesowi sprzyjają również zmiany technologiczne. Trzeba też około dekady, by postępy w postaci niższego zużycia paliw i surowców w maszynach, urządzeniach i środkach transportu przekształciły spadki zużycia na jednostkę produktu w zagregowane spadki zużycia w skali krajów i globalnej gospodarki. Ponadto nowe technologie pomagają także w zwiększaniu podaży ze starych, już wykorzystywanych zasobów. Ceny stabilizują się wówczas na niskim poziomie.

Ale nim ten proces dostosowań się zakończy, Kasandry mają – trwające wiele lat – używanie. Weźmy np. ropę naftową. Po raz pierwszy odnotowano falę takich pesymistycznych przewidywań w latach 90. XIX w. Potem, w międzywojniu, na przełomie lat 20. i 30. przewidywano, iż zasobów ropy wystarczą zaledwie na 12 lat i zapowiadano wojny o zasoby (zupełnie jak obecnie!). Potem przybrane w wielce naukowe szaty prognozy dla Klubu Rzymskiego na przełomie lat 60. i 70. XX w. zapowiadały koniec świata z powodu braku surowców i żywności około roku 2000. Dzisiaj ten sam typ kasandrycznych przewidywań podaje inne daty, ale sposób myślenia jest ciągle podobny, wynika ze słabego zrozumienia roli ekonomii w zachowaniach podmiotów gospodarczych. A tymczasem każde kolejne badania zasobów pokazują po kolejnej fazie wzrostu cen wyższe relacje globalnych rezerw do rocznego globalnego zużycia.

Ale to nie przeszkadza kolejnym Kasandrom wieszczyć końca naszej cywilizacji. Autor niniejszego eseju proponuje przejść nad ich przewidywaniami do porządku dziennego. Stanowią one nieodłączny folklor długich cykli surowcowych. A tak naprawdę obawiać się należy przede wszystkim tego, o czym piszę w niniejszym eseju, to znaczy braku wiary w racjonalność i skuteczność poczynań w ramach naszej zachodniej cywilizacji i prowadzenia polityki i gospodarki opartej na „chciejstwie”, jak Wańkowicz celnie przetłumaczył angielski termin: wishful thinking. Jest to największe zagrożenie dla naszego zachodniego świata, ale także dla krajów BRIC i wszystkich pozostałych. Ich postępy są bowiem wynikiem zastosowania – przynajmniej w części – reguł zachodnich instytucji gospodarki…


[1] Por. rozważania o wiarygodności polityki w nagrodzonej Noblem koncepcji Kydlanda i Prescotta z 1977 r.

[2] Kryzys globalny: Początek czy koniec?, pod red. J. Winieckiego, Gdańsk 2009.

Liberalizm etapu :)

Jak powinny zmienić się liberalne priorytety w związku z kryzysem?

W przeszłości kilkukrotnie na łamach „Liberté!” zdarzało mi się odnosić do przeszłości idei liberalizmu i jej kolei losu. Bezsprzecznie ten nurt światopoglądowy ewoluował i w znaczący sposób zmieniał swoje oblicze w zależności od wymogów jakie stawiały realia. W rezultacie, w szeroko pojętym spektrum liberalnym wykształciło się kilka tradycji politycznych, zbieżnych w zakresie ogólnie pojętych założeń filozoficznych, ale odmiennych – niekiedy nawet jaskrawo – na poziomie polityk sektorowych i programów reform. Historia ewolucji liberalizmu jest dobitnym wyrazem jego centrystycznej natury, która pozwala na relatywnie niski poziom dogmatyzmu, a wysoką elastyczność. Zmieniając się wraz z rzeczywistością polityczno-społeczną, liberalizm zachował, mimo wszystko, największe podobieństwo do swojej pierwotnej oryginalnej wersji, w porównaniu z bardzo odległą od Marksa współczesną socjaldemokracją czy konserwatyzmem, od dawna niemającym wiele wspólnego z ideami absolutyzmu monarszego. Bez wątpienia sama natura liberalizmu przyciągnęła do niego wielu krytycznych i samodzielnych polityków i myślicieli, którzy w rzeczywiście wolnej debacie modyfikowali liberalizm na przestrzeni ostatnich 250 lat, podczas gdy przez większą część tego czasu votum separatu względem „oficjalnych” wersji spojrzenia socjalistycznego lub konserwatywnego traktowano w tych środowiskach jako zdradę zasługującą na natychmiastową anatemę.

http://www.flickr.com/photos/jstephenconn/6316726290/sizes/m/in/photostream/
by J. Stephen Conn

Ewolucje liberalizmu

Punktem wyjścia dla misji liberalizmu było starcie ze światem absolutnej monarchii, arbitralnej władzy mającej za nic prawa, przeciwstawienie się sojuszowi tronu z ołtarzem wykluczającym tolerancję religijną oraz sprzeciw dla przyrodzonych przywilejów społeczeństwa stanowego. W tych warunkach ukształtował się liberalizm klasyczny, głoszący opozycyjny program konstytucjonalizmu, rządów prawa, rozdziału państwa od kościoła oraz społeczeństwa merytokratycznego o zindywidualizowanym systemie nagradzania zasług na drodze mechanizmów wolnego rynku i konkurencji. Upowszechnienie świadomości politycznej i zaangażowanie szerokich mas społecznych w procesy kształtowania opinii, uczyniło z edukacji oraz  idei równości szans (będącej naturalną konsekwencją wolnego rynku)  wyzwanie numer jeden.  Te procesy doprowadziły do wykształcenia się liberalizmu demokratycznego, który przezwyciężał napięcie istniejące pomiędzy wolnością jednostki a „rządami ludu” dzięki  stosowaniu zasady ograniczenia zakresu decyzyjnego demokratycznych większości. Sceptycyzm wobec negatywnych aspektów demokracji przetrwał jednak w nurcie XIX-wiecznego liberalizmu konserwatywnego (nie należy go mylić ze współczesnym liberalizmem konserwatywnym, pod którym to pojęciem najczęściej kryje się tylko trywialny mix wolnorynkowego konserwatyzmu) i wszedł w syntezę z liberalizmem klasycznym, którą w drugiej połowie XX wieku ochrzczono mianem neoliberalizmu. Wcześniej zaś, pod wpływem intensywnego rozwoju roszczeniowych nastrojów społecznych i utrwalonej w czasie I wojny światowej mentalności kolektywistycznej, liberalizm zdecydował się na ograniczoną liczbę koncesji wobec programów socjalistycznych i przedstawił hybrydowy program liberalizmu socjalnego, który usiłował w maksymalnym  zakresie pogodzić zasadniczo ze sobą sprzeczne idee solidarystycznego zabezpieczenia społecznego na koszt zbiorowości podatników oraz wolności jednostki. Pomimo pojedynczych przypadków błądzenia, socjalliberalizm okazał się atrakcyjną, żywotną i dość sensowną opcją ideową dla wielu unikających skrajności polityków i filozofów społecznych.

W najnowszym okresie ewolucji idei, po 1945 roku, program liberalizmu demokratycznego zasadniczo przestał budzić większe kontrowersje i – zwłaszcza w obliczu świeżych doświadczeń zbrodni totalitarnych – zyskał bardzo szeroką akceptację oraz stał się standardem politycznego myślenia nie tylko dla samych liberałów. Pozostałe dwie tradycje liberalne – socjalliberalizm i neoliberalizm – ustawiły się zaś na pozycjach kontrapunktów, dwóch wiodących, alternatywnych opcji do wyboru. Od ponad 65 lat spektrum partii, polityków czy komentatorów liberalnych dzieli się na te dwa obozy, co nie wyklucza obecności pomiędzy nimi liberalnego centrum w centrum, którego przedstawiciele proponują „liberalną trzecią drogę”, afirmującą sensowność i jednych, i drugich rozwiązań, w zależności od konkretnych okoliczności. Lata 1945-2008 dzielą się jednak na odmienne etapy, w których układ sił pomiędzy liberalnymi kontrapunktami się zmienia. Pierwsze 30-35 lat to bez wątpienia czas dominacji socjalliberalizmu, wpisującego się w przekonanie o wielkim znaczeniu programu „państwa dobrobytu” dla zapobieżenia powrotowi totalitarnego zagrożenia. W tych latach neoliberalizm dopiero kładzie intelektualne podwaliny pod własne istnienie. Socjalliberalizm pracę tę wykonał już na przełomie stuleci.

Sytuacja zmienia się w latach osiemdziesiątych. Wspomnienie II wojny światowej traci świeżość, prawdopodobieństwo zagrożenia totalitarną recydywą spada, najpierw wewnątrz samego Zachodu, m.in. za sprawą liberalizacji obyczajowej i likwidacji prawicowych autorytaryzmów, następnie dzięki  odprężeniu na linii Wschód-Zachód i oczywiście wskutek upadku bloku socjalistycznego w Europie. Deregulacja i liberalizacja relacji handlowych w skali świata otwiera kolosalny potencjał rozwoju ekonomicznego, przez co masę krytyczną osiąga wzrost liczby ludzi, którzy wolność ekonomiczną i związane z nią szanse przedkładają (pomimo ryzyka) nad socjalne bezpieczeństwo podatnych na stagnację „państw dobrobytu”. W rezultacie neoliberalizm zdobywa przewagę i pierwszeństwo w kształtowaniu liberalnego spojrzenia na politykę i gospodarkę. Ten etap w ewolucji liberalizmu skończył się definitywnie w 2008 roku.

Moda intelektualna, czyli płycizna rozumowania

Każde istotne czy też nawet wiekopomne zdarzenie w dziejach wywołuje  nastroje, którym ulegają nawet bardzo bystre umysły i cenieni uczestnicy debaty publicznej. Bez wątpienia wielofazowy kryzys ekonomiczny, którego świadkami, uczestnikami i ofiarami jesteśmy od 3 lat z okładem, jest faktem   z tej kategorii. Komentatorom i analitykom rzeczywistości brakuje refleksji i umiaru, gdy nastroje społeczne przekształcają się w modę intelektualną. Obojętnie czy moda intelektualna jest wynikiem euforii, czy przygnębienia, jest ona zjawiskiem godnym pożałowania. Przykładem pełne uwielbienia powielanie bredni Jeana-Paula Sartre’a i gardzenie przestrogami Raymonda Arona, „koniec historii”, hurraoptymizm związany z przekonaniem, że oto nastąpił koniec wahań koniunktury i czeka nas wieczny wzrost, wojna z terroryzmem i jej polski wariant –sojusznicze zaangażowanie w „sprawiedliwą” wojnę w Iraku, automatyczne popieranie każdego – także idiotycznego – rozwiązania, jeśli jest ono „zielone”, czy też obecnie produkowana taśmowo „publicystyka kryzysowa”. Nagle ludzie tacy jak Günter Grass i Jürgen Habermas mogą z satysfakcją napisać „a nie mówiłem?” i podkreślić, że już około 1975 roku ostrzegali  przed neoliberalizmem. Co prawda, gdyby ich posłuchać wtedy, nie byłoby nie tylko obecnego kryzysu, ale i spektakularnego wzrostu poziomu życia ostatnich dziesięcioleci, ale w obliczu mody intelektualnej nikt tego nie zauważy. Jak przekonuje co tydzień Piotr Buras (który wskoczył na temat walki z neoliberalizmem jak na nośnego rumaka i teraz najwyraźniej zamęczy go, aż zdecnie), albo jeszcze częściej Jacek Żakowski, neoliberalizm to przeszłość, klamka zapadła, nie ma odwrotu, jest to absolutnie pewne, od czasów nazizmu nic w świecie idei tak doszczętnie się nie skompromitowało. Odnosi się wrażenie: nowy „koniec historii”.

Można na ten problem spojrzeć więc albo przez pryzmat owej mody intelektualnej i założyć sobie regularne wysmarowywanie tekstów w kółko powtarzających jedną i tę samą tezę, tylko z użyciem innych słów i przytaczać coraz to nowe „autorytety” – ofiary tej samej mody intelektualnej. Jest to na pewno sprawdzony sposób na utrzymanie się w publicystycznym mainstreamie, a w dodatku łatwy, gdyż minimalizuje wysiłek samodzielnego myślenia.

Można też inaczej. Można zastanowić się nad prognozą przyszłej ewolucji liberalizmu, unikając schematycznego myślenia, w którym po kryzysie i narośnięciu obaw co do wolnego rynku musi wrócić dawny etap dominacji socjalliberalizmu. Nie ma prostych powrotów do przeszłości. Warunki ekonomiczne, międzynarodowy układ sił i powiązania systemowe, mentalność pokoleń decydujących dziś o kształcie współczesności i tych, które będą to czynić za 10-20 lat, są dziś zupełnie inne niż w latach 1950-1980. Inna trauma też kształtuje ich spojrzenie na świat: nie wojna, nie totalitaryzm, nie mocno tradycjonalistyczny dom rodzinny i szkoła, tylko międzynarodowa konkurencja o miejsca pracy, rosnące wymagania kompetencyjne, ultra szybki rozwój technologiczny, tolerancja dla lenistwa oraz życia z zasiłków socjalnych, które jednak okazały się pułapką. Inne są stosunki międzypokoleniowe. Rodzice pokolenia czasów socjalliberalizmu byli pokoleniem, którego najlepsze lata strawiła wojna i okupacja, albo zaangażowanie w zbrodniczy system. Pokolenie czasów socjalliberalizmu siłą rzeczy miało mieć lepiej, nawet jeśli postęp ekonomiczny byłby nieznaczny – pokój i bezpieczeństwo materialne nawet na niskim poziomie są lepsze od fizycznego zagrożenia życia. Współczesne młode pokolenie, ludzie czasów kryzysu finansowego, będą siłą rzeczy mieli gorzej niż rodzice, których najlepsze lata przypadły na czas ekspansji neoliberalizmu i globalizacji, długiego okresu prawie stałego wzrostu. Pytanie brzmi, o ile gorzej? Powrót do recept sprzed 50 lat nie wydaje się  najsensowniejszym rozwiązaniem. Absolutnie głupie byłoby zaś bezrefleksyjne wyrzucenie na śmietnik idei tego, co długo działało dobrze, ale – nie dziwota, w końcu to tylko wytwór człowieka – nie okazało się też idealne we wszystkich warunkach. Wbrew czarno-białemu spojrzeniu leniwych intelektualnie komentatorów i kreatorów opinii, nowy etap w dziejach liberalizmu oparty będzie raczej na nowej jakości, na krytycznej rewizji zarówno neo-, jak i socjalliberalnego nurtu ideowego i pozyskaniu z obu tych rezerwuarów najcenniejszych elementów, które złączone ze sobą będą stanowić o sile postkryzysowego liberalizmu XXI wieku.

Lista 4 priorytetów

Krytycy wolnego rynku mają niewątpliwie rację co do tego, że obecny kryzys będzie kolejnym momentem progowym, wymagającym rewizji liberalnego spojrzenia na politykę państwa. Kształt liberalizmu XXI wieku wyłoni się w toku debaty oraz oceny skuteczności zastosowanych przez różne kraje narzędzi walki z kryzysem. Ze swojej strony mogę zaproponować koncepcję określenia listy 4 priorytetów w liberalnej polityce państwa, które pochodzą z różnych tradycji w ramach liberalnego spektrum.

Bez wątpienia istotne pozostają dwie kwestie kojarzone z neoliberalizmem, pomiędzy którymi istnieje zresztą oczywista współzależność, utrudniająca realizację obu tych celów w zbliżonym przedziale czasowym, tj. redukcja zadłużenia publicznego, minimalizacja deficytów budżetowych i utrzymanie następnie praktyki zdrowych finansów publicznych z jednej strony, zaś stosowanie możliwie jak najniższych obciążeń podatkowych z drugiej. Nauka płynąca z obecnego kryzysu każe umieścić sprawę redukcji długu i deficytu na szczycie listy priorytetów, jako cel nr 1. Problem wysokości podatków winien być jej podporządkowany, a więc znaleźć się na tej liście niżej. W przeszłości za liberalną uchodziła niekiedy polityka obniżania podatków albo wprowadzania ulg podatkowych, nawet jeśli jej konsekwencją był znaczący wzrost długu publicznego. To się skończyło. Podatki powinny być jak najniższe, ale pod warunkiem uzyskania uprzednio sensownej równowagi przez finanse państwa, a nawet odpowiedniej nadwyżki pozwalającej sfinansować redukcję danin od obywateli. Priorytet niskich podatków na liście czterech priorytetów umieściłbym jako cel nr 3.

Słuszną koncesją nurtu neoliberalnego na rzecz pozostałych nurtów liberalizmu (nie tylko socjalnego, ale postulującego w tym przypadku to samo demokratycznego liberalizmu) byłoby umieszczenie na liście priorytetów wyżej, jako cel nr 2, publicznych inwestycji rozwojowych. Do tej kategorii zaliczyć należy te wydatki z kasy państwa, które w sposób najbardziej oczywisty przyczyniają się do uzyskania przez całość gospodarki, a więc i samą kasę państwa, wyższych dochodów w średniej i długiej perspektywie. Kontrowersje zarysują się najprawdopodobniej przy rozstrzyganiu problemów szczegółowych, ale zawrzeć należałoby tu na pewno wydatki na szeroko pojętą edukację, rozwój kapitału społecznego, badania naukowe i rozwój innowacji technologicznych, będących kluczem do uzyskania przez gospodarkę wzrostu w przyszłości dzięki przewadze komparatywnej w konkurencji z nowymi potęgami azjatyckimi. Nadanie temu priorytetowi numeru 2 na liście oznacza, że wydatki na ten cel muszą być uzależnione od stanu finansów państwa (w przypadku istnienia wielkiego długu, sanacja finansów może oznaczać cięcia tych wydatków), ale mają pierwszeństwo przez obniżaniem podatków, co z kolei jest oczywiście przejawem podejścia socjalliberalnego do tego problemu.

U dołu listy priorytetów, jako cel nr 4, umieścić należy natomiast wydatki na szeroko rozumianą spójność społeczną, a więc likwidowanie socjalnych skutków kryzysu. Sam fakt obecności tego priorytetu jest elementem socjalliberalnym, koniecznym jednak w rzeczywistości kryzysowej, ponieważ dalsze narastanie społecznych animozji i konfliktów stanowiłoby zagrożenie dla fundamentów porządku liberalno-demokratycznego, którego ochronie cała polityka liberalna winna służyć. Umieszczenie go u dołu listy oznacza jednak kontynuację krytycznego podejścia do zjawiska marnotrawienia środków na źle zaplanowane i źle adresowane programy socjalne, których nie brakuje, obojętnie czy to w postaci zasiłków i ulg, z których korzystają zamożni obywatele, czy nieuzasadnionych przywilejów branżowych. Wydatki na politykę społeczną mogą, owszem, rosnąć, ale tylko wtedy, gdy finanse państwa są w dobrym stanie, wydatki na rozwój na zadawalającym poziomie, zaś podatki relatywnie niskie. Rozrzutna polityka społeczna zagraża ważnym celom, co nie oznacza jednak, że w świecie po kryzysie należy ją lekceważyć. Pojęcie ochrony spójności społecznej i bezpieczeństwa socjalnego powinno wejść do słownika liberalizmu, pomimo oporów neoliberałów.

Nowy nowy liberalizm

Nie należy poprzestawać na oczywistej już teraz konstatacji, iż liberalizm musi się zmienić w wyniku obecnego kryzysu finansowego. Nie należy również  ulegać konstatacjom wrogów liberalizmu, wieszczących jego koniec – wyrażają oni nie ekspercki insight, a raczej własny wishful thinking. Natomiast orędowników powrotu do socjalliberalizmu epoki Greena, Hobsona, Deweya, Hobhouse’a i Lloyda George’a należy traktować z przyjaznym pobłażaniem. Przyszłość to zawsze skomplikowana materia. Aby utrzymać relewancję liberalnego głosu w debatach o przyszłości, należy otworzyć dyskusję o redefinicji kluczowych celów liberalizmu i zależnościach pomiędzy nimi, biorąc pod uwagę współcześnie realne zagrożenia dla wolności jednostki. Te zaś ulegają obecnie radykalnym przeobrażeniom. Logika „mądrości etapu” jest jak najbardziej wskazana.

„Skrzywienie neoliberalne”. Czyli dlaczego lewica źle zdiagnozowała kryzys? :)

Gdy 15 września 2008 roku upadł bank inwestycyjny Lehman Brothers lewica miała już pełną i klarowną diagnozę kryzysu. Winiła „kapitalizm kasyna” i „iluzję neoliberalnej globalizacji”. W jej opinii jedyną winą państwowych regulacji było to, że było ich za mało. Uważam, że taka diagnoza jest niesłuszną a już z całą pewnością niepełną oceną kryzysu gospodarczego a co za tym idzie, nie może stanowić podstawy do skutecznych reform gospodarczych. Czego przykładem jest praktyczne jej zastosowanie w USA przez Baracka Obamę.

Kryzys w „Kryzysie”

Powyżej opisana diagnoza kryzysu pochodzi z książki „Kryzys” a w tym z zamieszczonego w niej eseju Sławomira Sierakowskiego „Historia kryzysu i kryzys historii„. Taka ocena nie powinna dziwić, lewica od dawna mówiła, że deregulacja rynków musi doprowadzić do tragedii. W centrum krytyki ogniskowały się najpierw neoliberalne reformy planu Sachsa-Balcerowicza a następnie polityka Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW), który lansując – także w przypadku polskiej transformacji – zalecenia tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego „zmuszał” (w rzeczywistości pomoc MFW jest dobrowolna, tylko obarczona pewnymi warunkami) rządy państw trzeciego świata do wprowadzania radykalnych reform deregulacyjnych, prywatyzowania majątku narodowego i zmniejszania roli państwa w życiu gospodarczym (w krytyce założeń konsensusu przewodził Joseph Stiglitz – More Instruments and Broader Goals: Moving Toward the Post- Washington Consensus). Kryzys w sposób naturalny został, więc uznany przez lewicę za epilog „neoliberalnego złudzenia” oraz potwierdzenie tego, co – szeroko pojęta – lewica od dawna próbowała społeczeństwu przekazać. Lewicowi intelektualiści od początku kryzysu byli „w natarciu” i na wszelkie możliwe sposoby starali się nam powiedzieć: „a nie mówiliśmy?”.

Rola FED-u

Z diagnozą lewicy należy się zgodzić w jednym – błędy FED-u są niepodważalne. Polityka niskich stóp procentowych Rezerwy Federalnej – począwszy od 2001 roku – przyczyniła się do nakręcenia „bańki” kredytów hipotecznych. FED zaczął stosować niższe stopy procentowe (funduszy federalnych) od tych, które należałoby stosować postępując zgodnie z różnymi regułami polityki monetarnej (np. z tzw. regułą Taylora). Spadek ceny pieniądza (połączony ze wzrostem jego podaży na skutek stymulacji gospodarczej i drukowania pieniędzy przez FED) ma zawsze wpływ na podaż kredytów mieszkaniowych, co dodatkowo wpływa na wzrost cen i powstawanie „bańki” cenowej. Odchylenie polityki stóp procentowych od zaleceń wynikających z reguły Taylora nie jest problemem samym w sobie, gdyż nie są to sztywne wytyczne postępowania. Jednak to, co zapoczątkował FED w 2001 roku było długotrwałym odchyleniem od tej reguły (największe od lat 70 XX wieku). W tej kwestii nie ma większych sporów między lewicą a liberałami.

Różnice w diagnozie kryzysy

W „Kryzysie” możemy przeczytać krytykę quasi-rządowych instytucji (government-sponsored entities) udzielających kredytów hipotecznych. Chodzi o Fannie Mae (Federal National Mortgage Association) i Freddie Mac (Federal Home Loan Mortgage Corporation). Lewica uważa, że nie mogą one nadal funkcjonować w swojej publiczno-prywatnej formule i postuluje, aby je całkowicie (ponownie) znacjonalizować. Lewica bagatelizuje również rolę w kryzysie ustawy The Community Reinvestment Act (CRA), która miała w swoim zamyśle zapobiegać „rasizmowi” w procesie przyznawania kredytów. Ekonomista Paul Krugman, komentując próby oskarżania CRA o kryzys stwierdzając, że „rasizm po raz kolejny pokazał swoja brzydką twarz” (także FED zaprzecza, że CRA miała wpływ na kryzys). Zdaniem lewicy również to nie regulacje państwa wpłynęły na fatalną, jakość pracy międzynarodowych agencji ratingowych, które nawiasem mówiąc również lewica postuluje znacjonalizować – tak jakby lekarstwem na wszystkie problemy była nacjonalizacja (sic!). Na szczęście tam gdzie lewica nie widzi – lub nie chce widzieć – problemu, dostrzegają go liberałowie.

„Lokalne” przyczyny kryzysu

Ekonomista Randal O’Tooleekspert libertariańskiego The Cato Institutew swojej pracy „How Urban Planners Caused the Housing Bubble” – zwraca uwagę na problem regulacji stanowych (tzw. „growth management”) dotyczących obrotu nieruchomościami i rozwoju miast. Pomimo tego, że bańka nieruchomości jest przedstawiana, jako zjawisko powszechne dla całych Stanów Zjednoczonych – co sugeruje, że to (tylko) polityka FED-u jest odpowiedzialna za jej powstanie – O’Toole zwraca uwagę na to, że skutki pęknięcia „bańki” nie były jednakowe dla wszystkich 50 stanów USA. Programy typu growth management przybierały postać programów „rozsądnego wzrostu” czy „otwartej przestrzeni”, które polegały na ograniczaniu rozrostu miast czy wytyczanie maksymalnej wysokości budynków. W Polsce również obowiązują takie regulację i są one zapisane np. miejscowych w planach zagospodarowania przestrzennego. W stanach, w których stosowano programy „growth management” takich jak Kalifornia czy Floryda ceny nieruchomości w okresie 2000-2007 wzrosły prawie dwukrotnie, a po pęknięciu „bańki” spadły o 20-30%. Dla kontrastu, w stanach Georgia czy Texas, ceny w owym okresie wzrosły o 20-25%, a po wybuchu kryzysu tylko nieznacznie spadły.

Zdaniem O’Toole programy typu growth management” odegrały ważną rolę w procesie formowania się bańki na rynku hipotecznym, co najprościej jest pokazać na przykładzie limitowania wysokości budynków (regulacje te były wprowadzana także z powodów „estetycznych” w wielu miastach Stanów Zjednoczonych). Poprzez ingerencję na wolnym rynku wpływały one i ograniczały ilość dostępnych lokali na metr kw. a to sprawiało, że ceny nieruchomości rosły, bo inwestor zamiast wybudować wieżowiec, w którym mieściłoby się 100 mieszkań, musiał wybudować mniejszy budynek z 50 mieszkaniami, których cena była wyższa. Można sobie również wyobrazić sytuację, że inwestorzy z tego powodu wielokrotnie rezygnowali z takich inwestycji, co dodatkowo obniżało podaż mieszkań na rynku. Jak podaje O’Toole na sześć stanów (Arizona, Kalifornia, Floryda, Nevada, Maryland i Rhode Island), w których ceny spadły najbardziej, tylko jeden (Nevada) nie miał planu typu „growth management”.

To w jakim stopniu te regulacje przyczyniły się do powstania „bańki” jest kwestią nadal szeroko dyskutowaną wśród ekonomistów. Wniosków O’Toole’a na pewno nie można bagatelizować. Na próżno jednak szukać tego czynnika w diagnozie lewicy.

Amerykanin na swoim

Ekonomista Jeffrey Friedman w swojej pracy „A crisis of politics, not economics: complexity, ignorance, and policy failure” opisuje kilka innych istotnych czynnikó, które zostały przez lewicę, albo zbagatelizowane, albo pominięte. Chodzi tutaj przede wszystkim o politykę ingerencji państwa w podaż kredytów hipotecznych. „Pierwszą przyczyną kryzysu” Friedman określa ustawę The Community Reinvestment Act” (CRA) oraz działalność quasi-rządowych instytucji wspierających kupowanie własnych nieruchomości przez ludzi ubogich (stworzono nawet specjalną rządową instytucję, która miała się tym zajmować – Federal Housing Authority).

W 1938 roku w celu odkupywania kredytów hipotecznych od banków, powstała Fannie Mae. Ze względu na chęć pomniejszenia deficytu budżetu federalnego, w 1968 roku Fannie Mae zostało „sprywatyzowane”. W 1970 decyzją Kongresu USA powstało Freddie Mac, które miało zasadniczo podobne zadania, co Fannie Mae. Obie instytucje były pseudo-prywatne, gdyż Kongres gwarantował im, że w przypadku kłopotów finansowych uratuje je z publicznych pieniędzy (tak też się stało w 2008 roku).

Z kolei w 1977 roku w czasie prezydentury Cartera uchwalono – na wniosek senatora Williama Proxmire’a – ustawę „The Community Reinvestment Act” (która miała zapobiegać dyskryminacji w procesie udzielania kredytów hipotecznych (tzw. „redlining”) – z CRA związane były również inne regulacje takie jak: the Equal Credit Opportunity Act, the Home Mortgage Disclosure Act, the Fair Housing Act (Vern McKinley, Community Reinvestment Act Ensuring Credit Adequacy or Enforcing Credit Allocation?).

Pod wpływem CRA banki były „zmuszone” udzielać kredytów o niższej, jakości na rzecz społeczności lokalnych, w których miały swoją siedzibę (argumentowano, że niegodziwością jest pobieranie depozytów od biednych i udzielanie kredytów tylko bogatym). Regulatorzy w ramach CRA upubliczniali swoje oceny tego jak konkretne banki spełniały swoje powinności względem grup wykluczonych (banki dostawały swoiste rankingi: świetnie, satysfakcjonująco, potrzeba poprawy, znacząco niezgodny).

Działalność Fannie i Freddie polegała między innymi na gwarantowaniu kredytów udzielanych ludziom w ramach programów wspierania „mieszkalnictwa dla ubogich” (homeownership for the poor). W 2000 roku Fannie Mae rozpoczęło dziesięcioletni, warty 2 miliardy dolarów program wspierania mieszkalnictwa dla ubogich (American Dream Commitment). W 2002 roku Freddie Mac rozpoczęło podobny program (Catch the Dream). Według niektórych wyliczeń Fannie i Freddie zakupiły lub gwarantowały toksyczne aktywa na kwotę ponad 1,6 biliona dolarów (David G. Tarr, The Political, Regulatory and Market Failures that Caused the US Financial Crisis: What are the Lessons).

Fannie i Freddie działające zgodnie z zapisami CRA oprócz wspierania popytu na kredyty o niskiej jakości, dokonywały sekurytyzacji i łączenia tych kredytów w instrumenty finansowe, które dalej były przedmiotem obrotu i w ten sposób znalazły się w portfelach instytucji finansowych na całym świecie (tzw. toksyczne aktywa). Zdaniem Friedmana pierwsza taka sekurytyzacja pożyczek udzielanych w ramach CRA miała miejsce w 1997 roku (przy udziale Bear Stearns, banku inwestycyjnego, który w 2008 roku został uratowany od bankructwa przez FED i sprzedany koncernowi JP Morgan Chase).

Jak podkreśla Jeffrey Friedman rządowe gwarancje pozwalały Fannie i Freddie pożyczać na rynku taniej od konkurencji, która nie cieszyła się takimi przywilejami i ponosiła o wiele większe ryzyko swojej działalności. Dodatkowo inwestowanie w papiery wartościowe sekurytyzowane przez te „government-sponsored entities” było również bardzo atrakcyjne dla inwestorów ze względu na międzynarodowe regulacje dotyczące minimalnego kapitału (Basel I, Basel II), gdyż wymagało to od banków posiadania znacznie mniejszych zapasów gotówki niż w przypadku innych papierów wartościowych. W momencie pęknięcia bańki na rynku hipotecznym, większość z tych sekurytyzowanych papierów wartościowych drastycznie straciło na wartości, tworząc ogromne straty dla instytucji finansowych.

Polityczno-finansowy darwinizm

Lewica kontratakuje argumentując, że nie można winić regulacji z 1977 roku, które zostały złagodzone za prezydenta G..H.W. Busha (the Financial Institutions Reform Recovery and Enforcement Act), za powstanie bańki spekulacyjnej w 2007 roku. Problem w takiej argumentacji polega na tym, że CRA od wielu lat, systematycznie przyczyniało się do obniżania standardów udzielania pożyczek, które w czasie znacznego poluzowania polityki FED-u przyczyniły się z kolei do skali załamania na rynku hipotecznym. Skoro łatwiej było o kredyt dla biednych to i większy dostęp do tego sposobu finansowania mieli bogaci, którzy zadłużali się jeszcze bardziej. Ponadto rzekome złagodzenie CRA przez Busha nie miało w rzeczywistości wpływu na podaż kredytów o niskiej jakości. Mało tego, dalsze regulacje państwa tylko pogarszały sytuację.

W 1994 roku uchwalono ustawę (The Riegle-Neal Interstate Banking and Branching Efficiency Act), która pozwalała regulatorowi (FED) na blokowanie fuzji, jeśli jedna ze stron takiej transakcji miała niesatysfakcjonujące wyniki w udzielaniu pożyczek w ramach CRA (pierwsza taka sytuacja miała miejsce w 1993 roku i była silnym sygnałem dla banków, że jeśli chcą się rozwijać i rosnąć to muszą realizować politykę państwa). Powstał, więc patologiczny system („polityczno-finansowy darwinizmu„), który promował banki udzielające kredytów hipotecznych o niskich standardach jakości. W ten sposób około 40% kredytów o niskiej jakości było gwarantowane przez w quasi-prywatne instytucje takie jak Fannie i Freddie. Reszta, pod wpływem zmiany regulacji w latach 90, była gwarantowana przez sektor prywatny (Citibank, Countrywide, Bank of America, Washington Mutual).

Jaka jest skala pożyczek udzielanych w ramach CRA? Tego dokładnie nie da się stwierdzić – także dlatego, że nie do zmierzenia są nieformalne wpływy i naciski regulatorów na instytucje finansowe. W 2000 roku Andrew Coumo (HUD) oznajmił, ze Fannie i Freddie przyczyniło się do udzielenia 2 bilionów dolarów kredytów hipotecznych („affordable housing” mortgages). Lewica i FED uważają, że wpływ CRA na rynek był minimalny. Bez względu na skalę wpływu ustawodawstwa w stylu CRA na rynek kredytów hipotecznych (czy był jednym z czynników pro-kryzysowych, czy należy uznać go za decydujący), dzisiaj nikt nie może pomijać go w analizie obecnego kryzysu. Ingerencja państwa także w tym miejscu zaburzyła rynek, który przez to nie funkcjonował w sposób najbardziej efektywny (dzisiaj wielu ekonomistów twierdzi, że lepiej jest wspierać ubogich poprzez dotowanie kredytów – coś rodzaju polskiego, szkodliwego programu „Rodzina na swoim” – niż ingerować w standardy ich udzielania).

Oligopolizacja rynku agencji ratingowych

Agencje ratingowe obsługiwały największe podmioty na rynku finansowym (między innymi banki inwestycyjnego takie jak Lehman Brothers) a więc były one bardzo ważną częścią całego rynku. Odegrały one również bardzo istotną rolę w kryzysie (niektórzy twierdzą, że wręcz kluczową).

W latach 70 XX wieku kredyty hipoteczne nie były płynnymi produktami finansowymi. Ze względu na asymetrię informacji (banki wiedziały wszystko o swoich kredytach a kupcy nie mieli takiej wiedzy) nie było wielkiego popytu na taki produkt. Problem rozwiązał się z momentem powstania agencji ratingowych, które niejako za klientów oceniały, jakość kupowanych produktów finansowych. Instytucje finansowe były świadome ryzyka, jakie wiązało się z obniżeniem standardów udzielania kredytów i dlatego tym chętniej zaczęły grupować kredyty o podobnej jakości i obracać takimi pakietami na rynku.

Błędy agencji wyszły na jaw dopiero, gdy okazało się, że masowo dawały najwyższe ratingi (AAA, AA) produktom finansowym opartym o kredyty niskiej jakości (subprime mortgages). Po czasie okazało się, że były one niewiele warte i bardzo ryzykowne. Działalność agencji zmyliła uczestników rynku, którzy – bardzo rozsądnie – wierzyli, że za wysokim ratingiem idzie również niewielkie ryzyko inwestycji.

Skoro, jak się okazało, tak wiele produktów ocenianych dobrze przez agencje było na niskim poziomie, to zasadnicze pytanie, jakie powinno nasuwać się czytelnikom brzmi: jak to możliwe, że na wolnym rynku, jakość usług ma tak mały wpływ na wyniki finansowe agencji ratingowych? Lewica odpowiada nam na to pytanie odwołując się do „chciwości” i „kapitalizmu kasyna” i innych retorycznych sztuczek. Liberałowie udzielają odpowiedzi na to pytanie, która wydaje się mniej emocjonalna i bardziej oparta w rzeczywistości.

„Wielka Trójka” agencji ratingowych (Fitch, Moddy’s, Standard & Poor’s) zawdzięczały tak mocną pozycję na rynku fatalnym działaniom państwa, a konkretnie państwowej amerykańskiej komisji papierów wartościowych S.E.C. (Securities and Exchange Commission). S.E.C w 1975 roku, tylko tym trzem firmom ratingowym, nadała status akredytowanych firm ratingowych (Nationally Recognized Statistical Rating Organizations). Dodatkowo, rynek został zaburzony poprzez prawo, które zakazywało kupowania pewnym podmiotom (np. funduszom emerytalnym) papierów wartościowych, które te agencje oceniłyby „zbyt nisko”. Agencje, więc nie miały bodźców do tego, aby oceniać instrumenty finansowe po cenie rzeczywistej, bo wtedy automatycznie ograniczyłyby sobie rynek (doszło do zjawiska nazywanego rating shopping”). Doprowadziło to do znacznego wzmocnienia siły tych podmiotów na „wolnym rynku” i powstania swoistego oligopolu (który powstaje zawsze tam, gdzie rynek jest prze-regulowany i istnieją liczne bariery „wejścia-wyjścia”). S.E.C. doprowadził do zaburzenia rynku, a więc i do niedoskonałej konkurencji, co musiało – i tak też się skończyło – doprowadzić do obniżenia standardów pracy agencji ratingowych, które przez fakt „akredytacji” były pewne swojej pozycji na rynku. Inne firmy ratingowe nie miały jak konkurować z „Wielką Trójką”, gdyż ich pozycja na rynku była petryfikowana regulacjami państwa.

Skrzywienie neoliberalne

Lewica uznała, że chciwość bankierów była bardzo ważnym, jeśli nie najważniejszym czynnikiem powodującym zaburzenie rynków finansowych. Czynników pro-kryzysowych było jednak o wiele więcej. Bankierzy i inwestorzy mieli pełne prawo wierzyć, że produkty finansowe, w które inwestowali były mało ryzykowne. Również państwowy regulator, czyli amerykańska komisja papierów wartościowych S.E.C. wierzyła, że agencje ratingowe, którym udzieliła akredytacji dobrze wykonywały swoją pracę! To samo tyczy się ludzi pracujących w amerykańskiej Rezerwie Federalnej (FED) i innych organach nadzoru. Kryzys pokazał nam dobitnie, że bardzo trudno jest tworzyć regulację rynków finansowych, a nawet stanowych (lokalnych) rynków obrotu nieruchomościami. Lewica tego nie dostrzega i dlatego postuluje całkowicie błędne środki antykryzysowe, takie jak nacjonalizacja agencji ratingowych, rozdzielenie bankowości inwestycyjnej od tradycyjnej (co już uczynił prezydent Obama) czy wprowadzenie podatku od międzynarodowych transakcji finansowych (podatek Tobina). To – w mojej ocenie – wielki błąd. Nie należy dawać nowych uprawnień regulatorom, którzy w przeszłości dowiedli, że nie potrafią poradzić sobie ze skomplikowanym rynkiem.

Wydaje się, że lewica zaniedbała pełną diagnozę kryzysu, odrzucając te jego aspekty, które jej zwyczajnie nie pasowały do pogoni za neoliberalnymi duchami. Liberałowie wręcz przeciwnie. Dostrzegając winę uczestników rynku i uznając, że popełniane przez nie błędy są normalną częścią kapitalizmu, dostrzegli szereg błędów państwa. W mojej ocenie głównym problemem lewicy, który przeszkodził jej dobrze zdiagnozować kryzys jest zjawisko, które określam mianem „skrzywienia neoliberalnego”, które jest tak dobrze dostrzegalne w pracach lewicowych intelektualistów. Lewica tak mocno krytykowała „niewidzialną rękę rynku”, że zapomniała, że „widzialna ręka” w postaci państwa wcale nie jest bez winy a tym bardziej, że nie jest jedyną receptą na pokonanie kryzysu. Neoliberalizm, jak słusznie zauważył Leszek Balcerowicz, stał się dzisiaj werbalną pałką, jaką w socjalizmie było określenie „burżuazja”. Nie służy wyjaśnieniu problemu a propagandzie.

Kto zrozumiał narrację lewicy?

Taka strategia lewicy – w tym polskiej lewicy – która polega na powszechnej krytyce neoliberalizmu musi dziwić. Po pierwsze, dlatego, że termin „neoliberalizm” nie istnieje na dobrą sprawę w powszechnym użyciu (świadomości), jest nieznany, mało „medialny” a więc nie liczy się w polityce. Co za tym idzie każdy, kto liczył na to, że kryzys będzie wiatrem w żagle dla lewicy, musiał się srogo zawieść (socjaliści przegrali wybory nawet w kolebce państwa opiekuńczego, czyli Szwecji). Lewica używając niezrozumiałej narracji sterowała dyskursem w taki sposób, że niewiele z dobrych politycznych wiatrów kryzysu skorzystała.

Krytyka neoliberalizmu, a konkretnie krytyka deregulacji, jako przyczyny kryzysu, musiała być tym bardziej niezrozumiała w polskiej rzeczywistości politycznej. Polska – i słusznie – jest postrzegana jak kraj bardzo zbiurokratyzowany. Według Banku Światowego założenie firmy (sp. z o.o.) zajmuje u nas więcej czasu niż na Białorusi, czy w Rwandzie (oba kraje w ostatnim czasie stały się liderami reform deregulacyjnych). Z tego powodu ostatnią rzeczą, którą potrzebują Polacy są dodatkowe regulacje prawne, takie jak np. proponowany przez PIS i SLD podatek bankowy. Ergo krytyka deregulacji musi być niezrozumiała dla społeczeństwa, które jest zdławione inflacją nowych przepisów, które krępują przedsiębiorczość w naszym kraju.

Kryzys kapitalizmu przyszedł za późno

Straty polityczne to jednak nie jedyne potencjalne konsekwencje błędnej diagnozy kryzysu. Dzisiaj lewica twierdzi, że skoro kapitalizm w wersji neoliberalnej się skompromitował to należy raz na zawszę odejść od tego modelu społeczno-gospodarczego. Ponownie słyszymy hasła „powrotu do socjalizmu” i zachęca się nas do wyboru „modelu skandynawskiego”. Problem jednak w tym, że w rzeczywistości kryzys kapitalizmu przyszedł za późno. Niestety, trzecia droga w postaci skandynawskiego państwa dobrobytu (welfare state), na którą chce nas wprowadzić lewica robi się coraz to bardziej opustoszała. Starzejące się europejskie społeczeństwo nie jest w stanie udźwignąć ambitnej inżynierii społecznej i dużych transferów społecznych, gdyż kończy się to wzrostem zadłużenia i spadkiem konkurencyjności na światowym rynku.

Wolny rynek jak demokracja

Być może nie wszystkie przyczyny powstania kryzysu i pogłębienia jego skutków, które wymieniłem powyżej wytrzymają próbę czasu. Być może niektóre dzisiejsze, oczywiste diagnozy zostaną za kilka lat zrewidowane i zmienione. Być może jednak będzie inaczej i tak jak w przypadku Wielkiej Depresji, z czasem ekonomiści zaczną krytykować działania państwa i w nim właśnie upatrywać przyczyn większości kłopotów? Bez względu na to, jaki będzie rezultat dalszych prac badawczych na temat obecnego kryzysu, lewica musi otworzyć oczy i zmierzyć się ze wszystkimi czynnikami pro-kryzysowymi. Patrząc tylko lewym okiem z pewnością nie da się dostrzec pełnego obrazu a co za tym idzie zaaplikować skutecznego lekarstwa. Bo nie wystarczy stwierdzić, że wolny rynek ma wady (bo ma), aby uzasadnić ręczne sterowanie nim przez polityków. Bo każdy kolejny kryzys pokazuje jedną prawidłowość. A mianowicie, że z kapitalizmem jest jak z demokracją – nie jest idealny, ale lepszego systemu nie wymyślono.

Model szwedzki "Od wersji pierwotnej do modelu okrojonego" :)

Szwedzki model: wiara i wiedza

Dyskusje na temat modelu szwedzkiego są znacznie utrudnione przez dwa czynniki, zupełnie różnej proweniencji. Po pierwsze, liczni dyskutanci o różnych ideologicznych preferencjach mają do tego modelu stosunek emocjonalny. Po drugie, najczęściej niewiele o tym modelu wiedzą. Spróbuję więc krótko wyjaśnić, skąd biorą się reakcje na jego krytykę.

Intelektualne fascynacje lewicy ponosiły w latach 80. porażkę za porażką. Najpierw Chiny komunistyczne porzuciły lewacki ekstremizm, a ich przywódcy stwierdzili, że „nieważne, czy kot jest czarny, czy biały; ważne, czy dobrze łowi myszy”. I uznali, że bez rynku zostawać będą coraz bardziej w tyle za szybko rozwijającymi się sąsiadami. Potem komunizm upadł ostatecznie w Europie. Marksowsko-leninowska ortodoksja też więc powędrowała na śmietnik historii. „Różowa pantera” upadku komunizmu w Sowietach, Michaił Gorbaczow, stwierdził w tych warunkach, że jego zdaniem Związek Sowiecki powinien wybrać model szwedzki.

Jeśli do powyższego dodać (dość ograniczone) cięcia fiskalne w Europie Zachodniej w latach 80. jako próbę zapobieżenia „eurosklerozie”, można zrozumieć emocjonalne przywiązanie lewicowych intelektualistów (w tym i ekonomistów) do jednego z ostatnich, o ile nie w ogóle ostatniego już lewicowego ołtarzyka, przed którym można było okazywać swą niewzruszoną wiarę w (jakąś) socjalistyczną drogę do społeczno-ekonomicznego postępu.

Wiemy jednak, że między wiarą a wiedzą istnieje ogromna różnica. Gorbaczow i jego naśladowcy (nie brakowało ich też w Polsce w początkach transformacji) mogli sobie wyrażać życzenia, by stać się Szwecją, ale było to zwykłe „chciejstwo”. O realiach w tym względzie pisał w 2006 roku lewicowy emigrant z Chile mieszkający w Szwecji, Mauricio Rojas. Gigantyczny wzrost „socjalu” od lat 60. do końca lat 80. XX wieku w Szwecji był poprzedzony okresem liberalnej, wolnorynkowej gospodarki od liberalnych reform 1864 roku do wielkiego kryzysu lat 30. XX wieku.

W tym okresie gospodarka szwedzka rosła najszybciej na świecie. „Ci, którzy rekomendują zastosowanie >szwedzkiego modelu< w krajach, które nie przeszły podobnych zmian instytucjonalnych, oferują swoim ziomkom ułudę” – pisał prof. Rojas w swej książce Sweden after the Swedish Model [2005].

Dodam od siebie, że wierzący w państwo opiekuńcze nie zauważyli jak gdyby, że w wyniku kryzysu wczesnych lat 90. udział wydatków publicznych w Szwecji spadł o 14 pkt. proc PKB! Było to znacznie więcej niż w jakimkolwiek innym kraju zachodnim. Prawda, że z patologicznego poziomu 70% PKB w 1993 roku do i tak bardzo wysokiego poziomu 54% PKB w 2001 roku, ale dla Szwedów był to niewątpliwy szok.

Wreszcie, niewiedza o istocie szwedzkiego modelu jest bardziej zasadnicza. Nie znając historii, Szwedzi widzą tylko redystrybucję przez „socjal”. Nie dostrzegają bowiem, że szwedzki eksperyment XX wieku, podobnie jak eksperyment sowiecki, był eksperymentem ekonomicznym (nie tylko podatkowym), a także eksperymentem społecznym. Ambicje socjaldemokratów nie ograniczały się do radykalnego zmniejszania różnic w podziale dochodów. Podobnie jak elity sowieckie potrzebowały swojego homo sovieticus, aby skutecznie budować komunizm, tak elity socjaldemokratyczne potrzebowały „inżynierii społecznej”, by uszczęśliwić – prawda, że innymi metodami, ale też ograniczając wolność i prywatność – nazwijmy go przez analogię homo svedensis.

Darwinowska ewolucja modelu szwedzkiego

Szwedzki model – ten, o którym myślał (czy raczej: roił) Gorbaczow – był modelem dwoistym. Po pierwsze, był modelem zmian ekonomicznych. Oczywiście, najbardziej spektakularnym elementem była ekspansja funkcji państwa opiekuńczego, wymagająca rosnącej redystrybucji. I rzeczywiście od połowy lat 60. do wczesnych lat 90. XX wieku udział wydatków publicznych wzrósł z około 30% PKB do około 70% PKB.

Ambicje egalitarystyczne nie ograniczały się jednak do rosnącego opodatkowania i rosnącej redystrybucji. Socjaldemokraci interweniowali też w strukturę płac, dążąc do zmniejszenia różnic w poziomie płac między osobami o różnym poziomie kwalifikacji. W okresie 1968-81 premia za kwalifikacje osób mających 12 lat kształcenia w stosunku do osób mających tylko 9 lat kształcenia zmniejszyła się o połowę, a premia za wyższe studia w stosunku do osób mających za sobą 12 lat kształcenia zmniejszyła się aż o 3/4.

Ponieważ jednak te egalitarystyczne interwencje miały miejsce w okresie, w którym rolę dźwigni wzrostu gospodarczego przejmowały gałęzie przemysłu charakteryzujące się przedsiębiorczością, innowacyjnością i indywidualizacją (customization), nietrudno sobie wyobrazić, jak negatywny miało to efekt na zmiany strukturalne w kierunku ekspansji takich właśnie gałęzi przemysłu. Oczekiwania, że w warunkach malejących bodźców do podnoszenia kwalifikacji Szwedzi wzmogą swoje wysiłki, aby zwiększać kapitał ludzki, były oczywistym absurdem.

„Majsterkowanie” przy gospodarce z perspektywy egalitarystycznych preferencji dotknęło także tzw. politykę przemysłową. Zakładała ona „racjonalizację” struktury produkcji poprzez ingerencję w poziom płac w poszczególnych gałęziach wytwórczości. Był to przykład typowej mentalności majsterkowicza: zastępowanie naturalnych procesów rynkowych regulacjami, wymuszającymi określone zachowania.

Presja w kierunku jednakowego tempa wzrostu płac w poszczególnych sektorach doprowadziła rzeczywiście do większego niż w innych krajach rozwiniętych spadku produkcji i zatrudnienia w gałęziach przemysłu lekkiego o niższych płacach. Natomiast – z racji braku bodźców dla pracodawców i pracobiorców (o czym wyżej) – nie doprowadziła do zwiększenia zatrudnienia w sektorach nowoczesnych. Sektor przemysłu po prostu zmniejszył się w wymiarze absolutnym i nigdy już nie odzyskał swej relatywnej pozycji w szwedzkiej gospodarce.

Ale, jak stwierdziłem wyżej, ambicje szwedzkich socjaldemokratów sięgały poza gospodarkę. Model szwedzki był też modelem zmian społecznych. Ideolodzy socjaldemokracji, Gunnar i Alva Myrdalowie wytyczali kierunek już w latach 30. w swojej książce z 1934 roku o kryzysie ludnościowym: „Najważniejszym zadaniem polityki społecznej jest. organizacja i sterowanie narodową konsumpcją (sic!) według innych reguł niż tak zwany wolny wybór w konsumpcji. W przyszłości nie będzie społecznie obojętne, co ludzie robią ze swoimi pieniędzmi: jakie standardy mieszkaniowe utrzymują, jaką żywność i odzież kupują. Przyszłe trendy faworyzują społeczno-polityczną organizację i kontrolę nie tylko podziału dochodów.”. Na marginesie: to właśnie przed takimi demokratycznymi socjalistami przestrzegał w swojej książce z 1945 roku Droga do poddaństwa (Road to Serfdom) Friedrich von Hayek!

I rzeczywiście, taki właśnie – też „naukowy”, jak marksowski – socjalizm wprowadzano, w szczególności, od lat 60. w Szwecji. Wspomniany chilijski emigrant, z rodziny zwolenników rządów obalonego w 1973 roku prezydenta Allende, pisze w cytowanej już książce, że gdy przybył rok później do Szwecji, było nie do pojęcia, żeby obywatel miał tam coś do powiedzenia w sprawie tego, do którego przedszkola, czy do której szkoły miałoby chodzić jego dziecko. Jak w komunizmie, nie było też prywatnych szkół i przedszkoli.

Konsekwencje takiego podejścia były w sferze społeczno-politycznej oczywiste. Wszystko musiało być pod polityczną kontrolą państwa. Metody wychowania i kształcenia musiały być jednakowe, podręczniki także. Stąd np. zakaz tworzenia prywatnych przedszkoli; przecież mogłyby wpajać dzieciom jakieś „antywspólnotowe” i antyegalitarystyczne idee. Powstały sektor opiekuńczy rzeczywiście rozdzielał rosnącą paletę świadczeń, ale według tego samego modelu, znanego z pewnego typu odzieży: one size fits all. Był on całkowicie „impregnowany” na jednostkowe preferencje.

Paleta i wysokość rozmaitych świadczeń rzeczywiście rosła przez szereg lat. Dopiero lata 80. ubiegłego stulecia zaczęły sygnalizować początek końca szwedzkiego modelu w wersji fundamentalnej, czyli takiego, jaki opisuję do tej pory. Przyczyny tej zmiany były zróżnicowane. Zewnętrzne, w postaci sygnalizowanej już zmiany motoru rozwoju z branż opartych na ekonomii skali na rzecz branż bazujących na przedsiębiorczości, innowacyjności i indywidualizacji produkcji. Ale i wewnętrzne, w postaci słabej zdolności szwedzkiej gospodarki dostosowywania się do zmienionych warunków dynamiki gospodarczej i konkurencji na rynkach światowych. Brak silnych bodźców do zwiększania podaży pracy, do zarabiania, oszczędzania i inwestowania, spowodował silne spowolnienie zmian strukturalnych. W latach 80., jak 20-30 lat wcześniej, chlubą szwedzkiej gospodarki były Ericsson, Volvo, Saab, ASEA, stocznie i hutnictwo stali jakościowych. Poza Ericssonem wszystkie te firmy były wytwórcami tradycyjnych kapitałochłonnych branż przemysłu ciężkiego. Intensywny interwencjonizm państwa spowolnił przemiany strukturalne. Jeden Ericsson (wyprowadzający się stopniowo ze Szwecji) czy subsydiowani przez państwo producenci samolotów wojskowych nie czynią jednak wiosny

W efekcie oddziaływania wszystkich antybodźców, przedstawionych powyżej oraz innych, relatywna konkurencyjność Szwecji stopniowo słabła. Szwedzki przemysł przetwórczy skurczył się dramatycznie i już w latach 70. był najmniejszy w relacji do PKB ze wszystkich krajów zachodnioeuropejskich. Tak już zresztą zostało: w latach 1976-94 przyrost produkcji przemysłowej wynosił 1/3 średniej dla całego obszaru OECD!

I tu właśnie zaczęły się schody, wedle powiedzenia znanego przedwojennego kawalerzysty. Kiedy gospodarka wchodzi w fazę ostrej recesji, a taka zdarzyła się Szwedom przygniecionym podatkami (w przededniu tej recesji, w 1989 roku, udział podatków w PKB wyniósł 56,2%), dochody spadają, a wydatki – głównie sztywne – pozostają takie same. Recesja lat 1990-94 zredukowała zatrudnienie o pół miliona (10% siły roboczej kraju) i zwiększyła deficyt budżetowy do poziomu znanego Zachodowi z ostatnich lat: 12,6% PKB.

I wtedy szwedzcy socjaldemokraci stanęli przed iście darwinowskim dylematem: zaadaptować się do zmieniających się warunków lub zginąć, jak dinozaury. Większość ogromnych cięć w wydatkach socjalnych (łącznie 14% PKB!!) dokonała rządząca krótko liberalno-konserwatywna opozycja, ale socjaldemokraci musieli podjąć decyzję, czy zaakceptować po zwycięstwie wyborczym okrojony „socjal”, czy też wojować z wiatrakami.

Okrojony model szwedzki 2.0, czyli albo państwo-niańka, albo „socjal”

Ale okrojony do „zaledwie” 55-60% PKB udział wydatków publicznych to nie był koniec dylematu protagonistów szwedzkiego modelu. Musieli oni podjąć decyzję w jednej jeszcze fundamentalnej kwestii. Zwracałem uwagę, że model szwedzki miał ambicje dokonania zmian nie tylko ekonomicznych, ale też głęboko idącej inżynierii społecznej.

Tymczasem lata 80-90 XX wieku to okres triumfów ekonomii instytucjonalnej, okres badań nad instytucjami sprzyjającymi i szkodzącymi wzrostowi zamożności, międzynarodowych porównań poziomu przeregulowania i wolności ekonomicznej. Do świadomości rządzącej na ogół w Szwecji i innych krajach skandynawskich socjaldemokracji dotarło, że nie można w dłuższym okresie zapewnić wyższego poziomu efektywności gospodarki bez radykalnego zmniejszenia zakresu regulacji, zwłaszcza w gospodarce, ale także w otoczeniu gospodarki. A bez wzrostu efektywności w wyniku deregulacji i wzrostu wolności nie da się utrzymać ukochanego socjalu. I tak też uczynili.

W rankingach wolności ekonomicznej, obok krajów anglosaskich i ich azjatyckich wychowanków (Hong Kong, Singapur), kraje skandynawskie znajdują się w czołowej dwudziestce. W rankingu Heritage Foundation i „Wall Street Journal” w 2007 roku Szwecja zajęła 21. miejsce, mając za sobą z krajów skandynawskich tylko Norwegię, a przed sobą wszystkie kraje kultury anglosaskiej i m.in. Szwajcarię, Holandię, Belgię i Niemcy. Ponad 30 lat wcześniej, w 1975 roku, Szwecja znajdowała się w piątej dziesiątce objętych porównaniami krajów w rankingu Instytutu Frazera z Vancouver (nie było jeszcze wówczas indeksu HF-WSJ) i jej miejsce niewiele zmieniło się nawet w okresie wielkich cięć wydatków publicznych we wczesnych latach 90. Średnia dla lat 1993-95 dała Szwecji nadal odległą 47. lokatę.

Postęp był więc wyraźny. Trzeba było okroić ambicje państwa-niańki (a właściwie surowej, nieczułej na potrzeby jednostek, ochmistrzyni). Nie wystarczyło bowiem dać więcej swobody przedsiębiorcom. Ludziom trzeba było oddać ich prawo do swobody wyboru. I w sporym zakresie prawo to zostało im oddane. Voucher szkolny pozwala rodzicom wysłać dziecko do dowolnej szkoły, państwowej lub prywatnej (tych ostatnich powstało bardzo wiele po zmianach). To zaś spowodowało konkurencję – czego w ogromnej większości tak nie lubią nauczyciele – ale też i poprawę jakości kształcenia podstawowego i średniego.

Suwerenność konsumenta pojawiła się też – w pewnym stopniu – w zakresie ochrony zdrowia. Zmiany w systemie emerytalnym stworzyły redystrybucyjny pierwszy filar, ale każdy pracujący otrzymał prawo do inwestowania 2,5% poborów brutto w celu uzupełnienia w przyszłości podstawowej emerytury.

Tego rodzaju zmiany dały niewątpliwie zastrzyk energii gospodarce szwedzkiej. Poprawa pozycji w rankingach wolności ekonomicznej to potwierdzenie skuteczności zmian. Zauważalne, nieco wyższe tempo wzrostu PKB gospodarki szwedzkiej niż gospodarek kontynentalnej Zachodniej Europy sygnalizowało efekty wzrostowe zmian instytucjonalnych.

Czy okrojony szwedzki model sprawdzi się w dłuższym okresie?

Odpowiedź, zdaniem moim, jest raczej przecząca ze względu na nieusuwalne wady ekonomiczne każdego przerostu „socjalu”. Ogromne wydatki socjalne (a „socjal” w Szwecji znów podniósł się o kilka punktów procentowych i wynosi ok. 60% PKB), wymagają bowiem nieuchronnie ogromnych podatków. I jeśli przeciętnie zarabiający Szwed, nawet po liberalizujących reformach z połowy lat 90., płaci średnio ponad 55% stawki podatku do dochodów indywidualnych, to konsekwencje tego stanu rzeczy są wielorakie – i wszystkie negatywne.

Pierwszą i niezwykle ważną konsekwencją jest trwały uwiąd przedsiębiorczości. Wzorzec powstawania nowych firm jest wszędzie dość zbliżony. Są to oszczędności własne i rodziny, plus pomieszczenie na rozpoczęcie produkcji dóbr czy usług (przysłowiowa firma w garażu). Garaże, oczywiście, Szwedzi mają, ale znacznie gorzej sprawa wygląda z oszczędnościami. Przy takich stawkach podatkowych możliwość oszczędzania jest niewielka, a skłonność do oszczędzania jeszcze mniejsza (bo świadomość czekającego „socjalu” od kołyski po grób dodatkowo zniechęca do oszczędzania!).

Tabela 1

Poziom przedsiębiorczości w wybranych krajach w latach 2000-04

(mierzony „ogólnym wskaźnikiem nowej przedsiębiorczości” a

na 100 mieszkańców kraju)

Kraj/Rok 2000 2002 2004 2007 2009
USA Australia Nowa Zelandia Wielka Brytania Francja Niemcy Włochy Belgia Hiszpania Dania Finlandia Szwecja Polska Węgry 16,6 15,2 6,9 5,6 7,5 7,3 4,8 6,9 7,2 8,1 6,7 10,0a 11,4a 10,5 8,7 14,0 5,4 3,2 5,2 5,9 3,0 4,6 6,5 4,6 4,0 4,4 6,6 11,3 13,4 14,7 6,3 6,0 4,5 4,3 3,5 5,2 5,3 4,4 3,7 8,8 4,3 9,6 … … 5,5 3,2 … 5,0 3,2 7,6 5,4 6,9 4,2 … 6,9 8,0 … … 5,7 4,3 4,1 3,7 3,5 5,1 3,6 5,2 … … 9,1

a Wskaźnik tworzy liczba „raczkujących” przedsiębiorców, które są w trakcie otwierania

firmy oraz tych, które rozpoczęły działalność gospodarczą nie później niż 42 miesiące przed

przeprowadzeniem ankiety.

… Brak danych.

Źródło: Global Entrepreneurship Monitor: 2004 Executive Report, London-Boston 2005.

Sama deregulacja tutaj wiele nie pomoże, czego najlepszym dowodem są raporty Global Entrepreneurship Monitor z lat 2000-09. Wynika z nich wyraźnie, że poziom przedsiębiorczości Szwedów jest dość niski (patrz Tab.1). Jak widać w tabeli, poziom przedsiębiorczości, mierzony liczbą nowych przedsiębiorców na 100 mieszkańców, nie tylko jest niższy niż np. w krajach anglosaskich, ale także wykazuje tendencję spadkową (właściwie we wszystkich krajach skandynawskich i krajach „starej” Unii, nie tylko w Szwecji).

A przecież słaba dynamika przedsiębiorczości to nie jedyny negatywny efekt tak horrendalnie wysokich podatków. Podstawą rozwoju gospodarki są oszczędności, a te są w Szwecji, kraju wysokiego „socjalu”, niskie. Ktoś mógłby zaooponować i powiedzieć, że w dobie globalnych rynków finansowych dobre pomysły mogą zostać sfinansowane z zagranicznych oszczędności. Tyle że kraje o wysokich podatkach odstraszają obcy kapitał. I to raczej Szwedzi inwestują u nas, niż np. Amerykanie u Szwedów.

Emigrują też całe firmy. Po żadnej fuzji międzynarodowej siedzibą główną połączonej firmy nie stał się Sztokholm czy inne miasto szwedzkie. A nawet jeśli siedziba główna czysto szwedzkiej firmy pozostaje w Szwecji, to ważne działy, wymagające dobrze opłacanych fachowców przenosi się tam, gdzie podatki są niższe, jak np. cały kilkusetosobowy dział finansowy firmy Ericsson, który przeniesiono do Wielkiej Brytanii.

Szwecja jest też – z tych samych, podatkowych powodów – krajem odpływu netto kapitału ludzkiego. Co bardziej przedsiębiorczy Szwedzi (np. co trzeci, co czwarty inżynier) emigrują z kraju na stałe. Nie chcą pogodzić się z faktem, że płace realne netto w ich kraju nie wzrosły od 1975 roku!

Badania naukowe też nie przyspieszą wzrostu PKB

(bo ten zależy od czegoś innego…)

Nieudaczna Strategia Lizbońska zaleca krajom Unii, by zwiększały wydatki na B+R do poziomu 3% PKB, pokazując właśnie Szwecję (czy Finlandię) jako model w tym zakresie. Tyle tylko że jest to model chybiony. Socjaldemokratyczni „postępowcy” nie bardzo rozumieją, że postęp techniczno-organizacyjny nie zależy od ilości wydanych pieniędzy na prace badawcze i rozwojowe, lecz od struktury bodźców zachęcających do innowacyjności, czyli przekuwania pomysłów w produkty, usługi i procesy produkcyjne.

Podobny poziom rozwoju gospodarczego, mierzony PKB per capita można osiągnąć przy bardzo różnym poziomie wydatków na B+R. Irlandia wydaje na badania niemalże trzy razy mniej niż Szwecja, a mimo to osiągnęła poziom rozwoju Szwecji.

Składa się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, większą niż w Szwecji część wydatków stanowią w Irlandii wydatki firm, a nie wydatki państwa, które z reguły mają znacznie mniejszy wpływ na innowacyjność. Ponadto, o czym pisałem, Szwecja i inne kraje skandynawskie mają jeszcze jeden problem, mianowicie spłaszczoną strukturę dochodów. Premia za wiedzę i umiejętności, czyli relacja różnicy dochodu do różnicy lat edukacji, jest tam najniższa w Europie – i szerzej: najniższa wśród krajów OECD. W rezultacie skandynawskiej urawniłowki słabnie bowiem (jak w komunizmie!) zainteresowanie podnoszeniem kwalifikacji. W tych warunkach nawet owe 4% PKB wydatkowane przez Szwecję na B + R w niewielkim stopniu przyczynia się wzrostu udziału produkcji high-tech w szwedzkim przemyśle.

Szwedzi są na ogół nadal konkurencyjni w tych samych gałęziach, w których byli 20, 30, czy 40 lat wcześniej. Np. prof. Claes Eklund oceniał, iż mimo starań szwedzkim firmom – z niewielkimi wyjątkami – nie udało się spenetrować sektorów wysokiej technologii. Szwedzka gospodarka znajduje się więc w zagrożonej pozycji z punktu widzenia konkurencyjności. Szwecja konkuruje często na rynku światowym – pisał Eklund – w segmentach niskiej i średniej technologii, co powoduje, że jest ona narażona na rosnącą konkurencję kosztową ze strony krajów mniej zamożnych. Ostatnie przejęcia Volvo i Saaba przez chińskie koncerny są tego kolejnym sygnałem.

Zamiast konkluzji, czyli dlaczego Pomperipossa nie napisała już ani jednej książki?

W odróżnieniu od lewicujących poszukiwaczy zaginionej arki (socjalnego) przymierza, wnikliwi obserwatorzy nie wykazują optymizmu, jeśli idzie o przyszłość szwedzkiego czy w ogóle skandynawskiego modelu. Sławna autorka powieści dla dzieci, Astrid Lindgren, wielce krytyczna wobec ekonomicznych i społecznych konsekwencji szwedzkiego modelu, napisała kiedyś pouczający esej o Pomperipossie.

Otóż Pomperipossa w nieodległej przeszłości pisała wiele książek, czytanych przez dzieci na całym świecie. Ale Pomperipossie zabierano coraz więcej owoców jej pracy, a jednocześnie zwiększano rozmaite zasiłki i inne formy pomocy państwa. W rezultacie, jak w bajce, Pomperipossa żyła długo i szczęśliwie z zasiłków społecznych, ale nie chciało się już jej poświęcać czasu na pisanie książek. Czytelnicy będą teraz łatwiej mogli ocenić, co czeka Szwedów i innych idących tą drogą w przyszłości: owoce rzekomej elastyczności czy „efekt Pomperipossy”.

Refleksje na temat kryzysu finansowego w USA :)

Jeśli bank jest za duży, aby upaść, jest po prostu za duży

W niniejszym artykule zamierzam omówić, jak znaleźliśmy się w kryzysie finansowym i w końcu zastanowić się nad koniecznymi zmianami, które mogą zmniejszyć ryzyko kryzysów w przyszłości.

Należy jak najszybciej się da zamknąć Fannie Mae (FNMA, Federal National Mortgage Association) i Freddie Mac (FHLMC, Federal Home Loan Mortgage Corporation). Nie było żadnego innego powodu do założenia tych dwóch instytucji, niż uniknięcie procesu budżetowego w Kongresie. Korzyści, jakie ludzie otrzymali od Fannie i Freddie, pochodziły z subsydiów do oprocentowania kredytów hipotecznych. Kongres mógł przekazywać je bez końca, nie naruszając budżetu. Jest to przykład złej polityki rządu.

Po drugie, patrząc w przyszłość, zadłużenie Stanów Zjednoczonych jako udział w PKB wzrośnie z 40 do co najmniej 60 proc. Jeśli spojrzeć na Japonię, Włochy czy Belgię, nie wydaje się to być zaskakującą liczbą, jednak różnicą jest to, że znaczna część tego długu należy do cudzoziemców. Wybiegając w przyszłość, należy przyzwyczaić się do tego, że będzie trzeba więcej eksportować, a konsumpcja będzie rosła w wolniejszym tempie. Po roku rosnących wydatków na konsumpcję w Stanach Zjednoczonych trzeba będzie zacisnąć pasa. Nie będzie to politycznie łatwa do zrobienia rzecz. Biada prezydentowi, który obejmie kadencję w tym okresie.

Po trzecie, jedno z najczęściej zadawanych mi przez prasę pytań dotyczy deflacji. Ostatni raz, gdy ktoś zadał mi to pytanie – chyba piętnasty raz – powiedziałem, że jest to jedno z najgłupszych pytań, jakie słyszałem w czasie 40 lat moich kontaktów z prasą. Nadszedł czas, by ludzie, którzy mówią o deflacji, wrócili do szkoły i douczyli się o różnicy pomiędzy utrzymaniem tempa zmian cen a jednorazową zmianą w ich poziomie. Tzw. deflacja, z którą będziemy mieć do czynienia, to spadek cen ropy naftowej i żywności, który jest przeciwieństwem wzrostu cen ropy i żywności. Są to zmiany w poziomie cen, a nie w stopie szybkości zmiany cen. Deflacja właściwie rozumiana odnosi się jedynie do trwałego spadku tempa zmian cen. Nawiasem mówiąc, w historii Rezerwy Federalnej (FED) jest sześć lub siedem okresów, gdzie mieliśmy do czynienia z deflacją. Tylko jedna z nich była katastrofą: Wielki Kryzys lat 30. Była to katastrofa, ponieważ gdy deflacja rosła, wartość pieniądza spadała w takim tempie, że spodziewano się stałego wzrostu inflacji.

Czwarta obserwacja dotyczy prawa upadłościowego. Wywierana jest duża presja na konieczność zmiany prawa upadłościowego i dostosowania go do obecnej sytuacji. Jeśli się to uczyni, faktem stanie się to, że nie będziemy mieli prawa upadłościowego. Korzyścią wynikającą z tego prawa jest możliwość czerpania przez ludzi pomysłów na radzenie sobie z sytuacjami trudnymi. Jeśli więc się je zmieni, w odniesieniu do tych okoliczności, naruszy się zasadę prawa.

Wreszcie, uważam, że Kongres i administracja zajmują się złym problemem. Można rozwiązać problem hipotek przez rozwiązanie problemu mieszkaniowego. Jednak nie można rozwiązać problemu mieszkaniowego przez dostosowanie rynku kredytów hipotecznych. Pozwolę sobie na rozwinięcie tej kwestii. Poważnym problemem, z jakim gospodarka ma do czynienia w kwestii mieszkaniowej i rynku kredytów hipotecznych, jest fakt, że spadek cen domów powoduje niewywiązywanie się z płatności. Oczekiwany spadek cen w 2009 roku, który ma wynieść 11 proc. oznacza, że będziemy mieć o wiele więcej niewypłacalności, gdy ceny domów będą spadać poniżej wartości hipotek. To jest ten właściwy problem, który trzeba rozwiązać.

Trudność polega na tym, że politycy dążą do czerpania korzyści ze zmniejszania kredytów hipotecznych wybranych ludzi, bądź stóp procentowych od tych kredytów, licząc na to, że zachęcą innych do proszenia o pomoc. Aby rozwiązać problem spowodowany przez spadek cen nieruchomości oraz problem przyszłego rynku kredytów hipotecznych, będzie istniała potrzeba wzrostu popytu na domy. Jeśli rok 2008 byłby normalnym rokiem, udałoby się sprzedać w przybliżeniu 1,5 miliona, a nie 500,000 domów. Istnieje więc spore pole do wzrostu popytu i należy znaleźć sposób, by go pobudzić. Moja propozycja jest prosta i przejrzysta. Zamiast polegać na urzędnikach rządowych, którzy decydują, kto się liczy, a kto nie, trzeba pozwolić obywatelom dokonywać wyborów odnośnie tego, co chcą zrobić. Jeśli kupujący wpłaci zaliczkę na dom do końca 2009 roku, dostanie ulgę podatkową na kwotę zaliczki lub tyle, by uczynić ją atrakcyjną. Jeśli kupujący nie płaci podatków, i tak dostanie kredyt. Nieważne, czy jest to jego pierwszy, drugi, trzeci, czy tak jak w przypadku Johna McCaina, ósmy dom. Ważne jest, aby usunąć nadmiar podaży. Uczyni to dwie rzeczy: spowolni lub zatrzyma spadek cen, a zatem będzie pracować nad niewywiązywaniem się z zobowiązań finansowych w przyszłości. Po drugie, będzie stymulować powrót do pracy osób w zawodach budowlanych, które zajmują dużą część w gospodarce.

Prywatyzacja nie spowodowała kryzysu finansowego

Chciałbym teraz przejść do problemu, który irytuje mnie najbardziej. Kongres obwinia wszystkich, którzy mogli przyczynić się do stworzenia obecnych problemów. Mówi dużo o prywatyzacji. Chciałbym rzucić wyzwanie każdemu, kto wskazałby istotny przypadek w ostatnich ośmiu latach, gdzie miała ona miejsce. Żadne znaczące przedsiębiorstwo nie zostało sprywatyzowane. Główną w ostatnich latach deregulacją był dokument podpisany przez prezydenta Clintona, który usunął przepisy Glass-Steagall, które oddzielały bankowość komercyjną od inwestycyjnej. Żaden inny kraj na świecie tego nie robi i żaden nie ma z tego powodu problemów. My też nie mieliśmy. George Benston w 1990 roku napisał dokument wskazujący, że wszystkie argumenty za Glass-Steagall były oparte na czyichś domysłach. Wszyscy, którzy o tym mówili, odnosili się do przypuszczeń. Nikt nie przedstawił dowodu pokazującego, że połączenie komercyjnej i inwestycyjnej bankowości jest przyczyną Wielkiego Kryzysu lat 30. Teraz oczywiście rozumiemy, że jego przyczyną był System Rezerwy Federalnej.

Co powinno zostać zmienione?

Jest kilka rzeczy, które muszą zostać rozpoznane i poprawione. Po pierwsze, należy zrobić coś z przedsiębiorstwami sponsorowanymi przez rząd, takimi jak Fannie Mae i Freddy Mac. Kongres uchwalił Community Reinvestment Act w 1977 roku, który wówczas nie był nieszkodliwy, ale nie tak szkodliwy, jak stał się później. Warunki CRA dla kupujących domy stawały się coraz korzystniejsze. W 2005 roku Agencja Budownictwa i Urbanizacji (The Housing and Urban Development Agency) zachęcała do kredytów hipotecznych bez obowiązku zaliczki. Można było zauważyć polityczną presję dążącą do umieszczenia ludzi w domach, mimo tego, że nie byli oni w stanie spłacać kredytów. Ta presja oraz instytucje finansowane przez rząd, takie jak Fannie Mae i Freddie Mac, zaczęły odkupywać pożyczki subprime, które często nie wymagały zaliczek.

Skalę problemu najlepiej oddaje to, co miało miejsce od 1980 do 2007 roku. Podczas tego okresu kwota hipotek nabytych przez Fannie i Freddie wzrosła z 200 milionów dolarów do około 4 bilionów. Jeśli chcemy subsydiować mie
szkania dla ubogich, to powinniśmy robić to bezpośrednio z budżetu. Wielką reformą Kongresu, której nigdy nie doczekamy, jest zamknięcie wszystkich pozabudżetowych agencji.

Po drugie, musimy także pamiętać o roli Rezerwy Federalnej w kryzysie finansowym. Alan Greenspan popełnił błąd. Utrzymywał on zbyt długo zbyt niskie stopy procentowe. Bał się deflacji. To było błędem. Ryzyko deflacji w ekonomii, z naszym deficytem budżetowym i długoterminową perspektywą spadku wartości dolara, wydaje mi się minimalne. Tak czy owak, myślał, że będziemy musieli się zmierzyć z deflacją, więc utrzymywał politykę pieniężną na zbyt łagodnym poziomie. Jednak nikt nie zmusił ludzi w bankach i instytucjach finansowych do kupowania hipotek, mogli kupować jedynie weksle skarbowe. Dlatego też, mimo że FED przyczynił się do stymulowania środowiska, gdzie ilość kredytów była olbrzymia, decyzja o lewarowaniu i zaciąganiu ryzykownych pożyczek spadła na sektor prywatny. Instytucje finansowe mogły być wspierane przez wiarę w tzw. Greenspan put (jeśli popadną w tarapaty, FED ich wesprze), ale nie ma niezbitych dowodów na poparcie tej teorii.

Pisząc historię FED-u, dotarłem m.in. do faktu, że w ciągu 95 lat nigdy nie ogłoszono, czym w rzeczywistości była polityka „pożyczkodawcy ostatniej instancji”. Czasami wspierała banki, czasami pozwalała im upaść, a czasami robiła coś pośredniego. Wynegocjowała pewne ustalenia, takie jak te z Long – Term Capital Management (LTCM), a obecnie Bear Stearns, gdzie ktoś mógłby je przejąć. Rezerwa Federalna nie pozwoliłaby im zbankrutować. Brak jasnej polityki powoduje niepewność, zwłaszcza w takich czasach jak te.

W przypadku Bear Stearns, Rezerwa Federalna częściowo uratowała finansowego giganta, ale potem pozwoliła na bankructwo Lehman Brothers. Jeśli używasz portfela inwestycyjnego, to jakiego następnego kroku Rezerwy Federalnej powinieneś oczekiwać? Następny krok może być taki, że albo FED ci pomoże, albo nie. Niepewność wzrasta. Po tym jak Lehman Brothers upadło, kierownicy ds. portfela inwestycyjnego zwrócili się po weksle skarbowe i doprowadzili ich stawki do bliskich zeru. Tworzenie masowej niepewności było błędem, który musi zostać naprawiony. FED musi ogłosić i domagać się – to najtrudniejsza część – polityki „pożyczkodawcy ostatniej instancji”. Musi pozbyć się „zbyt dużych na upadek” (too big to fail). Jeśli bank jest za duży aby upaść, jest po prostu za duży.

Po trzecie, chcę powiedzieć, że istnieje problem z odszkodowaniami. Mieliśmy absolwentów MBA z najlepszych szkół biznesu, którzy przez 5 albo 10 lat sprzedawali nam i kupowali „śmieci”. Dlaczego to robili? Byli bardzo dobrze za to wynagradzani oraz byli zwalniani jeśli tego nie robili, więc robili to i przy okazji zarabiali duże pieniądze. Nie działo się to w każdym banku. JP Morgan Chale jest oczywiście przykładem, tak jak Pittsburgh National. Bank of America był przykładem zanim nabył Countywide i Merrill Lynch. Nie zrobiły tego co Citigroup i niektóre inne. Kierownictwo musi pomyśleć nad sposobem, w który zrekompensuje straty ludzi i rozszerzy odszkodowania w długim okresie. Kierownictwo i pracownicy muszą mieć coś, co wchodzi w grę, kiedy przeprowadzają transakcje. Fakt, że mieliśmy w czasie kilu ostatnich lat do czynienia z dwoma kryzysami – internetowym i bankowo-kredytowym kryzysem mieszkaniowym – ma dużo związku ze sposobem, w jaki ludzie są wynagradzani. Jest to problem do rozwiązania przez kierownictwo, a nie rząd.

Po czwarte, ci, którzy sprawowali nadzór, nigdy nie wspomnieli o fakcie, że Bazylejska Umowa Kapitałowa (Basel Accord) przyczyniła się do bieżących problemów. W mojej książce, „Historia Rezerwy Federalnej” („A history of the Federal Reserve”, 2009), mówię i powtarzam to często obecnie, że prawnicy oraz urzędnicy tworzą regulacje, a rynki uczą się te drogi obchodzić. Bazylejska umowa była porozumieniem, które mówiło, że banki, które posiadają ryzykowne aktywa, muszą utrzymać większy kapitał. Co zrobiły banki? Nie utrzymały większego kapitału, a ryzykowne aktywa trzymały poza swoimi bilansami. To dobry przykład ominięcia kosztownych przepisów. Istnieje o wiele więcej przykładów: Regulation Q była jednym z nich.

Po piąte, firmy Wall Street zrobiły się za sprytne. To one wynalazły instrumenty kredytów hipotecznych, których nie mogą teraz zwinąć z powrotem. Przyczyniło się to w znacznym stopniu do obecnego kryzysu. Kiedy Sheila Bair mówi: „powinniśmy wybaczyć ludziom, którzy nie dokonują płatności”, nie dostrzega, że będzie trudno zebrać części tych kredytów hipotecznych i połączyć je na nowo. Nie tkwią tam, gdzie były stare oszczędności i połączenia pożyczek oraz gdzie były hipoteki i nawet jeśli uda się je sprzedać, to tylko w części. Dzisiaj nie jest jasne, kto jest odpowiedzialny za połączenie pakietów kredytów hipotecznych. Ludzie byli za sprytni na okoliczności, które się później wykształciły.

Podsumowanie

Jeśli mamy zapobiec kryzysom finansowym w przyszłości, dobrym początkiem jest:

1) model „pożyczkodawcy ostatniej instancji”,

2) zmuszenie Kongresu do ustalenia odpowiedniej ilości pieniędzy, które będą używane do subsydiowania rynku nieruchomości,

3) poprawa systemu odszkodowań na rynku,

4) pozbycie się jednych z najgorszych ustaleń Ustawy Bazylejskiej i

5) zamknięcie Fannie i Freddie.

Cato Journal, tom 29, nr 1 (zima 2009).

Copyright C Cato Institute. All rights reserved.

Jakie reformy stoją przed Polską wychodzącą z kryzysu? :)

Ponad 1 proc. wzrost gospodarczy odnotowany w Polsce w pierwszym półroczu br. wskazuje, że jak dotąd nasza gospodarka bardzo łagodnie odczuwa skutki kryzysu w krajach rozwiniętych. Szczęśliwie jest już niemal pewne, że wcześniejsze prognozy wystąpienia w naszym kraju recesji będą nietrafione. Coraz więcej analiz renomowanych instytucji międzynarodowych pokazuje, że w 2009 roku Polska będzie najprawdopodobniej jedynym krajem w Europie, który odnotuje dodatni wzrost gospodarczy. Jeszcze wiosną Komisja Europejska przewidywała, że w tym roku w Polsce wystąpi recesja. Według wrześniowej prognozy tej instytucji wzrost gospodarczy w Polsce w całym 2009 roku osiągnie 1,0 proc. Na tle pozostałych krajów UE jesteśmy tygrysem gospodarczym. Gospodarka całej UE ma się skurczyć w tym roku o 4 proc., a gospodarka naszego głównego partnera – Niemiec- o ponad 5 proc.

Informacje o sytuacji ekonomicznej w Polsce na tle sąsiadów niewątpliwie cieszą. Nie powinny one jednak osłabiać determinacji rządu i parlamentu do podejmowania reform, dzięki którym Polska będzie mogła trwale zwiększyć swoje tempo rozwoju. Jeżeli chcemy, aby w najbliższych latach Polska utrwaliła swoją pozycję prymusa wzrostu w Europie musimy zmierzyć się z kilkoma ważnymi reformami. Nie są to żadne wyszukane zmiany, ale znany od dawna zestaw kluczowych reform gospodarczych. Od jego wprowadzenia w życie zależy, czy po kryzysie nasza gospodarka wystrzeli czy też zacznie ponownie dryfować poniżej naszych oczekiwań.

Polska może stać się tygrysem gospodarczym, jeżeli znacząco zmniejszy wysokość wydatków publicznych. To właśnie rozdęte wydatki naszego państwa, wynoszące 43 proc. PKB, stanowią główny hamulec szybkiego rozwoju. To one są przyczyną nakładania na przedsiębiorstwa i obywateli wysokich podatków oraz obowiązkowych składek. Nawet w latach 2007-2008, kiedy Polska rozwijała się w tempie blisko 6 proc. rocznie i notowała ponadprzeciętne wpływy z podatków, nasze państwo zaciągało nowe długi. Gdyby polskie finanse publiczne były zdrowe, to w okresie ostatnich dwóch lat odnotowalibyśmy znaczną nadwyżkę wpływów nad wydatkami.

Wysokie wydatki finansów publicznych w Polsce to efekt wielu nieudanych prób budowania przez polityków dobrobytu za pieniądze podatników. Te próby były i będą skazane na niepowodzenie. Wielkie pakiety stymulacyjne stosowane ostatnio w krajach rozwiniętych nie przełamały recesji. Znacząco powiększyły za to dług publiczny, jaki będą musiały spłacać przyszłe pokolenia. Doświadczenia wskazują, że niskie wydatki publiczne sprzyjają rozwojowi, bo wówczas nie ma konieczności nakładania wysokich podatków. Tylko obniżanie wydatków publicznych otwiera przestrzeń do trwałej redukcji podatków. W efekcie następuje wzrost zatrudnienia, przyspieszenie rozwoju gospodarczego i wzrost wpływów do sektora finansów publicznych. Tą sprawdzoną drogą poszły w przeszłości np. Irlandia i Słowacja. Teraz czas na takie reformy w Polsce.

Aby Polska mogła być liderem wzrostu gospodarczego, trzeba zlikwidować bariery blokujące wzrost liczby pracujących. Mniejsze wydatki publiczne i w efekcie niższe podatki to klucz do trwałego zwiększenia zatrudnienia. Wysokie wydatki wynikają w największym stopniu ze zbyt hojnych i źle adresowanych świadczeń społecznych. Zniechęcają one do podejmowania pracy i w efekcie, konserwują bezrobocie oraz bierność zawodową. Aby je sfinansować, państwo nakłada na dochody z pracy wysokie podatki, które osłabiają bodźce do świadczenia legalnej pracy i jednocześnie zniechęcają pracodawców do tworzenia nowych miejsc pracy.

Najważniejsze wyzwanie dla układu parlamentarno-rządowego w najbliższych latach w zakresie redukcji wydatków stanowi obniżenie deficytów FUS i KRUS. W 2010 roku te dwa fundusze mają otrzymać dotacje z budżetu państwa w łącznej wysokości ponad 53 mld zł. To więcej niż wynosi cały deficyt budżetowy planowany na przyszły rok. Co piąty złoty, który trafi do budżetu, zostanie przeznaczony na pokrycie braków finansowych w tych funduszach. Naprawa finansów publicznych musi obejmować: (i) likwidację wczesnych emerytur branżowych dla górników, służb mundurowych, pracowników wymiaru sprawiedliwości, (ii) zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do poziomu 65 lat, (iii) ograniczenie nadużyć w systemie rentowym oraz (iv) zwiększenie składek rolniczych do KRUS.

Niezależnie od obniżenia wydatków publicznych, dla szybkiego rozwoju gospodarczego Polski konieczne jest dokończenie prywatyzacji. Sprzedaż państwowych przedsiębiorstw prywatnym inwestorom stanowi jedyną szansę na uniknięcie sytuacji, w której w 2010 roku dług publiczny przekroczy poziom 55 proc. PKB. Gdyby do tego doszło, rząd jest zobowiązany do całkowitego zrównoważenia budżetu w 2012 roku, a to w praktyce wymagałoby nie tylko redukcji wydatków, ale także wzrostu podatków. Korzyści z prywatyzacji nie ograniczają się jednak do zmniejszenia potrzeb pożyczkowych państwa. Równie ważne jest to, że im więcej działa w Polsce prywatnych przedsiębiorstw, tym nasz kraj ma większe szanse na szybki rozwój. Prywatne firmy są, przeciętnie rzecz biorąc, lepiej zarządzane niż spółki należące do państwa. W efekcie prywatne podmioty osiągają lepsze wyniki gospodarcze i tworzą więcej dodatkowych miejsc pracy niż spółki skarbu państwa.

Niezwykle ważnym obszarem reform jest także zwiększanie zakresu wolności gospodarczej. Według ostatniego rankingu Doing Business Polska zajmuje odległe 72 miejsce na świecie pod względem łatwości prowadzenia biznesu. Jesteśmy światowym średniakiem niepotrafiącym przełamać biurokratycznego gorsetu, który armia urzędników nakłada każdemu przedsiębiorcy. Głęboka deregulacja gospodarki jest niezbędna, aby pobudzić w Polsce konkurencję rynkową. Duże podmioty zazwyczaj radzą sobie z biurokracją. Koszty nadmiernych regulacji nie stanowią dla nich tak dużego obciążenia, jak ma to miejsce w przypadku małych przedsiębiorstw. Ograniczony zakres wolności gospodarczej najbardziej szkodzi firmom, które dopiero budują swoją pozycję rynkową. Jeżeli Polska utrzyma dotychczasowy, rozbudowany zakres regulacji życia gospodarczego, poprawa koniunktury, którą powoli udaje się dostrzec, zostanie w większości zaprzepaszczona. Dynamiczne wyjście z kryzysu wymaga wyzwolenia przedsiębiorczości Polaków.

Wymienione reformy są kluczem do trwałego sukcesu gospodarczego Polski. Bez nich nie wykorzystamy szansy, jaką daje nam najbardziej łagodne w Europie odczuwanie skutków kryzysu. Jak dotąd szczęśliwie nie daliśmy zwieść się fałszywym receptom, które sugerowały, że najlepszą polityką gospodarczą w okresie spowolnienia gospodarczego jest zwiększenie wydatków publicznych. Teraz nie dajmy się uśpić sukcesem pozycji lidera wzrostu w Europie. Bez reformatorskiej determinacji Polska zostanie szybko zdeklasowana przez inne kraje, którym nie zabrakło wiedzy i odwagi w działaniu.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję