Emerytura :)

emerytura

To, że rząd będzie nieustannie wydłużał wiek emerytalny nie jest wynikiem propagandy i działań neoliberałów-technokratów, którzy próbują uratować państwo przed niewypłacalnością, jak zdają się uważać polilogiści w KC KP, ale właśnie jest wynikiem tej niewypłacalności. Jeżeli ZUS jest urzymywany z bieżących podatków (popularnie nazywanych „składkami”, żeby sprawić wrażenie, że ta redystrybucja ma cokolwiek wspólnego z ubezpieczeniem), a emerytów z roku na rok jest coraz więcej (i żyją coraz dłużej) i płacących składki (pracujących) jest coraz mniej, to nie da się załatać dziury powstałej w wyniku róznicy między kwotą wpłacaną a kwotą pobieraną inaczej, jak tylko albo przez ciągłe zwiększanie podatków, albo wydłużanie wieku emerytalnego. I to się właśnie dzieje i będzie się działo dopóty, dopóki rząd nie przekroczy rubikonu produktywności (tj. zacznie zabierać więcej niż jesteśmy w stanie wyprodukować) albo wiek emerytalny zwiększy się do wieku przewidywanej śmierci (tj. będziemy spłacać bieżące emerytury a swoich po prostu nie dostaniemy – to jest najprawdopodbniejszy scenariusz dla ludzi mojego pokolenia).

Innymi słowy: ZUS is dead, sooner or  later.

Co do OFE, to był to krzyk rozpaczy, aby uratować system emerytalny przed niewypłacallnością. Zwolennicy OFE nie wierzyli, że mogą się odmienić trendy demograficzne, więc przyjęli wariant kapitałowy. Różnica pomiędzy wpłatami a wypłatami będzie pokrywana z inwestycji w akcje spółek notowanych na polskiej giełdzie i obligacje polskiego rządu (pytanie: dlaczego tylko to? a złoto, ziemia, whisky? obligacje innych krajów? akcje firm z giełd zagranicznych? dlaczego tylko polskie fundusze? — wszystkie te bariery wejścia oraz ograniczenia konkurencji i wyboru śmierdzą co najmniej głupotą, jeśli nie kumoterstwem). Niemniej plan niezły, ale nierealizowalny w demokracji parlamentarnej, w której wydatki rosną szybciej niż „przychody” państwa – co objawia się rosnącym długiem publicznym – a jej aukcyjna natura sprawia, że wszystko jest podporzadkowane finansowaniu ważnych grup interesu, bez poparcia których niepodobna wygrać wyborów. W Chile się udało, bo Pinochet musiał opłacać tylko policję polityczną. W Polsce się nie uda, bo rząd musi opłacać znacznie większą grupę ludzi – a co rząd powstrzyma od wyjęcia tych środków z funduszu inwestycyjnego, kiedy potrzeba wydatków przed wyborami naciska? Reguły kolektywnego wyboru nieuchronnie degenerują plan ratunku systemu emerytalnego.

W praktyce oznacza to, że OFE zostanie zlikwidowane. ZUS jest niewypłacalny, ale zanim upadnie – wpierw składki będą rosły, wiek emerytalny będzie rósł, a emerytury będą coraz niższe (przynajmniej dla tych, którzy nie są w grupie, której poparcie przesądza wynik wyborów). Tak więc przez upadek finansowy demokratycznego państwa opiekuńczego czeka nas albo nędza emerytalna, albo zgoła praca do śmierci. Uratują się tylko ci, którzy będą oszczędzać sami.

W świecie kapitalistycznym ludzie przechodziliby na emeryturę wcześniej. Po pierwsze trzeba pamiętać, że stopa oszczędności, a więc inwestycje byłyby znacznie wyższe (nie tylko dzięki deflacji, brakowi podatków i regulacji, kulturze przezorności). Ilość kapitału przyrastałaby w tempie znacznie wyższym niż obecnie, a im więcej kapitału, tym większy popyt na pracę. Od popytu na pracę z kolei zależą nie tylko pensje wszystkich pracujących, ale i ich szczodrość względem niepracujących. Ale przede wszystkim ludzie nie myślą o rzeczach, o których nie muszą myśleć – jeśli rząd zapewnia ich, że zapewni im emerytury, to oni sami już nie robią nic, żeby sobie ją zapewnić. Rząd wypiera motywację.

System emerytalny zniszczył konwencje oszczędzania (kiedyś ludzie rozrzutni byli karani ostracyzmem społecznym), zniszczył motywację ludzi do posiadania dzieci oraz cementowania więzi rodzinnych i przyjacielskich, wyparł organizacje samopomocowe, organizacje charytatywne oraz firmy ubezpieczeniowe. System emerytalny oparty na opodatkowaniu pracy jest główną przyczyną bezrobocia. System emerytalny zaburza alokację kapitału sprawiając, że pracy jest mniej niż mogłoby jej być. Ale najgorszą zbrodnią systemu emerytalnego jest jego zupełna irracjonalność: gdyby rząd zmusił nas do odkładania na zwykłej bankowej lokacie to mielibyśmy wyższe i bezpieczniejsze emerytury. Ale kto by wtedy mógł wygrać wybory manipulując systemem emerytalnym tak, żeby redystrybuować dochód od całego społeczeństwa do tych, od których poparcia wynik wyborów bezpośrednio zależy?

Zagadkowa dziedzina :)

Nie dajmy się przekonać, że odpowiedzialność przyjdzie wraz z większymi kwotami. Nie przyjdzie – co najwyżej większe złodziejstwo, bo apetyty kręcącej się przy władzy czeredy są nieograniczone.

Finanse publiczne to dość zagadkowa dziedzina. Zasadniczo w dzisiejszych czasach służą czterem celom. Po pierwsze organizacji państwa tak, by mogło w ogóle działać. Po drugie finansowaniu usług publicznych. Po trzecie janosikowaniu – czyli zabieraniu jednym, by dać drugim. Po czwarte zaś (choć ktoś może słusznie zauważyć, że to specjalny przypadek poprzedniego punktu) uwłaszczeniu sprawujących władzę.

Tu należy zauważyć, że granice między tymi celami są nieostre: finansowanie edukacji to niewątpliwie usługa publiczna, z drugiej jednak strony transfer od bezdzietnych do ludzi z dziećmi. Co gorsza, wszystko to jest wymieszane w jednym garze i nie ma dobrego sposobu rozliczania, na co wydawane są konkretne pieniądze. Kiedy tylko lewicy uda się przekonać mnie, że trzeba podnieść podatki, żeby sfinansować poprawę jakości usług publicznych, pojawia się kolejna afera, gdzie setki milionów są przeznaczone na cel czwarty – czyli rozdanie swoim. I w tym monecie zapał do zwiększania wpływów budżetowych we mnie opada – bo kiedy pieniądze trafią już do wspólnego garnka zwanego budżetem, zwykle pasą się na nich krewni i znajomi królika. To właśnie dlatego nie przemawia do mnie pokazywanie Szwecji czy Danii jako wzoru wysokiego opodatkowania i świetnej jakości państwa. Tam działa to dzięki sprawnemu aparatowi państwowemu, wysokiej kulturze instytucjonalnej oraz kulturze i etyce osobistej. U nas niestety tego nie ma i długo nie będzie i właśnie dlatego nie możemy mieć fajnych rzeczy. Nie dajmy się przekonać, że odpowiedzialność przyjdzie wraz z większymi kwotami. Nie przyjdzie – co najwyżej większe złodziejstwo, bo apetyty kręcącej się przy władzy czeredy są nieograniczone.

Nie mniej ciekawe są metody finansowania wszystkich powyższych punktów. Zasadniczo mamy ich kilka. Pierwsze, co przychodzi do głowy, to oczywiście podatki. Są jeszcze dochody z państwowych firm. Jeśli jednak pieniędzy nie wystarczy, pozostaje sfinansować deficyt długiem (za przeproszeniem, publicznym). Na tym jednak opcje się nie kończą – bo od czasu, kiedy podaż pieniądza jest nieograniczona, zawsze można niezbędne fundusze wydrukować. Ta opcja pojawiła się stosunkowo niedawno, bo na początku XX wieku i została zastosowana z wielką werwą. Tak wielką, ze doprowadziła do hiperinflacji i załamania gospodarczego w kilku krajach – chociażby weimarskich Niemczech. Ta historia powtarza się od czasu do czasu – ostatnio w Wenezueli. Jednak są i tacy, którzy wierzą, że tym razem będzie inaczej i w końcu możemy porzucić ograniczenia finansowania budżetu dzięki drukarkom, zaś podpierają się księgowymi sztuczkami znanymi pod nazwą Nowoczesnej Teorii Monetarnej (Modern Moneatary Theory, MMT). Nazwa jest zachęcająca, choć jej nowoczesność wątpliwa, skoro ma ponad sto lat. Nie wchodząc w szczegóły, teoria ta twierdzi, że całość budżetu można finansować drukiem pieniędzy, a podatki służą tylko temu, by nie pojawiła się inflacja. Co więcej, inflacja ta nie powinna się pojawić, jak długo w gospodarce są wolne moce wytwórcze.

To ostatnie może rzeczywiście tłumaczyć niektóre przypadki, w których dodruk nie przynosi inflacji. Jednak sama teoria – jak każda bazująca na makroekonomii – ma sporo problemów. Z jednej strony system podatkowy bardzo słabo nadaje się do bieżącego reagowania na zmiany inflacji, bo wymagają zmian legislacyjnych, wdrożenia w dużej liczbie podmiotów. Po drugie to, co rząd kupuje za wydrukowane pieniądze nie musi odpowiadać temu, co da się wyprodukować wolnymi mocami wytwórczymi – więc możemy mieć i wysoką inflację i bezrobocie. Po trzecie takie stymulowanie gospodarki zniekształca jej strukturę, by dopasowywała się do, niekoniecznie ekonomicznie optymalnych, wydatków państwowych. Powstaje więcej tzw. „białych słoni”, czyli niepotrzebnych wielkich inwestycji, przy otwieraniu których może ograć się polityk. Największy jednak problem MMT to założenie racjonalnego i odpowiedzialnego działania polityków w świecie bez ograniczeń wydatkowych. To zaś jest niewykonalne ze względu na ludzkie ułomności, presje polityczne, kalendarz wyborczy, czy wreszcie zwykłą korupcję. Finansowanie drukiem jest zatem zwykle tabu, którego złamanie prowadzi wprost do Wenezueli.

Te przykre skutki wynikają z tego, że usługi publiczne i inne wydatki jednak realnie kosztują i ten koszt musi być przez kogoś poniesiony w taki lub inny sposób – nawet jeśli są opłacone świeżo wykreowanymi pieniędzmi. Finansowanie wydatków dodrukiem w znacznej skali prowadzi do inflacji, ta zaś kosztuje wszystkich posiadaczy gotówki czy obligacji (zwłaszcza tych na stały procent, o czym wiedział nasz premier, kupując obligacje indeksowane inflacją). Jako że proporcjonalnie większą część swojego majątku trzymają w gotówce biedniejsi – to oni zwykle tracą więcej. Twierdzenie Rafała Wosia, że inflacja to nie problem, jak długo płace za nią nadążają, jest zatem nieprawdziwe. Co gorsza, takie „nadążanie” prowadzi do utrwalenia inflacji w najlepszym przypadku, rozkręcenia spirali płacowo-cenowej w najgorszym. Nie da się wrócić do 2,5% inflacji, jeśli płace rosną w tempie 14%.

Wiele osób słyszało, że przewidywalna inflacja nie jest dla gospodarki kosztowna. To jednak jest prawdą tylko wtedy, gdy mamy do czynienia z sytuacją niskich kosztów adaptacji do niej. Niestety inflacja jest szkodliwa dla gospodarki, bo rozregulowuje system, wymagając ciągłych renegocjacji, reindeksacji, zrywania umów długoterminowych. I w takiej sytuacji teraz utknęliśmy na co najmniej kilka lat, bo nawet w optymistycznych prognozach NBP szybciej do celu inflacyjnego nie wrócimy. I rzeczywiście, Putin maczał w tej sytuacji swoje paluchy, ale to wciąż bardziej glapińskinflacja niż putinflacja. Działania naszego banku centralnego były spóźnione i otoczone zaklęciami o tym jak to ta sytuacja jest przejściowa, a podnoszenia stóp nie będzie.

Alternatywą dla druku jest zaciąganie długu (choć, jak przytomnie zauważa MMT, to niekoniecznie są rozłączne formy finansowania, jeśli dług publiczny skupuje bank centralny). Fascynujące jest obserwowanie debaty o tym, ile długu państwo mieć powinno, a ile może. Co ciekawe, zadziwiająco mało wiemy na ten temat. Dług na poziomie 250% PKB mają jednocześnie Japonia i Wenezuela, kraje, które w niczym innym nie są do siebie (przynajmniej gospodarczo) podobne. Wielu twierdzi zatem, ze poziom długu nie ma żadnego znaczenia. Inni natomiast dogmatycznie nie znoszą deficytu i widzieliby finanse publiczne zawsze zrównoważonymi – lub wręcz z nadwyżką. Padają tu często porównania do budżetu domowego czy spłacania przez przyszłe pokolenia. Obie grupy w sposób oczywisty nie mają racji. Wyższe zadłużenie publiczne jest powiązane z wolniejszym rozwojem gospodarczym, a niewypłacalność państw zdarza się dość często i prowadzi to do zaiste nieprzyjemnych konsekwencji dla mieszkańców. Z drugiej strony zdrowe i szybko rosnące gospodarki zadłużają się i pomagają tym samym w stabilnym wzroście. Cała amortyzacja pandemii oparta była na długu – i dzięki temu udało się uniknąć zapaści systemowej. Porównanie budżetu państwa i budżetu domowego, choć wydaje się atrakcyjne, nafaszerowane jest zaś niebezpieczeństwami i wątpliwymi analogiami. Dług państwowy rzeczywiście jest spłacany, ale rzadko przez następne pokolenia. Największa część długu państwowego w ujęciu realnym jest spłacana za pomocą inflacji (kosztem grup, o których wspominałem wcześniej), część poprzez łamanie obietnic dawanych wierzycielom (kosztem tychże). Spłaty wprost poprzez nadwyżki budżetowe to zdarzenia rzadkie, krótkotrwałe i najczęściej na bardzo niewielkie kwoty.

Polska z długiem na poziomie ok 50% PKB i malejącą tendencją (ze względu na wzrost PKB, a nie spadek długu) wydaje się dość bezpieczna i sporo poniżej unijnej średniej na poziomie około 80%. Mamy jednak kilka zasadniczych problemów, w które wpakowali nas rządzący. Po pierwsze nasz budżet to w większości wydatki sztywne z dużym potencjałem wzrostowym. O ile 500+ jest i będzie programem gasnącym – zwłaszcza przy braku waloryzacji, to 13. i 14. Emerytura to beczki prochu – bo populacja emerytów będzie się drastycznie zwiększać w następnych latach. Jeśli spojrzymy na wydatki publiczne szerzej i doliczymy deficyt FUS, sprawy wyglądają jeszcze gorzej. A na to wszystko dochodzą plany gwałtownych zbrojeń. Nie zamierzam tu debatować nad ich zasadnością, jednak ich wpływ na finanse publiczne jest bezsprzeczny. Bezsprzeczny do tego stopnia, ze nawet sami rządzący zmienili odwieczne plany zmniejszania zadłużenia na jego zwiększenie, by sprostać zakupom.

Z drugiej strony rządzący doprowadzili do erozji wpływów budżetowych – zwłaszcza z podatku dochodowego. Polski Ład (nazwa dziś wyklęta) okazał się takim bublem, że jedynym sposobem na wyjście z tego bałaganu było znaczące obniżenie podatków dochodowych właściwie wszystkim. Wielu się to podoba – pozostaje jednak pytanie – co z powstałą dziurą. Odpowiedzi brak. Całości dopełnia fakt konfliktu z UE, który powoduje deficyt na kolejnym froncie, a miliardy, które bardzo by nam się przydały, są dalej zamrożone.

Jak więc ocenić stan naszych finansów publicznych? Patrząc na ich powierzchnię, parametry wyglądają dobrze. Patrząc głębiej, widzimy nieuchronne i wielce niepokojące trendy. Czeka nas niewątpliwie podwyżka podatków w takiej czy innej formie (choć pewnie nie będą jej nazywać podatkami – ostatnio to wszystko opłaty, daniny, czy co tam jeszcze). To jednak mało – potrzeba nam dynamicznego wzrostu gospodarczego, by połatać powstające napięcia. Czy uda się go osiągnąć? Dotąd się udawało. Ale dotąd nie było wojny w sąsiedztwie, zamrożonych funduszy unijnych, rosnącego deficytu rynku pracy (liczba nowych emerytów znacząco przekracza liczebność wchodzących na rynek pracy roczników). Sytuacja jest trudna. Ale oczywiście mamy ważniejsze sprawy na głowie – czy papież wiedział o ukrywaniu duchownych molestujących dzieci…

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Cold War Liberals: Dirk Stikker :)

Silne, charyzmatyczne, dominujące nad innymi przywództwo często bywa stawiane na piedestał, nawet w demokracji. Za rzadko docenia się podejście odmienne, które zradza się w naturalny sposób w warunkach konsensualnych demokracji, znanych z państw o głębokich podziałach społeczno-politycznych i równocześnie chronicznym wręcz rozdrobnieniu partyjnym, takich jak kraje Skandynawii i Beneluksu. Tymczasem w realiach sterowania wielkimi strukturami organizacji międzynarodowych, gdzie sprzeczności interesów i nieustępliwość przywódców państw członkowskich generują sytuacje niezwykle chybotliwej dynamiki, co rusz grożącej nowym kryzysem, to właśnie koncyliacyjny i wyzuty niemal z emocji styl przywództwa rokuje najlepiej. W okresie głębokiego kryzysu w Pakcie Północnoatlantyckim, który objawił się w postaci spadku zaufania na linii USA-Europa oraz w związku z samodzielną drogą Francji w pierwszej połowie lat 60-tych, taki właśnie styl przewodzenia testowi najwyższej próby miał okazję poddać Dirk Stikker.

Stikker urodził się w prowincji Groningen w 1897 r., w rodzinie silnie powiązanej z różnego rodzaju biznesem. Wśród przodków miał i farmerów, i panów na włościach, i armatorów. Jego ojciec był zaś bankierem i to u niego Dirk stawiał pierwsze kroki swojej kariery zawodowej wkrótce po zdobyciu dyplomu prawnika na Uniwersytecie w Groningen. Po roku pracy zdobył jednak posadę w większym Twentsche Bank, a po kilkunastu latach zmienił branżę i w 1935 r. został dyrektorem w słynnym na cały świat browarze Heineken.

Stikker urodził się i wychował w Holandii, której społeczną rzeczywistość regulował system tzw. pilaryzacji. Ludzie byli obywatelami jednego kraju, ale stosowali wzajemny „apartheid”, oparty nie o rasowe, a o religijno-ideologiczne kryteria. Istniały trzy dobrze zorganizowane „filary” (katolicki, protestancki i socjalistyczny) oraz czwarty, o wiele bardziej zatomizowany „filar” liberalny, do którego należała rodzina Stikkerów. Holendrzy unikali kontaktu z członkami obcych „filarów” – nie tolerowano „mieszanych” małżeństw, nie czytano tych samych gazet, nie uczęszczano do tych samych szkół, były „protestanckie restauracje”, „socjalistyczne bary”, „katoliccy fryzjerzy” i „liberalne taksówki”. Wzajemne unikanie się upatrywano jako jedyną możliwość uchronienia państwa przed rozpadem.

Każdy „filar” miał oczywiście także swoje partie polityczne, które jednak niekiedy zawierały koalicję, Tylko na tym poziomie „filarom” wolno było się do siebie zbliżać. W tych realiach ukształtowała się kultura wygaszania temperatury politycznych sporów, negocjacji „do upadłego”, poszukiwania minimalnych choćby konsensusów i przeprowadzania jak największej ilości procesów politycznych za zamkniętymi drzwiami. Rezultaty i uzgodnienia prezentowano tylko opinii publicznej jako coś danego – oczywiście każda partia swojej opinii publicznej.

Dirk Stikker był siłą rzeczy przez tą mentalność ukształtowany – niemal kulturowy szok wywołała w nim obserwacja na miejscu w USA gwałtowności i bezpretensjonalnej agresji amerykańskiej kampanii wyborczej w 1932 r. między Rooseveltem a Hooverem. W jego oglądzie świata, biznesu i później polityki wartościami podstawowymi były współpraca, koncyliacja, kompromis oraz nieufność wobec wszelkich przerostów ego. Stikker należał jednak też do pierwszych osób publicznych, które postanowiły zrobić krok do przodu i na bazie idei koncyliacyjnej poszukiwać płaszczyzn dla wykraczania poza pilaryzację. Jeszcze podczas okupacji hitlerowskiej przygotowywał, a w 1945 r. założył „Fundację na rzecz Pracy”, która miała stanowić forum dialogu i współpracy pomiędzy związkami zawodowymi a zrzeszeniami pracodawców, a więc ludźmi z reguły należącymi do różnych „filarów”. W jej deklaracji założycielskiej Stikker napisał, iż „wspólne doświadczenie cierpienia, zadanego przez niemieckiego okupanta, spowoduje że zanikną dawne [holendersko-holenderskie] antagonizmy, mury segregacji zostaną obalone”. Była to dalekowzroczność, ale i nadmierny optymizm – „pilaryzacja” miała wtedy przed sobą jeszcze dwie dekady.

Inicjatywa Stikkera otworzyła mu jednak drogę do polityki. Wraz z grupą polityków przedwojennej partii „pro-państwowców” założył Partię Wolności, która po kooptacji grupy centrolewicowych liberałów przekształciła się w Ludową Partię dla Wolności i Demokracji (VVD) – dziś jedną z największych sił politycznych w Holandii. Po wyborach 1948 r. VVD weszła do koalicji rządowej, a Stikker objął urząd szefa dyplomacji, który sprawował do 1952 r. (gdy VVD zgłosiła wniosek nieufności wobec rządu z powodu polityki kolonialnej w Nowej Gwinei i wycofała swoich ministrów). W tym okresie Holandia odegrała aktywną rolę zarówno przy kształtowaniu NATO, jak i powołaniu Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali.

Stikker dodał więc do swoich doświadczeń biznesowych znaczące credentials w polityce międzynarodowej. Tą drogą miał podążyć przez resztę swojej publicznej kariery: był ambasadorem Niderlandów w Londynie, przedstawicielem przy poprzedniczce OECD, w końcu w Radzie Północnoatlantyckiej. Zwłaszcza w tej ostatniej funkcji nawiązał rozliczne, bliskie kontakty, m. in. z Deanem Achesonem, Konradem Adenauerem, Paulem-Henri Spaakiem czy gen. Laurisen Norstadem. Pomimo nieufności i oporów Francji de Gaulle’a, w 1961 r. Dirk Stikker objął funkcję sekretarza generalnego NATO. W samym środku narastania tarć w łonie sojuszu.

W Waszyngtonie zachodziła właśnie zmiana polityczna i Demokraci Kennedy’ego forsowali zmianę w strategicznej koncepcji „zimnej wojny”. Eisenhowerowska doktryna „masowego odwetu” została zastąpiona doktryną „elastycznej reakcji”. Zasadniczo słuszne przejście od wizji natychmiastowego rzucenia na ZSRR całego arsenału jądrowego do wizji wielu opcji reagowania w zależności od powagi sytuacji (w tym opcji ograniczenia się do użycia tylko broni konwencjonalnej, aby ograniczać eskalację) budziło w Europie obawy o możliwe wycofanie się USA ze zobowiązań wobec niej i uczynienie ze „starego kontynentu” ponownie jedynego pola nowej, konwencjonalnej, III wojny światowej. W stolicach europejskich, zwłaszcza w Paryżu, dostrzeżono także zmienione podejście nowej administracji, która traktowała NATO nie jako sojusz równych, a tylko jako jedno z wielu narzędzi amerykańskiej polityki obronnej.

Stikker rozumiał zarówno potrzebę odświeżenia strategii USA, jak i obawy Europejczyków. Za kluczowy uznał problem wiarygodności NATO, które de facto nie posiadało żadnej kontroli nad arsenałem jądrowym jego państw członkowskich. Pełna kontrola, w tym nad decyzjami o użyciu lub nieużyciu tych arsenałów, leżała w rękach rządów w Waszyngtonie, Londynie i Paryżu. Oznaczało to, że wojna jądrowa mogła w każdej chwili wybuchnąć bez formalnej decyzji NATO, ale także że pomimo decyzji większości jego członków arsenał ten nie zostałby użyty w danym kryzysie, gdyby innego zdania były te trzy stolice. Stikker chciał, aby wszelkie „ograniczone reakcje” w doktrynie „elastycznej reakcji” zostały poddane decydowaniu w radzie NATO, a nawet sugerował ustanowienie (znanego dzisiaj z Rady Europejskiej w UE) modelu głosowania ważonego. Naturalnie był świadom, że tego rodzaju perswazje nie trafią w Waszyngtonie na przychylność.

Nie był też w stanie zapobiec decyzji Paryża o wycofaniu się z wojskowych struktur NATO. Pomimo zajęcia przez Stikkera w sporze o doktrynę pozycji bliższej Europejczykom, Paryż uznawał sekretarza generalnego sojuszu za polityka nadmiernie „pro-atlantyckiego”, czyli proamerykańskiego. Stikker dostawał rykoszetem za stałe utarczki francusko-holenderskie we wszystkich gremiach Wspólnot Europejskich, gdzie holenderska dyplomacja w istocie miała podówczas doktrynalny niemal zwyczaj głosować zawsze przeciwko stanowisku francuskiemu. Ale uszom samego de Gaulle’a pewnie nie uszły nieprzychylne Francji komentarze Stikkera, na jakie pozwał on sobie okazjonalnie jako ambasador na placówce w Londynie (gdzie frankofobia otwierała oczywiście niejedne angielskie drzwi). Po objęciu urzędu Stikker musiał kilka miesięcy czekać na „audiencję” u megalomańskiego prezydenta Francji (rzekomo otrzymał ją w końcu tylko dzięki interwencji Adenauera). Również samo spotkanie zostało przez Francuzów wykorzystane, aby niezgodnie z protokołem dać Stikkerowi do zrozumienia, że nie jest w Pałacu Elizejskim nadmiernie mile widzianym gościem.

Zarówno w takich okolicznościach, jak i w skazanych na niepowodzenie, acz ciągle ponawianych próbach dialogu z ludźmi Kennedy’ego o strukturze decydowania w NATO, Stikker nigdy nie tracił rezonu, nie złościł się i nie dawał upustu jakimkolwiek emocjom. Poniżany w Paryżu, sam zachował się nienagannie według protokołu. Wiedział, że żadna z tych sytuacji nie ma miejsca ze względu na jego osobę, więc nie brał tego do siebie. Widział kontekst, napięcia i konflikty interesów w NATO. Wykazał się cierpliwością, w zasadzie „holenderskością”. Działał zgodnie z założeniem, że żadna odmowa nie oznacza niemożliwości kontynuowania dialogu, żadne drzwi nie zamykają się na zawsze, kompromis zawsze pozostaje dalekosiężną możliwością, a unoszenie się dumą czy honorem i zadrażnianie relacji międzyludzkich z jakimkolwiek decydentem jest głupie, bezcelowe, bezproduktywne i rozpraszające uwagę.

Trzy lata na czele NATO – Stikker złożył rezygnację w 1964 r. z powodu dość poważnych problemów zdrowotnych – nie były wielkim sukcesem. Jednak nawarstwienie się sporów w sposób istotny groziło wtedy dezintegracją sojuszu. Tymczasem Stikker nie tylko potrafił skanalizować francuską woltę do poziomu de facto tylko formalnej zmiany (o Francji mówił, że faktycznie nie jest w stanie samodzielnie realizować własnej strategii obrony jądrowej i w przypadku realnego zagrożenia eskalacji „powróci w mgnieniu oka”), ale i – mimo poważnych wewnętrznych kryzysów – utrzymał nienaruszonym wizerunek NATO jako realnej siły i zagrożenia dla ZSRR. Aż do końca „zimnej wojny” NATO skutecznie realizowało wobec Kremla strategię odstraszania. Także w pierwszej połowie lat 60-tych, kiedy wskazówki „zegara zagłady” znalazły się najbliżej godziny dwunastej.

Od 1963 r. Stikker był opisywany w mediach i zakulisowych plotkach jako człowiek ciężko chory. Rzeczywiście, jeszcze jako szef NATO, przeszedł poważne operacje. A jednak dane mu było cieszyć się dość długą emeryturą. Zmarł w Wassernaar w 1979 r.

 

Komuna emerytalna :)

4 czerwca 1989 Joanna Szczepkowska stwierdziła, iż w Polsce skończył się komunizm. W tym jednym krytycy okrągłego stołu mają rację – komunizm w Polsce nie skończył się w 1989, ale też nie zaczął się w 1945. Gdy jeszcze w XIX wieku Engels mówił, że komunizm jest wieczny, prawdopodobnie sam nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ma rację. Komunizm jest bowiem jak narkotyk – wziąć go łatwo, sprzedać wyborcom jeszcze łatwiej. Jest przyjemny, pomaga, troszczy się o mnie i rozwiązuje problemy. Tylko że na haju wiecznie się być nie da, gdy heroina przestaje działać, przychodzi ból, kolejne dawki stają się coraz większe, a efekty coraz słabsze. W końcu przychodzi czas na odwyk – z pustego nawet Salomon nie naleje, a co dopiero komunista. Czy społeczeństwa są gotowe na taki ból?

Komunizm to bowiem nie są bolszewicy, PZPR, nie są piłsudczycy. Ba! Nie są nim nawet kaczyści. Komunizm to cały system odebrania obywatelom podmiotowości ludzkiej. Pod kłamliwą obietnicą poprawy życia kryje się odebranie wolności i sprowadzenie człowieka do roli zwierzęcia hodowlanego aparatu państwa. Te państwa nie muszą być dosłownie opresyjne, one czasem są nawet miłe i przyjemne… i wtedy dużo groźniejsze. Obok ZSRR czy Korei Północnej mamy Finlandię, Norwegię czy Danię. Szczęśliwe kraje, gdzie nieświadomi swego ubezwłasnowolnienia obywatele bardzo demokratycznie mogą wybrać swoich prześladowców. Państwo organizuje im służbę zdrowia, szkolnictwo, emerytury i wiele innych. Dobry tatuś, prawda? Wie, co dla dziecka dobre. Zanim się syn urodził, już mu zaplanował karierę chirurga. Że dziecko krwi się boi i pragnie malować obrazy? Nieważne. Ważne, aby tata był szczęśliwy, a jego ego zaspokojone, dziecko jakoś przeżyje. Ten system pozbawienia ludzi wolności pod pretekstem rozwiązania za nich problemów jest zły – odbiera prawo wyboru i ułożenia sobie życia tak, jak się chce.

W całym systemie są elementy groźne i groźniejsze – prawdopodobnie najpodlejszym, co socjaliści zgotowali Europejczykom, jest państwowy system emerytalny. Wielu słyszało o Bernardzie Madoffie i jego piramidzie finansowej. Jego fundusz inwestycyjny okazał się klasyczną piramidą Ponziego – pieniądze inwestorów kradziono, a gdy trzeba było wypłacić, czyniono to z wpłat kolejnych klientów. System działa, dopóki wpłacających jest więcej niż wypłacających. Brzmi znajomo? Tak, drodzy czytelnicy – za stworzenie ZUS Bernard Madoff usłyszał wyrok 150 lat więzienia, zmarł za kratami. W ZUS nie ma pieniędzy – są puste zapisy księgowe. Bieżące emerytury wypłacane są z bieżących składek. Naszych pieniędzy tam nie ma – są od razu wypłacane. ZUS-u nie stworzyli komuniści po wojnie, stworzyli go piłsudczycy w 1934 roku. Tak samo nie umiała go zlikwidować demokracja po 4 czerwca 1989.

W inwestowaniu obowiązuje jedna złota zasada – inwestuj tylko to, co możesz stracić. Może zarobisz, może stracisz – dlatego nie inwestuj tak, aby zrujnować się finansowo. W przeciwieństwie do klasycznej inwestycji emerytura nie daje drugiej szansy – zbieramy całe życie, aby korzystać, gdy już zbierać nie będziemy w stanie. To one way ticket, który powinniśmy móc sobie sami zaplanować – tak aby do nikogo nie mieć pretensji o ewentualne porażki. Porażki, z których nie będziemy już mieli szansy się wycofać. Niestety ten system nie szanuje człowieka. Co więcej, z założenia pozbawia go szansy na dostatnie życie na emeryturze, a kosztami tego życia obciąża kolejne pokolenia. Zarówno polski ZUS, jak i pozostałe systemy emerytalne w Europie opierają się na para-podatku emerytalnym płaconym przez ludzi pracujących i wypłatach emerytur finansowanych z analogicznych podatków młodszych pokoleń. W rezultacie wysokość emerytury uzależniona jest od koniunktury demograficzno-gospodarczej oraz decyzji politycznych. Nie ma tu żadnej inwestycji, ryzyka, stopy zwrotu. Nie ma szansy na to, aby inwestując pieniądze mieć więcej niż mam dzisiaj. W najlepszym wypadku dostanę tyle, co wpłaciłem do systemu (oczywiście z potrąceniem kosztów utrzymania ZUS-u).

Czy tak musi być?

To pytanie nasuwa się na samym początku – czy ten oparty na gwarantowanej przez państwo piramidzie finansowej system jest jedyną drogą? Oczywiście nie i nie jest to rozważanie teoretyczne. Świadomie zacząłem od kwestii światopoglądowych, gdyż ta dyskusja jest w dużej mierze światopoglądowa. Ekonomiczna dysputa nad porównaniem państwowego i prywatnego systemu emerytalnego nie prowadzi do jednoznacznych wniosków. Obserwacja i porównanie w długiej perspektywie systemów prywatnych i państwowych w różnych krajach nie daje prawidłowości, iż systemy prywatne dają wyższe emerytury – bywa z tym różnie. Oszczędzanie na emeryturę to perspektywa 30-40-letnia z brakiem drugiej szansy. System państwowy cechuje się fatalną efektywnością, jednakże w zamian oferuje bezpieczeństwo i gwarancję zachowania pewnego minimum. W perspektywie 30-40 lat nastąpi wiele wahań koniunktury i inwestycje finansowe mogą w tym czasie zarówno wiele zyskać, jak i stracić. Nie ulega wątpliwości, że decyzja o wyborze sposobu oszczędzania na emeryturę to decyzja życiowo kluczowa, od której w pewnym momencie życia nie ma już odwrotu. Pojawia się zatem pytanie, dlaczego państwo rości sobie prawo do robienia tego za mnie. Dlaczego o mojej przyszłości ma decydować w praktyce urzędnik państwowy – ktoś, kto na własne życie nie miał lepszego pomysłu niż wyzyskiwanie podatnika? Ktoś, kto nie umiał zorganizować własnego życia, chce organizować moje.

Kwestia ta z racji swej nieodwracalności wprowadza do debaty wiele emocji – podstawowym argumentem jest brak gwarancji minimum socjalnego na starość. Ulubiony argument – pracujący do śmierci Japończycy. To prawda, ale tylko połowiczna. W Japonii nie ma powszechnych emerytur państwowych – podobnie jak w USA, istnieją fundusze emerytalne organizowane przez pracodawców, zaś fundusz państwowy dotyczy tylko sektora publicznego. Równocześnie w połączeniu z nawykiem społecznym, w którym zazwyczaj całą karierę pracuje się dla jednego pracodawcy, to ten pracodawca staje się gwarantem emerytury. Nie ma jednolitego systemu, a warunki danego planu emerytalnego są dla pracodawcy formą benefitu i przewagi konkurencyjnej w walce o pracownika. Wiek emerytalny wynosi często nawet 75 lat, choć w kontekście wysokiej długości życia Japończyków ma on inny wymiar niż w Europie. Średnia wysokość emerytury to ok 500 dolarów amerykańskich, przy cenach znacznie wyższych niż w Polsce.

Niemniej jednak argument o pracy do końca życia jest z założenia niedorzeczny – najlepszym systemem emerytalnym, jaki może stworzyć państwo, jest brak jakiegokolwiek systemu. To nie oznacza braku emerytur – to są niższe podatki i możliwość samodzielnego zaoszczędzenia na stare lata. Tu każdy sam za siebie decyduje, ile i jak odkłada. Także każdy sam decyduje, kiedy zakończy swą działalność zawodową i przejdzie na emeryturę. Nie każdy także chce szybko na tą emeryturę przechodzić. Przykłady? Donald Tusk – 65 lat, Jarosław Kaczyński – 73 lata, Joe Biden – 80 lat. Czy każdą pracę można wykonywać do późnej starości? Na pewno nie, ale też nie każdy emerytury w ogóle dożyje. Obowiązujący w Europie system emerytalny jest nie do utrzymania w obecnej postaci z prostej przyczyny – demograficznej. Gdyby pieniądze, zamiast być wydawane na dzisiejsze emerytury, były odkładane i inwestowane, to czekałyby na swoich właścicieli, system byłby odporny demograficznie. Dziś koniecznością jest podniesienie wieku emerytalnego, tak aby w ogóle dało się utrzymać emerytury na jakimkolwiek godziwym poziomie w perspektywie 20-30 lat. Żyjemy coraz dłużej, emerytów jest coraz więcej w stosunku do pracujących. Matematyka jest bezwzględna – nie da się w nieskończoność krócej pracować, a dłużej pobierać świadczenia. Nie do utrzymania jest także zróżnicowanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn – gdzie są wszystkie feministki? Gdzie walka o równouprawnienie – o równy wiek emerytalny kobiet i mężczyzn? To nie dyskryminacja?

Kolejnym argumentem podnoszonym przez zwolenników państwowego systemu jest to, że ludzie by nie oszczędzali. Takie planowanie wymaga oczywiście odpowiedzialności, natomiast cóż jest piękniejszego od takiej właśnie wolności? Dlaczego godzimy się na to, aby nazywano nas upośledzonymi? Ile trzeba mieć w sobie pogardy dla ludzkości, aby twierdzić, że trzeba nią zarządzać niczym przysłowiowym bydłem?! Nie jestem naiwny, oczywiście byłoby wiele takich przypadków. Tak samo jak ludzie nie ubezpieczają swoich majątków, nie zabezpieczają się. Duża w tym jest wina systemu, który uczy ich takiego braku przezorności – gdy przyszła powódź, to zarówno Włodzimierz Cimoszewicz, jak i Donald Tusk odbudowali ludziom domy. Zwykłym frajerem okazał się ten, który sam się ubezpieczył.

Najwięcej na świecie ubezpieczają się Amerykanie – dlaczego? Dlatego, że wiedzą, że sami o siebie muszą zadbać. Można się zapytać: co za różnica, i tak płacą. Oczywiście – ale po pierwsze prywatne jest tańsze i bardziej efektywne. Po drugie, płaci ten, kto rzeczywiście korzysta, zależnie od własnego ryzyka. Tak samo byłoby z emeryturami – na pewno zdarzyliby się tacy, którzy hulaliby całe życie, by potem stanąć w kolejce do opieki społecznej. Ich dzieci i wnuki byłyby już mądrzejsze. Zresztą – dlaczego całe społeczeństwo ma cierpieć dlatego, że jakiś jego odsetek nie umie myśleć sam za siebie?

Ufam państwu! Głupi czy głupi?

W polskiej historii emerytalnej był epizod częściowej jego normalizacji – OFE. Dla wielu z perspektywy czasu okazały się one rozczarowaniem, choć też ogromną nieuczciwością jest ich rozliczanie zaraz po kryzysie gospodarczym. W konstrukcji OFE tkwiło wiele błędów założycielskich. Stworzono je na wzór zwykłych funduszy inwestycyjnych z ograniczeniami w inwestowaniu. Naruszono w ten sposób podstawową zasadę, że kto inny powinien być właścicielem, a kto inny zarządcą funduszu. Prawidłowo skonstruowany fundusz działa w ten sposób, że istnieje jako zasób finansowy, natomiast zarządzany jest przez okresowo wybieranego zarządcę – profesjonalny podmiot inwestycyjny. Umożliwia to oddzielenie interesu samego funduszu od jego zarządcy. Interesem funduszu jest bowiem stabilny wzrost jego wartości, a interesem zarządcy pobieranie od tego prowizji maklerskiej. Zdecydowanie inne byłyby wyniki długookresowe OFE gdyby stworzono kilka funduszy, których zarządca wybierany byłby spośród największych graczy międzynarodowych na kilka lat.

Drugim błędem założycielskim OFE były ich ograniczenia w inwestowaniu. Po pierwsze, w połączeniu z powyższym błędem nie dało to realnego wyboru przyszłym emerytom w wyborze ryzyka, a po drugie część z tych ograniczeń była niedorzeczna – np. obowiązek inwestowania części pieniędzy w rządowe obligacje. Rząd musiał pożyczać, aby OFE miały komu, a OFE musiały pożyczać rządowi by miały komu. Zamknięte koło absurdu. Mimo tych błędów OFE miały podstawową zaletę – istniały. Były nie tylko uzupełnieniem (a potencjalnie alternatywą dla ZUS), ale stanowiły także istotny element finansowania gospodarki jako całości. W przeciwieństwie do otwartych funduszy inwestycyjnych, fundusze emerytalne nastawione są na zysk w długiej perspektywie czasowej – zapewniają stabilne finansowanie rynku finansowego. Doskonale widać to po odpływie pieniędzy z giełdy warszawskiej, gdy OFE zlikwidowano – do dziś, mimo 10 lat prosperity na świecie, giełda nie wróciła do swojej ówczesnej kondycji.

System emerytalny w Polsce i Europie opiera się na umowie społecznej i zaufaniu do państwa. To samo państwo co kilka lat udowadnia, że nie tylko nie można mu ufać, ale trzeba przed nim obywateli chronić. Jak ufać państwu, które swoim obywatelom odbiera własność mającą zagwarantować im utrzymanie na starość? Mimo swoich wad OFE miały podstawową zaletę – były prywatne. Najgorsze prywatne jest zawsze lepsze niż najlepsze państwowe. U fundamentów cywilizacji zachodniej leży prawo własności – prawo najświętsze spośród wszystkich innych. Tak, jest jeszcze prawo do życia czy wolności, ale czym one są jak nie specyficzną formą prawa własności?

Tymczasem w 2013 roku ówczesny rząd Donalda Tuska postanowił tę nienaruszalną świętość podeptać i ukraść przyszłym emerytom oszczędności zgromadzone w OFE. W historii Polski taki przypadek mieliśmy jeszcze tylko raz – Bolesław Bierut i słynny „dekret Bieruta”. Prawo własności prywatnej uszanowali nawet wcześniejsi okupanci – mienie było konfiskowane, ale w formie indywidualnej sankcji – często wymyślonej, sfingowanej, ale jednak nie dopuszczono się ustawowej grabieży na masową skalę. Motywacja do likwidacji OFE była jedna – zadłużenie państwa, do jakiego doprowadziły lata utrzymywania horrendalnego deficytu budżetowego. Wobec groźby przekroczenia konstytucyjnego progu długu publicznego, minister finansów Jacek Rostowski stanął przed widmem Trybunału Stanu, a PO przed widmem przymusowych cięć gospodarczych i nieuchronnej utraty władzy. Postanowiono się ratować kosztem emerytów.

Likwidacja OFE nie sprowadziła się do zmiany systemu od dnia wejścia w życie ustawy – to byłoby przedmiotem debaty i oceny, jak wiele innych błędnych decyzji tamtego i pozostałych rządów. Donald Tusk zrobił coś nieporównywalnie gorszego – postanowił zastąpić prawo własności dotychczas zgromadzonych w OFE pieniędzy nic nie wartą obietnicą, że ZUS kiedyś te pieniądze wypłaci. Kiedyś znaczy kiedyś, o ile ktokolwiek z tych emerytów emerytury dożyje,  kiedy Donald Tusk dawno sam będzie na emeryturze.

Likwidacja OFE obok aspektu ekonomicznego miała także wymiar prawny i zaufania społecznego. Podstawowym zarzutem opozycji do PiS jest niszczenie struktur państwa. Trudno się z tymi zarzutami nie zgodzić – to co PiS wyczynia z wymiarem sprawiedliwości, trybunałem konstytucyjnym, konsekwentnym niszczeniem wszelkich urzędów, jest poza skalą. Tyle że Platforma, likwidując OFE, zrobiła coś gorszego – nie zniszczyła struktur państwa lecz w ogóle podważyła sens jego istnienia. Po co nam państwo, jeśli nie chroni prawa własności? Po nam taki twór? Likwidacja OFE to nie tylko rząd Donalda Tuska, ustawa parlamentu i haniebne jej podpisanie przez Bronisława Komorowskiego. To także legalizacja tej kradzieży przez Trybunał Konstytucyjny pod wodzą Andrzeja Rzeplińskiego. Ten sam Andrzej Rzepliński walczący o praworządność z PiS nie czuł swego powołania dwa lata wcześniej, gdy trzeba było walczyć nie o komfort sędziów, a godziwe życie emerytów. W najważniejszym momencie, gdy polscy obywatele potrzebowali obrony konstytucji, jej rzekomi obrońcy z Trybunału ich zawiedli – wzięli współudział w uchwaleniu nowego „dekretu Bieruta”.

Jak obywatele mają zaufać państwu i powierzyć mu swą starość, gdy to państwo śmieje im się w twarz i bezczelnie okrada przy udziale wszystkich instytucji państwowych? Spośród piętnastu sędziów Trybunału tylko trzech znalazło w sobie na tyle przyzwoitości, aby zgłosić zdania odrębne. 12 z 15 udowodniło, że Trybunał Konstytucyjny w Polsce nie ma po co istnieć – w najważniejszym momencie swej historii stanął po stronie przestępstwa państwa przeciw własnym obywatelom.

PPK – państwowy plan kradzieży

Platforma Obywatelska z OFE ukradła majątek, ale samych OFE nie zlikwidowała, przynajmniej w teorii. Obniżono do minimalnego poziomu składkę, jaka tam trafiała, a OFE pozwolono jeszcze trochę powegetować. Za ostateczne rozwiązanie kwestii emerytalnej zabrał się PiS, przy okazji przypominając, jak bliskie są sobie PO i PiS. OFE poszło do likwidacji, a emeryci dostali wybór – krzesło czy zastrzyk, pytają skazańca – całość do ZUS czy oddajesz nam 15% haraczu i reszta do PPK? Stracić 15%, to mniej niż 100%? Ludzki pan, można pomyśleć, ale PiS myśl ma głębszą. Oddasz dodatkowy procent z pensji, twój pracodawca drugie tyle, nawet państwo się dołoży! Kot co prawda więcej napłacze, ale jak się w kampanii można pochwalić! Do tego zapisanie do PPK będzie automatyczne i powtarzane co 4 lata – może ktoś się gamoniem okaże!

PPK w swej konstrukcji nie są najgorszym pomysłem – dobrowolne, obłożone dodatkowym wkładem ze strony pracodawcy. Wkład państwa pomijam, jego wysokość jest kpiną. Ale przy wieloletnim i rozsądnym inwestowaniu mogą być dodatkiem do emerytur – tylko dodatkiem, bo niestety, ale niezależnie jak dobrze są inwestowane, 3,5-6% wynagrodzenia przez 30 lat nie zapewnią nikomu godziwego życia przez kolejnych 10-20 lat. Mogłyby jednak stanowić element miksu emerytalnego łączącego stabilny ZUS, PPK i ewentualne całkowicie niezależne od systemu oszczędności. Czemu zatem do PPK  nie należy nawet połowa pracowników? Podstawowy problem z PPK nazywa się OFE. Oszczędności z OFE nie ukradziono dlatego, że OFE były złe, tylko dlatego że ówczesny rząd na gwałt potrzebował pieniędzy. Dziś i jutro nikt z PPK nic nam nie zabierze, bo nie ma na razie czego zabierać. Ale za lat 20 czy 30? Nie mamy żadnej gwarancji, iż pieniądze te nie będą potrzebne komuś, kto akurat wtedy będzie rządził, a zapis o prywatnej własności tych środków nie ma żadnej wartości – taki sam istniał w ustawie o OFE. Największą katastrofą kradzieży OFE była niemożliwa do odbudowy utrata wiarygodności przez państwo polskie. Mówiąc wprost – tylko skończony idiota dobrowolnie powierzy swoje pieniądze czemuś, na czym państwo w jakikolwiek sposób kładzie przysłowiową łapę.

Zakład Utylizacji S…

Czy ZUS ma same wady? Nie! Ten system daje stabilność i pewne szanse, że za wiele lat coś tam się dostanie. Niewiele, niewspółmiernie mało do wkładu, no ale coś tam będzie. Nie jest źle, że on istnieje, mimo swych przeróżnych wad. Nie jest też tak, że ZUS piramidą finansową był zawsze – to zasługa lat 90-tych i Leszka Balcerowicza. Obniżono zadłużenie państwa kosztem oszczędności w ZUS, zastępując realne pieniądze zobowiązaniem państwa do pokrycia luki w systemie. Przy okazji ten aspekt systemu – podległość polityczna – jest jego największym obciążeniem. Kiedyś zabierano pieniądze z systemu, dziś robi się waloryzacje kwotowe czy „trzynastki” i „siedemnastki”. Wysokość mojej emerytury z ZUS będzie zależeć od człowieka u władzy za 40 lat, żaden z obecnych decydentów nie będzie już rządzić – z przyczyn czysto naturalnych. Przez ostatnie lata ZUS zapewniał stosunkowo niski koszt obsługi oraz wysoki poziom waloryzacji kapitału, wyższy niż rynek w tym czasie. Porównaniem bowiem nie mogą być agresywne fundusze inwestycyjne – oszczędności emerytalne mogą zyskać mało, ale nie mogą stracić dużo – z tego powodu inwestuje się je zawsze w miksie dającym przyzwoitą stopę zwrotu, ale i niskie ryzyko utraty środków.

Podstawowym problemem systemu dla liberała jest jego przymusowość – to dobrze, że ZUS istnieje, ale bardzo niedobrze, że jest przymusowy. Są obywatele mało świadomi rynków finansowych, ale są też bardzo świadomi, których nie wolno zmuszać do oddawania 17% swojego wynagrodzenia na inwestycję niezgodną z ich wolą. Państwo nie ma prawa uszczęśliwiać na siłę obywatela, który tego szczęścia nie chce. Niestety w tym i w wielu innych aspektach wciąż tkwimy w odmętach komunizmu bez większych perspektyw na uwolnienie się od niego.

„Wzrost cen jest korzystny dla rządu” – wywiad z Pawłem Wojciechowskim :)

Wojciech Marczewski: Inflacja w Polsce sięga już prawie 18%. Przy 5% Francuzi wychodzili na ulice. Duże protesty miały też miejsce w Czechach, Wielkiej Brytanii i Niemczech. Skąd w Polakach tyle spokoju i cierpliwości?

Paweł Wojciechowski: Mnie również to absolutnie zaskakuje. Jeśli popatrzymy na ceny żywności to w ciągu roku wzrosły aż o 22%. Pensje nie rosły w takim tempie, więc realne wynagrodzenia spadają już o 5%, a w pierwszym kwartale przyszłego roku będzie jeszcze gorzej. Mamy więc do czynienia z erozją siły nabywczej. W przypadku Francji pierwsze pytanie, jakie pojawiło się w trakcie debaty prezydenckiej, dotyczyło właśnie siły nabywczej. Protesty żółtych kamizelek zaczęły się od podwyżek cen benzyny. W Polsce nie dochodzi do takich turbulencji, chyba dlatego, że wszystkim się wydaje, że jakoś sobie z tym poradzimy, łudzimy się, że to będzie chwila i inflacja zaraz odpuści. Na początku problemów z inflacją rząd uprawiał propagandę wokół „putinflacji”, nie racząc wspomnieć, że jeszcze przed agresją Rosji na Ukrainę inflacja była wysoka. Rząd podtrzymuje tę narrację nawet teraz, gdy ceny energii już się ustabilizowały, a nawet spadają.

Wojciech Marczewski: Inflacja jednak wciąż rośnie.

Paweł Wojciechowski: Głównie za sprawą inflacji bazowej, która nie zawiera cen energii i żywności, a która przekroczyła już 11%. Ona pokazuje, jak ceny energii rozlewają się szeroko po innych cenach i świadczy o błędach w polityce makroekonomicznej, której największym problemem jest brak spójności. Polityka fiskalna jest nadal mocno ekspansywna, a zacieśnianie, już nieekspansywnej, polityki pieniężnej jest daleko niewystarczające. Na początku cyklu podwyżek stóp procentowych różnica między główną stopą procentową a inflacją wynosiła 6 punktów procentowych. Obecnie urosła ona do 11 punktów procentowych. Dopóki Prezes Banku Centralnego będzie sprzyjał rządowi, zwłaszcza poprzez monetyzowanie długu publicznego, to trudno pokładać nadzieję na szybki spadek inflacji.

Wojciech Marczewski: Zatem wysoka inflacja zapewne pozostanie z nami do najbliższych wyborów parlamentarnych. Czy PiS jest jeszcze w stanie odwrócić ten trend, czy jest już skazany na porażkę?

Paweł Wojciechowski: Głównym problemem jest to, że wzrost cen jest korzystny dla rządu. Inflacja umożliwia zwiększenie przestrzeni fiskalnej, ponieważ dochody budżetowe rosną szybciej niż wydatki. To ukryta nikczemność, która w sposób niedemokratyczny zwiększa przestrzeń fiskalną na nowe wydatki, które mimo szalejącej inflacji, będą przedstawiane jako sukces dobrego rządu na trudne czasy. Nie jestem pewien, czy przy zmasowanej propagandzie, ludzie zrozumieją, że za tę dodatkową inflację odpowiada właśnie rząd. Ta pozorowana walka z inflacją to ciąg dalszy innych pozorowanych ruchów przez ostatnie 7 lat, takich jak naprawa sądownictwa, która nie tylko doprowadziła do paraliżu wymiaru sprawiedliwości, ale też zablokowała dostęp do unijnych funduszy. Problem polega na tym, że ludzie nie są w stanie ocenić dewastującego wpływu łamania zasad praworządności na gospodarkę, a więc na dobrobyt obywateli.

Wojciech Marczewski: Jednak z tymi problemami Polska boryka się praktycznie od samego początku rządów PiS. Rząd zaczął spadać w sondażach, dopiero gdy pojawiły się poważne problemy gospodarcze. Czy to oznacza, że ludzie jednak głosują portfelem?

Paweł Wojciechowski: Faktycznie, gdy wskazywało się na afery i korupcję, to ludzie odpowiadali, że wszyscy kradli, ale ci przynajmniej się dzielą. To oznacza, że jest w Polsce doza przyzwolenia dla korupcji i psucia instytucji, pod warunkiem, że rząd znajduje pieniądze na programy socjalne. Trzeba jednak powiedzieć otwarcie, że te pieniądze znajduje w sposób, który budzi ogromne kontrowersje. Dziś rząd albo nakłada podatek inflacyjny, albo znajduje pieniądze w kieszeniach przyszłych pokoleń. Obecnie każdy pracujący obywatel ma około 80 tysięcy złotych długu. Długu, który został zaciągnięty przez rząd na barki obywateli. Ponadto zostało uruchomione luzowanie ilościowe, czyli emisja obligacji gwarantowanych przez skarb państwa, które następnie nabywa NBP. W praktyce oznacza to wzrost podaży pieniądza i jego dodruk na bezprecedensową skalę. Właśnie to w największym stopniu spowodowało inflację.

Wojciech Marczewski: Ludzie zaczynają to zauważać?

Paweł Wojciechowski: Wydaje mi się, że tak. Ludzie zaczęli odczuwać to na własnych portfelach i mówią, „Co z tego, że rząd się z nami dzieli, skoro żyjemy na kredyt, a pieniądze warte są coraz mniej”. Ostatnio na stronie KPRM pojawił się wpis mówiący, że w ciągu rządów PiS emerytury wzrosły o 78%. Ja to przeliczyłem i wyszło mi, że nominalnie było to 55%, ale realnie, czyli po uwzględnieniu inflacji, to już zaledwie 6% przez 8 lat, wliczając już zatwierdzoną waloryzację na rok 2023. Trudno, aby moje obliczenia przebijały się przez zmasowany rządowy przekaz, ale i tak myślę, że ludzie, nawet osoby słabiej wykształcone w twardym elektoracie PiS, mogą odczuwać w swoich portfelach, że coś w tej propagandzie jest nie tak.

Wojciech Marczewski: Jest Pan ekspertem gospodarczym Polska2050. Jeśli PiS faktycznie przegra wybory, opozycja stanie przed ogromnym wyzwaniem gospodarczym. Sądzi Pan, że będzie jeszcze możliwe miękkie lądowanie, czy będziecie zmuszeni sięgnąć po austerity?

Paweł Wojciechowski: Przede wszystkim jakakolwiek polityka, po którą będziemy musieli sięgnąć, będzie efektem polityki poprzedniego rządu. Jeśli bardzo osłabnie wzrost gospodarczy, wzrosną koszty obsługi długu publicznego i trudniej będzie spiąć budżet to jakaś konsolidacja fiskalna może okazać się konieczna. To jednak zależy przede wszystkim od tego, jak mocno PiS nakręci spiralę wyborczych wydatków w przyszłym roku oraz jak mocno wzrośnie inflacja, bo im będzie ona wyższa, tym trudniej będzie ją wyhamować bez oszczędności, czyli odłożonego popytu.

Wojciech Marczewski: Pan sam był niegdyś powiązany z PiS. Co prawda bardzo krótko, ale był Pan Ministrem Finansów w rządzie Marcinkiewicza. Zapewne poznał Pan od środka mechanizmy funkcjonowania tej partii. Jaki jest dziś modus operandi polskiego rządu?

Paweł Wojciechowski: To prawda, byłem w rządzie Marcinkiewicza, chociaż on, jak wielu ówczesnych członków PiS, jest dziś bardzo krytyczny wobec rządu. Rządu, który skupia się na niszczeniu instytucji. W finansach publicznych dochodzi do demontażu reguł wydatkowych, wypychania pieniędzy poza budżet, do kreatywnej księgowości. Weźmy za przykład przenoszenie wydatków. Kiedyś przenoszenie wydatków na kolejny rok, w ramach tak zwanych środków niewygasających, było sytuacją absolutnie wyjątkową. Teraz zostało to znormalizowane i można przenosić je na cały kolejny rok, tylko po to, żeby pokazać jak ładnie wygląda realizacja budżetu. To pierwsza sprawa. Druga sprawa to mechanizm wypychania pieniędzy poza budżet. Dzisiaj już około 420 miliardów złotych zostało wypchniętych do funduszy pozabudżetowych. To jest naprawdę gigantyczna kwota, drugi równoległy budżet. Te wydatki zostały sfinansowane przede wszystkim poprzez emisję obligacji PFR i BGK, które w dużym stopniu skupił NBP, co spowodowało zwiększenie podaży pieniądza na ogromną, wcześniej niespotykaną skalę. Było to możliwe dzięki zmianom ustaw w czasach pandemii, które umieściły wydatki poza kontrolą parlamentu, pozwalając na wydawanie pieniędzy w sposób całkowicie bezkarny i bez żadnej odpowiedzialności. Do tego dochodzi kuglowanie pomiędzy różnymi funduszami. Dziś Fundusz Solidarnościowy jest finansowany z Funduszu Pracy, z którego również finansuje się Pracownicze Plany Kapitałowe. Przecież Fundusz Pracy był utworzony przede wszystkim po to, aby finansować bezrobotnych, a nie dowolne zachcianki rządu. To są piętrowe konstrukcje, które umożliwiają wydawanie pieniędzy niezgodnie z celem tych funduszy i likwidują tworzone przez wiele lat bufory bezpieczeństwa w finansach publicznych.

Wojciech Marczewski: Czym umotywowane są te decyzje?

Paweł Wojciechowski: Rząd wszystko podporządkował jednemu celowi, jakim jest utrzymanie władzy. Ponieważ cel uświęca środki, to trwa systematyczne zawłaszczanie kolejnych instytucji, o których mówiliśmy, oraz festiwal dopłat i programów socjalnych, które mają przynieść poklask wśród elektoratu. Przykładem tego jest, chociażby trzynasta emerytura. Te wydatki można by wkomponować w ramach waloryzacji, ale tego się nie robi, bo lepiej wygląda jedna kwota, która jest wypłacana na konto z mocy prawa, niż drobne podwyżki co miesiąc. Co więcej, ta jednorazowa wypłata powoduje, że wiele osób szybciej podejmuje decyzję o przejściu na emeryturę, żeby dostać trzynastkę. Wszystkie elementy polityki socjalnej są tak kalkulowane. Spójrzmy na węgiel.

Wojciech Marczewski: Przy którym rząd również zmieniał kilkukrotnie linię.

 Paweł Wojciechowski: Dokładnie. Rząd mógłby zamrozić ceny węgla. Była nawet taka ustawa, według której cena miała wynosić 996 złotych za tonę. Ustawa została zmieniona jeszcze zanim weszła w życie, a na jej miejsce wprowadzono ustawę o 3000 złotych dopłaty na węgiel. Dla rządu nie ma znaczenia czy za te pieniądze ludzie faktycznie kupią węgiel. Ważne jest jedynie publiczne zademonstrowanie, że wszystkim dajemy, i co ważne, dajemy po równo. To jest zasada równościowa według PiS. Pieniądze dostają wszyscy, a nie jedynie ci, którzy tego naprawdę potrzebują. Oczywiście taka polityka ani nie wyrównuje szans, ani nie zmniejsza nierówności. Według GUS współczynnik Giniego, który pokazuje nierówności dochodowe, po 7 latach systematycznych spadków, pnie się mocno w górę. Obecnie wynosi on 0,32, a jeszcze 5 lat temu był poniżej 0,3.

Wojciech Marczewski: Mówiliśmy o inflacji, cenach energii i możliwej recesji. Są jeszcze jakieś niepokojące wskaźniki w polskiej gospodarce?

Paweł Wojciechowski: Właściwie większość wskaźników bardzo niepokoi, łatwiej wskazać jeden, o który możemy być spokojni. Jest nim niska stopa bezrobocia. Tu trzeba jednak przypomnieć, że niskie bezrobocie to wynik przede wszystkim strukturalnych zmian ludnościowych. Wskutek starzenia się ludności, spada liczba osób w wieku produkcyjnym. Widać wyraźny trend spadku bezrobocia od połowy 2013 r. Poza tym wszystkie inne wskaźniki bardzo niepokoją, pokazują skalę zaniechań.

Wojciech Marczewski: Które najbardziej?

Paweł Wojciechowski: Chyba największym problemem jest brak inwestycji. Mamy problem z Krajowym Planem Odbudowy, z którego miało pochodzić ponad 5% inwestycji w Polsce. To dziś ogromny problem, bo w Polsce i tak mamy jeden z najniższych poziomów inwestycji. Dziś jest poniżej 17% PKB. Choć zdecydowana większość środków z KPO ma trafić do instytucji rządowych i samorządowych, to właśnie te inwestycje publiczne przyczyniają się do stymulowania inwestycji prywatnych. To właśnie inwestycje prywatne są papierkiem lakmusowym klimatu inwestycyjnego. Widać, że jest bardzo zły, ponieważ szoruje już po dnie w UE. Teraz tę zapaść pogłębia jeszcze brak KPO. Koszty zamachu na praworządność w Polsce są bardzo wysokie. Do kosztów kar TSUE, należy również doliczyć koszty utraconych korzyści z powodu braku inwestycji, stymulujących wzrost gospodarczy na poziomie od 1 do 3%. Łącznie brak KPO oznacza roczną stratę od 2 do 4 tysięcy złotych dla każdego obywatela. A przecież poza łamaniem praworządności od lat obserwujemy pogorszenie klimatu inwestycyjnego z powodu jednego z najbardziej skomplikowanych systemów podatkowych w Unii. W ostatnim opublikowanym raporcie Banku Światowego „Doing Business” spadliśmy z 24. miejsca na 40. miejsce. Ten ranking czasowo został wstrzymany, ale strach pomyśleć, jak Polska wypadnie w kolejnych rankingach po chaosie wprowadzonym przez flagową reformę PiSu zwaną „Polskim Ładem”.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o inwestycjach, warto wspomnieć o sytuacji na giełdach. WIG20 spadł w ciągu ostatniego roku o 25%, S&P500 o 17%, Nikkei 225 o 5%. Czym są spowodowane te spadki?

Paweł Wojciechowski: Jest kilka przyczyn. Po pierwsze wszyscy spodziewają się stagflacji, czyli z jednej strony uporczywej inflacji, z drugiej niskiego wzrostu gospodarczego. W związku z tym rynki już przewidują słabszy wzrost gospodarczy. Drugim elementem jest wzrastająca atrakcyjności obligacji, które oferują wysokie korzyści w postaci rentowności. Część inwestorów przerzuca się na obligacje skarbowe i przenoszą swoje portfolio w tym bardziej konserwatywnym kierunku. Trzeci powód to szukanie bezpiecznej przystani, czyli ucieczka kapitału z rynków, które mają gorsze perspektywy. Bezpieczne kraje, do których ucieka kapitał, to na przykład Stany Zjednoczone. Polska należy już do państw gorzej rokujących, a prognozy Komisji Europejskiej dla Polski na przyszły rok wyglądają naprawdę źle. Gospodarka ma wzrosnąć zaledwie o 0,7%, przy inflacji 13,8%, czyli wyższej niż w tym roku. Jeśli w związku z wyborami rząd wpadnie w spiralę wydatków, to inflacja będzie jeszcze wyższa. Wtedy pojawi się problem spadku realnych płac, który wynosi już prawie 5%, a za pół roku może wzrosnąć nawet do 10%. Ostatecznie to właśnie niższy popyt z powodu spadającej siły nabywczej wynagrodzeń będzie hamował inflację.

Wojciech Marczewski: Z kolei ceny gazu już zaczęły hamować. Ba, pod koniec października spadły poniżej zera. Czy to oznacza, że nie musimy się już martwić ciężką zimą?

 Paweł Wojciechowski: Wydaje się, że tegoroczną zimę faktycznie przetrwamy, ale ciężko może być też za rok. To zależy od tego, czy znajdziemy substytuty dla gazu oraz czy węgiel dopłynie. Od wybuchu wojny wszystkie państwa starają się odejść od gazu i uruchomić stare elektrownie węglowe i atomowe. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy się zastanawiają, jak zastąpić gaz. Dodatkowo mamy kwestię dostaw z innych państw, głównie z Afryki północnej i Norwegii. Tutaj problemem są połączenia sieci transeuropejskich. Jest pewien konflikt między Francją a Hiszpanią w zakresie uruchomienia gazociągu z państw Maghrebu. Łatwiej jest z ropą, bo możemy dostarczać ją statkami. Co prawda gaz również może płynąć drogą morską, ale wtedy jest droższy i wymaga to gazoportów do regazyfikacji, jak Terminal LNG w Świnoujściu. Teraz większość państw stawia na to, żeby jak najszybciej zbudować takie terminale. Na przykład Niemcom uruchomienie pływającego terminalu FSRU zajęło jedynie 200 dni.

Wojciech Marczewski: Czyli gazu nie zabraknie?

Paweł Wojciechowski: Jeśli chodzi o gaz, to bardziej istotna jest infrastruktura niż same zakupy. Tu mamy w miarę dobrą sytuację, przynajmniej w zakresie indywidualnym. Nie mogę jednak powiedzieć, że na pewno nie będzie żadnego problemu z dostępem gazu dla dużych firm, głównie chemicznych. Pamiętajmy, że w lecie nastąpiły wyłączenia Anwilu i Azotów. Moim zdaniem to nie był efekt zbyt wysokiej ceny gazu, tylko po prostu rząd próbował oszczędzać gaz na zimę. Do tego dochodzi kwestia kontraktów. Pamiętajmy, że Polska po decyzji o embargo na Rosję postanowiła przyspieszyć podpisywanie kontraktów w ramach Baltic Pipe. Jednak Baltic Pipe jest odnogą Europipe II i to przepustowość tego gazociągu decyduje o tym, ile gazu może popłynąć do Polski. PGNiG publicznie chwalił się podpisaniem umowy z Equinorem, czyli dawnym Statoil, ale do dziś nie znamy szczegółów. Trudno powiedzieć, czy będą podpisane kolejne kontrakty i czy wystarczy przepustowości. Jest więc ryzyko, że może zabraknąć parę miliardów gazu na wiosnę, ale to dotknie to tylko przemysł.

Wojciech Marczewski: Jak to wygląda z węglem?

Paweł Wojciechowski: Tu sytuacja wygląda dużo gorzej. Nie dlatego, że tego węgla nie ma, ale dlatego, że może nie wystarczyć węgla grubego, który jest spalany w kotłach prawie 3 milionów gospodarstw domowych. To tego sortymentu węgla potrzebujemy, a nie miału. Ruchy rządu wokół węgla całkowicie zaburzyły rynek. Gdy rząd podjął decyzje o embargo na węgiel z Rosji, to nie zrobił zapasów tak jak inne państwa Unii. Wizja braku węgla wywołała popłoch, składy zostały wyczyszczone i wtedy pojawiła się obietnica rządu, że węgiel będzie tani, po 996 zł za tonę. Spółki górnicze kontrolowane przez Skarb Państwa zaczęły sprzedawać go w limitowanych ilościach przez Internet. To zaburzyło rynek, wywołało spekulację, niektórzy kupili za dużo, inni za mało i w efekcie część ludzi w zimę nie będzie miało węgla, więc będą musieli albo kupić węgiel bardzo drogo, albo palić czym popadnie, poza oponami – do czego zachęcał osobiście Jarosław Kaczyński. Skutkiem ubocznym tych działań będzie jeszcze większy smog niż zwykle.

Wojciech Marczewski: Jak wpłynie to na ceny energii?

Paweł Wojciechowski: Sytuacja jest tutaj paradoksalna. O tym, jaka jest cena energii, decyduje między innymi cena najdroższego surowca. Ponieważ gaz był tak drogi, to i energia zeń produkowana była bardzo droga. To podbijało ceny energii z innych źródeł, których cena, w sensie samych surowców, nie rosła. W wyniku tego mechanizmu spółki, u nas głównie państwowe, miały bardzo wysokie zyski, ponieważ cena energii była wysoka, a koszty jej produkcji były relatywnie niskie.

Wojciech Marczewski: Dzięki wzrostom cen energii Rosja, pomimo embargo, odnotowała ogromne zyski z eksportu, głównie do Chin i Indii. Jest to jakaś długoterminowa alternatywa wobec Europy czy Rosja była z nami tak mocno powiązana, że są to złudne nadzieje?

Paweł Wojciechowski: Tak samo, jak my się boimy nadmiernego uzależnienia od paliw kopalnych z Rosji, tak samo Rosja boi się nadmiernego uzależnienia swojego eksportu w jednym kierunku, czyli głównie do Chin. W wyniku ograniczenia podaży surowców przez wojnę bardzo mocno wzrosły ceny. Gdy spojrzymy na dochody Rosji, to w dalszym ciągu są one wystarczające, żeby podtrzymać ich gospodarkę. Jeżeli jednak będą uruchomione kolejne inwestycje w krajach, które nie są przyjaciółmi Rosji, to podaż wzrośnie, cena spadnie i Rosja znajdzie się w nieciekawej sytuacji. Gdyby Saudowie nie forsowali ograniczania podaży, to już dziś mielibyśmy spadek cen ropy i jej pochodnych.

Wojciech Marczewski: To prawda. Wydaje się, że Saudowie odwracają się od Stanów Zjednoczonych. Czy ta zmiana ma podłoże ekonomiczne, czy może dalej jest to pokłosie reakcji Stanów na morderstwo Chaszukdżiego?

Paweł Wojciechowski: Tego pewnie nikt nie wie, mam jednak swoje podejrzenia. Przede wszystkim Saudowie nigdy nie prezentowali się, jako bezpośredni adwersarz Rosji i musimy pamiętać, że są niepodległym państwem. Dodatkowo Arabia Saudyjska jest cały czas w konflikcie z Iranem. W normalnej sytuacji mogliby się obawiać, że taki sprzeciw wobec Stanów Zjednoczonych mógłby popchnąć Amerykę do zbliżenia z Iranem. Dziś jednak to jest niemożliwe, ze względu na protesty kobiet związane z łamaniem praw człowieka w Iranie. Możliwe, że Saudowie właśnie w taki sposób kalkulowali, zwłaszcza że akurat ostatnio w Arabii Saudyjskiej, odwrotnie niż w Iranie, dochodzi do liberalizacji. Dlatego nie sądzę, aby ta decyzja OPEC, za którą stały interesy Rijadu wpłynęła na stosunki z Waszyngtonem.

 

Paweł Wojciechowski – polski ekonomista, dyplomata i urzędnik państwowy. Były Prezes PTE Allianz, Minister Finansów w 2006, w latach 2009-2010 podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, stały przedstawiciel Rzeczypospolitej Polskiej przy OECD w latach 2010-2014. Wykładał na uniwersytetach Harvarda, John Carroll oraz Akademii Leona Koźmińskiego. Obecnie jest przewodniczącym Rady Gospodarczej Polski 2050.

 

Autor zdjęcia: Reiseuhu.de

Rzeczywistość kontratakuje :)

Próba podsumowania ostatniego roku jest zadaniem trudnym albo trywialnym. Wszystko obraca się wokół jednego słowa „pandemia”. Chyba nie ma sensu rozpisywać się o lockdownach, strachu, nadziei i beznadziei. To wszystko lepiej odczuwamy niż możemy opisać. Czy jednak z tej próby wyłania się coś więcej niż nasze osobiste odczucia – moim zdaniem: jak najbardziej.

Ostatnie lata były czasem niezwykłego spokoju i porządku. Oczywiście od czasu do czasu mieliśmy mniej lub bardziej emocjonujące zdarzenia: kryzys migracyjny, pojedyncze ataki terrorystyczne, lokalne konflikty. Jednak z dzisiejszej perspektywy nic poważniejszego. W naturalnym dla ludzi mechanizmie nasz próg odczuwania rzeczy jako istotne czy przełomowe się obniżył. W większości krajów Zachodu – z braku realnych problemów zaczęto tworzyć zupełnie nowe. Na pierwszy plan wysunęły się kwestie związane z „wartościami” i szukaniem wrogów. Ci którzy potrafili grać na tych emocjach zdecydowanie wygrali.

Tak brytyjscy konserwatyści wygrali (o włos) Brexit strasząc imigrantami z Polski, tak Trump wygrał w USA strasząc imigrantami z Meksyku, tak wygrał w Polsce PiS strasząc uchodźcami (których nikt u nas na oczy nie widział). Wszystko to odbywało się w ohydnej polewie ksenofobii, gdzie obcy mieli być wyłącznie przestępcami, terrorystami i roznosicielami chorób. Przywracanie „wartości” wyglądało nie lepiej – bowiem przywracać je mieli Trump: seryjny rozwodnik zastępujący żony kolejnymi nowszymi modelami w międzyczasie zdradzając je z modelkami Playboya, u nas zaś wartości bronił poseł Pięta, który osiągnięcia miał nieco mniej spektakularne, ale w podobnym gatunku. I nikomu to nie przeszkadzało.

Charakterystycznym elementem tego okresu była przewaga woli nad materią. Prezes/prezydent/premier mówili, że rzeczywistość ma się nagiąć do ich woli – i ta rzeczywistość się naginała. Także dla tego, że zastępy BMW (biernych, miernych, ale wiernych) robili co do nich należało – choćby z pogwałceniem wszelkich procedur i prawa. Koniec z impossybilizmem.

Tyle, że rzeczywistość ma charakter elastycznej linijki – da się wyginać, ale w końcu się złamie lub uderzy wyginającego w twarz. I tu właśnie weszła na scenę pandemia. Warto zauważyć, że tam gdzie doszli do władzy populiści odpowiedź na pandemię była najgorsza: nieskoordynowana i chaotyczna. Wielka Brytania, USA i jak się okazuje Polska to wielkie ofiary pandemii. I główną przyczyną takiego stanu rzeczy było nic innego jak wiara w wyższość woli nad rzeczywistością, że jeśli się tupnie na wirusa wystarczająco mocno, albo go zbagatelizuje to zniknie. Zaczęło się zatem od bagatelizowania problemu –co poskutkowało wybuchem liczby zachorowań. Tu trzeba jednak przyznać naszym populistom, że z tego podejścia wycofali się dość szybko – na tyle szybko, że do eskalacji na wiosnę nie doszło. Jednak wczesne wypowiedzi członków rządu – współbrzmiące z pokrewnymi wypowiedziami populistów z USA i Wielkiej Brytanii nie pozostawiają złudzeń co do początkowego podejścia naszych włodarzy. Niestety brak nauczki na początku spowodował późniejsze błędy. Zamiast wykorzystać lato do przygotowania się na nieuchronną drugą falę rząd zajął się rozgrywką między Mateuszkiem a Zbysiem i zapewnieniu Andrzejkowi reelekcji. Słowa Mateusza Morawieckiego o tym, że wirus jest w odwrocie i seniorzy powinni tłumnie udać się do urn przejdą do historii hańby polskiej polityki.

To jednak nie był koniec nieszczęść – szybko okazało się, że zastępy BMW, które nadają się do zasilania partyjnych przybudówek publicznymi pieniędzmi i obsadzania kolejnych stanowisk „swoimi”  – nie nadają się do niczego innego. Jak się postawi na czele koncernu paliwowego wójta z Pcimia to zamiast produkować płyn do odkażania po prostu popsuje linię produkcyjną. Zresztą listę niekompetencji można by ciągnąć bez końca. Efekt jest jednak jeden: 60 000 Polaków umarło przez niekompetencję rządu i doskonale sobie zdaję sprawę, że politycy powiedzą: „bo pandemia”. Tyle, że to nie pandemia. Na wiosnę też była pandemia, a w pierwszej połowie 2020 umarło mniej osób niż w 2019. Te 60 000 osób to żniwo jesieni wynikające nie z samego COVID-u, tylko z tego, że nieprzygotowana służba zdrowia nie była w stanie leczyć innych chorych. Ludzie umierali w karetkach czekających w kolejkach przed szpitalami z zawałami, wylewami, urazami. 60 000 ludzi na sumieniu rządu.

Kwestią poboczną jest tu odpowiedzialność polityczna. Trump za swoją nieudolność i setki tysięcy zgonów zapłacił prezydenturą – co w ostatnich dekadach jest niespotykane by prezydent USA nie uzyskał reelekcji. U nas Dudzie się jeszcze udało dzięki wypchnięciu żelaznego elektoratu do urn w objęcia epidemii. To jednak odbyło się po spokojnej wiośnie, po tragicznej jesieni poparcie dla rządzących topnieje. W dużej mierze dla tego, że te wydumane problemy dotyczące „wartości”, „tożsamości” itp. okazują się mało istotne w obliczu zagrożenia zdrowia, życia czy bytu. A do społeczeństwa dociera powoli, że elity u władzy mogą drażnić, ale w takiej sytuacji lepiej mieć u sterów przemądrzałego technokratę niż swojaka spod budki z piwem. Zwłaszcza takiego, który dla ukrycia swojej niekompetencji gotowy jest w szczycie pandemii podpalić kraj łamiąc jeden z bolesnych elementów umowy społecznej. To co dziwi to, że te prawdy docierają to obywateli tak wolno. Na pewno nie pomaga tu opozycja, która zdaje się nie mieć żadnych własnych propozycji – nie sprawia więc wrażenia, że jest sobie w stanie poradzić lepiej. Zresztą brak propozycji alternatywnej to słabość naszej opozycji już od dawna wyrażona słowami o „ciepłej wodzie w kranie” jeszcze przez Donalda Tuska. Wtedy wizję świadomie odrzucono, zaś jej odbudowanie wydaje się być ponad siły czy to starej czy odnowionej PO z przystawkami.

Rzeczywistość wróciła do nas wraz z innymi oczywistymi lekcjami. Mitem jest, że młodzi są politycznie nieaktywni. Są niezwykle aktywni. Tyle, że nie obchodzi ich polityka robiona przez boomersów po sześćdziesiątce. Te „wartości” nie są ich wartościami, a osie konfliktów są im zupełnie obojętne. Inne pokolenie, inne problemy. Zajmują się więc swoimi sprawami i wydają się bierni – to jest do czasu, aż ktoś im nadepnie na odcisk. Kiedyś nadepnęło ACTA, dziś wyrok Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, a efekty są spektakularne. Na ich problemy nie ma wśród polityków nasłuchu, bo po pierwsze sami są za starzy, a po drugie młodych wyborców jest za mało. To druga nauczka z protestów młodych – nasza gerontokracja to nie tylko efekt polityków kurczowo trzymających się stołków aż do śmierci, ale także z tego, że elektorat jest stary – i będzie tak jak on chce. Trzecią nauczkę zaś dostali młodzi. Z KODu śmiano się, że to sami staruszkowie – młodych na protestach w obronie systemu sprawiedliwości było mało. Dziś chyba zdali sobie sprawę czemu być tam powinni.

Optymistyczne jest za to spojrzenie jak nam udaje się wpływać na rzeczywistość. Opracowanie w takim tempie szczepionki jest zupełnie niebywałe. Jest duża szansa, że jesienią przyszłego roku pandemia będzie już z grubsza tylko wspomnieniem. Pokazuje to, że biotechnologia jest kierunkiem przyszłości (oczywiście nie u nas – w Polsce liczą się kopalnie, koncerny paliwowe, elektrownie i maszty w każdej gminie). Światowy sukces naukowców może przynieść kolejne, bo wydaje się, że z jednej strony nowa technologia pozwoli opracować szczepionki na kolejne choroby, a z drugiej znieść niektóre archaiczne ograniczenia w jej stosowaniu (głównie w zakresie upraw GMO). Ten triumf nauki mam nadzieje stanie się przyczynkiem do odzyskania autorytetu przez naukę i naukowców w obliczu zalewu pseudonauki i filmików z żółtymi podpisami. Poziom niedouczenia i kołtunerii pewnie nie odbiega od średniej historycznej, teraz jednak nawiedzeni są dumni ze swoich poglądów i z uporem godnym lepszej sprawy chcą ewangelizować wszystkich. Występujący w tym gronie profesorowie (choć praktycznie wyłącznie specjaliści w innych dziedzinach) to testament upadku nauki polskiej. Tu jednak pod przewodnictwem ministra Czarnka może być tylko gorzej.

Czy pandemia da nam zatem szansę na powrót do normalności, przywrócenie autorytetu naukowcom i ludziom posiadającym kompetencje, zakończenie sztucznych konfliktów bazujących na wydumanych podziałach? Przykład USA pokazuje, że jest na to szansa. Zwycięstwo Bidena było znaczne, ale wcale nie przytłaczające i do ostatniej chwili niepewne. Wygląda jednak, że wahadełko populizmu (przynajmniej tam) osiągnęło maksimum i zaczyna wracać w przeciwną stronę. Jednak ponad 30% poparcie dla PiS sugeruje, że u nas ten proces następuje znacznie wolniej. Pewnie wynika to z faktu, że Amerykanie odczuli pandemię bardzo boleśnie na swojej skórze. U nas żelazny elektorat populistów jest w dużej części na emeryturze i rzadko wychodzi z domu i bez kwarantanny. Zatem póki emerytura dochodzi na czas informacje o katastrofalnej niekompetencji rządu w walce z pandemią są czysto abstrakcyjne. Gruntowne przemiany polityczne u nas wiązać się będą raczej z biologiczną wymianą pokoleń – a to zajmie jeszcze jakiś czas. Tym umiarkowanie pesymistycznym akcentem życzę wszystkim by w nowym roku tej władzy udało się nie zawalić programu szczepień. Jak na razie nie zajmuje się nim Jacek Sasin, co pozostawia pewien margines nadziei.

 

Autor zdjęcia: Adrian Grycuk, źródło: Wikipedia

Wiek XXI – wiekiem starości? :)

Wiek XXI to w krajach rozwiniętych czas utrzymywania się niewysokiej skłonności do posiadania potomstwa. Jednocześnie zadziwiająco stabilnie obniża się prawdopodobieństwa zgonu, umożliwiając dożywanie do coraz bardziej zaawansowanego wieku. W rezultacie następuje przyspieszone starzenie się ludności.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Proces ten jest definiowany jako wzrost odsetka osób starszych wśród ogółu ludności, sama zaś granica starości wyznaczana jest najczęściej na poziomie 60 lub 65 lat. W Polsce od 2015 roku i uchwalenia Ustawy o osobach starszych stosujemy tę niższą cezurę.

Pod koniec 2017 roku w Polsce żyło 9,3 mln osób w wieku 60+ (3,9 mln mężczyzn i 5,4 mln kobiet, przy czym z im wyższym wiekiem mamy do czynienia, tym większa ta dysproporcja), a prognozy przewidują wzrost tej liczby do 10,8 mln w roku 2030 i 13,7 mln w roku 2050. Powyższe zmiany mają zachodzić w sytuacji generalnego zmniejszania się liczby ludności, co będzie prowadzić do wzrostu udziału osób starszych z 24,2 proc. na koniec 2017 roku do 29,0 proc. w roku 2030 i 40,4 proc. w roku 2050.

„Go go”, „slow go” i „no go”

Jednocześnie w zbiorowości osób starszych dokonują się zmiany wewnętrznej struktury według wieku prowadzące do szybkiego wzrostu liczby najstarszych seniorów. Sama ich zbiorowość jest z reguły dzielona na trzy grupy – „młodych starych”, „starych starych” i „najstarszych starych”.

Ci pierwsi są w pełni samodzielni, potrzebując wsparcia innych – poza świadczeniem emerytalnym – jedynie sporadycznie podczas wykonywania czynności wymagających bardzo dużej siły, sprawności lub znajomości nowoczesnych technologii. „Starzy starzy” to z kolei osoby, które potrzebują pomocy systematycznej, aczkolwiek jeszcze nie codziennej (np. noszenie cięższych zakupów, sprzątanie mieszkania, pomoc przy kąpieli). Wreszcie „najstarsi starzy” to osoby wymagające pomocy w codziennym funkcjonowaniu.

Niekiedy te trzy grupy określa się jako „go go”, „slow go” i „no go”. W krajach Europy Zachodniej i USA utożsamia się te grupy z osobami w wieku odpowiednio 65–74 lata, 75–84 lata oraz 85 lat i więcej, aczkolwiek zbiorowość seniorów jest tak silnie zróżnicowana ze względu na sprawność fizyczną, iż trudno jest traktować powyższe cezury inaczej niż jako statystyczną wskazówkę. Choć w Polsce – jak się wydaje – owe granice jak na razie są niższe o kilka lat, poprawa stanu zdrowia wpływa na to, że powoli – podobnie jak i w innych państwach – przesuwają się one w górę.

Wzrost liczby, a przede wszystkim odsetka osób starszych powoduje konieczność wprowadzenia zmian o charakterze dostosowawczym w wypadku praktycznie każdej sfery życia społecznego. Coraz częściej dostosowania takie uznawane są za zadanie władz publicznych, które powinny prowadzić działania wyprzedzające i uświadamiać długofalowe konsekwencje starzenia się ludności pracownikom i pracodawcom, konsumentom i przedsiębiorcom, decydentom różnego szczebla czy wreszcie podatnikom.

Dostosowywania systemu emerytalnego

Pierwszoplanowym elementem polityk publicznych jest dostosowywanie systemów emerytalnych do zachodzących zmian. Działania te mają charakter albo rewolucyjny (zmiana stosowanej techniki lub schematu), albo ewolucyjny (zmiana parametrów systemu).

W pierwszym przypadku chodzi o zmianę logiki funkcjonowania systemu emerytalnego, tak jak w roku 1998, kiedy to odeszliśmy z jednej strony od systemu repartycyjnego (kiedy to składki dzisiejszych pracujących przeznaczane są na finansowanie świadczeń obecnych emerytów) do systemu mieszanego, repartycyjno-kapitałowego (a zatem z „odkładaniem” części własnych składek na swoją emeryturę), z drugiej zaś od systemu zdefiniowanego świadczenia (sytuacji łatwego ustalenia z dużym wyprzedzeniem wysokości otrzymanej emerytury) do zdefiniowanych składek (tj. systemu, w którym wiemy, ile wpłaciliśmy składek, a uzyskane świadczenie zależeć będzie również od innych zmiennych – wieku przejścia na emeryturę, długości dalszego trwania życia). Z kolei w wypadku zdecydowanie częstszych dostosowań o charakterze ewolucyjnym chodzi o powolną zmianę najważniejszych parametrów istniejącego systemu emerytalnego – wieku uzyskania uprawnień, stażu ubezpieczeniowego czy zasad, na których wprowadzane są emerytury częściowe i odroczone.

Podstawowa idea kryjąca się za zmianami odnosi się do stwierdzenia, iż w długim okresie społeczeństw nie stać na utrzymanie obowiązujących zasad, a najlepszym rozwiązaniem jest wydłużenie okresu aktywności zawodowej. Tego jednak nie można osiągnąć tylko poprzez system emerytalny.

Dostosowania na rynku pracy

Dążenie do zachęcenia osób starszych, by dłużej pracowały zawodowo, wymaga dogłębnych zmian na rynku pracy. Nawet obligatoryjne podwyższenie wieku emerytalnego nie rozwiąże problemu, jeśli pracodawcy nie będą zainteresowani utrzymaniem pracowników. Stąd też z reguły pierwszym krokiem jest prowadzenie szerokich kampanii społecznych mających na celu uświadomienie przedsiębiorstwom czekającej ich przyszłości w sferze zasobów pracy – kurczenia się liczby osób w wieku aktywności zawodowej, wzrostu odsetka starszych pracowników wśród osób aktywnych zawodowo, przewag starszych pracowników (np. niższa absencja chorobowa, niższa skłonność do zmiany pracy z uwagi na obecny etap życia rodziny, możliwość korzystania z urlopu poza wakacjami szkolnymi).

Takie działania nie wystarczą jednak bez wzmocnienia ich akcjami podwyższającymi zdolność i chęć pracy.

Z jednej strony chodzi o rozbudowane systemy wspierania szkoleń i treningów pracowników, którzy w dużej części muszą stale podwyższać swe umiejętności i kwalifikacje. Z drugiej strony o wdrażanie systemu zachęt finansowych, skłaniających i pracowników, i pracodawców do utrzymania zatrudnienia starszych pracowników (np. ulgi w składkach na ubezpieczenie społeczne dla osób w ostatnich dwóch lub trzech latach przed osiągnięciem wieku emerytalnego lub pracujących po jego osiągnięciu bez pobierania emerytury, emerytura częściowa, wyższa kwota wolna od podatku). Z trzeciej strony o wdrażanie zarządzania wiekiem, metod wspierania starszych pracowników dzięki doradztwu zawodowemu, zdrowotnemu i ekonomicznemu, dostosowaniu warunków pracy i stanowiska do ich specyficznych potrzeb lub możliwości.

Dostosowania systemu ochrony zdrowia

Utrzymanie starszych pracowników na rynku pracy i zachowanie dobrej kondycji oraz samodzielności seniorów nie jest możliwe bez odpowiedniego przemodelowania systemu opieki zdrowotnej. Nie chodzi przy tym tylko – jak można by domniemywać z dyskursu medialnego – o upowszechnienie opieki geriatrycznej, umożliwiającej chociażby dzięki całościowemu oglądowi stanu zdrowia wyeliminowanie części leków znoszących efekty swego działania.

Chodzi przede wszystkim o rozbudowę aktywności o charakterze prewencyjnym (badania przesiewowe, promocja zdrowia, higiena pracy, odpowiednie odżywianie się i zachowanie aktywności fizycznej), a także udrożnienie systemu rehabilitacji medycznej i zawodowej, umożliwiającej szybszy powrót po wyeliminowaniu lub zmniejszeniu problemów zdrowotnych do pełnionych wcześniej funkcji społecznych.

Dostosowanie usług społecznych

W wypadku tego ostatniego działania samoistnie wyłania się rola usług społecznych, tj. oferowanych lub opłacanych przez instytucje publiczne, jako ważnego elementu oddziaływania na przebieg starzenia się ludności. Pomijając już oczywiste kwestie organizacji wsparcia dla niesamodzielnych seniorów, świadczonego w domu lub, jeśli jest to niemożliwe, w instytucji z wachlarzem środków pośrednich (np. dzienne domy pobytu), wyłania się kwestia dostosowania do potrzeb seniorów transportu publicznego, sieci przystanków czy szeroko pojętej przestrzeni publicznej.

Przykłady rozwiązań odnoszących się do tych kwestii są dostępne, choć np. projektowanie uniwersalne (projektowanie budynków i przestrzeni publicznych w taki sposób, aby każdy, niezależnie od stanu sprawności, mógł z nich korzystać) wciąż nie jest powszechnie stosowane w Polsce przez inwestujące podmioty publiczne. Starzenie się ludności w długim okresie wraz z przyrastaniem liczby osób bardzo starych samoistnie wzmocni znaczenie wszelkiego typu działań umożliwiających jak najdłuższe w miarę samodzielne zamieszkiwanie w dotychczasowym miejscu – od tradycyjnych usług wspomagających, poprzez organizację i modernizację przestrzeni mieszkania, po wdrażanie nowoczesnych i dostępnych ekonomicznie rozwiązań technologicznych zastępujących pracę opiekunów i monitorujących stan zdrowia i aktywność seniorów.

Rynek dóbr i usług

Również i cały rynek dóbr oraz usług konsumpcyjnych czekać będzie konieczność dostosowania się do zmieniającego się profilu konsumentów. Seniorzy to o tyle dobrzy nabywcy, że są wierni swoim przyzwyczajeniom, a zatem zdecydowanie bardziej przywiązani do danej marki, choć jednocześnie z uwagi na dochody bardziej wrażliwi na cenę. Mają jednak swoje specyficzne potrzeby związane najczęściej albo z narastającymi z wiekiem ograniczeniami w codziennym funkcjonowaniu, albo z przyzwyczajeniami wyrosłymi w okresie wczesnej socjalizacji. Specyfika seniorów przybiera czasami postać nie tyle szczególnych potrzeb, ile szczególnej intensywności lub szczególnej formy. Przedsiębiorcy próbują coraz częściej dostosowywać produkty swych firm do owej specyfiki seniorów, uznając, iż – skoro przynajmniej część osób starszych ma wystarczające środki na zakup dopasowanych do swych potrzeb produktów – jest to obiecująca nisza rynkowa. Coraz częściej owe dopasowane produkty i usługi inkorporują najnowocześniejsze technologie mające ułatwić życie seniorom. Wciąż jednak w Polsce świadomość specyfiki starszego konsumenta jest niska, i to po obu stronach – po stronie popytu (związanego i z poziomem wykształcenia oraz wysokością typowych dochodów) i podaży.

Społeczeństwo

Kolejnym przejawem niedopasowania do zmieniającej się struktury wieku ludności Polski są ukształtowane przez przeszłość obraz starości i społeczne oczekiwania wobec seniorów. Mimo polepszenia w ostatnim ćwierćwieczu stanu zdrowia seniorów, a przede wszystkim wyraźnie obserwowanej poprawy ich sprawności społecznej, stereotypy i uprzedzenia wciąż bazują na obrazie seniorów jako osób godnych politowania i wymagających wsparcia. Stąd też wciąż spotkać można i niewspółmierne do możliwości osób starszych oczekiwania odnoszące się do pełnionych przez nich funkcji społecznych, ograniczające się do ról rodzinnych.

Oznaki zmian są widoczne, aczkolwiek ograniczone do ludności miast, i to co najmniej powiatowych, gdzie rozwijają się oddolne formy samoorganizacji seniorów (choćby bardzo aktywne Uniwersytety Trzeciego Wieku), w tym i te wykorzystujące wprowadzane w ostatnich latach zmiany prawne (np. wprowadzenie możliwości utworzenia rad seniorów jako ciała wspomagającego pracę rad gmin).

Powyższe zmiany, choć wskazują dobry kierunek, wciąż są zbyt skromne i ograniczone przestrzennie oraz klasowo, aby być oceniane jako wystarczające. Wciąż jednak dominuje tzw. rola bez roli (roless role), tj. brak większych oczekiwań odnośnie do podejmowania przez osoby starsze aktywności edukacyjnych, obywatelskich, woluntarystycznych, rekreacyjnych czy ekonomicznych. Tym samym przynajmniej część potencjału seniorów nie jest wykorzystywana, bardzo często ze szkodą dla nich samych, zmuszonych do ograniczania szeregu aktywności, które w innym wypadku chętnie by podjęli.

Zadania państwa

Jak wskazuje ten skrótowy przegląd najważniejszych kwestii związanych ze starzeniem się ludności, władze publiczne mają bardzo poważne i liczne zadania powiązane z przygotowaniem się na następujący proces wzrostu liczby i odsetka seniorów. Przedstawione wcześniej uwagi odnoszące się do emerytur, usług społecznych, a zwłaszcza usług związanych z ochroną zdrowia, bezpośrednio wskazują na te sfery życia, które w polskich realiach są w pełni uznane za zadanie władz publicznych szczebla centralnego i lokalnego. Publiczna ingerencja w inne sfery jest mniej widoczna, aczkolwiek możliwa, choćby dzięki działaniom finansowanym z rządowego programu ASOS (Aktywność społeczna osób starszych) lub funduszom regionalnym (przeznaczanym np. na wspieranie „srebrnej gospodarki”, zwiększanie zatrudnialności osób starszych).

Jednakże w długim okresie najważniejszą zmianą, jaka musi się dokonać, jest zmiana sposobu myślenia o problemach osób starszych i spojrzenie na nie z perspektywy przebiegu życia. Perspektywa taka umożliwia spojrzenie na typowe problemy osób starszych z pewnym wyprzedzeniem, identyfikując osoby i problemy, które odznaczają się wysokim prawdopodobieństwem owych niekorzystnych sytuacji, a zatem umożliwiają interwencję o charakterze profilaktyki.

[Foto: Pixabay]

Długi lont reform gospodarczych :)

W ciągu roku rządów Prawa i Sprawiedliwości największe kontrowersje, zarówno krajowych jak i zagranicznych obserwatorów, budziły działania w zakresie zmian ustrojowych i wolności obywatelskich. W sferze gospodarki rządzący nie zaskakiwali, realizując zapowiadany przed wyborami program, a jego poszczególne elementy zasadniczo mieściły się w ramach dyskursu demokratycznego. Jednak to właśnie decyzje w zakresie polityki gospodarczej i społecznej będą na wiele lat definiowały polski model wzrostu. Dotyczy to szczególnie dwóch sztandarowych działań rządu PiS – obniżenia wieku emerytalnego oraz programu 500+. Oba w krótkim terminie przynoszą wymierną i bezpośrednią korzyść obywatelom (a w konsekwencji polityczną – rządzącym), jednak z ich zasadniczymi kosztami i efektami ubocznymi przyjdzie nam zmierzyć się za wiele lat.

Emerytura wczesna, ale biedna

Cofnięcie decyzji o podwyższeniu wieku emerytalnego, to fiskalna bomba z długim lontem. Ponieważ pierwotnie proces  dochodzenia do wspólnego wieku emerytalnego  na poziomie 67 lat rozłożono na bardzo długi okres(do 2020 roku dla mężczyzn i 2040 dla kobiet), koszty spełnienia wyborczej obietnicy będą rosły systematycznie z roku na rok.Jedynie w ciągu pierwszych czterech lat, rząd oszacował koszty obniżenia wieku emerytalnego na ok. 40 miliardów złotych. To kwota równa dwóm trzecim rocznego deficytu za rok 2017. Dalszych prognoz na wszelki wypadek nie przedstawiono, bo jasne jest, że z każdym rokiem skutki cofniętej reformy obejmą coraz większą grupę osób, a zatem – po następnych wyborach w 2019 roku – będą coraz silniej obciążały budżet.

Znacznie trudniejsze do precyzyjnego wyliczenia – choć również nie pozostające bez wpływu na budżet państwa – będą pośrednie skutki reformy emerytalnej.  Symulacje wskazują, że 30-letnia kobieta o zarobkach zbliżonych do średniej krajowej, przechodząc na emeryturę w wieku 60 lat, otrzyma świadczenie o prawie 950 złotych niższe niż gdyby zrezygnowała z pracy 7 lat później. Jej wcześniejsza emerytura będzie stanowiła zaledwie 37% otrzymywanej pensji. To kłopot nie tylko dla niej samej, ale i dla budżetu państwa. Miliony emerytów o bardzo niskich uposażeniach oznaczają większe wydatki na pomoc społeczną i służbę zdrowia, bo zapobieganie chorobom może przestać być w zakresie ich możliwości finansowych. Kolejny problem, to zwiększenie szarej strefy, a zatem spadek przychodów podatkowych, jeśli w życie wejdą zapowiadane ograniczenia w podejmowaniu pracy przez osoby pobierające świadczenia emerytalne.

Krótsza praca wbrew demografii…

Uboczne, ale bardzo odczuwalne finansowo, efekty obniżenia wieku emerytalnego mogą w długim okresie ujawnić się także w innych obszarach, również z powodów poza-ekonomicznych. System emerytalny projektuje się z myślą o społeczeństwie za kilkadziesiąt lat. A jego struktura i normy mogą się znacząco różnić od tych, z którymi mamy do czynienia dziś. Dalszy wzrost mobilności, przemiany demograficzne, przekształcenie tradycyjnego modelu rodziny mogą negatywnie wpłynąć na międzypokoleniową solidarność i zmniejszyć oparcie, jakie seniorzy znajdują dzisiaj w rodzinach. Tym trudniejsze będzie przeżycie za emeryturę niesięgającą 40% pensji i tym większe dodatkowe koszty związane np. z usługami opiekuńczymi mogą obciążyć budżet państwa.

O ile przemiany kulturowe to pewna niewiadoma, trendy demograficzne są jednoznaczne i nieubłagane. Zacznijmy od dobrej wiadomości – będziemy żyli dłużej i to znacznie. W 2060, średnia długość życia Polaków wzrośnie o prawie 10 lat (do 82.6), kobiet o ponad 7 (do 88.1). Nawet przy przedłużonym do 67 roku życia wieku emerytalnym, Polacy przechodzący na emeryturę w 2060 roku pobieraliby ją dłużej niż obecnie – mężczyźni o ponad cztery lata, kobiety o kilka miesięcy (dane za Ageing Report 2015). Dłuższe życie oznacza, że na każdą osobę w wieku produkcyjną w 2060 roku przypadnie więcej emerytów. Dokładnie trzykrotnie więcej niż obecnie i to przy optymistycznych założeniach znacznego wzrostu dzietności i pozytywnego balansu migracyjnego. Udział osób starszych w społeczeństwie równie szybko, co w Polsce, będzie rósł tylko na Słowacji.

… i na przekór międzynarodowym trendom

Większość krajów europejskich na te trendy zareagowała zgodnie z ich kierunkiem – podwyższeniem wieku emerytalnego. Żadnej zmiany w tym zakresie – pomiędzy rokiem 2013 a 2060 – nie zaplanowały tylko cztery państwa członkowskie (oprócz Polski).Po powrocie do zasad sprzed reformy (65/60), w Polsce w 2060 roku będzie obowiązywał najniższy w UE statutowy wiek przejścia na emeryturę. Mężczyźni w wieku 65 lat będą co prawda przechodzili na emeryturę w jedenastu innych krajach, ale w czterech z nich dopiero po 70-tym roku życia (w tym w znacznie bogatszych od Polski Danii i Holandii). Zgodnie z obecnie obowiązującymi przepisami, tylko w dwóch krajach (Bułgaria i Rumunia) wiek emerytalny kobiet będzie w 2060 roku różnił się od tego obowiązującego mężczyzn, ale i tu różnica jest znacznie mniejsza  niż w Polce (65 względem 63 lat). Emerytura w wieku 60 lat będzie zatem w całej Europie przywilejem jedynie polskich kobiet. Warto dodać, że sześć europejskich krajów, zamiast działać wbrew demografii, zdecydowało się na wprowadzenie automatycznego dostosowania wieku emerytalnego do rosnącej długości życia. Polska idzie odważnie własną drogą.

Hojne wsparcie dla rodzin

W przeciwieństwie do obniżenia wieku emerytalnego, bezpośrednie finansowe wsparcie dla rodzin z dziećmi jest elementem polityki społecznej spotykanym w wielu krajach. Przed wprowadzeniem programu 500+, polskie rodziny mogły liczyć na świadczenia  znacznie skromniejsze niż przeciętnie w Europie, ale wraz ze sztandarowym programem nowego rządu, wahadło zostało bardzo mocno wychylone w drugą stronę. W najbogatszych krajach europejskich (np. Niemcy, Luksemburg, Norwegia), podstawowy zasiłek na dziecko sięga  co prawda niespełna 200 euro miesięcznie i jest nominalnie nieco wyższy niż świadczenie 500+. Jednak w porównaniu do przeciętnej płacy, czy PKB na głowę mieszkańca (w Luksemburgu wyższym czterokrotnie, w Niemczech dwukrotnie przy uwzględnieniu siły nabywczej), relatywna wysokość tych świadczeń okazuje się być niższa niż w Polsce. Z kolei państwa o podobnym do Polski poziomie rozwoju gospodarczego, oferują świadczenia rodzinne daleko odbiegające od hojności programu 500+: w Estonii zasiłek na pierwsze i drugie dziecko wynosi 19 euro, na Litwie 15 bądź 28 w zależności od sytuacji materialnej rodziców, zaś w znacznie bogatszej Hiszpanii – 24 euro. W wielu krajach, wysokość zasiłku uzależniona jest od liczby dzieci, ich wieku i dochodów w rodzinie, tym samym w bardziej precyzyjny sposób odpowiadając na potrzeby rodzin.

Po trzech pełnych kwartałach funkcjonowania program 500+ kosztował polski budżet ponad 15 miliardów złotych, a zatem wygenerował prawie 30% deficytu budżetowego zaplanowanego w budżecie na ten rok. W pierwszym pełnym roku obowiązywania, koszty wzrosną proporcjonalnie (w budżecie na 2017 zarezerwowane zostały na ten cel 23 miliardy złotych). Wyzwania demograficzne, te same, które determinują reformę emerytalną, dotyczą Polski w bardzo wyraźnym stopniu, dlatego mogłyby uzasadniać nawet znaczące wydatki na politykę demograficzną. O ile ma szanse być skuteczna, a program 500 budzi w tym zakresie poważne wątpliwości.

Demografia: po pierwsze żłobki

Międzynarodowe obserwacje nie pozostawiają wątpliwości – w nowoczesnych społeczeństwach rodziny decydują się na dzieci, gdy matki mogą łączyć rodzicielstwo z macierzyństwem. W Europie, najwięcej dzieci rodzi się we Francji i krajach skandynawskich, a równocześnie właśnie tam obserwuje się najwyższy poziom aktywności zawodowej kobiet. Państwo wspiera go oferując dostępne i wysokiej jakości usługi związane z opieką nad dziećmi – począwszy od kilku-miesięcznych niemowląt. Nawet najhojniejsza polityka społeczna nie jest w stanie zrekompensować utraty zarobków, jeśli któreś z rodziców musi zrezygnować z pracy ze względu na brak instytucjonalnych alternatyw opieki nad dzieckiem. Zwłaszcza w przypadku wysoko wykwalifikowanych pracowników. Dlatego bezpośrednie transfery finansowe dla rodzin, z punktu widzenia demograficznego są często nieskuteczne. Klasycznym przykładem takiej sytuacji są Niemcy, gdzie mimo jednych z najwyższych zasiłków w Europie, liczba dzieci, które przeciętnie rodzi kobieta wynosi 1.4 i jest jedną z najniższych.  Na potomstwo szczególnie rzadko decydują się kobiety o wyższym wykształceniu.

Skuteczna polityka demograficzna to przede wszystkim inwestycje w żłobki i przedszkola, a także fachową opiekę dla najmłodszych dzieci po zajęciach szkolnych. Taka opieka powinna być dostępna dla każdego dziecka, niezależnie od miejsca zamieszkania, w godzinach, które realnie umożliwiają obojgu rodzicom pełnowymiarowy czas pracy. Jeśli przedszkola i świetlice, nie będą smutnymi przechowalniami, ale zapewnią dzieciom ofertę zajęć dodatkowych i zdrowe posiłki, to przyczynią się nie tylko do realizacji celów demograficznych, ale wyrównają szanse edukacyjnie dzieci pochodzących z różnych środowisk. 23 miliardy z programu 500+ można by zainwestować w ten sposób z podwójnym zyskiem.  Jednak nawet najlepsza polityka ma swoje ograniczenia. W Polsce zamyka się właśnie tzw. okno potencjału demograficznego, bo ostatni wyż demograficzny z końca lat 70’ i początku lat 80’ statystycznie wychodzi z okresu reprodukcyjnego. To znaczy, że potencjalnych beneficjentów polityki demograficznej będzie coraz mniej, więc ciężko liczyć na jej spektakularne efekty.   Należy zatem uczciwie przyznać, że wyzwania demograficzne będą musiały w niedalekiej przyzszłości być realizowane nie przez politykę społeczną, ale na przykład – migracyjną.

Dzieci opuszczają gniazdo: 500+ kiedyś się kończy

Podobnie jak w przypadku obniżenia wieku emerytalnego, program 500+ może przynieść niekorzystne efekty uboczne, przede wszystkim związane z dezaktywizacją zawodową kobiet. Zgodnie z szacunkami BAEL od marca do września 2016 roku  o 150 tys. osób zwiększyła się liczba osób biernych zawodowo, z powodu „obowiązki rodzinnych”.  Kobiety były w tym okresie jedyną grupą, w której zmniejszyła się aktywność zawodowa, mimo spadającej stopy bezrobocia. To w prosty spsosób zmniejsza potencjał rozwoju gospodarczego Polski.Same rodziny mogą dzisiaj nie odczuwać skutków finansowych wycofania się kobiet z pracy zawodowej dzięki programowi 500+. Ale te pieniądze wypłacane są tylko do 18 roku życia dziecka, powrót do pracy po kilkunastu latach przerwy może się okazać bardzo trudny. Podobnie jak przeżycie za emeryturę po kilkunastoletniej przewie w opłacaniu składek.

Mimo licznych słabości, program 500+ zawiera w sobie jeden element konstrukcyjny, które może pozytywnie wpływać na jego skuteczność w kontekście demograficznym – jest to uprzywilejowanie drugiego i kolejnych dzieci. Badania pokazują, że Polacy chcą mieć więcej niż jedno dziecko, ale często się na nie nie decydują (tzw. fertility gap), między innymi z powodów ekonomicznych. To właśnie przede wszystkim duży odsetek jedynaków, a nie brak dzieci w rodzinach, wpływa na niską stopę dzietności w Polsce. Dlatego warto transferami finansowymi wspierać w pierwszej kolejności decyzję o posiadaniu kolejnych dzieci. Nikt nie odmawia rządowi prawa (a nawet potrzeby) prowadzenia polityki społecznej i demograficznej. Warto jednak projektować ją w zgodzie z trendami społecznymi i stawiając na pierwszym miejscu skuteczność, a nie łatwość wdrożenia i popularność. Zwłaszcza, jeśli mówimy o rozwiązaniach generujących 30% deficytu budżetowego.

Gospodarka nie musi być najważniejsza

Maksymalizacja tempa wzrostu gospodarczego nie jest priorytetem ekipy będącej w Polsce u władzy. Powiedział o tym wprost Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla niemieckiej prasy. W podobnych duchu kolejne informacje o spadających prognozach wzrostu komentował Mateusz Morawiecki. Rządzący mogą mieć inne priorytety niż gospodarka, to możliwy wybór polityczny, choć spodziewany raczej w Norwegii, niż Polsce.  Pierwsze efekty polityki gospodarczej rządu było już widać w 2016 roku. W trzecim kwartale wzrost gospodarczy, liczony rok do roku, wyhamował do 2%, podczas gdy w latach 2014-2015 w żadnym z kwartałów nie spadał poniżej 3%.  Za obniżenie dynamiki wzrostu odpowiadał przede wszystkim spadek inwestycji, którego nie zdołał zneutralizować wzrost konsumpcji w wyniku działania programu 500+, choć został on zaprojektowany w sposób maksymalizujący efekt konsumpcyjny (wypłata gotówką, bez ograniczeń w sposobie wydatkowania).

Ironicznie można powiedzieć, że gospodarka reaguje zgodnie z oczekiwaniami rządzących. I jeśli, zgodnie z demokratycznym wyborem, realizują oni kosztem wzrostu inne priorytety, to mają do tego prawo, które wyborcy zweryfikują przy kolejnych wyborach. W tym kontekście poważny niepokój budzi jednak projekt budżetu na 2017, który zakłada zarówno wysoki wzrost (3.6%),jak i wysoki deficyt (2.9% PKB), na granicy normy dopuszczanej w ramach unijnego Paktu Stabilności i Wzrostu (3%).Jeśli  prognoza wzrostu okaże się przestrzelona  (czy to z przyczyn wewnętrznych, czy zewnętrznych), Polska nie tylko narazi się na sankcje , ale może szybko znaleźć się w spirali rosnącego długu. Rosnący deficyt w połączeniu z nadwyrężonym zaufaniem do polskich instytucji m.in. w wyniku kryzysu konstytucyjnego mogą spowodować wzrost kosztów obsługi długu, tym samym jeszcze bardziej zwiększając deficyt. W ostatnich latach wiele krajów europejskich bardzo boleśnie sprawdziło, ze wyjście ze spirali takiego długu jest niezwykle kosztowne. I z pewnością nie pozwala na realizację ambitnych projektów społecznych.

Tekst prezentuje wyłącznie prywatne poglądy autorki.

Morawiecki, król chaosu :)

Władcą jest prawie absolutnym, podlega mu jako szefowi Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, 8 ministerstw, w tym osobiście jest Ministrem Finansów i Rozwoju. W ten sposób, przynajmniej formalnie, decyduje on o wszystkim, co stanowi o polityce rządu PIS w sprawach gospodarczych i podatkowych.

Kiedy przyjrzymy się, jak wygląda ta polityka, to parafrazując tekst z Seksmisji, chciałoby się zawołać: Chaos, widzę chaos! Przedstawiciele resortów podległych wicepremierowi Morawieckiemu przerzucają się propozycjami. I tak w przeciągu ostatnich kilku miesięcy mogliśmy usłyszeć: o podatku jednolitym, o likwidacji podatku liniowego dla przedsiębiorców, o zachowaniu podatku liniowego dla przedsiębiorców, o niepodnoszeniu kwoty wolnej, o podniesieniu kwoty wolnej, ale nielicznym, o likwidacji ulg na dzieci, o zachowaniu ulg na dzieci, o zabraniu możliwości wspólnego opodatkowania małżonków, o zachowaniu tej możliwości. Teraz jeszcze, na kilka dni przed ostatecznym terminem (koniec listopada) mamy kuriozalną propozycję zmiany kwoty wolnej dla osób o dochodach poniżej 916 złotych miesięcznie. Ta propozycja to jakaś kpina z obietnic wyborczych PIS o kwocie wolnej 8000 zł dla wszystkich. Taki żart z wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2015 roku. Komu ma to służyć? Dorabiającym na 1/4 etatu studentom  na utrzymaniu rodziców? Bo na pewno ani emerytom, bo minimalna emerytura na 2017 rok to 1000 zł, ani tym bardziej mającym pensję minimalną pracującym Polakom, bo ci mają zarabiać 2000 zł, ta zmiana nic nie pomoże. Posłuży chyba tylko PIS, do propagandowego odhaczenia kolejnej obietnicy.

Widać, przy okazji, jak kolejne propozycje resortów podległych Mateuszowi Morawieckiemu zmieniają się jak obrazki w kalejdoskopie. Co z tego wie polski obywatel, mały przedsiębiorca czy po prostu przysłowiowy Kowalski?

Nie ma pojęcia czy podatek będzie liniowy, czy jednolity, czy kwota wolna dla wszystkich, czy nielicznych, czy będzie wspólne opodatkowanie małżeństw, czy nie. Ma prawo nie tylko  być skonfundowany i niepewny, ale ma prawo stracić wiarę zarówno w profesjonalizm, jak i jakąkolwiek wizję Mateusza Morawieckiego. Chaos, chaos, chaos.

Patrząc na całość mam wrażenie, że to nie minister Morawiecki decyduje , tylko z Nowogrodzkiej słyszy komunikat o koniecznych zmianach. Rodzi się pytanie: Czy Mateusz Morawiecki ma w ogóle jakąś wolność decydowania? Bo z zewnątrz jego działania wyglądają jak chodzenie od ściany do ściany i to pod czyjeś dyktando.

Nie tylko zmiany w podatkach robią wrażenie chaotycznych i sprzecznych wewnętrznie. Jak przyjrzymy się prezentacji, szumnie nazwanej Planem Morawieckiego, to rodzi się proste spostrzeżenie, że zapowiedzi Morawieckiego, nijak się mają do codziennych kroków posłów PIS.

Nie da się spójnie połączyć sprzecznych działań i pomysłów.

Nie da się pogodzić:

  • planów zwiększenia potencjału demograficznego na rynku pracy z obniżeniem wieku emerytalnego czy założeniami 500+,
  • zwiększonych oszczędności przeznaczonych na inwestycje z nadmiernymi wydatkami budżetu,
  • inwestycji i rozwoju GPW z planami ostatecznej likwidacji OFE,
  • rozwoju małych przedsiębiorstw z obawami właścicieli związanymi z planami likwidacją podatku liniowego.

Trudno nie zauważyć, że nie idą w kierunku zwiększania wolności i zachęt do rozwoju firm: ograniczenie handlu w niedzielę, ograniczenia prawne dotyczące OZE, podatek handlowy, podatek bankowy, ustawa o ziemi, konfiskata rozszerzona czy zwiększenie kary za błąd w deklaracji VAT.

Działania tego rządu przypominają przez tę dwoistość pułapkę: Wicepremier Morawiecki nęci przedsiębiorców wolnością, a z drugiej strony czeka represyjne prawo i działania ministrów Ziobro czy Kamińskiego.

Nikogo nie powinien dziwić w tej sytuacji spadek inwestycji, bo kto zdecydowałby się w tak niepewnych warunkach zaryzykować własne pieniądze?

Podobne wątpliwości, co do profesjonalizmu Mateusza Morawieckiego, wiążą się z jego prognozami, co do wzrostu PKB. W zeszłym roku zapowiadał  3,8%, kilka miesięcy temu na 3,4 %, a chwilę później 3,1%. Jak te zapowiedzi mają się do wyników za trzeci kwartał wzrostu PKB podanego przez GUS na poziomie 2,5%? Jaka będzie ich jakość, jeśli sprawdzi się pogłoska, że za czwarty będzie to 2%, a może nawet 1,5%? W tym tempie to zamiast rozwoju, zaraz będzie stagnacja albo regres.

Czy wtedy do szerokiej puli swoich ministerstw dostanie wicepremier Morawiecki Ministerstwo Kryzysu?

Nawet jego flagowy pomysł, czyli Konstytucja dla biznesu na starcie okazała się porażką, bo już dwa dni po jej ogłoszeniu Morawiecki zaczął się wycofywać z rozwiązań dotyczących rozliczeń firmowych aut. To akurat dobrze, bo rozwiązanie było kuriozalne, ale jak to świadczy o profesjonalizmie autora?

Biorą pod uwagę sposób myślenia o „opozycyjnych” przedsiębiorcach posła Jarosława Kaczyńskiego, to nawet zasada Wilczka „Co nie jest zakazane jest dozwolone” w wykonaniu PIS, będzie zapewne oznaczać po prostu więcej zakazów.

Jeśli spojrzymy na to szerzej to widać dwie niepokojące tendencje: lawinowy wzrost zobowiązań budżetowych państwa wynikających z wydatków na: 500+, niższy wiek emerytalny i inne programy socjalne PIS, przy równoczesnym braku pomysłów na rozwój gospodarczy kraju. Spadające inwestycje i prognozy PKB potwierdzają te obawy. Widać już, że PIS i Mateusz Morawiecki – firmujący swoim nazwiskiem tę chaotyczną politykę ekonomiczną, nie dali rady.

Czym nam to grozi?

Nie przypominam sobie w obietnicach wyborczych PIS kryzysu i drugiej Grecji.

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję