Krótka opowieść o tym, jak PiS ukrył swój największy sukces :)

W czasach wojen kulturowych i zarządzania strachem bardziej opłaca się wymyślać katastrofy niż z nimi walczyć. 

1. 

Na kilka dni przed pierwszą turą wyborów prezydenckich umówiłem się na rozmowę z Ryszardem Szarfenbergiem – badaczem biedy i wykluczenia, profesorem na Uniwersytecie Warszawskim. Moją uwagę zwróciły publikowane przez niego wykresy z najnowszymi wynikami badań dotyczących zamożności Polaków. Spływające z GUS-u informacje – choć pochodziły sprzed uderzenia pandemii – były bowiem zabójcze dla obowiązującej narracji o Polsce i lewicy, i liberałów. 

Dlaczego? Bo po 2015 roku – wskazywały słupki i wykresy – poziom biedy gwałtownie spadał, radykalnie zmniejszyło się ubóstwo dzieci, najszybciej zwiększyły się zarobki i poziom wydatków najmniej zamożnych, proporcjonalnie to ubożsi zyskali więcej na wzroście gospodarczym niż bogaci i klasa średnia, poziom nierówności per saldo nieco się obniżył. Proszę wybaczyć długi cytat, ale warto oddać głos profesorowi: 

Wzrost zamożności najbiedniejszych jest, jak sądzę, dość oczywistą sprawą. Te rodziny, w których są dzieci, są bardziej narażone na ubóstwo, a to one dostały zastrzyk dochodowy z programu 500+. Te pieniądze można bez żadnych ograniczeń łączyć z zasiłkami rodzinnymi, które trafiają do biedniejszych. Z drugiej strony następowała stała poprawa na rynku pracy. Spadało bezrobocie, więc łatwiej było o pracę. I, co warto zaznaczyć, wprowadzono też minimalną płacę godzinową. Z powodów wynikających z dobrej koniunktury i sytuacji gospodarczej ogółem, pracodawcom łatwiej było spełniać te wymogi i zatrudniać oraz płacić więcej. W skrócie: ekspansja świadczeń, bardzo dobra sytuacja na rynku pracy, dobra sytuacja gospodarcza ogółem. Wskutek tego klasa średnia i zamożni zyskiwali, ale więcej zyskali najbiedniejsi. To jest z mojej perspektywy, najlepszy możliwy model wzrostu gospodarczego, bo najbardziej korzystają na nim ci, którzy są w najgorszej sytuacji. 

Słowem: jakby kota ogonem nie obracać, wychodzi na to, że PiS ma rację. Albo inaczej, to raczej i liberalna, i lewicowa krytyka PiS-owskiego „polskiego modelu państwa dobrobytu” chybia celu. Lewica próbuje przekonać wszystkich dookoła, że partia Kaczyńskiego w ogóle nie jest socjalna, Polską rządzi „bankster” Morawiecki i jego kumple, rząd ratuje w kryzysie banki, a zwykły Polak na śmieciówce wyzyskiwany jest jak za PO, jeśli nie gorzej! 

Duża część liberałów uderza zaś z innej strony. PiS doprowadza Polskę do ruiny – mówią – prowadząc Polskę w stronę greckiej katastrofy, rozleniwia społeczeństwo i uzależnia je od zasiłków, trwoniąc dorobek polskiej transformacji przelewa państwowe pieniądze do kieszeni partyjnych działaczy, skazując miliony Polaków na nędzę, którą niechybnie sprowadzi na nich najbliższy kryzys. Jedna i druga opowieść – choć składają się na nie często trafne zarzuty i słuszne przesłanki – ostatecznie przegrywa z rzeczywistością. 

Polacy – czego chciałaby lewica – nie odwracają się jednak od PiS-owskiego modelu „państwa dobrobytu” w poszukiwaniu lepszych ofert na stole, tylko biorą to co jest. Zaś wbrew kasandrycznym prognozom części liberałów gospodarka – przynajmniej do czasu pandemii – nie runęła, a bezrobocie w rzekomo rozpieszczonym świadczeniami społeczeństwie pozostawało rekordowo niskie. Statystyki dowodziły poprawy losu najbiedniejszych – mimo koszmarnej i usankcjonowanej przez państwo korupcji, „rekietu” publicznych instytucji i coraz śmielszych prób budowania Orbanowskiej w stylu oligarchii. Cóż, „kradną, ale się dzielą”. 

Tak było dotychczas. Ale jednak mamy za sobą lockdown, prognozy pierwszego od blisko 30 lat spadku PKB i katastrofy dla tysięcy firm oraz większego bezrobocia – tyle tylko, że ktoś nawet uważnie śledzący trwającą kampanię wyborczą mógłby się tego zupełnie nie domyślić. 

2. 

Dlaczego liberałowie i lewica mogą mieć problem z zaatakowaniem urzędującego prezydenta w kwestiach gospodarki wyjaśnia trochę powyższy wywód – lewica musiałaby kwestionować politykę świadczeń, którą sama popiera, a liberałowie z kolei skazani byliby na wejście w buty krwiożerczych Thatcherystów domagających się odebrania pieniędzy emerytom i dzieciom. Czego zresztą PiS bardzo by chciał – mieląc nieustannie w swojej propagandzie groźbę, że Trzaskowski pierwsze, co uczyni, to własnymi rękoma wyszarpie staruszkom na Podkarpaciu kilkaset złotych trzynastej emerytury, a potem i tak jeszcze wiek emerytalny podniesie. 

Ale mimo wszystko, to jak bardzo pandemia, usługi publiczne, kryzys, gospodarka i konieczność odpowiedzi na wszystkie związane z nimi wyzwania z kampanii zniknęły, zaskakuje – a przynajmniej zaskakuje takiego naiwniaka jak ja. Pandemia i lockdown obnażyły słabość usług publicznych w Polsce wyraźnie jak nigdy wcześniej. Zdalna szkoła okazała się w wielu przypadkach codziennym koszmarem rodziców, dzieci i nauczycieli – którzy kładli nierzadko spać ze łzami beznadziei i przemęczenia w oczach, by po kilku godzinach wstać i od nowa uprawiać tę samą upokarzającą fikcję „lekcji on-line”. Szpitale cierpiały na brak zaopatrzenia, a w Domach Pomocy Społecznej dzień w dzień umierali ludzie, którym nie był w stanie pomóc pozostawiony w dramatycznej sytuacji, zdany na siebie i haniebnie nisko wynagradzany personel. W tym samym czasie minister Szumowski kupował maseczki od narciarza, a prezydent oklaskiwał ukraiński samolot z chińskim sprzętem – w imię wielkiego polskiego sukcesu, rzecz jasna.

Mając w żywej pamięci te wydarzenia, do niedawna wszyscy sądziliśmy, że kandydaci w kampanii prezydenckiej będą WYŁĄCZNIE licytować się na to, kto lepiej naprawi niedziałającą służbę zdrowia, kto na ratowanie życia i zdrowia Polek i Polaków przeznaczy większe sumy, kto obieca ściągnąć z emigracji polskich medyków i pielęgniarki – zamiast ich tam wypychać. Przez pewien czas wydawało się nawet – tym bardziej optymistycznym z nas – że kryzys w ogóle otworzy okienko dla pomysłów prawdziwie radykalnych, odważnych albo oryginalnych. Że pojawi się plan uniwersalnego dochodu podstawowego, radykalnej reformy lub likwidacji części podatków, gwarancje zatrudnienia albo europejski Green New Deal. Nic z tego. Nawet najostrożniejsza z moich własnych nadziei – że dominujący kandydaci w prezydenckim wyścigu obiecają spełnić choć postulaty strajku lekarzy rezydentów z 2017 – okazała się wygórowana. 

Nie jestem ekspertem politycznego spinu – może faktycznie jest tak, że żaden z powyższych tematów, by nie „zażarł”, jak modnie jest dziś w Warszawie mówić. Skutek jednak jest taki, że złapany w tę pułapkę Rafał Trzaskowski licytuje się z Andrzejem Dudą nie na sposoby naprawy najbardziej potrzebujących tego sfer działalności państwa, a transfery finansowe. Które skądinąd sam – jako liberał – dość konsekwentnie krytykował. W niedzielę na wiecu w Katowicach małżonka kandydata Małgorzata Trzaskowska obiecała dodatek do emerytury dla matek w wysokości „przynajmniej 200zł na każde dziecko” – pomysł z różnych powodów wart rozważenia, ale zarazem z gatunku tych, jakie Platforma Obywatelska przez ostatnie kilkanaście lat wyśmiewała.

Jednocześnie obaj kandydaci po uczy tkwią już w podatkowo-budżetowym populizmie – chcą dać więcej, jednocześnie zmniejszając podatki, a to wszystko w czasach rosnącego zadłużenia publicznego i nadchodzącego kryzysu. Jak taki eksperyment ma znieść gospodarka i skąd wobec tego wziąć miliardy na szpitale i te większe emerytury – tego się nie dowiadujemy, choć może przyjdzie się nam przekonać o tym na własnej skórze. Paradoksalnie, im bliżej ostatecznego rozstrzygnięcia, różnic w tej kwestii między propozycjami obu obozów widać mniej, a nie więcej. Zamiast fundamentalnego sporu – w gospodarczy liberalizm Trzaskowskiego akurat wierzę, podobnie jak w populizm Dudy – mamy jednak wspólne gonienie jednego i tego samego króliczka. 

3. 

Dlaczego jednak – i to pytanie może najciekawsze – nawet dla PiS kwestie redukcji ubóstwa czy roli programów społecznych w rozwoju gospodarki i wzrostu zamożności Polek i Polaków, nie są tak istotne, jak mogłoby się wydawać? Dlaczego, skoro ewidentnie póki co Polska przechodzi pandemię łagodniej niż część naszych Zachodnich sąsiadów, i ten spin jakby ucichł? Czemu PiS nie okłada przeciwników tymi samymi statystkami, które przywołałem na początku tekstu?

Odpowiedzią jest trwająca w Polsce wojna kulturowa. Prawo i Sprawiedliwość spojrzało w badania, które pokazały, że choćby polska gospodarka w trakcie pandemii miałaby nawet zyskać, a Polacy się wzbogacić, to nic nie działa tak dobrze, jak widmo marksizmu-lesbianizmu (to nie moja, a jednego z publicystów prorządowych tygodników, kreacja). Ba, całych szwadronów zaczadzonych „ideologią LGBT” edukatorów seksualnych, którzy jak sto lat temu Lenin niemieckim wagonem pasażerskim pierwszej klasy zjadą na nasze ziemie, by zainicjować tu destrukcyjną rewolucję. W celu, jak powiedział jeden z gorliwych sympatyków Andrzeja Dudy, „dzieci nam pedalenia”. 

Straszenie obcym i wzniecanie atmosfery zagrożenia – najbardziej skutecznego, bo o dzieci – po prostu musiało w bitwie o kliki, lajki i zbiorowe emocje wygrać. No i jest też doskonałą formą szantażu – bo gdy biją niewinnych, przyzwoity człowiek musi upomnieć się o bitych. A jest coś jeszcze.

PiS musi przecież wiedzieć, że idzie kryzys – a przynajmniej spowolnienie i w najłagodniejszym z możliwych scenariuszy gorsza koniunktura. Tak mocna inwestycja w stworzenie w trakcie kampanii potwornego wroga, jest też formą ucieczki do przodu. Pozwala wprowadzić do zbiorowej świadomości kozła ofiarnego zawczasu, zanim jeszcze nadejdą gorsze czasy. Skierować gniew z dala od faktycznych winowajców, a na niewinne osoby. A gniew już jest – z czasem będzie go, jakkolwiek trudno sobie to dziś wyobrazić, więcej. 

Ten zabieg jeszcze mocniej też polaryzuje scenę na wyłącznie dwa stronnictwa i obozy – zostawiając na prawicy mniej tlenu dla Konfederacji, a jednocześnie spychając całą opozycję do narożnika z napisem „adopcja dzieci przez pary gejów”. Kosiniak, Trzaskowski i Hołownia będą wierzgać, że przecież nie o to im chodzi, ale umiarkowanie skutecznie. Tak długo, jak wyobraźnią milionów Polaków rządzi wizja zabrania im dziecka i oddania go gejom – co nie dzieje się w rzeczywistości nigdy, poza światem „Gazety Polskiej”, gdzie dzieje się dla odmiany codziennie – tak długo nie rozmawiają oni o tym, że sypie im się interes, oszczędności topnieją, a sprawny szpital widzieli tylko w „Na dobre i na złe”.

I dopóki wymyślone zagrożenia będą mocniej angażować emocje, niż te prawdziwe, tak będzie. I dlatego też o takich, nie innych rzeczach, jest ta kampania. 

Koalicyjny impas :)

W połowie kadencji rządu Donalda Tuska trwa publiczna ocena jego dorobku. To dobry znak dla podwyższania standardów funkcjonowania demokracji. Przedwyborcze zapowiedzi należy traktować bowiem jako propozycję kontraktu z wyborcami. Wyborca wybiera dostawcę dóbr publicznych, ale potem musi mieć możność sprawdzenia, czy oferta odpowiada obietnicom. Zbiera przesłanki do oceny skuteczności i wiarygodności premiera i jego ekipy przed kolejnym wyborem. Oczywiście jak przy każdej realizacji planów, bierze się pod uwagę zarówno uwarunkowania zewnętrzne wynikłe w trakcie ich wdrażania, jak i porównanie z innymi dostępnymi na politycznym rynku opcjami.

Przedwyborcze zapowiedzi PO są realizowane wybiórczo i dobrze wiadomo, dlaczego. Po pierwsze, mamy rząd koalicyjny PO-PSL, co jak wiadomo wymaga kompromisów na etapie i programowania, i wykonania. Koalicjant blokuje niedogodne mu reformy, np. KRUS-u czy wprowadzenia podatku dochodowego dla wsi, a także prywatyzację tzw. „strategicznych przedsiębiorstw” czy służby zdrowia. Po drugie, podobnie działa prezydent, który wetował ustawy zdrowotne czy emerytalne. Wreszcie po trzecie, dążenie do wyboru prezydenta z PO powoduje zaniechania rządu w zdecydowanym podejmowaniu różnych niezbędnych ale niepopularnych kroków, jak np. podwyższenia wieku emerytalnego.

Tam, gdzie powyższe ograniczenia nie występują, jest pewien postęp, ale zawsze z jakimś „ale”. Ograniczono zakres wcześniejszych emerytur za cenę kosztownych rekompensat dla tracących przywileje nauczycieli. Zidentyfikowano sześć tysięcy barier dla przedsiębiorczości, ale usunięto zaledwie niewielką ich cząstkę. Minister infrastruktury pod groźbą dymisji, której powszechnie się domagano, wreszcie doprowadził do końca najważniejsze przetargi na budowę autostrad i sieci dróg ekspresowych, ale w wielu innych sprawach, jak np. prywatyzacja przewoźników kolejowych, przekazanie portów lotniczych samorządom, rozwój sieci szerokopasmowego Internetu, postęp jest żaden albo bardzo umiarkowany.

PO zawsze przywiązywała dużą rolę do prywatyzacji. Na etapie programu rządowego wyłączono z tego przedsiębiorstwa „strategiczne”, np. kopalnie miedzi, rafinerie, porty, itp., a i tak w 2009 roku plan prywatyzacji będzie wykonany zaledwie w połowie. Doszło natomiast do ugody z Eureko, do czego nie było w stanie doprowadzić kilka poprzednich koalicji. Pewne kompetencje wojewodów przekazano samorządom wojewódzkim. Poprawia się stopień wykorzystania środków unijnych. Według szacunków BCC Polska wykorzystała 99,8% funduszy strukturalnych na lata 2004-2006, co stawia nas w czołówce wśród krajów unijnych. Gorzej według BCC wygląda sytuacja Funduszu Spójności, który finansuje duże projekty infrastrukturalne: transportowe i środowiskowe. Na jego pełne wykorzystanie mamy jednakże czas do końca 2010 roku.

Powiodło się także rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego mimo prezydenckiego veta.

W porównaniu z kadencją PIS-owskiego rządu, kiedy budowę autostrad, prywatyzację i reformy emerytalne całkowicie zamrożono, a w sprawach stoczni czy sporu z Eureko doszło do pogorszenia sytuacji, jest więc wyraźny postęp. W porównaniu z programem PO, w którym zapowiedziano naprawę finansów publicznych, podatek liniowy, stopniowe zmniejszenie deficytu budżetowego i wprowadzenie euro – jest duży niedosyt.

Do ograniczeń wewnętrznych trzeba dodać te zewnętrzne, czyli światowy kryzys finansowy, który we wszystkich krajach doprowadził do pogorszenia równowagi finansów publicznych: dochody bowiem raptownie spadły, wydatki ograniczano z opóźnieniem, a w wielu krajach powiększano je o rozmaite pakiety stymulacyjne. Tym samym powszechnie zwiększyły się deficyty finansów publicznych i zadłużenia sektora publicznego. Polski rząd szczęśliwie nie przyłączył się do gorączki stymulujących gospodarkę zabiegów, mimo chóru naciskających nań populistów, bo i pola manewru właściwie nie miał, a pewne kroki „stymulujące” gospodarkę, np. obniżkę stawek podatku od dochodów osobistych i składek rentowych, podjęto tuż przed kryzysem. Niemal wszystkie kraje Unii, z wyjątkiem Polski i paru mniejszych państw, wprowadziły środki stymulujące zakupy nowych samochodów. Polscy producenci niewątpliwie na tym skorzystali i utrzymali przedkryzysowy poziom produkcji.

W sumie obraz dokonań rządu w polityce gospodarczej jest mieszany. Można się zastanawiać, czy byłoby lepiej, aby PO przedstawiała projekty reform, które zapowiedziała, ale dla których nie ma większości i w ten sposób odium niereformowania przerzuca na koalicjanta i prezydenta, czy też lepiej, aby nie pokazywała swej bezsilności. To tylko sprawa taktyki. Ważniejsze wydaje się pytanie: czym grozi brak istotnych kroków mających na celu naprawę finansów publicznych?

Skutki braku naprawy finansów publicznych

Główny skutek to obniżenie tempa wzrostu gospodarczego w porównaniu z tempem możliwym. Wszystkie wstrzymywane reformy mają swój wkład w hamowanie rozwoju gospodarczego. Wysoki deficyt finansów publicznych wymaga od państwa pożyczania i powoduje, iż dostępne oszczędności krajowe nie służą kredytowaniu inwestycji przedsiębiorstw i budownictwu mieszkaniowemu, ale finansowaniu bieżących wydatków państwa. Niski wiek emerytalny i najniższe w UE wskaźniki zatrudnienia ludności w wieku produkcyjnym oznaczają niski dochód narodowy, bo coraz mniej ludzi pracuje. Przeciążenie pracujących składkami i podatkami na rzecz niepracujących zmniejsza motywację do pracy, zachęca do emigracji bądź ucieczki w szarą strefę i wreszcie ogranicza środki zostające na inwestycje. W efekcie powoduje też obniżenie tempa wzrostu gospodarczego. Kolejnym efektem braku reform finansowych jest dominacja wydatków sztywnych w budżecie. Są to najczęściej różnego rodzaju ustawowe zobowiązania, m.in. do transferów socjalnych, co powoduje, że permanentnie brakuje środków na inne cele: naukę, szkolnictwo, kulturę, drogi, policję i sądownictwo, czyli w sumie na inwestycje w jakość kapitału ludzkiego i obsługę społeczeństwa i gospodarki.

Skutki kryzysu finansów publicznych trwają. Zadłużenie wymagać będzie obsługi, a więc podwyższenia podatków lub dalszego ograniczenia wydatków. Obciążenie budżetu obsługą zadłużenia – w 2004 roku wynosiło aż 14,5 % dochodów budżetu i stale rośnie – przekracza roczne wydatki na naukę, szkolnictwo wyższe, kulturę i zdrowie razem wzięte.

Oddala się euro

Kiedy w 2000 roku kierowałem zespołem przygotowującym pierwszy rządowy raport o kosztach i korzyściach wynikających z integracji europejskiej, pisaliśmy w nim o możliwości przyjęcia euro w 2-3 lata po wejściu do UE, czyli od 2007 roku. Premier Tusk na Forum Ekonomicznym w Krynicy w 2008 roku zapowiedział wejście do obszaru euro w 2011 roku. Teraz najwcześniejsza możliwa data to 2015. Staniemy się do tego czasu enklawą wśród unijnych państw strefy euro. A to oznacza wyższe stopy procentowe, wyższe ryzyko kursowe, mniejszy dopływ kapitału do Polski, trudniejsze i bardziej ryzykowne warunki handlu z partnerami ze strefy euro, czyli najważniejszymi partnerami handlowymi Polski. Chwilowe korzyści dla eksporterów z tytułu dewaluacji złotego w trakcie kryzysu finansowego, co byłoby oczywiście niemożliwe, gdybyśmy już byli w strefie euro, nie równoważą w moim przekonaniu powyższych zalet przyjęcia euro. Bezpodstawne są obawy o skok cen po wejściu euro. Warto zaznaczyć, że w krajach, które przeszły na euro, dodatkowe tempo wzrostu cen z tego powodu szacuje się na 0,3%, przy czym faktyczne tempo z reguły spadło w porównaniu z poprzednimi latami z powodu różnych innych czynników hamujących wzrost cen akurat w tym czasie. Trzeba natomiast podkreślić potrzebę starannej analizy optymalnego kursu przejścia na euro, aby nie powtórzyć błędu Słowacji, która przyjęła zbyt mocną koronę w relacji do euro w momencie zmiany waluty.

Co nie ruszy bez reformy finansów

W Polsce dochodzenie roszczeń gospodarczych w sądach trwa średnio 1000 dni i jest najdłuższe spośród kilkudziesięciu zbadanych krajów. Tylko budżet może dofinansować wymiar sprawiedliwości, aby wspierał, a nie hamował rozwój przedsiębiorczości.

Brak środków na naukę spycha polską gospodarkę do roli czysto odtwórczej, niekorzystającej z owoców współtworzenia postępu technicznego, powoduje ponadto emigrację ludzi utalentowanych. Europa ma się rozwijać w oparciu o naukę. Strategia Lizbońska postuluje, aby wydawać 3% PKB na badania do 2010 roku. Tymczasem udział w PKB wydatków na naukę w Polsce spadł do 0,5% i jest wyższy tylko od albańskiego. W 2010 roku sytuacja się pogorszy. W skierowanym do Sejmu projekcie budżetu na rok 2010 wydatki przewidziane dla działu nauka wyniosą ok 4,2 mld zł, natomiast na informatyzację wydane zostanie ok. 37 mln zł. Na komputeryzację szkół – drugi rok z rzędu – 0 złotych. „Tym samym – jak stwierdza się w opinii BCC – rząd pobije absolutny rekord, notując kolejny raz najniższe nakłady na informatyzację szkół od 15 lat. Łącznie suma ta stanowi 1,3% wydatków budżetu państwa. Przy zakładanym poziomie PKB w wysokości 1350,2 mld zł, wydatki na naukę to niespełna 0,3% PKB. Wobec polskiego 1 mld euro rocznie, Niemcy wydają na badania i rozwój ok. 62 mld euro, Hiszpania 16 mld, a około trzy razy mniejsze Czechy – blisko 2 mld euro”.

Szkolnictwo wyższe jest permanentnie niedofinansowane, szczególnie dotkliwie brakuje młodej kadry naukowej, bo jej zarobki są wyjątkowo niekonkurencyjne. Konstytucja blokuje wprowadzenie większego zakresu odpłatności za studia, (np. wraz z kredytem, który byłby spłacany tylko wtedy, jeśli inwestycja by się opłaciła, czyli jeśli zarobki osoby z wyższym wykształceniem osiągnęłyby odpowiedni poziom – rozwiązanie Tony’ego Blaira). Pozostaje budżet państwa, jako główne źródło wsparcia mogącego powstrzymać emigrację talentów naukowych i technicznych z Polski.

Od 1 listopada 2009 roku zasiłki rodzinne podniesiono o 40% (kwotowo z 68 zł do 98 zł), zamrażając do 2012 roku progi dochodowe, stanowiące podstawę do uzyskania świadczeń. Wynoszą one obecnie 583 zł na osobę w rodzinie z dzieckiem niepełnosprawnym oraz 504 zł na osobę w rodzinie. Jak ocenia BCC „propozycje resortu pracy dotyczące podwyższenia progów dochodowych (odpowiednio do 624 zł i 539 zł) – nie zostały uwzględnione. Jest to nie do zaakceptowania z uwagi na wzrost kosztów utrzymania oraz inflację, szczególnie uderzające w rodziny najsłabsze. Efektem takiej sytuacji będzie – na co wskazywaliśmy w poprzednim raporcie – spadek liczby uprawnionych dzieci (w latach 2004-2009 około 2,3 mln)”.

W zakresie infrastruktury teleinformatycznej umożliwiającej szerokopasmowy dostęp do Internetu Polska zajmuje jedno z ostatnich miejsc w Unii Europejskiej. Zaledwie niecałe 10% Polaków ma dostęp do szerokopasmowego Internetu. Średnia dla krajów OECD wynosi około 22%, zaś w wielu krajach – takich jak Holandia czy Dania – przekracza 35%.

Kosztowny koalicjant

O potrzebie naprawy finansów publicznych mówi się w Polsce od dawna. W 2000 roku psuciem finansów publicznych przez nieformalną koalicję sejmową złożoną z opozycji i fragmentu obozu rządowego, która zawiązała się wówczas w Sejmie, uzasadniał Leszek Balcerowicz wyjście Unii Wolności z rządu. W rok później AWS-owski minister finansów Jarosław Bauc postraszył rynki czarną prognozą 80-miliardowej dziury budżetowej. Jesienią 2003 roku Jerzy Hausner przedstawił Program Uporządkowania i Ograniczenia Wydatków Publicznych, który pozostał na papierze, bo jedyna partia, która go popierała (Partia Demokratyczna), znajdowała się poza Sejmem. Premier Belka, a potem rząd PIS-u, zapowiedział kotwicę budżetową w postaci deficytu budżetowego nie większego niż 30 mld zł. W 2009 roku deficyt jawny sięgnie 56 mld złotych. Interesujący program Państwo dla Obywateli – Plan Rządzenia 2005-2009 zawierający propozycje naprawy finansów przedstawili Jan Rokita i Stefan Kawalec w grudniu 2005, ale, jak wiadomo, realizowany był program premiera z Gorzowa, a nie z Krakowa. Od 2007 roku rządzi koalicja PO w koalicji z PSL. Koalicjant, co było nietrudno przewidzieć, okazał się głównym hamulcowym naprawy finansów państwa.

Koalicja z PSL-em (na razie innej możliwości realnie nie ma, a poza tym poparcie PSL-u może mieć kluczowe znaczenie w rozstrzygnięciu drugiej tury wyborów prezydenckich) jest niezwykle kosztowna dla społeczeństwa, z czego opinia publiczna coraz bardziej zaczyna sobie zdawać sprawę. Jeśli włókniarka, pielęgniarka i rencista płacą podatek dochodowy, to również rolnik powinien płacić, jeśli ma dochód netto i wyczerpał kwoty wolne na dzieci itp. Co więcej, rolnicy stanowią największą grupę producentów, którzy dochody czerpią nie tylko z rynku, czyli tego ile konsumenci gotowi są im za ich wytwory zapłacić, ale dodatkowo kilkadziesiąt procent z dopłat unijnych sfinansowanych z podatków, które obywatele UE na nich płacą.

W całej Unii dotacje dla rolników wlicza się do bazy podatkowej, od której rolnikom oblicza się podatek. Jedynie w Polsce rolnictwo nie płaci podatku dochodowego. W sprawie KRUS-u, którego ponad 90% środków pochodzi z dotacji budżetu państwa, gdyż sami rolnicy, w tym najbogatsi, płacą jedynie symboliczne składki, słów oburzenia brak. Ostatnio jeden z liderów PSL-u otwarcie i cynicznie zapowiedział, iż PSL nie pozwoli podnieść składki na KRUS nawet o złotówkę, dopóki dochody rolników nie osiągną średniej krajowej. Wypada czekać, aż również pielęgniarki, nauczyciele, policjanci i żołnierze, włókniarki i kolejarze odmówią płacenia składek emerytalnych dopóki dochody ich profesji nie osiągną średniej krajowej.

Do rubryki „koszty koalicji z PSL” trzeba dodać kilka dalszych pozycji. PSL swego czasu nie zgodził się, aby w ustawie o PGR-ach bądź ustawie reprywatyzacyjnej wpisać, iż ziemie popegeerowskie mogą być wykorzystane jako rekompensaty dla właścicieli pozbawionych własności przez władze PRL. W ten sposób nomenklatura PSL-owska pozbyła się konkurencji w dostępie do niedrogich zasobów ziemi rolniczej. Ciężar zaś takich rekompensat spadł całkowicie na budżet. Unijne środki na rozwój wsi w znikomym stopniu idą na tworzenie pozarolniczych miejsc pracy dla bezrobotnych na wsi, ale w pierwszej kolejności przeznaczane są na obsługę wielkich gospodarstw. Koszty koalicji z PSL-em obciążają budżet państwa dziesiątkami miliardów złotych. Podatek rolny i gruntowy są degresyjne w praktyce: im mniejszy dochód, tym większą część trzeba oddać fiskusowi. Uderza to w szczególnie w wielodzietne rodziny gospodarujące w małych i średnich gospodarstwach. Jesteśmy wyczuleni na konflikt interesów i skandalem jest zabranie przez posła głosu w sprawie, która dotyczyć może jego biznesowych interesów. Tej zasady nikt nie stosuje do bogatych posłów-rolników, którzy kontrolują nie tylko komisję rolnictwa i wsi w Sejmie, ale w wielu innych komisjach pilnują skutecznie swych interesów, często sprzecznych z interesem konsumentów, podatników i biedoty wiejskiej. Dopóki PSL jest w koalicji, żadnej poważnej naprawy finansów publicznych nie będzie, nawet kiedy Tusk zostanie już prezydentem i groźba veta prezydenckiego będzie oddalona.

Procedury przymusowe

Kolejne budżety są więc budżetami przetrwania, deficyt budżetu zamiata się pod dywan, czyli przerzuca na deficyty instytucji zasilanych z budżetu: funduszy emerytalnych, służby zdrowia, samorządów lokalnych, funduszy pracy. W prasie pierwszy raz od lat pojawiają się obawy o wystąpienie zaległości z wypłatami należnych poborów czy emerytur.

Tym niemniej z powodu kryzysu i braku reform finansowych wpadliśmy z powrotem w unijną procedurę ograniczenia nadmiernego deficytu, z której wyszliśmy tuż przed kryzysem. Szczęście w nieszczęściu, iż z powodu kryzysu połowa krajów UE znalazła się w tej samej sytuacji. Musimy przedstawiać okresowo program konwergencji, czyli zbliżenia naszych wskaźników do rygorów Paktu Stabilności i Wzrostu. Droga do ewentualnych sankcji unijnych za brak postępów w naprawie finansów jest jednakże bardzo odległa.

Bardziej prawdopodobna jest natomiast groźba przekroczeniu kolejnego wewnętrznego progu ostrożnościowego, tj. relacji 55% długu publicznego do PKB i konieczność zastosowania przewidzianych ustawą o finansach publicznych środków naprawczych: zamrożenia płac w sektorze publicznym, ograniczenie indeksacji rent i emerytur do wskaźnika inflacji i przedstawienia Sejmowi planu sanacji finansów, a w szczególności obniżenia powyższej relacji. Może to się zdarzyć już w 2010 lub 2011 roku. Według oficjalnych przymiarek relacja długu publicznego do PKB w 2010 roku wyniesie 54%. Wystarczy osłabienie złotego czy tąpnięcie w napływie podatków, aby przekroczyć krytyczny próg. Trwają więc debaty nie tyle nad naprawą finansów, ile nad znalezieniem księgowego sposobu oddalenia na jakiś czas powyższej groźby. Chodzi o to, aby inaczej liczyć dług i nie wliczać doń środków pożyczonych przez budżet od OFE. Byłoby to sprzeczne z istotą OFE, które nie są częścią sektora publicznego, mają swoje zobowiązania wobec przyszłych emerytów i pieniądze pożyczone przez budżet od OFE muszą być OFE zwrócone tak samo jak każdemu innemu. Tym niemniej wysuwany jest argument, iż w krajach, które nie przeprowadziły reformy emerytalnej, nie ma odrębnego OFE, zobowiązania państwa wobec przyszłych emerytów spoczywają na budżecie państwa i nikt tych zobowiązań nie liczy do formalnego długu publicznego, choć faktycznie tego rodzaju dług istnieje. Polska te zobowiązania wydzieliła, gromadzi na nie środki i dlatego chwilowe sięgnięcie po te środki przez budżet liczy się jako pożyczka i powiększa dług.

Wymuszony przez konstytucję program sanacji politycznie kompromitowałby rząd. Poza tym z PSL-em w koalicji program naprawy znów ciąłby po nauce, sądach, szkołach, pomocy socjalnej lub podwyższał podatki i składki wszystkim tylko nie rolnikom. Cywilizacyjne i rozwojowe koszty takich działań byłyby poważne.

Co dalej?

Nagromadził się potężny pakiet zaległych reform niezbędnych do pogoni za czołówką europejską. Przypomnijmy najważniejsze: dokończenie prywatyzacji; podwyższenie wieku emerytalnego; rozszerzenie powszechnego systemu emerytalnego na młodych rolników i stopniowe wygaszenie KRUS-u, wprowadzenie powszechnego podatku dochodowego dla rolników; objęcie powszechnym systemem emerytalnym górników i resortów siłowych, podniesienie płac w policji i sądownictwie; wprowadzenie rodzinnego podatku katastralnego, wejście do strefy euro; wprowadzenie podatku liniowego ze znaczącymi kwotami wolnymi od podatku na każdego utrzymywanego; kilkukrotne zwiększenie nakładów na naukę, szkolnictwo wyższe, programy stypendialne; reforma finansowa i własnościowa służby zdrowia; ujednolicenie stawek VAT-u z jednoczesnym zwiększeniem zasiłków dla uboższych rodzin. Jest to program na miarę reform rządu Mazowieckiego i Balcerowicza. Wydaje się, iż w najbliższej przyszłości jedyną szansę na jego realizację daje wygrana PO w wyborach prezydenckich i zdobycie przez tę partię większości w parlamencie. Potrzebny będzie gabinet, który byłby w stanie takie reformy przeprowadzić i przywódcy polityczni, którzy chcieliby przekonać społeczeństwo do trudnych, ale owocnych reform.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję