Sytuacja polityczna w Niemczech przed wyborami europejskimi z Ralfem Fücksem [PODCAST] :)

Jak wygląda sytuacja polityczna w Niemczech przed wyborami europejskimi? Jaki jest stosunek Niemiec do wojny rosyjskiej w Ukrainie? A jak radzą sobie partie zielonych i liberałów? Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberte!) rozmawia z Ralfem Fücksem, dyrektorem zarządzającym Centrum Liberalnej Nowoczesności, po 21 latach pełnienia funkcji prezesa Heinrich-Böll-Stiftung, fundacji politycznej kojarzonej z partią Zielonych. Wcześniej był on także współprzewodniczącym Niemieckiej Partii Zielonych (1989/​90) oraz senatorem ds. środowiska i rozwoju miasta w Bremie.

Leszek Jażdżewski (LJ): Wygląda na to, że Niemcy nie zajmują pozycji lidera w sprawie wojny rosyjskiej w Ukrainie. Czy uważa Pan, że stanowisko Niemiec w tej kwestii nie ewoluuje w dobrym kierunku? Jak możemy wyjaśnić tę sytuację?

RF: Krótko mówiąc, należy się zgodzić z tym, że niemiecki rząd ze swoją „koalicją sygnalizacji świetlnej” (składającą się z socjaldemokratów, liberałów i Zielonych) naprawdę bardzo się zmienił od początku pełnoprawnej rosyjskiej inwazji na Ukrainę w stosunku do stanowiska Niemiec sprzed ponad dwóch lat. Za czasów Angeli Merkel Niemcy całkowicie odmawiały zbrojenia Ukrainy. Panowała wtedy narracja, że tego ​​konfliktu nie da się rozwiązać w sposób militarny, w związku z czym broń tylko zaostrzyłaby sytuację i zwiększyła ryzyko eskalacji. Niemcy odegrały także kluczową rolę w odmowie przyjęcia Ukrainy do NATO na szczycie w Bukareszcie.

Nawet po 2014 roku, wraz z pierwszą falą rosyjskiej inwazji na Ukrainę i aneksją Krymu, Niemcy kontynuowały politykę specjalnych stosunków z Rosją – nie tylko w obszarze współpracy gospodarczej, zwłaszcza energetycznej, bo Rosja była postrzegana jako niemiecki przemysł z tanimi rosyjskimi paliwami kopalnymi (gazem, ropą, a nawet węglem), ale także politycznie, ponieważ w Niemczech panował nieustanny stan iluzji –  uważano, że Putinowi da się przemówić do rozsądku, zaś z Rosji uczynić wiarygodnego partnera w polityce europejskiej. Dominowało przekonanie i polityka, że ​​bez Rosji nie ma pokoju i bezpieczeństwa.


European Liberal Forum · Political Situation in Germany Before the European Elections with Ralf Fücks

Prawdziwą zmianę zaobserwowaliśmy dopiero począwszy od lutego 2022 roku. Jednak polityki Donalda Trumpa w USA i kanclerza Niemiec pozostały daleko w tyle i wpadły w swoistego rodzaju pułapkę. Decyzja o rozpoczęciu dostaw ciężkiej broni na Ukrainę, uzbrojonych wozów bojowych i czołgów, nie była wystarczająco stanowcza i wymagała wielu miesięcy ciągłych dyskusji. Ostatecznie decyzja została podjęta, ale nadal pozwalała jedynie na wsparcie w dość ograniczonym zakresie. Prawdą jest, że ogólne wsparcie Niemiec dla Ukrainy, w tym pomoc finansowa, techniczna i humanitarna, plasuje się na drugim miejscu (po Stanach Zjednoczonych). Trzeba jednak pamiętać, że jesteśmy drugą co do wielkości gospodarką na Zachodzie.

Niedawno kanclerz Niemiec podjął stanowczą decyzję o niedostarczaniu pocisków manewrujących dalekiego zasięgu Taurus, dość potężnej broni, która pozwoliłaby Ukrainie zaatakować rosyjską infrastrukturę wojskową, logistykę rosyjskiej armii i przerwać dostawy wojskowe przez Krym. Postrzegam tę decyzję tak, że kanclerz Scholz nie chce dostarczać Ukrainie Taurusa, właśnie dlatego, że jest to tak potężna broń – ponieważ od początku wojny jego najwyższym priorytetem było przede wszystkim niewciąganie Niemiec w tę wojnę w żaden sposób.

Teraz Scholz nieustannie powtarza: „Jestem gwarantem, że Niemcy nie staną się stroną w wojnie i nie popchną Rosji na skraj militarnej porażki”. Powodem tego jest fakt, że kanclerz rzeczywiście obawia się, że w obliczu zagrożenia przegraniem wojny, Rosja może zrobić coś strasznego. Może użyć taktycznej broni nuklearnej lub jeszcze bardziej eskalować wojnę, jeśli zostanie zepchnięta do punktu, w którym będzie zapędzona w kozi róg. Dlatego słyszymy często powtarzaną formułę: „Ukraina oczywiście nie powinna przegrać”. Można więc przyjąć za oczywiste, że Scholz nie chce, aby Ukraina przegrała wojnę. Rosja zaś nie może wygrać. Nigdy jednak kanclerz nie stwierdził jasno, że Ukraina powinna wygrać wojnę, a Rosja musi ją przegrać.

Takie są nadal ramy definiujące niemiecką politykę. Co gorsza, obecnie Scholz i socjaldemokraci wykorzystują głęboko zakorzeniony niemiecki strach przed wojną jako narzędzie wyborcze.

Jest oczywiste, że kanclerz Scholz i socjaldemokraci będą chronić Niemcy przed wciągnięciem kraju w tę wojnę. Podejście to nawiązuje do wcześniejszych doświadczeń Niemiec, zwłaszcza II wojny światowej, którą Niemcy rozpoczęły. Wojna ta zniszczyła dużą część Europy i spowodowała straszliwe zbrodnie wojenne (Holokaust). Ostatecznie wojna wróciła do Niemiec wraz z bombardowaniami, zniszczeniem niemieckich miast i doprowadziła do śmierci 6 milionów ludzi zaś 11 miliardów do przesiedlenia. Oto powód, dla którego Niemcy nie chcą już nigdy więcej doświadczać wojny. To uczucie jest głęboko zakorzenione w niemieckiej pamięci zbiorowej i niemieckiej mentalności politycznej.

Obecnie kanclerz Scholz wykorzystuje tę postawę do obrony swojej restrykcyjnej polityki wobec wspierania Ukrainy. Tragedia tej polityki polega na tym, że w rzeczywistości zwiększa ona ryzyko wojny ogólnoeuropejskiej. Bo jeśli my, demokratyczny Zachód, nie powstrzymamy Putina w Ukrainie i nie pomożemy Ukraińcom wygrać tej wojny, to prawdopodobieństwo, że Putin pójdzie dalej i następnie przetestuje NATO w krajach bałtyckich, a nawet rozpocznie wojnę hybrydową przeciwko Polsce lub innym państwom w Europie Środkowo-Wschodniej wzrośnie.

Dlatego też polityka mówiąca, że ​​Rosja nie może przegrać wojny, zagraża bezpieczeństwu Europy i Niemiec. Nie tylko nie zapewnia ona pokoju, lecz także wręcz zagraża naszemu bezpieczeństwu. Niemniej jednak bardzo trudno będzie przekonać kanclerza Scholza do zmiany decyzji i zadeklarowania bardziej zdecydowanego wsparcia dla Ukrainy. Jedyną szansą jest utworzenie koalicji innych krajów i rządów europejskich, która wywrze zbiorową presję na Berlin.

LJ: Ma Pan całkowitą rację, że to połączenie stwierdzenia „Rosja nie przegra” w rzeczywistości oznacza, że ​​Rosja będzie przeć naprzód. To powinno stać się oczywiste dla wszystkich w Europie.

RF: Rzeczywiście, ale tymczasem w Niemczech nadal panuje ciągłe zaprzeczenie tej zależności. Kanclerz Scholz od czasu do czasu wspomina także o rosyjskim neoimperializmie, co stanowi rzeczywiście nowy ton i nowy język w niemieckiej polityce. Jednak nadal nie traktuje tego poważnie. Niemcy nadal uważają, że reżim Putina byłby usatysfakcjonowany pewnymi zdobyczami terytorialnymi w Ukrainie – że przejmując Donbas pod panowanie rosyjskie i być może południowo-wschodnią część Ukrainy jako pomost na Krym, Rosja na tym poprzestanie.

Nadal nie doceniają wystarczająco tych bardzo niebezpiecznych wytworów schizmy niemieckiej, przywracających imperium rosyjskie, nacjonalizm i militaryzm w Rosji w połączeniu z coraz bardziej totalitarnym zwrotem reżimu. I że tego rodzaju reżimu nie da się udobruchać. Bo chodzi właśnie o udobruchanie. Możemy jedynie próbować ich odstraszyć, dlatego potrzebujemy bardzo stanowczej i zdecydowanej odpowiedzi Zachodu, aby powstrzymać Rosję, zanim będzie za późno. Dla Niemiec jest to nadal bardzo dziwny sposób postrzegania świata.

Przez bardzo długi czas niemiecka polityka zagraniczna i w zakresie bezpieczeństwa była taka, że ​​każdy konflikt można rozwiązać za pomocą dyplomacji, dialogu, kompromisu i pieniędzy. Teraz jednak antagonistyczne konflikty powracają. Obecnie wracamy do systemowego konfliktu między liberalnymi demokracjami a rządami autorytarnymi. Ta świadomość jeszcze tak naprawdę nie zakorzeniła się w niemieckiej polityce.

LJ: Dlaczego wydaje się, że większość partii w niemieckim rządzie, w tym liberałowie, tracą na popularności? Czy wynika to ze stanowiska wobec wojny rosyjskiej w Ukrainie? A może ze względów ekonomicznych lub migracyjnych? Czy może nam Pan powiedzieć coś więcej o dynamice niemieckiej polityki?

RF: Niemiecki krajobraz polityczny obecnie szybko się zmienia. Można powiedzieć, że jest to swego rodzaju europejski standard, który teraz zawitał także do Niemiec – wraz z nabieraniem rozpędu przez silne prawicowe partie populistyczne. Jeśli spojrzymy na Skandynawię lub kraje takie jak Włochy czy Francja, to w całej Europie obserwujemy wzrost popularności wśród prawicowych partii populistycznych i tych głównie proputinowskich. (Co ciekawe, Meloni we Włoszech jest w tym zakresie nieco inna i mam nadzieję, że utrzyma ten kurs.) Zjawisko to polega głównie na kryzysie zaufania do zdolności partii i instytucji demokratycznych do poradzenia sobie z ogromnymi wyzwaniami stojącymi przed naszymi społeczeństwami.

Żyjemy w czasach globalnej migracji, cyfryzacji i rewolucji płci. Zachodzi bardzo głęboka zmiana w relacjach między płciami, naszych wzorcach rodzinnych, pojęciu seksualności i rozumieniu, że istnieją więcej niż dwie płcie. Wszystkie te zmiany kulturowe, gospodarcze i technologiczne wywołują niepokój i poczucie niepewności w naszych społeczeństwach. Zmiany te zwykle idą także w parze z polaryzacją społeczną. Pojawiają się zwycięzcy i przegrani tej modernizacji. Zjawiska te stanowią podatny grunt dla wzrostu partii prawicowych, ale odnoszą one sukcesy wtedy, gdy polityka demokratyczna nie przynosi rezultatów.

Ludzie mają wrażenie, że instytucje demokratyczne nie są gotowe lub nie są w stanie znaleźć rozwiązań dla tych wyzwań społecznych i gospodarczych. Najważniejszą odpowiedzią jest wzmocnienie naszej zdolności do działania. Obejmuje to także radzenie sobie z wyzwaniami zewnętrznymi, przed którymi stoimy – wyzwaniem stawianym przez autorytarne mocarstwa, takie jak Chiny, Rosja, Iran i inne, które atakują międzynarodowy porządek liberalny. Prawie we wszystkich tych aspektach demokracje są w defensywie.

Próbujemy bronić naszego stanowiska i interesów, ale tak naprawdę nie mamy wystarczająco siły, aby dokonać zmian. Dlatego bezpieczeństwo w czasach burzliwych zmian jest jednym z głównych wyzwań stojących przed demokracjami. Szczególnie dla Zielonych, jeśli przyjrzymy się bliżej Partii Zielonych w Niemczech, która dwa lata temu wydawała się nie do zatrzymania. U szczytu popularności, gdy w grę wchodziły socjaldemokraci i chadecja, szansa na zielonego kanclerza w Niemczech wydawała się całkiem realna. Teraz jednak obserwują oni spadek popularności wśród społeczeństwa – i to nie ze względu na swój stosunek do Rosji i wojny w Ukrainie, gdyż większość niemieckiego społeczeństwa i zdecydowana większość wyborców Zielonych nadal popiera bardzo zdecydowaną i stanowczą politykę wsparcia dla Ukrainy i konfrontacji z Rosją.

Co ciekawe, Zieloni, którzy w przeszłości znajdowali się w najbardziej pacyfistycznym i antynatowskim klubie, obecnie stoją na czele linii obrony europejskiego bezpieczeństwa i demokracji przed Rosją. Są jednak inne obszary – zwłaszcza polityka klimatyczna, energetyczna i migracyjna – w których stare koncepcje Zielonych zderzają się obecnie ze ścianą rzeczywistości. Dlatego Zieloni muszą dostosować swój program i strategie polityczne do kryzysu egzystencjalnego. Znajdują się w bardzo trudnej sytuacji w koalicji rządowej. Jeśli pozostaną w parlamencie, część ich wyborców skrytykuje ich za wspieranie polityki socjaldemokratów i chadeków. Jeśli opuszczą rząd, będzie to również dla nich śmiertelne ryzyko. Oscylują wokół progu 5%, co umiejscawia ich w strategicznej pułapce.

Niestety, nie jest do końca jasne, czym tak naprawdę jest współczesny program liberalny w Niemczech – poza obroną umorzenia długów lub bardziej restrykcyjną polityką fiskalną. Nie wiemy, jaka jest liberalna odpowiedź na wielkie wyzwania naszych czasów – zmiany klimatyczne, migracje i cyfryzację. Nie jest jasne, za czym opowiadają się liberałowie. I to jest kluczowy problem.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Polska przyszłość w Unii Europejskiej po Brexicie :)

Brytyjskie referendum wymusza na polskiej polityce w ramach Unii Europejskiej konieczność pogłębionej refleksji, a następnie zdecydowanego działania. To sprawa zbyt dużej wagi, żeby przykładać do niej ramy zwykłego sporu partyjnego.

Jarosław Kaczyński zapowiedział konieczność renegocjowania unijnych traktatów i potrzebę stworzenia silnej europejskiej konfederacji zajmującej się sprawami zagranicznymi i obronnością. Przez opozycję oraz znaczną część komentatorów jego pomysły zostały wyśmiane. Ryszard Petru wystąpił nawet z tezą, że Kaczyński chce Polskę z Unii Europejskiej wyprowadzić.

Dotychczasowej europejskiej polityki Prawa i Sprawiedliwości nie można opisywać w kategoriach superlatywów. Referendum w Wielkiej Brytanii i przyszły Brexit podkopały jej i tak słabiutkie fundamenty. Retoryka polskiego rządu, czy mu się to podoba, czy nie, plasuje go w jednym rzędzie z tymi, którzy chcieliby zniszczenia Unii Europejskiej – jak Marine Le Pen, której dojścia do władzy we Francji Kaczyński tak się obawia. Na potrzeby wewnętrzne, którym polityka zagraniczna podporządkowana jest jak chyba nigdy wcześniej, polski rząd robi wszystko, by znaleźć się poza europejskim głównym nurtem i zapracować na miano niekonstruktywnego partnera, z którym wypracowanie potencjalnych rozwiązań jest niemal niemożliwe.

Polska – pozbawiona siły Wielkiej Brytanii, która w UE funkcjonowała na specjalnych prawach, szczególnie od czasu ogłoszenia przez Davida Camerona referendum – może być w UE wraz z Węgrami izolowana jako główny hamulcowy. Victor Orbán świetnie zdaje sobie z tego sprawę i już zaczyna się od polskiego stanowiska dystansować. W niektórych sprawach, takich jak przymusowe przyjęcie określonej liczby imigrantów, sprzeciw wobec stanowiska Brukseli, zwłaszcza „nowych” krajów członkowskich, jest powszechny. W innych, o ile duże kraje UE dojdą do porozumienia, nasza możliwość manewru okaże się niewielka, a nie wszędzie będzie można grozić użyciem polskiego weta, na co apetyt miałby Jarosław Kaczyński, który uważa, że większa liczba decyzji w Radzie Europejskiej powinna zapadać na zasadzie konsensusu.

W przeciwieństwie do polityków opozycji i licznych komentatorów wyczuwających okazję do wykorzystania organicznej nieufności PiS-u wobec „lewackiej UE” nie dezawuowałbym jednak z góry jakiejkolwiek próby przeformułowania europejskiej polityki PiS-u. Potencjalne wyjście Wielkiej Brytanii z UE, a nawet samo referendum przegrane przez zwolenników remain, generuje dla nas – Polaków i Europejczyków – tak wiele negatywnych skutków, że zwykła gra partyjna nie powinna mieć w dyskusji na ten temat zastosowania. Chodzi o dalszą przyszłość Europy jako przestrzeni pokojowego rozwoju oraz współpracy i związane z tym najbardziej fundamentalne polskie interesy.

Brexit oznacza przede wszystkim, że dotychczasowy sposób funkcjonowania UE jest nie do utrzymania. Dla eurosceptyków to sygnał, że Bruksela za bardzo się wtrąca i trzeba ograniczyć jej prerogatywy, dla federalistów – impuls do zacieśnienia integracji. Niemal wszyscy mówią o demokratyzacji UE, m.in. Włochy, Francja i niemieccy socjaliści chcą zacieśniania współpracy w strefie euro, pójścia w kierunku wspólnej polityki fiskalnej i euroobligacji. Angela Merkel i jej partia są nastawieni sceptycznie. Sprzeczne oczekiwania w różnych państwach członkowskich sprawiają, że myślenie o poważnych zmianach traktatowych (wymagających w niektórych krajach zatwierdzenia przez referenda) jest myśleniem życzeniowym, choć nie należy wykluczać, że Brexit może być kryzysem, który sprawi, że wczorajsze utopie staną się rzeczywistością jutra.

W takim kontekście należy rozważać propozycje postawione przez lidera obozu rządzącego, jedynej osoby, która może dokonywać strategicznych wyborów, a także potencjalnie strategicznych wolt w polityce polskiego rządu. Polska nie może być niema w dyskusji o przyszłej instytucjonalnej architekturze Unii Europejskiej. Na szczęście Jarosław Kaczyński doszedł do wniosku, że kibicowanie na poboczu połączone z daleko idącą krytyką na potrzeby wewnętrzne nie wystarczy. Niestety, jego życzenia pod adresem przyszłej UE przypominają marzenie senne eurosceptyka wymieszane z koszmarem federalisty. I na odwrót.

Podstawowym błędem popełnianym przez Kaczyńskiego jest odrzucanie wspólnotowego wymiaru UE. Mówiąc najprościej, jeśli decyzje, tak jak dziś, podejmowane będą przede wszystkim w wymiarze międzyrządowym, to wygrywać będą najsilniejsi, czyli przede wszystkim Niemcy, na których punkcie lider PiS-u – jak się wydaje – ma prawdziwą obsesję. Jedną z przyczyn, dla których kraje takie jak Francja czy Włochy pragną bliższej integracji politycznej, jest to, że naga siła RFN-u, wynikająca z potęgi gospodarczej, przekłada się dziś bezpośrednio na wymiar polityczny funkcjonowania strefy euro, ale też szerzej – całej UE. Przykładem jest faktyczne zarządzanie Grecją przez Berlin za pośrednictwem tzw. Trojki (Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego) oraz narzucanie przez te same instytucje pod dyktando Merkel warunków funkcjonowania peryferyjnych gospodarek krajów strefy euro zagrożonych przez niewypłacalność w związku z wysokim oprocentowaniem ich długów. Wspólna polityka fiskalna połączona z wymiarem politycznym dałaby możliwość ograniczenia ortodoksyjnie oszczędnościowej polityki Berlina, pozwalając krajom Południa UE na bardziej elastyczną politykę. Kluczowy jest przede wszystkim fakt, że dopiero we wspólnotowym wymiarze UE, o ile równolegle nastąpi demokratyzacja jej instytucji, jest możliwy europejski wymiar polityczny, który jednocześnie nie będzie sprowadzał się do definiowania polityki UE przez kraje skupione wokół Niemiec (coraz rzadziej Francja występuje tu jako podmiot niezależny), z ewentualną możliwością blokowania jej przez mniejsze państwa. Wypadnięcie z tego grona Wielkiej Brytanii, która sama się zmarginalizowała, a jednocześnie zahamowała integrację UE, oznacza, że centrum decyzyjne jeszcze bardziej przesunie się w stronę Berlina.

Strefa euro wymusza na jej członkach dalszą integrację społeczno-gospodarczą. Tak znienawidzona przez niemiecką opinię publiczną unia transferowa w zasadzie stała się już faktem. Rzecz w tym, że rozwiązania prawne nie nadążają za rzeczywistością lub są, jak np. unia bankowa, wymuszana przez kryzysowe okoliczności. Dla Polski stawianie oporu wobec pogłębiającej się integracji społeczno-gospodarczej będzie coraz trudniejsze. Istnieje zagrożenie, że wobec nieobecności w debacie Londynu lansowane przez Francuzów i zyskujące na popularności pojęcie „dumpingu socjalnego”, które ma prowadzić do wymuszania zwiększania benefitów socjalnych w nowych krajach członkowskich celem obniżenia ich konkurencyjności, będzie generować napięcia między nami i krajami tzw. starej UE. Mimo niechęci PiS-u do Komisji Europejskiej paradoksalnie to właśnie ona stanęła po naszej stronie w sporze o płace minimalne dla pracowników firm przewozowych. Na Komisję Europejską możemy liczyć także w sporze z Niemcami w sprawie łamiącego zasady unijne gazociągu Nord Stream 2. Komisja Europejska staje po stronie reguł – często przeciw państwom członkowskim – dlatego jest tak wdzięcznym kandydatem na chłopca do bicia. Można krytykować język eurokratów, ale reguły potrzebne są słabym, a Polska wciąż się do nich zalicza.

Być może staniemy przed wyborem, czy, jak dotychczas, blokować pogłębioną integrację strefy euro, ale płacić cenę w postaci wprowadzania części rozwiązań na szczeblu całej UE, czy też pogodzić się z tym, że strefa euro będzie powoli stawać się środkiem ciężkości, z własnym wymiarem politycznym i postępującą harmonizacją w kolejnych obszarach, za to kraje EU będą się cieszyć większą autonomią w dziedzinie ich modeli społeczno-gospodarczych, co bez wątpienia byłoby dla Polski na tym etapie jej rozwoju opłacalne (o ile PiS nie zniszczy tego modelu, sprowadzając nas na drogę Hiszpanii i Grecji). Może to jednak oznaczać w przyszłości daleko idące spadki w funduszach unijnych dostępnych dla krajów spoza strefy euro. Być może ceną za wycofanie się z części polityk, np. środowiskowej, będzie częściowe ograniczenie i tak dalekiego od doskonałości wspólnego rynku usług. Pytanie, czy w przyszłej UE, gdzie w kolejnych krajach do głosu dochodzić będą eurosceptycy, wciąż będzie miejsce na wolność przepływu osób, czy też kraje bogate uznają, że – choć ekonomicznie opłacalna – imigracja wewnątrzunijna z krajów dawnego bloku socjalistycznego to zbyt wysokie koszty polityczne.

Powracanie przez Kaczyńskiego do idei armii europejskiej wygląda na grę – to postulaty, które nie mogą być spełnione. Idea prowadzenia przez „europejską konfederację” polityki bezpieczeństwa i zagranicznej, oznacza, że najistotniejsze aspekty suwerenności – armia i polityka międzynarodowa – staną się domeną w pierwszej kolejności unijną. Trudno sobie wyobrazić koordynowanie jej w ramach konsensusu potrzebnego w Radzie Europejskiej. Nie wiadomo też, jaką rolę miałby odegrać prezydent tej rady, wyłaniany przez wybory regionów UE. Do użycia armii potrzeba woli politycznej – podmiotu, który jest w stanie taką decyzję podjąć. Dziś takiego europejskiego demosu nie ma i szybko go nie będzie. Żeby został wytworzony, potrzeba lat edukacji i przede wszystkim determinacji państw narodowych, żeby jak najintensywniej się integrować. Jeśli nie ma dziś chęci do solidarności finansowej z innymi państwami członkowskimi, to tym bardziej nie będzie jej, kiedy pojawi się potrzeba solidarności krwi. Niechęć Europejczyków, w tym niestety także Polaków, do kierowania się zasadą „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” to ogromny geopolityczny problem, przed który stoi nasza część świata, w tym kraj frontowy taki jak Polska.

Polska nie będzie w stanie zastąpić Wielkiej Brytanii z jej wyjątkową polityczną i dyplomatyczną postimperialną tradycją, międzynarodowymi powiązaniami i wciąż relatywnie dużym potencjałem. Ale bardzo wiele elementów brytyjskiej (co nie znaczy torysowskiej w wydaniu Camerona) wizji Europy jest wciąż wartych obrony: Europy otwartej na wymiar atlantycki, posiadającej swój wymiar geopolityczny, ale będącej w bliskim sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Unii niewykluczającej dalszego rozszerzenia, nieufnej wobec rosyjskiego autorytaryzmu, prowadzącej politykę opartą nie tylko na prostym rachunku korzyści i strat, lecz także wartości. Europy zintegrowanej gospodarczo, ale nieprzeregulowanej, pokładającej wiarę w indywidualną zaradność i przedsiębiorczość. Polska, której położenie geograficzne i doświadczenia historyczne znajdują się na antypodach brytyjskich, powinna tę wizję UE otwartej zewnętrznie i wewnętrznie uzupełnić o istotny wymiar instytucjonalnej integracji, silnie zakotwiczającej Polskę w europejskim centrum.

Rzeczpospolita ma bogatą tradycję współpracy między różnymi narodami w ramach politycznej wspólnoty. W historii Rzeczpospolitej zapisali się wybitni królowie, dla których polski był językiem obcym. Polska hołdowała międzywyznaniowej tolerancji, wartościom republikańskim, na długo zanim przyjęły się one w absolutystycznej, targanej wojnami religijnymi Europie Zachodniej.

Polska powinna też pamiętać, w przeciwieństwie do wielu państw członkowskich UE, jakie zagrożenia wiążą się z dysfunkcyjnym modelem zarządzania taką wielonarodową unią, jak łatwo mogą rozsadzić ją partykularne interesy niezrównoważone silną (i prawomocną) władzą centralną. Polska zbyt dobrze poznała konsekwencje – z najtragiczniejszymi włącznie – tchórzliwej polityki zaniechań w obliczu wyzwań egzystencjalnych. Na peryferiach koszty błędów popełnianych przez centrum były częstokroć wielokrotnie większe – wystarczy porównać sytuację Polski i Francji w trakcie drugiej wojny światowej i po niej. My nie tylko nie mamy prawa do popełnienia błędu, lecz także nie możemy pozwolić na błąd naszym sojusznikom. Unikalna, choć daleka od doskonałości konstrukcja Unii Europejskiej oznacza, że naszą europejską współzależność możemy wreszcie w znaczącym zakresie kształtować bez użycia siły, choć oczywiście nie jednostronnie.

Unia, wbrew opinii tzw. „eurorealistów”, to nie tylko prosta gra interesów (choć oczywiście one, wbrew rojeniom idealistów, również jak najbardziej się liczą). Historia europejskiej integracji, wyrosłej na marzeniu „nigdy więcej wojny”, pod amerykańskim parasolem w obawie przed radzieckim zagrożeniem, otwartość na kraje spoza żelaznej kurtyny, wolny przepływ ludzi, otwarcie granic, szacunek do umów i reguł państwa prawa – to wszystko ma wymiar polityki opartej na doświadczeniach wykraczającej poza zwykłą grę sił. UE – w znacznej mierze dzięki mechanizmom decyzyjnym – takiej gry mocarstw, prowadzącej do fatalnych konsekwencji, miała właśnie uniknąć.

Polscy decydenci mogą nie czuć się Europejczykami. Więcej, mogą UE traktować w sposób wyrachowany, podobnie jak ich brytyjscy frakcyjni koledzy z europarlamentu. Jednak muszą sobie uświadomić, że nawet czysto cyniczne używanie języka europejskich wartości na użytek zewnętrzny po prostu się opłaca. Mogą potraktować to jako swoisty zakład Pascala – zakład, w którym stawką jest polska przyszłość. PiS-owi, w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, nawet pozorowana proeuropejskość (nie w dziedzinie znienawidzonego przez prawicę „genderu”, ale bycia konstruktywnym krajem w unijnych porozumieniach) opłaci się w polityce na użytek wewnętrzny, może przysporzyć nowych zwolenników, zbić argumenty tych, którzy dostrzegają ambiwalentny stosunek wielu polityków partii rządzącej do projektu unijnego.

Dziś, kiedy Bruksela ma zmartwienia dużo poważniejsze niż łamanie zasad państwa prawa przez polski rząd, możliwość włączenia się przez PiS do debaty o przyszłości UE ma szanse większe niż kiedykolwiek. Z pewnością rządy eurosceptyczne będą słuchane dziś uważniej niż jeszcze miesiąc wcześniej. Ważne, by tej okazji nie zmarnować do wygłaszania niekonstruktywnych połajanek i stawiania europejskich partnerów do kąta. Pora, by PiS-owska dyplomacja wreszcie dorosła i brała przykład z Orbána, który potrafi skutecznie rozgrywać swoją grę, mimo że jego polityka jest sprzeczna z unijnymi wartościami liberalno-demokratycznymi co najmniej tak samo jak ta PiS-owska.

Przyszły kształt Unii Europejskiej to sprawa o pierwszorzędnym znaczeniu dla Polski. Rząd PiS-u ma okazję udowodnić, że jest do tej roli przygotowany.

Tekst ukazał się w „Rzeczpospolitej” w dniu 21 lipca 2016 r. pt. „UE: Senny koszmar po Brexicie”

Przyszłość polityczna Włoch, Bliskiego Wschodu i Izraela [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Maurizio Molinariego, redaktora naczelnego dziennika „la Repubblica”, wybitnego znawcę spraw międzynarodowych, autora ponad 20 książek, z których najnowsza to „The Return of Empires”. Rozmawiają o tym, jak bardzo brzemię faszyzmu ciąży obecnie na włoskiej polityce, dlaczego Włochy nie zaangażują się konstruktywnie w rozmowy o europejskiej suwerenności, jaka jest przyszłość demokracji w Izraelu w związku z reformą systemu rządów prawa przez Benjamina Netanjahu, oraz jak zmienia się Bliski Wschód dzięki umowie między Iranem a Arabią Saudyjską pod auspicjami Chin.

Leszek Jażdżewski (LJ): Zważywszy na rocznicę wyzwolenia Włoch, jakie są związki przeszłości z obecną sytuacją polityczną we Włoszech?

Maurizio Molinari

Maurizio Molinari (MM): Wyzwolenie nastąpiło ponad 70 lat temu, kiedy ludzie w zasadzie mieli dość okupacji i faszyzmu, i z tego zbiorowego wyboru narodziła się nowa republika. Z jednym wyjątkiem – po wojnie pojawiła się swoista nostalgia za Mussolinim i jego epoką wśród pewnej części społeczeństwa. Ta grupa była początkowo bardzo mała i odizolowana, ale stworzyła nową partię polityczną (Movimento Sociale Italiano). Lider partii, Giorgio Almirante, zawsze określał się jako lider Zachodu, był zdecydowanym antykomunistą i zawsze podkreślał swoje pochodzenie i związki ze wspomnianą nostalgią.

Dziś Fratelli d’Italia, narodzona kilka lat temu partia, której liderka – Giorgia Meloni – jest obecnie premierką Włoch, ma w godle ten sam płomień, który był symbolem Movimento Sociale Italiano. Zasadniczo jest to kontynuacja tej partii politycznej. Różnica polega na tym, że w ostatnich wyborach obecna partia otrzymała najwięcej głosów.

Historia zatacza koło. W pewnym sensie premierka Meloni jest również zdecydowanie prozachodnia, pronatowska i proamerykańska. Jednak w narracji jej partii brakuje tematu antyfaszyzmu – i to z prostego powodu: nie uznają wyboru, jakiego dokonała 78 lat temu większość Włochów, odrzucając Mussoliniego. To sprzeczność, ale żyjemy właśnie w tej historycznej sprzeczności.


European Liberal Forum · Ep165 The political future of Italy, the Middle East, Israel, and the EU with Maurizio Molinari

LJ: Czy przeszłość ma wpływ na obecną politykę we Włoszech?

MM: Może się wydawać, że odpowiedź brzmi „nie”, ponieważ głównym tematem polityki zagranicznej w tym roku była Ukraina. Jeśli chodzi o ten temat, premierka Meloni zdecydowanie opowiada się za sankcjami wobec Rosji, wysyłaniem broni na Ukrainę, wspieraniem administracji USA i większości krajów UE, które wspierają Ukrainę. W tej kwestii Włochy nadal zajmują właściwe stanowisko. Jednak w rzeczywistości istnieją pewne różnice, które są niezwykle ważne – jak choćby w postrzeganiu roli, jaką powinno pełnić państwo narodowe w ramach Unii Europejskiej.

Kilka lat temu francuski historyk i dziennikarz Bernard Guetta napisał świetną książkę o Polsce, Węgrzech i Włoszech, w której opisał, dlaczego trzy kraje, które kiedyś były częścią imperium austro-węgierskiego, stoją dziś w obliczu suwerenności. Chodzi o to, że etniczne korzenie danego kraju są tu ważniejsze niż tożsamość europejska. Dokładnie o to chodzi Lidze Północnej i Fratelli d’Italia. Dla nich idea tożsamości narodowej i bycie włoskim patriotą jest ważniejsze niż bycie obywatelem Europy. Na tym polega główna różnica w stosunku do poprzedniego rządu Mario Draghiego.

Co więcej, w efekcie tradycji politycznej, jaką mamy we Włoszech od czasów II wojny światowej, mieliśmy rządy kierowane przez różnych przywódców centroprawicowych lub centrolewicowych, którzy podzielali ten europejski horyzont – chcieli, aby Włochy były częścią UE i tworzyły silniejszą Europę.

Teraz, wraz z rządami premierki Meloni, postfaszystowskie dziedzictwo skłania ją do ponownej oceny włoskiej tożsamości narodowej. To jest główna różnica, która wyjaśnia, dlaczego Włochy mają coraz więcej problemów z Brukselą, co stwarza więcej problemów także wewnątrz samej Unii Europejskiej.

LJ: Jeśli debata przesunie się z wojny na Ukrainie na wewnętrzne sprawy europejskie (np. pozbycie się weta w UE), to jakie będzie stanowisko Włoch w tych kwestiach?

MM: To jeden z tematów, w ramach których Włochy dystansują się od głównego nurtu debaty, jaką prowadzimy w tej chwili w Europie. Chodzi o to, w jakim kierunku powinna rozwijać się Unia Europejska i co musi zrobić, aby mogła stać się większa i wydajniejsza.

W tej chwili w debacie dominują dwa stanowiska – z jednej strony znajduje się Francja, z drugiej Niemcy. Te drugie przewidują większą Europę – z tymi samymi instytucjami, ale z większą liczbą krajów (zwłaszcza na wschodzie i na Bałkanach), podczas gdy Francja ma wizję wywodzącą się od byłego prezydenta, François Mitterranda, opartą na różnych kręgach, przy czym każdy krąg ma inną bramkę w zakresie warunków poszanowania podstawowych zasad Unii Europejskiej. Jest to oczywiście debata instytucjonalna. To, co łączy obie te idee, to punkt docelowy – Unia Europejska ma mieć docelowo większą suwerenność niż obecnie.

Jeśli posłuchamy, co mówi premierka Meloni i jej ministrowie, to albo nigdy nie mówią oni o europejskiej suwerenności, albo wypowiadają się przeciwko niej. To wyjaśnia, dlaczego pod rządami Meloni Włochy zajęły inne stanowisko. Jest teraz ono bardziej zgodne z ideologią konserwatywnego bloku w Parlamencie Europejskim. Ideologia ta zakłada, że ​​państwa członkowskie odzyskałyby część swoich narodowych uprawnień suwerennych – a tym samym odebrałyby je Unii Europejskiej. Intencją przywódców bloku konserwatywnego (w tym Fratelli d’Italia) jest słabsza, a nie silniejsza UE.

Dlatego jeśli przyjrzymy się debacie toczonej poza obszarem wojny w Ukrainie, to starcie partii konserwatywnych z innymi partiami tradycyjnymi (w tym socjalistami i Zielonymi) będzie bardzo ostre.

LJ: Zmieniając nieco temat, czy Izrael jest skazany na to, by podążać śladami nieliberalnych tendencji Polski i Węgier?

MM: Beniaminowi Netanjahu będzie bardzo trudno popchnąć reformę sądownictwa do przodu. Nie jest jasne, czy naprawdę chce to zrobić. Jeśli spojrzymy na kampanię wyborczą i wypowiedzi, które wygłaszał zaraz po zwycięstwie, to reformy sądownictwa tam nie było. To jest coś, co pojawiło się na stole dopiero po stworzeniu rządu.

Myślę, że powodem było to, że chciał dać coś skrajnej prawicy, dzięki czemu wygrał wybory. Nowa skrajna prawica w Izraelu jest bardzo skrajna – bardziej niż zwykle. Po zdobyciu 14 miejsc w parlamencie stali się kluczowym sojusznikiem Netanjahu. Musiał więc dać im coś dużego, bo o dziwo stali się głównym partnerem jego koalicji.

Problem polegał na tym, że Netanjahu popełnił ogromny błąd, ponieważ szczegóły reformy oburzyły ogromną większość społeczeństwa w Izraelu, w efekcie czego ludzie wyszli na ulice. Dlaczego? Ponieważ niektóre ze szczegółów reformy sądownictwa (zwłaszcza możliwość uchylenia przez parlament wyroku Sądu Najwyższego) były sprzeczne z zasadami Montesquieu w zakresie liberalnej demokracji.

Netanjahu jest cynicznym przywódcą. Doświadczenie, jakie ma jako wieloletni premier swojego kraju wskazuje, że gdyby mógł, odrzuciłby nie tylko reformę sądownictwa, ale także dwóch bardzo niewygodnych sojuszników. Problem polega na tym, że nie może tego zrobić, ponieważ jeśli to zrobi, rząd może się rozpaść.

Jedynym rozsądnym wyjściem będzie albo silna presja ze strony Stanów Zjednoczonych, która zmusi go do utrzymania rządu, ale z innym sojusznikiem, albo osobista decyzja Netanjahu o zamrożeniu reformy i zamknięciu tego tematu. Tak czy inaczej, w Izraelu odbędą się nowe wybory.

LJ: Czy możliwe jest powstrzymanie Netanjahu i jego skrajnie prawicowych koalicjantów, gdyby nie presja ze strony Stanów Zjednoczonych?

MM: Polityka izraelska pod wieloma względami przypomina włoską politykę. Istnieje wiele postaci, które odgrywają różne role w różnych kwestiach, co do których mogą się zgadzać lub nie. Temat gwardii narodowej nigdy nie powstanie – izraelskie głębokie państwo nigdy nie pozwoli cywilom ​​na posiadanie własnej milicji, ponieważ jest to sprzeczne z podstawowymi zasadami bezpieczeństwa.

Dlaczego więc Netanjahu wrzucił ten spór w sam środek izraelskiej agory? Ponieważ chciał targować się ze skrajną prawicą, co potwierdza, że ​​prawdziwym strategicznym problemem Netanjahu jest to, że skrajna prawica jest dla niego za silna, dlatego musi znaleźć jakieś rozwiązanie. W przeciwnym razie jego rząd jest skazany na klęskę.

LJ: Biorąc pod uwagę skrajną prawicę w rządzie, kryzys w państwie i przemoc na ulicach, czy Netanjahu będzie w stanie rozwiązać wszystkie te kryzysy jednocześnie? Czy może zatrzymać konflikt z Palestyną przy współpracy z obecnym rządem?

MM: Jeśli spojrzymy na źródła tej przemocy, zobaczymy, że głównymi aktorami leżącymi u jej podstaw są Hamas (w Gazie i na Zachodnim Brzegu) oraz nowe palestyńskie organizacje zbrojne w południowym Libanie i w Syrii. Tym, co łączy te organizacje, są powiązania z Teheranem i Iranem. Rzeczywistość jest taka, że ​​mamy do czynienia z nowym rodzajem strategii stworzonej przez nowego przywódcę Pasdaran – następcę Solejmaniego.

Solejmani jako pierwszy zasugerował ideę wojny regionalnej, która wykorzystałaby narzędzia, jakimi może dysponować Iran. Jego następca, który blisko z nim współpracował, również podąża tą drogą – wykorzystując wszelkie narzędzia (jako zastępcza organizacja wojskowa wśród Palestyńczyków, a także w Libanie i Syrii), aby otworzyć nowy front dla różnych działań przeciwko funkcjonariuszom państwowym. Takie podejście stwarza nowe wyzwanie dla bezpieczeństwa, któremu będzie musiał stawić czoła rząd Izraela. I nie będzie to łatwe.

Historia Bliskiego Wschodu pokazuje, że wszystkie militarne wyzwania, przed którymi staje Izrael z pokolenia na pokolenie, są bardzo różne. Popychają one kraj do ciągłych zmian w zakresie strategii obronnej Izraela.

LJ: Jaka będzie strategiczna przyszłość Bliskiego Wschodu?

MM: Istnieją dwa główne czynniki, które wpływają na mapę strategiczną Bliskiego Wschodu. Pierwszym z nich jest decyzja Chin o zmianie stopnia zaangażowania w regionie z czysto gospodarczego na polityczne i strategiczne. To właśnie oznaczają dla Chin negocjacje Arabii Saudyjskiej z Iranem – to właśnie Chiny skłoniły te państwa do ponownego nawiązania stosunków dyplomatycznych.

Znaczenie tej umowy jest o wiele większe, niż mogliśmy sobie wyobrazić, ponieważ prezydent Xi Jinping postanowił sprowadzić przedstawicieli obu tych krajów do Pekinu, aby tam poprowadzili negocjacje. W rzeczywistości miało to na celu narzucenie im porozumienia. Chińczycy zrobili to, używając jedynej realnej siły, którą każdy aktor z Bliskiego Wschodu zawsze uznawał na przestrzeni wieków – potęgi pieniądza.

Xi położył na stole tyle pieniędzy (najpierw w rozmowach z Saudyjczykami, a potem z Irańczykami), że żadna ze stron nie mogła mu odmówić. To zupełnie inna metoda niż ta, którą stosowały Stany Zjednoczone – czy nawet Francuzi i Brytyjczycy jeszcze wcześniej. To fascynujące, że Chiny odniosły sukces tak szybko.

Wiemy, że Arabia Saudyjska stoi przed bardzo trudnym zadaniem przeprowadzenia transformacji gospodarczej, a Chiny zaoferowały pełne wsparcie chińskiej gospodarki dla tego kraju. W tym momencie negocjacje zostały zakończone – Saudyjczycy powiedzieli „tak”, podczas gdy Irańczycy są w trudnej sytuacji, więc też nie mogli powiedzieć „nie” i stało się. Dlatego właśnie potęga gospodarcza Chin, która była sprawowana w imię chińskich interesów, połączyła Arabię ​​​​Saudyjską i Iran.

Kilka tygodni po osiągnięciu porozumienia, władze w Pekinie uznały, że mogą pomóc także Netanjahu i Abu Mazenowi osiągnąć kompromis w długotrwałym konflikcie między Izraelczykami a Palestyńczykami. Dlatego też musimy potraktować tę ofertę bardzo poważnie.

To ważny czynnik dla Bliskiego Wschodu. Chiny chcą być częścią regionu (w pozytywnym sensie), ale na nowych zasadach – swoich zasadach. Nie próbują łączyć, znajdując złoty środek, a skupiają się raczej na własnych interesach i angażują obie strony.

Czy Chiny odniosą sukces na dłuższą metę? Kto wie?! Ale próbują i już są nowym aktorem na tej arenie – wszyscy oczy zwrócone są właśnie na Chiny.

Drugim czynnikiem są wspomniane już odnowione stosunki między sunnitami a Izraelczykami. W Turcji prezydent Erdoğan otwiera się także na Egipt i Arabię ​​Saudyjską. Widzimy, jak dwie strony świata sunnickiego (zwolennicy i przeciwnicy Bractwa Muzułmańskiego) zbliżają się do siebie. Zmiany te pomagają Izraelowi w znalezieniu wspólnej płaszczyzny z obydwoma krajami. Czy to oznacza, że ​​Arabia Saudyjska również będzie częścią Porozumień Abrahamowych? Tego nie wiemy. Wiemy jednak, że Saudyjczycy mogą chcieć się przyłączyć, jeśli Izraelczycy zawrą układ z Palestyńczykami – i jest to temat, nad którym Izraelczycy i Saudyjczycy wciąż dyskutują.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

O roli granic w Unii i migracji per se prof. Jan Zielonka rozmawia z Wojtkiem Marczewskim :)

Wojciech Marczewski: Od sierpnia mamy na polskiej granicy do czynienia z niespotykanym przez nas wcześniej kryzysem migracyjnym. Poza ogromnym cierpieniem ludzkim spowodował on też jeszcze głębsze niejasności w podziale odpowiedzialności za ochronę granic europejskich. Z jednej strony Unia jest dziś obecna i prężnie działa na Litwie i Łotwie poprzez Frontex. Z drugiej jednak strony polski rząd nie był specjalnie zainteresowany jego pomocą. Dużo pisze Pan właśnie o naturze europejskich granic, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Jaką rolę w ochronie granic odgrywają dziś państwa członkowskie, a jaką Unia?

Jan Zielonka: Założenie było takie, że wraz z obalaniem granic wewnątrz Unii, umocnione zostaną granice zewnętrzne. To okazało się bardziej teorią niż praktyką. Granice wewnętrzne nie są kompletnie zniesione. Ba, w trakcie pandemii państwa regularnie tworzyły nowe granice. To samo tyczy się granic zewnętrznych. Francuzi, pomimo swojego deklarowanego euroentuzjazmu, nie chcą, żeby Unia kontrolowała np. ich granice na kanale la Manche. Tych przykładów mamy wiele. Z kolei Frontex jest organizacją dosyć słabą i nie ma specjalnie dobrych notowań. Został oskarżony przez organizacje humanitarne o pomoc Grekom w pushbackach, które są sprzeczne z prawem międzynarodowym. Więc reputacja Frontexu jest wątpliwa nie tylko w oczach nacjonalistów, ale też organizacji humanitarnych. To, że polski rząd nawet Frontexu nie chce, mówi, gdzie na tej mapie jest Polska. Natomiast ważne jest to, że największy test dla Frontexu wcale nie ma miejsca w Polsce, tylko w Grecji. Europa to nie tylko Polska. Ten kryzys na granicy z Białorusią jest stosunkowo mały w porównaniu do innych kryzysów migracyjnych, z którymi w dalszym ciągu boryka się nasz kontynent. Dla nas ta sytuacja jest szokująca, ale jeśli spojrzymy na liczby, nie jest wcale tak istotna. Włosi, Hiszpanie i Grecy mają na co dzień do czynienia z dużo większą liczbą uchodźców.

Wojciech Marczewski: W całej tej sytuacji możemy też dostrzec, że Unia, a zwłaszcza Europejska Partia Ludowa, drastycznie zmieniła swoją retorykę. Na profilach EPL próżno dziś szukać zdjęć zamarzających dzieci, ale mamy grafiki z falami imigrantów i nawoływanie do obrony granic. Czy zmiana retoryki chadeków jest jedynie reakcją na wzrost poparcia dla radykalnej prawicy w konsekwencji kryzysu z 2015 roku, czy jest to szczera refleksja na temat roli granic w Unii i migracji per se?

Jan Zielonka: Duża część demokratycznych polityków doszła do wniosku, że populiści zdobywają głosy za blokowanie migracji. Ja uważam, że jest to duże uproszczenie, a w wielu przypadkach zwyczajna nieprawda. Jednak wiele centroprawicowych partii, które najbardziej boją się, że narodowcy przejmą ich elektorat, przejmuje ich retorykę o twardych granicach. Zakładają, że populiści mają poparcie, bo nasze społeczeństwa są ksenofobiczne. Moim zdaniem to założenie jest bardzo wątpliwe. Jest wiele badań i książek, które pokazują, że cały sceptycyzm wobec uchodźców został napędzony przez polityków, a nie szarych obywateli. Polska jest tego najlepszym przykładem. W Polsce, tak jak w innych krajach są niestety ksenofobi, ale nie jest to większość, która decyduje o wyniku wyborczym. Badania opinii publicznej pokazują, że migracja nie jest problemem numer jeden. Ważniejszymi problemami są kwestie związane z upadającym państwem socjalnym, brakiem perspektyw dla młodzieży, rosnącymi nierównościami w społeczeństwie, kryzysem klimatycznym, chaosem w szkołach i szpitalach. Migracja jest ważna, ale zdecydowanie nie najważniejsza. Dla mnie świetnym dowodem są Włochy, gdzie premier centrolewicowego rządu stwierdził, że migracja jest tematem, na którym się wygrywa i przegrywa wybory. Prowadził bardzo twardą politykę migracyjną, której przyklaskiwał nawet Salvini. Mimo to, wybory przegrał z kretesem. Nie wystarczy być twardym w stosunku do imigrantów, żeby wygrać wybory. Ponadto, nie widzę żadnego pomysłu na rozwiązanie problemu migracji. I dopóki go nie ma, to te problemy będą istniały. Tych pomysłów nie mają nie tylko partie centrowe, ale też skrajnie prawicowe. Salvini jest tego najlepszym przykładem. Był ministrem spraw wewnętrznych i cały czas tylko krzyczał, robił demonstracje, jednak żadnej migracji nie zahamował, wręcz przeciwnie. Ale ma pan rację, wielu polityków, zwłaszcza centroprawicowych doszło do wniosku, że migracja jest tematem, który może odesłać ich do domu. Stąd mowa o twardych granicach.

Wojciech Marczewski: Jak w takim razie powinna wyglądać nasza polityka migracyjna?

Jan Zielonka: Przede wszystkim, idea, że wybór jest pomiędzy granicami otwartymi, a zamkniętymi, jest złudna. Granice zawsze były, są i będą do pewnego stopnia otwarte. Nawet podczas zimnej wojny można było przejeżdżać przez Berlin. Ja sam to robiłem, nie było to przyjemne, ale przejeżdżałem. Granice Korei Północnej również nie są do końca zamknięte. Granic nie można zamknąć tak sobie, tylko dla uchodźców, nie uderzając w biznes, handel, turystykę etc. To jest po prostu niemożliwe. Problem polega na tym, że migracja ma wiele źródeł i nie można spraw migracji załatwić w jeden sposób. To nie jest tak, że zbuduje się mur i skończy się migracja. To tak nie funkcjonuje. Naturalnie, nie jest też tak, że problem migracji można rozwiązać, mówiąc, że jutro wszyscy mogą wjechać bez żadnych kontroli czy ograniczeń. To też nie jest możliwe. Nie tylko z gospodarczych czy kulturowych powodów, ale także bezpieczeństwa. Łatwo powiedzieć, że można kontrolować granice — pytanie jak i w jaki sposób.

Każdy rząd w Europie, obejmując władzę, mówi, że będzie kontrolował migrację i jeszcze żadnemu z nich się to nie udało. Nie udało się, bo przyjmowanie imigrantów było w ich interesie gospodarczym. Większość gospodarek w Europie, w tym Polska, nie jest w stanie funkcjonować bez migrantów. Niech Pan sobie wyobrazi, że nagle nie ma Ukraińców w Polsce. Wiele firm zostałoby zamkniętych, a ceny poszybowałyby w górę. W Wielkiej Brytanii zaszło to jeszcze dalej. Ich gospodarka jest kompletnie uzależniona od taniej siły roboczej i to Polacy wypełnili tam pewną lukę w gospodarce. Te wszystkie deklaracje polityków na temat uszczelnień granic trzeba brać z przymrużeniem oka.

Migracja jest stara jak świat. Można to zobaczyć już w Ewangelii. Jest jej jedynie albo więcej, albo mniej. My wiemy, jakie są główne powody migracji. Wojna, na przykład, powoduje migrację. Wiemy to z własnego polskiego doświadczenia. Norman Davies napisał całą książkę o Polakach, którzy przeszli cały Bliski Wschód w czasie drugiej wojny światowej. Przeszli dokładnie tę samą trasę, którą dziś idą migranci, tylko w drugim kierunku. Wojna jest zawsze powodem migracji, a do tych wojen często się sami przyczynialiśmy. Jakie są dalsze przyczyny migracji? Bieda. Ogromna bieda jest przyczyną migracji. Dalej, rządy autorytarne. Jak są rządy autorytarne, to ludzie muszą uciekać przed opresją. Więc są trzy główne powody migracji — wojny, bieda i despotyzm. I jak mur graniczny mógłby rozwiązać którykolwiek z tych problemów?

W czasach gdy jeszcze nie było tak masowych ruchów, jak w 2015 czy dziś, około 90% osób nielegalnie przebywających w Unii przyjeżdżało tu legalnie. Albo przyjechali na studia, albo na wakacje, albo do pracy i zostali, gdy skończyła się im wiza. Ci ludzie nie przechodzili przez puszczę, nie brali łódek przez kanał la Manche albo Morze Śródziemne. Oni przyjeżdżali normalnie, brali jakąś prace i zostawali na dłużej. To nie powinno też nikogo dziwić — większość Polaków w USA też tak zostawała. Politycy błędnie zakładają, że migracja decyduje o wyborach i wymyślają takie złote pomysły jak sobie z nią poradzić. Ale żaden z tych pomysłów nie ma nic wspólnego z głównymi przyczynami migracji. Poza tym, jeżeli ma pan minusowy albo zerowy przyrost naturalny, to musi pan mieć, albo roboty, które będą tę lukę wypełniały, albo imigrantów.

Wojciech Marczewski: Wspomniał Pan o wojnie i autorytaryzmie jako przyczynie migracji. Chciałbym się teraz zwrócić właśnie ku sytuacji w Afganistanie. Według wielu ekspertów w ciągu następnych kilku miesięcy możemy spodziewać się dużej fali uchodźców właśnie z Afganistanu. Jeśli faktycznie miałoby to miejsce, to czy Unia jest na to pod względem instytucjonalnym przygotowana, czy znowu możemy się spodziewać bałaganu podobnego do 2015?

Jan Zielonka: Ja jak najbardziej spodziewam się bałaganu, bo po 2015 nie rozwiązaliśmy żadnych problemów. Jaka jest nasz polityka migracyjna? Opiera się dziś głównie na umowach z autokratami jak Erdogan, czy watażkami w Libii, którym dajemy pieniądze, by trzymali migrantów u siebie. Taka polityka jest nie do utrzymania na dłuższą metę. Zobaczymy, może Łukaszenkę również przekupią, natomiast na razie na Białorusi migrantów nie ma zbyt wielu. Z tego właśnie powodu Unia jest w stosunku do Łukaszenki dość twarda. Te układy to jest praktycznie cała nasza polityka migracyjna, bo przez lata obcięliśmy pomoc humanitarną do ubogich krajów. Jeśli chodzi o Afganistan, Irak czy Syrię, to też tacy niewinni znowu nie jesteśmy i powinniśmy wziąć odpowiedzialność za obecny chaos. Inwestycje gospodarcze praktycznie w tych krajach nie istnieją. Nawet gdybyśmy od dzisiaj zaczęli wydawać tam pieniądze na pomoc i zaangażowali się międzynarodowo lepiej, niż robiliśmy to przez lata, to owoce tego byłyby widoczne dopiero za dekadę czy dwie. W międzyczasie ludzie będą uciekali. Niestety. Będą tego fale, mniejsze lub większe, ale to się nigdy nie skończy. Myśmy właściwie nic nie zrobili, by ludzie w biednych, czy niestabilnych krajach mieli mniej powodów do migracji. Stworzenie wspólnego systemu dystrybucji uchodźców w Europie pomoże nam w opanowaniu skutków migracji, ale nie jej przyczyn. Trzeba mieć politykę, która dotknie korzeni migracji. Ja nie mówię nawet tutaj o aspektach humanitarnych, prawnych czy moralnych, tylko o politycznej strategii, której w zasadzie nie ma. Budowanie zasieków i murów jest kompletnie bez sensu, chyba że celem jest kontrola nad własnym społeczeństwem. Tak jak w przypadku Muru Berlińskiego.

Wojciech Marczewski: Wiele w swoich pracach pisze Pan na temat Europy jako Imperium. Sądzi Pan, że w przyszłości powinniśmy odgrywać właśnie taką rolę i bardziej angażować się na Bliskim Wschodzie, czy raczej korzystnym byłoby pozostawienie autokratycznych, ale w miarę stabilnych reżimów.

Jan Zielonka: Europa ze swoją skomplikowaną architekturą tożsamości i władzy przypomina imperium średniowieczne. Unia nie jest tego typu imperium jak kiedyś Rosja, czy Wielka Brytania. Polityka wspierania autokratów za każdym razem kończyła się fiaskiem, bo ludzie buntowali się przeciwko dyktatorom. W Iraku, czy Libii przez wiele lat dawaliśmy wolną rękę Kadafiemu i Husseinowi i wiemy, jak się to skończyło. Podczas Arabskiej Wiosny, zamiast pomóc demokratom, modliliśmy się, by czasem nie było u nas za dużo uchodźców. Jutro Turcy mogą się zbuntować przeciwko Erdoganowi i będziemy mieli kolejne fale migracji. Jeżeli się tak postępuje, to później płaci się za to cenę. Zresztą najwyższą cenę płacą ludzie uciekający przed wojną i despotami.

Wojciech Marczewski: Jeżeli możemy wykluczyć wspieranie reżimów, to jak powinniśmy się zachować? Interwencje wojskowe? Historycznie to również nie przynosiło odpowiednich efektów.

Jan Zielonka: Nie uważam, że można wprowadzać demokracje siłą. W szczególności nie tak, jak robiliśmy to wcześniej. Afganistan jest tego dobrym przykładem. Irak zbombardowaliśmy nawet bez mandatu ONZ zabijając mnóstwo niewinnych cywilów, a tych, którzy przeżyli zostawiliśmy w rękach lokalnych watażków. Podobnie było w Libii. Czas wyciągnąć lekcje z tych błędów. Moim zdaniem interwencje wojskowe dopuszczalne są tylko w ostateczności. Problem polega na tym, że nie tak łatwo jest zdefiniować ostateczność. Już Jugosławia postawiła nas przed ogromnym dylematem moralnym — czy można zabijać, żeby zatrzymać zabijanie. Znałem akurat niderlandzkiego Ministra Obrony, który odpowiadał za Srebrenicę, były moim kolegą z uniwersytetu w Leiden, więc wiem, jakie to było trudne. Znałem też osobiście Wima Koka, który był wtedy premierem. To nie były łatwe dylematy. Ponosimy jednoznaczną odpowiedzialność za Srebrenicę, ale wynikającą nie z tego, że odwróciliśmy się plecami, tylko z tego, że podjęliśmy się zobowiązań, których nie byliśmy w stanie dotrzymać. Taka hipokryzja geopolityczna. Musimy sobie zdać sprawę, że wojna i despotyzm powodują biedę i wędrówki w poszukiwaniu godnego życia. Nie trzeba być wielkim filozofem, żeby o tym wiedzieć.

Wojciech Marczewski: To właśnie źródeł migracji powinna dotykać europejska polityka?

Jan Zielonka: Dokładnie. Tylko my wiemy, jakie są przyczyny migracji i nic z tym nie robimy. Chociaż nie możemy się łudzić, że skuteczna polityka migracyjna jest taka łatwa do wprowadzenia. Dam panu przykład mojej ulubionej pracy na ten temat, autorstwa Alexisa de Tocquevillea. Znamy wszyscy jego listy z Ameryki, ale pisał również listy z Algierii. Argumentował w nich, że jeśli Afryka Północna miałaby takie same szanse rozwoju jak Europa, to jej mieszkańcy żyliby jak Francuzi czy Amerykanie. Przekonał parlament francuski, który zainwestował w Algierii w edukację, rozwój, infrastrukturę etc. Tak powstała słynna francuska misja cywilizacyjna. De Tocquevillea wysłano jako część tego wysiłku do Afryki Północnej. Po paru latach wrócił do Francji zgorzkniały, bo te kraje zostały jedynie wyeksploatowane i użyte do politycznych przekrętów. Nie do tego nawoływał. Taka niestety jest rzeczywistość. Ja podziwiam i podzielam poglądy de Tocquevillea, ale rzeczywistość jest bardziej skomplikowana i ludzie wysłani do pomocy niekoniecznie będą robić dobre rzeczy.

Wojciech Marczewski: No właśnie, czy pomoc humanitarna, wysłana do ubogich, skorumpowanych krajów, nie zostanie zwyczajnie rozkradziona?

Jan Zielonka: Oczywiście, ale wszystko zależy od tego, jak zostanie to przeprowadzone. Jeśli jedynie przekażemy im pieniądze, to naturalnie, że autokraci napchają nimi swoje kieszenie. Natomiast jest też dużo przykładów bardzo sensowej polityki rozwoju w tych krajach. Ponadto, poza samą polityką finansową, trzeba mieć wiele innych. Trzeba mieć geopolitykę, która stabilizuje sytuację, a nie napędza wojny. Trzeba mieć prywatne inwestycje i stworzyć klimat do inwestycji. No i trzeba też współpracować z NGO-sami przeciwko korupcji, żeby pieniądze nie szły do autokratów. Mamy dużo doświadczeń w tej dziedzinie. Nigdy oczywiście nie będziemy tego robili perfekcyjnie, ale dziś dominuje kompletny cynizm i udawanie, że nie ma problemu.

Nie wystarczy jednak tylko taka polityka. Poza źródłami migracji wiele rzeczy trzeba też zrobić w naszych krajach. Po pierwsze, w takich krajach jak Polska trzeba dużo więcej rozmawiać na temat innych kultur i współżycia z nimi. Gdy mieszkałem w Amsterdamie, to budzili mnie muezzini. Wielka Brytania jest jeszcze bardziej wielokulturowa. Pogląd, że pomysł multikulturalizmu się nie udał jest bzdurą. Nawet Polska jest dziś multikulturowa, nie wspominając o krajach które miały swoje imperia kolonialne. Ponadto trzeba rozwiązać problem demografii rynku pracy, o którym już mówiliśmy. Natomiast przede wszystkim, trzeba poradzić sobie z problemem stereotypów. Ludzie są negatywnie nastawieni nie tylko do uchodźców. Ci sami, którzy dziś są przeciwko uchodźcom, są przeciwko szczepionkom. Ci, którzy są przeciwko szczepionkom, są przeciwko Europie. Ci, którzy są przeciwko Europie, są również wrogami LGBT. Ci, którzy potępiają LGBT, zazwyczaj drwią z ekologów. To są pakiety. Nie wystarczy działać tylko tam, u nas też trzeba stworzyć społeczeństwa, w których uznajemy, że człowiek jest wartością nadrzędną, bez względu na kolor skóry, pochodzenie, orientację seksualną, czy paszport.

Wojciech Marczewski: W 2015 rysował Pan tragiczny obraz upadającej Unii. Dziś kryzys 2015 mamy już za sobą, Brexit okazał się porażką, AfD utraciło poparcie, Le Pen, Wilders i Hofer przegrali. Dodatkowo pandemia pokazała siłę Unii pod względem akcji masowego szczepienia i możliwości wsparcia finansowego, mimo początkowych trudności. Czy faktycznie mamy dziś do czynienia z Unią kompletnie odmienioną, która obroniła się nie tylko przed kryzysem migracyjnym, ale i swoją własną słabością, czy może jest to jedynie złudna fasada, pod którą wciąż kryje się upadająca instytucja bez przyszłości?

Jan Zielonka: To nie jest tak, że te siły antyliberalne i antyeuropejskie zupełnie się rozpadły. Wystarczy spojrzeć na Polskę, Węgry czy Słowenię. Co ważniejsze, jak już mówiłem, wiele partii centroprawicowych przyjęło ich program. Dziś na temat imigrantów wielu polityków z centrum mówi to, co dawniej populiści. Wystarczy spojrzeć na premiera Rutte, który sam powiedział kiedyś, że jest dobrym populistą walczącym ze złymi populistami.

W ostatnich latach borykaliśmy się z kryzysami ekonomicznymi, migracyjnymi i zdrowotnymi. Unia jest bardzo ważnym organem, ale nie możemy jasno stwierdzić, że rozwiązała te problemy. Ja to mówię z pozycji bardzo proeuropejskiej, ale musimy umieć wszystko uczciwie ocenić. Nie jestem zachwycony tym, jak Unia prowadzi swoją politykę migracyjną, wręcz przeciwnie — uważam ją za skandaliczną. Nie jestem też zachwycony sposobem, w jaki Unia prowadziła zakup szczepionek na początku pandemii. Natomiast jest oczywiste, że zamknięcie granic państwowych i próby indywidualnego radzenia sobie z kryzysem okazały się beznadziejne. To kompletnie nie zdaje egzaminu. Na początku pandemii najważniejsze granice nie były między państwami, ale między regionami i ogniskami zakażeń. Na południu Włoch ludzie buntowali się, gdy rodacy z zakażonego Mediolanu zaczęli uciekać do swoich domów na Capri czy Ischii. Powodem był strach przed pandemią. Tak więc granica pomiędzy regionami wewnątrz Włoch okazała się ważniejsza niż między Francją a Włochami, na przykład. Okazało się też, że kraje nie mogą sobie same radzić, jeśli chodzi o szczepionki. Dobre szczepionki mogą powstać tylko w wyniku współpracy uniwersytetów międzynarodowych i biznesu ponadnarodowego. To wszystko pokazało, że potrzebujemy wielopoziomowego systemu zarządzania, gdzie nie tylko państwo, ale i Europa oraz poziom lokalny są ważne.

W tym podziale chodzi też o migrację. Bo kto faktycznie zajmuje się przyjętymi migrantami? Miasta i ich samorządy, które muszą znaleźć przybyszom lokum, pracę, wyżywienie i tak dalej. W przypadku chorób działa to tak samo. Kto szczepi, kto pomaga w szpitalach? To wszytko są jednostki lokalne. Okazuje się, że ten wielopoziomowy system władzy jest potrzebny dziś bardziej niż dawniej. Tylko niestety wytwarza to konflikt. Spór o to, kto rządzi — TSUE czy Trybunał Konstytucyjny, Bruksela czy Warszawa lub Przemyśl. Narastające spory o suwerenność obrazują, że nie wszystko ma być w rękach narodowego państwa. Oczywiście w niektórych sprawach państwa narodowe są potrzebne, lecz w innych lepiej coś zrobi Unia, a w innych samorząd.

Wojciech Marczewski: Powinniśmy liczyć, że wyklaruje się, gdzie w Europie spoczywa suwerenność, czy należy przyzwyczaić się do jej rozproszenia i wielopoziomowości?

Jan Zielonka: Ten podział suwerenności nigdy nie zostanie wyklarowany. W ostatnich latach zostało to całkowicie rozmazane. Dziś świat jest połączony; tak jak mamy wielopoziomową tożsamość kulturową, tak samo wielopoziomowe są granice. Dobitnie pokazał to COVID. W pewnym momencie granicą był nasz dom, czy park, w którym mogliśmy spacerować. Nie można sprowadzać tego do prostych odpowiedzi. Świat jest bardziej skomplikowany. Internet rozsadził granice państwowe w sposób najbardziej dobitny. Nie doszło do obalenia państw, ale jest dziś dużo więcej decydujących aktorów. Społeczeństwo się zróżnicowało i jest dziś dużo bardziej sieciowe. Nawet podstawowy spór ideologiczny, między liberałami a populistami, też jest ponadnarodowy. Więc nie rozstrzygniemy kwestii suwerenności. Bo co to znaczy być suwerennym? Suwerenne są Niemcy i suwerenny jest Cypr. Ale kto kontroluje gospodarkę Cypru? Bardziej chyba oligarchowie rosyjscy niż rząd Cypru. A kto politykę międzynarodową? No Grecja i Turcja bardziej niż sam Cypr. Musimy się przyzwyczaić do złożoności świata, bo nie jest czarno-biały. To nie jest tak proste, że granica jest granicą, państwo jest państwem, a władza jest władzą. Musimy się przyzwyczaić do tej mętności czy płynności, jak mówił Zygmunt Bauman.

Profesor Jan Zielonka – profesor polityki europejskiej na Uniwersytecie w Wenecji i Oksfordzie. Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Wrocławskim  i obronił pracę doktorską z dziedziny myśli politycznej na Uniwersytecie Warszawskim. Wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim, Europejskim Uniwersytecie we Florencji i na holenderskim uniwersytecie w Leiden.   Autor wielu książek i artykułów w języku angielskim z dziedziny stosunków międzynarodowych, nauk politycznych i studiów europejskich. Zielonka pisze regularne felietony dla Rzeczpospolitej, Die Zeit, NewStatesman, l’Espresso, Il Fatto Quotiduano, NRC Handelsblad oraz Diário de Notícias.

Autor zdjęcia: Christian Lue

MIGRANCI W KRAINIE MIGRANTÓW :)

„Chmury –

stewardesy Pana Boga –

(…)

sprawcie, żeby choć raz,

chociaż jeden jeszcze raz

było mi miękko, ciemno i bezpiecznie.”

– Agnieszka Osiecka, ze zbioru „Za chwilę”

 

Kanikuły w tym roku nie będzie. To zadekretowane. W wakacyjne miesiące, jeśli komu na Kraju zależy, znowu dzięki rządzącym nie wiadomo, w co ręce włożyć, jakimi nakładkami protestować na fejsie, jakie hasła pisać na transparentach. LexTVN, lex Izera, nielegalna reasumpcja, kupowanie posłów w biały dzień, kwestia restytucji mienia i psucie polskiej opinii zagranicą, czarnkowa deforma szkół, maile Dworczyka, afery Mariusza Antoniego K. i Bartosza M., trwające ataki na sędziów, małopolskie anty-lgbt, dobijanie służby cywilnej, załgana ewaluacja uczelni, respiratory kupione przez rząd od handlarza bronią po 47700 euro i wystawiane na licytacji za wywoławcze 30000 zł. I tak dalej, i tak dalej. To są wypadki ledwie z ostatnich dwóch-trzech tygodni. A z pewnością nie wymieniłem wszystkiego. A teraz? Niech jeszcze i to…

I.

Z kryzysu migracyjnego 2015/16 na zawsze zapamiętam konkretne, gorszące sceny. Na przykład ministra nauki, światłego wicepremiera Gowina, mówiącego o tamtej fali migracyjnej jako o śmiertelnym zagrożeniu dla naszej cywilizacji. Albo premier Beatę Szydło, która po jednym z zamachów terrorystycznych dokonanym przez Daesz na zachodzie Europy, zamiast wygłosić kondolencje i skończyć, stwierdziła, że teraz już na pewno nie możemy nikogo przyjąć, bo terroryzm. Wielokrotnie obwiniała też uchodźców w innych wystąpieniach o dokonywanie zamachów, choć i wówczas, i teraz wiadomo było, że to nieprawda.

Kraj odmieniający solidarność przez wszystkie przypadki, z Solidarnością jako ideą dotąd często i poniekąd słusznie kojarzony na Zachodzie, okazał się mekką niesolidarności. Spotkania czworokąta wyszehradzkiego – powołanego kiedyś jako polityczna, kulturalna i intelektualna platforma współpracy Polski, Czech, Węgier i Słowacji – polegały już głównie na kontestowaniu idei relokacji, i to w sposób buńczuczny, prymitywny i naszego kąta Europy kompletnie niegodny. Pisowcy do tego jeszcze notorycznie powtarzali „oni i tak nie chcą u nas być, natychmiast zwieją do Niemiec”. Pytałem zawsze, gdy tylko to usłyszałem – czego się zatem tak obawiacie? Niech się wówczas martwi wasza ulubiona Merkel. Ale takie niekonsekwencje zupełnie wówczas nie przeszkadzały.

A przecież Polska nie była nawet na głównym szlaku migracji. Mieliśmy przyjąć ledwie 8000 ludzi. Wkomponować tę liczbę w czterdziestomilionowe społeczeństwo. Albo chociaż, jak Bułgaria, przyjąć kilkaset osób. Nie, dopuszczeni do upragnionych rządów pisowcy z pychą bezprzykładną zaczęli nie tylko hardo odmawiać i cofać słowo dane nieco bojaźliwie przez poprzedników, ale też wytoczyli taką baterię argumentów rasistowskich, które się potem czkawką w Polsce odbijały przez kilka lat. Ofiarami byli często ludzie mieszkający w Polsce od dekad czy wręcz posiadający polskie obywatelstwo. Studenci, doktoranci, pracownicy knajp i budek z kebabami, lekarze. Wystarczyło mieć ciemniejszy kolor skóry albo śródziemnomorski wygląd. Wzrost ataków na tle rasistowskim odzwierciedlały raporty policji, póki pisowskie władze nie doradziły policji poniechania dalszej publikacji. To była hańba.

Zwolennicy opcji pisowskiej nie wahali się wówczas posuwać do stwierdzeń podobnych do wygłaszanych przez rwandyjskich, serbskich czy wcześniej nazistowskich zbrodniarzy – porównywali ludzi do nieprzyjemnych zwierząt, mówili o ich przyszłym, a nam zagrażającym, mnożeniu jak króliki, o zarazie. I nigdy nie zapomnę rzeczy wypisywanych wówczas na Facebooku przez prawicowych internautów, nierzadko pod imionami i nazwiskami: „niech sobie nasze wojsko poćwiczy strzelanie na granicy”, „piece Auschwitz czekają i się kurzą”. Gdy w Poznaniu pobito pewnego Syryjczyka, na stronie internetowej Marszu Niepodległości sypały się pozytywne komentarze, że dobrze się dzieje w Wielkopolsce. „Jazda z q***ami. Dobra robota! Wielka Polska Narodowa” pisał Tomasz, skądinąd na profilowym prężący kotwicę Polski Walczącej na prawym (a może lewym?) bicepsie. „W końcu dobry news, można się cieszyć!!!”, wtórował Patryk, też wówczas na zdjęciu w tle profilu pyszniący się biało-czerwoną z kotwicą. „A ja bym mu jeszcze łeb uj***ł” – to Wojtek. „Dobry muzułmanin to martwy muzułmanin” – a to z kolei pan Roman, z emblematem Legii na głównym zdjęciu. Rykoszetem oberwał nawet papież Franciszek. Jemu również wygrażano i opisywano go słowami, które nie mieszczą się w żadnym cywilizowanym słowniku. Mam te screeny do dzisiaj, ja wam tego nie zapomnę, póki żyję. Polszczyzna, język ludu migrantów, uchodźców i uciekinierów wzbogaciła się wówczas o parszywe słowo „nachodźca”.

II.

Mam koszmarne déjà vu. Bo gdy wicepremier rządu Gliński, pan nad kulturą, mówi „…obroniliśmy Polskę przed kryzysem uchodźców/uchodźczym swego czasu i w tej chwili też obronimy”, to wiem, że powtarza się ten sam schemat i wyzwalane są te same demony. A nawet jeszcze bardziej niż wówczas rządzący, teraz już widzący namacalnie, czym ich polityka w kraju zaowocowała, ponoszą każdą formę odpowiedzialności za to, co w takiej sprawie robią i czynią. Panie profesorze Gliński, weteranie licznych światopoglądów z finałem w najpodlejszym z nich, przez tyle lat nikt nie wytłumaczył Panu, co oznacza prawny status ‘uchodźcy’? Że przyzwoity sygnatariusz międzynarodowych konwencji nie broni się przed uchodźcami, a ich wspomaga? A nawet jeśli się Pan przejęzyczył, chciał powiedzieć o migrantach, a nie o uchodźcach, to taki jest sposób „obrony”? tak Pan rozumie zagrożenia? Może czas Panu powiedzieć prosto w oczy, że to Pan jest zagrożeniem? Nie dla uchodźców, dla nas. I dla polskiej kultury.

Tłem dla wypowiedzi Glińskiego, Morawieckiego, Dudy i innych są dantejskie sceny z Usnarza Górnego, zdarzenia, których ofiarami pada kilkudziesięcioosobowa grupa migrantów. Ani pierwsza, ani ostatnia tego lata. Ludzie wycieńczeni, głodni, traktowani obrzydliwie, zepchnięci na pas ziemi niczyjej, którego między Polską a Białorusią zwyczajnie nie ma. Sprawa jest wizerunkowo zbyt szkodliwa, by jej rządzący finalnie nie rozwiązali, ale pokazała już teraz państwo polskie z najgorszej możliwej strony. Ile trzeba bezmyślności, podłości i złej woli, by tak traktować ludzi? Ile trzeba pychy i pogardy, by nie dopuszczać tłumacza, wolontariuszy z jedzeniem, by celowo silnikami samochodów zagłuszać próbę kontaktu ze strony ludzi, którym zależy. Pokażcie mi bomby pod spódnicami tych kobiet, pokażcie mi kałasznikowy w rękach tych chłopaków. Państwo polskie się broni? Nie, państwo polskie się wyżywa i łamie prawo międzynarodowe.

III.

Uwagę wielu Polaków przykuło zdjęcie jednej z uchodźczyń z kotem na rękach. Moją też. A myślałem sobie tak:

Mam przodków polskich, ale też ormiańskich, niemieckich, rusińskich/ukraińskich/ruskich (tj. z Rusi). Może jeszcze innych, nieodkrytych. Widzicie to po mojej twarzy, ja widzę to po zdjęciach antenatów. Losy ich wszystkich i ich potomków cztery pokolenia ode mnie splotły się w Łodzi i Pabianicach. Tej samej Łodzi, z której Glińskiego obrano posłem, reprezentantem narodu. Część moich przodków zaproszono, część uciekała, część szukała lepszego życia. Nie istniałbym, gdyby nie ‚nachodźcy’. Mam w Łodzi przyjaciół i znajomych z Indii, Izraela, Palestyny, Ukrainy, Białorusi, Litwy, Arabii Saudyjskiej, Syrii, Azerbejdżanu, Bangladeszu, Francji, Bułgarii… bez nich moje życie byłoby dużo uboższe, tak jak bez moich polskich przyjaciół. I tak jak bez studentów z Ukrainy, Rosji, Gruzji, Niemiec, Grecji, Turcji czy Hiszpanii byłbym już pewnie bez pracy, bo nie uzbierałbym pensum dydaktycznego.

A moje państwo, finansowane moimi i Twoimi podatkami, ponownie w ciągu kilku lat okazuje barbarzyństwo, tam gdzie można okazać miłosierdzie albo zwykłą, ludzką empatię. I niech nikt nie mówi, że nie da się tego pogodzić z rozsądną polityką migracyjną.

Gdy patrzę na tę dziewczynę, widzę moją siostrę.

IV.

Robert Byron, który w połowie lat 20. XX w. samotrzeć przemierzał Europę ku południowi, ku Włochom i finalnie Grecji, stając się prekursorem turystyki samochodowej, zostawił dość frywolny opis podróży. Jest w nim taki fragment, wcale nie wesoły, efekt spotkania Brytyjczyków z pewnym Grekiem w Faleronie, podzwonne wielkiego pożaru Smyrny AD 1922, gdy pod naporem armii Kemala padły marzenia helleńskie o przejęciu zachodnich wybrzeży małoazjatyckich i Konstantynopola. Byron streszcza:

„W miarę, jak ogień się rozprzestrzeniał, do tłumów na nabrzeżu dołączali ludzie uciekający w panice z dzielnic ogarniętych pożogą. Tych, którzy stali na przedzie – jak bizony na skraju przepaści – spychano do morza. (…) Część utonęła, innym udało się dotrzeć do łodzi. Turcy mieli ubaw jak nigdy w życiu. Co bystrzejsi politycy szemrali, że tak naprawdę to wojna angielsko-francuska, w której wygrywali Francuzi. Pewien Anglik opowiedział mi tamtego wieczoru, że wyprowadził z kraju żonę z dzieckiem, torując sobie drogę wśród trupów. Kiedy było już po wszystkim, Brytyjczycy stwierdzili kategorycznie, że trzeba położyć temu kres. Dzielnica grecka stoi od tego czasu nietknięta i wygląda jak morze wypalonych ruin. (…)

Najbardziej palącym problemem nowego rządu była jednak kwestia, gdzie i w jaki sposób rozlokować MILION DWIEŚCIE PIĘĆDZIESIĄT TYSIĘCY UCHODŹCÓW, którzy przybyli do Grecji – przeważnie bez środków do życia. (…) Większość uciekinierów rozproszyła się po kraju. Resztę, w liczbie około ĆWIERCI MILIONA, udało się z czasem osiedlić w zespole drewnianych zabudowań na przedmieściach Pireusu – dzięki pożyczce międzynarodowej. [R. Byron, Europa w zwierciadle, tłum. Dorota Kozińska, Warszawa 2020; podkreślenia moje – A.K.]

Zostawmy kwestię czy liczby przytoczone przez Byrona są akuratne. I zostawmy, proszę, na chwilę fakt, że to byli w większości – choć nie wyłącznie – Grecy, i że nie wszyscy pochodzili ze Smyrny. Przyswójmy tę liczbę i połóżmy ją na tle naszej wiedzy o niezamożnym kraju, rozdzieranym konfliktami politycznymi. Biedna Grecja musiała przyswoić przeszło milion imigrantów. Idę o zakład, że wielka część przybyszów nie miała ze sobą dowodów swojej tożsamości. Gdyby nie brak miejsca, podałbym więcej takich przykładów w historii i teraźniejszości. Pomyślcie np. o Jordanii, o Libanie.

A teraz popatrzcie na Polskę. Circumspice! Stać nas czy nas nie stać? Szczerze…

V.

Zmaltretowana, torturowana – bo tak to należy określić – trzydziestka z Usnarza to tylko kropla. W samym tylko sierpniu granicę z Białorusią nielegalnie przekroczyło przeszło 2000 osób. Wielu nasi pogranicznicy wręcz uratowali, wyłowili z rozlewisk Narwi; ok. 760 osób zatrzymano i poddano, mam nadzieję, procedurze azylowej. Tym bardziej dziwi to, jak Straż Graniczna poczyna sobie pod tą jedną wioską. A jednak to nic dziwnego. Kto ostatnie lata przeprotestował, przedemonstrował, ten wie, że policja – zwłaszcza poza Warszawą – potrafi być wspierająca, chroni przed agresją tego czy owego troglodyty sprzyjającego rządzącym. A innym razem, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, potrafi sama okazywać wrogie nastawienie, chęć wciągania do radiowozów, agresję i butę mundurową. Czasem wyjmuje pałki teleskopowe. Rozkazy, moi mili, rozkazy pisowskiego państwa.

I tak, to jest wojna hybrydowa. Tak mści się na Unii dyktator Białorusi, nielegalnie okupujący fotel prezydencki, ten sam, który nie waha się porywać opozycjonistów, torturować demonstrantów pałkami swoich OMON-owskich sługusów, tyran-kołchoźnik Łukaszenka. Sam tego nie wymyślił. Skopiował szantaż od dyktatora znacznie bystrzejszego, bogatszego i rozmieszczonego w dużo bardziej kluczowym miejscu układanki geopolitycznej Starego Świata – prezydenta Turcji Recepa Erdoğana. Jest jedna, zasadnicza różnica: Białoruś leży równie daleko od głównych szlaków migracyjnych i bliskowschodniego kotła co Polska. Siła pseudosułtana zasadza się na tym, że ma na swoim terenie milionowe rzesze uchodźców. To za ich zatrzymanie u siebie każe sobie słono płacić, a propagandowo i tak wyzywa Zachód od najgorszych, gdy tylko jest mu to potrzebne. O potrzebach życiowych ludzi pozbawionych ojczyzny myśli tylko o tyle, by przeżyli.

Tu trzeba zaznaczyć jeszcze jedną, fundamentalną rzecz. Uchodźcy i migranci (choć w tej sytuacji tak naprawdę wszyscy są uchodźcami) są OFIARAMI wojny hybrydowej Białorusi z Litwą i Polską. Nie są workami kartofli, narodowej strawy Polski i Białorusi, którymi można rzucać a zepsutymi cisnąć o ziemię. Podlegają wszystkim prawom człowieka, które Polska respektować musi jako sygnatariuszka Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, konwencji uchodźczych, międzynarodowych i unijnych. Jako kraj konstytucyjnie legitymizujący prawa człowieka, czy się to obecnie rządzącym podoba czy nie. Państwo nasze, co zasadnie przypomina we wtorkowej „GW” prof. Witold Klaus, od lat zaniża standardy opieki nad uchodźcami i odmawia należnych praw. A w Usnarzu pozbawia przybyszów uprawnień (nie przywilejów) wynikających z prawa do ochrony międzynarodowej. Czyni to wedle rozkazu i nowego, nielegalnego (bo oczywiście sprzecznego z prawem wyższym) rozporządzenia MSWiA. Minister obrony Błaszczak może w brunatnej, niby-militarnej koszulinie stroszyć pióra do kamer, choć to niegodne cywilnego kierownika sił zbrojnych RP w czasie pokoju, ale nie zmienia tym sytuacji prawnej i politycznej ani na jotę.

VI.

Rozpatrzywszy za i przeciw, także z punktu widzenia wizerunku, celów i stanu kiesy państwa polskiego, każdy rozsądny człowiek dojdzie do wniosku, że wobec niewypowiedzianej wojny hybrydowej ze strony mińskiego despoty, niezależnie od beznamiętnych opisów niektórych politologów, zadowolonych teraz najwyraźniej, że ich prognozy się spełniają, można postąpić na dwa sposoby. Przyzwoicie albo nieprzyzwoicie.

Pisowski aparat państwowy grzęźnie w drugim wariancie. A tymczasem ja na ich miejscu po prostu bym tych ludzi przyjął. Opatrzył, nakarmił, w empatyczny sposób poddał procedurom, a przy okazji, co najmniej pośrednio zachęcił do pozostania w Polsce. Rzecze Morawiecki: „ale wtedy będzie ich kilkanaście tysięcy”. No i? Z pewnością niewiele więcej. A nawet gdyby? Naprawdę nas stać. Dochody państwa polskiego są kilkanaście razy wyższe niż litewskiego. Są na tyle wysokie, że rządzący nie wahali się wydawać miliardów w cele nierzadko niecne i propagandowe. Stać nas.

„Są problemy z identyfikacją migrantów” – odpowiada chór rządzących. Poważnie? Polskie służby mundurowe potrafią bezbłędnie rozpoznać babcię Kasię na pierwszym lepszym proteście, nastolatki z Krapkowic czy Limanowej za zorganizowanie demonstracji strajku kobiet. Ostatnio łódzka policja, z niemałym nakładem sił i środków, zidentyfikowała bandytę, który pomazał sprejem wrota łódzkiej katedry p.w. św. Stanisława Kostki. Niestety dla władz broniących tak dzielnie cywilizacji łacińskiej, nie okazał się hunwejbinem neobolszewickiej rewolucji kulturowej, a chciał odreagować kłótnię z dziewczyną. Mógł mądrzej, prawda. Gdyby jednak odpowiednie czynniki sprawcze z równą determinacją weryfikowały z pomocą tłumaczy sytuację przybyszów, relatywnie łatwo byłoby ustalić ich status i uczciwie zadecydować.

VII.

Właśnie. Z pomocą tłumaczy. Zmarnowano sześć lat, by dzisiaj móc zachować się przyzwoicie. Rząd wolał popisywać się niesolidarnością, podkręcać rasizm u najbardziej na to podatnych naszych rodaków, otwierać nowe linie frontu walki z UE. Tymczasem pięć lat wystarczyłoby, aby wyedukować akademicko tłumaczy, psychologów i prawników znających arabski, pasztuński, somalijski itp. Polska ma piękne tradycje orientalistyki uniwersyteckiej. Nie zaczynalibyśmy na surowym korzeniu. Pięć lat z naddatkiem wystarczyłoby, aby za państwowe fundusze – a choćby te pompowane w kampanie propagandowe, tvpis czy ojca dyrektora – przygotować ośrodki dla uchodźców i migrantów nie tylko wygodne, ale też przeprowadzające obowiązkowe szkolenia w zakresie prawa, aklimatyzujące do życia w Polsce, uczące polszczyzny. Nawet biorąc cynicznie, skoro polityka demograficzna państwa nie przynosi rezultatu mimo tylu starań, zwiększenie liczby osób z kartą czasowego pobytu i perspektywą obywatelstwa przyniosłoby głównie korzyści. W dodatku Łukaszence uchodźcy by się w końcu skończyli, Polska błysnęłaby nową solidarnością, a pseudo-wojna wypowiedziana przez tyrana-kołchoźnika spaliła na panewce, bo nie osiągnęłaby efektu wewnętrznego skłócenia społeczeństwa wroga.

Tu godzi się nadmienić, że zmarnowano kilka lat także i na to, by usprawnić i humanitaryzować procedury umożliwiające uzyskanie bądź przedłużenie karty pobytu także i tym obcokrajowcom, którzy na terenie RP przebywają całkiem legalnie. Mitręga, której podlegają przy tej okazji czy to pracownicy firm czy to nowo zatrudniani profesorowie zagraniczni polskich uczelni, zarówno podczas prób internetowego umówienia się na spotkanie, jak i w samym urzędzie, stanowczo urąga standardom nowoczesnego państwa, które wstało z kolan i które jednocześnie bez pracy imigrantów zwyczajnie by sobie nie poradziło.

„Jeśli przyjmiemy uchodźców, grozi nam fala brutalnej przestępczości!” – tak, już słyszę wasz koronny argument, drodzy sekundanci rządu. Cóż, przestępczość nie ma etniczności, nie jest wysysana z mlekiem matki. Straszny los tak akurat chciał, że gdy grupa imigrantów skatowała polskiego turystę na plaży w Rimini i zgwałciła jego partnerkę, w tym samym czasie w moim rodzinnym mieście w zwyczajnym bloku na przeciętnym blokowisku kilku zbrodniarzy Polaków gwałciło swoją ofiarę, Polkę, tak dotkliwie, że w kilka dni po ucieczce zmarła w szpitalu od poniesionych ran. Ale nie wyznajemy odpowiedzialności zbiorowej, prawda? Zbrodnie jednostek nie obciążają całych grup. W dodatku imigranci w przytłaczającej większości chcą po prostu spokojnie i bezpiecznie żyć i, tak, pracować.

Gdyby skorzystać z dekad badań etnologów, antropologów i socjologów, badających pierwsze, drugie i trzecie pokolenia przybyszów w różnych krajach i różnych warunkach, okazałoby się, że istnieją cywilizowane sposoby zapobiegania zejścia na drogę występków. Jeśli dana grupa zostaje dobrze zintegrowana – nie asymilowana, ale właśnie zintegrowana – ze społeczeństwem (w którym w dodatku w punkcie wyjścia znajduje się znacznie więcej obcokrajowców legalnie osiedlonych), jeśli nie jest wyrzucona na margines albo zamknięta w getcie i zostawiona sama sobie, skala łamania prawa nie będzie w niej większa niż w grupie obywateli z urodzenia. Napięcia międzyetniczne także można w cywilizowany sposób rozładowywać. Należałoby tylko mieć pozytywny plan, stopniowo go wdrażać i słuchać ekspertów. Nie, nie tych od wizerunku. Tym bardziej nie należy porównywać się z Francją, Zjednoczonym Królestwem czy Niemcami, bo zachodzi różnica skali, proporcji i historii, tej ostatniej zresztą przede wszystkim.

„Grozi nam islamizacja!” – to kolejny najpopularniejszy ze strachów na Lachy. Małej wiary muszą być zwolennicy tego poglądu, gdy idzie o siłę kulturową czterdziestomilionowego społeczeństwa. W sytuacji, gdy część tegoż zaklęsa się w lokalnej mutacji niezbyt katolickiego katolicyzmu, część stara się zachować otwartą wiarę i odziedziczoną przynależność wyznaniową wbrew wszystkim przeciwnościom i upolitycznieniu kleru, a część gwałtownie sekularyzuje, to gdzie jest miejsce na takie przesunięcie religijne? W gruncie rzeczy jest to zresztą strach tak nieracjonalny, że szkoda się szerzej nad nim rozwodzić.

VIII.

Z powyższą kwestią przyjęcia uchodźców (oraz migrantów ekonomicznych) wiąże się ponawiane notorycznie oskarżenie o maksymalizm podejścia ‘refugee welcome’. Znów, nawet sam termin jest wyjątkowo nieszczęśliwy. Cywilizowany kraj, członek wspólnoty międzynarodowej zawsze powie „tak, uchodźcy, witajcie”, bo każda inna postawa jest złamaniem prawa międzynarodowego. Zostawmy to.

O wiele bardziej znaczące jest, że nawet najotwartsi polscy zwolennicy polityki proimigracyjnej, poza małym marginesem fantastów, nie kwestionują istnienia granic państwowych, nie sugerują przyjmowania wszystkich w ogóle, nie wyznają „wstydu białego człowieka” – bo to, znów, i odpowiedzialność zbiorowa (w dodatku za nie naszą historię imperializmu), i aberracja równie niewłaściwa jak tamta imperialistyczna „misja białego człowieka” sprzed stulecia.

Są po temu rzeczywiste powody, by wiedzieć, że nie można przyjąć zupełnie wszystkich – Europa to nadal wyspa bogactwa i wolności w oceanie afrykańskiej i azjatyckiej biedy i despocji, z nielicznymi tylko chlubnymi wyjątkami. Powszechnej imigracji nie bylibyśmy w stanie udźwignąć. Automatyczne przyjęcie wszystkich chętnych byłoby też nieuczciwe wobec migrantów legalnie przekraczających granice, podlegających drobiazgowym i wieloletnim kontrolom, spełniających liczne i przewlekle egzekwowane warunki. Sama zresztą Komisja Europejska, ustami swojego rzecznika, Christiana Wiganda, dobrze rozpoznaje problem, piętnując podżeganie przez państwa trzecie (czytaj: Białoruś, Turcja itp.) do nielegalnej migracji.

Jest też coś nieledwie kolonialnego w założeniu, że wszyscy ci ludzie naprawdę chcą do nas, do Europy, przyjść. Nawet jeśli w niektórych niemal upadłych państwach takie pragnienie wyraża znaczna liczba obywateli, nie można automatycznie zakładać, że mieszkańcy Sahelu, Maszriku czy Maghrebu są pozbawieni korzeni, przywiązania do swojej kultury czy miejscowości, do krewnych, przyjaciół i przodków. Jeśli ich ojczyzny nie będą rozdzierane konfliktami, niszczone przez wojny, zagrożone anihilacją części obywateli, jeśli będą istniały w nich jakiekolwiek perspektywy godnego życia – pozostaną u siebie.

O co więc chodzi? Na pewno nie o stymulowanie mafii szmuglujących ludzi, jak sugerują niektórzy publicyści z okolic władzy. Z szajkami można było walczyć w skali kilkudziesięciu krajów europejskich od dawna. Idzie o inną, skoordynowaną politykę europejską wobec państw trzecich. O poniechanie bogacenia się na konfliktach. O większe zrozumienie złożonej sytuacji każdego z państw. A w bliższym nam planie – tylko i aż – o humanitaryzm na miarę przyzwoitego państwa, na które wszyscy łożymy. Christian Wigand mówił ostatnio także i o tym, domagając się respektowania fundamentalnych praw migrantów.

Rzeczywistość rozgrywa się w rozwoju historycznym, więc jeśli coś już się zdarzyło, trzeba się do konsekwencji odnieść. I to z empatią. Dotyczy to w równym stopniu obozu Moria, gdzie z przyzwoleniem UE również dochodzi do łamania podstawowych praw człowieka, jak i uchodźców zakleszczonych pomiędzy Polską a Białorusią. A już w szczególności dotyczy to nieszczęśników z Usnarza. Tych rząd powinien przeprosić na kolanach, podleczyć, nakarmić, wyekwipować tysiącami euro i, po uzgodnieniu tego z którymś z rządów przyzwoitszych niż nasz, przewieźć komfortowo do kraju docelowego. Bo że ta akurat grupa po wszystkim, co przeżyła, z pewnością nie chciałaby zostać u nas, nie mam wątpliwości.

IX.

Osobnego komentarza domaga się kwestia wypowiedzi Władysława Frasyniuka. To już stały wzorzec. Komuś co bardziej krewkiemu z nas a komentującemu obiektywne zło, wyrwie się dosadniejsze słowo – a wtedy MaBeNa rozkręca się do czerwoności i weksluje narrację na antypaństwowość totalnej opozycji. Ministrowie potrząsają szablami i ferują wyroki.

Władysław Frasyniuk, jak każdy polityk, ma na koncie wypowiedzi mniej i bardziej roztropne. W tym jednym wywiadzie odnosił się, już jako obywatel, a nie polityk, do obserwowanego przez nas wszystkich pandemonium i miał prawo do mocnego weta wobec tego, co zobaczył. Nie obraził żołnierza polskiego jako takiego, nie godził w polskość (istnienie tego rodzaju przestępstwa nie jest zresztą cechą demokracji a nacjonalistycznej tyranii). Komentował zachowania konkretnych ludzi. Czy ja użyłbym tych samych określeń? Pewnie nie. Czy będę mu odmawiał wypowiedzi, która jest elementem wolności słowa – tym bardziej nie. Jeśli adresaci poczuli się urażeni, powinni skorzystać z powództwa cywilnego, i na tym koniec.

Tyle że jest jeszcze jeden wątek, wcale nie poboczny, i wcale niewynikający z tego tylko, że Frasyniuk miał odwagę walczyć o wolną Polskę i ponosić tego konsekwencje, gdy inni spali do południa, odwaga kosztowała dużo więcej, a dysydenci stanowili ledwie garstkę w uśpionym społeczeństwie. Nie, jest coś więcej.

Nikt z obozu władzy nie ma prawa głosu w tej sprawie, z prostego powodu. Wylano na nas, krytyków podłej zmiany, ogromną ilość inwektyw, kalumnii i gróźb. Dopiero więc, gdy prezes prezesów przeprosi opozycję parlamentarną za oskarżenie o zamordowanie brata, gdy abp krakowski Jędraszewski pokaja się za ‘tęczową zarazę’, gdy Godek wycofa się ze zrównania gejów z pedofilami, gdy Pawłowicz poprosi o wybaczenie za nazwanie demonstrantów ‘SS UBywatelami’, gdy padną słowa skruchy za ‘targowiczan’, za ‘bojówki KOD-u’, za ‘brzydkie feministki’, za ‘cywilizację śmierci’, za ‘gen zdrady’, za ‘opcję niemiecką’, za ‘homoterror’, za ‘lewactwo’, ‘folksdojczów’ i ‘POlszewików’… Tak wtedy może jakikolwiek głos krytyki z tamtej strony miałby rację bytu. To nie znaczy, że nam wolno wszystko i że można z lekkością wulgaryzować dyskurs. W tym jednak przypadku jestem w stanie zrozumieć gniew Frasyniuka i, abstrahując od dosadności niektórych epitetów, nie umiem go nie podzielać. Ja także „patrzę z niepokojem na arogancję, chamstwo, prostactwo” niektórych funkcjonariuszy pod Usnarzem. Pogranicznik, który krzyczy do uchodźcy „wyp******aj”, nie dopuszcza do niego tłumacza, lekarza, który odmawia mu prawa do dochodzenia własnych praw, nie zachowuje się z godnością żołnierza polskiego.

X.

Należy wyciągać wnioski z historii. Państwo polskie potrafiło dawniej bezdusznie pozbawiać obywatelstwa – i dlatego nie powinno pozbawiać praw, w tym praw do głosowania, Polaków przebywających poza ojczyzną. Polski etnos to tułaczy lud emigrantów – i dlatego powinien tak chętnie jak kiedyś przyjmować uchodźców i dawać im godziwe warunki bytowania. Szczęśliwie ani Kazimierz Wielki, ani jego co bystrzejsi następcy nie reprezentowali opcji pisowskiej. To nas wówczas pozytywnie wyróżniało. Dziś jest, niestety, odwrotnie.

Jeśli coś w całym tym przygnębieniu napawa optymizmem, to inne niż by stereotypowo można podejrzewać reakcje mieszkańców Podlasia. Znacznie bardziej empatyczne względem uchodźców niż postawa rządu. To działania organizacji pozarządowych i tych kilkorga parlamentarzystów, którzy działali na miejscu. To wyniki sondaży wskazujące trendy odwrotne niż w 2015 r. Takich pozytywnych postaw jest w ostatnich dniach więcej – nowy rzecznik praw obywatelskich działa dokładnie tak, jak w sytuacji Usnarza narzuca mu to konstytucja RP. Z kolei w Kabulu Jagoda Grondecka sama doprowadzała uciekinierów do lotniskowej Abbey Gate. Dr Michał Wanke z Uniwersytetu Opolskiego zadbał o afgańskich studentów i pracowników swojej almae matris. Takich krzepiących przykładów jest więcej.

Nie zależy mi na własnej puencie, wolałbym przekazać głos komuś, kto oddał moje myśli, które w innym razie zawarłbym w tym miejscu. Michał Wilgocki w „GW” z ubiegłego piątku napisał tak – i ja te mądre słowa chciałbym powtórzyć:

„Zdaję sobie sprawę z tego, że apelować do obozu władzy nie ma już chyba sensu. Rząd będzie straszył terroryzmem, tym, że uchodźcy przyjdą i będą dokonywać zamachów. (…) Kiedy więc rząd zawiedzie, (a zawiedzie na pewno), na wysokości zadania musi stanąć obóz demokratyczny. Pokazać, że odrobił lekcje sprzed lat, gdy w kryzysie migracyjnym rząd PO-PSL kluczył. I twardo, bezkompromisowo – w sposób profesjonalny i zorganizowany, ale nade wszystko życzliwy – stanąć po stronie życia ludzkiego.”

 

Autor zdjęcia: Sébastien Goldberg

 

 

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Myśląc o długotrwałej zmianie – z Dobrosławą Gogłozą rozmawia Beata Krawiec :)

Beata Krawiec: Podczas czerwcowej sesji Parlamentu Europejskiego posłowie wezwali Komisję Europejską w celu znalezienia nowego sposobu na odejście od klatkowej hodowli zwierząt. Na początek chcę zapytać o historię tej petycji. Od czego się zaczęło i kto był pomysłodawcą tej inicjatywy?

Dobrosława Gogłoza: Myślę, że trzeba zacząć od tego, że sama petycja jest elementem dużo dłuższego procesu. Osobiście uważam, że w zmianie dotyczącej odchodzenia od używania klatek bardzo duże znaczenie miały działanie skierowane do biznesu. Przez wiele lat większość wysiłków organizacji prozwierzęcych w Europie była skierowana na komunikację z biznesem. Było to przekonywanie poszczególnych firm międzynarodowych i lokalnych, żeby wprowadziły u siebie wewnętrznie przepisy, które pozwolą na wycofywanie chowu klatkowego.

Spójrzmy, jak w USA zmieniły się przepisy dotyczące związków jednopłciowych. One również zaczęły się od aktywistycznych nacisków na biznes i dopiero później sprawa została rozwiązana na poziomie wyroków Sądu Najwyższego. W momencie orzeczenia sądu wszyscy najwięksi pracodawcy już rozpoznawali związki osób LGBT+, więc sama zmiana prawa nie miała tak dużego wpływu na faktyczne życie ludzi, chociaż na pewno jest bardzo istotna.

Podobny proces w temacie jajek z chowu klatkowego można było obserwować w Czechach. Czechy chcą zakazać tego procederu od 2027 roku, ale ich kampania wyrosła z tego, że najpierw wymuszono na czeskich firmach wycofanie się z produkcji jaj w klatkach, a dopiero później podjęto pracę nad doprowadzeniem do zakazu hodowli klatkowej.

Stąd też bardzo mocno wierzę w pracę z biznesem, co nie musi oznaczać próby przypodobania się przedsiębiorstwom. Sam dialog często przyjmuje formę zdecydowanych oczekiwań w stosunku do biznesu. Niemniej mam wiarę w to, że ten biznes będzie bardzo ważnym partnerem dla zmiany w kwestiach światopoglądowych i ekologicznych. Legislacja jest ważna na ostatnim etapie, bo nie wszystkich da się przekonać.

Proces zmian w Unii Europejskiej też rozpoczął się od zmian w biznesie, który przestał być wrogi zwiększaniu dobrostanu zwierząt. Bardzo często firmy zachęcone do działań przez aktywistów ostatecznie orientowały się, jak pozytywnie społeczeństwo reaguje na informacje, że chcą się wycofać z używania jaj z chowu klatkowego. Ten pozytywny feedback sprawił, że firmy uwierzyły w ten kierunek zmian.

Z polityką bywa różnie, ale w biznesie nawet najwięksi gracze są ustawieni frontem do klienta. Wizerunek jest dla nich bardzo ważny, nie mogą być postrzegane jako te firmy, które znęcają się nad zwierzętami. Z nimi dyskusja jest prostsza, bo nawet politycy nie funkcjonują pod taką presją społeczną.

W biznesie, dla dyrektorów w koncernach spożywczych działają słupki sprzedaży…

Dokładnie tak. Politycy dostają feedback raz na cztery lata, a w przypadku dyrektorów sprzedaży ten feedback jest czasem co miesiąc, czasami co trzy miesiące. Biznes dużo szybciej reaguje na zmiany niż polityka.

W Europie mamy system związany z dotacjami dla Wspólnej Polityki Rolnej, w ramach której chów przemysłowy nie jest wprowadzony w tak dużej skali jak w USA. Zatem czy organizacje lobbują za zakazem chowu klatkowego, czy zmniejszenia udziału chowu klatkowego też poza Europą?

Organizacji zaangażowanych w poprawę dobrostanu zwierząt jest coraz więcej, część z nich działa też w Azji i w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli chodzi o różnice pomiędzy USA a Europą, to jest to bardziej skomplikowane, niż się wydaje. Wspólna Polityka Rolna wizerunkowo jest wspaniała dla Europy, ale jeżeli wczytamy się w poszczególne elementy tej polityki, to okazuje się, że ona nie chroni bardzo dużej liczby zwierząt. Liczba gatunków wyciąganych poza nawias przepisów dobrostanowych jest olbrzymia, WPR nie chroni przede wszystkim ptaków, których w hodowli jest najwięcej. Spora część przepisów ma restrykcyjne oczekiwania wobec rolników, ale w praktyce okazuje się, że nikt tego nie sprawdza, że kontrole są rzadkie i zapowiadane, a kary praktycznie nie istnieją. Zatem WPR w praktyce wygląda dużo gorzej.

I teraz przenosimy się do Stanów, które faktycznie mają kiepskie prawodawstwo dotyczące dobrostanu zwierząt, ale jeżeli przyjrzymy się politykom firm, które działają w tym obszarze, to sprawa wygląda już zupełnie inaczej. McDonald’s ma dużo wyższe wymagania w stosunku do swoich dostawców-rolników w USA niż w Europie. Jeżeli McDonald’s decyduje, że nie będzie produkował z jaj klatkowych i wycofuje się z intensywnego chowu brojlerów, to w Stanach ta decyzja staje się praktycznie prawem. Niewielu rolników jest w stanie pozwolić na to, by – teraz lub w przyszłości – nie być dostawcą McDonaldsa czy KFC. Istnieje duży rozdźwięk między prawem ustanowionym przez polityków a praktyką regulowaną głównie przez polityki biznesowe.

Stąd też strategia wielu organizacji, żeby działać raczej z biznesem i mam wrażenie, że to bardzo przyspieszyło proces poprawy dobrostanu zwierząt. Oczywiście w 2012 roku doszło do dużej zmiany, kiedy w UE zakazano chowu bateryjnego, który nadal funkcjonuje w krajach na całym świecie. Jednak ten krok był też trochę sygnałem od polityków, że zrobiliśmy dużo i przez kolejne lata nie oczekujcie niczego więcej.

Są też analizy, które pokazały, że gdy takie kraje jak Polska i inne kraje Europy Środkowej i Wschodniej weszły do Unii Europejskiej, dyskusja na temat dobrostanu zwierząt bardzo się skomplikowała. Polska nie jest awangardą dobrostanu, pomimo że kiedyś nią była. Na przykład, gdy w roku 1997 została wprowadzona ustawa o ochronie zwierząt, na tamte czasy były to bardzo ambitne przepisy, udało się wtedy wprowadzić zakaz hodowli gęsi na fois gras, a wiele krajów europejskich dalej się zmaga z tą okrutną formą hodowli.

To, że Unia Europejska była kiedyś awangardą w temacie dobrostanu zwierząt, ale przestała nią być, można było obserwować przy okazji debaty brexitowej. Oczywiście wiemy, że Brexit będzie miał wiele negatywnych konsekwencji dla Wielkiej Brytanii, ale część aktywistów prozwierzęcych widzi w nim też szansę. Ten kraj był zawsze progresywny w tematach praw zwierząt, weganizmu i dobrostanu zwierząt, to tam zaczęła się publiczna dyskusja na ten temat. Niektórzy widzą szansę w tym, że Wielka Brytania uwolniona od debat w UE, która jest bardzo trzymana w cuglach przez takie kraje jak Polska, Francja, Rumunia i inne państwa o wpływowej gospodarce agrarnej, z wysoką pozycją rolników, będzie w stanie dużo szybciej poprawić dobrostan zwierząt.

Czyli dotarliśmy do tego momentu, że to biznes zmienia legislację i jako pierwszy wprowadza zmiany, dzięki temu, że wie, czego wymagają konsumenci. Rozumiem, że Otwarte Klatki rozpoczęły ten model działania jako współpracy NGO z biznesem i to było to, co was odróżniało od innych organizacji, które działały dotychczas w Polsce.

W Polsce Otwarte Klatki były pierwszą organizacją, która na serio zaczęła działać z biznesem, przy czym obecnie nie jest jedyną. Bardzo skutecznie działa w tym obszarze też Fundacja Alberta Schweitzera, niemiecka organizacja, uważana za jedną z czterech najskuteczniejszych na świecie. Nie jest u nas jeszcze bardzo znana, bo to właśnie organizacja, która głównie współpracuje z firmami. Ostatnio rozpoczęła działalność w Polsce Humane Society International, w tym momencie największa prozwierzęca organizacja na świecie, która u nas również nastawia się na dialog z rolnikami i z firmami i ma bardzo ciekawe i ambitne plany w tym obszarze.

Ja sama po odejściu z Otwartych Klatek działam w obszarze pracy z biznesem na pełen etat. Rok temu założyliśmy agencję marketingową All Hands, która wspiera firmy, które działają dla dobra świata. Pomagamy też ekspercko firmom, które chcą wprowadzić u siebie zmiany. Temat dobrostanu zwierząt jest nam oczywiście bardzo bliski i chętnie realizujemy projekty z tego obszaru.

O ile w Polsce ciężko było działać na rzecz zwierząt, bo brakowało ostatecznie politycznej woli, żeby coś zmieniać, to strategiczny pivot w kierunku komunikacji z firmami sprawił, że szybko pojawiły się pozytywne rezultaty. Jeronimo Martins, właściciel sieci Biedronka, było jedną z pierwszych firm w Polsce, która zrezygnowała ze sprzedaży jajek klatkowych, co było odważnym i bardzo istotnym krokiem w swojej skali.

To też pokazało konsumentom, że są w stanie zapłacić ciut więcej za smaczniejsze jajka i nie będą mieli wyrzutów sumienia oglądając smutne zdjęcia kur w klatkach. Inicjatywie End the Cage Age bardzo sprzyja komisarz UE ds. rolnictwa Janusz Wojciechowski, co było widoczne w dyskusji przed głosowaniem rezolucji w Parlamencie UE. Co będzie po zakazie chowu klatkowego? Czy to będzie zakaz hodowli zwierząt na futra we wszystkich krajach UE czy np. zmniejszenie dopłat bezpośrednich do chowu przemysłowego?

Wszystkie te opcje brzmią świetnie. Jestem przekonana, że temat futer zostanie zakończony dosyć szybko, nawet pomimo tego, że Polska jest w tej dziedzinie potentatem. Ciekawa jest kwestia dopłat. To wątek, który pozwoliłby znaleźć wspólnotę dyskusji środowiska prozwierzęcego – często mocno lewicowego – ze środowiskiem libertariańskim. To jest potencjalnie bardzo ciekawy temat, w którym można zacząć uczyć się mówić o prawach zwierząt innym językiem. Ciężko mi przewidzieć, jaka część tych zmian będzie w przyszłości zależała od Parlamentu Europejskiego, bo trzeba sobie wprost powiedzieć, że Unia jako decydent przeżywa kryzys. Widzę jednak mechanizmy rynkowe, które są w stanie sprzyjać dobrostanowi zwierząt. Mamy bardzo dobrze rozwijający się rynek produktów roślinnych, chociaż te są niestety regularnie szykanowane np. zakazami nazywania mleka sojowego mlekiem.

Na czym właściwie polega problem z nazewnictwem wędlin czy produktów wege?

Tu nie chodzi o argumenty, chodzi o to, że wiemy, że zamienniki mięsa najlepiej się sprzedają, kiedy są na półkach obok mięsa. Większość osób kupujących produkty roślinne to nie są weganie czy wegetarianie, ale osoby, które ograniczają spożycie mięsa. Ludzie idą do sklepu, żeby kupić wkład białkowy do swojego jadłospisu. Jeśli zaoferuje im się na tej samej półce alternatywy dla białka mięsnego, to często po nie sięgną. Tylko zdeterminowane osoby będą szukać produktów na półkach dla wegan i wegetarian.

W tej debacie nie chodzi o logikę, ale o to, że produkty będą się gorzej sprzedawać, jeśli zabronimy nazywać je w określony sposób. To czysta walka o rynek. Nazewnictwo nie jest też jedynym polem walki, różnice są też w dopłatach, w stawkach VAT, który jest wyższy na wiele produktów roślinnych, które nie są traktowane jako podstawowe. To sprawia, że produkty pochodzące od zwierząt mają niskie ceny przez ekonomię skali, a do tego mogą być tańsze, bo mają niższy VAT. Do tego dostają większe dopłaty bezpośrednie dla rolników, a Unia Europejska wykłada miliony euro na promocję mięsa, nawet jeśli jest to w sprzeczności z Nowym Zielonym Ładem.

Moim zdaniem innowacja w produktach roślinnych ma się dobrze i jeśli pozwolimy im na równych zasadach rywalizować z produktami odzwierzęcymi, to szybko zobaczymy wzrost konsumpcji produktów roślinnych. Tylko zmniejszenie spożycia produktów odzwierzęcych da nam szansę na zmniejszenie skali hodowli przemysłowej, której główną zaletą jest wydajność. Jeżeli chcemy podnieść warunki dobrostanowe dla zwierząt, to musimy zgodzić się na jednoczesny wzrost cen mięsa, czy nabiału. Nie przeskoczymy biologii zwierząt, one muszą dojrzewać wolniej, muszą mieć zapewnione więcej miejsca do życia. Szansę na zmiany widzę w sprawiedliwej konkurencji na rynku, innowacji i nie przerzucaniu kosztów produkcji na społeczności lokalne, pracowników i zwierzęta, tylko płaceniem uczciwej i realnej ceny za  produkty odzwierzęce.

Efekty pracy Otwartych Klatek są imponujące. Ale w mediach chyba wciąż żywy jest stereotyp romantycznego działacza/działaczki, który na targu w Bodzentynie ratuje konie przed transportem do rzeźni. Kim są wolontariusze, ludzie, którzy angażują się w projekty i kampanie? Czy są to osoby, które zawsze interesowały się prawami zwierząt, czy byli pracownicy przemysłu mięsnego, których po latach od tego odrzuciło?

W tym momencie przekrój wolontariuszy we wszystkich organizacjach pozarządowych jest bardzo duży. Myślę, że jeśli zaczyna się prowadzić organizację, która posługuje się profesjonalnym językiem, to ona przyciąga osoby, które rozumieją te kategorie i w nich myślą. Mi zawsze zależało na przyciąganiu osób, które są specjalistami i udawało się znajdować wolontariuszy, którzy byli specjalistami w dziedzinie IT, UX, osoby związane z komunikacją, prawem. Być może inny jest profil aktywistów w schroniskach i sanktuariach. Mi bliski był model aktywizmu, w którym patrzy się na konkretne liczby i szuka odpowiedzi na pytanie, jakie kampanie pomogą jak największej liczbie zwierząt, często bez konkretnego kontaktu z tymi zwierzętami. Mam poczucie, że jeżeli traktujemy te tematy poważnie, to powinniśmy zawsze aspirować do zwiększania swojej skuteczności i badać lepsze sposoby działania.

Czy z tych wolontariuszy będą kiedyś politycy, empatyczni i rozumiejący problemy, szukający praktycznych rozwiązań i równie profesjonalni, jak działający w Otwartych Klatkach? Czy na przykład łączy was coś z Ogólnopolskim Strajkiem Kobiet, którego protesty przelały się przez Polskę i Europę, były tym zrywem partycypacji społecznej, kobiet które pragnęły i nadal pragną zmian w polityce i społeczeństwie?

Mam nadzieję. Chciałabym zobaczyć więcej fajnych osób w polityce, chciałabym zobaczyć też więcej fajnych osób w biznesie, bo one mogą mieć bezpośredni wpływ na to, jak żyją zwierzęta czy ludzie. Ostatnio Kasia Jagiełło, która wcześniej była w Greenpeace, włączyła się do ruchu Szymona Hołowni jako osoba, która zajmie się tematyką klimatyczną i bardzo kibicuję takim decyzjom.

Nawet jeśli jesteśmy sceptyczni wobec polityki, to jeśli osoby, które chcą działać na rzecz zwierząt czy ekologii nie będą do polityki trafiać, to ciężko będzie oczekiwać od polityki czegoś więcej. Każdy obszar, który wpływa na nasze życie, powinien być zasilany przez osoby, które chcą w nim zrobić coś wartościowego, a nie są po prostu karierowiczami. Jak pozostawimy politykę i biznes karierowiczom, to zostaniemy ze światem takim, jaki mamy.

Co do Strajku Kobiet, to mnie zawsze interesował wątek zmian społecznych i dużych protestów, które też są ich częścią. Jest świetna książka Twitter and Tear Gas: The Power and Fragility of Networked Protest, napisana przez turecką badaczkę ruchów społecznych Zeynep Tufekci, która wytłumaczyła, dlaczego współczesne masowe protesty się nie udają. Funkcjonujemy obecnie w świecie, gdzie udaje się bardzo łatwo zgromadzić bardzo dużą liczbę ludzi, wykorzystujemy doskonale social media, a z jej badań wynika, że to się nie sprawdza na dłuższą metę.

Osoby z takich ruchów są bardzo zaangażowane, ale same ruchy zawsze trwają bardzo krótko. Kiedy zaczęły się protesty Strajku Kobiet, w pewnym momencie bardzo chciałam, żeby autorka książki nie miała racji, jednak dziś już wiemy, że te analizy się sprawdziły. Sytuacja wygląda tak, jak przed protestami, zostały nam napisy na murach i błyskawice. Na politykę nie miało to żadnego wpływu. Książka dokładnie analizuje, co się dzieje w trakcie protestów i co sprawia, że politykom bardzo łatwo sobie poradzić z tymi demonstracjami.

Myśląc o długotrwałej zmianie, trzeba najpierw włożyć wysiłek w organizację, a dopiero później w mobilizację ludzi. Ważne jest klasyczne budowanie struktury, szkolenie ludzi, budowanie grup lokalnych itd. To sprawia, że kiedy potrzebna jest mobilizacja, to da się to zrobić, nie będąc kolosem na glinianych nogach. Jeżeli chcielibyśmy osiągnąć faktyczną zmianę społeczną, to tego więcej potrzebujemy, nie możemy się zachłysnąć mediami społecznościowymi i cieszyć się z frekwencji w grupie na Facebooku, czy nawet na pojedynczej demonstracji. Te osoby niewiele mają ze sobą wspólnego, nie mają na dłuższą metę pomysłu na siebie, prędzej czy później zaczną się między sobą kłócić, dojdzie do konfliktu o leadership, władze już potrafią takie sytuacje rozgrywać.

Bardzo dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na Igrzyskach Wolności.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Technologia, głupcze! :)

Każdy Koreańczyk pytany o źródła dynamicznego gospodarczego i technologicznego rozwoju swojego kraju podkreśla, że po prostu nie ma innego wyjścia, jak rozwijanie nowoczesnych technologii i tworzenie nowych produktów, które będą najlepsze na świecie lub co najmniej konkurencyjne pod względem jakości i ceny dla najlepszych produktów z innych krajów.

Korea Południowa, kraj o podobnej liczbie ludności co Polska osiągnął bezprecedensowy sukces i od lat 50’ ubiegłego wieku z jednego z najuboższych przeistoczył się w jeden z najbogatszych i najbardziej technologicznie zaawansowanych krajów na świecie. Podobnie jak Polska dopiero od lat 90’ ubiegłego wieku mógł dokonać transformacji ustrojowej. Z autorytaryzmu przepoczwarzył się w demokrację parlamentarną i zbudował aktywne społeczeństwo obywatelskie. Jeszcze zanim doszedł do demokracji rozpoczął transformację gospodarczą. Obecnie Korea Południowa jest siódmą gospodarką świata i piątym eksporterem. Wartość koreańskiego rocznego eksportu to około 600 miliardów euro. Korea Południowa eksportuje towary o wartości trzy razy większej niż Polska… Osiągnięcie tego poziomu wymagało ogromnej determinacji oraz dyscypliny, bo jeszcze w połowie XX wieku Korea była jednym z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów świata.

Tocząca się w latach 1950-53 Wojna Koreańska zakończyła się podziałem Półwyspu Koreańskiego na komunistyczną północ i kapitalistyczne południe, które było ochraniane przez Stany Zjednoczone. Od tego momentu losy obu części tego kraju stały się diametralnie różne. Południe, które przed wojną było znacznie biedniejsze, otrzymało dużą amerykańską pomoc gospodarczą. To amerykańscy doradcy ustawili tamtejszą gospodarkę i wytyczyli kierunki jej powojennego rozwoju. Japończycy, którzy wcześniej okupowali Koreę, inwestowali przede wszystkim na północy. Stało się tak między innymi dlatego, że południowa część Korei ma niewielkie zasoby naturalne i trudne warunki do rozwoju rolnictwa. Większość terytorium stanowią góry i zaledwie 30% powierzchni kraju nadaje się do uprawy i hodowli. Tu warto zaznaczyć, że cała powierzchnia tego kraju to zaledwie trzecia część Polski. 

Na tym niewielkim górzystym półwyspie mieszkają dziś 52 miliony ludzi. Prawie połowa – około 25 milionów – w aglomeracji tworzonej przez Seul i miasta sąsiadujące ze stolicą. Ta zaś to jedno z największych i najnowocześniejszych miast na świecie. W ostatnich dekadach została zabudowane tysiącami wieżowców. W Warszawie tego typu budynków jest obecnie kilkanaście… Stara tradycyjna zabudowa prawie zupełnie zniknęła. Zachowały się jedynie nieliczne małe osiedla, mające dziś status zabytkowych. Seul ma nowoczesny skoordynowany system komunikacyjny składający się z rozbudowanego gigantycznego systemu metra oraz niezliczonych linii autobusowych. Stolica jest opleciona gęstą siecią autostrad i obwodnic. W centrum pełno jest ogromnych elektronicznych ekranów reklamowych. Niektóre okazałe budynki mają fasady zaopatrzone w systemy służące do wyświetlania obrazów i krótkich artystycznych animacji. Seulski ratusz to stary zabytkowy budynek zdominowany przez dobudowany obok szklany gmach o niezwykłych proporcjach i kształcie. Na dachu starego i wewnątrz nowoczesnego funkcjonują przepiękne ogrody. Miasto dopłaca wspólnotom mieszkańców, które decydują się na zakładanie podobnych ogrodów na dachach swoich budynków. Miejska zieleń jest dumą mieszkańców i władz miasta. Opiekuje się nią ogromne wyspecjalizowane przedsiębiorstwo zarządzane przez ratusz. W wielkomiejskim Seulu jest dzięki temu sporo urokliwych zaułków, parków, ścieżek spacerowych, kunsztownie zaprojektowanych i wykonanych wysepek zieleni i kwiatów. 

Każdy Koreańczyk pytany o źródła dynamicznego gospodarczego i technologicznego rozwoju swojego kraju podkreśla, że po prostu nie ma innego wyjścia, jak rozwijanie nowoczesnych technologii i tworzenie nowych produktów, które będą najlepsze na świecie lub co najmniej konkurencyjne pod względem jakości i ceny dla najlepszych produktów z innych krajów. Na światowych rynkach Korea konkuruje z Japonią, krajami Unii Europejskiej, Stanami Zjednoczonymi a w ostatnich dekadach również z szybko modernizującymi się Chinami. 

Z polskiej perspektywy wyraźnie widać potęgę technologiczną i gospodarczą Korei Południowej. Telefony komórkowe, AGD, samochody, komputery, telewizory, sprzęt biurowy i audio, klimatyzatory oraz wiele innych – to produkty obecne dziś w każdym polskim gospodarstwie domowym. Koreańskie koncerny i marki mają dziś najwyższą międzynarodową pozycję. Samsung, LG, KIA, czy Hyundai i kilka innych, mniej w Polsce znanych, to firmy i marki globalne. Koreańska elektronika oraz motoryzacja konkurują dziś z powodzeniem z najlepszymi i najpotężniejszymi producentami z Europy, Japonii, USA czy Chin. Korea  jest również potęgą w przemyśle stoczniowym, energetycznym, chemicznym oraz – mało kto o tym w Polsce wie – spożywczym. 

Koreański koncern spożywczy SPC ma roczne obroty na poziomie 60 miliardów USD i 7 tysięcy sklepów na całym świecie. W ciągu 10 lat planują dojść do 20 tysięcy placówek. Najważniejsze rynki zagraniczne dla SPC to: Chiny, Stany Zjednoczone, Singapur oraz Francja. Menadżerowie tej firmy mówią, że każdy rynek jest dobry i są gotowi podejmować wyzwania praktycznie wszędzie. Ich zakłady produkują codziennie 600 typów pieczywa i ciast. Nikt na świecie nie jest w stanie utrzymywać tak zróżnicowanej produkcji. Kolejny pod względem różnorodności amerykański koncern produkuje sto gatunków pieczywa i ciast. Oprócz tak wielkiej różnorodności strategicznym celem koreańskiej firmy jest jakość premium. SPC ma własne centrum badawczo-technologiczne. Współpracuje również z Seoul National University. Koncern ma liczne patenty na technologię produkcji pieczywa i żywności. Dysponuje dwudziestoma fabrykami na świecie, między innymi w Chinach, Stanach Zjednoczonych, Francji i Rosji. W każdym miejscu dostosowują się do lokalnych upodobań klientów. We Francji udało się im wypromować własne ciastko nadziewane masą ze słodkiej czerwonej fasoli, które podbiło francuski, czyli najbardziej konkurencyjny i wymagający rynek! W Korei natomiast jedna z marek, pod którymi SPC sprzedaje swoje produkty, nosi nazwę Paris Baguette. Kawiarnie i spożywcze butiki tej marki spotyka się na każdym kroku. Firma oferuje Koreańczykom rozbudowany system lojalnościowy. Dzięki temu jej klientami są prawie wszystkie koreańskie gospodarstwa domowe.

W Polsce swoje centrum produkcyjne ma koreański koncern LS a dokładnie jego dział LS Cable, produkujący kable, światłowody i podzespoły komunikacyjne i energetyczne. Warto podkreślić, że Koreańczycy wysoko oceniają poziom polskich współpracowników. Liczą na rozwój i korzyści płynące z położenia naszego kraju w pobliżu największych europejskich rynków. 

W relatywnie krótkim tekście nie sposób opisać całej koreańskiej gospodarki i narodowej strategii rozwoju. Warto jednak zauważyć, że cechuje ją konsekwencja rządzących, odpowiedzialność inwestorów oraz legendarna dyscyplina i oddanie pracowników. To podstawowe filary koreańskiego sukcesu. Wszyscy koreańscy menadżerowie i eksperci powtarzają, że ich kraj – nie mając bogactw naturalnych i znajdując się w bardzo niebezpiecznej sytuacji politycznej z powodu agresywnego komunistycznego reżymu na północy oraz w otoczeniu silnych gospodarczych rywali, jak Japonia, Tajwan i Chiny – nie ma innego sposobu na sukces jak rozwijanie nowoczesnych technologii oraz eksportu i ekonomicznej ekspansji na międzynarodowy rynek.

Korei udało się osiągnąć sukces dzięki skoordynowanej polityce kolejnych rządów i jasno określonym celom strategicznym, a także oryginalnej strukturze organizacji narodowej gospodarki w formie tzw. czeboli, czyli konglomeratów firm z różnych dziedzin. Obecnie funkcjonuje kilkanaście czeboli, trzeciej już generacji. Ta forma uzyskiwania efektu synergii ewoluowała przez kilkadziesiąt lat. Jak bardzo? Wystarczy uświadomić sobie, że Hyundai był na początku skromnym sprzedawcą ryżu…

Nie bez znaczenia ma tu również pracowitość Koreańczyków, których tydzień pracy wynosi dziś 52 godziny robocze. Ta liczba jest kompromisem zawartym między pracodawcami a silnymi związkami zawodowymi. Za dodatkowe godziny pracodawcy muszą płacić wyższe stawki. Ponad 60% Koreańczyków pracuje w potężnych i bogatych koncernach, które płacą bardzo dobrze, ale stawiają również bardzo wysokie wymagania. 

Dlatego w Korei panuje kult wykształcenia

Młodzi ludzie starają się dostać na prestiżowe kierunki studiów, których ukończenie gwarantuje atrakcyjną i dobrze płatną pracę. Niepowodzenie na egzaminie wstępnym jest życiową tragedią. Poprawka wymaga skończenia intensywnego rocznego kursu przygotowawczego, który jest drogi i wymaga od uczestników całkowitego poświęcenia. Na wykształcenie zdolnych potomków składają się często całe rodziny. Jednak szkoły prowadzące takie kursy są oblegane, bo dostanie się na prestiżową uczelnię stanowi przepustkę na dobre studia, które z kolei są warunkiem zawodowej kariery i dobrobytu.  

W Korei działa system wspierania start-upów i tak zwane inkubatory przedsiębiorczości, finansowane wspólnie przez sektor prywatny i fundusze państwowe. Twórcy innowacyjnych projektów nawet przez kilka lat mogą liczyć na solidne wsparcie, a ryzyko bankructwa w przypadku niepowodzenia jest amortyzowane przez pieniądze sponsorów. Zarządzający start-upami podkreślają, że każdy projekt musi trafić w swój czas i często bywa tak, że to co początkowo jest niepowodzeniem, po rozwiązaniu jakiegoś technologicznego problemu lub na skutek zmian w strukturze społecznych potrzeb staje się szansą i sukcesem. Obecnie narodowe programy rozwoju obejmują także wspieranie takich dziedzin jak elektryczne ogniwa wodorowe, które mają stanowić część rewolucji w transporcie. Koreański gigant motoryzacyjny Hyundai (piąte miejsce na świecie z roczną produkcją na poziomie 8 milionów pojazdów) sprzedał właśnie pierwsze kilkaset aut Hyundai Nexo napędzanych prądem wytwarzanym z wodoru. Odbiorcą jest miasto Paryż, które przeznacza te pojazdy na potrzeby korporacji taksówkowych. Efektem spalania wodoru jest czysta woda. Auto ładuje się w sześć i pół sekundy. Jego zasięg wynosi ponad sześćset kilometrów. Koreańczycy produkują już również ciężarówki i autobusy z takim napędem. Motoryzacja oparta na energii elektrycznej wytwarzanej z wodoru od kilkunastu lat jest rozwijana jako narodowy priorytet. Dzięki wsparciu państwa oraz ośrodków badawczych Hyundai wyprzedził w tej dziedzinie wszystkich konkurentów i jako pierwsza firma na świecie jest w stanie zaoferować bezpieczny, ekologicznie czysty system pojazdów i stacji tankowania. W dobie walki o czyste powietrze i ochronę środowiska to szansa na ogromne zyski i zajęcie uprzywilejowanej konkurencyjnej pozycji na świecie.

Kolejny strategiczny cel Korei to budowa systemu G-5. Koreańskie firmy budują i oferują na całym świecie najnowocześniejsze podzespoły na potrzeby układu telekomunikacyjnego oraz informatycznego, który oplecie wkrótce cały świat. Koreańczycy są tu w światowej czołówce, zarówno pod względem badań naukowych, jak i wdrożeń technologii w powstające systemy. Z tym projektem związany jest kolejny strategiczny cel, jakim jest zbudowanie rewolucyjnego komputera kwantowego. Tu również trwa technologiczny wyścig, w którym Korea wiedzie prym. Nad tą technologią pracują koreańskie start-upy wspierane przez państwo, kapitał prywatny oraz uczelnie. Umiejętność konstruowania komputerów wielokrotnie wydajniejszych niż obecnie stosowane, będzie miała kapitalne znaczenie dla przyszłości koreańskich firm, które mają szansę na miejsce w pierwszym szeregu technologicznych liderów. Twórcy innowacyjnych pomysłów nie stają się ofiarami bankructwa swojego projektu, ale mają szansę rozwijać go dalej oraz pracować przy innych. To kapitał ludzki, bez którego żadna firma ani kraj nie ma szansy na sukces. Zatrudnienie najbardziej twórczych umysłów i powstrzymanie tak zwanego drenażu mózgów, który jest plagą Polski, w Korei jest traktowane jako strategiczny cel państwa.

Koreańczycy postawili również na naukę. Kilka koreańskich uniwersytetów jest notowanych w pierwszej pięćdziesiątce listy najlepszych światowych uczelni. Seoul University jest na dwunastym miejscu na świecie. Dla porównania, najwyżej notowany polski uniwersytet jest na tej liście pod koniec piątej setki… Dzięki rozbudowanemu systemowi stypendialnemu Koreańczycy studiują także na najlepszych uczelniach świata. Koreańskie koncerny zlecają wyższym uczelniom zadania badawcze niezbędne do rozwoju technologii. Jeśli są to projekty strategiczne – finansuje je również państwo.

Obecnie Korea Południowa ma kilka narodowych projektów rozwijanych przez koncerny i wspieranych przez państwo. Są to między innymi: sztuczna inteligencja, analiza wielkich baz danych (BIG DATA), komputery kwantowe, ogniwa wodorowe do samochodów elektrycznych i bezpieczny system tankowania, pojazdy autonomiczne, system 5G, systemy telekomunikacyjne, telefonia komórkowa, ekrany telewizyjne i inne. 

Wizyta w koreańskim sklepie ze sprzętem AGD pokazuje, jak oryginalne pomysły mają lokalni producenci. W tej chwili Samsung i LG wprowadzają na rynek nową generację telewizorów o rozdzielczości 8K. Gwarantują one dwa razy wyraźniejszy obraz niż najlepsze u nas telewizory 4K… W Korei można kupić innowacyjne pralki, które czyszczą ubrania z minimalnym użyciem wody w formie pary. To rewolucyjny wynalazek, bo brak czystej słodkiej wody staje się jednym z największych problemów ludzkości. Lodówki, które przez Internet zlecają sklepom uzupełnienie swojej zawartości oraz odczytują terminy przydatności do spożycia to już standard. Koreański odkurzacze nowej generacji jest już wydajniejszy niż najlepsze produkty europejskiej i amerykańskiej konkurencji. Koreańczycy promują (najpierw u siebie) nieznane dotąd wielofunkcyjne urządzenia domowe, które mogą pełnić jednocześnie funkcję routera wi-fi, wysokiej jakości sprzętu audio, grzejnika, filtru i nawilżacza powietrza i innych, a mają kształt pufa, który można postawić przed ulubionym fotelem albo sofą. Projektanci liczą na zainteresowanie tym, zajmującym niewiele miejsca urządzeniem, właścicieli niewielkich mieszkań, czyli potencjalnie każdego mieszkańca współczesnych miast w Korei i na całym świecie. Urządzenie kosztuje znacznie mniej niż „jego elementy” kupowane oddzielnie, a na dodatek można je konfigurować według indywidualnych potrzeb. Czy odniesie sukces? Przyszłość pokaże, ale jest ono typowym przykładem koreańskiej kreatywności w poszukiwaniu sposobów zaspokajania ludzkich potrzeb, na których można zarobić. Jest przykrą powinnością zaznaczyć w tym miejscu, że nasz kraj, jeśli chodzi o wynalazki oraz innowacyjność jest na szarym końcu krajów cywilizowanego świata.

Czego obawiają się Koreańczycy? 

Korea Południowa rozwijała się szybko nieprzerwanie przez kilkadziesiąt lat. Jednak obecnie jej menedżerowie nie kryją obaw przed światowym spowolnieniem, które nieuchronnie musi dotknąć również ich uzależnioną od eksportu gospodarkę. A na światowych rynkach widać już jego objawy. Bogate kraje starzeją się, słabną i tną wydatki. Kupują głównie w krajach rozwijających się, których rozwój również w ostatniej dekadzie wyraźnie zwolnił. Koreańscy eksperci widzą wyraźnie wysokie prawdopodobieństwo globalnego kryzysu. Jednym z największych zagrożeń jest konfrontacja USA i Chin, która przyjmuje formę wojny celnej. Korea sprzedaje ogromne ilości gotowych produktów w Stanach oraz technologicznych komponentów do Chin. Wojna celna między światowymi gigantami to dla Korei Południowej poważny problem i zagrożenie. W kraju trwa dyskusja, jak dostosować politykę rządu do wymagań nowych czasów. Istotną sprawą jest wspieranie małych i średnich firm, które radzą sobie dużo słabiej niż wielkie koncerny i czebole. Innym problemem jest starzenie się społeczeństwa, spadek liczby ludności oraz zmiany modelu życia. W Korei zaczyna brakować rąk do pracy, a nowe pokolenia odrzucają model, w którym dominuje absolutne poświęcenie pracy i karierze kosztem rodziny, a nawet zdrowia. Jednak w Korei wciąż dominuje przekonanie, że tylko systematyczną, dobrze zorganizowaną i wydajną pracą można dojść do dobrobytu. Ostatnim osiągnięciem związków zawodowych jest ustalenie tygodniowej liczby godzin pracy na poziomie 52. Oczywiście Koreańczycy pracują zacznie dłużej, ale za godziny nadliczbowe pracodawcy muszą więcej płacić. Te ustalenia są przestrzegane w wielkich koncernach. W małych rodzinnych interesach nie ma tego rodzaju limitów.

Na koniec zostawiam pytanie, co z koreańskiego sukcesu może być inspiracją  dla Polski?

Dlaczego wskrzeszono Polskę :)

Powstanie nowoczesnego państwa polskiego w roku 1918 było wynikiem niezwykłego zbiegu okoliczności, zaskakującą i nieprzewidzianą konsekwencją połączenia rosyjskich ambicji, austriackiej indolencji, pruskiej arogancji, francuskiego sprytu i amerykańskiego idealizmu.

Gdyby nie rosyjskie dążenie do podporządkowania sobie – kosztem Austrii i Turcji – Bałkanów, katastrofalna dla Europy, a dla Polaków emancypująca wojna nie wybuchłaby. Gdyby w trakcie jej trwania Niemcy nie zrazili do siebie Amerykanów, mogli ją wygrać, zabierając Rosji tereny Królestwa Kongresowego i tworząc na nich autonomiczne państwo polskie. Gdyby zaś francuski premier Clemenceau nie przechytrzył amerykańskiego prezydenta Wilsona, model pokojowego współistnienia przypominający obecną Unię Europejską mógł zostać wdrożony już w roku 1919, zapobiegając II wojnie światowej i 45 latom sowieckiego dyktatu. Tworzone przez polskich liderów koncepcje i wizje były jedynie praktycznym zastosowaniem tych rzeczywistych alternatyw.

(…)

Gdzie dwóch się bije…

Spór o przyczyny wybuchu I wojny światowej prawdopodobnie nigdy nie zostanie w pełni rozstrzygnięty. Ponieważ historię piszą zwycięzcy, większość analiz kończy się oskarżeniem pod adresem Niemiec i ich, wcale przecież nie wyjątkowego w tamtych czasach, narodowego egoizmu. W podręcznikach problem kwitowany jest paroma ogólnikowymi zdaniami o zawikłanych sojuszach, mylnych kalkulacjach sztabowców i nieodpowiedzialności dyplomatów. W rezultacie wydarzenie o kolosalnych konsekwencjach dla Polaków staje się niezbadanym, ale niewątpliwie korzystnym zrządzeniem opatrzności.

By wywikłać się z tego fatalizmu – a równocześnie nie ugrzęznąć w szczegółowym opisie polityki przełomu XIX i XX wieku – postawię tezę dość uproszczoną, ale usprawiedliwioną: głównymi przyczynami I wojny światowej były rosyjski ekspansjonizm i francuski strach.

Otrząsnąwszy się z upokarzającej klęski w wojnie z Japonią, Rosja w latach 1908–13 doświadczała cudu gospodarczego na skalę dzisiejszych Chin. Jedna z ostatnich w świecie monarchii absolutnych opierała się na prawosławnej ortodoksji i pansłowiańskiej ideologii. Przez większość XIX wieku Rosjanie czuli się zobowiązani pomagać bałkańskim Słowianom – przede wszystkim Serbom – w wyzwoleniu się spod tureckiego panowania. Ambicją Rosji było odrodzenie wschodniego cesarstwa rzymskiego ze stolicą w Konstantynopolu. Stawiało to ją na konfrontacyjnym kursie wobec Austrii, która postrzegała Bałkany jako swoją naturalną strefę wpływów.

W czerwcu 1903 roku spiskowcy wymordowali związaną z Wiedniem serbską dynastię Obrenowiciów. Rosja, mimo oburzenia królobójstwem, rychło uznała nowego serbskiego króla Piotra Karadziordziewicia oraz powołany przez niego rząd i stała się ich opiekunem i sponsorem. Austria przeistoczyła się zaś z protektora Serbii w jej głównego wroga i cel ataków terrorystycznych, niemal otwarcie wspomaganych przez Belgrad. Serbię, oprócz Sankt Petersburga, wspierał także Paryż, uważający Austrię za wroga ze względu na jej sojusz z Niemcami.

Francuska polityka tego okresu była mieszanką strachu i chęci zemsty: upokorzeni w roku 1870 przez Bismarcka, Francuzi drżeli na myśl o kolejnej konfrontacji, a równocześnie żywili nadzieję na odzyskanie Alzacji i Lotaryngii. Słusznie zakładali, że jeśli chcą osiągnąć ten cel, muszą działać w sojuszu równocześnie z Rosją i z Wielką Brytanią – które były jednak dla siebie potencjalnymi konkurentami.

Brytyjsko-rosyjskie porozumienie, które domykało wymarzoną przez Paryż koalicję, zawarto w roku 1907, na osiem lat. Obawiając się, że nie zostanie ono odnowione i że układ międzynarodowy już nigdy nie będzie równie korzystny, francuski premier i prezydent przebywający w Petersburgu wnet po sarajewskim morderstwie zrobili wszystko, by usztywnić pozycję swoich rosyjskich sojuszników.

Poszlaką świadczącą o rosyjsko-francuskiej winie za wybuch I wojny światowej są deklarowane cele wojenne. Austro-Węgry, które formalnie rozpoczęły wojnę, chciały wyeliminować zagrożenie ze strony serbskich terrorystów. Niemcy swój program określiły dopiero we wrześniu 1914 roku, kiedy ich wojska zbliżały się już do Paryża. Co znamienne, był to bardziej pomysł, jak zagospodarować ewentualne zwycięstwo niż agresywna doktryna: po wypchnięciu Rosji z Europy, wyzwolone spod jej władzy narody (wśród nich Polacy) miały stworzyć wraz z Niemcami i Austro-Węgrami unię gospodarczą, w której Rzesza miałaby „pakiet kontrolny” na takiej samej zasadzie, na jakiej Prusy kontrolowały samą Rzeszę. Ten związek celny miał być otwarty dla pokonanych wrogów (w szczególności dla Francji i Belgii) oraz dla państw neutralnych.

Niestety, arogancja niemieckich sztabowców i polityków sprawiała, że lekceważyli oni propagandowy wymiar wojennych zmagań. Nie zrobili więc nic, by powyższy plan – potencjalnie korzystny nie tylko dla Rzeszy – przedstawić europejskiej opinii publicznej. Ułatwiło to aliantom, sprawniejszym w propagandzie, przedstawianie państw centralnych jako krwiożerczych imperialistów, a siebie samych – jako obrońców wolności.

Na tle austriackiej samoobrony i niemieckiej wizji nowego ładu, wojenne cele ententy wypadają dość zaborczo: Francja od początku konfliktu nie ukrywała dążenia do odzyskania Alzacji i Lotaryngii, Rosja – do podporządkowania sobie Bałkanów wraz ze świętym miastem Konstantynopolem i strategiczną kontrolą nad cieśninami łączącymi morza Czarne i Śródziemne. Gdy w latach 1915–16 ententa wciągnęła do wojny Włochy, Rumunię i Grecję, okazało się, że ogólny obszar terenów mających zmienić przynależność państwową w razie zwycięstwa był wielokrotnie większy niż to, co w niemieckim „programie wrześniowym” wskazano jako możliwe nabytki terytorialne Rzeszy.

Sprawa polska pojawiała się w latach poprzedzających wybuch wojny marginalnie, jako odwetowy ruch Austrii, wymierzony we wspierającą serbską irredentę Rosję. Nie przypadkiem Związek Strzelecki – pierwsze od ponad półwiecza oddziały zbrojne działające otwarcie i pod polską komendą – powstał w okresie narastających napięć w stosunkach Wiednia z Belgradem i Petersburgiem. Ich dowódca, Józef Piłsudski, podjął grę z habsburskimi służbami specjalnymi i był świadom tego, że jest instrumentalnie wykorzystywany. W razie wybuchu wojny stworzone przez niego jednostki paramilitarne miały przekształcić się w polskie wojsko, wkroczyć do zaboru rosyjskiego i wywołać tam powstanie.

Gdy na początku sierpnia 1914 roku nadeszła chwila próby, okazało się, że ludność Kongresówki (z wyjątkiem kieleckich strażaków) nie rwie się do walki o narodowe wyzwolenie i kompania kadrowa musiała wrócić, skąd przyszła. To rozczarowanie doczekało się upamiętnienia w żołnierskich słowach dorobionych do melodii marsza kieleckiej straży ogniowej, zaczynających się od „My, Pierwsza Brygada”, a kończących się dosadnym „jebał was pies!”.

Gdyby Piłsudski zrealizował swój plan i wzniecił powstanie, Rosjanie zostaliby wyparci z Kraju Przywiślańskiego już w roku 1914, a nie, jak w rzeczywistości, latem 1915. Wątpliwe, by przyspieszyło to rewolucję w Rosji, ale na pewno wzmocniłoby państwa centralne i – biorąc pod uwagę utrzymującą się aż do lata 1918 równowagę sił – mogłoby przesądzić o ich ostatecznym zwycięstwie.

W takiej alternatywnej historii Polska odrodziłaby się jako państwo zależne od Niemiec w ramach środkowoeuropejskiej unii celnej naszkicowanej w „programie wrześniowym”. W tym stanie przetrwałaby zapewne do dziś, będąc krajem zupełnie innym od tego, który znamy: mniejszym, zorientowanym ku południu (możliwe, że królem zostałby austriacki cesarz), niezniszczonym i niestraumatyzowanym przez II wojnę światową, wielonarodowym (dużą część ludności Galicji stanowili Ukraińcy, a w obydwu zaborach mieszkało wielu Żydów), bogatszym i mniej mobilnym społecznie (nie byłoby ani nazistowskiej rzezi inteligencji, ani komunistycznego dowartościowania osób pochodzenia robotniczo-chłopskiego).

Zatrzaśnięte okiennice w Miechowie – małopolskim miasteczku, które jako pierwsze po rosyjskiej stronie granicy zostało opanowane przez oddziały Piłsudskiego – dobitnie pokazały, że powyższy scenariusz nie mógł się zrealizować. Wobec zaskakującej (jeśli porównać ją z wcześniejszymi powstańczymi zrywami) bierności głównych zainteresowanych, odbudowa polskiego państwa zniknęła z agendy, tym bardziej, że po drugiej stronie frontu carski rząd nie zdecydował się (jeszcze) użyć polskiej karty do mobilizacji poparcia.

Francja i Wielka Brytania uważały kwestię polską za wewnętrzną sprawę Rosji. Znaczenia kampanii prowadzonych na zachodzie przez Paderewskiego i Dmowskiego nie należy przeceniać – wszystko, co mogły osiągnąć, to wzrost świadomości wśród opinii publicznej.

Tak minęły dwa lata, w czasie których państwa centralne zaczęły odczuwać brak żołnierzy. Był to główny powód, dla którego jesienią 1916 roku Berlin i Wiedeń powróciły do pomysłu reaktywacji Polski. Akt wydany 5 listopada w imieniu Franciszka Józefa i Wilhelma II ogłaszał zamiar z „ziem polskich przez waleczne ich wojska ciężkiemi ofiarami rosyjskiemu panowaniu wydartych utworzenia państwa samodzielnego z dziedziczną monarchią i konstytucyjnym ustrojem”. Dokładny przebieg granic przyszłego „wolnego, szczęśliwego i własnem narodowem życiem cieszącego się” Królestwa Polskiego pozostał nieokreślony.

W grudniu ogłoszono powoływanie Tymczasowej Rady Stanu oraz banku centralnego, 10 kwietnia 1917 roku stworzone przez Piłsudskiego oddziały podporządkowano niemieckiemu generalnemu gubernatorowi warszawskiemu i przemianowano na Polską Siłę Zbrojną. W lipcu zażądano od nich przysięgi, że „w wojnie obecnej dotrzymają wiernie braterstwa broni wojskom Niemiec i Austro-Węgier oraz państw z nimi sprzymierzonych”.

Pod wpływem Piłsudskiego – podówczas już na własną prośbę zdymisjonowanego ze służby i spodziewającego się niemieckiej przegranej – ponad dwie trzecie żołnierzy odmówiło. Tych dysydentów, którzy pochodzili z zaboru rosyjskiego (około 3300 osób), Niemcy osadzili w obozach internowania. Nieco liczniejszych poddanych austriackich wcielono do armii cesarsko-królewskiej i wysłano na front włoski.

Zakładany pierwotnie stan liczebny polskiego wojska (50 tysięcy) nie został osiągnięty do końca wojny, oscylując wokół śmiesznie niskiej liczby 3 tysięcy osób. Rozczarowani okupanci znaleźli nowego wasala-sojusznika: w lutym 1918 roku zawarli traktat z Ukraińcami, przekazując im wschodnie tereny dawnego Królestwa Kongresowego (okolice Chełma) i obiecując autonomię we wschodniej Galicji. Na wieść o tym dowodzona przez generała Hallera II Brygada złamała złożoną przysięgę i przeszła na stronę rosyjską. Jej dowódca okrężną drogą przedostał się do Francji, gdzie stanął na czele „błękitnej armii”, tworzonej z amerykańskich Polonusów oraz z polskich jeńców pojmanych do niewoli na froncie zachodnim.

Zaplanowane dziecko Wersalu

Jedną z nieprzewidzianych przez francuskich strategów konsekwencji wojny było polityczne przebudzenie rosyjskiego społeczeństwa. Do postępowych krytyków caratu dołączyli nacjonaliści wskazujący na niemieckie koneksje Romanowów. Porażki na froncie i rosnące trudności z zaopatrzeniem doprowadziły na początku roku 1917 do rewolucji i abdykacji cara. Ententa mogła od tej pory uznawać się za sojusz postępowych demokracji przeciw autorytarnym monarchiom. To propagandowe nadużycie (w rzeczywistości zakres politycznej partycypacji i swobód obywatelskich był większy w Rzeszy i Austro-Węgrzech niż w wielu państwach sprzymierzonych z Francją i Wielką Brytanią) przyczyniło się do powiększenia koalicji o Stany Zjednoczone i, w konsekwencji, do zwycięstwa.

Jeszcze jesienią 1916 roku ubiegający się o ponowny wybór amerykański prezydent Thomas Woodrow Wilson obiecywał utrzymanie neutralności. W następnych miesiącach lekkomyślność Niemców namawiających Meksyk do ataku na Stany Zjednoczone (telegram został przechwycony i upubliczniony przez Brytyjczyków), zaostrzenie wojny na Atlantyku (co prowadziło do śmierci amerykańskich obywateli i strat armatorów) oraz lobbing nowojorskich finansistów (którzy obawiali się, że w razie niemieckiego zwycięstwa stracą pieniądze pożyczone Francji i Wielkiej Brytanii) zmieniły nastawienie Waszyngtonu. Zainspirowany rozważaniami Immanuela Kanta – który pod koniec XVIII wieku dowodził, że tylko demokratyczne państwa mogą zawrzeć między sobą trwały („wieczny”) pokój – 6 kwietnia 1917 roku Wilson poprosił Kongres o wypowiedzenie wojny Niemcom, twierdząc, że jej celem jest sprawienie, by „świat stał się bezpieczny dla demokracji”. To quasi-religijne podejście cechowało prezydenta od początku wojny. Zniknięcie caratu sprawiło, że wsparcie ententy stało się realistycznym sposobem jego realizacji.

Późnym latem tego samego roku prace rozpoczęła grupa około 150 amerykańskich uczonych – historyków, ekonomistów, geografów, prawników, lingwistów i reprezentantów innych dziedzin, mających coś do powiedzenia o ówczesnym świecie – której zadaniem była konkretyzacja celów wojennych. Ostateczną listę prezydent przedstawił Kongresowi 8 stycznia 1918 roku. Osiem z 14 punktów odnosiło się do zmian terytorialnych (eksperci przeanalizowali tajne traktaty zawarte przez ententę i pozostawili z nich to, co uznali za uzasadnione i akceptowalne), pięć opisywało nowe zasady mające rządzić stosunkami dyplomatycznymi, a jeden – ostatni – przewidywał powołanie Ligi Narodów, która miała zagwarantować „zarówno małym, jak i dużym państwom” polityczną niepodległość oraz terytorialną integralność.

Wilson podkreślał, że celem Stanów Zjednoczonych jest stworzenie „sprawiedliwego i trwałego pokoju”, a nie osiągnięcie nowej równowagi sił. By zwiększyć wiarygodność tej obietnicy, prezydent świadomie dystansował się od Francji i Wielkiej Brytanii, mówiąc o Stanach Zjednoczonych, że nie są ich sprzymierzeńcem (ang. ally), lecz jedynie partnerem (ang. associate).

Bez pomocy USA Francja i Wielka Brytania nie wygrałyby wojny. Niemiecka flota podwodna miała techniczne możliwości, by odciąć zaopatrzenie Wielkiej Brytanii, a po kapitulacji Rosji i Rumunii państwa centralne zyskały silne zaplecze surowcowe i mogły wzmocnić swoje oddziały na froncie zachodnim. W rzeczywistej historii pozwoliło to wiosną 1918 roku na ofensywę, która upadła w wyniku błędów w dowodzeniu i doprowadziła do załamania się równowagi sił, ponieważ polegli żołnierze ententy zostali zastąpieni milionem Amerykanów, a strat niemieckich nie było komu wyrównać. Jednak w razie zachowania neutralności przez USA, to Berlin mógł jesienią 1918 roku dyktować Paryżowi warunki zawieszenia broni.

Nie bez znaczenia był wymiar propagandowy. Niemiecki pomysł na powojenną Europę pozostał tajny (nie mówiąc już o tym, że twarda imperialna retoryka „programu wrześniowego” prędzej zraziłaby do Rzeszy Austriaków niż przekonała Włochów). 14 punktów Wilsona wprost przeciwnie: zrzucano je, przetłumaczone na niemiecki, za linię frontu, dając szeregowym żołnierzom obietnicę sprawiedliwego i honorowego pokoju. Strategia ta okazała się skuteczna – 9 listopada w Berlinie wybuchła rewolucja, a dwa dni później w okolicach francuskiego Compiègne podpisano rozejm. Strategiczna sytuacja niemieckich wojsk była wówczas beznadziejna, ale to Niemcy okupowali francuskie terytorium, a nie odwrotnie – co pozwalało im naiwnie wierzyć, że „wojna kończy się bez zwycięzców i przegranych”.

Rozstrzygające znaczenie Stanów Zjednoczonych było oczywiste dla współczesnych: portrety Wilsona wieszano w miejscach publicznych, Włosi nazwali jego imieniem bulwar w zdobytym na Austriakach Trieście, a wzdłuż trasy pociągu, którym w grudniu 1918 roku jechał z atlantyckiego portu do Paryża, w środku nocy wiwatowały tłumy ludzi.

Gorące powitanie było rodzajem pułapki. Francuzi zdawali sobie sprawę z własnej słabości, ale tym usilniej starali się, by traktat pokojowy oznaczał trwałe osłabienie Niemiec. Proponując, że zostaną gospodarzami konferencji pokojowej stworzyli wrażenie, że to oni są głównym zwycięzcą. Unikali jednak wyznaczenia oficjalnej daty rozpoczęcia obrad, przekonując sojuszników, że najpierw powinni we własnym gronie wypracować wspólne stanowisko.

Rezultatem była półformalna, hierarchiczna struktura obrad: prezydent Wilson, brytyjski premier David Lloyd George i francuski premier Georges Clemenceau (ze względu na drapieżność, upór i brak litości nazywany przez prasę „Tygrysem”) we trzech negocjowali kształt powojennego świata. Do wypracowania szczegółów – głównie wytyczenia nowych granic – powoływali wyspecjalizowane komisje. Zapraszano przed nie wysłanników pozostałych rządów sojuszniczych, co czyniono wedle uznania i z małym wyprzedzeniem, arogancko skazując ich niekiedy na całe tygodnie bezczynności w hotelach.

Gdy alianci osiągnęli porozumienie w najważniejszych kwestiach, do Paryża wezwano także przegranych, bo dopiero teraz miała rozpocząć się „właściwa” konferencja pokojowa. Nikt jednak nie zamierzał z Niemcami negocjować: mogli podpisać podyktowane przez ententę traktaty lub czekać na wznowienie działań wojennych. (…)

Forma prac miała bezpośrednie przełożenie na ich rezultat, czego koronnym dowodem jest los Węgier. Gdy na jedną mapę nałożono decyzje wszystkich komisji wytyczających węgierskie granice – z Rumunią, czterokrotnie powiększoną Serbią (od 1929 roku państwo miało nosić nazwę Jugosławii), oraz z Czechosłowacją – okazało się, że pod kontrolą Budapesztu zostanie obszar zaledwie 93 tys. km2, czyli około jednej czwartej terytorium, z którym Węgry przystępowały do wojny (328 tys. km2).

Było to niesprawiedliwe zarówno w kategoriach starej gabinetowej dyplomacji (w roku 1914 to właśnie węgierski premier próbował wyperswadować swoim austriackim kolegom militarną interwencję przeciw Serbii, a liberalna opozycja testowała możliwość secesji z monarchii habsburskiej i zawarcia separatystycznego pokoju), jak i nowych zasad propagowanych przez Amerykanów: poza granicami kraju pozostało około trzech milionów Węgrów, liczba trudna do pogodzenia z zasadą samostanowienia narodów. Przeważył jednak francuski upór i nacjonalizm: odmowa negocjowania z pokonanym przeciwnikiem (wskutek czego nie powołano żadnej komisji, która spojrzałaby na Węgry jako całość) oraz sklecona naprędce koncepcja stworzenia w Europie Środkowej zastępczej Rosji, skoro prawdziwa – sprzymierzona z Paryżem i finansowana pożyczkami od francuskiej klasy średniej – została w ostatnim roku wojny opanowana przez bolszewików. Jak łatwo się domyślić, rolę zamiennika upadłego imperium carów odegrać mieli trzej zaborcy Węgier – oraz Polska.

Na wykonawcę swojej doktryny, mającego uwiarygodnić ją wobec Polaków, Francuzi wybrali Romana Dmowskiego. Legenda, uznawana nawet przez publicystów z lewej strony sceny politycznej, czyni z niego wytrawnego dyplomatę i przenikliwego analityka, myślącego w twardych kategoriach nauk przyrodniczych. W rzeczywistości obie te cechy stoją pod znakiem zapytania: dewocyjnie antysemickie wtręty zraziły do Dmowskiego wielu wpływowych ludzi w brytyjskim rządzie, a rzekomo chłodna analiza zawarta w eseju „Niemcy, Rosja i kwestia polska” (1908) nie trzyma się kupy.

Opisawszy demoralizację mieszkańców Kongresówki – odpowiedzialnością za którą obarczył skorumpowane i niekompetentne rządy Rosjan – Dmowski stwierdza, że „na najdalej wysuniętym ku zachodowi i najbardziej zagrożonym przez niemczyznę terenie, w ziemiach polskich do Prus należących, poziom kulturalny ludności polskiej jest najwyższy i tam energia narodowa dosięgła największego napięcia. Niemcy napotykają tam w Polakach przeciwników, nie ustępujących im kulturą, niemniej od nich energicznych i niemniejszą wykazujących zdolność organizacyjną”.

Dla rzeczywiście Nowoczesnego Polaka, wierzącego we wrodzoną siłę własnego narodu – i na dodatek społecznego darwinisty – logiczny wniosek płynący z powyższych przesłanek byłby taki, że należy zaprząc pruski ekspansjonizm do własnych celów: doprowadzić do przejęcia Kongresówki przez Rzeszę, a następnie, gdy twarde reguły i zdyscyplinowana konkurencja pobudzą moralny i materialny rozwój narodu, wykorzystać rządy prawa, parlamentaryzm i potencjał demograficzny (w sumie 14 milionów ludzi z dynamiką wyższą niż niemiecka) do uzyskania politycznych koncesji.

Lider „narodowych demokratów” cofnął się jednak przed taką konkluzją. Postulował za to związanie losów Polski z Rosją, nie przedstawiając żadnego powodu, dla którego Polacy mieliby być z niego bardziej zadowoleni niż przez poprzednie stulecie rozbiorów. Trzeźwa momentami analiza socjologiczna i geopolityczna nieodmiennie przegrywała w kolejnych wersjach politycznego programu endecji z irracjonalnym – i możliwym do wytłumaczenia tylko kompleksami – strachem przed Niemcami i Żydami.

Germanofobia Dmowskiego uczyniła z niego wymarzone narzędzie w rękach Francuzów. Gdyby nie istniał, Clemenceau musiałby go wymyślić. Gdyby zaś istniał, ale doprowadził swoją analizę do logicznego końca, francuski premier znalazłby sobie jakiegoś innego użytecznego Polaka.

Rzekomy polityczny geniusz Dmowskiego ograniczył się do tego, że postawił w Paryżu żądania sprzeczne z tym, czego można się było po nim spodziewać na podstawie wcześniejszych wypowiedzi. O ile 10 lat wcześniej w „Niemczech, Rosji i kwestii polskiej” pisał, że „Polska doby obecnej wraca do tej roli dziejowej, jaką odegrało państwo Piastów” i uznawał spadające znaczenie Kresów (czyli „ziem zabranych”, pierwotnego zaboru rosyjskiego), to w Paryżu zażądał nieznacznie zmodyfikowanych przedrozbiorowych – a więc jagiellońskich – granic.

Mimo iż wcześniej całkiem trafnie wskazywał na ograniczenia rusyfikacji i germanizacji, podczas konferencji pokojowej twierdził, że niewielka przewaga etnicznych Polaków w przyszłym państwie wystarczy, by spolonizować Białorusinów i Ukraińców. Dla Brytyjczyków i Amerykanów było to poważnym zaskoczeniem.

Trzynasty z 14 punktów Wilsona zapowiadał „budowę niepodległego państwa polskiego z terenów zamieszkałych przez ludność bezsprzecznie polską, któremu zapewniony będzie wolny i bezpieczny dostęp do morza”. Pierwsza część tego sformułowania przywoływała na myśl Księstwo Warszawskie powiększone o wschodnią Galicję. „Wolny i bezpieczny dostęp do morza” mógł oznaczać zarówno obszar pierwszego rozbioru pruskiego, jak i ograniczać się do międzynarodowych gwarancji dla żeglugi w dolnym biegu Wisły i szczególnych praw w Gdańsku, który już w czasach napoleońskich był wolnym miastem. W sumie, doradcy Wilsona widzieli Polskę o wiele mniejszą niż ta, której domagał się Dmowski, a która była wielkością zbliżona do Rzeczpospolitej Obojga Narodów w granicach z roku 1772.

W połowie marca 1919 roku zaproponowany przez Dmowskiego przebieg zachodniej i północnej granicy reaktywowanej Polski został prawie bez zmian zaakceptowany przez odpowiednią komisję i przedstawiony jako rekomendacja przywódcom ententy. Na Warmii, której domagał się Dmowski, zaplanowano co prawda plebiscyt, a Piła miała pozostać w Rzeszy, ale Gdańsk i Górny Śląsk z Opolem – kluczowe punkty roszczeń – przeznaczono dla Polski.

Sprzeciw wobec takiego rozwiązania wyraził brytyjski premier David Lloyd George. Proponowany „korytarz” – pas polskiej ziemi, który łączył Wielkopolskę z Gdańskiem i wybrzeżem Bałtyku, oddzielając w ten sposób Prusy Wschodnie od reszty Niemiec – był, według szefa brytyjskiego rządu, sprzeczny z zasadą samostanowienia narodów (Niemcy stanowili większość w Gdańsku i kilku okolicznych powiatach) i groził odrzuceniem przez Rzeszę całego układu pokojowego. Pomorze mogło stać się nową Alzacją-Lotaryngią, przedmiotem nieustającego sporu. „Nie możemy stworzyć Polski głęboko skłóconej od chwili narodzenia ze swoim najbardziej cywilizowanym sąsiadem” – stwierdził. Poza tym, przyznanie Polsce górnośląskich kopalni tworzyło ryzyko, że Niemcy nie będą stanie wypłacić aliantom reparacji wojennych. W rezultacie powyższych obiekcji Gdańsk został wolnym miastem, a na Śląsku zarządzono plebiscyt. Clemenceau był wściekły, Paderewski szlochał, a Dmowski nazwał Lloyda George’a „żydowskim agentem”.

Jak się miało okazać, skorygowanie na niekorzyść Polski pierwotnie zaproponowanej granicy w niczym nie pomogło jej stosunkom z Niemcami. Przez cały okres istnienia Republiki Weimarskiej niemieccy politycy wszystkich opcji – nie tylko nacjonaliści, lecz także lewica i liberałowie – uważali istnienie „korytarza” za wybitną niesprawiedliwość, a przebieg granicy za tymczasowy. Uczucia te były odwzajemnione: polska prasa, szkoły i politycy przypominali o planowej akcji germanizacyjnej prowadzonej przez Rzeszę w ostatnich dekadach przed wojną, recytowano „Rotę”, a reformę rolną wykonano tak, by w pierwszej kolejności rozbić majątki należące do Niemców.

Dokładnie tak, jak obawiał się Lloyd George – a Clemenceau miał nadzieję – odrodzona Polska od momentu swojego powstania była silnie antyniemiecka. Zgodnie z klasycznym mechanizmem eskalacji konfliktu, brak zaufania wzmagał wzajemne roszczenia: już podczas konferencji pokojowej spodziewaną wrogość Niemiec przedstawiano jako powód, dla którego Polska musiała mieć dostęp do morza (zakładano, że wobec niemieckiego embarga jej głównymi partnerami handlowymi będą kraje Europy Zachodniej), „korytarz” powinien być możliwie szeroki, a Gdańsk przyznany Polsce.

Ostateczny kształt II Rzeczpospolitej – zarówno geograficzny, jak i mentalny – był wręcz wymarzony dla francuskich germanofobów. Zaskakująco wielkie w porównaniu z Kongresówką czy Księstwem Warszawskim, nowe państwo zajmowało obszar blisko 400 tysięcy kilometrów kwadratowych i miało 27 milionów obywateli – więcej, niż wynosiła różnica liczby ludności pomiędzy Niemcami a Francją. Najdalej na zachód wysunięty punkt polskiej granicy znajdował się zaledwie 180 kilometrów od Berlina. Zwiększało to szanse powodzenia polskiej odsieczy w razie kolejnej niemieckiej napaści na Francję, a przynajmniej wiązało część sił wroga, które zostałyby przeznaczone do ochrony stolicy. Zresztą, ukształtowanie granicy polsko-niemieckiej zachęcało do wojny zaczepnej obydwie strony: Warszawę od granicy z Prusami Wschodnimi dzieliło tylko 120 kilometrów.

Co bardziej przenikliwych strategów zachodnich – głównie brytyjskich, ale problem był dostrzegany także we Francji – niepokoił fakt, że również w relacjach ze wschodnim sąsiadem odrodzona Polska skazana była na konflikt. Kijowska wyprawa Piłsudskiego i wynikająca z niej wojna przeciw bolszewikom miały wiele przyczyn. Po części chodziło o czysty oportunizm, chęć wykorzystania dogodnej okazji, gdy w wyniku upadku caratu na wschód od ziem polskich powstała polityczna próżnia.

Nie bez znaczenia były jednak także inne czynniki: interesy i sentymenty polskich elit, w większości wywodzących się z ziemiaństwa i przywiązanych do uprzywilejowanej obecności na Kresach, przekonanie o immanentnym złu komunizmu oraz „koncepcja prometejska”, zakładająca budowę nie jednego, lecz kilku niepodległych państw pomiędzy Rosją a Niemcami (i stanowiąca osobliwą kalkę niemieckich planów wobec Polski, bo państwa te miałyby akceptować polskie przywództwo w sposób równie naturalny, jak Polska miała według „programu wrześniowego” zaakceptować hegemonię Rzeszy).

Wszystko to sprawiło, że wschodnia granica międzywojennej Polski przebiegała dużo dalej niż wyobrażali to sobie doradcy Wilsona i niż narysowali brytyjscy dyplomaci, którzy (stosując dość pobieżne kryteria etniczne) umiejscowili ją mniej więcej tam, gdzie jest obecnie. Dla pierwszego, internacjonalistycznego, pokolenia bolszewików ustalony w Rydze przebieg granicy nie był dużym problemem, ale z biegiem czasu w Moskwie odżył rosyjski nacjonalizm, podsycany przez meldunki szpiegów z Warszawy, donoszących, że polskie scenariusze wojenne typują Związek Sowiecki na głównego przeciwnika. (…)

Tragedia Polaków żyjących w pierwszej połowie XX wieku polegała na tym, że w wyniku korzystnej koniunktury geopolitycznej ich odrodzone państwo było zbyt duże w stosunku do rzeczywistych narodowych możliwości obrony i zagospodarowania oraz zbyt słabe w porównaniu z potencjałem wrogiego zachodniego sąsiada. Antypolskie nastawienie wszystkich partii politycznych Republiki Weimarskiej pozwoliło Paryżowi podyktować Warszawie warunki sojuszu: określić liczebność armii (minimum 30 dywizji), zobowiązać do jej modernizacji i do rozbudowy własnego przemysłu zbrojeniowego (na oby dwa te działania Polska miała zaciągnąć we Francji pożyczkę) oraz uzyskać uprzywilejowane traktowanie francuskich korporacji. W zamian Francuzi obiecywali „bezpośrednią pomoc” w postaci… dostaw materiału wojskowego i kolejowego oraz wysłania personelu technicznego.

Obrazu polsko-francuskich relacji w okresie międzywojennym dopełniło wyznaczenie polskiego święta niepodległości na 11 listopada. Rocznica zawieszenia broni była uroczyście świętowana przez Francuzów jako dzień zwycięstwa nad Niemcami, ale w Polsce tego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego: faktyczne odzyskiwanie państwowości rozłożone było na parę tygodni, z deklaracją niepodległości ogłoszoną przez Radę Regencyjną już 7 października. Ten retrospektywny akces do ententy stawiał kropkę nad „i” w kwestii odgrywanej przez Polskę roli zastępczej Rosji.

Krzysztof Iszkowski – członek zespołu redakcyjnego „Liberté!”, absolwent Szkoły Głównej Handlowej oraz Uniwersytetu Warszawskiego.

Powyższy tekst to fragment rozdziału „Międzywojnie: we władzy nacjonalizmu” książki Krzysztofa Iszkowskiego pt. „Ofiary losu” wydanej nakładem Liberté!. Tytuł, lead i skróty od redakcji. Książkę można nabyć w naszym sklepie internetowym.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję