Roast to nie refleksja. Jak myślimy o mediach publicznych? :)

Kreatywność w nazywaniu stanu, w którym znalazły się media, z nazwy, publiczne jest imponująca. Jednak poza krytyką nie ma poszukiwania rozwiązań. Odbyło się oczywiście kilka debat, podczas których ich uczestnicy doszli do wniosku, że media publiczne należy odpolitycznić: proponowano likwidację niektórych kanałów TVP albo całej stacji, zwolnienie wszystkich jej pracowników oraz zatrudnianie od nowa.

Jako były dziennikarz TVP nie odnajdywałem jednak w tych dyskusjach żadnego elementu, który w rzeczywistości wpłynąłby na niezależność dziennikarzy w owych nowych mediach publicznych. Zmiana nazwy czy liczby wchodzących w ich skład kanałów na pewno tego nie zmieni. W dużo większej mierze zależeć to będzie od sprawy może tak błahej, że zawsze pomijanej – warunków zatrudnienia dziennikarzy.

Pracowałem dla TVP lat kilka i przez cały ten czas nie łączył mnie z TVP – za przeproszeniem – stosunek pracy. Ten stan rzeczy odzwierciedlał najpełniej stosunek mediów publicznych do własnych dziennikarzy  i wagi ich profesji (o którą zaczęto martwić się trochę późno, bo po wygranych przez PiS wyborach).

Mianowicie przez lata, w czasach przed rządami PiS-u, pracowałem na umowę o dzieło, najpierw z samą TVP a następnie z firmą, u której zamówiono leasing pracowników. W końcu z rozwiązania, które miało przynieść oszczędności zrezygnowano, podobno przez koszty i tak moja umowa o dzieło powróciła do TVP, co było jednak gestem łaski, ponieważ znów cokolwiek łączyło mnie formalnie z redakcją, w której codziennie pracowałem.

Pisząc o warunkach zatrudnienia nie mam na myśli jakiegoś szczególnego komfortu dziennikarzy, ale ochronę ich niezależności. Jaki okres wypowiedzenia gwarantuje umowa o dzieło? Żaden. Jaką odprawę gwarantuje? Żadną. Jak w praktyce wyglądało więc zwalnianie dziennikarzy, którzy ośmielili się mieć swoje zdanie w mrocznych już czasach rządów PiS-u? Mogą się Państwo domyślić. Niektórzy reporterzy i wydawcy zwalniani byli z dnia na dzień – na to bowiem pozwalały ich warunki zatrudnienia istniejące na długo przed dojściem do władzy PiS-u.

Czy umowy o pracę z długimi okresami wypowiedzenia i zapisanymi odprawami sprawiłyby, że więcej dziennikarzy byłoby stać na obronę swojej niezależności? Sądzę, że tak. Gdyby nie można było ich zwalniać w trybie natychmiastowym, a dzięki zagwarantowanej odprawie  byliby w stanie przeżyć okres poszukiwania pracy – jestem pewien, że więcej osób odważyłoby się nie zgiąć karku przed propagandą. Co, jak już wiemy, miałoby istotne znaczenie dla jakości naszej demokracji.

Czy sędziów, policjantów, urzędników skarbówki – zatrudnia się na umowach o dzieło? Nie, ponieważ ich niezależność jest dla państwa istotna. Dlaczego od lat dziennikarzy mediów publicznych zatrudnia się na umowach o dzieło? Bo ich niezależnością nikt szczególnie się w naszym państwie nie przejmował.

Długie okresy wypowiedzenia i odprawy nie zagwarantują nagłej niezależności wszystkich dziennikarzy mediów publicznych.

Ułatwią im jednak mówienie politykom – nie. Domyślam się, że postawiona przeze mnie teza szybko spotka się odpowiedzią, że prawdziwie niezależni tacy pozostaną, bo to kwestia moralności. Chciałbym na ten argument od razu odpowiedzieć. Odchodząc z TVP w 2016 roku żegnałem się z wieloma kolegami i koleżankami, którzy zostawali z zaciśniętymi zębami, ze strachu, że nie zdążą zapłacić rat kredytu, zanim znajdą nową pracę.

Oceniać ich oczywiście można różnie – najlepiej by robili to ci, którzy sami z przyczyn etycznych rzucali lepiej płatne prace na rzecz tych z gorszym wynagrodzeniem – ale wydaje się, że warto pomyśleć o stworzeniu systemowych narzędzi, dzięki którym w przyszłości nie musielibyśmy nad takimi ocenami się pochylać, przynajmniej nie na taką skalę.

 

Autor zdjęcia: Murai .hr

Modi i Erdoğan:  Relikty przeszłości czy zwiastuny mrocznej przyszłości? :)

Indie i Turcja to wieloetniczne narody o żywych tradycjach imperialnych oraz dużym potencjale ludnościowym, słynące dziś z charyzmatycznych i autokratycznych liderów, których głos we współczesnej polityce światowej jest coraz bardziej bezkompromisowy i hipnotyzujący. Uczciwe wybory, wolności obywatelskie i konstytucyjna zasada świeckości słabną pod ciężarem polityki odnowy w duchu tradycji, historii i przywracania godności oraz sojuszu „ołtarza i tronu”. Narodowo-religijny populizm wabi coraz szersze grono wyborców, czyniąc oba kraje niestroniącymi od dyskryminacji dyktaturami większości. Chwiejnej i coraz bardziej rachitycznej demokracji ostatecznie odbiera się zdemonizowany przymiotnik ‘liberalna’. Rządy Modiego i Erdoğana przywodzą na myśl odległą przeszłość, kiedy potężni mężczyźni decydowali o losach narodów, a ich władza nie była niczym ograniczona. Przyjrzyjmy się, co jeszcze łączy współczesne Indie, Turcję i ich przywódców.

POŻEGNANIE Z DEMOKRACJĄ

Największą demokrację świata toczy kryzys. Aż 55% Indusów popiera autokrację. Mniej więcej połowa mieszkańców (53%), żyjących w kraju uważanym za wzorzec demokracji w regionie, twierdzi, że rządy wojskowe byłyby korzystne dla ich kraju (Pew Research 2017). Już w 2011 roku sondaż Hindustan Times-CNN-IBN ujawnił, iż przekonanie, że Indie powinny być rządzone przez grupę demokratycznie wybieranych polityków, podziela mniej niż jedna piąta badanych. 

Według Freedom House tureckich mediów nie można już dłużej uznawać za wolne. Podczas kampanii referendalnej w 2017 roku z powodów politycznych w więzieniach znalazło się najwięcej na świecie, bo około 150 dziennikarzy. W najważniejszych stacjach telewizyjnych niemal 90% czasu antenowego wypełnia rządowa propaganda. Próba zamachu stanu, masowe czystki w instytucjach publicznych, zdławienie wolności słowa i prasy, centralizacja władzy w rękach prezydenta to tylko kilka niepokojących zjawisk z najnowszej historii politycznej Turcji. 

Wprawdzie można odnieść wrażenie, iż Turcja i Indie deklarują przywiązanie do wartości demokratycznych na zgoła różnym poziomie, jednak istnieje między nimi znacznie więcej podobieństw, niż mogłoby się wydawać.

SUKCES WYBORCZY

W wyborach powszechnych w 2014 roku Indyjska Partia Ludowa (BJP) odniosła miażdżące zwycięstwo, odsuwając od władzy rządzący w Indiach od dekady Indyjski Kongres Narodowy. W 2019 roku poprawiła swój wynik, zdobywając 303 na 543 miejsc w Lok Sabha – izbie niższej parlamentu indyjskiego. Premier Narendra Modi potwierdził swój niesłabnący mandat wyborczy na kolejne pięć lat rządów. 

W 2002 roku w Turcji zwycięstwo odniosła Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Premierem został Recep Tayyip Erdoğan, który piastował tę funkcję aż do 2014. W tym samym roku ponownie stanął na czele kraju, tym razem w roli prezydenta republiki. 

Abstrahując od zgoła różnych afiliacji religijnych obu polityków (hinduizm i islam), wykazują oni zaskakująco wiele podobieństw zarówno w życiorysach, wyznawanych wartościach, jak i metodach uprawiania polityki. Ilość paraleli może wydać się interesująca szczególnie w kontekście tegorocznych decyzji politycznych o przywróceniu Hagii Sophii funkcji meczetu i przekazaniu spornego terytorium Ajodhji wyznawcom hinduizmu ignorując roszczenia muzułmanów.

Z NIZIN NA SZCZYT

Jako młodzi chłopcy – obaj byli ulicznymi sprzedawcami. Modi parzył indyjski czaj, a Erdoğan wyciskał cytryny do lemoniady. Pochodzili z niezamożnych domów – Modi z małej miejscowości Vadnagar w stanie Gudźarat, Erdoğan zaś z ubogiej dzielnicy Kasımpaşa w Stambule. Tam gdzie się urodzili daleko było do klas społecznie czy ekonomicznie uprzywilejowanych. Nastoletni Erdoğan uczęszczał do szkoły koranicznej, na uniwersytecie dołączył do ruchu islamistycznego i szybko okazał się świetnym zawodnikiem w lokalnym klubie piłkarskim. Kariera polityczna obu działaczy nie była gwarantowana, a droga do politycznych elit była długa i naznaczona trudnościami.

RELIGIJNY FANATYZM

Bijący dziś słupki popularności premier Modidźi (dodawana do nazwiska końcówka -dźi jest przejawem szacunku) już od najmłodszych lat był konserwatystą, gorliwym wyznawcą hindutwy (hinduskość, hinduski nacjonalizm to polityczna ideologia, która w budowie tożsamości i w agitacji politycznej korzysta z tradycji religijnych). Jego ówczesne poglądy polityczne dość szybko znalazły ujście w działaniach ultraprawicowej organizacji paramilitarnej Narodowego Stowarzyszenia Ochotników (RSS) oskarżanej o szerzenie nienawiści religijnej i podżeganie do zamieszek. Jej działacze obwiniani są za zburzenie w 1992 roku XVI-wiecznego meczetu Babri w mieście Ajodhja oraz pogrom ludności muzułmańskiej w mieście Godhra w 2002 roku. Za rzeź w Godhra pośrednia odpowiedzialność często jest przypisywana samemu Modiemu, który sprawował w tym czasie stanowisko premiera stanu Gudźarat.

Podobnie Erdoğan, dla którego religia – w tym przypadku islam – od początku stanowiła bezdyskusyjny fundament życia społeczno-politycznego Turcji. W 1994 roku w wieku 40 lat na krótko trafia do więzienia pod zarzutem szerzenia nienawiści religijnej. Lansowany przez niego polityczny islam od zawsze stał w oczywistej sprzeczności z ideą laickiego państwa wprowadzoną w latach dwudziestych XX wieku przez ojca nowoczesnego państwa tureckiego – Mustafę Kemala Atatürka. Obecny prezydent kontestuje modernizm i zachodnią kulturę związaną z dziedzictwem oświecenia.

ŚWIECKOŚĆ TYLKO NA PAPIERZE

W roku 1937 i 1950 odpowiednio konstytucje turecka i indyjska wprowadziły zasadę świeckości, a także neutralności w sprawach religii i przekonań. Konstytucja Turcji zawiera w preambule odniesienie do idei laickości i stwierdza, że „uczucia religijne pozostają bez wpływu na politykę i sprawy państwa”. Artykuł drugi tureckiej ustawy zasadniczej stwierdza, że Republika Turecka jest państwem laickim. W preambule konstytucji Indii kraj ten określony jest jako suwerenna, socjalistyczna, świecka republika demokratyczna. W świetle prawa nie ma zatem mowy o prymacie hinduizmu czy islamu.

W praktyce zaś obecni przywódcy faworyzują i upolityczniają religie większościowe kontestując dorobek swych poprzedników – Gandhiego, Nehru czy Atatürka. Sięgając po narzędzie, jakim jest nowa polityka historyczna, burzą dotychczasowe autorytety zastępując je nowymi, religijno-narodowymi. 

W ciągu ośmiu lat urzędowania premiera Modiego, indyjscy muzułmanie padali ofiarą brutalnej kampanii nienawiści i przemocy. Miało to miejsce nie tylko na ulicach indyjskich miast, ale także w mediach publicznych z udziałem wysokich przedstawicieli rządu, a nawet premierów stanowych. Do historii podjudzania nienawiści na tle religijnym przeszedł premier stanu Uttar Pradeś Yogi Adityanath. Na wiecach otwarcie zachęcał do „karmienia muzułmanów kulami zamiast birjani”, a także zapowiedział „przejęcie wszystkich meczetów i umieszczenie w nich przy najbliższej okazji figur hinduistyczych bóstw“. 

Trudno polemizować ze stwierdzeniem, że obecnie rządzący Indiami niejako gwałcą doktrynę ojców założycieli: Gandhiego i Nehru. Wyraźnie zaznacza się powszechna aspiracja do bycia reżimem większościowym (ang. majoritarianism) rażąco dyskryminującym wolę i prawa mniejszości. Jest to zjawisko bez precedensu, nie posiadające punktu odniesienia w swojej 70-letniej historii.

ODZYSKANE SACRUM

Odwieczne oczekiwanie dobiegło końca. Dzisiejsze wydarzenie ma znaczenie historyczne i będzie wspominane na całym świecie przez wieki i przyniesie naszemu krajowi sławę i zwycięstwo (…) Dziesiątki milionów Indusów nie może uwierzyć, że ten dzień w końcu nadszedł. Ten dzień jest wyjątkowym darem od indyjskiego państwa prawa, które przestrzega zasad prawdy, braku przemocy, wiary i poświęcenia. – powiedział Modi podczas ceremonii złożenia kamienia węgielnego pod budowę świątyni boga Ramy w postaci 22,5-kilogramowego bloku ze srebra. Mimo szalejącej epidemii koronawirusa 5 sierpnia 2020 roku premier wziął udział w inauguracji budowy kontrowersyjnej świątyni Ramy, która powstanie na miejscu zniszczonego meczetu Babri. Świątynia w Ajodhji po raz kolejny stała się symbolem sporu hindusko-muzułmańskiego w Indiach. Rozpoczęcie budowy świątyni w miejscu, gdzie stał meczet Babri, jest osobistym, zwycięstwem premiera Modiego i hinduistycznych organizacji religijnych. Budowę świątyni w miejscu zburzonego meczetu umożliwił wyrok Sądu Najwyższego z 2019 roku, który przekazał sporny teren hinduskiej organizacji. Gmina muzułmańska otrzymała działkę zastępczą w innym miejscu. Wątpliwości budzi fakt, iż w trakcie postępowania sądowego niejednokrotnie zarzucano muzułmanom brak dowodów na odprawianie modlitw w meczecie między XVI i XIX wiekiem, jednocześnie uznając narodziny boga Ramy w Ajodhji za fakt historyczny (sic!). 

Tymczasem w Turcji, Hagia Sophia, która za sprawą decyzji Mustafy Kemala Atatürka w 1934 roku zyskała status muzeum, od 10 lipca 2020 została na powrót przekształcona w meczet. Decyzja Erdoğana o ponownym przekształceniu Hagii Sophii w meczet miała poparcie prawne we wcześniejszym orzeczeniu sądu, że jego przekształcenie w muzeum przez Atatürka w 1935 roku zostało przeprowadzone nielegalne. Zdaniem Aleksandry Spancerskiej decyzja o przekształceniu świątyni w meczet stała się asumptem do nowej ideologicznej batalii na linii sekularyści-konserwatyści. Abstrahując od powszechnej atmosfery rozgoryczenia i sypiących się z zagranicy gromów krytyki, aspirujący do roli przywódcy świata muzułmańskiego Erdoğan „skutecznie wykorzystuje nacjonalistyczną retorykę i mobilizuje konserwatywny elektorat stawiając się w roli następcy Mehmeda Zdobywcy”.

 

WIĘKSZOŚĆ KONTRA MNIEJSZOŚĆ

To nie koniec podobieństw. Oba państwa przyjęły model reżimu większościowego, który wspiera interesy większości społeczeństwa i identyfikuje się z nimi, jednocześnie samych rządzących uprawnia do prymatu nad narodem zgodnie z odgórnym procesem decyzyjnym. W demokracji większościowej nie ma zewnętrznych granic dla woli suwerena. Prawo nie krępuje woli większości. Nie ma tu miejsca na system checks and balances znany w nowożytnych demokracjach, w którym władze są rozdzielone i wzajemnie się kontrolują, a wola większości jest ograniczona konstytucją i gwarancjami poszanowania praw mniejszości.

Oba kraje historycznie posiadały wieloetniczne populacje, a w procesie założycielskim nie uniknęły napięć i przemocy łącznie z operacjami wysiedleńczymi. Od początku XX wieku Turcja praktykowała politykę „turkifikacji”, formę asymilacji kulturowej, która nie uznaje praw jednostek do samoidentyfikacji etnicznej, narodowej i religijnej i która ma na celu przymusową asymilację z tożsamością turecką. Największą mniejszość etniczną i językową w Turcji są Kurdowie stanowiący od 10 do 23% populacji). Wraz z wybuchem konfliktu zbrojnego w 1984 r. między armią turecką a Partią Pracujących Kurdystanu (PKK) ponad milion Kurdów zostało przymusowo wysiedlonych z obszarów wiejskich i miejskich we wschodniej i południowo-wschodniej Turcji. Najdobitniejszym przejawem wrogości Turcji była operacja „Peace Spring” przeprowadzona  w październiku 2019 roku przeciwko kurdyjskiej autonomii w północno-wschodniej Syrii. Kurdowie syryjscy, którzy wywalczyli swoją autonomię odbierając terytorium dżihadystom z tzw. Państwa Islamskiego, traktowani są przez Turcję jako terroryści. Ich enklawa, Autonomiczna Administracja Północnej i Wschodniej Syrii, nieformalnie zwana Rożawą, czyli zachodnim Kurdystanem, w retoryce rządu w Ankarze określana jest jako „pas terroru”. 

ZMASKULINIZOWANY ZWODNICZY CZAR AUTORYTARYZMU

Obaj politycy są chwaleni za wysoką skuteczność i dotrzymywanie obietnic. Wywodzą się z nurtu prorynkowego i są entuzjastami neoliberalnego podejścia do ekonomii. Jednocześnie  ich rządy doprowadziły do drastycznej centralizacji władzy.

Na tle nieudolnej i skompromitowanej klasy politycznej w latach 90-tych burmistrz Stambułu Erdoğan zapracował na opinię uczciwego i skutecznego gospodarza. Wyborców zjednał sobie obietnicami reform, rządami silnej ręki, a także „chwilową” dbałością o środowisko. Za publiczną recytację poematu Ziyi Gökalpa “Minarety to nasze bagnety, kopuły naszymi hełmami, meczety koszarami, a wierni naszą armią” doczekał się wyroku skazującego, a mimo to (a może dzięki temu?) już rok później został premierem. Wysoki, charyzmatyczny i dobrze zbudowany, przez wielu postrzegany jako odnowiciel narodu, jest ucieleśnieniem nowej Turcji.

Metody zarządzania Modiego najpierw stanem Gudźarat, a później Indiami przypominają te implementowane przez Erdoğana. W Turcji nie liczy się żaden inny polityk, może za wyjątkiem jego własnego zięcia – Berata Albayraka (dotychczasowego szefa resortu energii, w 2018 roku nominowanego na ministra skarbu i finansów).

Obaj są doskonałymi mówcami publicznymi i uwielbiają używać technologii hologramów, aby być obecni w różnych miejscach. Kochają swoją własną wszechobecność. Zdaniem Sumantry Bose, profesora LSE oraz  autora książki Secular States, Religious Politics, Mordiego i  Erdoğana otacza nieprawdopodobny kult jednostki. Obaj politycy mają poczucie, że zostali wybrani przez naród i przeznaczenie. 

ZAGROŻENIEM JEST WIRUS

Obecnie największym wyzwaniem jakie stoi przed Erdoğanem i Modim jest tuszowanie kryzysu wywołanego przez pandemię. Oprócz wyzwań organizacyjnych piętrzących się przed służbą zdrowia w obu państwach (które zajmują odpowiednio drugie i 18. miejsce pod względem największej liczby potwierdzonych przypadków koronawirusa), oba kraje przeżywają gwałtowne spowolnienia gospodarcze. Skupiając się na kwestiach tożsamości narodowej i wewnętrznych podziałach, te narracje mogą pomóc obu przywódcom odwrócić uwagę od niekorzystnych realiów politycznych. Zawłaszczając symbole religijne, budując mity i czyniąc je centralną częścią narodowej historii, obaj przywódcy skutecznie definiują, czym niechybnie stają się te niegdyś świeckie republiki. 

ZMIERZCH DEMOKRACJI?

Indie i Turcja zdają się nie być osamotnione w świecie, gdzie elity w demokracjach na całym świecie zwracają się w stronę nacjonalizmu i autorytaryzmu. Od Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii po Europę kontynentalną i nie tylko, liberalna demokracja jest zagrożona, a autorytaryzm rośnie w siłę. „America First” Trumpa, antyzachodnia, tępiąca mniejszości mobilizacja Orbana przeciwko „narodowym wrogom”, ultraprawicowa odsiecz Jaira Bolsonaro w obliczu „fałszywej demokracji złodziei” czy przykręcanie śruby w cieniu pandemii w reżimach autorytarnych Azji Południowo-Wschodniej takich jak Filipiny Duterte, Mjanmy Aung San Suu Kyi, Tajlandii Prayutha Chan-ocha czy Kambodży Hun Sena to tylko kilka przykładów potwierdzających rzeczoną tezę. Wszystko wskazuje na to, że zachodnie demokracje będą musiały poważnie konkurować z nowym mrocznym strumieniem autorytaryzmu, który wbrew oczekiwaniom nie należy do reliktów przeszłości.

 

Artykuł powstał na kanwie lektury książki B. Peera A Question of Order: India, Turkey, and the Return of Strongmen.

 

BIBLIOGRAFIA:

 

https://theconversation.com/modi-and-erdogan-strong-leaders-putting-their-democracies-in-peril-77064 

https://www.ft.com/content/d4167b9a-53d7-47b0-b929-90d81c106b8a 

https://www.theatlantic.com/international/archive/2020/08/modi-erdogan-religious-nationalism/615052/ 

https://theconversation.com/modi-and-erdogan-strong-leaders-putting-their-democracies-in-peril-77064 

http://obserwatormiedzynarodowy.pl/2020/07/30/sen-ktory-stal-sie-rzeczywistoscia-hagia-sophia-ponownie-meczetem/ 

https://www.theatlantic.com/magazine/archive/2020/05/exile-in-the-age-of-modi/609073/ 

 

a

 

Powrót do przyszłości :)

W świecie Zachodu triumfy święci dziś polityka strachu. Globalizacja, migracje, międzynarodowy terroryzm, kryzysy finansowe, dezindustrializacja i coraz mniej stabilne warunki pracy wywołują społeczne lęki, które stanowią polityczne paliwo dla prawicowego populizmu. Jego przedstawiciele kuszą wyborców antyunijną, nacjonalistyczną retoryką oraz obietnicą bezpieczeństwa, które mają zapewnić nowe mury na granicach i restrykcyjne ustawodawstwo antyimigracyjne.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Kreowana przez populistów wizja przyszłości jest głęboko zakorzeniona w przeszłości: w czasach świetności państw narodowych, gdy krajowe rządy były zdolne do kontrolowania procesów społecznych i gospodarczych. Problem w tym, że taki powrót do przeszłości jest konceptem zupełnie nierealnym. Choć państwa narodowe są (i zapewne długo pozostaną) ważnymi narzędziami kreowania społecznej i ekonomicznej rzeczywistości, to renacjonalizacja polityki nie przyniesienie spodziewanych przez jej rzeczników rezultatów. Żyjemy bowiem w czasach, w których wiele palących problemów wymaga ponadnarodowych rozwiązań. Demokratyczna kontrola nad rynkami finansowymi, walka z terroryzmem czy przeciwdziałanie zmianom klimatycznym to wyzwania, wobec których narzędzia rządów krajowych są niewystarczające. Dlatego populistyczna polityka strachu zaprowadzi nas w ślepą uliczkę.

Rozwiązaniem nie jest też obrona status quo. Społeczne lęki i frustracje, które wykorzystuje prawicowy populizm, mają źródła w wadach globalizacji i integracji europejskiej.

W ostatnich dwóch dekadach antyunijni radykałowie zdobyli wyborców w tych regionach Europy Zachodniej, gdzie znikały dobre miejsca pracy w przemyśle, a wraz z nim poczucie socjalnego bezpieczeństwa. Dominacja instytucji pozbawionych społecznego mandatu podkopała zaufanie do demokratycznych instytucji, a dumping socjalny w ramach Unii Europejskiej umocnił sceptycyzm wobec jej dalszej integracji.

Potrzebujemy zatem polityki nadziei, która pokaże, że projekt europejski można kształtować zgodnie z oczekiwaniem ludzi na godne życie. Musimy wyjść poza dotychczasowy paradygmat integracji ostatnich dekad, przedkładający konkurencję nad solidarność, i zmierzać w kierunku harmonizacji polityk społecznych, wprowadzenia europejskich standardów pracy i unijnej płacy minimalnej, powstrzymania procesu komercjalizacji usług publicznych, zwiększenia budżetu UE oraz zainicjowania programu inwestycji publicznych.

W debacie o przyszłości Europy nie może chodzić o pytanie, czy finalnym stadium integracji będą federacyjne Stany Zjednoczone Europy czy Europa Ojczyzn. Nie może też chodzić o funkcjonalne pytanie, czy pożądane jest przenoszenie kompetencji państw narodowych na poziom europejski, czy trzymanie się zasady subsydiarności. Powinniśmy się za to zastanowić, jak maksymalnie upodmiotowić europejskich obywateli i umożliwić im wyrażanie politycznej woli również na poziomie europejskim, wykraczającym poza wymiar narodowy, tak aby to wszyscy Europejczycy mogli decydować, w jakiej Europie chcą żyć. Należy zatem dążyć do wzmocnienia Parlamentu Europejskiego oraz ujednolicenia prawa wyborczego do PE na poziomie europejskim.

Gdy globalizacja zaciera granice państw, nie możemy też pozostawić obywateli zamkniętych w ciasnym gorsecie nie tylko narodowych praw politycznych, lecz także społecznych.

Pora spojrzeć na Unię Europejską jako wspólnotę obywateli, a nie związek państw. Dostrzeżemy wówczas, że interesy przeciętnego Polaka, Francuza, Greka czy Estończyka są zwykle ze sobą zbieżne. Wszyscy chcą bowiem dobrych warunków pracy, godnej płacy oraz możliwości planowania swojej przyszłości. Można to osiągnąć, zapobiegając logice rywalizacji państw UE na jak najniższe standardy socjalne. Narzędziami w realizacji tego celu mogłyby być europejskie podatki (np. od transakcji finansowych, od zanieczyszczenia środowiska) czy powszechne prawo wyborcze dla obywateli UE w miejscu zamieszkania. Ważnym elementem unijnej polityki powinno być też bezpośrednie wsparcie dla regionów. W lipcu br. pisałem dla „Politico”, że środki europejskie zawieszone z powodu naruszenia podstawowych wartości takich jak praworządność powinny zostać udostępnione władzom lokalnym, przedsiębiorstwom i organizacjom pozarządowym za pośrednictwem programów prowadzonych przez UE. Można tego dokonać bez udziału rządów krajowych, a zatem wysłać silny sygnał do polityków rządzących, że zakres ich uprawnień, w tym ich zasoby finansowe, ucierpi, jeśli nie będą przestrzegać prawa europejskiego. Innym pozytywnym efektem takiego planu byłoby zwiększenie oddolnych działań na rzecz rozwoju lokalnego i zapewnienie zwykłym Europejczykom większego poczucia więzi z Brukselą. W tym celu potrzebujemy więcej unijnych funduszy, które są aktywnie ukierunkowane na regiony słabo rozwinięte i mogą być rozdysponowywane przez samorządy lokalne.

Gdy w 2004 roku Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, wydarzeniu temu towarzyszyła ulga (wynik referendum nie był wszak pewny) i zrozumiała euforia. Uczucia te przesłoniły nam fakt, że już wtedy widoczne były pierwsze symptomy kryzysu UE.

Holendrzy i Francuzi odrzucili wówczas w powszechnych głosowaniach projekt europejskiej konstytucji. Referenda w tych dwóch ważnych dla wspólnoty krajach nie wzbudziły pogłębionej refleksji wśród polskiej klasy politycznej. Brak zainteresowania przyszłością UE stał się wspólną cechą wszystkich sił politycznych. Dyskurs europejski w naszym kraju opierał się na obronie narodowych interesów w Brukseli. Miarą skuteczności rodzimej polityki europejskiej stała się zdolność do pozyskania jak największych środków finansowych na krajowe inwestycje oraz obsadzenia prestiżowych stanowisk w unijnych strukturach osobami z polskim paszportem. Dziś, gdy projekt europejski znalazł się na historycznym zakręcie, potrzebny jest silny, proeuropejski głos z Polski. Potrzebna jest siła polityczna bez kompleksów przedstawiająca wizję ambitnych reform, których stawką nie będzie tylko przyszłość Polski w UE, ale przyszłość całej wspólnoty europejskiej.

..i kamieni kupa. O polskich usługach publicznych :)

Taśmy z restauracji Sowy nie dostarczyły nam korupcyjnych wątków, jakich można byłoby się spodziewać w prywatnych rozmowach polityków. Zamiast tego otrzymaliśmy garść trzeźwych ocen stanu naszego państwa. W mojej ocenie najistotniejszą z nich było stwierdzenie, że struktury naszego państwa są fasadowe (teoretyczne), a całość trzyma się na gipsie i taśmie klejącej.

Faktycznie jeśli przyjrzeć się bliżej to wygląda na to, że wiele funkcji państwa jest realizowanych niejako z rozpędu jeszcze od czasów PRL. Przy czym rozpęd jest ten wytracany i spod dykty przeziera smutna rzeczywistość, oczywista dla co raz większej grupy obywateli. W ten nurt włączył się w kampanii PiS, mówiąc o „Polsce w ruinie”, co wydaje się absurdem kiedy popatrzymy na drogę jaką przeszliśmy przez ostatnie 30 lat. A jednak pobrzmiewa w nim nuta prawdy: przynajmniej w zakresie tego co prezentuje sobą nie tyle kraj co państwo.

O polskich usługach publicznych - Liberté!

Rzeczywiście mieliśmy tylko dwie fale systemowych zmian.

Pierwsza – jak dotąd najtrwalsza – to transformacja początku lat 90., która wprowadziła wolnorynkowy kapitalizm wpierany prywatyzacją oraz skopiowanie ram instytucjonalnych z zachodnich demokracji. Elementy te, wraz z kursem na UE i NATO, były wspólnym mianownikiem niemal wszystkich formacji i rządów – aż do obecnych czasów PiS. Druga fala nie zestarzała się tak dobrze: z czterech reform AWS do dziś dotrwała tylko jedna: samorządowa – reszta została rozmontowana po drodze przez ekipy PiS, PO i SLD. Ta ostatnia zresztą też znajduje się na celowniku obecnie rządzących.

Tak czy inaczej, te mniej lub bardziej udane reformy dotyczyły tylko drobnych wycinków państwa. Tymczasem samo państwo z chęcią abdykowało z wielu dziedzin gdzie jego udział jest nieodzowny – czego najlepszym dowodem jest uwielbiany przez Polaków WOŚP. Dało się tu zauważyć oportunizm polityków. Odpuszczali te zakresy, które nie budziły społecznych sprzeciwów – łatając te najbardziej bolesne i w przypadku których społeczeństwo nie mogło sobie poradzić inaczej. Tak na przykład udało się odbudować policję na skutecznej walce ze zorganizowaną przestępczością w latach 90. Jednocześnie państwo zazdrośnie strzeże swych prerogatyw tam, gdzie jest zbędne – przede wszystkim w gospodarce, w której firmy państwowe i z państwem związane stanowią ponad połowę. Spółki skarbu państwa zaś stały się nieodzownym elementem politycznych łupów – koniecznym do budowania autorytarnych partii wodzowskich. Tym niemniej nie mieliśmy tu do czynienia z żadnym planem, a jedynie doraźnymi decyzjami wywołanymi bieżącymi wydarzeniami.

Tymczasem sytuacja zaczyna wyglądać katastrofalnie.

Służba zdrowia trzyma się jako tako dzięki pracy starych lekarzy, którym wyjeżdżać się już nie opłaca i całkiem młodych – dopiero zdobywających doświadczenie. O tym, na jak cienkiej linie jesteśmy, świadczy fakt, że rząd, który nie ugiął się pod właściwie żadnym naciskiem – łącznie z okupacją sejmu przez niepełnosprawnych – stosunkowo szybko skapitulował (łącznie z odwołaniem ministra) przed protestem rezydentów. Wystarczyło ich żądanie przestrzegania (sic!) prawa pracy, by uwzględniono zasadniczo wszystkie ich postulaty, bo gniew suwerena przy zamkniętych szpitalach byłby wielki. Co ciekawe, wciąż wytrzymuje on wieloletnie kolejki na zabiegi i do lekarzy specjalistów, które stają się już obiektem żartów, i które byłyby może i śmieszne gdyby nie to, ze nasza rzeczywistość prowadzi tysiące do śmierci i kalectwa.

I tak mamy do czynienia z odwlekanie nieuniknionej zapaści.

Wraz ze starzeniem się społeczeństwa starzeje się personel i niedługo on sam będzie wymagał opieki. Tymczasem zastępców nie widać – szczególnie w pielęgniarstwie. Niech obrazu dopełni statystka mówiąca, że w kraju, w którym za 15 lat ponad 30% społeczeństwa będzie miało ponad 60 lat, mamy 400 geriatrów. Problem zaś nie leży wyłącznie w niedostatecznych pieniądzach, ale w braku jakiejkolwiek strategii. I nawet jeśli w momencie załamania wysupłamy większe kwoty, nie nadrobi się w ciągu roku braków kadrowych i infrastrukturalnych.

 

O polskich usługach publicznych - Liberté!

A służba zdrowia to tylko wierzchołek góry lodowej.

Polskie szkolnictwo wyższe zajmuje się głównie reprodukcją kadr i niewiele tu wnosi reforma ministra Gowina. W międzynarodowych statystykach właściwie nie istniejemy. I nic się tu nie zmieni bo polscy naukowcy w przytłaczającej większości nie znają lingua franca nauki – angielskiego. Zaś ci zdolniejsi są odsysani przez przemysł ze względu na dysproporcje dochodowe. Zostają albo pasjonaci albo nieudacznicy. System emerytalny poraża biurokracją, która kręci się ze względu na inercję, tocząc się wprost na ścianę zapaści demograficznej (a ścianę tę przysunął znacząco bliżej PiS obniżeniem wieku emerytalnego). System opieki społecznej właściwie nie istnieje, kręcąc się wokół biurokracji i tych, którzy potrafią wyciągać z niego niezłe pieniądze.

Tymczasem grupy takie, jak niepełnosprawni bezskutecznie domagają się jakiejkolwiek pomocy. Na systemową już nie liczą i dlatego domagają się gotówki. Litanię można ciągnąć. Wojsko niewydolne poza elitarnymi jednostkami. Zdemolowane szkolnictwo – ledwo okrzepłe po ostatniej reformie, która dla odmiany zlikwidowała bardzo potrzebne szkolnictwo zawodowe. Niewydolne sądy – bo to przewlekłość postępowań jest głównym problemem, a nie, jak próbuje mówić PiS, korupcja.

Koronnym przykładem indolencji naszego państwa jest jednak cyfryzacja usług publicznych.

Książki napisano o wdrożeniach systemów w ZUS i ich kosztach przekraczających koszt wyprawy na Marsa. Jednocześnie OFE poradziły sobie z dość podobnymi systemami bez większego problemu (należy zaznaczyć pewne odmienności w zakresie specyfiki, jedne na korzyść ZUS inne OFE). Od dekady czekamy na dowody osobiste z podpisem elektronicznym. I jeszcze pewnie poczekamy następnych kilka lat.

Podobny czas zajęło stworzenie prościutkiego systemu informującego o uprawnieniach do leczenia pacjentów, tak by nie musieli co miesiąc biegać do działu kadr po wydruk RMUA, z którego wynikało, że mają opłacone składki (to zaś wszystko po to, by odłowić te 2% nieubezpieczonych – najczęściej najbardziej poszkodowanych przez los – co pokazuje, ze nasz system jest nie tylko bez sensu, ale także bez serca). Liczba spraw możliwych do załatwienia przez Internet wynosi obecnie całe 42. W tym tak kluczowe dla obywatela jak „Zostań rzeczoznawcą podręczników”. Do tego potrzebny jest profil zaufany, którego ze względu na formalności mało komu chce się zakładać (na chwilę obecną to około miliona użytkowników).

Trafionym ruchem PiS jest zaangażowanie (podobnie jak w przypadku 500+ i 300+) do autoryzacji tych profili banków – bo teraz można taki profil założyć bez wychodzenia z domu – ale to pokazuje kolejny przykład kapitulacji państwa i prywatyzacji swoich zadań. Cyfryzacja postępuje sensownie zasadniczo tylko w przypadku firm, w dużej mierze na ich koszt. System JPK wprowadzony przez PO był jednak wymuszony sytuacją wyłudzeń podatku VAT i wpisuje się w obraz reaktywności państwa.

Trafna diagnoza PiS nie przekłada się jednak na jakiekolwiek systemowe recepty.

Odpowiedzią na niedomagania ma być ręczne sterowanie przez totumfackich, co jednak musi prowadzić do katastrofy w dużym i nowoczesnym państwie, bo centrala nie jest w stanie ogarnąć całego zakresu zagadnień i siłą rzeczy musi skupić się na gaszeniu pożarów. Co gorsza PiS nie ogranicza się do wymiany kadrowej, ale otwarcie łamie działające instytucje. Pół biedy jeśli by na ich miejscu tworzył nowe, ale w spadku dostajemy jedynie teatr marionetek. Kolejnym elementem „antysystemowości” PiS jest kapitulacja w zakresie tworzenia rozwiązań systemowych. Zamiast tego proponowane są rozwiązania proste, żeby nie powiedzieć prostackie, ale nie wymagające żadnego większego przygotowania. 500+ i 300+ jest tego koronnym przykładem: gotówka do ręki każdemu – cóż może być prostszego. A skoro jest proste to i działa.

Uproszczenie to słowo klucz i jest też wytłumaczeniem źródeł sukcesu reformy samorządowej.

Bowiem i w tym przypadku sprawdziło się upraszczanie problemów, z którymi najwyraźniej nie jesteśmy sobie w stanie poradzić systemowo. Tu jednak zamiast upraszczania zasad mamy ograniczenie skali – bo to co w skali kraju jest beznadziejnie skomplikowane w skali gminy staje się dużo prostsze. Nawet jedyna reforma „systemowa” PiS – czyli likwidacja gimnazjów jako tako się powiodła, bo jej wdrożenie w całości spadło na samorządy. Zapędy obecnej władzy do centralizacji są spore, ale ograniczane potencjałem problemów jakie może wywołać przejęcie takiej odpowiedzialności przez centrum.

Wielu uważa, że decentralizacja poszła niewystarczająco daleko i więcej kompetencji powinno być przekazane do samorządów – bo wyraźnie radzą sobie one wyraźnie lepiej z wieloma zadaniami. Co więcej takie podejście może rozładować wiele z napięć społecznych jakie właśnie obserwujemy, zwłaszcza w kwestiach światopoglądowych. Jeśli kontrowersyjne decyzje, takie jak związki partnerskie, in vitro czy aborcja mogły podejmować regiony to konserwatywny wschód żyłby wedle swoich zasad, zachód zaś wobec nieco innych. Znakiem zapytania pozostaje jednak czy daleko posunięta decentralizacja nie wywoła znaczących sił odśrodkowych mogących skutkować jakiegoś rodzaju dekompozycją państwa. Takiego obrotu rzeczy obawia się wielu konserwatystów wyrażających to choć przez słynne już określenie Ślązaków „ukrytą opcją niemiecką”.

O polskich usługach publicznych - Liberté!
Ruch Autonomii Śląska, źródło: Wikipedia, fot. Ewkaa (CC BY-SA 4.0)

Czy zatem czas przyznać, że jako państwo nie jesteśmy w stanie przeprowadzać trwałych systemowych reform? Może warto sprowadzić wszystko do najprostszych możliwych mechanizmów, tak by przynajmniej zapewnić minimum usług publicznych jak najmniejszym kosztem? Może po prostu emerytura obywatelska, minimalny koszyk opieki medycznej dla każdego i dochód podstawowy? A co tylko się da przekazać samorządom, bo one wyraźnie nieźle sobie radzą.

Według mnie kluczem jest jednak – nawet w takim podejściu – zadanie sobie podstawowego pytania: jakie usługi państwo powinno zapewniać, a jakich nie.

Czy rzeczywiście musi skupiać się na trzymaniu żelazną ręką lotnictwa, kolejnictwa i energetyki? Czy raczej powinno się skupiać na opiece nad niepełnosprawnymi i szkolnictwie? Przy naszych ograniczonych i zdewastowanych kadrach wszystkim się nie zajmiemy. Warto więc wyznaczyć priorytety co do trzonu. Co do reszty zaś podzielić się z innymi instytucjami (bo nie tylko samorządem) zarówno odpowiedzialnością jak i zasobami. To jednak wielki projekt na miarę IV (czy to już V) RP. Projekt na jaki w czasie obecnej walki politycznej nie ma miejsca, i na który nie będzie miejsca w przyszłości kiedy uderzy w nas zapaść demograficzna. Wtedy bowiem wrócimy do gaszenia pożarów na wielką skalę.

Zawód: dyplomata publiczny – Rozmowa Tomasza Kamińskiego z Fiodorem Łukianowem :)

Liberté! Numer XXII

Jeśli myślicie, że jedynymi metodami bezpośredniego wpływu Rosji na zagraniczną opinię publiczną są wynajęte internetowe trolle albo tzw. pożyteczni idioci na Zachodzie, to się mylicie. Rosja ma też wybitnych intelektualistów, którzy potrafią wytłumaczyć politykę swojego państwa w taki sposób, żebyście ją zrozumieli, zaakceptowali i umieli w głębi duszy usprawiedliwić.

Przyjazne wnętrza jednego z korytarzy hotelu Grand w Sopocie, zamienione na czas trwania Europejskiego Forum Nowych Idei w centrum prasowe, kłębią się od dziennikarzy. W małym pokoiku, szumnie nazywanym biblioteką, choć ciężko dostrzec w nim książki, czekam na mojego gościa – Fiodora Łukianowa, redaktora naczelnego czasopisma „Russia in Global Affairs”. Szybko się okazuje, że oprócz mnie wypatruje go jeszcze ekipa telewizyjna, która nagrywa krótkie wywiady z najciekawszymi gośćmi imprezy. Czekamy dłuższą chwilę i gdy już powoli zaczynam tracić nadzieję na rozmowę z jednym najciekawszych rosyjskich komentatorów politycznych, Łukianow pojawia się w drzwiach. Wita się i błyskawicznie ustawia do kamery, żeby skomentować rosyjskie naloty na Syrię. Pewnym głosem i świetną angielszczyzną prezentuje rosyjski punkt widzenia. Jestem pod wrażeniem i natychmiast staje mi przed oczami mój ulubiony obraz Hansa Holbeina Młodszego zatytułowany „Ambasadorowie”, który świetnie potem zinterpretował Jacek Kaczmarski, mam na myśli wiersz o tym samym tytule. Łukianow zachowuje się tak jak ci dwaj sportretowani przez Holbeina dyplomaci, którzy: „Patrzą przed siebie śmiało, pewni swoich racji / Wszak dyplomacja włada wszystkim dziś – co żyje / A oni – kwiat szesnastowiecznej dyplomacji!”. Nie jest Francuzem, nie żyje w XVI w., ale poza tym wszystko się zgadza: wygląd, postawa, malująca się w spojrzeniu pewność siebie, budząca podziw sprawność intelektualna.

Nim ochłonąłem z pierwszego wrażenia, wywiad telewizyjny się skończył i Fiodor Łukianow uprzejmie dał mi znać, że jest do mojej dyspozycji. Ponieważ w „bibliotece” nie było gdzie usiąść, zaprowadziłem go do wcześniej upatrzonego stolika w jakimś mało uczęszczanym korytarzu hotelowym. Łukianow jest zdystansowany, niewiele się uśmiecha, a rozmowę zaczynamy od razu od konkretów, bez zwyczajowego w takich sytuacjach „small talku”.

Pytam o strategiczne cele Rosji na najbliższe pięć lat. „Rosja nie ma strategii – odpowiada Łukianow. – To Zachód wierzy, że prezydent Putin jest wielkim strategiem, planującym trzy ruchy naprzód. Pewnie jest mu miło, gdy czyta o sobie takie opinie, ale tak naprawdę on nie wierzy w strategie. Jest fatalistą, który uważa, że sytuacja w dzisiejszym świecie zmienia się tak szybko, że nie ma najmniejszego sensu tworzyć strategii. Trudno przewidzieć, co to będą za zmiany. W tej sytuacji jedyne, co według Putina Rosja może i powinna robić, to przygotowywać się na szybką i ostrą reakcję, kiedy coś się wydarzy”.

Łukianow opowiada o tym chłodnym głosem politologa, dyktując niemalże gotowe do zapisania zdania. Mówi więc tak, jakby pisał jeden ze swoich wielu komentarzy politycznych, które publikuje w swoim czasopiśmie lub też w prasie zachodniej, np. prestiżowym „Financial Times”.

Lektura jego życiorysu każe mi jednak sądzić, że nie jest zwykłym politologiem. Z przygotowanej przez Amerykanów sylwetki Łukianowa, która wypłynęła na światło dzienne w materiałach Wikileaks, możemy przeczytać, że redaktorem czasopisma jest od roku 2002. Co robił wcześniej, tzn. po zakończeniu studiów (filologia germańska) w Moskwie w 1991 r., nie wiadomo dokładnie. W amerykańskim raporcie napisano, że prawdopodobnie zajmował się dziennikarstwem. Być może, ale ja akurat stawiałbym na innego typu pracę państwową.

„Czyli polityka Rosji jest, pana zdaniem, całkowicie reaktywna?” – dopytuję. „Tak. Proszę zwrócić uwagę, że od początku XXI w. wszystkie wielkie ruchy Rosji w polityce międzynarodowej były odpowiedzią na coś. Rosja była przygotowana do tego lepiej lub gorzej, ale to zawsze było działanie reaktywne, to były interwencje. Trzeba jednak przyznać, że Putin ma polityczny talent do wybierania momentu i formy interwencji, tak by jego oponenci znaleźli się w trudnej sytuacji. Wtedy to Rosja dyktuje warunki, choć to są ledwie momenty. Bardzo rzadkie momenty. Obecna sytuacja w Syrii jest właśnie takim momentem”.

Nie do końca jestem przekonany tym kompletnym brakiem strategicznego myślenia w Rosji. Zadaję więc pytanie o zacieśnianie relacji z Azją, w szczególności z Chinami, o którym sam Łukianow pisał wcześniej, że jest „obiektywną koniecznością dla Rosji”. Teraz potwierdza to zdanie i tłumaczy, że Rosja nie może sobie pozwolić, by nie prowadzić aktywnej polityki w Azji. „To nawet nie musi być jakiś wielki strategiczny zwrot – mówi Łukianow. – Ważna jest codzienna, systematyczna praca nad rozwojem relacji z państwami azjatyckimi, które są dla Rosji wielką szansą. To jednak nie jest i nigdy nie była mocna strona aparatu państwowego w moim kraju. Mam nadzieję, że to się zmieni, bo jak na razie efektywność rosyjskiej polityki wobec krajów azjatyckich jest wielokrotnie niższa, niż powinna być. Nawet jeśli zgodzimy się, że Rosja jest krajem europejskim, to nie oznacza to, że musi być skoncentrowana wyłącznie na relacjach z Zachodem. Nawet nie powinna być”.

Rozmawiamy chwilę o „europejskości” Rosji. Do tego konceptu mój rozmówca jest mocno przekonany, wskazując na silne związki kulturowe i historyczne z Europą. Żałuje jednak, że prezydent Putin jest zbyt mocno zorientowany na Zachód. Nie jest prozachodni, ale niemal cała jego energia jest skoncentrowana na relacjach z Zachodem, a nie z Azją.

Łukianow w rozmowie cały czas mówi językiem „realisty”, który świat postrzega jako arenę walki między państwami o władzę i prestiż. Niewiele jest w nim miejsca na współpracę, a jeśli już do niej dochodzi, to trzeba pamiętać, że rozwój jednego kraju nie leży w interesie innych. Jeśli więc Chiny rozwijają swój wielki strategiczny koncept budowy silniejszych związków z Europą, zwany przez Chińczyków strategią „jednego pasa, jednej drogi” (One Belt, One Road), to Rosja nie powinna być częścią tej koncepcji, tylko starać się ją wykorzystać do własnych celów. „Jasne, że Chińczycy, tworząc ten swój «Nowy Jedwabny Szlak», potrzebują rozbudowy infrastruktury w Rosji, w szczególności kolejowej. Ale linie kolejowe, których oni potrzebują, to nie są te same linie, których my potrzebujemy. Chińczycy mocno promują na przykład projekt szybkiej kolei z Moskwy do Kazania, który będzie kosztował gigantyczne pieniądze, ale z naszego punktu widzenia jest bez sensu. Musimy mieć własne propozycje, musimy narzucić własną wizję, być może komplementarną, ale na pewno alternatywną”.

Dla mojego rozmówcy taką alternatywą może być Euroazjatycka Unia Gospodarcza (EUG). Jej powstanie było ściśle związane z chęcią silniejszej integracji Ukrainy z Rosją, ale teraz – po tym, gdy Kijów wypadł z tego projektu – może odegrać inna rolę. „Paradoksalnie więc to jest szansa dla EUG. EUG może stać się faktycznie organizacją euroazjatycką, a nie tylko alternatywą dla niektórych krajów europejskich. Może się stać w Azji taką „siłą normatywną”, jaką jest Unia Europejska w Europie. To EUG narzucałaby rozwiązania prawne, co byłoby niezwykle ważne w kontekście planów ekspansji Chin, która jest szansą dla krajów Azji Centralnej, ale której też te kraje się trochę boją. Takie Kirgistan czy Kazachstan nawet wolą znane przywództwo rosyjskie od przywództwa chińskiego, które nie wiadomo, jak będzie wyglądać”. „W Rosji też od lat straszy się Chinami” – dodaję. „Tak, od lat wykorzystywany jest politycznie mit Chińczyków, którzy skolonizują Syberię. To nic, że nie ma na to żadnych empirycznych dowodów – mit istnieje. Problem jednak nie polega na tym, że za dużo Chińczyków przybywa do Rosji, tylko na tym, że oni przyjeżdżają za rzadko i za mało inwestują. Ostatnio, gdy gubernator jednego z regionów zdołał namówić chińskich inwestorów do wydzierżawienia dużego kawałka ziemi, to wśród moskiewskich polityków podniósł się taki krzyk, że transakcja została zablokowana. Taki rodzaj protekcjonizmu jest bardzo silnie zakorzeniony w głowach Rosjan. Nawet jeśli Putin mówi Chińczykom, że są mile widziani, to nie zawsze tak jest w relacjach bezpośrednich na niższym szczeblu”.

Nasza rozmowa schodzi na chwilę na temat roli regionów rosyjskich w polityce zagranicznej państwa, czyli na tak zwaną „paradyplomację”, wszak w dzisiejszych czasach wiele decyzji, w szczególności tych gospodarczych, jest podejmowanych w ramach współpracy między władzami regionalnymi, a nie na poziomie rządowym. Łukianow przyznaje, że Rosja jest krajem bardzo scentralizowanym, może nawet za bardzo, ale jednocześnie nie widzi potrzeby zwiększenia kompetencji władz regionalnych w prowadzeniu relacji „paradyplomatycznych”. W jego opinii powinny one mieć jednak większe pole manewru, jeśli chodzi o rozwój międzynarodowych relacji gospodarczych. Tym zdaniem utwierdza mnie w przekonaniu, że elity rosyjskie zupełnie nie rozumieją znaczenia politycznych działań władz lokalnych lub regionalnych dla nawiązywania kontraktów handlowych lub inwestycyjnych. A przecież na przykład dla Chińczyków zaangażowanie władz i ich polityczny „parasol” są często warunkiem sine qua non dla rozwoju współpracy biznesowej.

Wreszcie w naszej rozmowie dochodzimy do najtrudniejszego tematu: modelu relacji Rosji z Zachodem, o którym Łukianow napisał niedawno, że został zniszczony. „Obie strony mówiły przez lata, że łączy ich strategiczne partnerstwo. I wcale nie wątpię w dobre intencje – faktycznie wydawało się, że jest możliwe wzajemne zbliżenie na bazie europejskich norm i wartości. Niemniej koncepcja strategicznego partnerstwa w praktyce działała źle. Po pierwsze, dlatego, że była zbudowana na błędnych założeniach, iluzje co do kierunków rozwoju Rosji i UE były po obu stronach. Po drugie, poziom hipokryzji i nieufności był olbrzymi. Co to za strategiczne partnerstwo, w którym partnerzy cały czas uważają, że druga strona chce ich oszukać? Po trzecie, nigdy nie było wiadomo, co ma być celem tego partnerstwa. Przecież nie członkostwo Rosji w UE”.

Łukianow w widoczny sposób stara się zachować symetrię w krytyce obu stron, co jest bardzo sprytnym zabiegiem retorycznym, choć – moim zdaniem – taki obraz jest daleki od prawdy. UE zrobiła dużo więcej niż Rosja, żeby zbudować trwałe i efektywne partnerstwo. Niewątpliwie jest to jednak dla narracji rosyjskiej stanowisko wygodne.

Łukianow wielokrotnie wraca też do myśli, że tak naprawdę projekt strategicznego partnerstwa z UE był z góry skazany na porażkę, więc jego dzisiejszy upadek nie może dziwić. Mówiąc to, używa niemal dokładnie tych samych słów, co wielu polskich analityków, którzy twardo stoją na stanowisku, że nie ma szans na zmiany w Rosji, więc nie ma też szans na trwałe porozumienie i pokój. Łączy ich to poczucie fatalizmu oraz wyraźna pobłażliwość dla tych naiwnych idealistów, którzy wierzą, że zmieniają się zasady kształtujące ład międzynarodowy, a to wpłynie też na Rosję. „Niektórzy na Zachodzie uwierzyli, że «historia się skończyła». A przecież to nie jest prawda – mówi z łagodnym uśmiechem. „To jak, pana zdaniem, będzie wyglądał model współpracy teraz, gdy strategiczne partnerstwo upadło?” – pytam. „Współpraca jest nieodzowna. Nawet teraz, w okresie ostrego konfliktu, nie można jej uniknąć. Spodziewam się więc, że model relacji UE–Rosja będzie zbudowany na nieuniknionych konfliktach, przy jednoczesnej współpracy w wielu obszarach. Jeśli taki model «hybrydowego konfliktu i hybrydowej kooperacji» nie zadziała, to będziemy mieli wojnę”.

Łukianow ma jednak nadzieję, że system międzynarodowy odzyska równowagę. Nie wierzy w system wielobiegunowy, który jego zdaniem jest zbyt chaotyczny i anarchiczny, aby mógł stać się podstawą konstrukcji ładu światowego. Wierzy w powstanie dwóch światowych centrów: Zachodu pod przywództwem USA oraz Euroazji pod przywództwem Chin, ale z udziałem Rosji. Jednocześnie twierdzi, że system stref wpływów już dawno odszedł w zapomnienie i nie należy się spodziewać jego powrotu.

To ostatnie stwierdzenie budzi moje najwyższe zdumienie. Przecież konflikt na Ukrainie wydaje się klasycznym przykładem starcia dwóch potęg walczących o strefę wpływu. Dopytuje więc o to. „Tak, to klasyczny konflikt o strefę wpływu. Niech pan jednak spojrzy, do czego on doprowadził! Kiedyś tego typu konflikt był rozwiązywany szybko, poprzez zbrojne zwycięstwo jednej ze stron. Dziś to nie jest możliwe. Żadna ze stron nie może wygrać wojny o Ukrainę, a UE, mówiąc wprost, nawet nie chce jej wygrać”.

Na pytanie o to, czy Rosja, tracąc serca i umysły Ukraińców, straciła też Ukrainę, Łukianow odpowiada, że niekoniecznie. Nawiązując do wielkiego głodu z lat 30. XX w., mówi, że w przeszłości rachunek krzywd był dużo wyższy, ale zdołano to przezwyciężyć. Dziś nikt nie wie, co przyniesie przyszłość: nie wiadomo, jak będzie wyglądała Unia Europejska za pięć czy dziesięć lat, nie wiadomo, czy architektura polityczna w Europie się nie zmieni. „Przekonamy się jeszcze, kto wygrał, a kto przegrał na Ukrainie” – kończy, upewniając mnie, że postawiona chwilę wcześniej teza o odejściu od koncepcji stref wpływów to była „lipa z chrzanem”, bo tak naprawdę rozumuje właśnie takimi kategoriami.

Rozmowa trwa już prawie pół godziny i mój gość wyraźnie daje mi do zrozumienia, że zaraz musi jechać na lotnisko. Zadaję więc ostatnie pytanie o to, czy polityka rosyjska motywowana jest interesami narodowymi, czy jednak pragnieniem utrzymania władzy przez prezydenta Putina. Odpowiedź, jaką dostaję, potwierdza moje narastające w czasie spotkania wrażenie, że nie rozmawiam z żadnym politologiem czy dziennikarzem, ale ze wspaniałym dyplomatą. Ale nie z klasycznym przedstawicielem tego zawodu, tylko z dyplomatą nowego typu: człowiekiem odpowiedzialnym za dyplomację publiczną, czyli komunikowanie się kraju z zagraniczną opinią publiczną i wpływanie na nią. Jest więc Łukianow „dyplomatą publicznym”, którego zadanie sprowadza się do komunikowania się poprzez media z opiniotwórczymi elitami Zachodu w taki sposób, by przygotowany przekaz był dla nich nie tylko strawny, lecz także wyglądający apetycznie i smaczny. Na moje pytanie dostałem więc w odpowiedzi chłodną analizę, przeprowadzoną z użyciem kategorii pojęciowych doskonale na Zachodzie znanych i z podkreśleniem podobieństw sytuacji w Rosji do rzeczywistości w innych krajach. Nie wątpię, że taki typ narracji, podawany w mediach z reguły bez żadnego krytycznego komentarza, jest bardzo skuteczny: „W dzisiejszym świecie cała polityka ma charakter krajowy, jest skierowana do wewnątrz. Rosja nie jest tu wyjątkiem – tak samo jest w Polsce, Niemczech, Chinach czy Ameryce. Wszystkie rządy są w pierwszej kolejności zainteresowane utrzymaniem władzy. Niektóre rządy, na przykład w Chinach, robią to bardziej brutalnie. Inne, takie jak rząd amerykański, w sposób bardziej wysublimowany, ale w gruncie rzeczy cel jest ten sam. W dzisiejszej Rosji to prezydent Putin uosabia państwowość rosyjską, co może jest złe, ale dziś konsolidacja jego władzy oznacza stabilność rosyjskiego państwa. Największym problemem będzie przełamanie tego stanu rzeczy w przyszłości. I nawet nie chodzi mi o problem przejęcia władzy przez kogoś innego niż Putin, bo odpowiednia osoba się znajdzie. Problemem jest samoidentyfikacja Rosjan. Ta sowiecka już odeszła w przeszłość, a system postsowiecki nigdy nie był w stanie wykreować nowej samoidentyfikacji narodu. Putin zdaje sobie sprawę, że Rosjanie tego potrzebują. Potrzebują nowego ideologicznego zakorzenienia dla swojej pracy i rozwoju kraju. Prezydent ma wizję społeczeństwa opartego na tradycyjnych wartościach, ale jednocześnie zdolnego do szybkiego rozwoju. Tym, czego w moim przekonaniu w niej brakuje, jest lepszego zdefiniowanie idei postępu i wizji przyszłości, do której mamy zmierzać. Trudno mi jednak za to krytykować Putina, bo sam nie umiem tego precyzyjnie opisać”.

Żegnamy się krótkim uściskiem dłoni i Fiodor Łukianow szybkim krokiem idzie do taksówki, która ma go zawieźć na lotnisko. Łapię się na tym, że w czasie naszego półgodzinnego spotkania nie padło nawet jedno zbędne słowo, nie doszło do żadnej wymiany luźniejszych myśli. Mój gość i ja cały czas trzymaliśmy się przypisanych nam ról. On był dyplomatą udającym politologa, a ja politologiem udającym dziennikarza. Ja chciałem poznać prawdę o Rosji. On chciał przekazać polskiej opinii publicznej swoją prawdę o Rosji. Chyba obu nam nie wyszło, ale zyskałem coś istotnego: wiem, jak w dzisiejszych czasach robi się profesjonalną dyplomację publiczną.

500 zł długu na każde dziecko? :)

Mam mieszane uczucia po wprowadzeniu przez Sejm świadczenia 500 zł miesięcznie na każde dziecko od drugiego poczynając oraz na pierwsze w rodzinach o niskich dochodach. Z jednej strony, dobrze, że polityka rodzinna stworzona przez Platformę Obywatelską i PSL (ulgi podatkowe na dzieci, roczne płatne urlopy rodzicielskie, rozwój opieki przedszkolnej i żłobków, bezpłatne podręczniki, Karta Dużej Rodziny, dofinansowanie zatrudniania niań) jest uzupełniana o świadczenia pieniężne.

Z drugiej strony, źródło finansowania tego świadczenia pochodzi z jednorazowego dochodu ze sprzedaży częstotliwości telekomunikacyjnych i jednorazowej wpłaty NBP do budżetu oraz z podatków bankowego i sklepowego. W 2017 r. pierwsza pozycja odpada, wpłata z zysku NBP do budżetu, jeśli w ogóle się pojawi, to będzie dużo mniejsza, a podatki od banków i sklepów wystarczą co najwyżej na 1/3 programu. W konsekwencji od przyszłego roku świadczenie finansowane będzie przez wzrost deficytu i zadłużenia, skutkując wzrostem wydatków na obsługę długu, co ograniczy możliwości inwestycyjne kraju.

Bez nowych źródeł finansowania program 500 zł na dziecko od 2017 r. zamieni się w program 500 zł długu do spłacenia przez każde dziecko w przyszłości.

Nie udało mi się przebić z moją propozycją, żeby zacząć od wypłaty po 200 zł na każde dziecko i stopniowym podwyższać świadczenie do 500 zł, jeśli rządowi uda się zapewnić stabilność finansów publicznych, a w szczególności uszczelnić system podatkowy. Co więcej, proponowałem, żeby wypłaty były objęte normalnym podatkiem dochodowym, co oznaczałoby, że najbiedniejsi nie zapłaciliby nic albo bardzo mało, a najbogatsi 32% podatku. Byłoby to uczciwsze postawienie sprawy niż apelowanie do bogatych, żeby nie występowali o to świadczenie.

Usiłowałem jeszcze w ostatniej chwili przekonać Panią Minister do zamiany 500 zł dla wybranych pierwszych dzieci na 125 zł dla wszystkich pierwszych dzieci bez kryterium dochodowego. Takie rozwiązanie objęłoby wszystkie rodziny, w tym jedynaków, skasowałoby też problem antybodźców na rynku pracy wobec tych rodziców, którzy przekraczają próg dochodowy i tracą przez to całe świadczenie. Poza tym nie byłoby potrzebne zbieranie dokumentów o dochodach i ich sprawdzanie, co wymagać będzie rozbudowanej biurokracji. Pani Minister odrzuciła tę propozycję, gdyż według niej pierwsze dziecko i tak się urodzi, więc nie trzeba do tego zachęcać finansowo.

Nie udało mi się też powstrzymać kolegów z Platformy z propozycjami przebicia PiS programem 500 zł na każde dziecko, co kosztowałoby blisko dwa razy więcej niż obecny program. To prawda, że PiS w tekstach mówionych do szerokiej publiczności nieraz obiecywał 500 zł na każde dziecko, a teraz się z tego wycofał, ale dla kraju lepiej, żeby PiS swoich obietnic nie realizował. Aby udowodnić, że PiS rozmija się ze swoimi zapowiedziami nie trzeba zgłaszać najdalej idących obietnic pisowskich jako swoich własnych, przebijając dwukrotnie ostateczny produkt rządu. Mam nadzieję, że jeśli PiS ograniczy swe propozycje co do obniżania wieku emerytalnego, to PO nie zgłosi jako swoich wyborczych propozycji PiSu w tej sprawie.

Od 2017 r. czeka nas podnoszenie podatków, wzrost zadłużenia i spadek inwestycji, bo PiS rozsadzi budżet. Oprócz 500 zł na dziecko trzeba będzie podnieść kwotę wolną od podatku, co PiS obiecał, a Trybunał Konstytucyjny nakazał do marca 2017 r. Żadna taktyka nie usprawiedliwia populistycznej licytacji z PiS na obietnice.

Samorząd uczniowski jako szansa na aktywne uczestnictwo młodych ludzi w życiu publicznym :)

W Polsce obserwowany jest problem niskiego kapitału społecznego, rozumianego jako zaangażowanie ludzi w sprawy publiczne. Przejawem tego są m.in. niskie wskaźniki zaufania międzyludzkiego, nieduży odsetek osób działających w oddolnych inicjatywach, wreszcie niska frekwencja wyborcza. Polacy wciąż nie odnajdują się w roli obywateli – osób współdecydujących o sprawach publicznych. Właśnie szkoła może znacząco wpływać na zwiększenie kapitału społecznego poprzez promowanie zaangażowania obywatelskiego, gdyż jest ważną przestrzenią dla dzieci i młodzież, której spędzają wiele czasu i w której odbywa się ważny proces wychowawczy. By tak się jednak stało proces wychowawczy musi uwzględniać programy edukacyjne rozwijające kompetencje obywatelskie i społeczne. W praktyce szkoła może wychowywać do aktywności obywatelskiej na dwóch poziomach. Jeden stanowi przekaz teoretyczny podczas lekcji. W tej dziedzinie polscy uczniowie wypadają dobrze – posiadają wiedzę z zakresu pojęć i procesów demokratycznych. Drugi poziom to sposób funkcjonowania szkoły. Jak stwierdza badacz edukacji obywatelskiej David Mathews „w szkołach konieczne jest stworzenie autentycznych i systematycznych okazji do uczestniczenia uczniów w procesie zarządzania szkołą i społecznością by przekonać ich, że partycypacja może prowadzić do ważnych efektów. Mówić o tym nie wystarczy. Młodzi ludzie muszą doświadczyć tego, by uwierzyć”.

Właśnie odpowiednie działanie samorządu uczniowskiego może w znaczący sposób przyczynić się do tego, że czas bycia w szkole, będzie dla uczniów doświadczeniem aktywności obywatelskiej i społecznej. Działalność samorządu uczniowskiego na terenie szkoły przyczynia się bowiem do rozwijania wśród młodzieży umiejętności społeczno obywatelskich, pozwalających na aktywne uczestnictwo w życiu publicznym takich jak:

  • przedsiębiorczość i inicjatywność, które „oznaczają zdolność osoby do wcielania pomysłów w czyn. Obejmują one kreatywność, innowacyjność i podejmowanie ryzyka, a także zdolność do planowania przedsięwzięć i prowadzenia ich dla osiągnięcia zamierzonych celów”.
  • Kompetencje społeczne i obywatelskie, które „obejmują zdolność do efektywnego zaangażowania, wraz z innymi ludźmi, w działania publiczne, wykazywania solidarności i zainteresowania rozwiązywaniem problemów stojących przed lokalnymi i szerszymi społecznościami”.

(Zalecenie Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 18 grudnia 2006 r. w sprawie kompetencji kluczowych w procesie uczenia się przez całe życie).

O tym, że skutecznie działający samorząd uczniowski (SU) jest narzędziem rozwijania postaw obywatelskich świadczą wyniki badań 14 i 17-latków, wśród których można zauważyć, że „uczniowie, którzy są przekonani, iż mogą wspólnie z kolegami kształtować rzeczywistość szkolną, często dyskutują na tematy polityczne, należą do różnych organizacji, klubów są bardziej skłonni aprobować różne formy zaangażowania obywatelskiego. (Civic Education Study, prowadzone przez Międzynarodowe Towarzystwo Badania Osiągnięć Szkolnych (IEA) oraz Uniwersytet Warszawski). Tymczasem obecnie w polskich szkołach uczniowie rzadko mają okazję doświadczać aktywności obywatelskiej, czego przyczyną jest ograniczona działalność samorządu uczniowskiego – kompetencje społeczne i obywatelskie nie są w szkole w wystarczającym stopniu rozwijane, a młodzież nie zdobywa doświadczenia aktywności obywatelskiej i społecznej.

Jak wynika z badań prof. Marty Zahorskiej „samorządy uczniowskie działały, jednak nigdzie, nawet w szkołach, gdzie były one najbardziej aktywne nie pełniły funkcji reprezentacji interesów uczniowskich, nie występowały też jako strona w sporach z nauczycielami. (.) nazwa samorząd w żadnym z wypadków nie odpowiadała rzeczywistości. W szkołach bardziej „nowoczesnych” uczniowie przynajmniej uczyli się samodzielnego organizowania imprez, w bardziej tradycyjnych służyli przede wszystkim jako pomoc nauczycieli w utrzymaniu dyscypliny”. Według badań CBOS, ponad 45 proc. uczniów uważa, że ich samorząd ma w szkole niewiele do powiedzenia. Duża część młodzieży słabo orientuje się w działalności swojego przedstawicielstwa, a inni funkcjonowaniem samorządu czują się nieusatysfakcjonowani. Ten brak satysfakcji wynika z faktu, że choć organ ten powołany do rzecznictwa interesów uczniowskiej zbiorowości, częściej skupia się na sferze rozrywkowej. Zdecydowanie rzadziej reprezentanci uczniów korzystają z przypisanych samorządowi uprawnień: opiniowania obowiązujących w placówce programów nauczania, występowania w sprawie motywowania przez nauczycieli wystawianych ocen, dbania o właściwą proporcję między wysiłkiem umysłowym a możliwością zaspokajania indywidualnych zainteresowań czy wyrażania opinii ogółu uczniów.

Jednocześnie młodzi ludzie oczekują większej otwartości nauczycieli i ich gotowości do podjęcia dialogu. Liczą też, że ich przedstawiciele, w większym niż dotychczas stopniu, skoncentrują się na reprezentowaniu autentycznych interesów ogółu i rozwiązywaniu istotnych problemów. Już 23 proc. uczniów chce, aby samorząd uczniowski zajmował się mediacją z gronem pedagogicznym, 16 proc. aby poruszał bieżące sprawy szkoły, 10 proc. aby dopilnował przestrzegania praw ucznia. Wysuwane są również postulaty, aby uczniowie mieli wpływ na organizację zajęć pozalekcyjnych, zapewnianie bezpieczeństwa i wywieranie wpływu na sposób oceniania. W efekcie niewypełniania swojej ustawowej roli samorząd uczniowski postrzegany jest jako instytucja fasadowa, której uczniowie nie chcą legitymizować – Już teraz z udziału w wyborach swoich przedstawicieli do samorządu uczniowskiego rezygnuje 63 proc. uczniów, a stałe w nich uczestnictwo deklaruje zaledwie 14 proc. (CBOS, Młodzież 2008, styczeń 2009). Dzieje się tak zapewne dlatego, że wybory reprezentacji samorządu uczniowskiego odbywają się często niezgodnie z regułami zapisanymi bądź w statucie szkoły bądź w regulaminie działania SU. Wynika to z małej istotności tego ciała przypisywanej jej przez nauczycieli. Ingerują oni bardzo często w to kto zostaje kandydatem do reprezentacji. Często jest mało czasu a przeprowadzenie porządnej kampanii wyborczej, w czasie której dyskutuje się o problemach szkoły, jej przyszłości. Długofalowym skutkiem fasadowego działania samorządu uczniowskiego może być ośmieszenie samej idei samorządności oraz aktywności społecznej. Jest to tym bardziej niebezpieczne, że już dziś widać, zagrożenie niskiej aktywności społecznej obcej młodzieży w przyszłości jak wynika bowiem z badań „najmniejsze zasoby kapitału stowarzyszeniowo-obywatelskiego ma młodzież, największe – osoby czterdziesto- i pięćdziesięcioletnie: doświadczone życiowo i wciąż aktywne (także w pracy).” (Stowarzyszeniowo – obywatelski kapitał społeczny. Komunikat z badań. Wrzesień 2008).

Niska jakość działania wielu samorządów uczniowskich wynika z niewystarczającej inspiracji, wiedzy opiekunów samorządu uczniów na temat tego, w jaki sposób w swojej codziennej pracy umożliwić uczniom „samorządową” aktywność, która będzie opierała się na reprezentacji interesów uczniów, konsultowaniu decyzji dyrekcji dotyczących uczniów, włączeniu uczniów do namysłu na temat problemów, ważnych kwestii dotyczących życia społeczności szkolnej. Stworzenie adekwatnej przestrzeni, w której młodsi ludzie będą rozwijać swoje umiejętności obywatelskie jest niewątpliwe zadaniem dorosłych – nie można liczyć na to, że dzieci i młodzież same naucza się bez odpowiedniego wsparcia podejmować działania publiczne. Zmiana działania samorządu uczniowskiego w szkole wiąże się niewątpliwie z koniecznością dalszej przemiany autorytarnego stylu zarządzania szkołą charakterystycznego dla PRL na bardziej partycypacyjny, włączający, który jest adekwatny dla demokracji partycypacyjnej, ale wciąż nieobecny w wielu placówkach.

1. Kowalski M., Jasiński M. (2006) „Prawa ucznia w szkole” Warszawa: MEN, CODN

2. OPINIE POLAKÓW O WYCHOWANIU I ROLI SZKÓŁ W PROCESIE WYCHOWAWCZYM (2009), Raport CBOS BS/121/2009

3. Zahorska Marta (2009), „Szkolna wieża Babel”, w: Zahorska M., Nasalska E. Wartości, polityka, społeczeństwo, Warszawa, Scholar

4. Zahorska M. (2008), „Dylematy szkolnej demokracji”, w: Wychowanie. Pojęcia, procesy, konteksty t.4 red. Dudzikowa M , Czerpaniak – Walczak M., (2008), Gdańsk: GWP

5. Zahorska M. (2002) Szkoła. Między państwem, społeczeństwem a rynkiem, Warszawa

6. Mathews D, Teaching Politics as Public Work. An Alternative Theory of Civic Education, w: Callahan W.T., Banaszak R.A. (red), 1990, Citizenship for the 21st Century, Foundation for Teaching Economics, Constitutional Rights Foundation

7. Dolata R., Koseła K., Wiłkomirska A., Zielińska A. (2004) Młodzi obywatele. Wyniki międzynarodowych badań młodzieży, Warszawa

Co dalej z patriotyzmem przyszłości? :)

Potrzeba patriotycznego żaru zinstytucjonalizowanego w figurze narodowej martyrologii miała oczywiście kiedyś rację bytu. Dziś jednak ta figura stała się zbędnym, szkodliwym balastem.

Kiedy Liberté! pyta o moją polskość staję przed poważnym problemem. Polega on na tym, że nie mam niczego ciekawego do zaoferowania w odpowiedzi. Mogę powiedzieć: „tak, jestem Polakiem podobnie jak Ty”, albo: „Nic mnie od innych Polaków w mej polskości nie odróżnia. Naturalnie różnimy się poglądami, wyborami życiowymi, może inaczej oceniamy polską politykę i zapewne inaczej czytamy Mickiewicza. Jestem jednak Polakiem, bo wybieramy tych samych polityków, podejmujemy te same kwestie w dyskusji, posługujemy się tymi samymi kodami języka polskiego, które zrozumiałe są przede wszystkim dla nas, a nie dla cudzoziemców”. Jednak w zasadzie moja definicja polskości jest mi niepotrzebna do życia. Uwypukla się, ukazuje się, staje się moją tożsamością wtedy, gdy spotykam Innych. Australijczyka w pociągu do Bratysławy, Ukrainkę na ulicy, Szweda, który zajmuje się polityką wschodnią, Czecha, Słowaka, Niemca, Węgra, Francuza. Owi Inni dostarczają mi pożywki dla mojej polskości w stopniu zadowalającym. Siadając przy stoliku z innymi obywatelami Rzeczpospolitej nie przechodzi mi przez gardło pytanie o polskość, bo stawiałoby to ich w sytuacji niezręcznej. Musieliby bowiem podjąć rękawicę udowadniając swoje uczucia i porównując swoją polskość z innymi, w tym ze mną. W tym porównaniu tym mogliby również, co jest rzeczą naturalną, chcieć mi udowodnić, że są bardziej Polakami niż ja. Na co ja bym się nie mógł zgodzić udowadniając im, że gorszą wersją polskości posługują się właśnie oni. Nasza przyjaźń zapewne szybko by się skończyła.

Wątek ten podjął w 2004 r. Marcin Król w książce „Patriotyzm przyszłości”. Pisał, będąc samemu wyposażonym w miłość do ojczyzny, którą wpojono mu w domu rodzinnym, że owa ojczyzna nie wymaga postawy, ale bardziej duchowej tożsamości, która pomaga ułożyć wewnętrzne życie. W związku z pluralizacją wartości i z ich rozdrobnieniem, ale nie unicestwieniem, zmianie uległ również patriotyzm, który powinien być patriotyzmem liberalnym. Taki rodzaj patriotyzmu oznacza, że trzeba pogodzić się z domniemanym założeniem, że każdy Polak o Polsce myśli inaczej i każdy swoją wyobrażoną ojczyznę kocha na swój sposób niemożliwy do opowiedzenia we wspólnocie. Król podkreśla, że nikt nie może mieć patentu na polskość, a patriotyzm dzisiaj polega na wyborze. Jest więc liberalną przyjemnością, a nie tradycyjnym obowiązkiem. Wychowanie patriotyczne w duchu takiego patriotyzmu polega na umacnianiu i rozbudowaniu jego symboli, jego swobody i jego bogactwa, a więc wzbudzaniu szacunku dla instytucji państwa demokracji liberalnej. W gruncie rzeczy takie postawienie sprawy zamyka możliwość dyskutowania o patriotyzmie i polskości jako osobnej kategorii. Oznacza zwrot w stronę paradoksu: wspólnego uwielbienia dla różnorodności – sloganu nowoczesnej Europy.

Nie ma sensu dyskutować o własnej polskości, tak jak nie ma sensu rozmawiać o mesjanizmie. Można w mesjanizm wierzyć tak jak niektórzy wierzą w polskość. W tego rodzaju polskość chcą z jakiegoś powodu wierzyć tłumy na ulicach gromadzące się w symbolicznym miejscu – pod pałacem prezydenckim. I choć wiara czyni cuda, a piszę to bez ironii, to w zasadzie polityka na cudach opierać się nie może. W XIX wieku odpowiedzią na potrzebę niepodległego państwa był romantyzm z nutą mesjanizmu dający ludziom religijną wprost wiarę w to, że może powstać niepodległy naród. A że stać się tak wcale nie musiało przekonują znakomite publikacje Timothy Snydera, w których pokazuje jakie były losy nowoczesnych narodów szczególnie w naszym zakątku Europy.

Dziś trudno sobie wyobrazić w Polsce podobną potrzebę i podobną odpowiedź. Nie ma bowiem opresji, nie ma uciskanej grupy, która poszukiwałaby politycznego mesjasza, zbawiciela choć pojawia się naturalnie resentyment. Był nim na przykład masowy zryw zwolenników PO i PiSu, kiedy partie te odwoływały się do kluczowej w retoryce mesjańskiej idei – czyli do nadziei na prawdę w polityce i zerwaniem z rzekomym ciemiężcą (korupcją elit). Rząd wybrany w 2005 r. oczywiście zbawienia nie przyniósł, ale rozbudził niebezpieczną we wspólnocie iskrę wiary, że oto prawdziwa polityka może nadejść, a człowiek może być dzięki niej zbawiony. Wiara natomiast nie może zastąpić polityczności, bo nie ma w niej miejsca na kompromis. Wspólnota kierująca się ślepą namiętnością odnosi się do tych, którzy sprzeciwiają się rewolucjom moralnym jak do łamistrajków wietrząc niebezpieczeństwo zdrady.

Wspólnota cmentarzy

Oczywiście, we wspólnocie mimo wszystko posługujemy się po części wiarą, po części nadzieją i po części innymi kategoriami zapożyczonymi z życia religijnego. Nie będę tutaj przywoływał powodów, dla których tak się dzieje. Dosyć o tym pisali inni. Ważne jest, że to poczucie jest o tyle pożyteczne dla wspólnoty o ile się o nim milczy i w domniemaniu przyjmuje, że są pewne kategorie, które nas łączą i które uwidaczniają się gdy spotykamy tych nie-Polaków z zagranicy. Gdy jednak język religijny staje u progu polityki obnażona zostaje jakość takiej politycznej wspólnoty. Potrzeba patriotycznego żaru zinstytucjonalizowanego w figurze narodowej martyrologii miała oczywiście kiedyś rację bytu. Kiedyś zamykała usta tym, którzy nie rozumieli, że do niepodległości trzeba dążyć zgodnie i karnie. Dziś jednak ta figura stała się zbędnym, szkodliwym balastem. Znakomicie ilustruje ten mechanizm Jan Tokarski w artykule pt. „Próba ontologii polskości” (www.publica.pl). Twierdzi on, że jedyną osią dzisiejszej polskiej wspólnoty jest figura pogrzebu:

Przypadek Polaków, nasz własny przypadek, jest inny. (.) Polacy nie odnajdują bowiem wspólnoty w miejscu debaty o wspólnych sprawach. (.) Polacy nie są narodem dlatego, że chodzą na tą samą agorę. Polacy są narodem, bo stają w tych samych pogrzebowych konduktach, bo oddają hołd tym samym umarłym. Polacy mają „duszę z uchem przy grobie”. Nie łączy nas wspólna przestrzeń publiczna, ale wspólne cmentarze. (.) Nasza codzienność pozbawiona jest zasadniczego wymiaru polityczności. Potrzeba, by bicz losu smagnął nas mocno po plecach, abyśmy poczuli, że mamy jeden kark. Łączy nas ‚res publica’ bólu. Bólu – powiedzmy to do końca – po zmarłych bliskich. (.)

To z pewnością opis przesadzony, a jednak intelektualnie prowokujący. Sugeruje w gruncie rzeczy, że nie odnajdujemy polityczności w tym, co „dyskutowalne” albo tym co może zdecydować o przyszłym losie, ale widzimy polityczność tam, gdzie znajdują się nasze symboliczne korzenie. Zawsze w przeszłości, zawsze w tym co odeszło, zawsze w tym, co już pewne i zastałe. Horyzont naszej debaty kończy się na wieku trumny i bez wyobraźni porzucamy pożyteczną dyskusję wyznaczoną horyzontem nadchodzących pokoleń. Można w ramach polskości dyskutować poświęcając się bez reszty padlinożerczym sporom o etyczną ocenę figury Jana Józefa Lipskiego, Lecha Kaczyńskiego albo Jacka Kuronia. Jednak to debata o wyzwaniach, które dopiero są przed nami, również ze względu na szacunek dla pamięci o zmarłych, stanowi o charakterze politycznym wspólnoty. Taka instytucja publicznej debaty i pluralistycznej opinii publicznej łączy się z partiotyzmem przyszłości. Sama wiara w polskość nie jest i nie może być kategorią polityczną. Pozostanie kategorią etniczną, kategorią kulturową, kategorią w gruncie rzeczy wykluczoną ze sporu o to co polityczne, a bliższą języka wiary.

Istotne jest w sumie to, że język religijny nie jest prawomocnym językiem w demokracji liberalnej. Być może jest narracją leżącą u podłoża wspólnoty, do którego warto dotrzeć, żeby zrozumieć podstawowe zasady którymi kierują się ludzie w danym państwie. Język wiary może w końcu przenikać przez usta polityka, który próbuje odwołać się do wspólnoty, ale sens polityki demokratycznej zawarty jest w języku interesu. Interes oczywiście nie pobudza jedności, nie opisuje wspólnoty i jest językiem podziału. Dlatego aby polityka demokratyczna była możliwa potrzebne jej jest zakorzenienie w formach organizacji i formach działania. Przywołany wcześniej Tokarski pisze w swoim eseju dalej:

Chodzi również o to, że jako naród właściwie nigdy nie zapuściliśmy korzeni w instytucjach państwa, bo tego państwa zbyt długo nie było. Nie potrafimy docenić wartości dyskusji publicznej, debaty o wspólnych sprawach, bo w warunkach braku niepodległości debata była niemal zawsze szkodliwa – rozmiękczała stanowiska, przerzedzała szeregi, powodowała ferment, niwecząc dogłębną potrzebę jednomyślności.

Autor podkreśla, że o jakości polityki decydują w istocie instytucje i to wokół nich trzeba zakorzenić postawę patriotyczną, by była ona produktywna w przyszłości. Zazwyczaj to konserwatywny pogląd na politykę zawiera się w twierdzeniu, że potrzebujemy narodu i państwa narodowego ponieważ istnieją wokół nas inne państwa narodowe. Nie jestem przekonany o słuszności takiego twierdzenia. Brak w nim właśnie owego odwołania do potrzeby wiary we wspólnotę wszczepianej młodym wychowywanym do życia w państwie. Faktem jest, że w polityce poruszamy się na geopolitycznej mapie, której podstawą są państwa narodowe. Te z kolei potrzebują podstawy działania instytucji odwołujących się w jakimś sensie do twierdzenia o państwie narodowym. W te instytucje i zawarty w nich pluralizm potrzeba właśnie dziś wierzyć i tę wiarę wzbudzać, by w ogóle można było mówić o otwartości, liberalizmie, nowoczesności, czyli w gruncie rzeczy o obietnicy zawartej w polityce.

Patriotyzm liberalny

Różnica pomiędzy takim patriotyzmem przyszłości, patriotyzmem liberalnym, a zwykłą otwartością jest zasadnicza. Błyskotliwy niemiecki intelektualista Jan Werner-Müller w książce „Constitutional Patriotism” (Princeton 2008) rozważał możliwość zbudowania wspólnoty politycznej w Europie na podstawie patriotyzmu konstytucyjnego Habermasa opartego o zasadę „otwartości”. Niejednego liberała kusi taka perspektywa, bo zapowiada pozbycie się kategorii narodowej – nierzadko uciążliwej – a jednocześnie obiecuje spełnienie prostej ludzkiej potrzeby przywiązania i hołubienia tego, co swoje. Nie chcę tu nadziei tej gasić, ale za to zwracam uwagę, że przywiązanie do idei konstytucji może mieć miejsce przede wszystkim tam, gdzie nie nie było bądź upadła wszelka inna wspólnota (USA, Niemcy po II wojnie światowej) i gdzie kontekst historyczny wspólnoty jest trwale anihilowany potrzebą amnezji o złu, które chcemy zostawić za nami. Warto przypomnieć, że państwa narodowe w Europie wniosły do współczesności tyle dobrego co i złego dając właśnie polityczną wolność niektórym uciskanym grupom, budując mozaikę różnorodności kulturowej, dbając również o pamięć o wzajemnych grzechach, których nie powinniśmy się wyrzekać w imię własnej ludzkości.

Po to, by w ramach państw narodowych kwitł patriotyzm liberalny, patriotyzm przyszłości oparty na pluralizmie nie można lekkodusznie po prostu mówić o otwartości, która niczego w gruncie rzeczy nie oznacza. Trzeba za to dbać o możliwość skupiania się wokół różnorakich instytucji lokalnych i narodowych, w których zawarta jest obietnica podnoszenia jakości polityki, poszanowania dla pluralizmu i ochrony mniejszości. W takim momencie przesilenia narodowego jakie miało miejsce w kwietniu 2010 r. w Polsce warto sobie zadać pytanie o to, jakim okazaliśmy się być narodem, a jakim państwem?

Moim zdaniem byliśmy i jesteśmy nadal narodem zbyt prywatnym, zbyt osobistym, zbyt pompatycznym i zarazem zupełnie nieświadomym swojej państwowości. Państwo co prawda zdało egzamin z zasad i procedur, ale tak naprawdę ukazało, jak wątłe są jego instytucje. Ulegliśmy tyranii pospolitych wzruszeń, z których jedno wyzwalało kolejne. Innymi słowy, narodowa tradycja przesiąknęła każdego z nas tak silnie, że poddaliśmy się wspólnym wzruszeniom, zapominając o rzeczowych argumentach. Chętniej włączaliśmy się w publiczne przeżywanie zbiorowej żałoby niż w publiczną dyskusję o tym, co dotyczy państwa i jego powinności.

W wojnie emocji, którą wywołały wydarzenia wokół katastrofy samolotu obnażyły się co najmniej trzy słabe punkty instytucji państwa, co do których powinniśmy odnieść się w duchu liberalnego patriotyzmu, patriotyzmu przyszłości: 1) wyjaśnić dlaczego po raz kolejny spada polski samolot z osobami kluczowymi dla funkcjonowania państwa i ustalić, jak do tego nie dopuścić w przyszłości, 2) przypomnieć i uporządkować ceremoniał państwowy, a w końcu 3) odpowiedzieć na pytanie, czemu zamykano w czasie żałoby teatry i kina, w których nagle zaczęto upatrywać tylko źródeł czczej rozrywki, zamiast możliwości duchowego rozwoju, tak jak gdyby jedyny duchowy rozwój zapewniało stanie pod pałacem.

Przyzwolenie na śmierć współobywateli w służbie państwa, jak twierdzi Benedykt Anderson, jeden z czołowych teoretyków narodu, pozwala stwierdzić, że jesteśmy w istocie wyimaginowaną wspólnotą – nowoczesnym narodem. Jak mało które społeczeństwo scementowaliśmy wspólnotowy sentyment setkami powstańczych ofiar i desperackimi szarżami pod obcą komendą. Powołaliśmy dzięki temu do życia naród i tak przetrwaliśmy okres bez państwa. Dlatego mimo wszystko nie tylko żałowaliśmy śmierci pod Smoleńskiem, ale również doszukiwaliśmy się w niej jakiejś formy użyteczności dla narodu – że oto świat dowie się o naszej krzywdzie sprzed lat, że w końcu nas zauważą, że Rosjanie nad nami zapłaczą.

Zaślepieni współczuciem nie zapominajmy, że odzyskując w końcu formę państwowości, musimy zacząć dbać o bezpieczeństwo publicznych funkcjonariuszy. Wymóc to powinna instytucja opinii publicznej. Anda Rottenberg opublikowała niedawno w Dwutygodniku felieton, w którym uskarża się na powszechnie obowiązujący w mediach model jednodniowego newsa, swoistego braku ciągłości w debacie publicznej. Siła instytucji liberalnego patriotyzmu powinna uzewnętrznić się w sile opinii publicznej. Redakcje powinny ją zaś zaspokoić drukując teksty dziennikarzy, którzy dopytują o przyczyny tragedii CASY pod Mirosławcem, którzy wskazują na wadliwe procedury, a nie ludzki błąd. To dbałość o procedury, a przez to troska o ludzkie życie w wymiarze indywidualnym i całego państwa jest wyznacznikiem tego co liberalne, a co nie. Wspomniany wcześniej Anderson u podstaw konstrukcji nowoczesnego narodu widział powszechność słowa drukowanego, książkę, prasę, a dziś zapewne wymieniłby internet. Skoro u początków narodu leży słowo, wejrzyjmy w media jak w lustro. Jeśli zamiast analiz opartych na argumentach publikowano gorące i nieprzemyślane opinie i paszkwile, a za fakty przez blisko tydzień starcza nam liczba czekających w kolejce do grobu to nie możemy mówić o polskości inaczej niż przywołany wcześniej Jan Tokarski.

Drugim przykładem instytucji państwa, w której deponuje się nasz patriotyzm i od którego zależy jego jakość jest ceremoniał – sposób obchodzenia uroczystych chwil. Dzięki niemu możemy wiedzieć przede wszystkim jak powinniśmy się zachowywać w miejscach publicznych w danym czasie, ale przede wszystko jego skodyfikowany przebieg wyznacza kres publicznego przymusu uniformizacji zachowań. Dlatego za skandal uważam setki opuszczonych do połowy flag przed publicznymi instytucjami ponad wyznaczony procedurami państwowej czas żałoby. Kiedy w popołudniowy poniedziałek tydzień po wypadku jechałem pociągiem ze Szczecina do Warszawy, nie zauważyłem po drodze ani jednej flagi, która byłaby wywieszona jak należy u szczytu masztu. W tydzień później to samo – w centrum Warszawy. Żałoba trwała i tak zbyt długo, a niektórzy poprzez taką manifestację prywatyzowali ją, czyniąc despekt dla flagi, symbolu narodu i jego instytucji. Naród bez instytucji ceremoniału i poszanowania godności własnych reprezentantów nie może oczekiwać, że będzie szanowany przez innych. Wniosek jest jeden: polski parlament jak najszybciej powinien zająć się uporządkowaniem instytucji ceremoniału.

W końcu kwestia podporządkowywania kultury celom państwa i wspólnoty. Postrzeganie kultury jako bezproduktywnego narzędzia rozrywki, na co pozwolili zarówno rozemocjonowani dziennikarze jak i przeciętni obywatele pozostaje trzecią kwestią – wyznacznikiem tego z jakiego rodzaju wyzwaniem musi się zmierzyć patriotyzm jutra oparty nie sprzeciwie wobec uniformizacji społeczeństwa.

Jeśli mam więc dziś odpowiedzieć na pytanie o patriotyzm to poprzez postawienie innego pytania, które z uporem powtarzane było przez środowisko Warsztatów Analiz Socjologicznych, a na które mam wrażenie nikt nie próbował uczciwie odpowiedzieć. A mianowicie: „po co nam Polska?”. Jakiego rodzaju przyjemności ma dostarczać nam przebywanie i działanie we wspólnocie, którą ktoś kiedyś nazwał Polakami i Polską? Nie jest to już sprawa zadanego dziedzictwa, które trzeba kultywować, ani możliwości debaty, ale sprawa w gruncie rzeczy fundamentalna. To sprawa jakości i treści odziedziczonych instytucji tak, by nie zapominając o tym w jaką tradycję wrastamy umieć jednocześnie o niej grzecznie milczeć szanując wolność innych, a dopominać się o silne instytucje i ciągłość mądrej dyskusji.

?

Nasz Drogi Długu :)

Polacy od lat 70. konsumują więcej niż wytwarzają. Rośnie zarówno nasz dług prywatny, jak i publiczny. To rosnące zadłużenie traktuje się jako zjawisko normalne i oczywiste. Bo jesteśmy na dorobku. Bo politycy tak mają, że obiecują więcej pieniędzy podatnikom niż jest. Bo jesteśmy coraz bogatsi, więc możemy więcej i więcej pożyczać. Bo jakoś sobie poradzimy.

Owszem, pożyczanie jest dla ludzi. Pod warunkiem że jest umiarkowane i nie służy przerzucaniu rachunków za własną konsumpcję na kogoś innego. Niestety, nasze zadłużenie nie jest ani umiarkowane, ani spłacane przez tych, którzy konsumują. Wątpliwe jest również, byśmy „sobie jakoś poradzili”. W nieodległej przyszłości czeka nas ograniczenie konsumpcji i zwiększenie podatków. Bowiem dług publiczny Polski rośnie bez względu na to, czy gospodarka rośnie szybko, czy wolno. I jest to tempo przyrostu nie do utrzymania. Jeszcze dziewięć lat temu dług publiczny na głowę obywatela wynosił niewiele ponad 7 tys. złotych. Jednak na koniec ubiegłego roku wzrósł już do ponad 15 tys. złotych na głowę każdego Polaka. Drogi czytelniku, przez niecałą dekadę dług, który przypada na ciebie, podwoił się:

Ale ten szybko rosnący dług publiczny to tylko część, i to mniejsza, zobowiązań, które w twoim imieniu zaciągnęła Polska. Oficjalne dane o długu publicznym nie odzwierciedlają zobowiązań państwa z tytułu emerytury i darmowego leczenia dla obywateli. Przy ostrożnym szacunku samych zobowiązań państwa z tytułu emerytur, dług publiczny na obywatela wynosi ponad 70 tys. złotych!

Tych danych nikt ci nie podał, ponieważ statystyka długu publicznego zaniża rzeczywiste zadłużenie Polski. Oficjalnie dług publiczny do PKB wynosi około 47 proc. Jednak prawdziwe zadłużenie publiczne wynosi ponad 200 proc. PKB! Sektor publiczny większość swych zobowiązań księguje dopiero w roku wypłaty gotówki, a nie w momencie ich powstania. Oznacza to, że prawdziwe zobowiązania Polski są znacznie wyższe niż to się oficjalnie podaje. Nie wierzysz? To powiedz, dlaczego, gdy Sejm uchwalił wcześniejsze emerytury dla górników na koszt podatników, dług publiczny nie wzrósł ani o złotówkę? Statystyka zadłużenia publicznego jest niepełna. Zobowiązania emerytalne i z tytułu darmowego leczenia są księgowane tylko w wypadku kosztów przypadających na bieżący rok budżetowy. Więc dopłaty do emerytur i koszt leczenia bieżącego roku są zaksięgowane w budżecie na rok 2009. Natomiast te same zobowiązania za rok 2010, 2011, 2012, itp nie są ujęte w oficjalnej statystyce długu publicznego. Choć oczywiście stanowią wymagalne zobowiązania skarbu państwa. Księgowość państwowego zadłużenia jest tym samym równie wiarygodna jak księgi rachunkowe aferzysty Bernarda Madoffa.

Dotychczasowy sposób przedstawiania zobowiązań Polski ma poważne negatywne skutki, zwłaszcza dla młodych i nienarodzonych Polaków. Wyższe ukryte zadłużenie dziś oznacza większe podatki oraz redukcję świadczeń w przyszłości, gdy trzeba będzie spłacić całe, zarówno to ujawnione, jak i nieujawnione w oficjalnych danych zadłużenie. Budżet państwa to tym samym mechanizm transferów międzygeneracyjnych, który zwiększa stopę życia starszych Polaków, a rachunek za konsumpcję w postaci oficjalnego długu publicznego, oraz wysokich niezewidencjonowanych zobowiązań państwa przerzuca na młodych obywateli. Rachunek ten zostanie zapłacony przez młodych oraz jeszcze nienarodzonych Polaków w wyższych podatkach oraz niższych świadczeniach i gorszej infrastrukturze publicznej. Model transferów międzygeneracyjnych wypracowany w epoce wysokiej dzietności stał się w epoce niskiej dzietności niesprawiedliwy, bowiem powoduje, że pokolenia starsze obciążają młodzież i pokolenia nienarodzone nieproporcjonalnie dużą częścią kosztów starzenia się społeczeństwa.

Na szczęście nie ma tu żadnej konieczności ani dziejowego fatalizmu. To od nas i wybranych przez nas polityków zależy, czy żyjemy rozrzutnie, czy gospodarnie. Deficyt budżetowy i rosnący dług to nie jest fatum dziejowe, lecz zwykły wybór polityczny. Przykładowo w 2006 roku, gdy nasza gospodarka dynamicznie rosła, a premierował nam Kaczyński, w Polsce mieliśmy deficyt budżetu, ale spora część Europy Zachodniej, która rosła wolniej od nas, miała nadwyżkę budżetową:

Polska w okresie szybkiego wzrostu gospodarczego miała deficyt budżetowy w wysokości -3,8 proc. PKB. Skutek naszej rozrzutności jest taki, że według Eurostatu nasze zadłużenie jako procent PKB na koniec 2006 wynosiło 47,6 proc. Natomiast w Czechach było to 30,1 proc., w Słowacji 30,4 proc., a w Rumunii 12,4 proc.

Pożyczanie to nic innego jak konsumowanie dziś zarobków dnia jutrzejszego. Jeśli przyszłość będzie dostatnia, a dług niewygórowany, poradzimy sobie. Jednak nasz dług publiczny jest ogromny, a konsumpcji dokonują inne pokolenia niż te, które będą za nią regulować rachunki.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję