Rosyjska ruletka – jak sprawiedliwie podzielić ciężar obrony kraju w demokracji liberalnej :)

Granice zamknięte na opcję wyjazdu dla mężczyzn do lat pięćdziesięciu; słabo albo w ogóle niewyszkoleni poborowi szturmujący okupowane przez Rosjan miasto w sprzęcie z lat sześćdziesiątych; gospodarka okrojona o połowę i miliony uchodźców. To dzisiejsza Ukraina. Jeśli nie będziemy przeciwdziałać, a jeszcze kilka rzeczy pójdzie nie tak, to także Polska w ciągu następnej dekady. Ile warto poświęcić, by prawdopodobieństwo tego scenariusza zmniejszyć z dziesięciu procent do kilku promili? Jak podzielić się poświęceniami, a czego poświęcić nie możemy? Te pytania muszą sobie dziś zadać wszyscy obywatele Polski, ale przede wszystkim zwolennicy i zwolenniczki opcji liberalnej.

Reakcja Polski, Polek i Polaków na wojnę była wzorowa w pierwszych, najtrudniejszych momentach. Spontaniczny zryw wyszedł nam dobrze; długoterminowe działania, systematyczne reformy, budowa instytucji – tu idzie nam gorzej. Ciężar wojny i odstraszania chętnie przerzucilibyśmy na kilku bohaterów, których najlepiej podziwia się z daleka, niezbyt uważnie przyglądając się cenie, jaką płacą. Zwykli obywatele, a w dużym stopniu także opiniotwórcze elity nie rozumieją niuansów wojskowości, prawa czy polityki międzynarodowej, co czyni ich podatnymi na wrogą manipulację.

To musi się zmienić, jeśli chcemy (od)tworzyć środowisko bezpieczeństwa, w którym Rosja nigdy nie odważy się na nas napaść, a jeśli to zrobi, zostanie szybko i brutalnie pokonana. Dotychczas NATO dawało nam, wbrew opiniom dyletantów, gwarancję takiego scenariusza. Obecna degrengolada Partii Republikańskiej i amerykańskiego życia politycznego sprawia, że musimy się poważnie liczyć z brakiem zaangażowania USA. Kazus tego kraju, którego Rosja nigdy nie byłaby w stanie pokonać na polu bitwy, ale który zdaje się obecnie skutecznie pokonywać na arenie jego polityki wewnętrznej, powinien być dla nas punktem wyjścia. Musimy zadbać, aby Rosja była niezdolna pokonać nas militarnie; ale musimy też zadbać o to, by nie mogła nas pokonać w naszych własnych głowach. Na tym drugim polu wróg wydaje się posiadać znacznie większe zdolności, co pokazuje wspomniany już wcześniej mentalny nelson, który zdołał założyć USA, a wcześniej dużej części zachodnich elit i polskiej skrajnej prawicy.

Odporność na wrogą manipulację ze strony wrogich reżimów autorytarnych nie jest zresztą jedynym powodem, dla którego musimy się jako społeczeństwo nauczyć rzetelnego i krytycznego myślenia o kwestiach wojny i pokoju, wojskowości i dyplomacji. Rzeczy te nie są już abstrakcjami; przestały nimi być, podobnie jak epidemiologia podczas pandemii czy klimatologia w erze globalnego ocieplenia. Społeczna ignorancja  w tamtych sprawach kosztowała nas niebywale wiele, łącznie z zżyciem tysięcy ludzi i dziesiątkami miliardów złotych; w wypadku tematyki bezpieczeństwa cena może być jeszcze wyższa.

To jednak nie koniec niebezpieczeństw, związanych ze złą oceną zagrożeń i potencjalnych odpowiedzi. Nie chcemy pozostać na nie nieprzygotowani; nie chcemy też jednak bezrefleksyjnie poświęcać innych wartości w imię bezpieczeństwa narodowego tam, gdzie nie jest to konieczne. W kwestiach takich jak obowiązkowa służba wojskowa czy kontrowersyjne technologie bojowe nie można po prostu przekładać wajchy w drugą skrajność; trzeba zastanowić się, gdzie wartości takie jak swoboda i bezpieczeństwo albo humanitaryzm i skuteczność naprawdę wchodzą w tragiczny konflikt, a gdzie można je pogodzić bez ofiar.

Tego zagadnienia nie sposób wyczerpać w jednym tekście, ale można pokazać podstawy. W kolejnych sekcjach tego artykuły poruszę konieczność wykształcenia minimalnie etycznej postawy wobec państwa i współobywateli, opartych o uznanie podstawowych faktów i wartości, co do których jako obywatele liberalnej demokracji zagrożonej autorytarną agresją musimy się zgodzić. Stoją one w kontraście do  szeregu nieetycznych postaw a niestety powszechnych postaw, które musimy porzucić i uczynić społecznie nieakceptowalnymi. Wychodząc od tych podstaw, przejdę do trudnej kwestii podziału obowiązków i poświeceń związanych z obronnością w społeczeństwie, przyglądając się m.in. możliwym rozwiązaniom technologicznym czy budzącej zrozumiałe emocje instytucji poboru.

Nie przegrać we własnej głowie

Polska stoi przed zadaniem podwojenia realnej liczebności sił zbrojnych przy jednoczesnym podniesieniu ich jakości w wyszkoleniu i sprzęcie; budowy dla tych sił zbrojnych zaplecza rezerw ludzkich i sprzętowych; odbudowy obrony cywilnej i przebudowy/odbudowy służb specjalnych; wreszcie racjonalnego i efektywnego zarządzania tym wszystkim przez administrację rządową. Wszystko to musimy robić szybko, jednocześnie pomagając Ukrainie i łatając luki po zdolnościach sojuszniczych, których w wypadku wygranej Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach może zabraknąć. To trudny, kosztowny proces, którego najtrudniejszym elementem jest pozyskanie nie drogiego sprzętu, ale rzeszy wyspecjalizowanych osób zdolnych go obsługiwać i wspierać. Tu nie wystarczy podpis ministra, ustawa parlamentu czy nawet determinacja podatnika. Potrzebny jest wysiłek setek tysięcy ochotników, wspieranych przez całe społeczeństwo. Aby to z kolei było możliwe, musimy jako społeczeństwo rozumieć, w imię czego podejmujemy taki wysiłek – i odrzucić wiele z nieetycznych postaw i narracji, suflowanych nam przez wrogów naszej wolności.

Także ze względu na relatywną świeżość ciężkich historycznych doświadczeń, Polki i Polacy zachowali zdrowy dystans wobec skrajnych postaw pacyfistycznych i antyzachodnich, toczących w UE czy USA nazbyt wiele środowisk. Nie trzeba było im w początkach wojny tłumaczyć moralnej różnicy miedzy ofiarą a katem, agresorem i obrońcą. Niewiele osób dało się też wpędzić w antyzachodnie obsesje rosyjskiej propagandy, choćby dlatego, że były to też w dużej części obsesje antypolskie. Polska lewica, w przeciwieństwie do wielu zachodnich formacji lewicowych, zachowała kontakt z rzeczywistością i własnymi ideałami; na tego rodzaju idee nie znaleźli się więc chętni.

Podatniejsi okazaliśmy się niestety na inny zestaw myślowych wirusów, wycelowanych w drugą stronę sceny politycznej. Z haniebnym wyjątkiem Konfederacji, polska prawica stłumiła swoje nacjonalistyczne instynkty i tendencję do rozdmuchiwania spraw trzeciorzędnych; niestety, trwało to tylko kilka miesięcy. Później wrócił temat Wołynia, a drobne dysputy handlowe i interesy kilku wąskich grup doprowadziły do zapaści w relacjach polsko-ukraińskich i samozwańczej blokady granicy przez podmioty o, delikatnie rzecz ujmując, jaskrawie antyukraińskim zabarwieniu i niejasnych powiązaniach. Sentyment antyukraiński i antyuchodźczy nie chwycił w polskim społeczeństwie, nie sposób jednak udawać, że nie urósł w siłę.

Krótkowzroczny egocentryzm i amoralizm promowanych w polityce międzynarodowej (zresztą w stosunkach wewnętrznych również) przez Konfederację ma swoją uczesaną i uładzoną wersję w teoriach „realizmu” w stosunkach międzynarodowych. W Polsce głoszone są one głównie przez amatorów w zakresie dyplomacji i wojskowości, takich jak środowisko Jacka Bartosiaka. Polityka międzynarodowa jest amoralna z samej swojej  natury; silni biorą co mogą, słabi cierpią co muszą; zasady moralne są dla frajerów, a ich przestrzeganie prowadzi do porażki; sojusze można zmieniać co kilka lat, i zawierać je niezależnie od charakteru oferującego je mocarstwa. Tak można streścić idee, zaczerpnięte w zwulgaryzowanej wersji od zachodnich myślicieli w rodzaju Kissingera i Mearsheimera, otwarcie i nieodmiennie zresztą promujących „dogadanie się” z Rosją. Idee te mogły od biedy pasować do polityki europejskiej czasów Świętego Przymierza (i choćby dlatego powinny wydawać się Polakom czy Ukraińcom podejrzane). Dziś oparte są nie tylko na założeniu, że los mniejszych narodów takich jak nasze się nie liczy, ale także na odklejonym od rzeczywistości założeniu, że dla Rosji czy Chin nie liczy się ideologia (sic!). W konsekwencji dla nas również jakieś tam prawa człowieka lub wolności nie powinny mieć znaczenia. Powinniśmy, wzorem orbanowskich Węgier, jak najszybciej wymienić je na garść szklanych paciorków.

 Te idee niestety rezonują wśród konserwatywnej części naszego społeczeństwa, znajdując spory odzew wśród szybko radykalizujących się w prawą stronę młodych mężczyzn, czyli grupy, której chcąc nie chcąc będziemy musieli powierzyć obronę kraju. Swoim zwolennikom wydają się cwane i dają iluzję przenikliwości; dają też łatwą wymówkę, by nie zrobić niczego w kontekście wzbierającego zagrożenia. Oparte są na karykaturalnym obrazie stosunków międzynarodowych i na zupełnemu niezrozumieniu stawki polityki międzynarodowej w naszym regionie. Jest to możliwe, ponieważ przeciętny absolwent polskiej szkoły czy nawet uczelni nie ma żadnego spójnego obrazu stosunków międzynarodowych czy nawet międzyludzkich; nie liznął ani socjologii, ani teorii gier; a o prawach człowieka, wolnościach obywatelskich czy suwerenności państwowej nie uczył się nigdy w systematyczny sposób, pozwalający mu zrozumieć, dlaczego są to kluczowe wartości i jak układają się w jedną całość. W konsekwencji ma tendencję, by postrzegać etykę i prawo jako zjawiska całkowicie odrębne od efektywności i sukcesu społecznego, ekonomicznego i politycznego, a nie jako jego konieczne i niezbywalne katalizatory. Stąd także łatwo łyka mit efektywnego i sprawnego autorytaryzmu.

Ten naiwny amoralizm ma też inną, mniej agresywną, ale nie mniej szkodliwą formę w postaci wyalienowanego społecznie tumiwisizmu. „Kiedy się zacznie, spieprzam z Polski, nie będę ginąć za państwo, które nic mi nie daje” – przeczytać można w stekach twitterowych komentarzy, z których niestety tylko część powstaje w farmach trolli pod Petersburgiem. Część tumiwisistów jest świadomie cyniczna – rozumieją, że ich postawa pasożytuje na poświęceniu innych, obrońców tego czy następnego kraju, do którego łaskawie zechcą wyemigrować.  Część jednak naprawdę zdaje się nie rozumieć, ile zawdzięcza tej ogromnej większości swoich rodaków, którzy nie mogliby i/lub nie chcieli ot tak przenieść się gdzieś na Zachód, a których bezpieczeństwo i podstawowe prawa i potrzeby wygodnicki tumiwisizm ma w nosie.

Gdyby zsumować wyznawców naiwnego pacyfizmu, naiwnego tumiwisizmu i naiwnego amoralizmu, stanowić będą oni znaczną część, jeśli nie większość obywateli poniżej trzydziestego piątego roku życia. Jako etyk nie waham się powiedzieć, że ignorancją i brak refleksji tych osób są jak najbardziej zawinione. W erze powszechnego dostępu do informacji i ogromnego postępu moralnego i społecznego nie sięgnąć po ich owoce jest moralną przewiną. Postawy te nie pojawiły się jednak w próżni. Wyrosły w środowisku edukacyjnym społecznym i medialnym w którym nie tylko temat bezpieczeństwa narodowego, ale także powinności jednostki wobec państwa i współobywateli nie był przedmiotem refleksji i nauczania. Lewica, prawica i liberalne centrum – każde ma swojego ohydnego bachora w trójce pacyfizm-amoralizm-tumiwisizm. Każdy z tych bachorów ma też, niczym w arystotelejskiej analizie cnót i przywar, swojego lepszego bliźniaka. Potrzebujemy ograniczenia państwa i jego aparatu przez lewicowe i liberalne wrażliwości; potrzebujemy bliskiego republikańskiej prawicy myślenia w kategoriach interesu narodowego, aby te wrażliwości wyważyć i zakotwiczyć w realiach naszego wciąż okrutnego świata. 

Tych toksycznych postaw i narracji nie wystarczy po prostu sfalsyfikować, ośmieszyć i odrzucić. Polska potrzebuje opowieści o sobie, na którą wszyscy się zgadzamy; właśnie dlatego ta opowieść musi trzymać się faktów i być oparta na wartościach, pod którymi wszyscy możemy się podpisać. Te wartości to prawa i wolności obywatelskie, socjalne i pracownicze (tak, te ostatnie też), te fakty to ogromny awans cywilizacyjny i skok w jakości życia, którego doświadczyliśmy przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Polska jest dziś, mimo wszystkich bolączek, niedociągnięć i wstrząsów dobrym miejscem do życia; jest miejscem bezpiecznym i pełnym swobody; jest krajem na trajektorii wznoszącej. Warto, by nasze szkoły, media i organizacje pozarządowe potrafiły zakomunikować ten prosty przekaz nie zamiast ani wbrew, ale obok innych treści, jako część swojej misji; warto byśmy jako obywatele potrafili wytłumaczyć swoim dzieciom czy znajomym z innych krajów, dlaczego przekaz ten jest prawdziwy. Zamiast opowiadać uczniom szkół wszelakich historię starożytnej Grecji w przesłodzonej i pełnej błędów wersji, a historię najnowszą realizować (albo i nie) na chybcika w końcu czerwca, zacznijmy do tej historii; zamiast czytać poetów walczących o wolność w 1830, zajmijmy się tekstami osób, walczących o wolność w 2030. Wprowadźmy do szkół prawo, także międzynarodowe – skandalem jest, ze absolwent liceum czy nawet uczelni nie wie nawet, co zawiera kodeks karny. Zacznijmy uzasadniać, ale i racjonalnie krytykować nasze instytucje i prawa na filozofii i etyce – tu przydałby się, szczególnie w liceach, osobny przedmiot dedykowany zdolności zdobywania i krytycznej analizy informacji. Zadbajmy też o to, żeby młody wyborca miał choćby minimalną wiedzę o stosunkach międzynarodowych i wojskowości – żeby rozumiał, co to jest traktat, czym jest odstraszanie nuklearne, czym obrona cywilna, a czym obrona przeciwlotnicza.

Jeśli myślicie Państwo, że przesadzam, uderzając w wysokie republikańskie C edukacji obywatelskiej, to powróćmy na chwile do realiów (od)budowy systemu bezpieczeństwa w naszym regionie. Do podatników, ochotników i, być może, poborowych, którzy będą musieli wiele poświęcić – a być może nawet w niektórych wypadkach poświęcić wszystko. Nie mamy bowiem prawa żądać tych poświęceń od ludzi, którzy nie widzą w nich sensu; tym bardziej nie mamy też prawa żądać tych poświeceń dla społeczeństwa, które samo nie widzi w nich sensu.

Nie chcesz służyć? Doceń

Jak już powiedzieliśmy, nasze siły zbrojne niewątpliwie potrzebują wzmocnienia tak ilościowego, jak jakościowego, tak w sprzęcie, jak w ludziach. O jakość i ilość sprzętu zaczęliśmy dbać, choć część decyzji zakupowych poprzedniej ekipy pozostawia wiele do życzenia (niesławne fafiki), a na dostawy uzupełniające naszą siłę będziemy w nerwach czekali kilka lat. Obsługa coraz to lepszego sprzętu to praca dla specjalistów, i tu braki kadrowe okazują się szczególnie fatalnie. Nie uzupełni się też ich ani przez postępująca automatyzację, ani przez pobór lub dobrowolną służbę zasadniczą (choć o tych rozwiązaniach też warto rozmawiać), bo tutaj szkolenie trwa kilka lat, i musi dać efekt w postaci pozostania żołnierza na pozycji, na która był przygotowywany. Jak zachęcić ochotników do kariery wojskowej w obliczu ogromnego kryzysu rekrutacji i pogarszającej się sytuacji demograficznej?

Sposobów jest kilka – niektóre łatwe, inne wymagające od obywateli/podatników wyrzeczeń, daleko wszakże mniejszych, niż sama służba zawodowa. Warto zracjonalizować system wojskowych awansów i przeniesień między jednostkami, tak aby ścieżka kariery była lepiej przewidywalna, bardziej rozwojowa i nie wiązała się z niekoniecznymi wyrzeczeniami ze strony żołnierzy i ich rodzin. Wieloaspektowe wsparcie dla rodzin to zresztą kolejny potencjalny sposób na poprawę atrakcyjności kariery w wojsku. Reformy sprzętowe, zmniejszające ryzyko, zwiększające komfort i prestiż pracy żołnierza również są krokiem w tym kierunku. Tu pochwalić należy fakt, ze obecne kierownictwo MON wydaje się skupiać nie tylko na wielkich maszynach, ale na wyposażeniu osobistym naszych żołnierzy, w którym to aspekcie jesteśmy mocno do tyłu nie tylko za USA czy Wielką Brytanią, ale choćby za Czechami. Nic dziwnego, że trudno namówić potencjalnych rekrutów do służby w hełmach czy wozach pamiętających głęboką komunę – czy Państwo poszlibyście pracować do biura, w którym pisze się na maszynie, a w podróże służbowe jeździ maluchem? Analogiczne porządki to niestety ciągle realia w wielu jednostkach naszej armii.

Niezależnie od zakupów nowego sprzętu, służba polskiego żołnierza jest obecnie w oczywisty sposób obarczona wyższym ryzykiem niż jeszcze kilka lat temu. Płace zwyczajnie muszą zacząć to odzwierciedlać. Tanie państwo jest jak tani dentysta, i dotyczy to także wojska. Dopóki wzięty informatyk czy prawnik zarabiać będzie z wygodnego fotela nie tylko więcej, ale wielokrotnie więcej niż wojskowy specjalista czy oficer, dopóty w wojsku będą braki; dopóki szeregowy będzie zarabiał gorzej niż kierowca tira, będzie tak samo. Poświęcenie wojskowych jest w chwili obecnej warunkiem sine qua non istnienia naszego kraju i naszej gospodarki, i ich płace zwyczajnie powinny ten fakt odzwierciedlać. Każdy obywatel Polski musi sobie zadać pytanie – czy chciałbym być żołnierzem, czy jednak wolał zapłacić za przywilej przerzucenia tego ciężaru na czyjeś barki? Nie chcesz służyć, podatniku – płać. Alternatywą jest pobór.

(Warto nadmienić, że w tej sytuacji nie stoimy obecnie jedynie wobec żołnierzy polskich czy sojuszniczych, ale przede wszystkim wobec żołnierzy ukraińskich i polskich ochotników, walczących obecnie w Ukrainie za wolność waszą i naszą. Jako polscy podatnicy i wyborcy wszyscy wspieramy oczywiście Ukrainę w sposób zdecydowany; natomiast dodatkowe wsparcie indywidualne dla polskich i ukraińskich ochotników także jest, przynajmniej moim skromnym zdaniem, czymś co zwyczajnie jesteśmy im dłużni. Dlatego chciałbym polecić Państwa uwadze polskich medyków frontowych z fundacji „W Międzyczasie”, których jako polską organizację możemy wesprzeć nie tylko darowizną, ale także przekazując półtora procent naszego podatku).

Motywacje do ochotniczej służby wojskowej nie mogą jednak, tu zgoda, kończyć się na motywacjach finansowych, a budżet państwa nie jest z gumy. Pierwszeństwo w kolejkach do urzędów, bezpłatne przejazdy komunikacją, udogodnienia dla rodzin – istnieje szereg sposobów na to, by dać naszym obrońcom poczuć, że w naszym kraju się liczą, że doceniamy ich poświęcenie. To zresztą nie powinno dziać się w izolacji, ale jako element kampanii zwiększania szacunku dla wszystkich zawodów związanych z budową naszego państwa – lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, a także urzędników (warto odczarować to słowo). Jeśli chcemy i musimy budować wspólnotę, a nie tylko zbiorowisko ludzi, którym to wszystko wisi, to bycie spoiwem tej wspólnoty musi oznaczać społeczny szacunek. Tutaj także ogromna rola edukatorów czy ludzi mediów. Polki i Polacy powinni dowiadywać się w szkole, ile zawdzięczają swojemu państwu, czyli tworzącym je ludziom – nie w ramach propagandy sukcesu, a w ramach korekty przechyłu, który obecnie mamy w publicznej świadomości.

Pobór (nie)unikniony?

Ze wszystkich mechanizmów prowadzących do wzmocnienia sił zbrojnych i sprawiedliwszego rozłożenia ciężaru obronności na wszystkich obywateli najwięcej kontrowersji i instynktownego oporu budzi oczywiście kwestia służby wojskowej, zwłaszcza w sytuacji, kiedy służba ta miałaby okazać się obowiązkowa. Tutaj musimy uczciwie postawić sprawę. Nie ma co udawać, że przymusowy pobór do wojska nie wiąże się z wielkim ciężarem dla dotkniętych nim osób; nie ma też co uważać, że jeśli nie uczynimy służby w wojsku bardziej atrakcyjną dla ochotników, to bez poboru w jakiejś formie się obędzie. 

Warto jednak pamiętać, że służba w siłach zbrojnych, a szerzej także w systemie obrony narodowej może mieć różną postać. Nie musi też, a nawet nie powinna mieć charakteru kojarzonego, słusznie czy nie, obowiązkową służbą wojskową lat dziewięćdziesiątych. Mamy tutaj naprawdę sporo miejsca na zmianę postawy państwa i armii wobec odbywających służbę zasadniczą, tak aby okres ich służby uczynić maksymalnie efektywnym, znacznie mniej uciążliwym, i przede wszystkim szanującym godność i wrażliwość człowieka słusznie nawykłego do wolności i swobód. Tak, jest to jak najbardziej do pogodzenia z dyscypliną i efektywnością wojskową, jak pokazuje przykład wielu armii, od szwajcarskiej i izraelskiej po siły państw skandynawskich.

Korpus żołnierzy zawodowych, wzmocniony liczebnie i jakościowo dzięki politykom opisanym w poprzedniej sekcji, ciągle potrzebować będzie wzmocnienia na czas W rezerwistami po kilkunastomiesięcznym przeszkoleniu. Luke tę może, i powinna, wypełnić odpowiednio doinwestowana dobrowolna zasadnicza służba wojskowa – na pewno powinniśmy spróbować pójść w tę stronę (co zresztą już robimy), zanim pomyślimy o poborze właściwym. Niezależnie jednak, czy charakter służby zasadniczej będzie dobrowolny czy nie, warto spróbować uatrakcyjnić ją, zaczynając od eliminacji największych z punktu widzenia potencjalnego szkolonego wad.

Jesteśmy zurbanizowanym, relatywnie dobrze skomunikowanym krajem. Weekendy a nawet codzienne noclegi w domu powinny stać się normą – te drugie częściowo ściągając z armii obowiązek rozbudowy infrastruktury. Tak, rekruci muszą poznać doświadczenie spędzenia nocy w namiocie czy w ziemiance, czy nieprzerwanych, wielodniowych operacji – ale tak nie będzie wyglądał ich każdy tydzień. Rano wskakuję w kolej podmiejską, dojeżdżam na poligon, spędzam tam 8 czy 10 godzin, wracam do domu. Okres służby nie jest dla mnie okresem trwałej izolacji od rodziny i przyjaciół, a ja cięgle czuję się człowiekiem wolnym i własnym. Co ważniejsze, nie muszę przez 24 godziny na dobę przebywać w otoczeniu dotychczas obcych mi ludzi, a praktyki kojarzone z falą mają znacznie mniejszą szansę wystąpienia. Siły zbrojne rozumieją też, ze muszą dobrze organizować i szanować mój czas.

Idźmy dalej. Brody, tatuaże, długie włosy czy kolczyki nie przeszkadzały wojownikom różnych epok, nie przeszkadzają też obecnie obrońcom Ukrainy. Służba nie musi wiązać się z dramatyczną zmianą i deindywidualizacją wyglądu. Instruktorzy mają prawo wymagać zacięcia i poświęceń o szkolonych, ale oni również mają prawo być traktowany z minimalnym, należnym ochotniczemu obrońcy ojczyzny szacunkiem.

Kolejnym elementem może być prawo wyboru specjalizacji, oczywiście dopóki w ramach tej specjalizacji rzeczywiście istnieją wakaty. Potencjalny ochotnik dobrowolnej służby zasadniczej musi rozumieć, że niekoniecznie oznacza służbę w piechocie, choć oczywiści minimalne przeszkolenie żołnierz przejść musi. Logistycy, mechanicy, medycy czy piloci dronów są potrzebni, a w wojsku mogą zdobyć umiejętności przydatne także w życiu cywilnym. Przykład Ukrainy pokazuje, że możliwość wyboru specjalizacji w wypadku ochotniczego zgłoszenia jest w stanie motywować do takich zgłoszeń.

Osoby, które uważają, że efektywny żołnierz musi koniecznie być ogolony, złamany i wyzuty z godności podczas szkolenia podstawowego rodem z Na Zachodzie bez zmian, zapraszam do zauważenia, że obecna wojna nie polega na rzucaniu fal piechoty na okopy przeciwnika. Jeśli komuś nie podoba się ochotnik-obywatel, zachowujący indywidualność, prawa i swobody w trakcie szkolenia, warto zauważyć, że alternatywą dla takiego rekruta nie są tysiące wygolonych osiemnastoletnich poborowych, grzecznie podążających do koszar, ale pogłębiający się kryzys rekrutacyjny lub ogromne kontrowersje społeczne i potencjalne naruszenie pro-obronnego konsensusu społecznego. Ten konsensus jesteśmy w stanie budować, eliminując z służby wojskowej, szczególnie tej dotyczącej rezerwistów, elementy dla samego szkolenia niekonieczne a dla potencjalnych rekrutów najbardziej uciążliwe. 

Musimy stworzyć system budowy i podtrzymania rezerw, który będzie dla ludzi w młodym i średnim wieku nie synonimem pozbawienia wolności na dwa lata, ale atrakcyjnym doświadczeniem które da się z korzyścią wkomponować w obecne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe. Niech dobrowolna zasadnicza służba wojskowa będzie dobrym sposobem na gap year między liceum i studiami albo między licencjatem a magisterką, na budowę dodatkowych kompetencji i oszczędności, na zdobycie szacunku i dodatkowych opcji w społeczeństwie. Służba w siłach zbrojnych zawsze wiąże się z wyrzeczeniami, ale właśnie dlatego powinniśmy te wyrzeczenia ograniczać do koniecznego minimum.

Co jeśli wszystkie te zachęty i zmiany nie zaowocują wystarczającą liczbą chętnych do służby zawodowej i dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej? Zakładać, że tak będzie, nie możemy. Obowiązkowa służba zasadnicza jest faktem życia w wielu krajach, w tym w rosnącej liczbie krajów Unii Europejskiej. Możliwe, że faktem życia będzie musiała stać się i u nas. Co wtedy? Poza maksymalnym zmniejszeniem jej uciążliwości dla poborowych i ich bliskich, będziemy musieli wtedy zadbać o kluczową rzecz: pobór musi być fair. Nie może być udziałem jedynie biednych, albo jedynie nie-studentów, nie powinien też ograniczyć się do osób, które akurat skończą osiemnaście lat w momencie jego wprowadzenia. Nie powinien też, choć będzie to kontrowersyjne, ograniczać się wyłącznie do mężczyzn (oczywiście w pewnych rozsądnych ramach). Jedynym wyjątkiem powinny być osoby, które albo już teraz, albo potencjalnie wypełniają kluczową, choć nie wojskową rolę w tworzeniu bezpieczeństwa państwa – funkcjonariusze służb mundurowych, dyplomaci czy przedstawiciele zawodów medycznych. Jest to bardzo ważne z dwóch powodów.

Pierwszy z nich to fundamentalne poszanowanie dla równości obywateli wobec prawa. Jeśli obowiązkowa służba wojskowa w kształcie, w którym ją stworzymy, nie będzie bardzo znaczącą uciążliwością, nie będzie też powodów, by jakieś grupy społeczne domagały się zwolnienia kosztem innych. Jeśli ciągle będzie się wiązała z wymiernymi poświeceniami, a potem ryzykiem śmierci czy kalectwa podczas wojny, jak powinniśmy założyć, to takie zwolnienia byłyby tym bardziej niesprawiedliwe. Dzieci bogatych rodziców nie są mniej ważne ani kochane od dzieci biednych; studenci nie są mniej wartościowi od nie-studentów, i w obecnych czasach powszechnego dostępu do edukacji wyższej nie stanowią bynajmniej wąskiej grupy przyszłych elit, wartej ochrony przed zniszczeniami wojny. To samo dotyczy osób z roczników 1991-2000; jeśli kiedykolwiek zostanie wprowadzony powszechny pobór do wojska, osoby te – do których zalicza się piszący te słowa – nie powinny być zwolnione z samej racji swojego wieku. W ukraińskich okopach znajdziemy wielu żołnierzy w wieku nie tylko trzydziestu, ale i czterdziestu czy pięćdziesięciu lat; obecna wojna rzadko ma postać atletycznych zmagań, w których osoba po trzydziestce nie ma czego szukać. Większość żołnierzy nie służy zresztą na pierwszej linii, i ten fakt umożliwia częściowe objęcie poborem także kobiet. Panie z sukcesami służą w naszym wojsku od lat; żona marszałka Sejmu jest pilotem myśliwca. Powołanie do wojska nie musi oznaczać powołania do służby w piechocie czy w załogach wozów bojowych (choć za zgoda zainteresowanej oczywiście może) – istnieje multum pozycji na których poziom krzepy fizycznej nie ma znaczenia, a trend ten będzie tylko rósł w siłę.

Reasumując, nie wolno nam potraktować osób wyłonionych przez pobór nie fair; dać im odczuć, ze są dyskryminowane, skrzywdzone czy opuszczone przez resztę społeczeństwa. Losowość poboru, choć uzasadniona przede wszystkim tymi względami, ma także drugi, niezwykle pożądany skutek: wszyscy obywatele muszą liczyć się z tym, że albo oni, albo ktoś im bliski stanie się częścią sił zbrojnych. Od początku tego artykułu piszę o poświęceniu i wdzięczności za nie; o praktycznym zastosowaniu do problemów obrony narodowej zasady filozofa Johna Rawlsa, że każda wspólnota polityczna musi priorytetyzować interes tych, którzy najwięcej tracą na zaproponowanych rozwiązaniach. Powinniśmy dbać o interes ludzi, ryzykujących dla nas wszystko; ta niewygodna powinność zamienia się jednak w konieczną i instynktowna solidarność kiedy rozumiemy, ze możemy znaleźć się w ich szeregach. W tym sensie losowy pobór nawiązuje do innej idei Rawlsa, tworzenia rozwiązań społecznych zza zasłony niewiedzy; jeśli nie wiemy, kto z nas trafi do wojska, mamy doskonała motywację, by z góry zadbać o dobrostan tych, którzy zostaną wylosowani, bo jest to nasz interes własny.

Do ostatniego robota

Na tym etapie Czytelnicy i Czytelniczki tego tekstu dzielą się zapewne na dwie grupy: tą, która z rozmaitymi zastrzeżeniami, ale zgadza się z przedstawioną wizją i ta, która ma jej realizację ochotę mniej więcej tak samo, jak na chemioterapię. Ja prywatnie należę do obu, i z obu rezultatów jestem zadowolony – wojna ani przygotowania do niej nie powinny kojarzyć się nam z czymś przyjemnym i pozbawionym ceny. Rozumiejąc, że albo Rosję skutecznie odstraszymy, albo będziemy musieli z nią walczyć rękami swoimi czy naszych bliskich, w pobliżu własnych domów, znajdujemy właściwą optykę dla oceny kolejnego zestawu potencjalnych rozwiązań – sięgnięcia po rozwiązania robotyczne, także te związane z autonomiczną robotyką bojową.

Dylematy moralne związane z doborem uzbrojenia mają dwojaką postać. W dylemacie o prostszej postaci na szali leży z jednej strony bezpieczeństwo żołnierza, z drugiej – pieniądze podatnika. Mam nadzieję że po dotychczasowej lekturze nie wątpicie Państwo że, oczywiście w pewnych granicach, dylematy tego typu powinniśmy rozstrzygać na korzyść bezpieczeństwa. Udział w wojnie nigdy nie będzie czynnością bezpieczną, i żadna ilość funduszy tego nie zmieni; stawiamy też budżetom wojskowym pewne granice, tak, jak stawiamy je budżetowi ministerstw zdrowia czy edukacji. Możemy się jednak zgodzić, że warto wydać kilka milionów złotych, żeby szkoleni latami współobywatele nie spłonęli żywcem przy pierwszym trafieniu w swój wóz bojowy, ale dominowali w nim nad gorzej uzbrojonym przeciwnikiem (różnica ta jest oczywista po ukraińskich doświadczeniach w eksploatacji wozów o sowieckim i zachodnim rodowodzie).

Inny, trudniejszy rodzaj dylematu moralnego to ten, gdzie bezpieczeństwo żołnierza przeciwstawiane jest bezpieczeństwu osób cywilnych (biorąc pod uwagę specyfikę naszej sytuacji i planów obronnych, w znacznej większości scenariuszy byliby to obywatele Polski lub krajów sojuszniczych). Taka sytuacja ma miejsce na przykład przy użyciu amunicji kasetowej. Amunicję taką cechuje zwiększona skuteczność przeciw niektórym celom, jest też stosunkowo łatwo dostępna w warunkach obecnego kryzysu amunicyjnego. Zalety te okupuje wyższym niż w wypadku innych rodzajów broni poziomem zanieczyszczenia ostrzelanego terenu niewybuchami, trudnymi do usunięcia i powodującymi późniejsze straty wśród cywili próbujących powrócić do swoich domów.

Jak rozstrzygnąć tego typu dylemat? Tutaj istnieją dwie szkoły. Jedna z nich, oparta na uniwersalnie obowiązującym prawie międzynarodowym i ortodoksyjny rozumieniu etyki wojny każe rozstrzygać każdy przypadku użycia osobno, ważąc możliwe szkody i korzyści w konkretnej sytuacji. To podejście stosuje między innymi współczesna Ukraina. Tak, użycie amunicji kasetowej wiąże się każdorazowo ze szkodą dla lokalnej ludności cywilnej. Tę szkodę warto jednak porównać do szkody wynikłej z braku użycia takiej amunicji, to jest dostania się danego terenu pod okupację. Zależnie od przypadku szala może przechylić się na każda ze stron.

Druga, nowsza szkoła myślenia o tej klasie dylematów, reprezentowana głównie przez dyplomatów i aktywistów z krajów położonych z dala od aktywnych działań wojennych, opowiada się za powszechnym zakazem użycia amunicji kasetowej i jej analogów. Zdaniem przedstawicieli tego typu myślenia dowódcy wojskowi mają tendencję do orzekania na niekorzyść cywili, szczególnie tych będących obywatelami wrogiego państwa, a jakiekolwiek korzyści z użycia takiej broni w konkretnych przypadkach są niwelowane przez ogrom szkód, wynikających z ogólnej praktyki ich użycia. Produktem tych idei jest Konwencja z Oslo, zakazująca użycia amunicji kasetowej państwom-członkom. Polska, Ukraina, Finlandia, USA i, nie trzeba chyba dodawać, Rosja ani Białoruś członkami nie są.

Konwencja z Oslo reprezentuje szerszy trend do sceptycyzmu wobec kluczowych bądź potencjalnie kluczowych systemów uzbrojenia. Promujące ja organizacje domagają się także zakazu użycia jakichkolwiek środków wybuchowych na terenach miejskich, zakazu bojowego użycia dronów czy zakazu użycia inteligentnych, samonaprowadzających się na cele form amunicji, które powoli zaczynają pojawiać się na polach bitew. W żadnym przypadku argumenty etyczne zwolenników tych zakazów nie są bardziej przekonujące niż w przypadku amunicji kasetowej; można raczej powiedzieć, że każda nowa propozycja zakazu jest argumentowana tym słabiej, im bardziej kluczowego systemu uzbrojenia dotyczy. Proponenci tych zakazów, a są wśród nich państwa, w tym sojusznicy Polski, wydają sią zakładać, że zakazać efektywnej broni to zakazać wojen, zupełnie ignorując fakt, ze autorytarne mocarstwa w rodzaju Rosji czy Chin nie maja zamiaru stosować się do żadnych reguł moralnych czy prawnych, a co dopiero nowo postulowanych ograniczeń. W rezultacie zakazy te obowiązywałyby tylko chętnych, i byłyby w istocie zakazami skutecznej obrony, obowiązującymi tylko ofiarę napaści.

Ostrożność we wprowadzaniu nowych systemów uzbrojenia i dokładne ważenie skutków ich użycia jest obowiązkiem wszystkich walczących i nigdy nie powinniśmy z niej rezygnować, choćby dlatego, że przygotowujemy się do wojny obronnej na własnej i sojuszniczej ziemi. Nie zmienia to faktu, że opisane pseudo-humanitarne trendy powinniśmy przyjąć sceptycznie, jeśli nie od razu odrzucić. Rewolucja technologiczna w wojskowości, szczególnie zaś użycie dronów i ich inteligentnych, samonaprowadzających wersji stanowi szansę na zwiększenie bezpieczeństwa żołnierzy i ludności cywilnej jednocześnie; niespotykana wcześniej świadomość sytuacyjna i precyzja, którą dają, pozwalają jednocześnie razić wroga celnie i z daleka. Przy rozsądnym zastosowaniu eksploduje to, dosłownie i w przenośni, dylemat moralny z którym mieliśmy do czynienia np. w wypadku użycia artylerii na terenach zamieszkałych.

Nie powinniśmy oczywiście łudzić się, że od problemów i wyrzeczeń związanych z ekspansją i obsadą sił zbrojnych uratują nas roboty; robotyczne myśliwce i czołgi to ciągle pieśń przyszłości, a ludzie w siłach zbrojnych będą potrzebni zawsze, a już na pewno w przewidywalnej przeszłości. Warto jednak pamiętać, że każdy dron to jeden patrol mniej; każda robotyczne wieżyczka to jeden mniej ochotnik czy poborowy wystawiony na ogień przeciwnika, a przy okazji większa precyzja ognia i mniejsze emocje u strzelającego. Są kraje, których stać na traktowanie posiadania wojska jako czegoś w rodzaju wstydliwe nałogu, który warto powoli rzucać – co nie znaczy, że postawa ta jest mądra lub szlachetna. My i nasi sąsiedzi do takich krajów niestety się nie zaliczamy. Tam, gdzie technologia może pomóc w zmniejszaniu ciężaru i ryzyk spoczywających na żołnierzach bez przerzucania ich na barki ludności cywilnej, mamy nie tylko możliwość, ale i moralny obowiązek to zrobić.

Rosyjskiej agresja przeciw Ukrainie, a także realna groźba zawieszenia amerykańskiego członkostwa w NATO domagają się naszej reakcji na poziomie tak państwa, jak społeczeństwa. Skomplikowane zagadnienia wojskowości i polityki międzynarodowej nie mogą być już domeną małej grupki ekspertów, bo dotyczą naszych podstawowych praw i interesów. Dyskusje o nich to także, a może przed wszystkim, dyskusje etyczne, niemożliwe z kolei do przeprowadzenia bez solidnej podstawowej na temat realiów wojny i dyplomacji. Każdy obywatel powinien je rozumieć przynajmniej w zarysie, w czym powinny go wspomagać system edukacji powszechnej, media i organizacje pozarządowe. Budowa powszechnego konsensusu na temat podstawowych celów naszej polityki obronnej i zagranicznej, połączona z wykształceniem stosownej i trwałej determinacji do jego realizacji jest konieczna. Inaczej grozi nam porażka bez jednego wystrzału.

Jaką cenę warto zapłacić za bezpieczeństwo w tej nowej rzeczywistości? Pytanie to przypomina trochę pytanie o to, jak wiele rodzic powinien poświęcić swojemu dziecku – tyle ile potrzeba. Niezależnie od tego, czy wystarczy wystawienie dobrze wyposażonej, finansowanej, wspieranej i wysoce zrobotyzowanej armii zawodowej, czy też siły zawodowe będą musiały być wsparte pewną liczbą poborowych, musimy wreszcie zadbać o to, aby poświęcenia w imię dobra wspólnego spotykały się w naszym kraju z właściwą rekompensatą, zamiast z szeregiem niekoniecznych niedogodności czy upokorzeń. Jeśli tych zmian dokonamy, efektem będą nie tylko znacznie bardziej profesjonalne, ale też znacznie bardziej obywatelskie siły zbrojne, odzwierciedlające sobą wartości społeczeństwa, którym jesteśmy i chcemy być. Jeśli ich nie dokonamy, zagramy w rosyjską ruletkę o przyszłość swoją i naszych dzieci – i to jak najbardziej dosłownie. 

Fakty i liczby. Czy da się skutecznie walczyć z fejkami? – z Alicją Defratyką i Anną Mierzyńską rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Czy jesteście przerażone? Przerażone tym, że kłamstwo i dezinformacja zdominowała naszą debatę publiczną?

Anna Mierzyńska:Byłam przerażona tym w trakcie pandemii, kiedy mieliśmy do czynienia z ogromną infodemią. Teraz, stale monitorując rozmaite środowiska, bańki internetowe, muszę przyznać, że trochę się przyzwyczaiłam. Dezinformacja dominuje, mamy bardzo duży problem z tym, żeby przez nieprawdziwe narracje przebiła się prawda. Cały czas zadaję sobie pytanie, czy prawda jest wartością, na której nam dzisiaj zależy?

A zatem powtórzmy: czy prawda może nas w dzisiejszym świecie uratować?

Alicja Defratyka:Będę stała na tym stanowisku, że tak. Natomiast nie jest to takie proste i oczywiste. I nie w każdym przypadku. Tutaj odwołujesz się pewnie do mojego portalu ciekaweliczby.pl i tego, jak próbuję odkłamywać i wyjaśniać rzeczywistość poprzez liczby. Uważam, że to ma wielką wartość i długofalowo, jak najbardziej jest przydatne. Natomiast jeżeli trafimy na antyszczepionkowca, czy kogoś, kto żyje w swojej bańce i otoczony jest dezinformacjami, to nawet jeżeli poda mu się dane, to raczej takiej osoby nie przekonamy, albo ta szansa na przekonanie jest naprawdę niewielka. Wtedy uderzamy w pogląd takiej osoby, która ma przeświadczenie, że jest zupełnie inaczej, a podajemy jej dane, twarde dane. Najczęściej wtedy pojawiają się kontrargumenty, że na pewno dane są sfałszowane, wyrwane z kontekstu, że to na pewno jakaś manipulacja. Osoba nie chce uwierzyć. Jeżeli ona ma ten swój świat, w który wierzy, to liczbami nie sprawimy, że ona nagle ten światopogląd zmieni. Ja będę jednak stała na stanowisku, że prawda nas prędzej czy później wyzwoli. Przygotowałam tu sobie cytat z Abrahama Lincolna. Pozwólcie, że zacytuję: Można oszukiwać wszystkich ludzi przez pewien czas, część ludzi przez cały czas, ale nie da się oszukiwać wszystkich przez cały czas. Mam nadzieję, że wykorzystanie danych i prawdy będzie sprzyjało temu, żeby właśnie w tym dłuższym okresie więcej ludzi było świadomych, jak jest naprawdę. Nie da się wszystkich oszukiwać cały czas.

To bardzo ciekawe stwierdzenie w ustach kogoś, kto bazuje głównie na liczbach i danych – mówię o twoim portalu ciekaweliczby.pl – bo żyliśmy w przekonaniu, nie wiem, czy wciąż w nim nie żyjemy, że z liczbami się nie dyskutuje. Liczby to są po prostu twarde dane i jeżeli są zweryfikowane, to po prostu musisz przed nimi, przepraszam za stwierdzenie, uklęknąć, albo złożyć im hołd.

Alicja Defratyka: To tak nie działa. Mogłoby się wydawać, że powinno tak być, ale nie jest. Jeżeli ktoś ma to inne przeświadczenie i jest na przykład święcie przekonany, że szczepionki nie działają, to nawet jeżeli się poda dane, to taka osoba nie uwierzy. Wczoraj miałam rozmowę z jedną osobą – podawałam oficjalne dane Ministerstwa Zdrowia, że 99% osób (adnotacja: stan na początek października), które są w ciężkim stanie w szpitalach, od momentu jak zaczęto szczepić drugą dawką, to osoby niezaszczepione. Ta osoba podważała te dane mówiła, że są nieprawdziwe i podawała swoje dane tylko z jakiegoś jednego konkretnego tygodnia. Ten jeden tydzień roztaczała na cały ten długi okres, tak jakby ten jeden tydzień, który był dla niej korzystny, miał uzasadniać tezę, że szczepionki są nieskuteczne. Jak ktoś żyje w tym swoim świecie, to liczbami jest go naprawdę bardzo, bardzo ciężko przekonać, ponieważ tutaj dużą rolę odgrywają emocje. Z liczbami się nie dyskutuje, natomiast faktycznie interpretacja danych należy do osoby, która te dane interpretuje. Ja staram się te dane podawać bez jakiegoś długiego komentarza, przedstawiam po prostu jak jest, jak coś się zmieniło, zwiększyło, spadło w danym okresie. Ludzie powinni sobie sami wyciągnąć wnioski. Ale nawet przedstawienie takich danych też powoduje falę hejtu, która wylewa się szczególnie na Twitterze. Jak kogoś się konfrontuje z danymi, które są dla tej osoby niekorzystne, bo nagle okazuje się, że miała inne przeświadczenie, a jest inaczej, to powoduje u niej dyskomfort psychiczny. Czujemy się niekomfortowo z tym, że sprawy mają się inaczej niż ta wersja, którą mieliśmy w głowie. Taka osoba zaczyna często wtedy wylewać te swoje żale ad personam oraz atakuje właśnie dane jako manipulację, dezinformację. Uważa, że GUS, Eurostat i wszyscy inni podali na pewno złe dane.

Może jest tak, że – odwołując się do psychologii – my uprzednio mamy już zakorzenione w swojej świadomości przekonanie, a w sieci szukamy tylko potwierdzenia danego przekonania, które po prostu podzielamy?

Anna Mierzyńska: Tak zwany efekt potwierdzenia jest zjawiskiem znanym od lat, niezależnym od sieci internetowej. To specyficzne skrzywienie poznawcze: szukamy nie obiektywnej prawdy, lecz potwierdzenia własnych poglądów, by się lepiej poczuć, zwłaszcza w przypadku zagadnień wywołujących silne emocje. Z drugiej strony media społecznościowe opierają się na algorytmach, które ułatwiają nam realizowanie efektu potwierdzenia. Akceptujemy to, bo czujemy się komfortowo, kiedy wchodzimy na platformę społecznościową i na swoim wallu widzimy opinie potwierdzające nasze poglądy. Wtedy jest świetnie – czujemy, że jest jakaś społeczność, która potwierdza nasze emocje. To rzeczywiście daje duże poczucie komfortu.

Algorytmy w mediach społecznościowych działają w ten sposób, że podsuwają nam treści podobne do tych, które wcześniej wzbudziły nasze zainteresowanie. Więc bardzo łatwo podbijają ten efekt potwierdzenia. Dlatego na co dzień w social media siedzimy w bańkach internetowych, w których wszyscy myślą podobnie. Potem, jak z nich wychodzimy, okazuje się, że jednak to było złudzenie. Są takie momenty, na przykład wybory, kiedy zderzamy się z prawdziwą rzeczywistością. Najpierw myślimy: „Przecież wszyscy dookoła nas głosowali dokładnie na tę samą partię co ja”. A po ogłoszeniu wyników okazuje się, że to nieprawda, że jest dużo ludzi, którzy myślą inaczej.

Kolejne mechanizmy psychologiczne uruchamiają się, kiedy znajdujemy się w sytuacji, która wywołuje w nas poczucie niepewności, frustrację, gdy spada nasze poczucie bezpieczeństwa. Pandemia koronawirusa, zwłaszcza jej początek, to był właśnie taki moment: zaatakowało nas coś niewidzialnego i świat nam się powywracał do góry nogami, bo był lockdown. Wtedy nie tyle szukaliśmy potwierdzenia, bo nie było czego potwierdzać, ile pomysłu, jak sobie ten świat uporządkować ponownie według znanych reguł. W takich sytuacjach u jakiejś grupy osób istotne stają się teorie spiskowe, czyli narracje, które pozwalają, paradoksalnie rzecz biorąc, wpasować rzeczywistość w znane schematy.

Kiedy atakuje nas niewidzialny wirus, niektórym osobom łatwiej żyć z przekonaniem, że nie jest to coś nieznanego, niewidzialnego, tylko element znanej konstrukcji, na przykład światowego spisku rządów. A więc pojawia się narracja, że ci, którzy nami rządzą, spiskują przeciwko obywatelom dla własnej korzyści – w tym przypadku: oszukują, że jest jakiś groźny wirus, aby ograniczyć wolności obywatelskie i kontrolować ludzi. To już się wpisuje w znany niektórym schemat światopoglądowy. Można sobie powiedzieć: „Ok, oni nam będą chcieli zrobić coś złego, ale wiadomo, kto jest wrogiem, światowe elity zawsze spiskowały, aby skrzywdzić słabszych”. I wszystko staje się jasne. Kiedy ktoś tak układa sobie świat, żadne fakty, żadne liczby nie sprawią, że on zmieni zdanie. On ma własne fakty, w które wierzy dlatego, że mu to ułatwia życie na poziomie emocjonalnym.

A może to wynik degradacji autorytetu – także instytucjonalnego. Przykład pandemii chyba jest tutaj najbardziej dojmujący, ponieważ z jednej strony mamy opinię Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), czyli instytucji, która troszczy się o nasze zdrowie, ma ekspertów, lekarzy, badaczy itd., a z drugiej strony są ludzie, którzy nie przyjmują rekomendacji, które formułuje WHO, do wiadomości. Co takiego się stało, że te szacowne globalne instytucje straciły autorytet?

Anna Mierzyńska: Nie potrafię powiedzieć wprost, co się takiego stało, że instytucje straciły autorytet. Pytanie, czy miały go wcześniej, na przykład WHO – w jakim stopniu było autorytetem dla Polaków? Natomiast jeśli chodzi o pandemię i szczepienia, jest to trochę bardziej skomplikowany proces. Problem nie polega bowiem tylko na tym, że ktoś nie wierzy WHO, a wierzy swojej sąsiadce. Wiara w informacje od sąsiadki jest oczywista. Ktoś, kto jest blisko, kogo znamy i mamy z nim bezpośredni kontakt, zazwyczaj wydaje nam się bardziej wiarygodny niż jakaś instytucja, za którą nie wiadomo kto stoi. Natomiast kiedy popatrzymy na środowiska antyszczepionkowe, nie tylko w Polsce, ale i w innych krajach, widać, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Ruchy antyszczepionkowe mają autorytety i często opierają się na ich opiniach – tyle że są to „ich” autorytety, ich naukowcy, ich badania, czyli te fakty, dane i opinie, które pasują do antyszczepionkowej teorii.

W Polsce działa stowarzyszenie, zrzeszające tak zwanych „niezależnych” lekarzy i naukowców, w tym osoby z tytułami profesorskimi, doktorskimi. Publicznie głosi ono tezę, że szczepionki są szkodliwe dla dzieci. To jest teza niepoparta dowodami naukowymi, ale członkowie stowarzyszenia przedstawiają rozmaite pseudonaukowe argumenty, trudne do weryfikacji przez osoby nieznające danej dziedziny nauki, aby przekonać do swoich poglądów.

Mam wrażenie, że każde takie środowisko ma własną teorię, którą uznaje za prawdę i nie potrzebuje jej weryfikować za pomocą rzeczywiście naukowych metod. Wystarczy sięgnąć do popularnych narracji o szczepionkach – jedna z najnowszych mówi, że w szczepionkach przeciwko COVID-19 jest tlenek grafenu. Podczas iniekcji razem z preparatem dostaje się on do organizmu, zaś pod wpływem sieci 5G się uaktywnia i prowadzi do zakrzepicy. Dlatego jak tylko sieć 5G zostanie w Polsce uruchomiona, będziemy wszyscy umierać. W uzasadnieniach tej teorii pojawia się naprawdę masa argumentów paranaukowych, ale też autentycznie naukowych – tyle że są one, jak wspominała Alicja, interpretowane w taki sposób, aby dopasować je do narracji.

Jeśli ktoś nie jest naukowcem, trudno mu zweryfikować takie interpretacje. Bariera pojęciowa czy językowa w weryfikacji takich danych jest realnym problemem. Ja na przykład, przyznaję, do dziś nie rozumiem, o co chodzi z tzw. białkiem kolca, w odniesieniu do szczepionek, choć czytałam o tym już kilkukrotnie. Kto ze zwyczajnych ludzi, niebędących medykami, zweryfikuje, czy to, co tam napisano o białku kolca, jest prawdziwe czy fałszywe? Nikt. Dlatego łatwo uwierzyć w pozorne autorytety: w ludzi z tytułami, którzy z pewnością siebie głoszą pseudonaukowe tezy, poważnie brzmiące i do tego pasujące do naszych poglądów. Czyli mechanizm autorytetu cały czas działa, tyle że autorytety się zmieniły…

Ostatnio mieliśmy do czynienia z raportem europosła prawicy, pana Jakiego, który próbował pokazywać, także dzięki autorytetom profesorskim, które mu ten raport przygotowały, że Polska straciła na akcesji do Unii Europejskiej. Potem pojawiła się fala analiz pokazujących błędne założenia, wyliczenia, że analizy Jakiego i spółki zostały wyssane z palca. Czy uważasz, że pokazanie tych błędów na liczbach i tych fałszywych założeń, które były w tym raporcie, może przekonać tych, którzy mogli się zastanawiać, że być może rzeczywiście Polska straciła na akcesji do Unii Europejskiej?

Alicja Defratyka: Ten pierwszy raport, prostujący błędy z prezentacji pana Jakiego, to był raport autorstwa Ignacego Morawskiego, który dokładnie wypunktował, gdzie są błędy i jak to wszystko powinno być dokładnie wyliczone, więc chapeau bas dla Ignacego za pracę, którą wykonał. Nie wiem, czy raport dotrze i przekona sceptyków Unii Europejskiej, natomiast jest bardzo mocnym argumentem w dyskusji, ponieważ te prawdziwe wyliczenia na tyle szeroko rozeszły się w mediach, że chyba już większość wie, że dane pana Jakiego były błędne. Tu nawet nie chodzi tylko o to, żeby przekonać jedną stronę, ale o to, żeby były argumenty w przestrzeni publicznej, które można wykorzystywać w tej dyskusji. Proszę zauważyć, że teraz pan Jaki już trochę ucichł z promocją swojej prezentacji. Wie, że została ona praktycznie cała, za przeproszeniem, „rozjechana”, i już nie może wykorzystywać zwartych w niej liczb tak szeroko, jak to miało miejsce przed odkłamaniem, bo właśnie wie, że spotka się z bardzo dużą krytyką ze strony ekspertów. To jest to, o czym powiedziała Anna, odnośnie powoływania się na ekspertów. Jedna strona odwołuje się do takich ekspertów, a druga ma innych. Odniosę się tutaj również do tego twojego wcześniejszego pytania o autorytety. Ja obserwuję od kilku lat spadek zaufania do autorytetów. To też wynika z faktu, że mniej pojawiało się ich w przestrzeni publicznej. Połączę to z kwestiami politycznymi – PiS wyraźnie pokazał, że nie wiedza, nie ekspertyza, nie doświadczenie są potrzebne, żeby być ministrem, wiceministrem, prezesem jakiejś dużej spółki, tylko to, czy jest się w partii. Doskonale o tym wiemy, to się dzieje od kilku lat. Jeżeli ktoś przez lata miał wpajane, że żeby coś osiągnąć w życiu, musi się szkolić, kształcić, a do mediów byli zapraszani faktycznie eksperci, po czym do władzy dochodzi PiS  i nagle mamy osoby, które kończą słabej jakości szkoły, albo nawet są ledwo po szkołach zawodowych i oni zarabiają grube miliony i decydują o tym, jak będzie wyglądało państwo, to rzeczywiście mamy do czynienia z upadkiem autorytetów. Część ludzi zaczyna uważać, że autorytety i eksperci, którzy znają się na przykład na ekonomii, są niepotrzebni, skoro taki pan X, który skończył szkołę Y, wie lepiej i reprezentuje ich. Według mnie to sytuacja polityczna bardzo wpłynęła na ten spadek zaufania do ekspertów i autorytetów.

Odnosząc się do WHO i do innych instytucji: one są, tak jak powiedziała Anna, bardzo od nas dalekie. My w ogóle na co dzień o tych instytucjach nie słyszymy. Zakładam, że my wiemy, czym się zajmuje WHO. Ale niektórzy mogli nawet nie znać tej instytucji, bo jeżeli przez rok nie padła żadna informacja na jej temat i nagle wychodzi ktoś i mówi: „Jak powiedzieli eksperci z WHO…”, to niektórzy mogą powiedzieć: „Ale co to jest?”, w sensie, nawet nie wiedzą, o czym my tutaj mówimy. To też jest kwestia mediów, jak one też kreują informacje. Ja obserwuję to od wielu lat i widzę, że w mediach jest coraz mniej informacji dotyczących zagadnień gospodarczych, chyba że są związane ze jakimś bieżącym  problemem politycznym. Praktycznie nie ma też kwestii dotyczących polityki zagranicznej. Jeśli już są, to bardzo rzadko. Te tematy przeszły praktycznie do kanałów tematycznych. Jeżeli ludzie na co dzień nie spotykają się z tego typu informacjami, to ciężej jest im wyciągać wnioski i w ogóle w jakikolwiek sposób te autorytety traktować. Odnosząc się też do tej prezentacji Jakiego, właśnie po to są liczby i eksperci, którzy się znają na temacie, którzy faktycznie w tym obszarze siedzą i potrafią analizować te kwestie, że możemy odkłamać i właśnie wytrącić ten argument, z którym pan Jaki chodził sobie po różnych stacjach telewizyjnych i pokazywał swoje dane mówiąc „patrzcie, tutaj eksperci pokazali”, bo z drugiej strony właśnie jest raport, który dokładnie to wszystko odkłamał. Mając te dane, można zbić argumentację przeciwnej strony, która chce wykorzystać liczby w niecny sposób, bo ludzie oczywiście mają taką tendencję, że jak usłyszą dane, to bardziej są w stanie też w to uwierzyć, a nie potrafią tych danych dokładnie zanalizować i to jest też to, co powiedziała Anna o tym białku kolca. Jak ktoś nigdy czegoś takiego nie widział, ciężko mu to zinterpretować, ale jak ktoś się na to powołuje, to pewnie się na tym zna. Wtedy wychodzi jakiś przedstawiciel partii rządzącej, powołuje się na dane, które często są błędne. Wiem o tym, bo przyznaję, że często w ramach mojego projektu odkłamuję rzeczy, które pojawiają się w przestrzeni publicznej, a są podawane przez przedstawicieli władzy. Jeżeli te rzeczy są odkłamane i jest podane źródło danych, na bazie których te dane są prostowane, to wtedy faktycznie druga strona rzadziej posługuje się już tymi błędnymi argumentami. Wtrącona jest ta pałeczka, żeby dalej tego fake newsa w przestrzeni publicznej nie rozsiewać.

Stara prawda głosi, że kłamstwo okrąży dwa razy świat, zanim prawda włoży buty. To jest coś, co negatywnie wpływa na nasze życie publiczne i chyba media społecznościowe pogłębiły ten kryzys zaufania i do instytucji, i do autorytetu, ale także do dziennikarzy. Przypominam sobie sytuację z roku 2017 – wtedy w Stanach Zjednoczonych rozpoczynały się rządy Donalda Trumpa. Jego doradczyni medialna ukuła to słynne stwierdzenie „alternatywne fakty”. Chodziło o policzenie ludzi, którzy brali udział w inauguracjach Baracka Obamy i Donalda Trumpa. Dużo więcej było na inauguracji tego pierwszego, ale Trump długo nie chciał przyjąć tego faktu do wiadomości. Dlatego jego doradczyni powiedziała dziennikarzom, że dostarczy „alternatywnych faktów”, które pokażą inną rzeczywistość. Czy dzisiaj nie mamy do czynienia z czymś takim, że do mediów, szczególnie tych głównego nurtu, dostarcza się alternatywnych faktów, alternatywnych danych i traktuje się je takim samym prawem obywatelstwa jak te, które są podawane przez sprawdzone instytucje mające historię, ekspertów, badaczy…

Anna Mierzyńska: Jest dokładnie tak, jak mówisz. Mieliśmy niedawno taką historię, która osobiście odkłamywałam, dementując fake newsa w artykule na portalu OKO.press – ale i tak czułam się w jakiś sposób bezradna. Chodzi o sytuację ze słynnymi zdjęciami dzieci imigrantów przywiezionych do Michałowa, które obiegły całą Polskę. Kilka dni po ich publikacji  środowiska propisowskie zaczęły kolportować króciutki film z portalu onet.pl (nie podając zresztą źródła), na którym widać, jak przez ogrodzenie przed strażnicą w Michałowie jakaś kobieta rzuca coś dzieciom imigrantów, prawdopodobnie słodycze. Wygenerowano wokół tego ogromną narrację, która miała podważyć wiarygodność zdjęć. Twierdzono wprost, że dzieci słodyczami przekupiono, aby zapozowały do wzruszających fotografii. Pojawiła się nawet informacja, że kobieta rzucająca słodycze, widoczna na filmie, to fotoreporterka Gazety Wyborczej, Agnieszka Sadowska. Tymczasem to nie była Agnieszka Sadowska. Pamiętam, że wtedy poczułam się bezradna: jak to odkłamać, kiedy ktoś nie jest zainteresowany faktami, tylko snuciem własnej narracji? Dyrektor ośrodka TVP3 Opole szerzył tą tezę na Twitterze bardzo intensywnie, sekundował mu w tym Wojciech Mucha, który jest obecnie redaktorem naczelnym dwóch dzienników Polska Press w Krakowie. Mimo zdementowania fake newsa żaden z panów nie usunął tweetów na ten temat (przynajmniej w okresie kilku dni od ich napisania), co więcej, dalej w to brnęli, rozwijając nieprawdziwy przekaz.  To był jakiś zupełny absurd.

I teraz: jak mamy to odkłamać? Co mamy zrobić? Oni z pełną świadomością tego, że na filmie jest ktoś inny, kolportowali swoją narrację – bo była korzystna dla ich środowiska. Gdyby udało się udowodnić, że to jest reporterka „Gazety Wyborczej” i autorka zdjęć dzieci z Michałowa, można by powiedzieć, że jej zdjęcia są niewiarygodne i nie należy wierzyć w to, że na polsko-białoruskiej granicy w lasach koczują dzieci i kobiety.

Prawica tak naprawdę wzięła sobie do serca postmodernistyczne przekonanie, że prawda umiera, a interpretacje, czy też narracje nigdy nie umierają, to znaczy one albo zwyciężają, albo przegrywają. Być może to my jesteśmy naiwni, szukając, czy też dążąc do pokazania prawdy. Prawica, szczerze mówiąc, gardzi prawdą, jeżeli przyjmują te założenia, o których tutaj mówimy. Pytanie jest następujące w takim razie: czy nie należy stosować tej samej metody, tylko że…

Anna Mierzyńska:Ale do czego stosować, jaki jest tego cel?

Celem ma być prawda. Natomiast każdy rodzaj okłamywania jest reakcją na niesione kłamstwo w przestrzeń publiczną. Teraz pytanie jest następujące: czy być może należy tworzyć od razu narrację, która jest prawdziwa, bo inaczej zostajemy z czymś, co ty nazywasz bezradnością?

Anna Mierzyńska: Na pewno należy opowiadać prawdziwe narracje (jeżeli uznamy, że te pojęcia nie są ze sobą sprzeczne). Jestem osobiście głęboko przekonana, że prawda jest fundamentem naszego życia. Jeżeli chcemy wiedzieć, w jakiej rzeczywistości żyjemy, kim jesteśmy – potrzebujemy prawdy.

Uważam również, że nie zawsze prawda jest słabsza od kłamstwa. Zaś opozycja demokratyczna, aby poradzić sobie z postmodernistyczną komunikacją prawicy, wcale nie ma tylko dwóch wyjść: dementować kłamstwa albo się do nich przyzwyczaić i też ich używać. Prawda może być równie silnym komunikatem, może nawet najsilniejszym. Trzeba jednak ją szeroko przekazywać, mówić o niej, powtarzać, nie czekać na moment, kiedy będziemy musieli reagować na kolejne fake newsy.

Alicja Defratyka: Dodam, że nie tylko głośno, ale i systematycznie. Właśnie przez to, że mamy tyle różnych mediów, a news żyje bardzo krótko. Nawet jeżeli coś się odkłamie i ten temat nie zostanie pociągnięty dłużej przez większą grupę osób i nie przejdzie do głównego nurtu, to my sobie możemy wykonywać taką syzyfową pracę, ale za bardzo się z tym odkłamywaniem nie przebijemy dalej. Niektóre kwestie, szczególnie istotne, które faktycznie są kłamstwem, powinny być  napiętnowane i odkłamywane, a to odkłamywanie powinno krążyć długo i dosadnie. Tak, żeby wszyscy interesariusze się o tym dowiedzieli.

Ja tutaj przytoczę jeden bardzo istotny przykład. Poprzez dane nie zawsze kogoś przekonamy, natomiast możemy wywrzeć jakiś wpływ na opinię publiczną, na media. Odpowiednim przekazem możemy wytrącić pałeczkę przeciwnikowi lub też spowodować, że dana polityka zostanie ukierunkowana w inny sposób. Ten przykład to głośne już dane, które publikowałam w ramach swojego projektu, dotyczące wydłużających się postępowań sądowych po deformie Zbigniewa Ziobry. Te dane czarno na białym pokazały jak bardzo, bo prawie o 3 miesiące, wydłuży się postępowania sądowe od 2015 r. To są dane Ministerstwa Sprawiedliwości. Ministerstwo Sprawiedliwości samo je opublikowało, co prawda z bardzo dużym opóźnieniem. Nawet występowałam o nie kilka razy w ramach dostępu do informacji publicznej. Te dane, po publikacji przeze mnie zestawienia pokazującego te wzrosty, stały się  na tyle głośne, że nawet odniósł się później do tego problemu, jak temat już żył bardzo w mediach, sam Jarosław Kaczyński, który powiedział, że wymiar sprawiedliwości, cytuję, „działa fatalnie”. Już nie dało się jakby zakrzyczeć tej rzeczywistości i w wiadomościach telewizji rządowej mówić, jak to jest super po tej deformie, bo te dane na tyle już krążyły zarówno w głównym nurcie mediów, jak i w social mediach, że nie dało się tego tematu zamieść pod dywan. Trzeba było coś zrobić i się odnieść. Teraz te dane są już właśnie takim przyczynkiem do dyskusji, że ta reforma poszła źle, coś trzeba z tym zrobić. Dlatego właśnie mówię, że trzeba odkłamywać, ale że trzeba to też robić na tyle systematycznie, żeby się to przebiło, bo niestety bardzo, ale to bardzo ciężko jest sprawić, właśnie przez te bańki, o których Anna mówiła, żebyśmy się dowiedzieli o wszystkich rzeczach. Teraz jest tego tak dużo, ja tutaj podam przykład, może nawet niektórzy sobie nie zdają sprawy… Jak ktoś wyjedzie na weekend i odetnie się na chwilę od mediów, to wraca w poniedziałek do normalności i nie ma świadomości, że była jakaś afera.

Sama byłam świadkiem takiej dyskusji. Emocjonowałam się à propos jakiejś afery, która w weekend się wydarzyła, rozmawiałam ze znajomym, a on mówi: „Ale jaka afera? Przecież dzisiaj nie ma nic o tym w mediach”. Cały Twitter żył jakąś aferą jeden dzień, ale w poniedziałek już tego nie było. Ta osoba, która się odcięła od tych mediów, ona nawet nie wiedziała, że coś się wydarzyło. Dlatego mówię o takiej systematyczności. Te takie działania ad hoc, jednorazowe, one nie spowodują, że nagle ludzie zaczną wierzyć w autorytety, że nagle zaczną ufać ekspertom. To musi być praca wykonywana latami. Przez te ostatnie sześć lat mamy upadek i teraz będzie trzeba kolejnych lat, żeby to wszystko odbudowywać.

O ile możemy mieć różne opinie, o tyle absolutnie powinniśmy mieć te same dane, te same fakty. To jest warunek przetrwania demokracji i publicznego dyskursu. Jeżeli tworzymy alternatywne rzeczywistości, to jakby unieważniamy demokrację. Czy da się stworzyć takie mechanizmy, instytucje, system edukacyjny, który pozwoliłby nam jednak zbudować grunt, który byłby wspólnym gruntem dla rozmowy o rzeczach publicznych, gospodarczych, ekonomicznych, społecznych?

Anna Mierzyńska: Myślę, że polska edukacja jest jednak oparta o wspólne fakty i dane. Oczywiście, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład historię, widać, że fakty historyczne mogą być modyfikowane na potrzeby polityczne, niestety. Ale ogólnie funkcjonuje jeden program nauczania, który uczy tego samego, więc istnieje pewna wspólna baza wiedzy. Problem pojawia się później, zwłaszcza w odniesieniu do nowych zdarzeń i zjawisk. Zresztą dziś w wielu przypadkach, zwłaszcza w Polsce, mamy prawo nie ufać. Postawa nieufności jest obecnie postawą racjonalną. Wielu informacjom, które do nas docierają, choćby za pośrednictwem oficjalnych kanałów informacji czy państwowych mediów, nie można wierzyć. Kiedy zaczynamy je sprawdzać, okazuje się, że są nieprawdziwe.

Co więcej, dzisiaj jest nawet tak, że to premier, prezydent, czy w ogóle rząd jest instytucją siejącą fake newsy.

Anna Mierzyńska: Dlatego postawa nieufności wobec tych komunikatów jest racjonalna. Mamy poważny problem z zaufaniem publicznym: komu można dziś ufać, jakim instytucjom, którym politykom? Gdyby udało się uporządkować tą kwestię, gdybyśmy nie musieli stale żyć w poczuciu bycia manipulowanymi, wtedy (tak przypuszczam) zmieniłoby się także nasze nastawienie do faktów i danych. Dziś jednak krytyczne myślenie jest postawą racjonalną, zresztą ono jest cenne niezależnie od bieżącej sytuacji. Powinniśmy go uczyć dzieci od najmłodszych lat, wbudować je w system edukacji. To właśnie krytyczne myślenie buduje odporność na fake newsy, które zawsze się będą pojawiać w przestrzeni internetowej.

Jako Instytut Obywatelski od dawna opowiadamy się za tym, aby filozofia wróciła do powszechnego nauczania. To jest jeden z tych elementów, które mogą pomóc w oddzieleniu ziarna od plew. Teraz zwracam się do ciebie, Alicjo, bo my, pamiętam, kiedyś nawet rozmawialiśmy, że w tym systemie edukacyjnym powinien się pojawić przedmiot, który polegałby na uczeniu młodego człowieka weryfikacji faktów. Dziś dostęp do wiedzy nie jest problemem, problemem jest właśnie oddzielenie wiedzy śmieciowej od tej wiedzy rzetelnej. Alicjo?

Alicja Defratyka: Tak, ja nie jestem za tym, żeby wprowadzać dodatkowy przedmiot typu „odkłamywanie”, tylko uważam, że te elementy powinny pojawić się po prostu na różnych przedmiotach i tak powinna być skonstruowana podstawa programowa, żeby na każdym przedmiocie, czy to biologia, chemia, polski, historia, pojawiały się takie elementy, jak odróżnić, czy coś jest opinią, czy coś jest faktem i jak wyciągać samemu wnioski z danych, które są prezentowane. Dane mogą być prezentowane w każdym obszarze życia, bo wiadomo, że fake newsy, które nas zalewają, nie dotyczą tylko części antyszczepionkowej, gospodarczej i politycznej, ale także każdego innego obszaru. Możemy wpaść w taką bańkę i faktycznie w te treści uwierzyć. Ja jestem zdania, że to krytyczne myślenie powinno być wprowadzone jako element podstawy programowej od najmłodszych lat. Umówmy się, teraz dzieci nie potrzebują uczyć się na pamięć różnych regułek, bo one tego nie czują, skoro wszystko można sprawdzić w Internecie. Tym bardziej że teraz tak wszystko się zmienia, to nie są te same czasy, co dwadzieścia, trzydzieści lat temu, kiedy trzeba było się wybrać do biblioteki i sprawdzić jakąś kwestię. Teraz w ciągu paru sekund można wszystko sprawdzić, więc ta umiejętność, żeby wiedzieć, co jest prawdą, a co fałszem i właśnie komu można zaufać, to o czym mówiła Anna, ta kwestia zaufania, jest bardzo ważna. Teraz jest to trudne przy obecnym ministrze i obecnej władzy, żeby cokolwiek takiego zrobić, bo już się pojawiały głosy przedstawicieli PiS, że reforma edukacji powinna zostać dokończona. Była nawet wypowiedź, jeśli dobrze pamiętam, pana Terleckiego, że należy tak skonstruować program w szkołach, żeby młodzi ludzie nie ważyli się głosować na partie opozycyjne, gdy wejdą w dorosłe życie… Obawiam się, że dopóki mamy system taki, jaki mamy, niewiele da się zrobić. Tutaj jest kwestia bardziej rodziców, którzy powinni być wyczuleni, na to, co dzieci oglądają, skąd czerpią informacje. Ja też jestem na stanowisku, że młody człowiek powinien na samym początku swojej dorosłej drogi, zanim już sobie wykształci poglądy, czerpać informacje z wielu źródeł, czyli na przykład zrobić sobie taki maraton i obejrzeć właśnie Fakty, Wydarzenia i Wiadomości. To jest trochę taki trening, żeby zobaczyć, jak jest przedstawiane dane wydarzenie w różnych mediach, albo o czym się mówi, a o czym się nie mówi. Wiem, że czasami ciężko się zmusić, żeby obejrzeć coś przeciwnego, jeżeli mamy inne poglądy, ale w ramach kształtowania własnych taki trening byłby wskazany. Rodzice powinni w tym pomóc. Jeżeli chodzi też o fake newsy, ja mam nadzieję, że technologia będzie sprzyjała temu, żeby jednak te fake newsy coraz bardziej ograniczać w social mediach. Tutaj są już algorytmy na Twitterze, YouTube usuwa filmiki promujące antyszczepionkowców i kanały antyszczepionkowców. Mam nadzieję, że z czasem będzie tak, że praktycznie większość postów będzie oznaczona pod kątem tego, w ilu procentach dana informacja przedstawia prawdę. Mam nadzieję, że technologia sprawi, że w dłuższym okresie nie tylko będziemy w stanie oznakowywać informacje, ale też sami będziemy częściej wiedzieli, co jest prawdą, a co fake newsem.

Anna Mierzyńska: Płonna jest ta nadzieja…

Alicja Defratyka: Ja wiem, ale ja cały czas nie tracę tej nadziei. Technologia się zmienia bardzo szybko, więc niewykluczone, że takiego typu elementy się pojawią. Ja tu mówię oczywiście o kwestiach faktów, natomiast nie będziemy oceniali takimi znaczkami, czy coś jest prawdą, czy fałszem, w odniesieniu do opinii, bo każdy ma prawo do własnej opinii. Jeżeli chodzi o przedstawianie danych i takie prawdy objawione, to uważam, że jednak to powinno być jakoś oznaczane.

Anna Mierzyńska: Technologia się rozwija w obu kierunkach. Ci, którzy tworzą fake newsy i wykorzystują je dla własnych celów, także korzystają z technologii. Zaś sprzyjające im rozwiązania pojawiają się znacznie szybciej niż narzędzia do fact-checkingu. Mamy chociażby deepfake-i, czyli filmy z podkładaną (za pomocą sztucznej inteligencji) fałszywą ścieżką dźwiękową, w taki sposób, że ruchy twarzy osoby, którą widzimy na filmie, w pełni pasują do zmanipulowanego dźwięku. Ta technologia już jest wykorzystywana w dezinformacji, natomiast nie mamy obecnie technologii umożliwiającej szybkie wykrycie takiej manipulacji. Czeka nas więc raczej zalew dezinformacji.

To jest oczywiście bardzo przerażająca wizja, któAnna na koniec sformułowała…

Alicja Defratyka: Jedną rzecz jeszcze chciałam dodać. Chciałam polecić film „Dylemat społeczny” na Netflixie, który właśnie pokazuje, jak działają wszystkie portale w social mediach, algorytmy, jak trafiamy w te różne bańki informacyjne. Fantastyczny dokument społeczny, który bardzo dobrze obrazuje to, czym się teraz otaczamy.


Alicja Defratyka — autorka projektu ciekaweliczby.pl i starszy analityk SpotData. Ekonomistka z wieloletnim doświadczeniem pracy w think tankach, mediach i biznesie.  Ukończyła Szkołę Główną Handlową, broniąc pracy magisterskiej u prof. Leszka Balcerowicza. Absolwentka studiów podyplomowych Akademii Psychologii Przywództwa na Politechnice Warszawskiej oraz Praktycznej Psychologii Społecznej na Uniwersytecie SWPS. Pracowała m.in. w Fundacji Forum Obywatelskiego Rozwoju – FOR, ośrodku THINKTANK, agencji informacyjnej Newseria, Francusko-Polskiej Izbie Gospodarczej. Obecnie pracuje w centrum analitycznym SpotData. Prowadzi również autorski projekt edukacyjny www.ciekaweliczby.pl, przybliżający opinii publicznej warte poznania fakty oparte o konkretne dane liczbowe.

 

 

Anna Mierzyńska — analityczka mediów społecznościowych, ekspertka marketingu politycznego. Specjalizuje się w analizie zagrożeń informacyjnych, zwłaszcza rosyjskiej dezinformacji w Polsce, fake newsów i manipulacji w sieci. Absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu w Białymstoku oraz podyplomowej Szkoły Praw Człowieka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Stale współpracuje z portalem OKO.press, publikuje także w „Gazecie Wyborczej” i „Res Publica Nowa”. W 2019 i 2020 r. współpracowała z Institute of Strategic Dialogue, londyńskim think tankiem, m.in. uczestnicząc w projekcie monitorowania dezinformacji w mediach społecznościowych podczas kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Autorka rozdziału „Gdy obywatele nie ufają władzy. Popularność teorii spiskowych jako oznaka kryzysu państwa” w publikacji Beyond flat Earth. Conspiracy theories vs European liberals European Liberal Forum.

Czas pogardy :)

Ekipa sprawująca władzę w ustroju demokratycznym jest świadoma swojej tymczasowości, co sprawia, że nie dystansuje się od obywateli, a do swoich rywali politycznych zachowuje szacunek, mimo ostrych niekiedy sporów. W systemach autorytarnych łatwo natomiast daje się zauważyć mniej lub bardziej ukrytą pogardę, z jaką władza traktuje swoich oponentów i ludzi, którzy jej podlegają.

Przyczyną tej pogardy może być przekonanie o własnej wyższości moralnej lub intelektualnej oraz słuszności swoich racji i zamierzeń. Dlatego każdy znak sprzeciwu lub niezrozumienia jej intencji ze strony ludzi jej podporządkowanych tłumaczony jest ich złą wolą albo ignorancją. Pogardliwy stosunek władzy do tych, którzy jej podlegają, może być również powodowany łatwością, z jaką władza może ich sobie podporządkować i manipulować nimi. Pogarda władzy wyraża się w arogancji, protekcjonalnym traktowaniu ludzi, braku asertywności i empatii oraz skłonności do demagogii. Niestety, wszystkie te przejawy daje się zauważyć u wielu czołowych polityków Zjednoczonej Prawicy i jej zaplecza propagandowego, chociaż formalnie wciąż żyjemy w państwie demokratycznym.

Arogancja

Arogancja jest manifestowaną i zuchwałą pewnością siebie, znamionuje wysokie mniemanie o sobie, połączone z lekceważącym stosunkiem do innych. Czyż przykładem takiego zachowania nie jest postawa Jarosława Kaczyńskiego, który kroczy dumnie w otoczeniu ochroniarzy i udając, że nie słyszy pytań dziennikarzy, patrzy na nich z wyższością i pewnym zniecierpliwieniem? Ten sam pewny siebie mąż opatrznościowy polskiej prawicy czasem daje upust swoim emocjom i wykrzykuje w Sejmie pod adresem opozycji: „chamstwo”, „kanalie”, „my jesteśmy panami”.

Dziennikarze i telewidzowie dobrze już poznali plecy wicemarszałka Terleckiego, który z tej pozycji udziela krótkich i niecierpliwych odpowiedzi goniącym go sprawozdawcom sejmowym. Zarówno pan prezes, jak i pan wicemarszałek zapomnieli widać, że dziennikarze zadają im pytania nie z własnej ciekawości, ale w imieniu obywateli, których chcą informować o poglądach ważnych osobistości. Pan Terlecki też czasem łaskawie odzywa się do posła opozycji, zwracając się na przykład do niego: „Siadaj Pajacu”.

A poseł Lichocka (nie posłanka, bo w prawicy tego nie lubią) z jakim wdziękiem pokazała opozycji środkowy palec. A poseł PiS-u, który w krótkich żołnierskich słowach kazał się wynosić posłowi opozycji, próbującemu dostać się do Sali Kolumnowej, gdzie PiS, nie niepokojony wreszcie przez opozycję, prowadził  obrady i podejmował ważne decyzje państwowe. A bohaterski zryw sędziego Nawackiego i jego niezapomniana mina, gdy podarł petycję sędziów Sądu Rejonowego w Olsztynie, sprzeciwiającym się skutkom „dobrej zmiany” w sądownictwie.

Te wszystkie gesty i epitety, pogardliwe uśmiechy i przemilczenia niewygodnych uwag i zapytań, ta cała arogancja ludzi pisowskiej władzy świadczy o wielkim poczuciu bezkarności. Tak zawsze zachowują się ci, którzy są przekonani, że zdobytej władzy nigdy nie oddadzą, bo reguł demokracji nie traktują serio.

Protekcjonalne traktowanie

PiS reklamuje się jako partia zwykłych ludzi, wrażliwa na ich codzienne kłopoty i problemy. Przejawia to w sposób dla siebie najłatwiejszy: atakując elity i stosując korupcję wyborczą. Atakowanie sędziów, lekarzy czy nauczycieli, czyli ludzi o wyższym statusie społecznym, obliczone jest na wywołanie populistycznej satysfakcji u ludzi gorzej sytuowanych. Korupcja wyborcza, czyli osławione 500+ dla każdego dziecka, 13 i 14 emerytury i inne bonusy socjalne mają być wyrazem troski o zwykłego człowieka. Poza 500+, wszystkie pozostałe transfery socjalne ogłaszane były zawsze w związku z wyborami. Dlatego określenie ich mianem korupcji wyborczej wydaje się zasadne. Jednocześnie partia ta nie zrobiła nic, albo bardzo niewiele, aby na przykład usprawnić transport publiczny w rejonach pod tym względem upośledzonych, ułatwić dostęp do lekarzy, zwłaszcza specjalistów, rozwinąć tanie budownictwo mieszkaniowe czy zwiększyć pomoc dla ludzi niepełnosprawnych. Działacze rządzącej partii, zwłaszcza na prowincji, chętnie przyjmują znaną z PRL-u pozę dobrotliwego opiekuna, który ma dojścia w stolicy. Wystarczy z takim dobrze żyć, a znajdą się i pieniądze dla gminy i posada dla syna. PiS otwarcie obficie dotuje te jednostki terytorialne, które są przychylne tej partii, zapominając o tych, w których nie ma władzy.

Protekcjonalne traktowanie zwykłych ludzi widoczne jest na wiecach i spotkaniach wyborczych polityków PiS-u. Nieodmiennie traktują oni zgromadzonych tam ludzi infantylnie i to w sposób wręcz obraźliwy. Beata Szydło, po informacji Kaczyńskiego o kolejnym datku socjalnym, komentuję to ze wzruszeniem, jakiż to wspaniały prezent prezes sprawił ludziom. Mateusz Morawiecki nawiązuje bezpośredni kontakt z uczestnikami wiecu, każąc im odpowiadać na pytania czy to dobrze, czy źle, że rząd daje im kolejne zapomogi. Andrzej Duda niestrudzenie gra rolę „swojego chłopa” na tle ubranych w ludowe stroje członkiń Koła Gospodyń Wiejskich, przyznając się do tych samych gustów kulinarnych, kulturalnych i wszelkich innych, co uczestnicy spotkania.

A nad tym wszystkim niezmiennie wisi pogardliwe „spieprzaj Dziadu” prezydenta Lecha Kaczyńskiego, cyniczne „ciemny lud to kupi” Jacka Kurskiego i płacz matek niepełnosprawnych dzieci w pustym Sejmie.

Brak asertywności

Asertywność oznacza umiejętność zachowania się z szacunkiem równocześnie dla siebie i dla innych. Jest to nic innego jak otwartość w wyrażaniu własnych poglądów i w przyjmowaniu krytyki, a także odwaga w przyznawaniu się do błędów. Otóż tego wszystkiego zdecydowanie brakuje politykom Zjednoczonej Prawicy. Podstawową dewizą, która zdaje się przyświecać przedstawicielom obozu władzy, jest zakaz tłumaczenia się przed opinią publiczną z wszelkich zarzutów formułowanych przez opozycję lub niekorzystnych dla władzy informacji w mediach.

Czy ktoś usłyszał kiedykolwiek wyjaśnienie na czym polega bezpodstawność zarzutów kierowanych pod adresem Jarosława Kaczyńskiego przez austriackiego biznesmena Birgfellnera? Czy ktoś z kierownictwa PiS-u skomentował doniesienia mediów o związkach tej partii z aferami Get Becku i SKOK-ów? Cała Polska od miesięcy słyszy o przekręcie z respiratorami zamówionymi przez ministra Szumowskiego u handlarza bronią. Tymczasem wicepremier Kaczyński oficjalnie ogłasza, że nie dopatrzył się żadnych uchybień w tej sprawie. W takim razie, gdzie są te respiratory, albo zwrócone pieniądze? Władza jest zbyt dumna, żeby odpowiadać na takie pytania? Minister Dworczyk tylko ironicznie się uśmiechnął, słysząc to pytanie na konferencji prasowej, a prowadzący konferencję natychmiast zwolnił go z odpowiedzi twierdząc, że pytanie nie dotyczy jej tematu. Ciągle trwa uporczywa walka niezależnych mediów o informacje, które decydują o transparentności władzy i zawsze napotykają one na opór, aż nie da się dłużej utrzymać oficjalnego przekazu, że na przykład marszałek Kuchciński nie przekroczył swoich uprawnień, jeśli chodzi o jego podróże lotnicze, albo że listy poparcia kandydatów do KSR-u są objęte ścisłą tajemnicą państwową.

Ta ekipa nigdy nie przyznaje się do błędu, a kiedy jest on ewidentny, nieodmiennie zwala winę albo na opozycję (koszt niepotrzebnie wydrukowanych kart wyborczych na majowe wybory), albo na Unię Europejską (bałagan ze szczepionkami). Czasami, gdy nie ma już innego wyjścia, politycy Zjednoczonej Prawicy starają się przedstawić swoje niedociągnięcia na tle nieporównanie większych, ich zdaniem, wpadek rządu PO-PSL. Jakże zresztą pisowskirząd ma przyznawać się do błędów, skoro uważa się za najlepszy rząd polski od niepamiętnych czasów. To przecież dopiero dzięki niemu Polska odzyskała niepodległość i wstała z kolan, doświadczyła ustabilizowanego wzrostu gospodarczego i najlepiej w Europie, a pewnie i na świecie, poradziła sobie z pandemią. Kto wiedzę o świecie czerpie wyłącznie z TVP Info, ten zapewne gotów jest w to uwierzyć.

Żałośnie wyglądają dyskusje w mediach między przedstawicielami rządu i opozycji. Przyjęte wyżej zasady nietłumaczenia się i nieprzyznawania do błędów sprawiają, że spór staje się jałowy i niemerytoryczny. Prorządowi politycy nie mają zwyczaju odpowiadać na pytania opozycji czy dziennikarzy, tylko wygłaszają swoje, uprzednio przygotowane oracje. Zapewne przeszli oni jakieś przeszkolenie erystyczne, bo albo umiejętnie zmieniają temat dyskusji, albo po prostu starają się zagadać adwersarzy, nie dopuszczając ich do głosu.

W demokracji asertywność jest bardzo pożądaną cechą spierających się polityków. Dzięki niej łatwiej można znaleźć najlepsze rozwiązania, godzić sprzeczne interesy i zachować kulturę polityczną. Brak tej ostatniej wiąże się z niskim autorytetem polityków w społeczeństwie, co w Polsce jest od pewnego czasu bardzo widoczne. Kiedy jednak chce się zniszczyć demokrację, asertywność do niczego nie jest potrzebna.

Brak empatii

Deklarowana w pisowskiej propagandzie wrażliwość społeczna i troska o zwykłego człowieka nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Zdesperowane matki dzieci niepełnosprawnych na próżno domagały się w Sejmie zainteresowania ze strony władz. Zamiast tego, spotkały je szykany i brutalne traktowanie ze strony Straży Marszałkowskiej. Gdy młodzi lekarze domagali się poprawy swoich warunków zatrudnienia, bo nie chcą w tym celu wyjeżdżać za granicę, posłanka PiS miała im do zaproponowania tylko ów wyjazd. Ile trzeba pogardy dla tak bardzo wynoszonych na piedestał polskich rodzin, aby wpaść na pomysł wypłaty za urodzenie dziecka niezdolnego do życia 20 tysięcy złotych. Można jeszcze do tego dodać zapewnienie rzeczniczki resortu sprawiedliwości, że kobietom zmuszonym do rodzenia dzieci z wadami genetycznymi będzie przysługiwał osobny pokój, w którym będą mogły się wypłakać. Empatia tej władzy dla kobiet, które sama skazuje na cierpienie i heroizm, jak widać nie ma granic. Bardzo empatyczny jest także prezydent Duda, który prokuratorom skarżącym się na represje ministra nakazującego im z dnia na dzień przenieść się do pracy w prokuraturach oddalonych o setki kilometrów, poradził zmianę zawodu.

Cyniczne ugrupowanie, które wszystkie wartości traktuje instrumentalnie, jako narzędzia utrzymania władzy, zarzuca tymczasem brak empatii właścicielom niezależnych mediów, którzy nie chcą się zgodzić na haracz w postaci podatku od reklam, który w wielu wypadkach oznaczałby ich bankructwo. Według zapewnień władzy uzyskane w ten sposób środki miałyby być przeznaczone na ochronę zdrowia i kulturę. Ale ta sama władza przeznacza co roku 2 mld. złotych na swoją szczujnię TVP, wbrew postulatom opozycji, aby te pieniądze przeznaczyć na ochronę zdrowia. Partia PiS jest wyjątkowo empatyczna dla samej siebie.

Demagogia

Demagogia polega na wpływaniu na opinię publiczną, aby osiągnąć własne korzyści. W tym celu demagog składa obietnice bez pokrycia i posługuje się kłamstwem. Politycy często uciekają się do tego zabiegu psychologicznego, u którego podstaw jest pogarda dla ludzi będących przedmiotem ich wpływu. Ta pogarda wynika z przekonania o niskim poziomie wiedzy i inteligencji ludzi, do których się zwracają. Gdyby nie byli o tym przekonani, nie stosowaliby demagogii, obawiając się, że nierealne obietnice i kłamstwa będą łatwe do rozszyfrowania. Z demagogią polityków można się spotkać w każdym systemie władzy. Nigdzie jednak jej wulgarność i stopień nasilenia nie są tak wielkie, jak w autorytaryzmie, który udaje demokrację. Taką właśnie rolę odgrywa obecnie w Polsce rząd Zjednoczonej Prawicy.

O demagogii pisowskiej władzy można napisać książkę. Ograniczę się więc tylko do kilku przykładów. Mistrzem demagogii jest niewątpliwie premier Morawiecki, który snuje mocarstwowe plany rozwoju cywilizacyjnego Polski, obiecując wszystkim wszystko: elektryczne samochody, szybkobieżne koleje czy największy w Europie port lotniczy. To zresztą już było. Teraz premier obiecuje wielki program wychodzenia z kryzysu finansowany z unijnego Funduszu Odbudowy, którego szczęśliwie nie zawetował. Te wszystkie wielkie plany i obietnice mają porwać wyborców swoim rozmachem i zapewnić sobie ich poparcie. Jest to oparte na założeniu, że wyborcy mają krótką pamięć i dadzą sobie wcisnąć każdą propagandową ściemę.

Przedstawiciele władzy stanowczo kwestionują brutalność policji podczas pokojowych protestów Strajku Kobiet. Twierdzą oni, że policjanci stosują przymus bezpośredni jedynie w przypadku obrony własnej lub ochrony mienia. Nagrane na filmach sceny jednak ewidentnie temu przeczą, potwierdzając zarazem wypowiedzi ofiar i świadków. W takich wypadkach kierownictwo Policji obiecuje szczegółowe śledztwo. Nie zdarzyło się jeszcze, aby w wyniku tych śledztw, choćby jeden policjant został ukarany. Zawsze przy skargach na policję jej obrońcy nie omieszkają odwołać się do przykładów brutalnych działań policji w innych krajach, zwłaszcza Francji i Niemiec, gdzie ofiar ulicznych zamieszek jest mnóstwo. Oczywiście nie wspominają oni przy tym, że te krwawe obrazki emitowane w telewizji pochodzą z protestów, podczas których palone są samochody, rozbijane wystawy sklepowe, a protestujący toczą regularną walkę z policją. Pomijanie tego „szczegółu” unieważnia prawo dokonywania jakichkolwiek porównań między tamtymi wydarzeniami, a pokojowymi demonstracjami kobiet w Polsce. Prezydent Duda okazał się cynicznym demagogiem twierdząc, że polska policja nie jest brutalna, bo przecież nikt nie zginął. Jeszcze bardziej kuriozalne było porównanie wejścia trojga osób na teren Trybunału Konstytucyjnego, aby na jego drzwiach wywiesić odezwę, do słynnego ataku zwolenników Trumpa na Kapitol, które to porównanie znalazło się w prorządowych mediach.

Prawdziwym królestwem demagogii jest Ministerstwo Sprawiedliwości. Minister Ziobro i jego drużyna nieustannie posługują się tym instrumentem, gdy niszczące niezawisłość sędziowską zmiany w wymiarze sprawiedliwości porównują z rozwiązaniami stosowanymi w innych krajach Unii. Krytyka tych zmian ze strony Komisji Europejskiej jest więc przedstawiana jako nieuzasadniony atak na suwerenność Polski, której nie pozwala się na to, co robią inne kraje. Oczywiście, podobnie jak w przypadku brutalności policji, nie podaje się kontekstu rozwiązań zagranicznych, który skutecznie chroni tam niezawisłość sądów. Tymczasem u nas celem wprowadzanych zmian jest podporządkowanie sądów władzy wykonawczej. W argumentacji próbuje się też przemycać ewidentne kłamstwa, licząc na niewiedzę odbiorców. W telewizyjnej dyskusji uczynił to wiceminister Kaleta twierdząc, że wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji jest zgodny z konstytucją, ponieważ zawarty  jest w niej zapis o ochronie ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci.

Demagogia ma więc służyć zasłanianiu rzeczywistych celów władzy szlachetnymi intencjami. Projekt niszczącego niezależne media podatku od reklamy, premier Morawiecki tłumaczył potrzebą obciążenia podatkami wielkich zagranicznych potentatów, jak Google, Facebook czy Amazon, które czerpią wielkie zyski na polskim rynku, prawie nic w zamian nie dając. Tymczasem ustawa tylko w niewielkim stopniu dotknęłaby te firmy, natomiast niemal cały ciężar tego opodatkowania spadłby na polskie niezależne media. Ale przecież głównym celem tej ustawy jest właśnie zniszczenie tych mediów i doprowadzenie do sytuacji, w której na rynku pozostaną jedynie media całkowicie zależne od rządu Zjednoczonej Prawicy.

U podstaw pogardy żywionej przez klerykalno-nacjonalistyczną prawicę do jej przeciwników ideologicznych, jest przekonanie Wodza Narodu, jego akolitów i wyznawców, że są oni jedynymi spadkobiercami istoty polskości i depozytariuszami jej podstawowych wartości. Jako tacy, mają oczywiste prawo rządzić Polską po wsze czasy i narzucać jej obywatelom swój światopogląd. Jakże więc ci rycerze polskiej kontrkultury, walczący ze zgniłym kosmopolityzmem o narodową duszę i wartości, mają nie czuć pogardy do ludzi, którzy zaślepieni blichtrem Zachodu zapomnieli o testamencie swoich przodków. Jak mogą poważnie traktować tych, którzy w Jarosławie Kaczyńskim nie widzą samego dobra, a w arcybiskupie Jędraszewskim wzorca miłosierdzia; tych, którzy nie doceniają wysiłków Zbigniewa Ziobry, aby naszej ojczyźnie przywrócić godność, suwerenność i ład społeczny. Kiedy ktoś, jak Kaczyński, czuje się Mesjaszem, który chce zbawić Polskę, to nie może być grzeczny, uległy i asertywny, ale musi twardo walczyć o swoje ideały, cierpliwie znosząc krytykę wynarodowionych odszczepieńców, w nadziei, że w przyszłości zajmie należne mu miejsce w narodowym panteonie.

Cała nadzieja w młodzieży wychowanej w realiach cywilizacyjnych współczesnego świata, która tak dzielnie i z polotem wspiera dzisiaj Strajk Kobiet, że polskie społeczeństwo wyzwoli się wreszcie z romantycznego mitu udręczonego narodu, skazanego na walkę z całym światem. Bo dopiero wtedy uodporni się ono na wpływy politycznych szaleńców i cynicznych graczy.


Photo by Kai Pilger

Polityka zagraniczna czyli wiele fortepianów :)

Nawet w obliczu krótkofalowych i podobnych interesów Polska nie ma dziś w Europie przyjaciół. To więcej niż klęska polityki zagranicznej Prawa i Sprawiedliwości. 

Od kilku lat jesteśmy świadkami dyskusji ekspertów dowodzących postępującej erozji światowego ładu geopolitycznego. Z jednej strony na dziś uważam za zajęcie czysto futurologiczne przewidywania czy obecny porządek ulegnie rozpadowi, czy się utrzyma, czy też będzie ewoluował i zmieniał się bez rewolucyjnych zmian. Z drugiej jednak strony budowanie scenariuszy i możliwych reakcji na nie to podstawowa funkcja polityki zagranicznej państwa. Ewolucja wydaje się najbardziej prawdopodobnym scenariuszem, a na jej kierunki i dynamikę silniej niż sądzimy mogą wpływać czynniki takie, jak zmiany technologiczne, kryzys klimatyczny oraz rola globalnych korporacji. Trudny do przewidzenia Brexit, który wydarzył się w kraju dojrzałej demokracji, jest kolejnym historycznym dowodem, wskazującym, że w przypadku polityki zagranicznej racjonalne przewidywanie przyszłości bywa błędne. Jednocześnie mamy do czynienia co najmniej z kilkoma trendami bardzo niebezpiecznymi dla Polski i jej miejsca w światowym porządku. W obliczu tych wyzwań obecna polska polityka zagraniczna wydaje się być krótkowzroczna, jednostronna i długofalowo szkodliwa dla polskiej racji stanu. 

Po pierwsze ukształtowany w latach dziewięćdziesiątych światowy ład geopolityczny, w naszym regionie oparty na współpracy w ramach NATO i Unii Europejskiej, jest z każdej perspektywy najlepszą alternatywą dla Polski. Dlatego logiczne byłoby aby Warszawa pozostała jednym z głównych orędowników utrzymania status quo. Porządek ten oparty jest z jednej strony o hegemonię militarną USA, z drugiej strony o szeroką siatkę sojuszniczych powiązań polityczno-gospodarczych w Europie. Rząd Prawa i Sprawiedliwości od 2015 roku stara się dostrzegać tylko jeden element tej układanki czyli Waszyngton. Sojusz polsko-amerykański powinien być dla Warszawy jednym z priorytetów, nie może jednak stać się jedynym celem polityki zagranicznej. Tym bardziej, że administracja Donalda Trumpa jest partnerem mało przewidywalnym, a sam Trump politykiem głęboko niechętnym roli USA w światowym porządku ukształtowanym w latach dziewięćdziesiątych. Kluczowe interesy Stanów Zjednoczonych leżą dziś w Azji Południowo-Wschodniej, a dwie tak różne administracje w Waszyngtonie jak Obamy i Trumpa za główne wyzwania uważały i uważają sprawę Chin. Polska nie jest i nie będzie dla USA krajem kluczowym, w geopolityce złudzenia mogą bardzo dużo kosztować. Nie oznacza to, że mamy się od USA odwracać czy nie dążyć do poszerzenia zaangażowania wojskowego Waszyngtonu w regionie. To cele oczywiste. Ale biorąc pod uwagę ryzyko, jasną powinna być potrzeba opierania naszego bezpieczeństwa również na innych elementach, z pełnym uwzględnieniem i dbałością o istniejące struktury sojusznicze. To tutaj PiS zawodzi na całej linii nie potrafiąc w odpowiedzialny sposób grać w polityce zagranicznej na wielu fortepianach, generując rosnącą wrogość i niechęć do naszego kraju na arenie międzynarodowej.  

Wszystkie próby obecnego rządu wyjścia poza schemat jednostronnej relacji z obecną administrację w Waszyngtonie i zbudowania czegokolwiek więcej z innymi partnerami zakończyły się spektakularnymi porażkami. Idea budowy bloku Międzymorza umarła śmiercią naturalną nawet w polskim dyskursie wewnętrznym, po tym jak w zasadzie wszystkie kraje regionu dobitnie pokazały że nie są zainteresowane takim sojuszem ani przewodnią rolą Warszawy Kaczyńskiego, która definiuje cele polityki zagranicznej i interesy w Europe tak jak czyni to PiS. W dużym stopniu w kontrze wobec Niemiec. Polska w zasadzie nie posiada dziś zdolności koalicyjnych w Europie, czego dobitnym przykładem było niedawne głosowanie w sprawie nowego europejskiego zielonego ładu, gdzie premier Morawiecki został zupełnie sam. Należy podkreślić, że Polska nie jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, dla którego program transformacji energetycznej jest poważnym wyzwaniem i problemem. Nawet w obliczu krótkofalowych i podobnych interesów, Polska nie ma dziś w Europie przyjaciół. To więcej niż klęska polityki zagranicznej Prawa i Sprawiedliwości. Nie jest też żadną tajemnicą, że Polska bardzo potrzebuje unijnych środków do ogromnego przedsięwzięcia jakim będzie transformacja polskiej energetyki. 

Jednocześnie w Europe Zachodniej narastają tendencje izolacjonistyczne wobec regionu Europy Środowo-Wschodniej, a szczególnie idącej w poprzek wielu kluczowym wartościom europejskim Warszawy. Coraz więcej polityków na Zachodzie de facto uważa rozszerzenie Unii Europejskiej na Wschód za błąd, a przynajmniej widzi potrzebę dalszej integracji we własnym gronie, utrzymując jedynie korzyści z otwarcia rynków naszego regionu. Przez dekady głównym celem polskiej polityki zagranicznej było wyjście z roli przystawki i przedmiotu gry geopolitycznej do roli aktywnego podmiotu skutecznie współkształtującego wydarzenia polityczne w Europie, które nie będą budowane jedynie przez arbitralne decyzje mocarstw. Podporządkowanie polskiej polityki zagranicznej schizofrenicznym celom polityki wewnętrznej Jarosława Kaczyńskiego oraz faktyczny brak jakiejkolwiek polityki europejskiej idzie w poprzek polskiej racji stanu. Dla wszystkich naszych wrogów zachowanie Warszawy jest idealnym pretekstem do wypychania Polski z Europy. Jeśli Macron powoli staje się symbolem negatywnych dla naszego regionu zmian w postawach europejskich elit, to Kaczyńskiego można uznać za jego głównego sojusznika. To, że dalsza integracja Zachodu idzie tak ślamazarnie zawdzięczamy jedynie przywiązaniu Angeli Merkel do politycznej wagi zjednoczenia Europy Zachodniej z Środkowo-Wschodnią i szerokim niemieckim interesom gospodarczym w regionie. To, co wydarzy się w Europie po erze Merkel pozostaje wielką niewiadomą, a to przecież nieuchronnie się dzieje.    

Wiele fortepianów w Europie, odzyskanie zdolności koalicyjnych

Celem polskiej polityki zagranicznej musi być walka o odzyskanie zdolności sojuszniczych na arenie europejskiej. Nie mam tu na myśli kwestii militarnych, ale możliwości zawierania różnorodnych sojuszy na forum europejskim, które pozwolą Polsce znów być w grze dotyczącej zróżnicowanych aspektów decyzji podejmowanych na poziomie Europy. Musimy być szanownym i słuchanym partnerem, który potrafi skutecznie artykułować swoje interesy, zabiegać o interesy innych, chodzić na kompromisy aby uzyskać coś na innym polu. Po prostu musimy umieć grać na różnych fortepianach, ze wszystkimi europejskimi stolicami. To się nazywa dyplomacja, czego zupełnie nie rozumie dzisiejszy rząd w Warszawie. 

Nie trzeba przypominać, że do tego niezbędne jest przywrócenie zasad praworządności w Polsce. Możliwość kwestionowania wyroków polskich sądów przez sądy europejskie stawia Polskę, polskich obywateli i polskie firmy w kompletnie niepodmiotowej roli. Zamiast wstawania z kolan, w sporach międzynarodowych, otrzymujemy ogromne uzależnienie polskich podmiotów od decyzji zagranicznych sądów, niesymetryczne z prawami innych obywateli i podmiotów krajów Unii Europejskiej. Jest też świetny pretekstem do pomijania Polski.      

Jednocześnie Polska utrzymując strategiczne relacje z Waszyngtonem, nie może wpisywać się w działania Donalda Trumpa osłabiające układy sojusznicze takie, jak NATO czy Unia Europejska. To Polska realizując swoją rację stanu i mając ponoć dobre relacje z administracją Trumpa powinna być stałym rzecznikiem idei silnego NATO i Unii Europejskiej, wskazując na zalety istnienia tych sojuszy również dla USA. Wydaje się, że Polska może odgrywać znacząco większą rolę w relacjach międzynarodowych pełniąc rolę zwornika między kluczowymi państwami Unii a USA. Dziś jednak Polska nie jest w stanie przekonywać europejskich stolic do jakichkolwiek racji.     

Dla Polski kluczowe powinno być zachowanie bliskich relacji transatlantyckich między krajami Unii i USA. Aby to osiągnąć polski rząd nie może być zorientowany tylko na jedną administrację. Musimy posiadać dobre relacje również z Demokratami i jak ognia uniknąć efektu, w którym Polska miałaby być potraktowana jako element do wykasowania, będąc częścią wywrócenia polityki Trumpa po zmianie ekipy w Waszyngtonie. 

Ważne jest również aby rozumieć i budować relacje z amerykańskimi gigantycznymi korporacjami, które mają i będą mieć rosnący pływ na decyzje kolejnych administracji w Waszyngtonie. Nie wszystkie działania takich korporacji muszą nam się podobać, niektóre trzeba usiłować regulować prawnie, jednak należy rozumieć ich rolę i ewentualną alternatywę. Dane, jakie dziś zbierają od polskich obywateli giganci technologiczni dają nieprawdopodobną władzę. Rozwój technologiczny wskazuje, że pomimo różnych aktywności Komisji Europejskiej proces ten będzie się raczej pogłębiał niż cofał. Kluczowym na przyszłość pozostanie pytanie w jakim reżimie prawnym będą działały korporacje posiadające tak ogromną ilość danych. Najlepszą alternatywą byłby reżim prawny Unii Europejskiej – problem polega na tym, że kluczowi gracze na tym rynku zlokalizowani są poza Europą. Zdecydowanie lepiej aby nasze dane trafiały w ręce firm działających w jednak demokratycznym i opartym na rządach prawa reżimie Stanów Zjednoczonych niż zostały zastąpienie przez jedyne dziś alternatywy czyli firmy pochodzące z Chin czy ewentualnie z Rosji, gdzie w sposób automatyczny mogę zostać wykorzystywane przez niedemokratyczne władze do wszelkich wrogich celów.    

Antycypowanie zmian – dlaczego Macron nie może być naszym „wrogiem”

Pewność antycypacji przyszłych geopolitycznych zmian jest niemożliwa, nie wiemy czy USA nie wrócą do swoich izolacjonistycznych koncepcji albo pewnego pięknego dnia czy Donald Trump nie dokona pełnego oficjalnego resetu w stosunkach z Rosją. Dlatego Polska musi budować również relacje z Macronem, jako uosobieniem trendu dalszej samodzielnej integracji tylko Zachodu, ze sceptycznym podejściem do Trumpa i pewną nadzieją wobec Rosji. Nawet, jeśli taka polityka jest dla nas jasno szkodliwa, to żeby mieć możliwość jej korekty musimy być „w środku” i musimy być Paryżowi potrzebni. Jednym z elementów, w których Polska może być atrakcyjnym partnerem jest budowa europejskiej armii – nie w kontrze do NATO, ale na wypadek nieprzewidywalnych zmian w Waszyngtonie. To paradoks, że na koniec dnia w tej sprawie Macron i Trump mieliby podobne zdanie. Europa musi odbudowywać swoje samodzielne zdolności obronne, starając się jednocześnie utrzymać amerykańskie zaangażowania na kontynencie. Polska powinna być również poważnym partnerem w sprawie przyszłych kolejnych kryzysów migracyjnych. W krótkiej perspektywie oznacza to pomóc w przyjmowaniu uchodźców i w zabezpieczenie południowej granicy unijnej. W długiej perspektywie nieprzewidywalnych zmian klimatycznych i ich skutków m.in. dla krajów Afryki, kraje północy naszego globu będą musiałby wypracować wspólne działania wykraczające poza to, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Dziś to kompletna futurologia i fantazja, ale znów powinniśmy być wówczas „przy stole” i móc zapobiegać scenariuszowi, w którym np. ktoś chciałby oddać nas w rosyjską strefę wpływów w zamian za przyjęcie na ocieplającą się Syberię milionów uchodźców z południa.   

Interesy, Moskwa i trójkąt Berlin – Kijów – Warszawa

W wyprzedzaniu możliwych przetasowań geopolitycznych i groźbie zwiększającej się nieprzewidywalności Waszyngtonu, myśląc o przyszłych sojuszach trzeba czytać interesy poszczególnych państw. Zarówno pod względem gospodarczym, jak i geopolitycznym w razie groźnych przetasowań w globalnej polityce najbliższe Warszawie interesy będą miały Berlin oraz Kijów. 

Według raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego pierwsze miejsce w polskim eksporcie i imporcie towarów oraz eksporcie i imporcie usług zajmują od lat Niemcy. „Jak pokazują dane GUS, w 2018  r. eksport za Odrę stanowił 28,2 proc. polskiego eksportu towarów, a import – 22,4 proc. Nadwyżka w obrotach z Niemcami sięgnęła w 2018 r. 13,7 mld EUR. (…) W pierwszych pięciu miesiącach 2019 r. Polska wyprzedziła Wielką Brytanię i stała się szóstym, pod względem wielkości, partnerem handlowym Niemiec. (…)Niemcy są największym zagranicznym dostawcą półproduktów i usług dla polskiego eksportu, a także największym zagranicznym odbiorcą polskich półproduktów i usług ponownie eksportowanych przez ich nabywców”. Polska stała się elementem niezbędnym niemieckiej gospodarki, a Niemcy gospodarki polskiej. To Niemcy przez ostatnie lata pozostają rzecznikiem porządku europejskiego, w którym jest miejsce dla Polski. Jednocześnie z wielką ostrożnością podchodzą do wszelkich pomysłów dalszej głębokiej integracji krajów Zachodu z pominięciem krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Wynika to z jasnego czytania interesów, które Niemcy mają tutaj o wiele głębsze niż Włosi czy Francuzi. 

Według raportu Ośrodka Studiów Wschodnich w 2017 roku Polska stała się globalnym liderem, jeśli chodzi o napływ cudzoziemskiej, sezonowej, krótkoterminowej siły roboczej Zdecydowana większość tej fali to pracownicy z Ukrainy. OSW szacuje, że obecnie w Polsce  pracuje około miliona Ukraińców. Znaczna część z nich planuje zostać tu na dłużej, ukraińska mniejszość będzie zatem stałym elementem polskiego rynku pracy, jak również życia publicznego. Związki między gospodarkami Polski i Ukrainy będą się pogłębiać, z czasem nabiorą również innego wymiaru, poprzez powstawanie kolejnych małżeństw mieszanych o korzeniach polsko-ukraińskich.     

Nasze trzy kraje łączy nieszczęśliwe położenie geograficzne na styku istnienia dwóch filozofii organizacji państwa i społeczeństwa, tradycyjnie narażone na konflikty zbrojne. Żadne z naszych państw nie jest wyspą i nie może pozwolić sobie na komfort Wielkiej Brytanii czy spokój peryferyjnej Portugalii. W razie zawalenia się porządku geopolitycznego to nasze trzy kraje będą najsilniej narażone na ekspansję imperializmu rosyjskiego, oczywiście im dalej na wschód, tym bardziej to ryzyko rośnie. Wspólny interes naszych trzech państw wydaje się oczywisty, przy geopolitycznej zawierusze, wspólnie będziemy musieli uniknąć wejścia w rosyjską strefę wpływów, oddziaływania biznesowego i mentalnego oraz uniknąć nieszczęścia wybuchu konfliktu zbrojnego na szeroką skalę. Niezależnie od jego ostatecznego wyniku to nasze trzy państwa doznałyby tragicznych strat i trudnych do wyobrażenia zniszczeń będąc fizycznym terenem rozgrywającego się konfliktu zbrojnego. Dlatego kluczowe jest aby decyzje o naszej przyszłości nie zapadały jedynie w Waszyngtonie i Londynie. Wydaje się, że siła polityczno -gospodarcza i potencjalnie militarna sojuszu Berlin – Warszawa – Kijów może mieć znaczącą siłę odstraszania w przypadku wycofania się USA z gry w regionie. Nie pozwoli również USA traktować podzielonego regionu jak pionka w geostrategicznej grze. 

Czy będziemy świadkami aż takich wyzwań? Należy mieć nadzieje, że nie. To trudna dywagacja. Jednak czy polski rząd i polska dyplomacja prowadzi dziś działania, które mogą doprowadzić do powstania takiego trójkątnego porozumienia? To kolejne oczywiste zaniechanie. Polska racja stanu wymaga przywrócenia prowadzenia przez Warszawę prawdziwej polityki zagranicznej. Natychmiast.  

Plagi rynku pracy :)

Polski rynek pracy jest trapiony przez kilka plag: dualizm, stres, feudalizm i pańszczyznę. Nie są to problemy z pierwszych stron gazet, bo ekonomiści wolą dyskutować o wskaźnikach zatrudnienia czy o wieku emerytalnym, nie zwracają uwagi na reformy obszarów, które wydają się niereformowalne.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem na początku września 2018 r.]

W ostatnim czasie w Polsce furorę zrobiła książka Rafała Wosia „To nie jest kraj dla pracowników”, głównie dlatego, że Polska istotnie ma dosyć liberalny rynek pracy. Regulacje na nim były tworzone bardziej pod pracodawców niż pod pracowników i porównując różne mechanizmy działania naszemu krajowi bliżej pod tym względem do USA niż Francji (polecam raport Polityki Insight pt. „Polski kapitalizm”).

Plaga pierwsza: dualizm

To określenie, którego do opisu polskiego rynku pracy używa Bank Światowy. Powszechnie zaczęło się mówić o dualizmie w latach 80., po upowszechnieniu kontraktów czasowych w Hiszpanii. Zjawisko dualnego rynku pracy niesie za sobą szereg konsekwencji, zarówno dla pracowników wykonujących „gorsze” prace, najczęściej młodych ludzi, jak i dla całej gospodarki. Dzisiaj około jednej piątej pracowników w Polsce pracuje na umowach na czas określony. Jest to obok Włoch, Portugalii i Hiszpanii najwyższy odsetek w Unii Europejskiej, co pokazuje pewną dysfunkcjonalność polskiego rynku pracy. Warto przypomnieć, że pod koniec lat 90. odsetek pracowników na kontraktach tymczasowych sięgał zaledwie 5 proc.

Osoby pracujące tymczasowo mają gorsze perspektywy nabywania nowych umiejętności, awansu i rozwoju zawodowego. Pracownicy ci są rzadziej wysyłani na szkolenia, a także częściej są to osoby wykonujące prace niespecjalistyczne. Do tego dochodzą, w wypadku osób młodych, większe trudności z usamodzielnieniem się i założeniem rodziny. Warto też podkreślić, że umowy cywilnoprawne są dominującą formą zatrudniania Ukraińców na polskim rynku pracy, co pewnie nie zachęci ich do stabilizacji i osiedlenia się w naszym kraju.

Dualizm oznacza także duże koszty dla firm związane z odchodzeniem pracowników w okresie koniunktury – krótkie okresy wypowiedzenia lub brak reguł wynikających z kodeksu pracy mogą działać w obie strony.

Plaga druga: stres

Z badań OECD wynika, że 53,3 proc. polskich pracowników odczuwa stres w pracy. W Europie wyprzedzają nas pod tym względem tylko Grecy (58 proc.) i Turcy (67,5 proc.). Wyraźnie mniej zestresowanych pracowników znajdziemy wśród naszych sąsiadów: Czechów (43,4 proc.) lub Niemców (42,4 proc.), a daleko nam do Szwedów (14,7 proc.) czy Norwegów (18,2 proc.). Stresogennych sytuacji i czynników, z którymi na co dzień spotykają się pracownicy, jest bardzo wiele, począwszy od zbyt dużego obciążenia obowiązkami zawodowymi, przez trudności z porozumieniem się z zespołem i przełożonymi, po brak jasności co do zakresu obowiązków.

Przyczyną większości tych czynników jest duża konkurencyjność na rynku pracy, a także niewłaściwe angażowanie pracowników przez ich szefów.

Plaga trzecia: feudalizm

Za sprawą książek Janusza Hryniewicza „Polityczny i kulturowy kontekst rozwoju gospodarczego” oraz „Stosunki pracy w polskich organizacjach…” a także „Prześnionej rewolucji” autorstwa Andrzeja Ledera czy dzięki „Fantomowemu ciału Króla” Jana Sowy debata o feudalizmie w Polsce odżyła. Kultura folwarku, gdzie jeden rządzi, a reszta pokornie słucha, w Polsce przetrwała. W instytucjach publicznych, a nawet w nowoczesnych firmach. [O tym, dlaczego to tylko wyobrażenia, zob. tekst Sebastiana Adamkiewicza „Staropolskie resentymenty” – przyp. red.].

Wiele pomysłów dzisiejszych szefów pochodzi z XVI wieku. Wtedy na ziemiach polskich zaczął się rozwój zaplecza żywieniowego Europy, wielkiej spiżarni, która miała kontynent wykarmić. Z tego powodu u nas prym wiodły folwarki, wielkie gospodarstwa rolne nastawione na produkcję zbóż, których właściciele umacniali swoją pozycję, maksymalizowali zyski. Nasze miasteczka stanowiły zaplecze dla tych gospodarstw, a rolę klasy średniej przejęli Żydzi, którzy stanowili ówczesną klasę usługową, czyli odpowiadali za handel.

W folwarku ośrodek władzy – a więc decyzji, kontroli, restrykcji – był scentralizowany, zwykle spoczywa w rękach jednej osoby. Kiedyś właściciela ziemskiego, a dzisiaj właściciela firmy bądź postawionego na jej czele menadżera. To od jego woli, kaprysu, nastroju chwili zależy, co się stanie z firmą i z jej pracownikami. Władza, uprawnienia i odpowiedzialność nie są delegowane. Pan mówi, co i jak zrobić. Gdy ma dobry humor, pochwali. Jeśli jest wściekły, zgani, nakrzyczy, wyrzuci z pracy. Zakuje w dyby. A ludzie pokornie to znoszą.

Pracownicy pozbawieni są odpowiedzialności, zajmując się nastrojami szefa. W kapitalistycznej korporacji jest inaczej. Szef jest tylko przewodnikiem stada ekspertów, a nie baranów. Nie jest specjalistą i nie wie wszystkiego najlepiej. Polscy menedżerowie są z innej epoki. Na pomoc szefa – według deklaracji – może liczyć 47 proc. polskich pracowników, przeciętnie w UE jest to 58 proc. Mniej pomocni są szefowie tylko we Włoszech – 36 proc. W Irlandii pomocy spodziewa się cztery piąte pracowników, podobnie na Malcie, w Grecji, Bułgarii, czy na Węgrzech.

Jak jednak zorganizować coaching narodowy dla menedżerów? Może poprzez system szkoleń dla właścicieli firm?

Plaga czwarta: pańszczyzna

Polska jest krajem paradoksalnej mobilności. Ponad 2 mln ludzi mieszka lub pracuje okresowo w innym kraju Unii Europejskiej, co sprawia, że w relacji do populacji jesteśmy jednym z najbardziej mobilnych krajów obok Rumunii, Litwy, Estonii czy Łotwy. Ale jednocześnie nadal prawie co dziesiąty pracujący w Polsce deklaruje, że pracuje w rolnictwie. Połowa z tych osób to pomagający członkowie rodziny. Pod koniec 2017 roku w sektorze tym pracowało mniej niż 1,7 mln osób, czyli mniej więcej tyle co rok wcześniej, ale więcej Polaków pracowało w ogóle. To oznacza, że był to rok, w którym najmniej Polaków pracowało w rolnictwie bez mała od X wieku n.e. W ciągu ostatnich dziesięciu lat w sumie 500 tys. osób przeszło do innych sektorów lub wyemigrowało. Sektor jest nieefektywny, bo generuje tylko 3 proc. PKB.

Ponadto na tle wysoko rozwiniętych krajów UE wyglądamy dosyć słabo. W Wielkiej Brytanii tylko 1 proc. społeczeństwa zajmuje się rolnictwem, w Niemczech – 1,3 proc., a w Portugalii i Hiszpanii (to gospodarki podobne do polskiej) po mniej więcej 4 proc. Gospodarstwa indywidualne mają większe znaczenie niż w Polsce (pod względem udziału w zatrudnieniu) jedynie w Grecji i Rumunii. W najbliższych latach możemy się spodziewać spadku zatrudnienia w rolnictwie, tyle że będzie to następować powoli, bo zmiana pracy dla pracowników tego sektora wiąże się z dalekimi dojazdami (bez odpowiedniej infrastruktury) lub przeprowadzką do innego regionu (przy wysokich kosztach utrzymania i zmiany stylu życia).

Rozdrobnienie gospodarstw rolnych i preferencyjne opodatkowanie oraz oskładkowanie w KRUS-ie czy dopłaty unijne nie są jedynymi przyczynami, dla których spadek zatrudnienia w tym sektorze jest powolny. Przez lata pracodawcy po prostu nie mieli potrzeby pozyskiwać tych pracowników i ponosić kosztów relokacji i zmiany kwalifikacji. Dziś będzie się to zmieniać, zwłaszcza przez chłonny sektor transportowy, który potrzebuje około 100 tys. nowych kierowców, nie wspominając o innych pracownikach logistyki. Co kluczowe, nie są to miejsca pracy, które wymagają niechcianych przez mieszkańców terenów wiejskich przenosin.

Programy telewizyjne takie jak „Damy i wieśniaczki”, czy „Dżentelmeni i wieśniacy” pokazują skalę różnic dochodowych między mieszkańcami wsi i miast w sposób przerysowany, ale wskazują na podstawowy problem Polski, jakim są różnice regionalne i terytorialne. To, gdzie w Polsce ktoś się urodzi, ma duże znaczenie dla jego dalszych losów. Żadna polityka społeczna ani ta dotycząca rynku pracy, poza Rodziną 500 plus, nie była w stanie wpłynąć na te dysproporcje, a rozwój po 2004 roku stabilizował proces dywergencji między najbiedniejszymi a najbogatszymi regionami.

Praca na wsi ulega jednak zmianie. Spośród absolwentów kierunków rolniczych zaledwie 9 proc. pracuje w sektorze rolnym. Reszta wybiera usługi lub inne gałęzie gospodarki [1].

Tabela 1. Branże, w których pracowali studenci i absolwenci kierunków rolniczych, leśnych i weterynaryjnych w roku 2014

inne usługi knowledge-intensive 35 proc.
pozostałe usługi 29 proc.
pozostały przemysł 21 proc.
rolnictwo 9 proc.
usługi edukacyjne (knowledge intensive) 3 proc.
budownictwo 2 proc.
górnictwo 0 proc.

Źródło: M. Bożykowski, A. Chłoń-Domińczak, M. Jasiński i in., Ogólnopolski system monitorowania Ekonomicznych Losów Absolwentów szkół wyższych, edycja 3”, 2018.

Problemy samoograniczające się

Pierwszym z problemów samoograniczających się jest polityka imigracyjna. Przez lata istniała na papierze, w ostatnich latach rząd pierwszy raz tworzy jakieś zręby ograniczania napływu pracowników do naszego kraju, bo o ile teraz potrzebujemy wszystkich Ukraińców, o tyle może przyjść taki moment, że potrzebni będą tylko ci wykształceni. Warto mieć wtedy możliwość zablokowania im wjazdu do kraju, bo interesy społeczeństwa i gospodarki to nie zawsze to samo, co pokazał Brexit powodowany m.in. chęcią ograniczenia imigracji do Wielkiej Brytanii. Warto rozważyć stworzenie w niedalekiej przyszłości Ministerstwa Migracji, które będzie się zajmować tematami diaspory, imigracji i migracji Polaków nie tylko w UE, lecz także do USA.

Drugim jest wiek dezaktywizacji zawodowej. Cztery piąte Polaków było przeciwko reformie, a obecnie popiera przechodzenie kobiet na emeryturę w wieku 60 lat, mężczyzn zaś w wieku 65 lat. Po ponownym obniżeniu wieku emerytalnego, która weszła w życie pod koniec 2017 roku 79 proc. uprawnionych do emerytury z tytułu obniżenia wieku przeszło na nią i dziś pobiera świadczenie. ZUS szacował, że tych osób będzie trochę więcej, bo 83 proc. Niższe oczekiwane świadczenie zniechęciło część Polaków do szybszej dezaktywizacji. Jeżeli do tego dołączy się kampanie informacyjną ZUS-u, możliwe, że dojdzie do dalszego ograniczenia przechodzenia na emerytury. Problemem jest to, że rynek pracy do tej pory nie umiał wchłonąć pracowników po 60. roku życia i możliwość przejścia na emeryturę jest społecznie oczekiwana. Nasz system emerytalny jest nieprzewidywalny i to pewne, że jeszcze nieraz ulegnie zmianie, zanim prognozy liczone dla roku 2050 będą miały szansę się ziścić.

Trzecim jest zatrudnienie w Polsce. Przez wiele lat nasz kraj miał istotny problem z wysokością wskaźnika zatrudnienia. Koniunktura gospodarcza, emigracja i dezaktywizacja pracowników wypychanych z rynku pracy sprawiła, że obecnie nie odstajemy od reszty UE pod względem poziomu zatrudnienia. Na początku 2018 roku stopa bezrobocia w Polsce osiągnęła 3,8 proc. i była niższa – chyba pierwszy raz w historii – od tej w USA, gdzie wynosiła 4 proc. Wskaźnik zatrudnienia pracowników w wieku od 20 do 64 lat wynosił w Polsce w 2017 roku 71 proc. i był wyższy od tego w Belgii, Francji, Grecji, Hiszpanii, Rumunii czy we Włoszech. Przeciętnie w UE28 pracowało 72 proc. osób w tym wieku. Daleko nam do liderów takich jak Szwecja – 82,5 proc., czy Niemcy – 78 proc., ale nie ma też dramatu. Polska obok Czech, Rumunii i Węgier zanotowała także największy w UE wzrost wskaźnika zatrudnienia przez ostatnią dekadę – o 6 pkt. proc.

Eugeniusz Kwiatkowski pisał w pracy „Dysproporcje: rzecz o Polsce przeszłej i obecnej” z 1931 roku, że „polityka różni się od mechaniki najistotniej tym, że w polityce droga najmniejszego oporu, droga łatwego efektu prawie zawsze jest nie najlepsza, ale najgorsza”. Idąc dalej tym tokiem rozumowania odnośnie do rynku pracy w Polsce, znacznie prościej jest przesuwać wajchę wieku emerytalnego i dziwić się, że ludzie tego nie chcą, a znacznie trudniej zmienić kulturę rynku pracy. Feudalizm, stres, dualizm i dysproporcje regionalne czy to na linii miasto–wieś są strukturalnymi problemami Polski, na które bardzo trudno znaleźć jedno proste rozwiązanie. Mało w tym tekście recept, ale autor sam nie wie, co zrobić, by te problemy rozwiązać. Ważne jednak, by wreszcie się nimi zająć.

[1] M. Bożykowski, A. Chłoń-Domińczak, M. Jasiński i in., Ogólnopolski system monitorowania Ekonomicznych Losów Absolwentów szkół wyższych, edycja 3”, 2018.

Wyrwać się z sideł logiki „my‑oni” :)

Nie jest łatwo zbudować inkluzywne państwo, zaspokajające potrzeby jak największej liczby obywateli, gdy funkcjonuje się w „zero­‑jedynkowej” rzeczywistości.

Prawicowiec­‑lewicowiec, katolik­‑niekatolik, pracodawca­‑pracobiorca – to tylko kilka spośród dziesiątek osi podziału polskiego społeczeństwa. O ile konflikty interesów są w takiej zbiorowości czymś naturalnym, o tyle jednak negatywnym zjawiskiem jest patrzenie na świat w kategoriach wyłącznie czarno­‑białych. Czy stać nas na wyjście z tego pata? Nasza historia pokazuje, że Polacy potrafili wyrywać się z sideł podejścia „my‑oni”, idąc w kierunku poszukiwania kompromisów. Czy uda nam się tego dokonać również i dziś?

W sidłach zero‑jedynkowości

W polskiej rzeczywistości państwowej – zbudowanej mozolnie na gruzach tworów funkcjonujących jako pole walki „mych”, czyli narodu/społeczeństwa i „onych”, czyli władzy (od rozbiorów do 1989 r., z przerwą w okresie międzywojennym) – dominującym dyskursem w obszarze uzasadnienia istnienia państwa jest dyskurs kontradyktoryjny. Przyjmuje on wręcz formę przeciwstawiania sobie jednych wartości innym, jednych interesów innym, jednych paradygmatów innym. Państwo polskie wydaje się grą o sumie zerowej, gdzie pracodawcy i pracobiorcy, lewicowcy i prawicowcy, katolicy i niekatolicy, działacze opozycji i członkowie PZPR, zwolennicy idei powstania warszawskiego i jej przeciwnicy, ci, którzy gloryfikują „żołnierzy wyklętych”, i ci, którzy ich potępiają, mikroprzedsiębiorcy i właściciele dużych przedsiębiorstw, zarządzający i akcjonariusze, górnicy i pielęgniarki, emeryci i przedszkolaki, kobiety i mężczyźni zawsze muszą ze sobą walczyć, by zwiększyć szansę na realizację swoich interesów.

Na poziomie indywidualnym te zderzenia funkcjonują w dyskursie światopoglądowym i w obszarze wolności obywatelskich. Jak bardzo nieobce nam jest zestawienie: kto jest za aborcją, ten nie szanuje życia dziecka, kto jest jej przeciwny, ten nie szanuje prawa do godnego życia matki. Na poziomie społeczeństwa zero­‑jedynkowość widać jeszcze wyraźniej. W paradygmacie gospodarczo­‑społecznym: kto nie popiera renacjonalizacji banków i 500+, ten stoi po stronie wyzysku. W paradygmacie tożsamościowym: kto podkreśla wagę różnorodności i przyjmowania uchodźców, ten wspiera terroryzm i nie szanuje własnych obywateli, kto opowiada się za ochroną granic przed napływem imigrantów, ten jest nacjonalistą, kto nie przeciwstawia się wtrącaniu się Unii Europejskiej w polskie sprawy, ten jest zdrajcą.

Coraz powszechniejsza potrzeba prostych odpowiedzi na trudne pytania może stanowić pokusę pogłębiania zderzeń i tego rodzaju zero­‑jedynkowości. Przytoczone przykłady zresztą – celowo przejaskrawione – pokazują, jak łatwo władza lub społeczeństwo mogą ulec tej pokusie. Obraz państwa i społeczeństwa, który wyłania się z tych przykładów, pokazuje podejście wykluczające, nieinnowacyjne i nietwórcze (nie ma potrzeby tworzenia nowych rozwiązań, możliwości czy wartości dodanej – wystarczy być za albo przeciw).

Polska rzeczywistość państwowa i społeczna stanowi pole walki: poszczególne grupy muszą ze sobą walczyć, by zwiększyć szanse na realizację swoich interesów. Pracodawcy są przeciwstawiani pracobiorcom, lewicowcy prawicowcom, katolicy niekatolikom itd.

W poszukiwaniu kompromisu

Przedstawiona diagnoza jest bardzo krytyczna, ostra, ponura i trudna. Nie musi to jednak oznaczać, że przed nami stoją jedynie czarne scenariusze. W Polakach drzemie ogromny potencjał, który udawało się już wielokrotnie uwolnić. Należy podkreślić, że najlepsze efekty przynosił w historii polskiej państwowości wówczas, kiedy odrywano się od wspomnianego zero­‑jedynkowego myślenia, a kierowano ku poszukiwaniu kompromisów, rozwiązań twórczych. Zaprzestanie dyskursu kontradyktoryjnego i zero­‑jedynkowego w przestrzeni styku państwa i społeczeństwa wydaje się jedynym rozsądnym rozwiązaniem dla stworzenia warunków działania państwa inkluzywnego, dającego pole dla innowacyjności i zaspokajania interesów jak największej grupy obywateli.

Zaprzestanie dyskursu kontradyktoryjnego i zero­‑jedynkowego w przestrzeni styku państwa i społeczeństwa wydaje się jedynym rozsądnym rozwiązaniem dla stworzenia warunków działania państwa inkluzywnego, dającego pole dla innowacyjności i zaspokajania interesów jak największej grupy obywateli.

Czy obecnie istnieje potencjał dla takiego rozwiązania? Patrząc na współczesne tendencje na kontynencie europejskim – także w państwach Unii Europejskiej, których podstawą działania jest demokracja rozumiana jako inkluzywna i oparta na prawach człowieka – potencjał ten niestety jest politycznie ograniczony. Tym bardziej zasadna wydaje się tu aktywizacja społeczeństwa obywatelskiego w Polsce na rzecz likwidacji dualnej i zero­‑jedynkowej percepcji rzeczywistości społeczno­‑polityczno­‑gospodarczej i poszukiwanie złotego środka opartego na konsensusie, zrozumieniu i dialogu. Media społecznościowe – silnie gruntujące przekonania w ramach baniek informacyjnych – mają tu niebagatelną rolę do odegrania, chociaż – sądząc po wynikach badań – jako obszar silnej i brutalnej walki politycznej niekoniecznie muszą ją spełnić.

Kwestią, na którą warto zwrócić uwagę jest też to, jak państwo ma realizować politykę unikania przeciwstawiania sobie jednostek, grup bądź części społeczeństwa. Najrozsądniejsze wydaje się kryterium Pareto. Wskazuje ono, że polityka jest efektywna, jeśli nie ma możliwości takiej jej zmiany, by żadna z grup z niej korzystających nie straciła, a co najmniej jedna (ewentualnie nowe grupy) coś zyskała. Jeśli państwo polskie zastosuje to kryterium na wszystkich poziomach funkcjonowania społeczeństwa, zyska dużą szansę na stworzenie warunków lepszego wykorzystania potencjału obywateli. Przekonanie, że państwo jest sprawiedliwe (w rozumieniu teorii Adamsa: dające poczucie, że stosunek nakładu do rezultatu działania obywatela jest proporcjonalny do nakładu i rezultatów innych obywateli, a nie jest tak, że inni za taki sam wkład do społeczeństwa dostają rażąco więcej), stwarza okoliczności w których wszyscy obywatele czują się potrzebni, podnosi poziom ich wzajemnego zaufania i poprawia warunki dla przedsiębiorczości (także społecznej).

Foto: Flickr.com Stiepan Sukiwan, CC BY-NC-SA 2.0.

Od Redakcji: tekst pierwotnie opublikowany na portalu Kongresu Obywatelskiego.

Przeczytaj również:

Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Jaką cenę zapłacimy za sprzeciw wobec globalizacji? – Rozmowa Leszka Jażdżewskiego z Aleksandrem Kwaśniewskim :)

Zacznę od przytoczenia naszej rozmowy sprzed pięciu lat. W wywiadzie dla „Liberté!” powiedział pan, że jeśli ludzie chcą świętego spokoju, to żaden polityk nie powinien im proponować rewolucji, że jeśli chcą grillować, to nie powinien ich prowadzić na barykady, a jeśli chcą zmian i sami idą na te barykady, to nie powinien im robić wody z mózgu i odsyłać z powrotem do ogródka. Czego w takim razie chcą dzisiaj Polacy?

Obserwujemy w tej chwili trzy zasadnicze postawy. Pierwszą reprezentują ci usatysfakcjonowani tym, co udało im się osiągnąć w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat – to ludzie sukcesu, kariery, awansu ekonomicznego. Zabieranie im tej satysfakcji wywołuje u nich emocjonalne reakcje widoczne później w demonstracjach KOD-u. Drugą reprezentuje obóz skonsolidowany przez PiS. Należą do niego ci negatywnie odbierający procesy globalizacyjne w różnych sferach życia oraz osoby, którym z różnych względów po okresie transformacji się nie powiodło czy to z racji zmian systemowych, czy przez własne zaniechania – do których jednak nikt nie lubi się przyznawać, więc wszelkie niepowodzenia idą na konto Trzeciej Rzeczpospolitej. Ta grupa jest dziś wyjątkowo głośna, tym bardziej że właśnie zdobyła władzę. Może teraz spełnić swoje ambicje, co widać po ogromnym ciśnieniu kadrowym. To, że do niego dojdzie w mediach publicznych czy na uczelniach, było dla mnie jasne. Ale że dotknie nawet stadnin koni, to już była niespodzianka. Trzecią postawę reprezentuje grupa młodych ludzi, dla których ostatnie 25 lat to już słabo znana historia i których nie przekonują rozmaite pomysły PiS-u czy idee konserwatywne. Oni znaleźli się w swoistej próżni: historia – nie, nowa rzeczywistość organizowana przez rządzących – nie do końca, a żaden konkurencyjny program, inny niż ochrona status quo, nie został sformułowany. To jest największą słabością dzisiejszej opozycji i w pewnym sensie KOD-u, że poza obroną dotychczasowych pozycji brak im wartości dodanej.

800px-France_in_XXI_Century._Toilette_madameCiekawe, że to właśnie pan – jeden z ojców obecnej Konstytucji RP – mówi o tym, że polityka obrony status quo jest niewystarczająca. Ma pan poczucie, że potrzeba otwarcia na miarę Trzeciej Rzeczpospolitej – w postaci nowej konstytucji, nowej formy ustroju społeczno-gospodarczego?

Na pewno nie jestem zwolennikiem Czwartej Rzeczpospolitej, to nie jest, wbrew sugestiom z lat 2005-2007, projekt modernizacyjny. Moim zdaniem to uwstecznienie zarówno w warstwie obyczajowej, jak i społeczno-ekonomicznej, bo proponuje stosowanie metod, które są już zupełnie passé. Polonizacja wobec wszechobecnej globalizacji po prostu nie ma prawa się udać. Tymczasem weryfikacja tego, co do tej pory udało się osiągnąć, jest koniecznością. To obowiązek obecnych liderów. Kiedy podpisywałem obowiązującą Konstytucję RP już jako prezydent, mówiłem głośno, że po 10 latach powinna nastąpić swoista refleksja nad jej kształtem, przedstawienie propozycji reform i rekomendacji przez Komisję Konstytucyjną, które mogłyby później zostać przedmiotem referendum. Tak się nie stało i może należy się do tego wziąć właśnie w tej chwili. Postulatem środowisk prokonstytucyjnych nie powinna być wyłącznie obrona Konstytucji RP w takim kształcie, jaki ma ona dziś, ale również stworzenie pewnego forum, z którego mogłyby wypłynąć konkretne wnioski zmian. Inna rzecz, że moim zdaniem w Konstytucji RP nie potrzeba wielu korekt.

Jakie trzy konkretne zmiany wprowadziłby Aleksander Kwaśniewski?

Fundamentalna jest kwestia euro, ale ona akurat zależy od wielu czynników. W relacjach prezydent–premier niewiele bym zmienił, bo uważam, że to jeden z wmontowanych w nasz system elementów równowagi i wzajemnej kontroli. W kwestii uprawnień prezydenta dodałbym jedno – a mianowicie zadanie ochrony kultury i dziedzictwa narodowego. Prezydenckie kadencje są dłuższe, mogą trwać nawet 10 lat, a przez ten czas można zrobić w tej dziedzinie naprawdę wiele.

Czyli więcej uprawnień w sferze symboliczno-kulturalnej, a mniej w sferze obronności. Skoro jesteśmy przy tym temacie, jak widzi pan kwestię bezpieczeństwa międzynarodowego Polski w roku 2016?

Gdy zostaliśmy przyjęci do NATO w roku 1999, nasz optymizm wobec instytucji międzynarodowych był ogromny, może nawet nieco przesadzony. Teraz mamy więcej powodów do wątpliwości: agresywna polityka Rosji, zamrożony konflikt na Ukrainie, niebezpieczna sytuacja w Mołdawii czy na Zakaukaziu. Nieustanne modernizowanie koncepcji funkcjonowania NATO – do czego doszło na szczycie w Warszawie – jest niezwykle ważne, ale nie wolno przesadzać z dyskredytacją Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego jako zimnowojennego przeżytku i głoszeniem konieczności stworzenia w Europie własnej struktury zbrojnej. Bardzo obawiałbym się redukowania obecności Stanów Zjednoczonych akurat w tej sferze. I kolejna kwestia, czyli przyszłość Unii Europejskiej. Brexit może się stać początkiem procesu ogólnej dezintegracji.

Czy uważa pan, że znajdą się kolejni kandydaci do wyjścia z UE?

Po pierwsze, wpływowe państwa będą miały wielką pokusę, żeby UE zdecydowała o wykluczeniu na przykład Grecji. Po drugie, kraje wiodące, czyli ojcowie założyciele UE, choćby nieoficjalnie, przyczynią się do istnienia tzw. unii dwóch prędkości – a właściwie nawet trzech. Pierwszą będzie rdzeń, czyli sześć państw założycielskich, drugą – strefa euro, a trzecią – europejskie peryferia, w których znajdzie się Polska. To będzie się wiązało z realnymi konsekwencjami dla Polski, czyli zmniejszeniem wpływów politycznych i ograniczeniem finansowania. To wprawdzie będzie motywowało do poszukiwania nowych rozwiązań, ale obawiam się, że każde inne rozwiązanie będzie gorsze od tego, które obowiązuje. Potrzeba obecnie bardzo poważnej refleksji nad tym, jak UE ma funkcjonować w XXI w., żeby się liczyć w nowej strukturze świata.

Stany Zjednoczone Europy?

Tego nie da się zrobić dzisiaj, ale być może za 50 lat taka wizja będzie się wydawać na tyle naturalna, że nikt nie będzie jej kwestionował.

Tylko jak przeżyć te 50 lat?

Przetrwanie to oczywiście warunek sine qua non. Sytuacja geostrategiczna na świecie się zmienia i dotychczasowy układ staje się przestarzały. Będziemy mieli teraz wiele centrów. Potrzeba do tego wspólnej polityki w kluczowych kwestiach: bezpieczeństwa, energetyki, relacji zewnętrznych. W kilku podstawowych kwestiach Europa – jeśli chce coś znaczyć na arenie światowej – musi być bardziej wspólnotowa. To, co obserwujemy w tej chwili w Polsce czy na Węgrzech, jest ostatnią batalią środowisk narodowych przeciw nieuchronnej globalizacji, rosnącej współzależności.

Ale one rosną w siłę.

To prawda… Pytanie, jaką cenę zapłacimy w Europie za ten epizod narodowo-konserwatywny. Oby nie była nią dezintegracja UE, którą musielibyśmy wskrzeszać przez kolejne 20–30 lat, a taki scenariusz jest przecież możliwy. Obrona status quo to za mało, ale też nie potrzeba zupełnie nowej wizji sięgającej po rozwiązania mało realne. Dziś należy raczej podjąć dyskusję o konieczności dostosowania się do nowych wyzwań.

Głusi na głos elit obywatele demonstrują coraz silniejszy eurosceptycyzm. Jaka jest tego przyczyna? To nie jest problem ograniczony do jednego kraju czy regionu.

UE stała się już nie tyle rzeczywistością, ile oczywistością. Pamiętam, jak Helmut Kohl wielokrotnie mi powtarzał, że ma wobec Polski swoiste moralne zobowiązanie, ponieważ jego starszy brat był w Wehrmachcie i zginął na froncie wschodnim. Należy do ostatniego pokolenia polityków, którzy z taką właśnie moralną wrażliwością uznawali UE za remedium na tragedie XX w. Gerhard Schröder już takich sentymentów nie miał. Jego ojciec zginął na froncie rumuńskim, przed jego narodzinami. On się czuł ofiarą wojny, a nie sprawcą. Właściwie nikt, włącznie z tymi, którzy opowiadają się przeciw UE, nie zastanawia się, jak Europa będzie wyglądała bez tej struktury. Są chyba przekonani, że będzie tak samo, a przecież nie będzie.

Druga kwestia to oczywiście kryzys ekonomiczny. Zazwyczaj takie kryzysy mają trzy podstawowe skutki: albo rewolucję, albo wojnę, najczęściej inflację, a ostatnio niczego takiego nie przeżyliśmy. Oczywiście nie oznacza to, że kryzys nie spowodował żadnych konsekwencji, do nich należy na przykład pauperyzacja wielu środowisk, bezrobocie młodych ludzi, utrata planów i nadziei na przyszłość. W dodatku rządy państw UE – co stwierdził kiedyś José Manuel Barroso – powszechnie dokonują europeizacji problemów i nacjonalizacji sukcesów. Gdy jest dobrze, zawdzięczamy to sobie, a gdy jest źle, winimy za to Europę. Przez to tworzy się fałszywy obraz. Dlatego też uważam, że dzisiejszy wzrost popularności radykalizmów czy populizmu jest jednym ze skutków kryzysu gospodarczego.

Trzecia kwestia to pojawienie się obcego. Obcy zawsze był najlepszym wytłumaczeniem tego, dlaczego się nie wiedzie. Dawniej był nim Żyd, później okupant, a dziś jest nim imigrant. W niektórych krajach – zwłaszcza granicznych, w Grecji czy we Włoszech – imigranci rzeczywiście stanowią poważny problem. W innych są pewnym kłopotem, ale w dużej mierze już opanowanym – tak jak w Niemczech. W pozostałych stanowią problem sztuczny, całkowicie wymyślony, jak w Polsce, gdzie imigrantów jeszcze nikt nie widział, a już wszyscy się ich boją. Kiedy słyszę, że ryzyko przyjęcia siedmiu czy dziesięciu tysięcy ludzi z Bliskiego Wschodu to islamizacja Polski, to nie wiem, czy się śmiać, czy płakać.

W ostatnich kilku miesiącach ludzie przestali być neutralni lub tylko niechętni wobec imigrantów, a zaczęli się ich przyjęciu zdecydowanie sprzeciwiać. Nawet rządowi SLD trudno byłoby przyjmować imigrantów wobec takiego oporu społecznego.

To jest efekt prowadzonej propagandy. W katolickim kraju, mimo dość przychylnego nastawienia biskupów, rosną nastroje antyimigranckie i nikt się nie przejmuje chrześcijańskim obowiązkiem miłosierdzia. Mało tego, w polskim wydaniu to wręcz niemoralne, bo sami bywaliśmy nieraz chętnie przyjmowani w różnych regionach świata. Żaden z tych argumentów nie działa, a w dodatku rządzący cynicznie nadużywają rosnącego poczucia zagrożenia.

Nie tylko w Europie, lecz także w Ameryce środowiska konserwatywne i nacjonalistyczne wszczęły ostatni bunt przeciw globalizacji, która jest w zasadzie nieuchronna i nieodwracalna. W Polsce próbuje się zawrócić kijem Wisłę, co się oczywiście nie uda, pozostaje więc pytanie, jakie będą tego koszty. Jaką cenę zapłacimy za sprzeciw wobec globalizacji?

Jaki zatem ma pan pomysł na przekonanie Polaków do przyjmowania obcych inny niż „Unia nam kazała”, który słyszeliśmy z ust ministrów rządu Ewy Kopacz i który wywołał nastroje, z jakimi mamy do czynienia dzisiaj? Z jakim przekazem można wyjść do Polaków karmionych antyimigranckim językiem różnych mediów, nie tylko rządowych? Jak odwołać się do ich emocji?

Myślę, że jednak musimy wrócić do argumentów racjonalnych, bo emocje już się pojawiły. Moim zdaniem ujawnia się tu nasz charakter – my Polacy lubimy mieć dobre zdanie o sobie, uważamy się za tradycyjnie tolerancyjnych, otwartych…

a tymczasem jest odwrotnie?

heath march of intellect 3W dużej mierze tak. Polska przeszła bardzo długą drogę od kraju wielokulturowego i wieloetnicznego do prawdopodobnie najbardziej homogenicznego w Europie. Myślę, że trochę tej ksenofobii z nas wyłazi. Trudno to wyjaśnić, ale z opisywanej przez Melchiora Wańkowicza jeszcze przed wojną bezinteresownej zawiści przeszliśmy do bezinteresownej nienawiści. Odwołania do słów biskupów o chrześcijańskim miłosierdziu, pomocy potrzebującym, spłaceniu długu wdzięczności za przyjęcie niegdysiejszych polskich emigrantów nie skutkują. Sięgnijmy zatem po argumenty racjonalne, jeszcze za moich czasów przyjęliśmy do Polski blisko 90 tys. Czeczenów. Nikt tego nie zauważył, oni nie sprawiali żadnych problemów. Władimir Putin kilka razy przestrzegał mnie w rozmowach, że robimy głupstwo, wpuszczając do siebie terrorystów i kryminalistów, a nic złego się nie stało.

Trzeba podkreślać, że po pierwsze, jesteśmy do przyjęcia uchodźców przygotowani, po drugie, jesteśmy dla nich krajem przejściowym, a po trzecie, jeśli nie chcemy ich w takiej liczbie, to musimy się wykazać szczodrością na przykład wobec Turcji i wspomóc finansowo budowę obozów, nie uważając tego za karę ze strony UE, tylko właśnie za sposób okazania solidarności.

Z drugiej strony musimy pamiętać, że obecność w Polsce imigrantów, na przykład miliona Ukraińców, stanowi ogromną pomoc dla naszej gospodarki.

Muszę przyznać, że gdy pana słucham, to się zastanawiam, czy żyjemy w tym samym społeczeństwie co w czasach pańskiej prezydentury. Jak takim konserwatywnym, zamkniętym społeczeństwem mogła rządzić lewica?

To bardzo ciekawe pytanie. Sam odczułem ten paradoks, bo nigdy nie było tajemnicą, że określałem się jako agnostyk, osoba niezwiązana z wiarą i Kościołem, a dwukrotnie zostałem wybrany na prezydenta. To można wytłumaczyć ówczesną sytuacją, ale też naszymi atutami. SLD było formacją, która podczas transformacji nie odrzuciła ludzi PRL-u, tych zwykłych robotników, inżynierów czy nauczycieli, którzy mieli prawo czerpać satysfakcję z tego, co osiągnęli w tamtych czasach. Dysponowaliśmy też świetną ekipą i oprócz tych, którzy sprawowali wysokie urzędy, było jeszcze wielu na ławce rezerwowych. Poza tym proponowaliśmy ludziom politykę zracjonalizowania pędu reformatorskiego, dawaliśmy sygnał, że chcemy i demokracji, i gospodarki rynkowej, ale z elementami, które mogłyby ostrość tych reform zminimalizować. Dlaczego Platforma Obywatelska mogła tak szybko zbudować silną formację i przejąć władzę? Ponieważ w dużej mierze proponowała to, co my robiliśmy, a jednocześnie oferowała lepsze życiorysy – ludzi, którzy nie musieli się tłumaczyć z PRL-owskiej przeszłości – co od początku przełożyło się głosy młodych ludzi. Trzeba pamiętać, że okres rządów sił centrolewicowych stanowił zaplecze dla uformowania się wśród młodych ludzi poglądów prawicowych, takie swoiste wahadło. Inna kwestia to polityka historyczna, która została przez lewicę zaniedbana w sposób dramatyczny, i przez instytucje takie jak IPN oraz przez media zdecydowanie skręciła w prawo.

Dlaczego w takim razie, pańskim zdaniem, historię oddano walkowerem prawicy? Czy nie zabrakło przeciwwagi dla wywoływania słusznego wstydu po stronie budowania słusznej dumy?

Faktycznie zaniedbano element budowania dumy i świadomości historycznej wśród młodych ludzi, choć gdy widzę, jak obecnie gloryfikuje się żołnierzy wyklętych, to ogarnia mnie przerażenie. W ten sposób – promując element wojowniczy, „bohaterszczyznę”, która nie rezygnowała przecież ze zbrodni, o czym pisze nawet IPN – naprawdę robimy młodym ludziom wodę z mózgu. Cała debata historyczna przeniosła się na prawo, na czym stracił również obóz liberalny, szczególnie w okresie rządów PO, która dysponowała przecież narzędziami, żeby to zmienić.

PO dostała swego rodzaju carte blanche, ponieważ broniła nas przed PiS-em. SLD musiał konkurować z innymi formacjami, PO już nie. Gremialnie zwalnialiśmy ją z odpowiedzialności – mówię tu w imieniu wszystkich, którzy PiS-u nie kochają.

Myślę, że jeden z podstawowych błędów PO to ograniczenie się do roli bariery dla PiS-u, a drugi – drenowanie lewicy, choćby przez transfery kadrowe. To spowodowało, że w ostatnich wyborach straciliśmy kilkanaście procent głosów, które trafiły w próżnię – i te na Zjednoczoną Lewicę, i na partię Razem. Do wyborów parlamentarnych w roku 2015 Polska szła z PiS-em jako jedyną alternatywą dla zużytej PO. Po stronie centrolewicowej nie było niczego. To oczywiście wina lewicy, ale uważam wyjaławianie jej przez PO za błąd.

Jest pan wciąż aktywny na Ukrainie. Czy sądzi pan, że głęboka polaryzacja społeczno-polityczna wraz z władzą, która nie słucha ludzi, mogą się skończyć u nas podobnie? Czy to jednak inna kultura polityczna?

Ja będę zawsze protestował przeciwko porównywaniu Polski do Ukrainy. Ukraina była jednak częścią Związku Radzieckiego, przeszła inną drogę, ma inną mentalność, która teraz szybko ulega zmianie – zwłaszcza wśród młodego pokolenia – pod wpływem silnej westernizacji. Oni mimo wszystko wciąż mają problemy ze sobą, z błędną koncepcją ekonomiczną przyjętą w tym modelu postradzieckim. Problemem całej Europy Środkowo-Wschodniej po upadku Związku Radzieckiego było zbudowanie kapitalizmu bez kapitału. My stwierdziliśmy, że kapitał trzeba pozyskać bezpośrednio z Zachodu. Ta koncepcja dawała pieniądze, nowe technologie, kulturę zarządzania i dostęp do zachodnich rynków. Ukraińcy stworzyli sztuczny kapitał, czyli wyhodowali oligarchów, na czym obecnie cierpią, ponieważ oligarchizacja przeniknęła zarówno gospodarkę, jak i politykę. Na tym polega podstawowa różnica – oni mają oligarchów, my mamy klasę średnią.

Ale my też chcemy mieć oligarchów, bo chcemy mieć polski kapitał.

Gdy słyszę o polonizacji, zadaję jedno pytanie: „Ile banków możemy spolonizować za pieniądze, które mamy?”. Jeden, dwa? Tak jak mówiłem: to ostatni bój przeciw globalizacji. Cały świat będzie się globalizował, a my mielibyśmy się polonizować? – wspaniale.

Wrócę do porównania Polski i Ukrainy. Druga kwestia to demokracja, która u nas jest jednak bardziej zakorzeniona, nie tylko w sensie instytucjonalnym, lecz także świadomościowym. My zawsze byliśmy bardziej związani z Zachodem.

Wciąż dostrzegam dwa problemy, które mogą być dla naszych krajów wspólne i za które możemy zapłacić wysoką cenę. Pierwszy z nich to faktycznie ogromny podział społeczny, który w tej chwili w Polsce jest dodatkowo pogłębiany. Głównym problemem Ukrainy są również ogromne pęknięcia, i to nie tylko między wschodem a zachodem kraju, lecz także między północą a południem, wielkimi metropoliami i prowincją, między pokoleniami… Polskie pęknięcie może spowodować dramatyczne konsekwencje. Może doprowadzić do podziału społeczeństwa na dwa plemiona, które mówią tym samym językiem, ale się nie rozumieją i nie potrafią osiągnąć kompromisu. W Polsce również zaczyna brakować instytucji, które stanowiłyby pomost między tymi dwoma plemionami. Abdykował z tej roli prezydent, mimo że zapowiadał w swojej mowie inauguracyjnej zupełnie co innego, Kościół jednoznacznie opowiedział się po jednej stronie i też de facto stracił możliwość jakiejkolwiek mediacji, a środowiska intelektualne są podzielone tak samo jak reszta społeczeństwa albo nawet bardziej. To jest rzeczywiście niepotrzebna ukrainizacja.

Trzeba powiedzieć o jeszcze innej kwestii – stracie wizerunkowej na świecie. Ukraina jest dziś przez poważne kraje traktowana jako troublemaker. I Polska niepotrzebnie, na własne życzenie, nie prowadząc żadnej aktywnej, wyjaśniającej polityki, zmierza w tym samym kierunku.

Czy ma pan wrażenie, że w Polsce ta aspiracja do Zachodu – importowanie zachodnich instytucji czy kapitału – się wyczerpuje? Uważam, że to jest fundamentalna zmiana tożsamościowa, a nie tylko kwestia takich czy innych rządów. Polska przez wiele lat była zawieszona między Wschodem i Zachodem, a dzisiaj, przy złej koniunkturze, możemy znowu zostać zepchnięci na boczny tor, na którym już przecież staliśmy. Wiadomo, z jakim skutkiem.

Groźba marginalizacji oczywiście istnieje, ale mam wrażenie, że odwrót od budowania instytucji demokratycznych, budowanie silnego państwa, skutecznych sposobów zarządzania tym państwem to bardziej epizod niż trwały zwrot. Takie epizody mogą się zdarzyć, ale w warunkach globalizacji, rosnącej zależności, konieczności poszukiwania rynków zewnętrznych potrzeby sprowadzania turystów i migrantów, którzy będą wspomagali naszą gospodarkę, to wszystko będzie nas zmuszało do tego, żeby jednak utrzymać ten światowy kierunek. Trudno mi sobie wyobrazić trwały regres. Trzeba się liczyć z tym, że teraz mamy do czynienia z pokoleniem digital natives, wobec którego należy używać innego języka, stosować inne argumenty. Do odniesienia prawdziwego sukcesu rynek polski nie wystarczy. Dlatego bardzo mi przykro, że ten epizod się przydarzył, ale nie tracę nadziei.

W kluczowym momencie, jakim była w Polsce transformacja, okazało się, że będzie ona przeprowadzana przez środowisko władzy rękami bardzo młodych ludzi – pan miał przecież wtedy trzydzieści kilka lat. Proszę sobie przypomnieć siebie i swoich kolegów z czasów transformacji i – skoro brakuje przywództwa po stronie sił antypisowskich – podać sposób na przejęcie władzy, gdy się ma świadomość, że to, co dziś oferuje opozycja, nie wystarcza.

To jest bardzo ważne pytanie. W grę wchodzi nie tylko polityka, lecz także życie, a ono składa się zawsze z trzech elementów, są to: miejsce, czas i człowiek. Zgranie tych trzech elementów jest prawie niemożliwe. Znam wielu wybitnych ludzi, którzy nie trafili na swój czas; znam wielu wybitnych ludzi we właściwym czasie w niewłaściwym miejscu… Od pokolenia tych trzydziesto-, czterdziestolatków – takich jak Petru, mówiąc ogólnie – oczekuję przede wszystkim głębokiej, rzetelnej analizy sytuacji, o której będą potrafili opowiedzieć z perspektywy swojego wieku, doświadczenia, wiedzy i wykształcenia. Trzeba również wykorzystać czas, w którym są oni najbardziej twórczy, bo mają już wystarczające doświadczenie, ale jednocześnie wciąż pozostają młodzi i energiczni, mają uporządkowane życie osobiste i finansowe, co jest istotne, bo omijają ich pokusy dorobkiewiczostwa. Następna kwestia to wykonanie pracy – trzeba jeździć, spotykać się z ludźmi, bo to nie tylko kopalnia wiedzy i różnego rodzaju doświadczeń, lecz także kuźnia kadr. Wielkim problemem polskiej polityki jest absolutnie przesadne i niezdrowe uznawanie prymatu PR nad substancją merytoryczną, prawdziwą wartością ludzi… Gdybym ponownie był dzisiaj liderem, nie mógłbym się ograniczać do tego, że dostanę jakiś przekaz dnia. A tak, niestety, wygląda dzisiejsza polityka. Obecnie głównym nurtem polskiej polityki powinni być młodsi działacze, tymczasem mam wrażenie, że brakuje wśród nich bardzo wyrazistych postaci. Pokolenie 30–40-latków powinno zacząć odciskać poważniejszy ślad niż obecnie. Rządy siedemdziesięciolatków, choćby najbardziej rewolucyjnych, są już passé.

Polska innowacyjna… inaczej – Rozmowa Macieja Kowalczyka z Piotrem Moncarzem i Dominiką Latusek-Jurczak :)

Liberté! Numer XXII

Podczas drugiego dnia EFNI 2015 miałem przyjemność spotkać się z profesorem Piotrem Moncarzem z Uniwersytetu Stanforda. Naukowiec postanowił podjąć się nowego wyzwania: wesprzeć innowacyjność w swojej ojczyźnie. Natrafiłem również na nieco inne spojrzenie prof. Dominiki Latusek-Jurczak, która od kilka lat bada firmy z Doliny Krzemowej. Jej wypowiedzi nadają ostrość ocenie stanu innowacji w Polsce i uzupełniają kontekst problemów, z którymi w najbliższym czasie należy się zmierzyć.

M.K.: Czym dla pana jest innowacyjność?

P.M.: W Polsce koniecznie trzeba uporządkować definicję innowacyjności. Wielu używa jej, rozmywając główne znaczenie. Definicja europejska jest szeroka, bo służy celom rozwojowym, co nie jest jednoznaczne z innowacyjnymi.

Dla mnie innowacja to oryginalne rozwiązanie jakiegoś problemu, które po wdrożeniu staje się produktem i trafia do użytkownika skłonnego za to zapłacić. Innowacja jest efektem trzech sił: pomysłu, sposobu jego wdrożenia oraz płynących z tego korzyści (zarówno dla innowatorów, jak i użytkowników).

M.K.: Jakie są główne przeszkody blokujące innowacje w Polsce?

P.M.: Trudno wskazać jedną czy dwie główne przyczyny. To nie jest prosty proces i nie ma gotowych rozwiązań, jednak można wyróżnić następujące etapy innowacji: po pierwsze środowisko uczelni wyższych i laboratoria (gdzie rodzą się idee, pomysły, wizje produktów), po drugie, start-upy (będące kolejnym poziomem świadomej decyzji zespołu lub twórcy), po trzecie, prototypy (powstanie konkretnych produktów lub usług do testów), po czwarte, przeobrażenie start-upów w przedsiębiorstwa (kiedy to rozpoczyna się czas komercjalizacji), po piąte, exist strategy (czyli układanie strategii), po szóste, wejście na globalny rynek.

W Polsce wszystkie te etapy nadal funkcjonują nie najlepiej i brakuje środowisk, które potrafiłyby przeprowadzić cały ten proces i odnieść sukces. Warto również zauważyć, że Polacy nie są na takie działania w pełni gotowi. Dotyczy to szczególnie czwartego, piątego i szóstego poziomu.

Trzeba też zauważyć, że uczelnie wyższe mają jasno określone zadanie związane z uczeniem i dodatkowo prowadzeniem badań przez wykładowców. Nie ma synergii pomiędzy studentami a prowadzącymi zajęcia. Są to osobne środowiska mające własne, odrębne cele.

D.L.-J.: W Polsce jesteśmy zbyt mało elastyczni, bardzo boimy się prawdziwego ryzyka i niezwykle trudno jest zdobyć finansowanie innowacyjnych projektów. Mówię o projektach mających doprowadzić do powstania produktów i usług jeszcze nieposiadających nazwy, nieokreślonych branżowo i niejako zagubionych w strukturze dzisiejszej gospodarki. W Dolinie Krzemowej tylko takie mogą być nazwane innowacjami. Przedsiębiorstwa, jakich całe tuziny funkcjonują w tamtym środowisku, nie istnieją ani w Polsce, ani nawet w Europie.

W Stanach Zjednoczonych środowisko uczelni jest bardzo aktywne na różnych etapach rozwoju innowacji. W projekt Google uczelnia zaangażowana była od samego początku, a wykładowcy namówili młodych twórców, by zawiesili studia, skomercjalizowali pomysł i założyli firmę.

Na polskich uczelniach nikt w pełni nie poświęca się poszukiwaniom innowacji. Takich ludzi brakuje w całej Europie. Są zapraszani do współpracy w Stanach Zjednoczonych lub w Azji, gdzie powstaje najwięcej wizjonerskich rozwiązań, gdzie są wyznaczane nowe kierunki w takich dziedzinach jak telekomunikacja czy Internet.

Dodatkowym problemem jest brak kontaktów i wiedzy praktycznej, które są szczególnie doceniane przez młodych ludzi z Doliny Krzemowej. Wiedza o tym, jak działają procesy, jak należy rozwiązywać sprawy prawne, jak rozwijać firmę i przygotować dystrybucję jest ważniejsza niż kapitał. Takich ośrodków jeszcze nie mamy i na razie one nawet nie powstają.

W USA powszechna jest praktyka angażowania się w konkretne biznesy profesorów jako doradców lub ekspertów. Często biorą oni tzw. urlop praktyczny w czasie, w którym zarządzają daną firmą na stanowisku kierowniczym. Nie znam takiego przypadku w Polsce.

M.K.: W Polsce nie istnieje łatwo dostępny kapitał inwestycyjny?

P.M.: Największe środki na innowacje pochodzą z budżetu Unii Europejskiej. Ich specyfika jest jednak daleka od modelu amerykańskiego. Mam świadomość, że fundusze unijne nie są tożsame z finansowaniem inwestycyjnym. Trzeba jasno powiedzieć, że model typu success fee jest najefektywniejszym narzędziem rozwoju, wdrożeń i uruchamiania innowacji na świecie. Drugi w kolejności jest model oparty na funduszach podwyższonego ryzyka, szczególnie venture capital.

D.L.-J.: Procedury dotyczące zdobywania środków unijnych są ściśle określone. Zawsze potrzebni są eksperci do oceny wniosku. Projekty prawdziwie innowacyjne łączą różne dziedziny wiedzy: biotechnologię i informatykę lub psychologię albo socjologię. Po prostu nie mamy takich ekspertów w Polsce, a niewielu ich jest w całej Europie. Dlatego Polacy są obecni w Dolinie Krzemowej i funkcjonują tam ich firmy.

Jest normą przy wykorzystaniu unijnych środków określony w miesiącach kalendarz zdarzeń, który kończy się przyznaniem funduszy. Projekty innowacyjne rządzą się skalą tygodni. Po kilku miesiącach sprawa może być nieaktualna, bo rozwiązał ją ktoś inny i po miesiącach wdraża prototyp do produkcji.

M.K.: Co może zdominować globalną gospodarkę: amerykańska ścieżka poszukiwania czy chińska siła produkcji?

P.M.: Chiny to dzisiaj Niemcy sprzed 20 lat. Niemcy cechowały się wtedy bardzo solidnie wykształconą kadrą, zarówno zarządzającą, jak i wysoko wykwalifikowanymi robotnikami, świetnymi technologiami produkcji, najlepszą organizacją firm, jednak nie tworzyły niczego „do przodu”. Dzisiaj Berlin aż huczy od inkubatorów przedsiębiorczości i start-upów. Zobaczymy, do czego to ich doprowadzi. Trudno to teraz przewidzieć.

Chiny idą drogą niemiecką. Dobrej jakości produkcja jest teraz dla nich najważniejsza. Drugim motorem ich działania jest lepsze życie. Chińczycy chcą żyć wygodnie i dostatnio. Są największą zamożną siłą roboczą na świecie. Niepokojące jest jednak nastawienie na zbrojenia, szczególnie w rejonie Morza Południowochińskiego: sztuczne wyspy usypywane w celach budowania baz wojennych, znaczne zakupy sprzętu wojskowego, zarówno flotowego, jak i inwazyjnego (poduszkowce i inne). Konflikty bezpośrednie lub tylko napięcia pomiędzy Państwem Środka a innymi gospodarkami rozwijającymi się w tamtym rejonie mogą zmienić priorytety i zatrzymać rozwój.

M.K.: Mamy dwa kompletnie różne bieguny: indywidualizm i kult grupy. Co ma większe szanse powodzenia? Czy jesteśmy świadkami schyłku wartości Morza Śródziemnego?

P.M.: Trudno to przewidzieć. Warto jednak scharakteryzować dwa zasadniczo różne podejścia do pojęcia indywidualizmu. W Polsce mamy pojęcie: ja, centrum świata. W Stanach Zjednoczonych zaś indywidualizm zbudowany jest z innych wektorów: szacunku dla jednostki przy równocześnie silnej i ważnej kulturze pracy zespołowej wraz z od zawsze obecną i charakterystyczną dla pierwszych Amerykanów pionierską potrzebą przetwarzania.

Dzisiaj w świecie nie ma miejsca dla wynalazków jednego człowieka. Koniecznie trzeba to często powtarzać. Lubimy i szukamy gwiazd, geniuszy, superbohatera. Są to jednak zawsze sukcesy zespołów multidyscyplinarnych.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję