Geneza praw człowieka, czyli dlaczego warto sięgać do źródeł :)

Wiek XX był czasem wzmożonej ochrony praw człowieka, istotnego poszerzenia społecznego dyskursu, ale także czasem niewyobrażalnych ich pogwałceń i naruszeń. Nie są też wyłącznie dziedzictwem epoki Oświecenia, mimo iż wiek XVIII przyniósł zasadnicze przeorientowanie pozycji człowieka w społeczeństwie.

Warto zastanowić się nad rozwojem historycznym praw człowieka, ponieważ spojrzenie na ich problematykę przez pryzmat genezy, pozwala odpowiedzieć na ważkie pytania stawiane dziś. Kwestie takie, jak choćby idea uniwersalizmu praw człowieka, to nie tylko teoretyczne rozważania dogmatyków, ale realny problem przejawiający się w aktualnych zagrożeniach jakie dotykają świat – terroryzmie, zderzeniu odmiennych kultur, .

W swoim wywodzie skupię się na ujętych historycznie relacji: władza – jednostka, marginalizując nieco sferę ekonomiczną i socjalną, przede wszystkimdlatego, że wolności osobiste i prawa polityczne (publiczne) uważam za pierwotne wobec tej drugiej grupy i zasadniczo nadrzędne (choć w ujęciu bardziej ideowym , niż stricte prawnym). Upadek Cesarstwa Rzymskiego był istotnym ciosem dla ówczesnego świata – jego ukształtowania politycznego, a także prawnego. Czas wspólnot plemiennych . które wyrosły na obszarze dawnego Imperium w sposób zasadniczy zredukował zdobycze antycznej cywilizacji z kompleksowym prawem rzymskim, klasyczną kulturą grecką, czy myślą wczesnochrześcijańską. Jednak, gdy dokonamy bliższej analizy zauważymy, podobieństwa porządków prawnych, które obowiązywały w granicach dawnego Cesarstwa Rzymskiego. Wiele instytucji było do siebie zbliżonych, a barbaryzacja prawa rzymskiego, choć nierównomierna na obszarach działalności różnych plemion, powodowała, że można wydobyć pewien wspólny mianownik dla rodzenia się państwowości na obszarach dzisiejszej Francji, czy Niemiec. Ważną okolicznością była również konieczność chrystianizacji państw, które chciały zaistnieć politycznie na obszarze ówczesnej Europy. Władza monarsza początkowo bardzo silna, skupiała w sobie wszystkie trzy, rodzaje władzy: legislatywę, egzekutywę i sądownictwo. Sytuacja polityczna powodująca dysproporcje w pozycji króla, czy księcia we Francji, Angliiczy Rzeszy nie stanowiła czynnika, który mógł zachwiać prymat monarchy w tworzeniu i stosowaniu prawa. Na szczególne wyróżnienie zasługuje pozycja króla angielskiego, którego władza, poparta zwycięstwem Wilhelma Zdobywcy była bardzo silna.

Pozycja jednostki w państwie nie była zbyt wyeksponowana. W relacjach, które dziś zakwalifikowalibyśmy jako sfera prawa publicznego, poddany – monarcha, ten pierwszy z pewnością nie był już rzeczą, jak rzymski, czy grecki niewolnik, ale na pewno nie posiadał rozbudowanej sfery wolności politycznych. Zasadę tę przełamało tworzenie się stanów społecznych, jednak proces ich krystalizowania się sprzyjał podziałowi społeczeństwa w sposób sztuczny, bo poprzez prawo. Jednak osłabiał on także pozycję władcy, który niechętnie ograniczał swoje prerogatywy. Z tych powodów przejście z etapu monarchii patrymonialnej do stanowej, stanowiło ważny krok dla rozwoju wolności politycznych. Na uwagę zasługuje zwycięstwo baronów angielskich z królem Janem bez Ziemi, które zaowocowało przyjęciem w 1215 roku Wielkiej Karty Swobód (Magna Carta Libertatum). Było to wydarzenie bez precedensu w realiach politycznych średniowiecza. Spośród wielu postanowień na uwagę zasługuje art. 39 Karty :

Żaden człowiek wolny nie może być pojmany ani uwięziony, pozbawiony mienia, wyjęty spod prawa,(.) inaczej, aniżeli na mocy prawomocnego wyroku wydanego przez jemu równych według prawa krajowego.

Przyznawał on nietykalność osobistą, co więcej wprowadzał kontrolę sądową arbitralnego pozbawienia wolności poddanego, którą można uważać za pierwowzór kontroli społecznej nad władzą sądowniczą. Oczywiście Karta adresowana była wyłącznie do baronów, czyli stanu szlacheckiego. Trudno zatem mówić o powszechności jej zastosowania na obszarze Anglii. Wielka Karta stanowi jednak przykład (samo)ograniczania władzy monarszej oraz zdobywania „przyczółków” przez większe grupy społeczne w przedmiocie relacji publicznej wewnątrz państwa.

Podobną regulację przynosiły przywileje szlacheckie nadawane na terytorium I Rzeczypospolitej (Korony). W szczególności istotny z punktu widzenia wolności osobistej, był przywilej jedliński z 1430 roku, nadany przez króla Władysława Jagiełłę. Gwarantował nietykalność osobistą „herbowym”.

Nareszcie przyrzekamy najuroczyściej, że żadnego obywatela osiadłego za popełnioną winę lub przestępstwo nie będziemy więzili dłużej niż sześć niedziel, aż do zebrania sądu przez nas lub starostę naszego wyznaczonego. A wtedy, jeśli sądowo i dowodnie niewinności swej dowiedzie, uwolnionym zostanie.

Dokument adresowany był tylko do stanu szlacheckiego, nie rozciągał się na inne stany społeczne, dlatego nie można przypisać mu charakteru powszechnego.

Kultura europejska w okresie średniowiecza oparta była w znacznej mierze na religii. Znajdowało to odbicie w postaci wydziałów teologicznych, , które pojawiły się na uniwersytetach jako jedne z pierwszych, obok wydziałów prawa, powstawałych przede wszystkim z powodu recepcji prawa rzymskiego w XI i XII wieku na terenie Europy (przede wszystkim jej zachodniej części). Jeśli możemy mówić o pewnym uniwersalizmie kulturowym, to był to właśnie uniwersalizm religijny oparty na chrześcijaństwie, a ściślej na rzymskim katolicyzmie.

Rok 1517 i wystąpienie Marcina Lutra przeciw dotychczasowemu obrazowi Kościoła zburzył ten zastany porządek. Walka doktryn i filozofii religijnych przeniosła się na obszar walki fizycznej między poszczególnymi państwami. Pokój zawarty w Augsburgu w 1555 roku przyniósł słynną zasadę – cuius regio eius religio – czyj kraj tego religia. Wybór wyznania należał do panującego, względnie pewnej elity, a nie do społeczeństwa.

Warto przyjrzeć się w tym względzie tradycji Rzeczpospolitej. Akt Konfederacji Warszawskiej ustanowiony w 1573 roku, był w swym brzmieniu bardzo nowatorski. Odwołując się do różnorodności wiary chrześcijańskiej na terenie I Rzeczypospolitej , będącej wynikiem zainteresowania się części szlachty wyznaniami reformowanymi, Konfederacja gwarantowała poszanowanie różnic wyznaniowych i tolerancję religijną.

A iż w Rzeczypospolitej naszej jest różnorodność niemała z strony wiary krześcijańskiej, zabiegając temu, aby się z tej przyczyny miedzy ludźmi rozruchy jakie szkodliwe nie wszczęły, które po inszych królestwach jaśnie widziemy, obiecujemy to sobie spólnie za nas i za potomki nasze na wieczne czasy pod obowiązkiem przysięgi, pod wiarą, czcią i sumieniem naszym, iż którzy jestechmy różni w wierze, pokój miedzy sobą zachować, a dla różnej wiary i odmiany w Kościelech krwie nie przelewać ani się penować odsądzeniem majętności, poczciwością, więzieniem i wywołaniem i zwierzchności żadnej ani urzędowi do takowego progressu żadnym sposobem nie pomagać.

Akt Konfederacji skierowany był wyłącznie do szlachty, jednak na tle sytuacji europejskiej na czele z nocą św. Bartłomieja i rzezią Hugenotów we Francji w 1572 roku (zatem jedynie rok wcześniej przed przyjęciem Konfederacji) pozytywnie wyróżnia tradycję I Rzeczypospolitej w aspekcie wolności sumienia i wyznania. Oczywiście, już wiek XVII przyniósł drastyczną zmianę sytuacji Jako przykład można podać wypędzenie arian w 1658 roku i odwrócenie się szlachty od reformacji. Sprzyjała temu sytuacja polityczna, gdyż po potopie szwedzkim fala nietolerancji wobec różnowierców, oskarżanych o sprzyjanie Szwedom, wzrosła. Mimo tego, nie wolno lekceważyć Aktu Konfederacji Warszawskiej, dzięki niemu bowiem hasło wolności wyznania stanowiło rozszerzenie zasady wolności politycznej na sferę religii oraz świadczyło dobrze o ówczesnej atmosferze w Polsce, chroniącej „klejnot swobodnego myślenia”.

Wiek XVII przyniósł zdecydowany rozwój myśli wczesnokapitalistycznej, klimat sprzyjał postępowi dziejowemu, który dokonywał się przy udziale zdecydowanie szerszych sił społecznych niż dotychczas (silny wpływ mieszczaństwa). To także czas rozwoju nauk ścisłych i przyrodniczych, mających cechy empiryzmu, a nie prawd objawionych. To także zmierzch teologii jako królowej nauk, którą wyparła matematyka. Dostrzeżono, że człowiek jest częścią wielkiego mechanizmu natury nie ograniczającego się do dotychczasowej relacji poddanego z władzą. Rzutowało to także na sferę polityczno-prawną oraz pozycję człowieka w stosunku do władzy, choć na pewno jeszcze nie w sposób, który stał się powszechny w okresie Oświecenia. Należy jednak podkreślić, że było to przede wszystkim udziałem Europy Zachodniej, gdyż na terenach na wschód od rzeki Łaby postęp społeczny został drastycznie zahamowany, a szlachta umacniała dotychczasowe podziały stanowe.

Na szczególną uwagę zasługuje szkoła prawa natury, której najsłynniejszymi przedstawicielami byli Hugo Grocjusz, Samuel Puffendorf, czyBenedykt Spinoza. Cechami prawa natury według myślicieli siedemnastowiecznych był jego racjonalny charakter oraz odejście od tradycji metafizycznej. Nie znaczy to, że np. Grocjusz pomijał w ogóle istnienie Boga, jednak zauważał, że prawo natury jest nakazem prawego rozumu człowieka, a nie konsekwencją faktu, że dopiero Bóg je człowiekowi objawił. Dążąc do pewności prawa natury, Grocjusz uważał, że jeśli nie oddzieli się prawa natury od religii, to szukając jego źródeł np. w Biblii, nie będzie możliwe uzyskanie wspólnej wizji, gdyż ten sam fragment Pisma może być przez katolików i np. protestantów różnie rozumiany.

Grocjusz jako przedstawiciel stanu kupieckiego w Niderlandach, formułował prawa podmiotowe, które były zdecydowanie nakierowane na realizację celów burżuazji. Prawa te, jak prawo do wolności, czy własności stanowiły przede wszystkim teoretyczne uzasadnienie ekspanji kolonialnej podejmowanej przez kupców niderlandzkich. W relacji władza – jednostka, Grocjusz nie wychodził poza monarchię absolutną, jednak dostrzegał, że ta relacja oparta na zasadzie swobody umów musi być przestrzegana przez obie strony i w przypadku nie dotrzymania warunków, może być zerwana przez każdą z nich. Warto jednak zważyć, że kwestie dotyczące umowy społecznej, współcześnie widzianej raczej na płaszczyźnie prawa konstytucyjnego, Grocjusz ujął jak każdą relację prawa prywatnego (cywilnego), w konsekwencji powodującą, że od umowy można odstąpić w przypadku, gdy jedna ze strony nie przestrzega postanowień w niej zawartych. W swoich rozważaniach dalej posunął się Spinoza, uważając, że to demokracja jest najlepszą formą rządów, która jako najbardziej zbliżona do stanu natury, pozwala cieszyć się wolnością i równością. Model demokracji, który proponował, oparty był na wysokim cenzusie majątkowym, tym samym zawężał jej rzeczywistych uczestników do wąskiej grupy kupców, czy bogatej szlachty.

Zainteresowanie prawem natury zdecydowanie osłabło w wieku XIX, kiedy triumfy zaczął święcić prąd zwany pozytywizmem prawniczym. Pozytywizm porzucił związek prawa z moralnością. Za prawo, przedstawiciele nurtu, uważali tylko to, co jest ustawą, nie dostrzegając w ogóle potrzeby zajmowania się tym co pozostaje poza prawem stanowionym przez władzę ludzką. W tym miejscu nasuwa się pytanie o związek pozytywizmu z prawami człowieka.

Pozytywizm wykorzystany w sposób wynaturzony, może stać się niezwykle niebezpieczny dla sfery wolności i praw człowieka, a tragiczne przykłady w tej materii dostarczył wiek XX, z dwoma zbrodniczymi totalitaryzmami na czele. Szczególnie w Niemczech, które stanowiły kolebkę pozytywizmu w wieku XIX, proces wykorzystania tego nurtu dla celów ideologicznych był bardzo dostrzegalny. Pamiętamy, że Hitler wraz z NSDAP, doszedł do władzy legalnie, a potem realizując swoje narodowo-socjalistyczne plany, tak naprawdę nie napotkał istotnego oporu ze strony społeczeństwa. Niemieccy prawnicy, wychowani w duchu pozytywistycznym, niezwykle łatwo poddawali się wizji Hitlera, uważali, że prawo tworzone przez niego jest słuszne i postrzegali Fuhrera jako dysponenta władzy państwowej – suwerena. Znane są przypadki profesorów prawa, którzy tworzyli elaboraty uzasadniające konieczność przyjęcia określonych regulacji prawnych, zmierzających do anihilacji określonych grup społecznych z życia publicznego, a nawet z powierzchni ziemi (haniebne ustawy norymberskie wymierzone w naród żydowski). Okres II wojny przyniósł totalną degradację pozycji człowieka, a stwierdzenie, że prawa człowieka były naruszane jest truizmem. Trauma II wojny światowej postawiła powojenny świat przed zasadniczymi kwestiami, jak uchronić społeczność międzynarodową przed podobnymi zagrożeniami w przyszłości. Dostrzeżono również potrzebę odwołania się ponownie do prawa natury, słusznie rozumując, że istnieje potrzeba stworzenia katalogu takich praw, które związane są z człowiekiem bezpośrednio, nie pochodzą od władzy państwowej. Przyjęta w 1948 roku Powszechna Deklaracja Praw Człowieka oparta jest na prawno-naturalistycznym modelu, co ilustruje/ art. 30 Deklaracji: Żadnego z postanowień niniejszej Deklaracji nie można rozumieć jako udzielającego jakiemukolwiek Państwu, grupie lub osobie jakiegokolwiek prawa do podejmowania działalności lub wydawania aktów zmierzających do obalenia któregokolwiek z praw i wolności zawartych w niniejszej Deklaracji.

W toku prac nad Powszechną Deklaracją jej twórcom nie udało się znaleźć jednego źródła, do którego mogliby sięgnąć Wyraźnie uwidoczniły się różnice kulturowe oraz polityczne dzielące sygnatariuszy Deklaracji.

W rozwoju prawa naturalnego po II wojnie światowej wazną rolę odegrał niemiecki karnista i filozof prawa – Gustav Radbruch. Radbruch, przed wojną pozytywista, nie godzący się z polityką Hitlera, po upadku III Rzeszy odciął się od klasycznego pozytywizmu. Dokonał rozróżnienia na ustawowe bezprawie i ponadustawowe prawo. Postawił tezę o możliwości uznania za nieważne prawo, które jest rażąco niesprawiedliwe. Bo czyż możemy stawiać znak równości między wspomnianymi wcześniej ustawami norymberskimi, a konstytucją Stanów Zjednoczonych, jednocześnie pamiętając, że oba akty były przyjęte zgodnie z obowiązującym porządkiem prawnym w obu państwach? Koncepcja, która stworzył ( Formuła Radbrucha), wywarła duży wpływ na orzecznictwo sądów niemieckich po II wojnie światowej, próbujących dokonać rozliczenia z mrocznym okresem epoki narodowego socjalizmu. Co warte podkreślenia, Formuła Radbrucha nie straciła na znaczeniu, była wykorzystywana po upadku komunizmu i zjednoczeniu Niemiec. Pozwalała traktować za niebyłe regulacje prawne rażąco niesłuszne i godzące w fundamentalne prawa jednostki, takie jak prawo do życia. Ten tok rozumowania potwierdziły nie tylko sądy niemieckie w sprawach dotyczących rozliczania przeszłości byłej NRD, ale również Europejski Trybunał Praw Człowieka w orzeczeniu dotyczącym tzw. strzelców z Muru Berlińskiego.

Zajmując się problematyką genezy praw człowieka błędem byłoby nieodniesienie się do dorobku Oświecenia. Dwa niezwykle ważne akty epoki – Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych z 1776 roku i Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela z 1789 roku, stanowiły jawny przykład zmiany koncepcji dotyczącej pozycji człowieka względem władzy państwowej. To Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, „dziecko” pierwszej fazy rewolucji francuskiej, stworzyła pojęcie obywatela, aktywnie uczestniczącego w życiu publicznym państwa. Wyeksponowane zostały w niej pojęcia wolności i równości, a za cel wszelkiego zrzeszenia politycznego (w tym także, a może przede wszystkim państwa) uznano utrzymanie przyrodzonych i niezbywalnych praw człowieka.

Liczne akty, pakty i konwencje dwudziestowieczne obejmujące ochronę praw człowieka chętnie odwołują się do tradycji oświeceniowej. Wielki wkład myśli oświeceniowej w ochronę praw człowieka to także całkowita zmiana rozumienia roli prawa i procesu karnego, obszaru prawa niebezpiecznego, narażonego na oddziaływanie polityczne, mogące znacznie wpływać na prawa jednostki, tak jak choćby jej wolność osobistą. Zerwanie z procesem inkwizycyjnym, w którym oskarżony był jedynie przedmiotem, biernym obserwatorem „teatru jednego aktora” jakim był sędzia- inkwizytor, na rzecz procesu kontradyktoryjnego, z gwarancjami przysługującymi postawionemu w stan oskarżenia, domniemaniem niewinności i prawem głosu to niewątpliwe zdobycze epoki Oświecenia. Można by jednak skonstatować ze smutkiem, że mimo , iż żyjemy (na Zachodzie) w świecie Immanuela Kanta (imperatyw kategoryczny – „postępuj tylko według takiej maksymy, dzięki której możesz zarazem chcieć, żeby stała się powszechnym prawem”), to świat egzystuje w świecie Hobbes’a, stanu ciągłej walki każdego z każdym, w którym nie zważa się na ogólnie przyjęte pryncypia, rezygnując z nich dla osiągnięcia partykularnych korzyści państw, czy grup społecznych. Z jednej strony globalne zagrożenie terroryzmem, a z drugiej walka z nim (kolebka wolności – Stany Zjednoczone pomijają jakiekolwiek gwarancje procesowe przysługujące więźniom z bazy Guantanamo, w imię walki z terrorem )dobitnie to pokazują.

Dokonując analizy procesów dotyczących kształtowania się praw człowieka można dostrzec tendencję zdobywania coraz większych obszarów w dziedzinie stosunków natury politycznej, czy wolności osobistej w relacji władza – jednostka. Jest to również dowód na samoograniczanie się władzy, stopniowe oddawanie jej w ręce społeczeństwa. Właściwie poza czasem dwóch największych totalitaryzmów XX wieku , które postrzegały jednostkę jako cząstkę wielkiej maszyny, degradując jego pozycję, to możemy mówić o pewnej ciągłości, ewolucji dotyczącej upodmitawiania jednostki. Również w dziedzinie rozwoju myśli ludzkiej, filozofii społecznych, czy doktryn politycznych dostrzegamy, jak zmieniające się warunki społeczno – gospodarcze powodowały zainteresowanie filozofów nowymi obszarami aktywności człowieka w życiu publicznym. Niewątpliwie sytuacja ta dotyczy przede wszystkim myśli europejskiej, w mniejszym stopniu amerykańskiej. Przeciwnikami tego sposobu usystematyzowania tematu są przede wszystkim aktywiści zajmujący się ochroną przestrzegania praw człowieka. Jak wskazał jeden z zaproszonych gości debaty „Wojna z terrorem = wojna z człowiekiem? Prawa człowieka w XXI wieku”, Wojciech Makowski, koordynator kampanii Amnesty International, ten sposób myślenia może być niebezpieczny, ponieważ pozwala na zbyt łatwe usprawiedliwienie, że obszary poza Europą znajdują się, kolokwialnie mówiąc, gdzieś daleko w tyle, a konsekwencją tego jest próba narzucenia europocentrycznej (w dzisiejszych realiach politycznych – bardziej północnoamerykańskiej) wizji dotyczącej kształtu praw człowieka.

Dlaczego zatem warto sięgać do źródeł? Zbadanie zagadnienia od strony jego genezy pozwala dostrzec, że pewne idee, które łączymy z prawami człowieka dziś – jak choćby żywotny problem uniwersalizmu, są ahistoryczne. Regulacje tworzone były zazwyczaj tylko dla określonej grupy społecznej, a adresatem nigdy nie było całe społeczeństwo. Nawet powszechnie przyjmowany pogląd, że przełom w tym względzie stanowiła Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela z 1789 nie jest do końca słuszny, gdyż Deklaracja nie zmieniła w ogóle pozycji kobiet w społeczeństwie, a Olympe de Gouges, żyjąca w czasie Rewolucji Francuskiej, opowiadająca się za upodmiotowieniem kobiety, jak słusznie wskazała Ewa Kamińska z „Krytyki Politycznej”, została za swoje poglądy stracona. W istocie rzeczy dopiero wiek XX przyniósł zauważalną zmianę w aspekcie rozciągnięcia idei praw człowieka na całe społeczeństwa, jednak, było to wynikiem traumy spowodowanej II Wojną Światową i nie jest wcale pewne, że gdyby tej wojny udało się uniknąć, to czy w ogóle powstałby taki dokument jak Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, a przynajmniej czy nie stałoby się to dużo później. Także odwoływanie się do prawa natury, na którym oparta jest Powszechna Deklaracja, zdaniem niektórych nie jest w ogóle konieczne w sytuacji, gdy mamy międzynarodowy, ściśle uregulowany system ochrony praw człowieka, z procedurami postępowania itd. Należy jednak podkreślić, że system ten nie jest w pełni skuteczny, natomiast systemy regionalne (poza systemem europejskim oraz w mniejszym stopniu – systemem amerykańskim ) tak naprawdę w ogóle nie istnieją.

Prawa człowieka wyprowadza się tradycyjnie z godności, która implikuje wszystkie uprawnienia i wolności przysługujące człowiekowi, niezależnie od decyzji władzy państwowej, czy zdecyduje się je przyznać, czy nie. Warto dążyć by prawo pozytywne, stanowione przez państwo było jak najbardziej zbliżone do prawa natury i jest to zadanie, z którym warto się zmierzyć. Jednak ów postulat, doznający ograniczeń nie tylko politycznych, ale także kulturowych, być może nigdy nie będzie możliwy do zrealizowania.

III generacja praw człowieka :)

Prawa człowieka to specjalny rodzaj praw. Zastanawiając się nad ich istotą, nie sposób nie odnieść się do ich źródła. Jest nim godność człowieka, która podkreśla ich prawno-naturalny charakter, przynależna każdej jednostce ludzkiej, niezależnie od woli jakiegokolwiek podmiotu państwowego lub ponadpaństwowego, ponieważ wyklucza to ich natura.

Prawa człowieka znalazły swój zapis w dokumentach dwóch wielkich rewolucji osiemnastego wieku – francuskiej i amerykańskiej. Współcześnie ich problematyka ujęta jest w wielu paktach i konwencjach o charakterze międzynarodowym oraz konstytucjach państw świata. Warto zauważyć, że dopiero w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku tematyka praw człowieka została niejako wydobyta z prawa narodów. Francuski prawnik Karel Vasak przedstawił koncepcję wyodrębnienia praw człowieka z szerzej rozumianej płaszczyzny prawno-międzynarodowej. Zaproponował również podział praw człowieka na trzy generacje, co związane było z naturą samych praw.

Prawa I generacji, najbardziej „klasyczne” z praw przysługujących jednostce ludzkiej, których źródeł możemy szukać w pracach wybitnych myślicieli już z okresu siedemnastego wieku, a przede wszystkim Oświecenia (wspomnieć należy tu choćby Johna Locke’a, Thomasa Hobbesa, Monteskiusza czy Immanuela Kanta), to fundamentalne prawa wynikające z wspomnianej wcześniej godności człowieka, niezależne od prawodawstwa organizmów państwowych. Wystarczy w tym miejscu wymienić prawo do życia, do wolności osobistej, wolności od tortur, czy wolności sumienia, by nie mieć wątpliwości co do ich charakteru.

Prawa II generacji to prawa ekonomiczne, socjalne i kulturalne, które zapewniają jednostce rozwój fizyczny, duchowy oraz bezpieczeństwo socjalne. To prawa takie jak prawo do pracy, do wynagrodzenia, do ochrony zdrowia, czy wreszcie prawo do edukacji. Największą wątpliwość prawników międzynarodowych, ale także filozofów, etyków, czy polityków budzą jednak prawa człowieka III generacji, którym będzie poświęcony ten tekst.

Prawa III generacji – ogólna charakterystyka

W przeciwieństwie do praw I i II generacji, praw indywidualnych, przyrodzonych i niezbywalnych, prawa III generacji to prawa kolektywne, przynależne narodom, grupom społecznym, wymagające do swojej realizacji współdziałania państw. Wyrażają one szczytne idee: ogólnoludzką solidarność i braterstwo. Wyrażają cele, do których powinna dążyć ludzkość, w obliczu współczesnych problemów świata. Aktualnie do praw III generacji zali-cza się przede wszystkim: prawo do pokoju, prawo narodów do samostanowienia, prawo do czystego środowiska naturalnego, prawo do wspólnego dziedzictwa ludzkości, prawo do komunikowania się, prawo do rozwoju.

Sceptycy wyszczególniania praw III generacji podnoszą, że prawa te znajdują się ciągle w sferze deklaracji, gdyż brakuje mechanizmów ich skutecznej egzekucji. Jednostka nie ma szans nakłonienia państwa na zmianę odgórnie przyjętej polityki, zarówno zagranicznej, jak i tej wewnętrznej – krajowej. Tradycyjnie w języku prawniczym mówi się, że są to prawa pozytywne, które wymagają podjęcia aktywnych działań przez ich adresatów, żeby nie pozostały tylko martwą literą. Stanowi to samo w sobie istotne ich ograniczenie. Wystarczy wspomnieć, że od czasu największej zbiorowej traumy w dziejach ludzkości, tj. II wojny światowej, nie było na ziemi ani jednego dnia pokoju. Mając to na uwadze, niezwykle trudno wyobrazić sobie współpracę państw świata, a przede wszystkim głównych aktorów sceny międzynarodowej, w urzeczywistnianiu idei wyrażonych w konwencjach, jak choćby w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka oraz wielu późniejszych aktach.

Krytycy praw III generacji wskazują ponadto, że w państwach, których władze popularyzują prawa kolektywne, dochodzi do częstych naruszeń praw indywidualnych. Dotyczy to przede wszystkim państw totalitarnych czy autorytarnych. Co jednak warto podkreślić – z pewnością III generacja praw stanowi kierunek rozwoju ludzkości, a organizacje międzynarodowe mają jednak pewien wpływ na działania rządów państw członkowskich, przede wszystkim poprzez stosowanie nacisków politycznych, jak i sankcji, w szczególności ekonomicznych, w dobie globalizacji istotnie dotkliwych dla rozwoju państw. Pomimo szeregu wątpliwości dotyczących III generacji warto pochylić się nad niektórymi z jej praw.

Prawo do pokoju

Prawo to, znajduje odbicie w artykule pierwszym Karty Narodów Zjednoczonych w postaci idei utrzymania międzynarodowego pokoju i bezpieczeństwa, rozwoju przyjacielskich stosunków między narodami, opartych na równouprawnieniu oraz samostanowieniu narodów, a także działaniu na rzecz międzynarodowej współpracy w rozwiązywaniu międzynarodowych problemów ekonomicznych, społecznych, kulturalnych i humanitarnych.

Pokój stanowi niejako bazę, istotny warunek wstępny dla realizacji i poszanowania praw i wolności człowieka w ogólności. Wojny, konflikty zbrojne powodują, że prawa człowieka znajdują się w niebezpieczeństwie, nierzadko są brutalnie naruszane. Komitet Praw Człowieka we wszystkich przejawach swojej aktywności żywo podkreśla konieczność współdziałania wszystkich państw w celu przeciwstawieniu się sytuacjom, które zagrażają ogólnoludzkiemu pokojowi. Warto przytoczyć tu choćby to spostrzeżenie Komitetu: „(…) wojna oraz inne akty masowej przemocy są plagą ludzkości oraz zabierają każdego roku tysiące niewinnych ludzkich istnień. (.) Każdy wysiłek, który podejmują członkowie ONZ w celu odwrócenia nie-bezpieczeństwa wojny, szczególnie nuklearnej zagłady(.), powinien zagwarantować prawo do życia”.

Jest to piękna, acz wciąż nieprzestrzegana i nierealizowana deklaracja. Kiedy zadamy sobie pytanie, czy w historii ludzkości kiedykolwiek panował pokój, musi paść odpowiedź przecząca. Od kiedy ludzie zaczęli gromadzić się wokół jednego ośrodka władzy, najpierw plemiennej, potem państwowej, zawsze istniał konflikt z najbliższym sąsiadem o terytorium czy strefy wpływów, który to rozwiązywany był przede wszystkim zbrojnie. Tak naprawdę dopiero w dziewiętnastym wieku możemy zaobserwować pojawienie się umów międzynarodowych między państwami, regulujących inne kwestie niż zbrojne (wcześniej traktaty pokojowe czy akty podporządkowania się jednego państwa drugiemu) – jako przykład może służyć Akt Końcowy Kongresu Wiedeńskiego z 1815 roku, dotyczący wolnej żeglugi na rzekach śródlądowych.

Pomimo zmiany charakteru relacji między państwami, postęp technologiczny, możliwość dogodniejszego dostępu do strategicznych surowców naturalnych, czy rozwój przemysłu zbrojnego tak naprawdę tylko nasiliły eskalację przemocy i zintensyfikowały wojnę. Nie bez powodu istnieje powszechne przekonanie, że wojna francusko-pruska (1870-1871), zakończona ogłoszeniem powstania Cesarstwa Niemiec w Sali Lustrzanej w Wersalu, była w swej istocie ostatnią „rycerską” wojną, tj. toczoną według starych żołnierskich reguł prowadzenia potyczek, bez mundurów maskujących itp.

Prawo do pokoju napotyka na swej drodze istotne ograniczenia polityczne, a także ekonomiczne, gdyż państwu pewne działania muszą się po prostu opłacać. Obecny wspólny front walki z terroryzmem jest tak naprawdę fikcją. Dowodzą tego choćby, daleko nie szukając, relacje na linii Indie – Pakistan po ostatnich zamachach w Bombaju w listopadzie zeszłe-go roku. Pozorna współpraca na płaszczyźnie wykrycia sprawców tragedii, po bardziej stanowczych żądaniach rządu w Delhi dotyczących wydania osób podejrzanych o dokonanie zamachów, skutkuje groźbami Islamabadu przemieszczenia wojsk z granicy afgańsko-pakistańskiej nad granicę z Indiami, co – oprócz rzucania kłód pod nogi organizacjom międzynarodowym w opanowaniu i tak niezwykle trudnej sytuacji w Afganistanie – grozi przejściem do bardziej intensywnej formy sporu o Kaszmir.

>Należy przy tym pamiętać, że niektóre konflikty zbrojne są podyktowane walką, paradoksalnie, o ochronę praw człowieka, podczas których, co normalne, też są gwałcone normy pokojowej egzystencji. Przede wszystkim wiele walk narodowowyzwoleńczych jest prowadzona na rzecz ochrony praw człowieka. Podkreśla to preambuła Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka: „Zważywszy, że istotne jest, aby prawa człowieka były chronione przez przepisy prawa, tak aby człowiek nie musiał – doprowadzony do ostateczności – uciekać się do buntu przeciw tyranii i uciskowi”. Zgromadzenie Ogólne NZ po raz pierwszy prawo do pokoju proklamowało w 1978 roku, stwierdzając, że wojna napastnicza jest zbrodnią przeciw pokojowi i jako taka, zakazana przez prawo międzynarodowe.

Prawo narodów do samostanowienia

Prawo to w swej charakterystyce wyróżnia dwa aspekty – wewnętrzny i zewnętrzny. O ile aspekt wewnętrzny, odnoszący się do ochrony praw mniejszości w danym państwie, jest powszechnie akceptowany, to aspekt zewnętrzny – prawo do secesji, stworzenia własnego państwa, napotyka wiele żywych reakcji (sprzeciwów) państw, oczywiście podyktowanych geopolityką.

Zgromadzenie Ogólne NZ w rezolucji 421.V, przyjętej 2 grudnia 1950 roku, prawo ludów i narodów do samostanowienia określiło jako „fundamentalne prawo człowieka”. Idea ta swój wyraz uzyskała w 1960 roku, w deklaracji przyznającej niepodległość państwom kolonialnym. Należy zauważyć, że wciąż istnieje dość silne stanowisko głoszące, że prawo to zostało przeznaczone tylko dla narodów kolonialnych i wraz z przyznaniem im niepodległości – wyczerpało się. Na obecnej mapie politycznej świata tak naprawdę nie ma już żadnej próżni, dlatego prawo narodów do samostanowienia zderza się z uznaną zasadą prawa międzynarodowego – integralności terytorialnej kraju – nienaruszalności granic.

Pytanie, czy te dwie konstrukcje prawne mogą istnieć obok siebie i na ile jedna ogranicza drugą – wydaje się, że również pozostaje bez odpowiedzi. Przypadek proklamacji niepodległości przez Kosowo w lutym 2008 roku oraz fakt uznania tego nowo powstającego państwa przez znaczną część państw świata, zdecydowanie zorientowanych proamerykańsko, lub antyrosyjsko do-wodzi, iż o faktycznym przyznaniu przez społeczność międzynarodową prawa danemu narodowi do samostanowienia przesądza koniunkturalizm polityczny, a nie faktyczne spełnienie przesłanek do możliwości stworzenia nowego państwa. Tradycyjnie wymienia się tu – ludność, terytorium, sprawowanie efektywnej władzy oraz zdolność nawiązywania relacji dyplomatycznych z innymi narodami (państwami). Niepodległość Kosowa stała w sprzeczności z postanowieniami znanej rezolucji Rady Bezpieczeństwa z czerwca 1999 roku, podkreślającymi zobowiązanie państw do poszanowania integralności terytorialnej Serbii i nienaruszalności jej granic.

Rezolucja ta ponadto ustanawiała zarząd (administrowanie) Kosowa przez NZ. Nie można powiedzieć, że Kosowarzy zdołali wykształcić w przeciągu tych niespełna dziesięciu lat trwałe struktury, mogące w sposób efektywny sprawować władzę nad swoim terytorium i ludnością. Można z tych rozważań wysnuć następujący wniosek: przesłanka sprawowania efektywnej władzy nie została spełniona, zatem prawo Kosowarów do samostanowienia w aspekcie zewnętrznym nie jest możliwe do realizacji, a uznanie Kosowa przede wszystkim przez Stany Zjednoczone stanowiło w szczególności okazanie Rosji faktu kurczenia się jej strefy wpływów. Pomimo mojej całej sympatii dla Kosowarów i pochylenia się nad tragedią czystek etnicznych, które ich dotknęły z rąk Serbów, nie wydaje mi się, aby niezwykle biedne państwo, zarządzane przez struktury mafijne, mogło faktycznie egzystować na mapie politycznej Europy, nie będąc tylko i wyłącznie studnią bez dna dla środków finansowych wpompowywanych przez Narody Zjednoczone. W całej tej sytuacji zdumiewa jednak najbardziej jawna hipokryzja Rosji, która mimo, że Kosowa nie uznała (ze względu na swój jeszcze historyczny związek z Serbią, a przede wszystkim dla ochrony własnych interesów jakim jest utrzymanie Czeczenii we własnych granicach) teraz powołuje się na jego przypadek w obliczu konfliktu z Gruzją o Osetię, chcąc, rzecz jasna w dalszej perspektywie – o ewentualnej secesji Osetii (i Abchazji) przyłączyć te terytoria do Federacji Rosyjskiej.

Podsumowując, prawo narodów do samostanowienia z pewnością w największym stopniu doznaje ograniczenia przez bieżące interesy polityczne państw. Czy dziwi zatem milczenie świata w sprawie Tybetu, Czeczenii, czy innych tego typu obszarów?

Prawo do czystego środowiska naturalnego

Problematyka środowiska naturalnego została po raz pierwszy poruszona podczas pierwszej światowej konferencji temu poświęconej w Sztokholmie w 1972 roku. Deklaracja przyjęta w czasie tego szczytu wyróżniła dwa aspekty środowiska człowieka – środowisko naturalne i środowisko stworzone przez człowieka. Człowiek ma prawo do życia w takim środowisku, które zapewniałoby możliwość godnej egzystencji i zgodnie z Deklaracją z 1972 roku – do życia w dobrobycie. Oprócz uprawnień, na ludzkość nałożono również zobowiązanie do ochrony środowiska na rzecz przyszłych pokoleń. Jednak myliłby się ten, kto widząc te jakże uniwersalne wartości, twierdziłby o pełnym porozumieniu państw co do kwestii czystości środowiska naturalnego.

W przeciwieństwie do dwóch wcześniej wymienionych przeze mnie praw III generacji – prawa do pokoju oraz prawa do samostanowienia, które doznają ograniczeń przede wszystkim politycznych – prawo do czystego środowiska naturalnego ograniczane jest poważnie przez interesy ekonomiczne państw. Jaskrawym przykładem tego stanu rzeczy jest Protokół z Kioto z 1997 roku. Był on wynikiem porozumienia zakładającego redukcję emisji gazów cieplarnianych do atmosfery przez kraje uprzemysłowione. Stany Zjednoczone odmówiły ratyfikacji tego traktatu, osłabiając tym samym poważnie jego znaczenie.

USA nie chce brać na siebie zobowiązań, podkreślając, że Protokół z Kioto nie obliguje takich potęg gospodarczych jak Chiny czy Indie. Indie stoją na stanowisku, że nie poświęcą rozwoju gospodarczego dla redukcji emisji gazów cieplarnianych, w szczególności dwutlenku węgla do atmosfery. W przypadku innych państw silnie uprzemysłowionych, jak Rosja (która nota bene podpisała Protokół) redukcja gazów faktycznie nastąpiła, jednak miała ona przede wszystkim przyczyny ekonomiczne – silną recesję gospodarczą. Podobną sytuację mogliśmy zaobserwować w Polsce, kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych istotnie zwiększyła się czystość środowiska naturalnego. Wymienić tu można poprawienie się jakości wód śródlądowych – miało to jednak związek z upadkiem w okresie transformacji gospodarczej wielu przedsiębiorstw państwowych, a nie wdrożeniem poważnych mechanizmów skutecznej ochrony środowiska naturalnego.

Pomimo tych, z całą pewnością negatywnych zjawisk, możemy mówić jednak o pewnym postępie w realizacji zasady solidaryzmu, odnoszącej się do środowiska naturalnego. Fakt, że w 2005 roku Protokół z Kioto wszedł w życie (czyli został ratyfikowany przez pięćdziesiąt pięć krajów – których łączna emisja dwutlenku węgla jest równa co najmniej pięćdziesięciu pięciu procentom emisji globalnej z roku 1990) oraz trwająca w trakcie pisania tego tekstu (grudzień 2008) konferencja ONZ w Poznaniu, potwierdzają powolne zacieśnianie współpracy na płaszczyźnie międzynarodowej w celu ochrony środowiska. Są to niezbędne kroki na drodze do bardziej efektywnej współpracy międzynarodowej. Wszak, jak powiedział Yvo de Boer, sekretarz wykonawczy ramowej konwencji NZ w sprawach zmiany klimatu, „zmiany klimatyczne będą miały ekonomiczne skutki porównywalne do obu wojen światowych, razem wziętych”. Jest to wyraźny sygnał dla co bardziej „opornych” państw. Czy zostanie w ogóle dostrzeżony?

Słowo końcowe

Prawa człowieka III generacji, jako prawa solidarnościowe, wymagają ponadpaństwowej, a nawet więcej – ponadkulturowej – zgody dla ich urzeczywistnienia. Są wyrazem międzycywilizacyjnego dyskursu dotyczącego ochrony praw człowieka. W moim przekonaniu, wykształcenie się praw III generacji było logiczną konsekwencją rozwoju cywilizacyjnego, próbą zmierzenia się z problemami trapiącymi współczesnego człowieka. Niezamykanie się w kręgu własnego „ja” może przybliżyć nas do realizacji zasady solidarności, którą można postrzegać w kategoriach normy prawnej, chroniącej dobro wspólne nie inaczej, jak poprzez poszanowanie praw i wolności oraz, nie zapominajmy, społeczne obowiązki człowieka, a co za tym idzie, państwa jako konkretyzacji umowy społecznej zawieranej między ludźmi.

Oczywiście, prawa III generacji pozostają wciąż raczej w sferze deklaracji, szczytnych haseł, co spowodowane jest niemożliwością skutecznej ich egzekucji. Nie zostały jeszcze wykształcone efektywne środki ochrony praw III generacji. Być może nie jest to w ogóle możliwe , biorąc pod uwagę zarówno historyczne, jak i współczesne relacje między narodami. Dostrzegając jednak wszystkie te trudności, wydaje się, że kierunek wyznaczony poprzez owe idee solidarnościowe jest słuszny i próby ich urealnienia, choć bardzo powolne, już się rozpoczęły.

Przeczytaj również:
Geneza praw człowieka, czyli dlaczego warto sięgać do źródeł, T. Lachowski
Zasada subsydiarności i decentralizacji a prawa człowieka i obywatela, Tomasz Pado
Trybunał Konstytucyjny i rozwój podstawowych praw człowieka i obywatela w postkomunistycznej Polsce z niemieckiej perspektywy, Julia Hesse

Foto: Flickr, United States Mission Geneva (CC BY-ND 2.0)

Potrzebna nam świadomość słabości naszego państwa – rozmowa Piotra Beniuszysa z prof. Rafałem Matyją :)

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

W swojej książce „Wyjście awaryjne: o zmianie wyobraźni politycznej” pisze pan o potrzebie stworzenia w Polsce nowej doktryny państwowej, która stałaby się etosem obywatelskim redefiniowanego „narodu politycznego”. Doktryna ta miałaby uchronić mieszkańców naszego kraju przed dalszym pogłębianiem podziałów i w konsekwencji przed trwałym rozpadem wspólnoty społecznej. Co przede może się stać z realną treścią tej doktryny, tak aby mogła się ona okazać wspólnym mianownikiem dla zwaśnionych stron?

Ten fundament doktryny dotyczy rozumienia narodu, przynajmniej w warstwie pojmowania go jako przestrzeni polityki i państwa, jako wspólnoty obywateli. Tak zresztą mówi o tym Konstytucja RP – że narodem są wszyscy obywatele Rzeczpospolitej. Jest to istotne na kilku polach. Pierwsze pole – być może najmniej oczywiste, dlatego od niego zacznę – to przekonanie, że nie można nikogo, bez absolutnie potwierdzonych faktów, wykluczać ze wspólnoty, nazywając „zdrajcą” lub „agentem obcych sił”. Dotyczy to przede wszystkim zachowania władz publicznych, w tym także posłów. Drugim polem jest podejście do mniejszości narodowych, uznanie ich prawa do istnienia i do artykulacji własnych aspiracji kulturowych. Niekoniecznie politycznych, jako że polskie prawo przewiduje w zasadzie tylko jeden tego rodzaju przywilej – zwolnienie z obowiązku osiągnięcia 5-proc. progu w wyborach do Sejmu. I przy tym można pozostać. Trzecim polem, w nawiązaniu do tych mniejszości etnicznych, jest zaś operowanie wolnym od mitu jednolitości kulturowej pojęciem narodu w polityce państwa – tak historycznej, jak i edukacyjnej. Mamy różne doświadczenia historyczne. Polityka ta powinna uznawać różnorodność doświadczeń ludzi, którzy żyją na terytorium Polski, a także uwzględniać głos, który w pewnym sensie „idzie z murów”. Nie wszystkie miasta w Polsce mają polską zabudowę i były budowane przez Polaków. Jest to fakt oczywisty i trzeba się z nim pogodzić. Nasze państwo nie powinno zachowywać się jak PRL i polemizować z faktami, tylko znaleźć sposób oswojenia tego stanu. Ale ten aspekt jest może najmniej ważny – te dwie poprzednie kwestie, które dotyczą ludzi, podniósłbym do rangi priorytetu. Ta ostatnia jest o tyle istotna, że pokazuje złożoność dziedzictwa kulturowego. Nawet jeśli doświadczenie narodu polskiego z okresu bez własnego państwa nadało mu pewien bardzo silny kod kulturowy, to jednak współczesne państwo powinno podchodzić do niego w sposób powściągliwy. Model z czasów walki o niepodległość nie powinien służyć dzisiaj jako model polskiego obywatelstwa.

Obserwując dotychczasową tendencję nieustannego nasilania się wzajemnej wrogości polsko-polskiej, co najmniej od roku 2010, jeśli nie od 2005, trzeba zadać pytanie, na ile realne jest znalezienie „wyjścia awaryjnego” w perspektywie najbliższych lat?

„Wyjście awaryjne” to stwierdzenie, że problemem nie jest tylko aktualny układ władzy. Problemem jest brak silnych i sprawnych instytucji państwowych oraz brak szerokiej świadomości i więzi obywatelskiej. „Wyjście awaryjne” to zatem proces długotrwały. Gdybyśmy byli optymistami co do tego, jak się będą toczyć sprawy polityczne, że partie będą zmieniać swój sposób postępowania i pragmatyzować się w sensie większej dbałości o zasoby państwa, to „wyjście awaryjne” nie byłoby potrzebne. Ja jednak sądzę, że ta walka nie osłabnie, niezależnie od tego, kto będzie rządził. Ona będzie bardzo niebezpieczna dla państwa. Może się też zdarzyć, że „wyjście awaryjne” będzie potrzebne jako reakcja na pewien kryzys. Można go sobie dzisiaj dość łatwo – w ramach political fiction – wyobrazić, choćby w formie próby wywołania zamętu przez Rosję, np. w sferze informacyjnej poprzez fake newsy albo poprzez „nakręcenie” atmosfery wrogości. To nie musi się zdarzyć, ale jeśli jednak się zdarzy, to „wyjście awaryjne” jest po to, abyśmy się wzajemnie nie pozabijali…

Zewrzemy szeregi?

Bardzo trudno mi to sobie wyobrazić. Niełatwo wskazać potencjalnego mediatora. I ciężko sobie wyobrazić wolę rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z Grzegorzem Schetyną w momencie, gdy stanie się coś, co któraś z partii uzna za skandal.

Czy polskie partie są reformowalne? Czy ich życie wewnętrzne może wyglądać inaczej w dobie profesjonalizacji marketingowej polityki, telewizji informacyjnych nadających przez całą dobę i dominacji mediów społecznościowych? W Polsce dodatkowo te procesy napędza ta totalna wojna pomiędzy partiami.

Odpowiem żartobliwie. W czasach, kiedy ja studiowałem, modne było pytanie, czy socjalizm jest reformowalny. Jak się okazało, był nie tyle reformowalny, ile można go było zamienić na coś zupełnie innego. W gruncie rzeczy wszystko jest reformowalne. Należy uciekać od fatalizmu socjologicznego, który głosi, że skoro jest, jak jest, to tak być musi. Partie w Polsce są reformowalne na dwa sposoby. Pierwszy polega na zmianie reguł wewnątrz którejś z dużych partii, a drugi – na stworzeniu poważnej oferty alternatywnej wobec najsilniejszych, opartej na innych zasadach wewnętrznych. O to bardzo trudno, bo obie duże partie – PiS i PO – jednak bardzo silnie dominują i są lepiej aniżeli partie mniejsze przygotowane do tego formatu konfliktu. Ale nic nie trwa wiecznie. Nie takie partie schodziły ze sceny. Pamiętam początek rządów Leszka Millera, kiedy mówiono, że to władza na  at, a skończyło się w zasadzie po trzech.

Jakie czarne scenariusze mogą się ziścić w Polsce w związku z dyletantyzmem naszej klasy politycznej?

Najpoważniejszy czarny scenariusz to słabnięcie zasobów państwa kadencja po kadencji, czyli niemożność odwołania się do wspólnych punktów odniesienia, słabnięcie administracji jako struktury w miarę niezależnej od partii politycznych. Obecnie wchodzimy w etap, w którym zależne od polityków będą nawet sądy. Bardzo trudno jest sobie wyobrazić jakiś manewr, który po hipotetycznym zwycięstwie PO lub bloku anty-PiS-owskiego zostanie przez PiS uznany za prawomocny. Weszliśmy na ścieżkę „naprawy” instytucji poprzez ich upartyjnianie. Zawrócenie z niej będzie bardzo trudne.

Zaistnieje pewna dwoistość, brak politycznych warunków dla postrzegania systemu prawnego w Polsce jako zjawiska jednolitego.

Wierzę, że istnieje jeszcze jakaś możliwość, aby przywrócić spójność, restytuować system rządów prawa, przywrócić pozycję Trybunału Konstytucyjnego.

Czy konieczne będzie prawne cofnięcie się do listopada 2015?

Nie wiem, czy aż tak. Nie jestem konstytucjonalistą, ale może mogą się pojawić dobre pomysły rozwiązania tego problemu. To znaczy pomysły uznające nielegalność pewnych kroków, ale także stwarzające sytuację, w której orzeczenia Trybunału nie będą kwestionowane. Czym innym jest sprawa obsady władz sądów powszechnych. Sprowadzenie naprawy do kolejnych zmian personalnych odwracających to, co zrobił minister Zbigniew Ziobro, nie rozwiązuje problemu. To może być trwały uszczerbek. I jeśli pan pyta o czarny scenariusz, to jeden z nich zakłada wieloletnie gnicie instytucji. Ale w historii zdarza się też, że nie spodziewanie pojawia się twarde „sprawdzam”. Łatwo można sobie wyobrazić, że Rosja zbada naszą zdolność do wyjścia z kryzysu polegającego na zamęcie informacyjnym lub na różnych implozjach wewnętrznych. Zawsze zalecam, nawet jeśli jest to trochę sztuczne, aby się przyjrzeć, jak wyglądał nasz wiek XVIII. To było długie gnicie państwa, które skończyło się tym, że w momencie pojawienia się konieczności udzielenia odpowiedzi zbrojnej w obronie jego granic można było zdać się tylko na improwizację. Ale to sprawdzenie siły państwa może mieć też inny wymiar – np. zdolności do reakcji na kryzys ekonomiczny. Warto o tym myśleć zawczasu.

Chciałbym zapytać o zmianę pokoleniową. Wymienia ją pan wśród czynników potencjalnie budujących optymizm.

Nie, wśród czynników zmiany. Bardzo wiele osób zarzuca mi, że to młode pokolenie wcale nie jest lepsze, że może nawet być gorsze. Ja nie stawiam tezy, że jest lepsze; jestem wręcz zdania, że tego nie można zmierzyć. Z pewnością jest to czynnik zmiany. Z mojego punktu widzenia ta zmiana jest bardzo ważna, ponieważ ona może uruchomić zupełnie nieawaryjne wyjście z obecnego duopolu poprzez zakwestionowanie go przez młode pokolenie, które już nie może się w nim odnaleźć. Jeśli żadna z tych partii nie będzie miała realnych pomysłów, jak wciągnąć do gry trzydziestoparolatków, a nawet – w dzisiejszych realiach też funkcjonujących jako ludzie młodzi – czterdziestoparolatków, którzy nie są wystarczająco reprezentowani w polityce, to może znajdzie się jakiś polityczny beniaminek, który mocno „pociągnie” kwestie pokoleniowe. I to jeśli chodzi nie tylko o hasła i projekty polityczne, lecz także sposób formułowania przekazu oraz inną autentyczność. [Taką ofertę formułuje na łamach „Liberté!” Robert Biedroń – zob. s. ??? – przyp. red.]. Elity PO i PiS teoretycznie nie są bardzo skostniałe – one w zasadzie rządzą dopiero od kilkunastu lat – ale jednak mam wrażenie, że proces starzenia się tych elit jest bardzo wyraźny. Nie ma wymiany pokoleniowej.

Odejście od wartości liberalno-demokratycznych i zachwianie modelem państwa prawa powoduje, że elity zachodnioeuropejskie zaczynają – jak do lat 90. – postrzegać Polskę i Węgry jako obszar jednak kulturowo obcy, a przynajmniej istotnie odmienny od trzonu Zachodu. Czy polityka obecnego rządu nie przekreśla szans na pomyślne obchodzenie się z własną półperyferyjnością i nie skazuje nas na utknięcie w groźnym zawieszeniu pomiędzy zachodnimi aspiracjami umysłu a rosyjskopodobnymi odruchami ducha?

Z ostatnią myślą się w ogóle nie zgadzam. Oczywiście, my nadal mamy pewien kłopot z tym, że po drugiej wojnie światowej nie byliśmy państwem demokratycznym, a i w okresie międzywojennym mieliśmy z recepcją tradycji demokratycznej spore problemy. Gdyby jednak nie triumf nazizmu w Niemczech czy faszyzmu we Włoszech, to chybabym to zdanie przyjął. Do pierwszej wojny światowej w wielu krajach Europy Zachodniej kultura liberalno-demokratyczna rzeczywiście się rozwijała. Ale potem nastąpił regres. Tak że gdyby Donald Trump nie wygrał w Stanach Zjednoczonych wyborów prezydenckich, byłoby panu łatwiej argumentować. Tymczasem część kryzysu, którego obecnie doświadczamy, jest związana z kryzysem modelu politycznego Zachodu, określanego mianem modelu liberalno-demokratycznego, czyli demokracji z bardzo wyraźną przewagą elit. To rozczarowanie do elit w niektórych krajach Zachodu objawia się nawet jeszcze bardziej niż w Polsce, wystarczy spojrzeć na Włochy. Nie wiem, czy obecnie zamieniłbym się z Włochami na partie polityczne. Raczej nie. Polska scena polityczna mi się bardzo nie podoba, ale tam nie jest lepiej.

Opisywanie polskiej sytuacji jako swoistego rodzaju niedorozwoju jest bardzo złe. Szczególnie gdy czynimy to, opowiadając o Polsce innym. Owszem, my mamy taki problem, ale on się może pojawić w różnych krajach, niekoniecznie tylko w krajach dawnego bloku sowieckiego. Opozycja i jej kręgi opiniotwórcze powinny za granicę przekazywać, że z problemem tym usiłujemy sobie poradzić, ograniczyć jego złe skutki. Ten opis polskiej rzeczywistości powinien być rzetelny. To nie oznacza, że w relacjach międzynarodowych trzeba bronić PiS-u za wszelką cenę, ale należy rzetelnie opisywać detale. Opis Polski jako „chorego człowieka Europy” będzie skutkował także w przyszłości, gdy zmienią się rządy. Europa Zachodnia będzie się temu przyglądała jako zawinionemu przez nas kryzysowi, co będzie sprzyjać umacnianiu się pewnych nawyków paternalistycznych. Nie lubię używania w tym kontekście słów takich jak „neokolonializm”, bo to aż tak daleko nie idzie. Ale jest to swoisty paternalizm i nie powinniśmy Europy Zachodniej w nim utwierdzać, a zwłaszcza nie powinniśmy podpowiadać wątków porównujących Polskę do Rosji Putina. Jednak czujemy, że jest to zupełnie coś innego. Oczywiście wewnątrz, w kraju można sobie budować te czarne scenariusze i dmuchać na zimne. To jest inna sprawa.

Ja nawet w latach 80. uważałem, że opozycja powinna była nie tyle wzmacniać opór Zachodu, żądać sankcji i tym podobnych, ile stawiać wymagania respektowania praw obywatela i stosować pewnego rodzaju presję pozytywną, nazywając rzeczy po imieniu, ale nie ulegając przesadzie.

A poza tym jest argument pragmatyczny, który liderzy opozycji pewnie rozumieją. Jeżeli dzisiaj będziemy utwierdzać Zachód w sensowności sankcji budżetowych, to najprawdopodobniej uderzy to już w te rządy, które nie będą PiS-owskie. A nawet jeżeli rządy będą jeszcze PiS-owskie, to sankcje uderzą też w samorządy, które nie będą. Nie ma więc takiego polskiego interesu, który sprawia, że należy mobilizować opinię zachodnią. To nie są czasy niewoli, to nawet nie jest czas stanu wojennego.

Oczywiście nie należy też kłamać o sytuacji w kraju. Ja to w książce piszę bardzo wyraźnie: Unia Europejska to nie jest zagranica. Nie można jej traktować jak obcego dworu ani jako wroga. Najlepsze jest zatem mówienie prawdy. Mówienie, iż taki jest stan rzeczy, tego się obawiamy, ale nie wnioskowanie o wzmocnienie krytyki.

Bardzo ciekawym przykładem takiej właśnie rzetelności był artykuł Karoliny Wigury w „The Guardian”, to dobry wzór.

Mam wrażenie, że w Polsce nadal pod pojęciem „wolności” większość ludzi rozumie posiadanie własnego suwerennego państwa. To zaś oznacza, że dla nich prześladowanie obywatela przez państwo nie ogranicza jego wolności tak długo, jak państwem rządzą rodacy. W narracji historycznej naturalnie „bojownikami o wolność” są męczennicy „sprawy polskiej”, a nie rzecznicy emancypacji praw różnych grup społecznych. Czy tak ukształtowany naród może w ogóle zbudować nowoczesne państwo na miarę XXI wieku? Czy nie jest potrzebne głębokie przeobrażenie mentalności?

Nie wiem, czy akurat mentalności. Ja wolę pojęcie „wyobraźni”, a mentalność jest troszeczkę czymś innym. Na przykład znam ludzi, którzy są – jeśli chodzi o przekonania – zdeklarowanymi ideowymi liberałami, ale za grosz nie mają liberalnej mentalności, są osobowościami autorytarnymi, nie respektują praw innych. Nie mentalność jest istotą problemu, ale zgadzam się co do tego, że słowo „wolność” jest rozumiane w kontekście wolności narodu. Mamy kłopot z respektowaniem praw innych, gdy chodzi o relacje przedsiębiorca–pracownik albo przedsiębiorca–kontrahent czy w relacjach sąsiedzkich. Wolność jednostkowa jest w Polsce niedoceniana. Bardzo często w dyskusjach dostrzegam brak szacunku dla czyichś poglądów, dla czyjejś odmienności, a nawet można powiedzieć – dziwactwa. To jest coś, co brytyjska kultura postrzega wręcz jak rzecz wartościową, że ktoś jest „trochę dziwakiem”, jest inny niż my, ale dzięki temu wnosi coś do debaty. To należy chronić, a w Polsce w wielu instytucjach, od mediów, po wyższe uczelnie panuje myślenie stadne, które bardzo źle znosi zdania odrębne i tę wolność na podstawowym poziomie. Zatem zgodziłbym się z panem, że w Polsce istnieje problem wolności i na poziomie relacji obywatel–państwo, i na poziomie relacji obywatel–instytucja, i pomiędzy obywatelami. Myślę jednak, że to ma szansę się zmienić, ponieważ mimo wszystko młode pokolenie ma więcej nawyków wolnościowych niż starsze, nawet jeśli nie ma pamięci pewnych struktur niewoli.

Przejdźmy do kwestii tzw. symetrystów. Mam wrażenie, że w swojej książce odnosi się pan raczej pozytywnie do postulatów…

…chociaż nie do samego słowa.

Tak, do postulatów stawianych przez lewicowców młodego pokolenia, takich jak Rafał Woś i Grzegorz Sroczyński. Czy jednak ich połajanki pod adresem liberalizmu można uznać za jakąkolwiek tożsamościową lub intelektualną nową jakość? Mam wrażenie, że postulat rozbudowy socjalnych funkcji państwa to jednak niezwykle stara melodia, a jej nucenie po roku 2008 przez wspomnianych autorów jest takim samym kopiowaniem zachodniej mody intelektualnej, jak głoszenie neoliberalizmu w roku 1989. Tylko moda na Zachodzie akurat teraz inna.

Zacznijmy od tego, na co zwrócił pan uwagę jeszcze w poprzednim pytaniu. Ja myślę, że to są jednak zachowania bardzo jednostkowe ludzi, którzy głoszą te poglądy wbrew swoim środowiskom. Dlatego uważam, że należy ich ze wszech miar chronić. Dla liberalizmu ci ludzie są do pewnego stopnia cenni, bo wymuszają – nawet jeśli nie uznaje się prawomocności ich sądów – pewne odpowiedzi. To nie są połajanki. Ja bardzo często słuchałem wywiadów prowadzonych przez Sroczyńskiego z różnymi przedstawicielami myśli liberalnej i ekonomii neoliberalnej. To nie jest intencjonalne ośmieszanie, tylko próba postawienia pytań i przetestowanie, czy ci ludzie potrafią na nie odpowiedzieć, pod wpływem faktów zmieniać argumentację, pod wpływem argumentów zmieniać swoje poglądy. To są bardzo pożyteczne testy dla doktryny liberalnej, nie zawsze zdawane. To nie jest dominująca propozycja – widzi pan, udało się wymienić w zasadzie dwie osoby i chyba nikogo więcej byśmy nie dodali, jeśli chodzi o publicystykę. Ja te rzeczy cenię, tak samo jak cenię różnych singli w polskiej polityce. Dla przykładu Tomasza Gabisia, który określa się jako postkonserwatysta. Bardzo potrzebny głos, żałuję, że nieobecny w żaden sposób w mainstreamie. A warto takich ludzi słuchać. Podobnie Bronisław Łagowski, człowiek znajdujący się pomiędzy ideologią konserwatywną a pewną sympatią wobec środowisk postkomunistycznych.

Tacy ludzie są nam w debacie potrzebni. Ja ani u Wosia, ani u Sroczyńskiego nie dostrzegam takich chwytów jak argumenty ad personam, grzebania komukolwiek w życiorysach, pokazywania jakichś dziwnych uwikłań. Ich polemika jest bardzo niewygodna dla liberałów, ale nawet patrząc na to, co pan zadeklarował, cieszyłbym się, że tacy ludzie istnieją, gdyż żadna doktryna – ani liberalna, ani konserwatywna, ani lewicowa – nie czuje się dobrze w warunkach dominacji, gdy nie ma polemistów. Tymczasem im lepsi polemiści, tym lepiej dla danej doktryny. Dla liberała z przekonań to raczej dobrze, że takie głosy są. Także ludzie z PO mogliby skorzystać z tego, co oni mówią, gdyż musieliby wymyślić lepsze odpowiedzi, idąc do wyborów następnym razem, aby zwyciężyć. Wydaje mi się, że to jest możliwe.

Wielu autorów sugeruje, że powrót do racjonalności politycznej sprzed 2015 roku jest niemożliwy. To samo czytam już od prawie 10 lat o paradygmacie polityki społeczno-gospodarczej w skali światowej. Lata lecą, a nowego paradygmatu jednak nie widać. Raczej wytracanie impetu lub upupianie „rewolucji” przez takie postacie jak Donald Trump. Dlaczego polscy wyborcy po 4 lub 8 latach obserwowania kolejnych afer obecnej władzy nie mieliby po prostu oddać sterów głównej partii opozycji, która jak dotąd raczej nie prezentuje niczego z gruntu odmiennego od praktyki lat 2007–2015?

Platforma Obywatelska na pewno może wrócić do władzy. Nie sądzę jednak, że będzie w stanie rządzić po staremu. Pewne sposoby komunikacji już nie są możliwe, nasze społeczeństwo się zmienia, wymieniają się roczniki. Poza tym rządy PiS+u zakwestionowały przy okazji Rodziny 500 plus, że istnieje jakaś racjonalność, która nie pozwala tego typu świadczeń wypłacać. Dzisiaj będzie bardzo trudno przekonać ludzi, że trzeba zrezygnować z tego programu, bo wraca Jacek Rostowski. Inaczej jest z systemem emerytalnym. Tutaj nie znam dobrego rozwiązania i jestem fatalistą ze szkoły premiera Waldemara Pawlaka. Uważam, że strategia rządzących, która polega na odsuwaniu problemów w czasie, wymusi na nas w efekcie zachowania w rodzaju „ratuj się, kto może”. A co, jeśli nastąpi taki kryzys finansów publicznych połączony z kryzysem systemu emerytalnego, że będziemy musieli myśleć już nawet nie w kategoriach „wyjścia awaryjnego”, ale zdefiniowania zobowiązań państwa na nowo. Obniżając wiek emerytalny, PiS podwyższył to ryzyko. Ja bym się starał to ryzyko obniżać, ale rozumiem też, że byłoby to obniżanie ryzyka wbrew rozstrzygnięciom demokratycznym. Gdyby bowiem w tej sprawie zarządzono referendum, to rozwiązanie PiS-owskie prawdopodobnie zdobyłoby większość.

Dlatego bardzo ciężko jest rządzić w takim państwie. Z tego powodu ja – co wiele osób przegapiło – zaczynam w książce od wywodu, w którym tłumaczę trochę Donalda Tuska, Jarosława Kaczyńskiego i następnych rządzących. Mianowicie od diagnozy, iż państwo jest słabsze, niż się nam wydaje. To znaczy, że są pod nie podłożone miny – na przykład emerytalna, ale też cywilizacyjna, związane z modelem edukacji i rynkiem pracy – które mogą wysadzić jego zdolność do normalnego funkcjonowania. Część polityków unika jednak tej konstatacji o słabym państwie i zamiast tego kupuje czas. PiS kupił trochę czasu. I kupił go także dla trwania całego systemu, czego moim zdaniem wielu jego krytyków nie dostrzega albo nie docenia. Nie biorą oni pod uwagę, że ewentualne cztery lata dalszych rządów PO sprawiłyby, że poziom społecznej aprobaty dla reakcji rewolucyjnej, w sensie rewolucji socjalnej, byłby silniejszy. PiS te aspiracje w pewnym sensie wytłumił, pokazując, że sam jest bardzo socjalny, ale nie zmieniając przy tym zasadniczych reguł gry rynkowej.

Zatrzymał marsz partii Razem.

Może zatrzymał krok partii Razem, jakim byłoby wejście do Sejmu, a ten marsz – jeśli mówimy o marszu ku władzy – z różnych powodów w najbliższym czasie nie byłby możliwy. To jest bowiem kwestia osadzenia programu lewicowego nie w systemie oczekiwań socjalnych, ale w szerszym systemie wartości. Ja uważam, że może przyjść taki moment kryzysu politycznego, że rozwiązania proponowane przez partię Razem będą traktowane jako cywilizowane „wyjście awaryjne”. Nie wiemy jednak, jaka ta partia będzie u władzy. Na ten temat nie chcę fantazjować. Jeszcze nie widziałem partii politycznej, która wchodzi do Sejmu, zaczyna rządzić i nadal jest wtedy wierna temu, co mówiła przed wejściem do systemu. To są jednak dwie różne rzeczywistości. Jak zobaczymy partię Razem choćby w jednej koalicji sejmikowej, to wtedy będzie nam się o niej lepiej rozmawiało, będziemy wtedy mieli jakiś materiał.
A poza tym każdy system ma swoje straszaki. Ja bym bardzo nie chciał, aby polski system, jako straszaka, wybrał sobie partię Razem. Jeśli miałbym wybierać, to jako ten straszak lepszy jest PiS, bo postawy, które dzisiaj reprezentuje, bardziej zagrażają temu, co nazywam narodem politycznym i porządkiem aksjologicznym, na którym się wspiera państwo. W partii Razem tego nie widzę. Pamiętam, że Adrian Zandberg jako jedyny zaczął swoje słynne przemówienie w studiu telewizyjnym od tego, że Polska potrzebuje solidnego państwa, a nie państwa z tektury, a takie państwo musi kosztować. Bez względu na to, czy pan jest liberałem ostrym czy nieostrym, to z tym musi się pan zgodzić. To znaczy z tym, że państwo, które miałoby spełnić te oczekiwania, które Polacy wobec niego mają, nie może tego zrobić bez wpływów z podatków. Oczywiście możemy na to odpowiedzieć, że nie lubimy takiego państwa. Ale Zandberg powiedział rzecz, którą Mateusz Morawiecki, Jarosław Kaczyński czy Donald Tusk chcą trochę oszukać. W tym sensie mówię, że Razem może się okazać cywilizowanym wyjściem, gdyż to, co oni mówią, jest prostą prawdą. Inna sprawa, czy oni będą wierni tej prawdzie po wejściu do realnej polityki. Dlatego dziś nie postrzegam ich jako zagrożenia, ale jako słowo prawdy o warunkach naprawy państwa. Tak samo jak przez długi czas pewne rzeczy prawdziwe mówili – ale w latach 90., bo dziś nie jest to już godne uwagi – ludzie skupieni wokół Janusza Korwin-Mikkego. Wskazywali wtedy na proste mechanizmy demokracji i rządzenia. Wydaje mi się, że dziś musimy wyjść z pewnego stanu zakłamania, jeśli chodzi o siłę polskiego państwa, w który wprowadziły nas partie rządzące.

Chcę, by ostatnie pytanie dotyczyło kwestii międzynarodowych. Pana postulat, aby do polskiego imaginarium proeuropejskości włączyć aspekt strategiczny i bezpieczeństwa, jest mi bliski. Ale na dzień dzisiejszy polska prawica jedynego protektora upatruje w USA, a wobec Niemiec odczuwa biologiczną wręcz nieufność. Trudno sobie wyobrazić, aby powiązanie bezpieczeństwa państwa z partnerami w Europie Zachodniej mogło się więc stać elementem tego wspólnego mianownika polskiego „narodu politycznego”. Jak te bariery przezwyciężyć? Czy polska prawica może porzucić germanofobię?

Ta germanofobia jest, jak powiedział minister Jacek Czaputowicz, trochę na użytek wewnętrzny. Oznacza to, że pewne kwestie, na przykład reparacje wojenne, rozstrzygamy jako temat wewnętrzny. Gdyby problem leżał tylko po stronie złudzeń polskiej prawicy, to byłbym optymistą. Jeżeli mówimy o sprawach bezpieczeństwa, to nie tylko z punktu widzenia Polaków, ale wszystkich Europejczyków istotne jest, czy UE postrzega się jako coś, co zwiększa ryzyko, czy też coś, co zwiększa poczucie bezpieczeństwa. Otóż wydaje mi się, że z różnych powodów – m.in. z powodu kryzysu imigracyjnego, kryzysu euro, losów Grecji – UE stała się czynnikiem, który w potocznym odczuciu wielu Europejczyków zwiększa poczucie ryzyka. Politycy UE nie mają ani argumentów retorycznych, ani politycznych, ani po prostu faktów w ręku, aby móc powiedzieć: „Zobaczcie, to jest jedyna gwarancja bezpieczeństwa”. Moim zdaniem geneza, ta najgłębsza geneza antropologiczna państwa polega na tym, że jeżeli ono gwarantuje bezpieczeństwo, to jest uznane, nawet jeśli czasem bywa uznane jako zło konieczne. Tak właśnie Polacy robili w PRL-u. W wielu momentach uznawali, że co prawda to państwo nie jest nasze, ale jakoś tam gwarantuje bezpieczeństwo militarne; ludzie osiedlający się na ziemiach zachodnich mieli poczucie, że państwo to daje im szansę pozostania we Wrocławiu, a bez niego tego by nie było. To samo dotyczy na fundamentalnym poziomie Unii Europejskiej. Wydaje mi się, że w swojej książce poszedłem bardzo daleko w deklaracji tego, jak pojmuję UE. W pewnym sensie jako drugą, równoległą ojczyznę, niesprzeczną z Polską. Ale aby z tego uczynić pewną doktrynę legitymizacyjną, aby Polacy uznali: „Tak, jestem Polakiem i zarazem – równolegle, bez kolizji – obywatelem Unii Europejskiej”, to UE musi się bardzo zmienić. Musi dostarczyć twardych argumentów, że nie jest instytucją zwiększającą ryzyko dla jej obywateli. Być może to będzie trudne, może jest to projekt polityczny wymagający równej odwagi i niosący ze sobą równy poziom niepewności, jak ten pierwszy krok, czyli Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Ale jeśli myślimy o UE poważnie i czujemy się jej obywatelami, to od sprawy szeroko rozumianego bezpieczeństwa musimy zacząć.

Źródło zdjęcia: youtube.com

Liberalizm ekonomiczny przeciw ubóstwu :)

W artykule z cyklu „Jakiego liberalizmu jestem w stanie bronić” z okazji 9. urodzin „Liberté!” Ignacy Dudkiewicz tłumaczy, że tylko „liberalizm polityczny” jest dziś potrzebny (1).

Pogląd, że potrzebujemy wyłącznie wolności politycznych bez szerokiego zakresu wolności gospodarczej nie jest odosobniony i wymaga reakcji. Podobnie jak odpowiedzi domaga się oderwana od rzeczywistości próba łączenia liberalnych idei w gospodarce z ubóstwem.

Łatki nic nie wnoszą

Podzielam opinię Ignacego Dudkiewicza, że nie ma sensu obrzucanie się łatkami typu „lewak”, „konserwa” czy „neoliberał”, bo często nie oznaczają one tego, co kiedyś. Lub oznaczają zgoła nic.

Przykładowo Prawo i Sprawiedliwość nie jest partią konserwatywną, bo konserwatyści nie dokonywaliby niekonstytucyjnej rewolucji ustrojowej. Nie jest też partią prawicową, bo program gospodarczy PiS jest w wielu obszarach lewicowy.

Z kolei „neoliberalizm” to słowo, które urosło do rangi wyzwiska, a zdecydowana większość ludzi, które tego wyzwiska używa, nie ma pojęcia, co to słowo naprawdę oznacza. Tłumaczy to Oliver Marc Hartwich w artykule „Neoliberalizm: geneza politycznego wyzwiska” (2).

W tym zestawie słowo „lewak” jest chyba najmniej niejednoznaczne jako określenie osoby o skrajnie lewicowych poglądach. Dla niektórych jest to jednak określenie obraźliwe, inni sami się tak nazywają. Niewątpliwie Dudkiewicz ma rację, że łatki te często „nie mają wiele wspólnego z porządną analizą czy po prostu z rzeczywistością”.

Jaki system wyprowadza z biedy?

By uczynić zadość rzetelnej analizie i rozmowie o rzeczywistości, musimy poruszać się w obszarze faktów. W części, w której Dudkiewicz odchodzi od opisu własnych poglądów, a zaczyna opisywać sytuację na świecie, napotykamy na rozdźwięk pomiędzy faktami a poglądami autora. Mam tu na myśli fragment:

„Równocześnie nie potrafię w języku liberalizmu opowiedzieć o potrzebie emancypacji najbardziej bodaj dyskryminowanej grupy – czyli olbrzymiej liczby ludzi żyjących na świecie w upadlającej nędzy. Przede wszystkim nie umiem jednak w języku liberalizmu ekonomicznego zaproponować skutecznej drogi realnego urzeczywistnienia się ich wyzwolenia”.

W mojej ocenie autor dokonuje tu, być może nieświadomie, czegoś, co sam krytykuje w pierwszej części tekstu – dokleja liberalizmowi i liberałom łatkę kreatorów nędzy. Prawdą jest, że przez większość historii ludzie żyli w skrajnej biedzie. Jednak to od czasów liberalnych w swoim charakterze – rewolucji przemysłowej i rozkwitu idei oświeceniowych – doszło do gigantycznego wzrostu dochodów ludzkości. Czegoś, co prof. Deirdre McCloskey określa hasłem „Wielkiego wzbogacenia” (3).

To właśnie wtedy, gdy wiele zmian gospodarczych było urzeczywistnieniem „języka liberalizmu ekonomicznego” (industrializacja, rewolucja technologiczna, rozkwit kapitalizmu, wzrost wolnego handlu, globalizacja) miała miejsce największa w historii ludzkości redukcja ubóstwa na świecie.

Jak przypomina Chelsea Follett, redaktor naczelna HumanProgress.org, „w 1820 r. więcej niż 90 proc. społeczeństwa żyło za mniej niż 2 dolary dziennie, a ponad 80 proc. żyło poniżej 1 dolara dziennie. (…) Do 2015 r. mniej niż 10 proc. ludzkości żyło za mniej niż 1,90 dol. dziennie” (z uwzględnieniem inflacji oraz różnic w sile nabywczej pieniądza) (4).

Wychodzenie milionów ludzi z „upadlającej biedy” (sformułowanie Dudkiewicza) dotyczyło wielu miejsc na świecie, ale najbardziej ewidentnym przykładem są Chiny. Brak wolności politycznej i gospodarczej w okresie maoistycznej (wariant ideologii komunistycznej) dyktatury doprowadził tam do milionów ofiar i wspomnianej już, upadlającej biedy. Dopiero po śmierci Mao, kiedy w Chinach zaczęto zwiększać poziom wolności gospodarczej, doszło równocześnie do okresu szybkiego wzrostu, który wyciągnął setki milionów z nędzy.

Sądzę, że niechęć części osób do czegoś, co Dudkiewicz nazywa „liberalizmem ekonomicznym” wynika z podobnych przesłanek, z jakimi mamy do czynienia w tym przypadku – błędnie wiążą oni różne negatywne zjawiska na świecie z liberalizmem. Bieda, głód, korupcja, zniszczenie środowiska czy kryzysy finansowe – to rzeczy, za które często obwinia się, bez żadnej pogłębionej analizy, „liberalizm ekonomiczny” czy mechanizmy rynkowe. Dopiero analityczne spojrzenie pozwala na identyfikację realnych źródeł problemów, których omówienie wymagałoby osobnych artykułów.

Na tej liście przyczyn pojawiają się m.in. nieudane lub błędne interwencje państwa i państwowych instytucji, szkodliwe i przeciwskuteczne regulacje, duże zaangażowanie polityków w gospodarkę czy prawne blokowanie przedsiębiorczych działań mieszkańców. Działania te nie mają nic wspólnego ani z „liberalizmem ekonomicznym”, ani „liberalizmem politycznym”.

W ciekawym artykule „The Liberty of Progress: Increasing Returns, Institutions, and Entrepreneurship” Peter J. Boettke i Rosolino A. Candela przypominają dwie publikacje, które omawiają problem utraty wolności politycznych i obywatelskich na skutek utraty wolności gospodarczej – „Droga do zniewolenia” Friedricha von Hayeka oraz „Kapitalizm i wolność” Miltona Friedmana. Boettke i Candela tłumaczą, jak na przestrzeni lat kumulacja wolności gospodarczej i różnych wolności politycznych pozwoliła osiągnąć taki poziom szeroko rozumianej wolności, który wywołał na świecie wspomniane już „Wielkie wzbogacenie” (5).

Caracas w Warszawie

W tym miejscu warto przypomnieć o istotnej roli wolnego handlu – zjawiska opisywanego „językiem liberalizmu ekonomicznego” (językiem, dodajmy, krytycznie ocenianym przez Dudkiewicza). „Jeśli towary nie będą przekraczać granic, to zrobią to armie” – powiedział kiedyś wybitny francuski ekonomista i filozof Frédéric Bastiat. Ta niezwykle celna myśl pokazuje, jak ważne dla utrzymania pokoju, potrzebnego także dla istnienia „liberalizmu politycznego”, ma globalna wymiana handlowa i mechanizmy rynkowe na świecie. Populistyczna nagonka na otwartość, globalizację i światowy handel jest niebezpieczna także dla wolności obywatelskich i politycznych.

Dudkiewicz konkluduje: „wartości liberalne byłyby […] dla mnie tylko i aż bezpiecznikiem, by nie osunąć się w miękki lub twardy autorytaryzm dowolnego koloru”. Sama wolność polityczna nie wystarczy do obrony przed autorytaryzmem. Schemat znany z historii jest taki – antyrynkowa nagonka połączona z rewolucją lub populistyczną kampanią wyborczą jako droga do autorytaryzmu. Ostatnim krajem, który poszedł tą drogą, jest Wenezuela.

Warto bronić jednocześnie liberalizmu w polityce i gospodarce, jeśli nie chcemy, by przyszedł taki dzień, że będziemy mieć w Polsce Caracas. Dlatego sam bronię pełnego liberalizmu, a nie wybiórczego „liberalizmu-minimum” Dudkiewicza.

Marek Tatała – ekonomista, liberał zaangażowany w sektor organizacji pozarządowych, wiceprezes Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR)

(1) I. Dudkiewicz, „Wartości liberalne? Tak, ale pod innym sztandarem”, liberte.pl, 07.07.2017.
(2) O. M. Hartwich, „Neoliberalism: The Genesis of a Political Swearword”, The Centre for Independent Studies, 2009, dostęp: 08.08.2017.
(3) D. N. McCloskey, „Manifesto for a New American Liberalism”, CapX, dostęp: 08.08.2017.
(4) Ch. Follett, „Coraz mniej skrajnej biedy na świecie – 5 wykresów, które o tym przypominają”, tł. A. Mielnikow, FOR, 2017, dostęp: 08.08.2017.
(5) P. J. Boettke, R. A. Candela, „The Liberty of Progress: Increasing Returns, Institutions, and Entrepreneurship”, GMU Working Paper in Economics No. 16-24, 2016, dostęp: 08.08.2017.

Śródtytuły, lead od redakcji.

Foto: Dean Hochman via Foter.com / CC BY

It’s My Life and I’ll Do what I want, czyli co nam pozostało z ideałów lat 60-tych :)

by Wikipiedia
by Wikipiedia

Lata 60-te XX wieku to niesamowity okres w dziejach. Stulecie dwóch największych zbrodniczych systemów totalitarnych, było również świadkiem absolutnej metamorfozy człowieka, która do dzisiaj nie w pełni wyjaśniona, współcześnie trochę zatracona, dalej pozostaje fenomenem i nadzieją na przyszłość. Karnawał młodości i wolności na zawsze odmienił oblicze zachodu, wdzierając się również w „zamknięty” świat komunistycznego kołchozu państw. Aby dostrzec fenomen lat 60-tych, należy zrozumieć świat przedhipisowski. Geneza dzieci kwiatów, wiąże się z obecnie dość bezrefleksyjnie opisywaną generacją, mającą okazję żyć i dorastać w obliczu II Wojnie Światowej, a także tuż po niej. Mówiono o nich Beat Generation, czasem nazywano Hipsterami.

 

Kim jesteśmy?

To pytanie stawiane jest od tysięcy lat. Musieli odpowiedzieć na nie również młodzi ludzie, wracający z pól bitewnych II Wojny Światowej. O ile państwo w mniej lub bardziej udolny sposób starało się zaopiekować weteranami wojennymi, o tyle ich rany psychiczne nie były w stanie się zabliźnić. Szok wywołany ogromem okrucieństwa wojny, a tuż po powrocie dostrzegalny brak autorefleksji w mentalności społecznej i archaiczność relacji międzyludzkich uświadamiały im, iż nadszedł najwyższy czas na zmiany. Rodząca się wątpliwość w głowach młodych ludzi, już niedługo miała przerodzić się w bunt.

USA w 1946 roku to kraj jeszcze sprzed II Wojny Światowej. Amerykanom zajęło kilka długich lat, aby zorientowali się, że obudzili się w nie swoim łóżku, za oknem biega obcy pies, a dotychczasowy miraż zmienił się w karykaturalny kubistyczny pejzaż. Poukładany świat w pięknych salonkach z porcelany i rzeźbionego drewna, okazał się nie tyle zdegenerowany co wręcz destrukcyjny dla gatunku ludzkiego. Doświadczenia masowej eksterminacji rasy ludzkiej, jaka miała miejsce z rąk niemieckich i radzieckich oprawców, wywarły niepowtarzalne piętno na młodych ludziach. Cóż więc w takie sytuacji świat ludzi dorosłych mógł zagwarantować młodej generacji? Jaki przykład mieli im do zaprezentowania? Kto miał wyznaczać reguły gry w nowej rzeczywistości?

W poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o sens życia wielu ludzi, w drugiej połowie lat 40-tych, podróżowało po całych USA. Obraz takiej Ameryki możemy poznać w książce On The Road Jacka Karouaca, w której główni bohaterowie wędrują po kraju, ukazując nam świat pociągów towarowych z setkami osób na dachach, podróżujących na zachód w poszukiwaniu pracy. Obraz państwa wielkich sprzeczności, w którym obok siebie istnieją wielkie metropolie, małe miasteczka żyjące własnym trybem, niczym odrębne małe planety orbitujące na przełomie XIX i XX wieku, a także getta czarnoskórej ludności, gdzie bieda i choroby wpychają mieszkańców w otchłań degeneracji, oddalając od reszty społeczeństwa. Wreszcie wyrastające jak grzyby po deszczu osiedla przybyszów z Meksyku i Europy, którzy w poszukiwaniach swego edenu trafili do miejsca, gdzie nic na nich nie czekało.

II Wojna Światowa sprawiła, iż wielu mężczyzn, którzy zaciągnęli się do wojska w młodym wieku, po powrocie nie potrafiło odnaleźć swojego miejsca. Problemy z powrotem do społeczeństwa były na tyle głębokie, iż w 1948 roku powstał gan motocyklowy Hells Angeles, terroryzujący amerykańskie drogi, założony przez byłych żołnierzy. Frustracja i brak perspektyw spowodowały, iż trudnili się oni rozbojami, wymuszeniami oraz handlem narkotykami. W swej historii mieli również etap, kiedy to świadczyli usługi w charakterze firmy ochroniarskiej. Zabezpieczali oni m. in. Festiwal Woodstock w 1969 roku oraz trasę koncertową Rolling Stones po USA.

Czy możemy czegoś oczekiwać od życia?

Stosunki społeczne po II Wojnie Światowej w USA opierały się na tych samych starych przedwojennej zasadach, które można określić terminem: amerykańskiej osady. Mieszkańcy małych miasteczek byli ściśle związani ze swoją społecznością de facto od narodzin, aż po śmierć. Relacje społeczne, zgodnie z amerykańskim etosem, określał kościół oraz rodzinne spotkania, ewentualnie w gronie sąsiadów. W miastach stosunki międzyludzkie były tylko nieco bardziej wyzwolone, lecz segregacja rasowa oraz podziały klasowe, ze względu na stan majątkowy, były rażąco widoczne.

Istotą konfliktu międzypokoleniowego był brak realnych perspektyw na samorealizację. Fakt, iż urodziłeś się w rodzinie prawnika, czy lekarza determinował, iż będziesz musiał kontynuować dzieło ojca, jak to, iż urodzony w slumsach, z dużym prawdopodobieństwem skończysz tam swój żywot. Obraz tego mamy w filmie Absolwent, gdzie główny bohater kończąc studia, nie może odnaleźć swojej drogi życiowej, a jego ukochana ma być wydana za innego, zgodnie ze starą zasadą aranżowania małżeństw przez rodzinę. Dzisiaj wydaje się to nie do pomyślenia.

USA po II Wojnie Światowej borykały się z ogromnymi problemami społecznymi. Państwo mające być ostoją wolnego świata, filarem zachodniej cywilizacji w czasach zimnej wojny, same nie było w stanie w pełni przestrzegać praw człowieka. Dyskryminacja czarnoskórej mniejszości, samosądy lokalnych społeczności, czy prawo do studiowania tylko dla białych obywateli, to obraz USA lat 50-tych. W dzisiejszych czasach kuriozalna wydaje się historia z roku 1957, kiedy to gubernator stanu Arkansas zabrania przy pomocy Gwardii Narodowej wejścia czarnoskórych słuchaczy na teren Central High School w Little Rock. W celu udaremnienia tego haniebnego działania,  prezydent Eisenhower wysyła siły federalne. Ostatnia taka interwencja sił federalnych miała miejsce podczas Wojny Secesyjnej.

Zrozumiałe jest zatem, iż skostniałe i anachroniczne relacje międzyludzkie, doświadczenia okrucieństwa minionej wojny, a także wręcz karykaturalna wolność, o obliczach z jednej strony gospodarczego sukcesu American Dream, a z drugiej białych kapturów Ku Klux Klanu, zniechęcały młode pokolenie do kultywowania reguł swych rodziców.

W taki oto czasach narodziła się subkultura Beatników.. Była to niewielka grupa literatów mieszkająca w San Francisco w dzielnicy Haight-Ashbury, zajmująca się w swej twórczości tematem egzystencjalizmu, krytyką ówczesnej Ameryki oraz obłudnego stylu życia. Głównymi myślicielami tej subkultury był m. in. Allen Ginsberg, twórca głośnego i wywołującego oburzenie Ameryki poematu Skowyt, Jacka Karouac twórca m. in. On The Road, Aldous Huxley oraz Neal Cassady. Byli jednymi z pierwszych, którzy postawili pytanie: czy Ameryka i świat idą w dobrym kierunku? Czy wyścig szczurów w walce o lepszy status majątkowy jest tym do czego każdy z nas powinien dążyć, w czym odnajdzie szczęście?

 

Mówimy Nie!

Ruch hipisowski rodził się falami. Ostatecznego potwierdzenia jego istnienia można upatrywać w roku 1967, kiedy to 14 stycznia  miał miejsce happening Human Be-In, zainicjowany przez m. in. Gary Snyder, Jerry Rubin oraz Allena Ginsberga. Pierwotnym powodem zorganizowana tego wydarzenia było zdelegalizowanie LSD, narkotyku bardzo popularnego w latach 50-tych i 60-tych. Realny powód happeningu został ogłoszony dwa dni wcześniej. Celem było zebranie wszystkich młodych aktywistów politycznych i kulturalnych, szczególnie z dzielnicy Haight-Ashbury, w celu ogłoszenia nowej historycznej epoki w dziejach Stanów Zjednoczonych. Tego dnia światło dzienne ujrzały oficjalne postulaty ruchu hipisowskiego.

 

Sky is The Limit!

W rzeczywistości hipisi byli to młodzi ludzie zażenowani światem dorosłych. Ten wspomniany anachronizm stosunków społecznych oraz kapitalistyczny wyścig szczurów, stał się wypaczeniem ideałów liberalizmu i wolności człowieka. Brak chęci ujrzenia problemów Ameryki sprawił, iż duża rzesza młodych ludzi zaczęła odwracać się od społeczeństwa,  tworząc kontrkulturę – alternatywny świat. Społeczna obłuda, terroryzowanie mniejszości, a tuż obok „walka” o prawa człowieka w trzecim świecie oraz nakładający się na to kryzys ekonomiczny. To wszystko podważyło amerykański ideał wolności i dobrobytu American Dream.

Sytuacja ta doprowadziła do tego, iż wielu młodych ludzi postanowiło uciec z domu. Związane to było niejednokrotnie z chorymi relacjami panującymi w rodzinie, brak akceptacji, zdrady, wysokie wymagania dorosłych wobec dzieci.

Hasła hipisowskie, z perspektywy naszych czasów nie są zbytnio szokujące, lecz dla ówczesnych stały się rewolucyjnej. Prawo do życia, samorealizacji i bycia człowiekiem! Wolność i Równość! Stop przemocy! Nie dla wojny oraz Wszyscy jesteśmy braćmi! Znaczenie tych haseł ukazuje fakt, na jakąś skalę w latach 60-tych rozpowszechnił się ruch hipisowski. Protesty studenckie w USA, Londynie, zamieszki z policją w Paryżu, Madrycie, Niemczech, gdzie dwadzieścia lat po wojnie, młodzi Niemcy odmawiają obowiązkowej służby wojskowej paląc niczym w USA swoje karty poborowe. Wreszcie w Czechosłowacji, czy w Polsce, gdzie w 1968 roku po zdjęciu z afisza Dziadów A. Mickiewicza w Teatrze Narodowym, fala niezadowolenia z polityki i cenzury rządzących rozlała się na uniwersytety w Warszawie, Krakowie, Gdańsku i Poznaniu.

Nowy młodzieżowy ruch sprzeciwiał się nie określonej ideologii, czy politykom, ale konserwatywnemu podejściu do życia. Nie zatrzymała tego ruchu żelazna kurtyna, ani agresywna policja, czy milicja. Przelała się czara goryczy, a świat stanął przed obliczem rewolucyjnej seksualno-mentalnej rewolucji społecznej. 

 

Wolność umysłu

W poszukiwaniu wolności oraz swojej ziemi obiecanej, członkowie ruchu podejmowali liczne, często szokujące, inicjatywy. Tym mianem można określić tworzenie komun hipisowskich, w których mieli oni żyć jako samowystarczalna społeczność. Niestety od samego początku pomysł ten okazał się utopijny, prowadząc do degeneracji, wypaczenia ideałów, a członków tych społeczności prowadząc do apatii i wykluczenia społecznego. Dwie największe komuny hipisowskie tamtych czasów to Morning Star i Strawberry Fields.

Środki psychoaktywne w kulturze hipisowskiej, miały jasno określone miejsce. Były one elementem stymulującym medytowanie, możliwością otworzenia drzwi swej percepcji. Te twarde (LSD), szczególnie często stosowane były przez Guru, którzy prowadzili pamiętniki ze swych widzeń. Paradoksalnie umiejętne stosowanie takowych środków sprawiło, iż nie odnotowano przypadków, aby ci popadali w narkomanię.

Warto jednak zwrócić uwagę, iż to właśnie młodzi ludzie związani z ruchem lat 60-tych, próbowali podejmować najtrudniejsze pytania o ludzką egzystencję co sprawiło, iż wiele osób nauki i kultury (Bob Dylan, John Lennon) chętnie nawiązywało z nimi relację. Środowisko to również aktywnie wspierało akcje antywojenne, emancypacyjne. Skala jaką przybrał ruch w roku 1969 ukazuje festiwal Woodstock, który miał być małym wydarzeniem komercyjnym, a stał się ogólnokrajowym manifestem miłości, wolności i równości, zachwycając nie tylko wspaniała muzyką i atmosferą Amerykę, inspirując świat na lata.

 

by Wikipedia
by Wikipedia

Co nam pozostało

Dla prawicy, lewicowi zwyrodnialcy lub gówniarze podburzani przez komunistów. Dla komunistów, kapitalistyczni przewrotowcy – uzurpatorzy lewicowych idei. Dla wielu wrogowie, dla świata drogowskaz. A oni tylko chcieli żyć po prostu po swojemu.

Co pozostało nam z hipisowskich ideałów? Przykładów możemy znaleźć wiele. Od czysto politycznych, czyli powstania partii tzw. zielonych, z których największy sukces odniosła ta stworzona w Niemczech, przez ruchy na rzecz praw człowieka, czy zwierząt, po popkulturę, która zrzuciła okowy kolonializmu, umożliwiając rozpowszechnienie licznych nurtów muzyki i sztuki kolorowym artystom.

Najważniejsza jednak jest zmiana mentalna ludzi, którzy przestali postrzegać świat kolektywnie. Każdy człowiek jest indywiduum, które należy tak samo szanować. Jasną sprawą jest, iż do dzisiaj mamy z tym problem. Ważnym jednak jest, iż wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę i dążymy do ideału.

Czy idea ruchu hipisowskiego może kiedyś się odrodzić? Jest taka szansa. Pytanie tylko, czy w swych powielanych błędach i odsuwaniu się od siebie w otchłań konsumpcjonizmu i techniki komputerowej nie przekroczymy granicy, w której dokonać się będzie musiała kolejna rewolucja mentalnościowa.

Dlaczego liberał „myśli o słoniu” – rozważania kognitywisty :)

by Wikipedia
by Wikipedia

„Nigdy nie używaj języka drugiej strony. Jej język narzuca bowiem jej ramę”. A jeśli ramę tę tworzy akurat wyobrażenie słonia, to przygniecie cię ona swoim ogromem, a twój sprzeciw nakarmi jedynie duże zwierzę i doda mu mocy. Cóż bowiem może powiedzieć liberalny demokrata, stojąc naprzeciw kilkutonowego giganta? Że urósł zbyt wielki? Że jego siła narusza kruchą równowagę społeczną? To wszystko prawda, ale im więcej będziemy o tym mówili, tym więcej ludzi dostrzeże, że słoń naprawdę posiada siłę, za którą być może warto podążyć.

Słonie to mocarne zwierzęta, język zaś to narzędzie, które przesądza o sile polityka. Sposób, w jaki mówimy, może więc stać się źródłem politycznej potęgi. Może jednak również sprawić, że staniemy się słoniem w składzie porcelany. Gruboskórnym zwierzęciem, które nie dostrzega swojej siły i niszczy wszystko wokół.

Wprowadzenie słonia do rozważań o tym, w jaki sposób język kształtuje naszą rzeczywistość polityczną, nie wyrasta jednak z sieci metaforycznych asocjacji, jakie nakreśliłem we wstępnym akapicie. Skojarzenie siły słonia z mocą wyrażeń, którymi się posługujemy, powstało w mojej wyobraźni za sprawą lektury książki George’a Lakoffa „Nie myśl o słoniu!”, w której amerykański językoznawca dokonuje charakterystyki języka amerykańskich konserwatystów i demokratów. Książka Lakoffa nie jest jednak chłodną naukową analizą funkcji języka w polityce, ale raczej gorącym poradnikiem, w którym wybitny profesor uniwersytetu w Berkeley stara się wskazać demokratom drogę do zwycięstwa. Wydana w 2004 roku po kolejnej porażce demokratów książka stała się dla nich drogowskazem do odzyskania pola i wyjścia z zapaści.

Tytułowego słonia można zatem potraktować jako figurę autoironii. Z drugiej jednak strony w ogromie swojej materialności nakierowuje on uwagę czytelnika na twardą pragmatykę. Lakoff stara się bowiem w tym swoistym podręczniku politycznej mowy powiązać ulotne idee i ideały z namacalną skutecznością wypowiedzi. Dlatego już na samym jego początku formułuje stanowcze polecenie, aby czytelnik przestał myśleć o słoniu, wyjaśniając w następnym zdaniu, że jak dotąd nikomu nie udało się zrealizować tego zakazu. Starając się bowiem go wypełnić, myślimy przecież intensywnie, aby nie myśleć, i tym sposobem idea słonia umacnia się w naszym umyśle. To właśnie ze względu na ten mechanizm działania naszego mózgu „nie powinniśmy mówić językiem strony przeciwnej”. Bowiem używając słów naszych oponentów, zmuszamy naszych słuchaczy do myślenia zgodnie z porządkiem wartości, który staramy się podważyć. Jeśli więc na przykład próbujemy opisać istotę współczesnego „kryzysu rodziny”, to bardzo trudno nam uciec od wdrukowywanego w nasze głowy przez słowo „kryzys” przekonania, że zmiany zachodzące w relacjach społecznych zmierzają w kierunku rozwiązań bezwzględnie negatywnych. Aby ludzie przestali się bać nadchodzącej nowej rzeczywistości, musimy zaproponować odmienny sposób ujmowania zachodzących przemian. Innymi słowy, chcąc zmienić rzeczywistość, musimy zmienić nasz język.

Takie właśnie zadania stawia sobie Lakoff, którego książka to swoiste kompendium nowego języka amerykańskich demokratów. Zgodnie bowiem z diagnozą wykładowcy z Berkeley konserwatyści opanowali język publiczny, skutecznie ubierając swoje wartości w popularne formuły i czyniąc go tym samym obowiązującym dyskursem społecznym. W czym jednak powstałe niemal dekadę temu kompendium retoryki amerykańskich demokratów może być pomocne polskiemu czytelnikowi? Jacek Wasilewski, autor wstępu do polskiego wydania książki Lakoffa, zaznacza, że publikacja ta pojawia się w Polsce „w dobrym czasie i jest co najmniej inspirująca”. Tak ogólne ujęcie wartości pracy Lakoffa sprowadza jego książkę do kolejnego podręcznika sztuki politycznej perswazji. Dla amerykańskiego czytelnika wyróżnikiem książki pozostaje metodyczne uporządkowanie języka, który skutecznie wyraża idee tamtejszych demokratów. Dla Polaka czytającego książkę jako instruktarz polityczny pozostaje ona w głównej mierze zbiorem ciekawych przykładów, często niestety już przebrzmiałych lub mało dobitnych.

Przyjrzyjmy się opisywanemu przez Lakoffa zabiegowi przyprawiania demokratom „gęby”. Dokonali tego konserwatyści, którzy dzięki „kilkudziesięcioletniej pracy swoich najwybitniejszych intelektualistów, specjalistów od języka, pisarzy, agencji reklamowych oraz znawców mediów sprawili”, że ludzie zaczęli myśleć o liberalnych demokratach jako o ugrupowaniu elitarnym, odseparowanym od codziennych problemów życia szarego człowieka. W celu stworzenia takiego negatywnego wizerunku przedstawicieli partii demokratycznej zaczęto nazywać: „liberałami hollywoodzkimi, liberałami limuzynowymi czy liberałami latte”. Mechanizm wprzęgnięcia języka do wytworzenia dystansu pomiędzy partią demokratyczną a jej potencjalnymi wyborcami jest tutaj całkowicie przejrzysty. Tyle że w kontekście współczesnego życia politycznego w Polsce negatywne określenia liberałów wydają się zaledwie drobnymi uszczypliwościami wobec politycznych konkurentów. Porównując wyniki – jak podkreśla Lakoff – „kilkudziesięcioletniej pracy” najlepszych specjalistów amerykańskich z produktywnością i barwnością dzisiejszego języka polskich polityków, można dojść do wniosku, że wyniki inwencji twórczej politycznych marketingowców zza oceanu blakną w konfrontacji z kreatywnością i wigorem naszych rodzimych „wytwórców” języka oraz inżynierów społecznej wyobraźni. Dobrze znane Polakom określenia takie jak: „oszołomy”, „porno grubasy”, „mohery”, „lumpenliberałowie”, „łże-elity”, „wykształciuchy” z pewnością stanowią znacznie bardzie intrygujący materiał odkrywający pokłady ludzkiej wyobraźni oraz żywotności języka politycznego. Przytoczone przykłady można oczywiście potraktować także jako dowody braku umiaru czy wręcz degrengolady politycznej.

Wykładowca rzadko sprawdza się w roli copywritera. Dlatego przykłady argumentacji, jakie przedstawia Lakoff, wydają mi się mało porywające. Idea ramowania, którą w pewnym uproszczeniu można przedstawić jako narzucanie oponentom swoich definicji sytuacji, jest bowiem toporna (choć skuteczna w sztuce perswazji) w porównaniu do koncepcji metafory, jaką w swoich pracach naukowych rozwinął Lakoff. Głównym jego wkładem w ten aspekt wiedzy o naszym języku było zwrócenie uwagi na kilka niedocenianych (niedostrzeganych) wymiarów procesu metaforyzacji. Po pierwsze więc, wedle amerykańskiego językoznawcy metafora nie ogranicza się do wyrażeń wyjątkowych, ale funkcjonuje często w sposób niezauważalny w potocznym języku. Po drugie, nie stanowi ona jedynie domeny wyobraźni poetyckiej, ale podlega systematyzacji, tworząc spójne i praktyczne sposoby pojmowania/ujmowania rzeczywistości.

Podobne spostrzeżenia można odnieść do procesów ramowania. Z jednej strony mamy do czynienia z fajerwerkami  spin doctorów czy innych mistrzów językowej manipulacji. Z drugiej strony nasz codzienny język jest przepełniony „niewinnymi” formułami, które wydają nam się niemal przezroczyste, podczas gdy ich wpływ na nasz sposób myślenia oraz system wartości jest przemożny.

Reprezentantem pierwszego rodzaju inwencji twórczej jest w książce Lakoffa między innymi wprowadzony przez konserwatystów slogan „podatek od śmierci”. Pojawia się on za każdym razem, kiedy dyskutowana jest sprawa opodatkowania spadku, na plan dalszy spychając racjonalne argumenty. Określenie „podatek od śmierci” sprowadza opodatkowanie spadku do czynu wręcz niemoralnego, a jego zwolenników do hien cmentarnych. Dla mnie osobiście znacznie bardziej zaskakującym wskazaniem źródła ramowania sposobu myślenia o naszych zobowiązaniach finansowych wobec państwa było tak oczywiste przecież stwierdzenie, jak „obciążenia podatkowe” czy jego pozytywny rewers „ulga podatkowa”. Koncentrując się na tej drugiej frazie, Lakoff odkrywa dość oczywistą prawdę, że mówienie o ulgach podatkowych zakłada istnienie jakiegoś niemiłego obciążenia. Dotknięty tym strapieniem człowiek czeka więc na bohatera, który wybawi go od tej przykrości. Każdego zaś, kto podatki podnosi, „traktuje jak łajdaka próbującego uniemożliwić ukojenie”. W pozytywnej części swojego wywodu Lakoff stara się przeramować myślenie o podatkach, pokazując, w jaki sposób należy mówić o podatkach jak o mądrej inwestycji, o koniecznej składce itd. Afirmatywna koncepcja podatków wydaje mi się mało przekonująca, ale to sprawa na inną dyskusję. Najważniejsze jest to, że Lakoff uczy nas przyglądać się tym sferom języka, które na co dzień tworzą pozór niewinności.

Drugim odkryciem amerykańskiego językoznawcy była koncepcja systematyczności i spójności języka metafor, a w konsekwencji także i ram, które – jak zapewne czytelnicy zdążyli się już zorientować – często są metaforami. Rama rozrasta się zatem w rozbudowany system obrazów, które układają się w logiczną sumę. Co przy tym ważne, logika ta nie jest wynikiem jakiegoś imperatywu, ale własnością naszego umysłu, który często nieudolnie, ale konsekwentnie dąży do spójności wyobrażeń (tak przynajmniej pouczają kognitywiści).

Dzięki temu Lakoffowi udaje się zarysować klarowną różnicę pomiędzy sposobem myślenia o państwie i społeczeństwie, jaki jest charakterystyczny dla konserwatystów oraz liberałów. Najogólniej rzecz ujmując, myślenie o państwie konserwatystów rozwija się zgodnie z ramą „surowego ojca”. Zakłada ona, że państwo odgrywa rolę surowego ojca, obywatele zaś dzielą się na dobrze i źle wychowane dzieci. Te właściwie przystosowane do życia płacą podatki i przyczyniają się do ogólnego wzrostu dobrobytu. Te złe to osoby, które powinny być ukarane za zbyt mały wkład w rozwój wspólnoty. Obywatele-dzieci wychowywani są więc przez konserwatystów zgodnie z przewrotnie traktowaną zasada biblijną „tym, co mają, będzie dodane, a tym, co nie mają, zabrane”. Obraz surowego rodzica rozciąga się jednak znacznie szerzej na wszystkie przestrzenie aktywności państwa. Surowy ojciec to przecież także twardy obrońca rodziny, który nie tylko bierze odwet na tych, którzy skrzywdzili oddanych mu pod opiekę, ale także potrafi – a jako ojciec ma do tego prawo – uderzyć z wyprzedzeniem kiedy przewiduje niebezpieczeństwo. Dla swoich dzieci (obywateli) jest on także wcieleniem ideału, wzorem nie tylko dla swojej rodziny, lecz także dla innych. Zgodnie z tą ramą stojący na czele USA prezydent jest także ojcem odpowiedzialnym za cały świat, który jednak, w pewnym uproszczeniu, dzieli się na rozwinięte państwa świata Zachodu i te, które jeszcze nie dojrzały i tym samym wciąż pozostają dziećmi. A skoro tak, to zgodnie z konserwatywnym porządkiem rodzinnym należy je wychować, stosując kary i zachęty.

Temu mocno zakorzenionemu w naszej świadomości obrazowi państwa Lakoff przeciwstawia demokratyczno-liberalny wizerunek rodzica opiekuńczego i współczującego. Zadaniem rodziców (dodajmy – obojga rodziców) w takim modelu „jest opieka, a ostatecznie wychowanie dzieci na dobrych opiekunów. Opieka ma dwa aspekty: empatię oraz odpowiedzialność (za siebie i za innych). Empatia oznacza, że chcemy dla innych obrony przed krzywdą, spełnienia w życiu, uczciwości, wolności oraz otwartej i dwustronnej komunikacji”. W ogólnym zarysie model ten wydaje się atrakcyjną kontrpropozycją dla konserwatywnego wzoru surowego ojca. Szczególnie bliskie wydają mi się jako liberałowi te fragmenty, w których Lakoff pisze o wzajemnej odpowiedzialności, szczerej, obustronnej komunikacji czy wspólnocie ludzi obdarzonych prawami, ale i wzajemnymi obowiązkami (odpowiedzialnością za innych).

Niezwykle istotne jest także spostrzeżenie, że możliwość pomagania innym wymaga zadbania o własny interes. A jednak w koncepcji wspólnoty, jaką promuje Lakoff, uparcie powraca obraz rodziców odpowiedzialnie wychowujących swoje dzieci. To jasne, że modele wychowania młodego pokolenia stanowią istotną kwestię społeczną, którą warto poruszać w wystąpieniach ideologicznych. Jak jednak ma się ona do ustanowienia właściwych relacji pomiędzy państwem a obywatelami? Można by wprawdzie uznać, że wychowanie dziecka pojawia się w opisach Lakoffa jako element całościowego ujęcia modelu rodziny. Jego własne wykłady pouczają jednak, że logika metafor oraz ram jest inna. Wciąż przywoływane jako modelowe relacje pomiędzy rodzicami i dziećmi sprawiają, że rama ta staje się istotna także dla naszego pojmowania rzeczywistości państwowej. Mówiąc krótko, państwo to rodzice, a jego obywatele to dzieci, z czego wynikają szczególne obowiązki jednej i drugiej strony takiego układu. Z koncepcji odpowiedzialnego współczującego rodzica Lakoff wyprowadza więc całość lewicowego programu, zobowiązującego państwo do opieki zdrowotnej, zapewnienia obywatelom bezpieczeństwa, dostępu do wiedzy oraz informacji, stworzenia możliwości korzystania z infrastruktury, a nawet nauczenia, jak być szczęśliwym i spełnionym.

Przywołane przykłady zadań państwa wobec obywatela w swojej ogólności wydają się słuszne. Rzecz jednak w tym, że w gruncie rzeczy pod wieloma z nich podpiszą się także konserwatyści, proponując być może inne sposoby działania, ale jednak wciąż podkreślając konieczność przynajmniej częściowej odpowiedzialności państwa za wymienione dziedziny życia społecznego. Czym zatem różnią się amerykańscy demokraci od amerykańskich konserwatystów? Z tekstu Lakoffa wynika, że kluczowymi ramami, które tworzą różnicę, są współczucie i odpowiedzialność. I tu znów wracamy do rodziców, gdyż konkretne przykłady Lakoffa swobodnie przeplatają zadania państwa z obowiązkami rodziców. Wszystkie wartości w wychowaniu (sic!) wyrastają bowiem ze wspomnianych ram, jakie tworzą koncepcje współczucia i odpowiedzialności. I tak na przykład „jeśli troszczysz się o swoje dziecko, będziesz je ochraniał. Przed czym chronisz swoje dzieci? Z pewnością przed narkotykami i zbrodniami. Starasz się również ustrzec swoje dzieci przed jazdą samochodem bez pasów bezpieczeństwa, przed paleniem czy też toksycznymi substancjami w jedzeniu. Takie postępowanie – zdaniem Lakoffa – przechodzi do polityki na wiele sposobów, w postaci ochrony środowiska, ochrony pracowników i konsumentów oraz ochrony przed chorobami”. W przytoczonym fragmencie książki „Nie myśl o słoniu!” Lakoff potwierdza zatem, że relację pomiędzy państwem a obywatelem kształtuje wyobrażenie o odpowiedzialnych za swoje dzieci rodzicach. Ten sposób myślenia nie odpowiada jednak nakreślonej wcześniej ramie społeczeństwa wzajemnie odpowiedzialnych za siebie obywateli. Innymi słowy, model partnerski oparty na wzajemności ma swoje granice, które zdradza porządek ram oraz metafor, jakimi posługuje się Lakoff.

Obywatele jednak to nie dzieci i tu rozchodzą się drogi demokraty Lakoffa i ludzi identyfikujących się jako liberałowie. Jednym z głównych powodów, dla którego zajmuję się koncepcją, jaką Lakoff przedstawił w swojej książce „Nie myśl o słoniu!”, jest to, że jej lektura uświadomiła mi zasadniczą różnię pomiędzy myśleniem liberalnym a konserwatywnym i lewicowym (amerykańskich demokratów). Zanim jednak przejdę do przedstawienia zasadniczych konkluzji, chciałbym wrócić na chwilę na nasze rodzime podwórko. Geneza niniejszego tekstu wyrasta bowiem tylko w połowie z rozważań amerykańskiego językoznawcy. Drugą połowę stanowi znakomite opracowanie mojej koleżanki z katedry Łucji Iwanczewskiej. Opisując postać dziecka bohatera w polskiej kulturze XX w., swoje rozważania zamyka ona obrazem stanowiącym diagnozę postawy polskiego społeczeństwa wobec rzeczywistości i jednocześnie wskazującym na jej źródła. Obrazem tym jest tradycyjna polska szopka, która przenika naszą kulturę zarówno w rejestrach kultury wysokiej, jak i w przestrzeniach życia codziennego.

Motywem przewodnim, który staje się przewodnikiem po historii polskiej fascynacji szopką, jest w tekście Iwanczewskiej utwór Lucjana Rydla „Betlejem polskie”, o którym na początku wieku XX w następujący sposób pisał recenzent „Gazety Lwowskiej”: „Urok niewypowiedziany ma ten utwór gołębiej prostoty i szczerego poetyc­kiego natchnienia, przetopiony w gorącym polskim sercu! Przenosi on widza czarem słów naiwnej kolędy w jego dzieciństwo sielskie, anielskie, stawia mu przed oczami przeszłość górną jego narodu, a dalej i wszystkie bóle i wszystkie łzy, i klęski wszystkie, aż po dzień dzisiejszy…”.

Zaprojektowane przez Rydla widowisko rozpalało polskie serca przez cały trudny dla naszego kraju wiek XX, by po roku 1989 stać się – jak podkreśla Iwanczewska – widowiskiem niemalże obowiązkowym, „wystawianym w każdym województwie. Polacy zyskali tym samym szansę uczestnictwa w wielkim narodowym rytuale, podczas którego przed żłóbkiem stawiają się wszyscy polscy bohaterowie, składając przed Jezusem narodowe pamiątki i symbole walk. Sens tego pochodu polskiej historii przed obliczem dzieciątka dobrze oddają słowa jednej z postaci – Mieszczki z Księstwa Poznańskiego – która mówi: „Cała Polska ze wszystkimi swoimi bohaterami znajduje schronienie pod płaszczem Matki, pod skrzydłami białego orła i staje przed obliczem Dziecięcia”.

Dla Iwanczewskiej procesja Polaków do żłóbka staje się praktyką utwierdzającą stan, w którym „zarówno Polska, jak i jej bohaterowie są jak dzieci projektem niegotowym i niedomkniętym […]. Wciąż oczekującym na dorosłość, która nie nadchodzi. Zamiast niej przychodzi kolejny regres, osunięcie w zdziecinnienie”.

Tak sformułowana konkluzja odnosić się może do okresu przejściowego, w którym Polska niefortunnie znajduje się już od ponad wieku. Myślę jednak, że to, co Iwanczewska słusznie rozpoznaje jako jedną z charakterystycznych cech Polaków, jest jednocześnie mechanizmem dość powszechnym w pozostałych demokracjach, choć być może nie tak ostro uwydatnionym. Inne narody także pożądają wodzów, nadnaturalnych opiekunów, ojców, przywódców, którzy zdejmą z nich odpowiedzialność. Bycie dzieckiem jest bowiem dość wygodne. Nie wyklucza możliwości spełnienia czynów wielkich czy wręcz bohaterskich, nie zobowiązuje nas jednak do ponoszenia odpowiedzialności za efekty naszych codziennych działań. W razie porażki możemy przecież zawsze liczyć na interwencję rodzica lub przynajmniej jego zrozumienie.

Druga strona medalu wygląda jednak znacznie mniej korzystnie. Rama rodzica – niezależnie czy srogiego, czy opiekuńczego – daje bowiem państwu narzędzia oraz prawo do „wychowywania” swoich obywateli. Obojętne, czy władza działa wedle reguł srogiego ojca, czy współczującego rodzica – w obu przypadkach zyskuje wyłączne prawo do decydowania o tym, co dla obywateli jest dobre i bezpieczne. Za jeżdżenie bez zapiętych pasów możemy zatem być karani mandatami lub nakłaniani do bezpiecznej jazdy przez różnego rodzaju zachęty czy nauki. Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku zostajemy jednak postawieni w pozycji ludzi, którzy nie wiedzą, których trzeba wychować, pouczyć lub przymusić. Taka sytuacja stanowi oczywisty atak na naszą wolność i godność. Na tym jednak nie kończą się skutki myślenia z wykorzystaniem ramy wyznaczanej przez relację rodzic–dziecko.

Postulat konieczności wychowania obywateli skazuje ich bowiem na niemotę. Ktoś, kto nie wie, może wprawdzie mówić, ale jego mowa nie ma większego znaczenia. W takiej zaś sytuacji deklarowana przez Lakoffa światła idea obustronnej i szczerej komunikacji jest niewykonalna. Jak można mówić o obustronności, kiedy jednej ze stron odmawia się zdolności do przedstawiania swoich racji. W tym zatem miejscu łamie się spójność „rodzinnej ramy” troskliwego rodzica, którą promuje Lakoff. Zaś konsekwencje tego pęknięcia nie ograniczają się jedynie do jego identyfikacji w ramach analizy zaproponowanego przez Lakoffa modelu.

Idea ojca (rodzica), który poucza, wie lepiej, jest odpowiedzialny oraz słucha swojego dziecka, ale tylko po to, aby naprostować jego naiwne, czasem niebezpieczne pomysły, odciska mocne piętno w praktycznym funkcjonowaniu życia politycznego w Polsce (a także w innych krajach). Oczywiście, nie da się wskazać ośrodka władzy rodzicielskiej, gdyż zależy on od tego, kto będzie się starał go określić. Nietrudno za to wskazać, częściową przynajmniej, listę pretendentów do pozycji wychowawcy narodu. Najpierw wśród różnych opcji politycznych szermujących określeniami „oszołomy”, „wykształciuchy”, „mohery” itp. Znacznie wyraźniej mechanizm „upupiania” społeczeństwa zarysowuje się natomiast w podziale na centrum oraz prowincję, w odmawianiu ludziom z regionów biedniejszych racji w sporach o metody rozwiązywania problemów państwa polskiego. O wciąż istniejącym podziale na ośrodki miejskie, klasę średnią oraz prowincję z zamieszkującymi ją „nienadążającymi grupami” nie trzeba wspominać. I nie ma tu większego znaczenia, czy obrażamy naszych oponentów za pomocą epitetów ideologicznych, czy z troską pochylamy się nad pokrzywdzonymi. W jednym i drugim przypadku traktujemy ich jak niesforne lub niedojrzałe dzieci, które można wysłuchać, ale z którymi nie trzeba się liczyć. W końcu, jak stwierdził po przegranej Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich Bronisław Geremek: „Polacy nie dorośli do demokracji”. Wszyscy zatem nadajemy się do oddania pod opiekę surowego ojca, w którego rolę podajże najlepiej wcielił się George W. Bush, lub dobrego rodzica, którego sugeruje Lakoff.

Paradoksalnie tytuł książki Lakoffa jest frazą wymierzoną w samo serce wyrażonej w treści książki idei wspólnoty rodzinnej, budowanej zgodnie z zasadą wzajemnej odpowiedzialności oraz zaufania. Znajdująca się na okładce prowokacyjna formuła jest bowiem wstępem do paternalistycznego w swojej formule pouczenia, aby nigdy nie mówić (a zatem – zgodnie z złożeniami kognitywizmu – także nie myśleć) językiem naszych politycznych przeciwników. Taka postawa stanowi jednak fundament walki o przywództwo, które z jednej strony ujawnia patriarchalną wolę władzy symbolicznej nad całością społeczeństwa, z drugiej strony, paradoksalnie, ujawnia dziecięce lęki przed zgodą na fakt istnienia konkurencyjnych modeli rzeczywistości. Jeśli jednak przestaniemy myśleć o społeczeństwie jak o rodzinie, której ramy określa stosunek rodzic–dziecko, dostrzeżemy, że zakres wartości, jaki tworzy wspólnota, wykracza poza obowiązki kreślone postawą współczucia i odpowiedzialności, wzbogacając nas o szacunek dla innych, który czyni z nas nie tylko osoby bardziej etyczne, lecz także silniejsze i skuteczniejsze. Niezależnie bowiem od sympatii do dzieci, która jest mi bliska, współpraca z osobami dorosłymi jest w przytłaczającej większości przypadków znacznie bardziej efektywna. Dlatego nie warto ustawiać sobie innych, nawet naszych oponentów, w pozycji dzieci. Znacznie lepiej jest żyć i myśleć wedle metafory, w której ramach państwo to szeroka wspólnota rodzinna ludzi dojrzałych, choć – jak to w modelu wielkiej rodziny bywa – różnorodnych. Taki właśnie sposób myślenia o państwie odróżnia moim zdaniem liberałów zarówno od konserwatystów, jak i lewicowców (demokratów). Wcale jednak nie dlatego, że czują się oni bardziej dojrzali, ale dlatego, że jako dojrzałych traktują zarówno swoje siostry z lewej strony sceny politycznej, jak i braci z prawej. Lepiej bowiem i praktyczniej jest pomyśleć o „innym” jak o słoniu, który narzuca nam się z odmiennymi od naszych ramami, aniżeli odnosić się do ludzi myślących inaczej od nas ze współczuciem należnym osobnikom niedojrzałym lub nieszczęsnym zwierzątkom zamkniętym w klatkach swojej „umysłowej ciasnoty”. Apeluję więc: „liberale, nie bój się myśleć o słoniu!”.

„Sadzić, palić, zalegalizować” czy „Wsadzić, podpalić, gangi sponsorować”? :)

Wojna z narkotykami okazała się porażką. […] Polityka oparta na eliminacji i zakazywaniu narkotyków oraz penalizacji ich użytkowania po prostu nie działa”.

Apel byłych prezydentów Meksyku, Kolumbii i Brazylii, styczeń 2009

Potrzeba niezwykle dużo zarówno ideologicznego zacietrzewienia, jak i prostego politykierskiego oportunizmu, aby próbować zaprzeczyć powyższej tezie z tzw. „Apelu byłych prezydentów”, do którego przyłączył się w ostatnich miesiącach m.in. Aleksander Kwaśniewski. W 2011 r. tezę tę dobitnie potwierdziła Światowa Komisja ds. Polityki Narkotykowej, która jednoznacznie stwierdziła całkowitą klęskę walki z używaniem narkotyków metodami policyjno-sądowniczymi, tak w sensie braku realizacji głównego celu w postaci redukcji zjawiska, jak i w sensie zaistnienia fatalnych skutków społecznych. Grupa sformułowała rekomendację porzucenia strategii „wojny z narkotykami” na rzecz polityki skupionej na ograniczaniu negatywnych skutków stosowania narkotyków, zastąpieniu kryminalizacji zjawiska programami terapeutycznymi, rezygnacji ze stygmatyzacji i pogardy wobec użytkowników na rzecz respektowania ich statusu jednostek ludzkich i niepodważalnie wynikających z tego praw. Niektóre kraje już wcześniej zdecydowały się na „kopernikański przewrót” w filozofii polityki narkotykowej i dziś zbierają tego pozytywne plony. Inne podejmują te działania obecnie. Na razie nie ma wśród nich Polski, która trwa przy skompromitowanych metodach z arsenału Harry’ego Jacoba Anslingera. Artykuł ten jest kolejną próbą dotarcia do racjonalnej strony osobowości decydentów w naszym kraju i wskazania na kierunki potrzebnych zmian, tak aby polityka narkotykowa stała się w końcu na dobre elementem polityki społecznej i zdrowotnej, a przestała być składową polityki karnej.

http://www.flickr.com/photos/misteral/6871619659/sizes/m/
by I_am_Allan

Geneza podejścia restrykcyjno-konserwatywnego

Idea zwalczania użytkowników środków odurzających różnego typu za pomocą państwowego aparatu przemocy zyskała dużą popularność w USA w dobie alkoholowej prohibicji. Do pewnego stopnia zniesienie prohibicji po przejęciu władzy w Białym Domu przez demokratów siłę oddziaływania tej idei jeszcze wzmocniło. Bezrobotne siły zawodowych śledczych, wyspecjalizowanych w zaglądaniu do prywatnego życia obywateli i ściganiu ich za styl spędzania wolnego czasu, potrzebowały nowej krucjaty, aby skanalizować ich buzującą energię. Nic dziwnego więc, że to były zastępca komisarza w Biurze ds. Prohibicji Harry Jacob Anslinger został w 1930 r. mianowany pierwszym komisarzem Federalnego Biura ds. Narkotyków (FBN), a w połowie lat 30. rozpoczął swoją agresywną kampanię przeciwko marihuanie.

W latach 1934–1936 użytkowanie marihuany w USA rozprzestrzeniło się na cały kraj, przez co medialna kampania przeciwko akurat tej substancji stała się głównym elementem działań FBN zorientowanych na delegalizację wszystkich narkotyków na poziomie prawa federalnego. Anslinger powołał do życia oparty na autentycznej histerii ogólnokrajowy ruch, animowany regularnymi występami komisarza w masowych mediach, w których umiejętnie pobudzał panikę przeciętnych obywateli starannie wyselekcjonowanymi raportami policyjnymi o okrutnych zbrodniach popełnionych rzekomo w efekcie zażywania marihuany. Z dzisiejszego punktu widzenia i w świetle współczesnego stanu wiedzy wydaje się to może absurdalne, ale w tamtych latach Anslinger był w stanie przekonać opinię publiczną do tego, że użytkownicy marihuany są potencjalnymi mordercami. W tzw. „Gore Files” komisarza raz po raz czytano takie rzeczy jak:

„Cała rodzina została zamordowana przez młodocianego narkomana na Florydzie. Gdy oficerowie policji dotarli na miejsce, znaleźli młodzieńca chwiejnym krokiem chodzącego po ludzkiej rzeźni. Siekierą zabił ojca, matkę, dwóch braci i siostrę. Wydawał się otumaniony. […] Nie pamiętał tego, iż dokonał kilkukrotnej zbrodni. […] Chłopiec powiedział, że miał w zwyczaju palić coś, co jego młodociani koledzy określali jako muggles – dziecinna nazwa marihuany”. Albo innym razem: „Haszysz czyni mordercę, zabijającego z miłości do zabijania, z najbardziej łagodnego, ułożonego człowieka, który uśmiałby się z pomysłu, że jakiekolwiek uzależnienie może go dopaść”. W rewelacjach Anslingera pobrzmiewały regularnie także rasistowskie tony: „W USA jest sto tysięcy palaczy marihuany, a większość z nich to Murzyni, Latynosi, Filipińczycy i ludzie świata rozrywki. Ich satanistyczna muzyka, jazz i swing, powoduje użytkowanie marihuany. Ta marihuana skłania białe kobiety do poszukiwania seksualnych relacji z Murzynami, ludźmi świata rozrywki i wszelkimi innymi”. W 2012 r., aby uniknąć zarzutów o ahistoryzm, należy być może nad tymi komentarzami spuścić łaskawie zasłonę milczenia, jednak warto pamiętać o mentalnych źródłach genezy restrykcyjno-konserwatywnego podejścia w polityce narkotykowej, a więc „wojny z narkotykami”.

Anslinger na długie lata ukształtował w USA sposób myślenia o narkotykach jako o źródle demonicznego zła, z którym należy walczyć w sposób bezwzględny. Był ponadto pionierem międzynarodowego wymiaru amerykańskiej polityki antynarkotykowej – już w latach 30. potrafił wywierać skuteczny wpływ na penalizującą legislację w innych państwach, gdzie elity społeczno-polityczne niekiedy nigdy wcześniej nie prowadziły samodzielnej debaty o problemie. W Europie znalazł wiernego naśladowcę w osobie Nilsa Bejerota, autora szwedzkiej polityki zera tolerancji. Bejerot był także zawodowym moralizatorem, który zanim zajął się używkami, prowadził krucjatę przeciwko przemocy w komiksach. Jego podejście do problemu polityki narkotykowej okazało się jednak podwójnie szkodliwe, ponieważ był on nie tylko piewcą bezwzględnej kryminalizacji, lecz także przeciwnikiem wszelkich programów terapeutycznych dla użytkowników, które nie zakładały całkowitej abstynencji jako końcowego celu leczenia. Bejerot głosił, dziś już negatywnie zweryfikowaną w praktyce tezę, iż liberalne ustawodawstwo – rezygnujące z karania za posiadanie niedużej ilości do osobistego użytku – doprowadzi do eksplozji użytkowania narkotyków do poziomów epidemii społecznej. Gdy w latach 60. zaangażował się w debatę publiczną, narkotyki postrzegano w Szwecji jako problem zdrowotny, zaś sankcje karne stosowano tylko w odniesieniu do handlarzy. Bejerot domagał się podniesienia kar za przestępstwa narkotykowe, zaś klucz do sukcesu polityki upatrywał w drastycznym uderzeniu w popytową stronę tego równania, a więc w penalizacji użytkowania narkotyków. Odrzucał wszelkie socjologiczne koncepcje wyjaśniające przyczyny narkomanii, wskazujące na takie zjawiska ekonomiczne jak ubóstwo, bezrobocie, kryzysy koniunkturalne. Winą zawsze obarczał indywidualnych użytkowników, którzy w fazie przed fizycznym uzależnieniem dokonują wyboru, za które społeczeństwo ma prawo ich surowo rozliczyć. W odniesieniu do fizycznie uzależnionych narkomanów dopuszczał, jak zaznaczono, wyłącznie restrykcyjne modele terapii, zakładające pełną abstynencję, krytykował zaś terapię nastawioną na cel redukcji szkodliwości, w tym długotrwałe programy leczenia substytutami.

Bejerot okazał się niezwykle skutecznym propagandzistą. W latach 70. szwedzka opinia publiczna dała się mu przekonać, a jego radykalnie restrykcyjna wizja stała się po 1980 r. obowiązującym prawem.

W skali świata jednak to Stany Zjednoczone uznaje się za głównego promotora „wojny z narkotykami”. W drugiej połowie XX w. dostrzegalne było co prawda zróżnicowanie w podejściu obu głównych tamtejszych partii politycznych, jednak liberalne skłonności administracji demokratów nie wykazywały się nawet ułamkiem tej determinacji do kształtowania takiej polityki, jaka charakteryzowała konserwatywne administracje republikańskie. Bez wątpienia wynikało to z trzeźwej oceny poglądów większości społeczeństwa i niewielkiego zakresu przyzwolenia na liberalizację. (Do dnia dzisiejszego obawa przed odporną na wiedzę o narkotykach opinią publiczną paraliżuje polityków w wielu krajach, w tym w Polsce i USA. Nie bez powodu pod cytowanym wyżej apelem podpisują się gremialnie byli i nieplanujący ponownych startów w wyborach prezydenci, premierzy czy ministrowie).

Relatywnie liberalna polityka w czasach Johna Fitzgeralda Kennedy’ego i Lyndona Johnsona zderzyła się z narastającymi obawami „moralnej większości” przed „naćpanymi” ruchami kontrkulturowymi, które to obawy pozwoliły Richardowi Nixonowi w oficjalnym wystąpieniu wypowiedzieć w 1971 r. trwającą do dziś „wojnę”. Do ostatniej – nieśmiałej – zmiany nastawienia amerykańskiej władzy doszło w okresie prezydentury Jimmy’ego Cartera, który powołał na kilka istotnych stanowisk lekarzy opowiadających się za legalizacją niektórych substancji, niektóre stany depenalizowały marihuanę, a emocje związane z używaniem nawet silniejszych substancji opadły. Jednak lata 80. i 90. to ponowna radykalna zmiana nastrojów, zrozumiała w znacznym stopniu w kontekście epidemii AIDS, pauperyzacji dużych grup społecznych i ścisłego powiązania wielu poważnych patologii z użytkowaniem narkotyków, w tym narastania przemocy i powstawania gangów zajmujących się handlem nielegalnymi substancjami. Atmosfera ta popchnęła winnego wielu z tych problemów prezydenta Ronalda Reagana do ogłoszenia w 1986 r. peanu pod adresem Anslingera, który został nazwany „pierwszym federalnym stróżem prawa, który dostrzegł znaki powstawania ogólnokrajowego, przestępczego syndykatu i począł bić na alarm”. W rzeczywistości tego rodzaju paniki, histerii i w gruncie rzeczy zakłamania nie podejmowano nawet badań naukowych nad faktyczną szkodliwością poszczególnych substancji dla organizmu ludzkiego. Nie byłoby to politycznie poprawne, wszystkie nielegalne substancje wrzucano do jednego worka. Gdy przygotowany na zlecenie WHO raport z 1995 r. wykazał mniejszą szkodliwość marihuany od legalnych alkoholu i tytoniu, jego część zawierająca tę ocenę została przez agendę ONZ po prostu utajniona. Aż do roku 2007 przyszło opinii publicznej czekać na głośną i nieocenzurowaną publikację pisma „The Lancet”, potwierdzającą to, co wszyscy intuicyjnie wiedzieli.

Skutki podejścia restrykcyjno-konserwatywnego

Dopiero teraz, gdy emocje, czyli zły doradca, odgrywają mniejszą rolę (zagrożenie narkotykami – postrzegane w USA jeszcze w latach 90. jako problem numer jeden – jest obecnie daleko poza pierwszą dziesiątką), istnieje pole do racjonalnej analizy skutków podejścia restrykcyjno-konserwatywnego. Pod uwagę należy wziąć kilka aspektów.

Najważniejszym elementem oceny jest naturalnie kwestia realnych skutków redukcji czy też nawet eliminacji niepożądanego zjawiska, z którym się walczy, a więc używania narkotyków przez obywateli. Warto zastosować w tym przypadku analizę porównawczą danych statystycznych w odniesieniu do wyników alternatywnej strategii. Modelowym przykładem dla stosowania podejścia empatyczno-liberalnego jest współcześnie Portugalia. W kraju tym obecnie mamy najniższy ze wszystkich krajów Unii Europejskiej odsetek obywateli powyżej 15. roku życia okazjonalnie używających marihuany. Wynosi on tam 10 proc. Dla porównania w Stanach Zjednoczonych jest on na poziomie niemal 40 proc. (przy czym amerykańskie dane ujmują populację powyżej 12. roku życia). Odnotować i podkreślić należy, że więcej Amerykanów przyznaje się do używania kokainy aniżeli Portugalczyków do używania marihuany! Trafnym kontrargumentem wobec takich porównań może jednak być sugestia, iż porównanie wyników USA i Portugalii mija się z celem ze względu na spore różnice kulturowe, które determinują kulturę używania narkotyków, w znacznym stopniu utrudniając ocenę wpływu samej polityki narkotykowej. Dlatego warto przywołać porównania statystyk portugalskich z ostatnich lat ze statystykami portugalskimi sprzed roku 2001, gdy parlament tego kraju przyjął ustawę o depenalizacji wszystkich narkotyków. Pokazują one mianowicie mniejszą skuteczność podejścia restrykcyjno-konserwatywnego. Podczas gdy liczba regularnych użytkowników narkotyków pozostała przy obu rodzajach polityki na takim samym poziomie – 3 proc. dla marihuany i mniej więcej 0,3 proc. dla kokainy i heroiny (czyli, wbrew tezom Nilsa Bejerota, nie było żadnej eksplozji użytkowania) — to jednak spadła liczba użytkowników niepełnoletnich oraz tzw. problemowych (np. więźniowie zakładów karnych), a nieznacznie wzrosła liczba pełnoletnich użytkowników okazjonalnych (rekreacyjne użytkowanie marihuany). Spadła liczba osób trwale uzależnionych, wzrosła liczba osób zainteresowanych terapią i terapii skutecznych, nieprzerywanych nagle przez pacjentów w nawrocie (o 20 proc. pomiędzy rokiem 2001 a 2008). Aż o 75 proc. spadła liczba zakażeń wirusem HIV w związku z użytkowaniem narkotyków, w 2002 r. połowa chorych na AIDS była narkomanami, w 2008 r. zaś odsetek ten wyniósł 28 proc. Warty podkreślenia jest zwłaszcza spadek odsetka niepełnoletnich użytkowników jakichkolwiek narkotyków, tłumaczony tym, że narkotyk przestający być „owocem zakazanym” przestaje nadawać się na środek wyrazu buntu wobec świata dorosłych, autorytetów szkolnych czy oficjalnych. Brak ponadto jakichkolwiek sygnałów, że następuje wzrost odsetka użytkowników przechodzących z marihuany na tzw. narkotyki twarde, przeciwnie, preferuje się stosowanie marihuany jako substancji mniej szkodliwej od alkoholu i tytoniu i w zasadzie nieuzależniającej. Liczba przypadków śmiertelnych przedawkowań opiatami także spadła w Portugalii na skutek zmiany podejścia. W Szwajcarii natomiast nie zanotowano żadnego takiego przypadku od wprowadzenia w roku 1994 programu „bezpiecznego” zażywania heroiny pod okiem personelu medycznego w specjalnych pomieszczeniach.

Drugim aspektem, sygnalizowanym już przez powyższe dane o wzroście liczby terapii podejmowanych skutecznie w Portugalii, jest problem efektywności leczenia uzależnień. W rzeczywistości podejścia restrykcyjno-konserwatywnego człowiek uzależniony jest kryminalistą, a kryminaliści, w powszechnym odczuciu i jeszcze powszechniejszej praktyce, nie zasługują na traktowanie równe traktowaniu „uczciwych” i praworządnych obywateli. Generuje to nie tylko oczywistą barierę i powoduje nieskuteczność programów leczenia, spowodowaną tzw. czynnikiem strachu – a więc rezygnacją narkomana z podjęcia leczenia z obawy przed zarzutami prokuratorskimi i być może także uwięzieniem – lecz także przyczynia się do niewłaściwego traktowania tych ludzi w sytuacjach terapeutycznych, ignorowania lub otwartego negowania ich praw, zaburzenia prawidłowej relacji lekarz–pacjent przez element nagannej oceny, niechęci, poniżenia, konfrontacji, stresu i zawstydzania. W USA terapia uzależnień, zamiast jako szansa i nadzieja, jest postrzegana przez uzależnionych jako kolejna forma sankcji i kary. Składa się na to także zawoalowana negatywna ocena terapii metadonowej (wbrew naukowym badaniom potwierdzającym jej najwyższą skuteczność w przypadku uzależnień od heroiny), niemal religijnie inspirowana ekspiacja za złe prowadzenie musi z założenia zawierać w sobie (dodatkowe) cierpienie i nauczkę, z góry narzuca się dążenie do pełnej abstynencji (choć bywa nieosiągalna w wielu przypadkach), stale domaga się redukcji dawki metadonu, forsuje detoksykację bez wsparcia lekowego (np. programy tzw. 12 kroków). W efekcie najczęstszą przyczyną przerwania terapii jest nie sukces, lecz relapse. Metadon jest w USA lekiem ściślej kontrolowanym od wielu innych powodujących cięższe skutki uboczne lub generujących większe zagrożenie przedawkowania. Zamiast przez służby medyczne, jego dystrybucja jest kontrolowana przez następczynię FBN, a więc DEA – instytucję zajmującą się walką z przestępczością, nie leczeniem. Normą w terapii metadonowej w USA jest podejrzliwość i inwigilacja pacjenta, przerost biurokracji, zastraszanie obecnością uzbrojonej ochrony i groteskowa walka z wykreowanymi przez ten system problemami, takimi jak wynoszenie metadonu poza klinikę.

Podejście restrykcyjno-konserwatywne jest nie tylko zwyczajnie nieskuteczne i niehumanitarne, lecz także przyczynia się do marnotrawstwa środków finansowych. W USA wydaje się rocznie łącznie około 74 mld dolarów na wszelkie czynności związane z penalizacją używania narkotyków, począwszy od pracy policji i innych służb takich jak DEA (która w 2003 r. w analizie efektywności wydawanych publicznych środków finansowych uzyskała w skali 0–100 pkt wynik 0), przez koszty sądowe (w tym zastępy adwokatów z urzędu), po utrzymanie skazanych w więzieniach (w związku z przestępstwami narkotykowymi bez użycia jakiejkolwiek przemocy w połowie poprzedniej dekady siedziało w USA ponad pół miliona ludzi). Tymczasem na cele związane z terapią uzależnień w USA wydaje się rocznie około 3,5 mld dolarów. Ta dysproporcja wiele mówi o potencjalnych skutkach, gdyby lwią część tych środków przesunięto z pierwszego do drugiego garnuszka. W ocenie analityków brytyjskich każdy funt wydany na terapię uzależnień oznacza redukcję kosztów związanych ze ściganiem o około 2,50 funta. Podobna ocena formułowana jest także w Portugalii: redukcja kosztów penalizacji to o wiele większe sumy aniżeli dodatkowe wydatki na terapię, ponadto znacząca dla sprawnego funkcjonowania sądów jest także redukcja ich obciążenia.

Wydając tak znaczne środki na kryminalizację narkotyków, państwa świata, na czele z USA, generują rynek nielegalnego handlu narkotykami wart ponad 400 mld dolarów rocznie. Pieniądze te zarabiają różnego rodzaju gangi, mafie, struktury przestępcze o zasięgu globalnym. Tego zjawiska nie można już traktować jako skutku ubocznego albo akceptowalnych kosztów walki z narkomanią. Od kilku lat w Ameryce Łacińskiej, zwłaszcza w północnym Meksyku, problem istnienia narkotykowych gangsterów, zwanych El Narco, nabrzmiał do poziomu zagrożenia bezpieczeństwa narodowego i wysokiego, mierzalnego ryzyka utraty życia przez wielu ludzi. Meksykańskie gangi narkotykowe nie obawiają się już amerykańskiego wsparcia dla meksykańskich sił porządku w postaci know-how, informacji czy broni. Urosły one na tyle, że chwilami są w stanie mierzyć się z siłami oficjalnego porządku jak równy z równym. W sercach tych ludzi trwogę sieje jedynie perspektywa pójścia przez USA za przykładem Portugalii w zakresie polityki narkotykowej. Jak udowadnia Ioan Grillo w robiącej piorunujące wrażenie książce pt. „El Narco”, pozostając w zgodzie z treścią apelu byłych prezydentów, tylko porzucenie przez państwa bogatej Północy równie egoistycznej, jak i nieskutecznej polityki „wojny z narkotykami” na rzecz depenalizacji posiadania niewielkich ilości narkotyku daje Południu szansę na likwidację tego zagrożenia. Mawia się „Americans get high, Mexicans get shot” i wiele w tym prawdy. Makabryczne wręcz okrucieństwo, które dotyka bynajmniej nie tylko opryszków z konkurujących gangów, ale bardzo często stróżów porządku i ich rodziny, stanowi dla autorów przyszłej polityki narkotykowej poważne wyzwanie moralne, konieczność wyważenia racji. Nie można przejść obojętnie obok porwania i zabicia dziewięciu policjantów i faktu, że takie zdarzenie w Meksyku nie robi już na nikim wrażenia, obok ustawienia w biały dzień przez bandytów piramidy z czaszek ku przestrodze, obok obszycia piłki nożnej skalpem twarzy zamordowanego człowieka, w końcu obok statystyki mówiącej o śmierci ponad 3 tys. funkcjonariuszy państwowych, policjantów, żołnierzy, sędziów, prokuratorów, burmistrzów i kandydata na gubernatora prowincji.

Perspektywa podejścia empatyczno-liberalnego

Empatia podejścia liberalnego ma zatem bardzo wiele wymiarów: międzynarodowy – wobec trapionej przez gangi części świata, humanitarny – względem uzależnionych, wolnościowy – względem jednostki mającej prawo do autonomicznego kształtowania swojego stylu życia, zdroworozsądkowy – względem młodzieży, której nie warto zakładać kartotek z powodu głupstw.

Geneza tego podejścia wiąże się z nazwiskiem burmistrza Nowego Jorku Fiorello La Guardii, który w latach 1939–1944 patronował komitetowi badającemu skutki palenia marihuany. Wyniki tych badań jednoznacznie negowały wyssane z palca tezy Harry’ego Anslingera, jakoby substancja ta powodowała silne uzależnienie, a tym bardziej prowadziła do szaleństwa. W jeszcze większą furię komisarza FBN wprowadziły jednak prace prof. Alfreda Lindesmitha – socjologa z Uniwersytetu Stanowego w Indianie – badającego zjawisko uzależnienia. Poznawszy dokładnie naturę uzależnienia, a także naturę zjawiska psychicznego i fizycznego odwyku, Lindesmith w swych kolejnych pracach poddawał surowej krytyce politykę penalizacji uzależnienia. Sprowokowało to Anslingera do wypowiedzenia profesorowi otwartej wojny. „Stróż prawa” posuwał się do sugerowania podległym sobie funkcjonariuszom, że Lindesmith był narkomanem, do zakładania podsłuchów w jego telefonie, do podejmowania prób zablokowania kluczowych publikacji Lindesmitha. W okresie naukowej aktywności profesora (lata 1938–1968) opinia publiczna była zamknięta na jego argumenty i postulaty liberalizacji polityki narkotykowej USA. Dlatego choć nie udało się służbom FBN osobiście go zdyskredytować, to jednak jego praca w sensie przełożenia na decyzje polityczne okazała się całkowicie nieskuteczna, jego argumenty zostały zagłuszone.

Wiele lat później jednak perspektywy empatyczno-liberalnego podejścia jawią się jako dużo lepsze, zwłaszcza w Europie Zachodniej. Najnowszy dokument Komisji Europejskiej potwierdza istniejące w wielu krajach członkowskich tendencje zmierzające w kierunku polityki ograniczania szkód oraz dekryminalizacji posiadania niedużych ilości narkotyków. Podejście to za priorytet uznaje minimalizację szkód dla zdrowia ludzi, nie zaś redukcję konsumpcji narkotyków, osoby uzależnione mają status pacjentów, nie przestępców. Pierwszym przejawem tej filozofii na Starym Kontynencie były zapoczątkowane przez Holandię i skierowane do użytkowników narkotyków dożylnych programy wymiany igieł na nowe w reakcji na rosnące zagrożenie HIV/AIDS w latach 80. Kluczowym elementem stała się terapia metadonowa, która nie zakłada obowiązku osiągnięcia zdolności do pełnej abstynencji przez pacjenta jako warunku podjęcia terapii w ogóle, ale może być stosowana w długim horyzoncie czasowym zgodnie z ideą redukcji szkód. W tym samym kontekście pojawiły się programy umożliwiające uzależnionym podawanie sobie heroiny w bezpieczniejszych warunkach aniżeli ulica, zmniejszające różnego rodzaju zagrożenia także dla osób postronnych. Oferuje się tzw. bezpieczne pokoje, a nawet darmowy dostęp do heroiny, pod warunkiem zażywania jej pod nadzorem służb medycznych. Początkowe kontrowersje wokół metod terapii umożliwiających uzależnionym faktyczne kontynuowanie zażywania narkotyków wygasły, ponieważ badania wynikowe jasno potwierdziły przydatność takich terapii z punktu widzenia poprawy stanu zdrowia i przeciętnej długości życia osób uzależnionych. Najwcześniej stosowane metody, terapia metadonowa i wymiana igieł, uznano za standard w Unii Europejskiej i obecnie prowadzenie takich programów jest nawet warunkiem akcesji danego państwa do UE. Teoretycznie więc ograniczanie szkód jest dziś elementem europejskiego konsensusu.

Inaczej wygląda sprawa z dekryminalizacją, tymczasem jest ona istotnym, nieodzownym elementem logiki ograniczania szkód, ponieważ umożliwia ograniczenie prawnych szkód dla osoby uzależnionej – uniknięcia uzyskania statusu przestępcy w następstwie użytkowania substancji. W tym kontekście jest jasne, że zasadę ochrony zdrowia obywateli stawia się wyżej niż zasadę egzekwowania prawa z żelazną konsekwencją. Dekryminalizacja nie jest bowiem tożsama z legalizacją narkotyków. Pozostają one nielegalne, nielegalny i karany jest handel nimi i ich produkcja (dekryminalizacja w tym zakresie nie wchodzi w grę jako sprzeczna z ideą ograniczania szkód), nielegalne pozostaje także ich posiadanie, ale za to ostatnie przestaje grozić sankcja karna w sensie kryminalnym. Może natomiast grozić sankcja administracyjna, np. w postaci skierowania na obowiązkowe kursy, sesje, terapie. Żadne z państw europejskich nie zdecydowało się jak dotąd na pełną legalizację narkotyków i regulację kwestii ich handlu i produkcji, ponieważ pozostają one związane zakazującymi tego konwencjami ONZ (Konwencją o narkotykach z 1961 r., Konwencją o substancjach psychotropowych z 1971 r. oraz Konwencją przeciwko nielegalnemu przemytowi narkotyków i substancji psychotropowych z 1988 r.).

Najbliższa tego jest oczywiście Holandia dopuszczająca handel marihuaną i przymykająca oko na chałupniczą jej produkcję. Formalnie jednak nie mamy w tym przypadku do czynienia z legalizacją, tylko formułą stwierdzająca brak interesu publicznego w ściganiu tego rodzaju działalności. Z opodatkowania handlu marihuaną Holandia finansuje jedne z najhojniejszych programów terapeutycznych i prewencyjnych. Według statystyk liczba użytkowników narkotyków w Holandii jest poniżej średniej europejskiej, zarówno w zakresie marihuany, jak i tzw. twardych narkotyków (wobec ich użytkowników, co trzeba zauważyć, Holandia stosuje jednak dość restrykcyjne prawo), wyraźnie mniejsza niż w bardziej restrykcyjnej Wielkiej Brytanii. Z kryminalizacji konopi zrezygnowały także Luksemburg i Belgia, Wielka Brytania nie praktykuje aresztowania posiadaczy niewielkich ilości, ale explicite zachowuje sobie taką możliwość w niektórych przypadkach. Hiszpania, Czechy i Łotwa zrezygnowały w praktyce z kryminalizacji jakichkolwiek narkotyków, stosując jako normę sankcje administracyjne wobec posiadaczy, Niemcy, Litwa i Estonia wprowadziły zapis o możliwości rezygnacji ze stawiania zarzutów posiadaczom jakichkolwiek narkotyków. Najdalej poszła zaś Portugalia, w której w 2001 r. dokonano dekryminalizacji wszystkich narkotyków, tak w praktyce, jak i w prawniczej teorii.

Model portugalskiej polityki narkotykowej jest warty bliższej analizy jako przykładne zastosowanie empatycznej filozofii oraz, co już 11 lat po implementacji można powiedzieć, prawdziwa historia sukcesu.

Po demokratycznych przemianach w 1974 r. Portugalia po raz pierwszy musiała zmierzyć się ze zjawiskiem narkomanii. W latach 90. problem ten stopniowo narastał, w centrach największych miast kraju powstawały prawdziwe zagłębia narkomańskie, generujące oczywiście poważne zagrożenia dla porządku publicznego i bezpieczeństwa postronnych obywateli. Decyzja podjęta w roku 2001 przez ówczesnego wicepremiera (później także premiera) José Sócratesa i jego współpracowników była podyktowana pragmatycznym pytaniem o to, w jaki sposób skutecznie zlikwidować ogniska społecznej patologii oraz poprawić sytuację zdrowotną osób uzależnionych. Wyzbyto się uprzedzeń, jakże często utrudniających trzeźwą analizę tej problematyki. Pragmatyzm zmarginalizował myślenie ideologiczne, zarówno konserwatywny idealizm marzący o świecie bez narkotyków, jak i liberalizm sugerujący indywidualną wolność życiowych wyborów. Intencje Sócratesa dobrze podsumowują słowa dr. Miguela Vasconcelosa, szefa psychiatrii w ośrodku odwykowym Taipas w Lizbonie, w wywiadzie dla Helen Redmond z ZNet: „Nie chcę, aby ludzie brali. Nie zachęcamy ludzi do brania narkotyków, ale akceptujemy rzeczywistość, to, że ludzie będą je brali”. Nie chodzi więc wcale o to, aby stworzyć bezpieczniejsze ramy dla libertyńskiej wizji, w której ułatwia się podejmowanie ryzykownych zachowań. Chodzi o ograniczanie szkód wynikających z braku ludzkiej roztropności, który jest stanem nieusuwalnym, dla człowieka jednak naturalnym i dlatego jego karanie nie znajduje uzasadnienia.

Portugalskie prawo 30/2000 zakłada, że żadnej sankcji karnej nie podlega osoba, u której znaleziono niewielką ilość narkotyku do osobistego użytku, a ilość tę definiuje się jako zapas na maksymalnie 10 dni. Autorzy legislacji rozważali nawet odstąpienie od konwencji ONZ zakazującej legalizacji narkotyków, ale zrezygnowali z obawy przed międzynarodowymi sankcjami. Dr João Goulão, szef Instytutu ds. Narkotyków i Uzależnień (IDT), uważa, że jego kraj poszedł w kierunku liberalizacji tak daleko, jak to było możliwe w ramach tych konwencji (Lizbona i tak nie ustrzegła się wizyty członków Międzynarodowej Komisji Kontroli Narkotyków – INCB – w Wiedniu, którzy usiłowali zmusić Portugalię do odstąpienia od zamiaru rezygnacji z karania użytkowników). Fundamentem dla tej ustawy jest logika „lepiej leczyć, niż karać”, a więc całkowita zmiana paradygmatu. Opiera się ona na zasadach humanizmu i pragmatyzmu.

Zasada humanizmu jest związana z uznaniem niepodważalnej godności każdego człowieka, wartości każdej jednostki, praw obywatelskich, w tym konstytucyjnego w Portugalii prawa każdego obywatela do opieki zdrowotnej, którą powinno zapewnić państwo. Dostrzeżenie skomplikowanych w wielu przypadkach procesów wiodących do uzależnienia i zakwalifikowanie go jako choroby jest źródłem odmiennego podejścia do osoby uzależnionej, zakłada konieczność wykazania się wobec niej troską należną choremu pacjentowi. W innym przypadku narkoman pozostaje przestępcą, którego prawa można często bezkarnie naruszać, jest narażony na samowolę i przemoc ze strony aparatu państwowej przemocy i jego funkcjonariuszy, gardzących z reguły ludźmi o niskim statusie społecznym. Bez respektowania zasady humanizmu użytkownicy narkotyków są narażeni na przemoc, nawet przygodni użytkownicy rekreacyjni o zasadniczo wysokim statusie społecznym, ale uzależnieni, są spychani na margines społeczny, do strefy, gdzie nie mają żadnej ochrony ani szans na poprawę swego położenia.

Zasada pragmatyzmu natomiast skłania do porzucenia płonnego idealizmu w odniesieniu do metod terapii i do stosowania opartych na badaniach naukowych modeli ograniczania szkód z wykorzystaniem realistycznych terapii niewymagających pełnej abstynencji. Jest to uznanie, że żadne kary w historii świata nie odwiodły ludzi od używania narkotyków oraz że oczekiwanie, iż osoba uzależniona całkowicie je porzuci, jest receptą na klęskę terapii.

Obywatel przyłapany w Portugalii z mniej niż dziesięcioma dawkami narkotyku nie podlega aresztowaniu i nie staje przed sądem. Policja konfiskuje odkryte substancje i wydaje administracyjny nakaz spotkania się z komisją odwodzenia od uzależnienia narkotykowego (CDT) w ciągu 72 godzin. CDT to, jak dotąd, ekskluzywny wynalazek portugalski. Jej trzej członkowie – powoływani przez resorty sprawiedliwości i zdrowia – to prawnik, psycholog i socjolog. Zadaniem CDT jest rozpoznanie indywidualnej natury użytkowania narkotyków przez konkretną osobę, przy czym przede wszystkim rozróżnia się pomiędzy użytkowaniem rekreacyjnym a uzależnieniem. Badany jest społeczny background, celem ustalenia zewnętrznych przyczyn uzależnienia i sprawiedliwego oszacowania zakresu indywidualnej winy uwikłania w narkotyki. Spotkania z CDT przebiegają w niekonfrontacyjnej atmosferze. Postanowienia komisji mają charakter rekomendacji i mogą zostać odrzucone, jednak zdarza się tak w mniejszości przypadków. Najczęściej CDT zawiesza sprawę lub, czyniąc to, rekomenduje kurację odwykową. Do rzadszych rekomendacji należą prace społeczne, leczenie w zamkniętym ośrodku odwykowym, zakaz wstępu do określonych miejsc, ograniczenia wolności podróżowania, a w odniesieniu do użytkowników rekreacyjnych także grzywny. 76 proc. osób stających przed CDT to posiadacze marihuany użytkujący ją rekreacyjnie.

Osiągnięcie wspomnianych sukcesów działalności terapeutycznej w Portugalii umożliwiła filozofia zamiany sądu na CDT i dekryminalizacji posiadania narkotyków. Zapewnia to wyzwalający efekt z punktu widzenia osób uzależnionych, które bez obaw o swoją wolność mogą śmiało zwrócić się o pomoc w momencie, który uznają za odpowiedni. Zmiana paradygmatu znacząco zwiększyła liczbę uzależnionych wracających do normalnego życia w społeczeństwie, zmniejszyła liczbę zgonów, zarażeń wirusem HIV i zapaleń wątroby typu C. Radykalnie ułatwiono dostęp do terapii metadonowej, która jest dostępna o określonym czasie w określonych miejscach w mobilnych ambulatoriach, które łatwiej docierają do najtrudniej dostępnych uzależnionych.

Czy legalizacja?

Wszystkie te argumenty wskazują na zasadność dekryminalizacji posiadania niewielkich ilości narkotyków na własny użytek. Pozostaje jednak pytanie o zasadność legalizacji niedozwolonych obecnie substancji. Jeśli utrzymujemy, że podstawową zasadą polityki narkotykowej powinna być zasada ograniczania szkód, to jasne jest, że legalizacja produkcji i handlu substancjami powodującymi poważne wyniszczenie organizmu ludzkiego nie jest do przyjęcia. Z drugiej strony sama dekryminalizacja nie rozwiązuje problemu El Narco i wojen narkotykowych, które napędza nielegalność produkcji i handlu, a nie nielegalność konsumpcji. Daje temu wyraz treść apelu byłych prezydentów z 2009 r. Dosadny jest zwłaszcza zwrot o sto osiemdziesiąt stopni w poglądach byłego prezydenta Meksyku. Vicente Fox ochoczo walczył z narkotykami u boku DEA, gdy piastował urząd, jednak eskalacja przemocy i ludzkiej tragedii w jego kraju spowodowała zupełne przewartościowanie dotychczasowej oceny. Dzisiaj Vicente Fox wzywa do legalizacji i opodatkowania przemysłu narkotykowego, tak aby przestał być domeną uzbrojonych bandytów, a stał się domeną zwyczajnych rolników uprawiających rośliny w zgodzie z międzynarodowymi przepisami prawa i pod kontrolą oficjalnych służb. Fox nie miałby nic przeciwko temu, aby marihuana stała się symbolem Meksyku na równi z tequilą, dostrzega straty dla branży turystycznej związane z działalnością El Narco, widzi odpływ inwestorów z całych prowincji północnego Meksyku, pogłębiającą się biedę, malejącą liczbę perspektyw, które dodatkowo ułatwiają gangom rekrutację nowych członków. Fox, nauczony życiem, staje się klasycznym liberałem, gdy mówi w rozmowie z Ioanem Grillo: „Odpowiedzialność za używanie narkotyków powinno się przenieść na konsumenta. Rolą rodziny jest kształcić i informować. Nie sposób wymagać, by o ludzkich wyborach decydował rząd”.

Kazus toksycznych relacji pomiędzy Meksykiem a USA jest doskonałą ilustracją klęski restrykcyjnej polityki narkotykowej. Prohibicja i kryminalizacja konsumpcji nijak nie przyczyniły się do jej redukcji: 40 lat od ogłoszenia wojny przeciw narkotykom przez Nixona Amerykanie niemal masowo sięgają po nielegalne substancje. Przyczyniły się natomiast do powstania być może największej i najniebezpieczniejszej sieci zorganizowanej przestępczości w historii świata, która jest w stanie rzucać wyzwanie wojsku dużego państwa. Zarówno w Meksyku, jak i w USA w latach najgorszej epidemii cracku najcięższe zbrodnie popełniano nie w wyniku konsumpcji narkotyków, ale z powodu nielegalności obrotu nimi, nie dlatego, że jakiś delikwent się naćpał, tylko dlatego, że narkotyk to poszukiwany i cenny towar, który jest dostępny tylko w podziemiu, a przestępcy mają monopol na handel nim. Być może Amerykanie w końcu zaczęli dostrzegać ewidentne fiasko swojej filozofii. Jeszcze w 2006 r. ich reakcja na ustawę meksykańskiego Kongresu, będącą formą depenalizacji posiadania niedużych ilości różnych narkotyków, była przewidywalnie histeryczna: ówczesny republikański prezydent zmusił Foxa do jej zawetowania. Gdy trzy lata później Felipe Calderón identyczny akt prawny podpisał, administracja Baracka Obamy nie zabrała głosu i nie podjęła żadnych interwencji, co jest bardzo znaczące.

Tym niemniej dopuszczenie do legalnego obrotu heroiną, kokainą czy amfetaminą w krajach bogatej Północy nie może wchodzić w grę z powodu problemów państw Południa z produkcją tych substancji. Oczywisty i potwierdzany przez wszelkie statystyki konsumpcji w różnych krajach jest fakt, że gros spożycia nielegalnych substancji stanowi marihuana i jej pochodne. Jej legalizacja rozwiązałaby więc znaczną część problemu El Narco, być może nawet w stopniu osiągającym masę krytyczną i obalającym potęgę przestępczego świata poprzez pozbawienie go lwiej części dochodów. Legalizacja marihuany byłaby równocześnie niesprzeczna z zasadą ograniczania szkód, ponieważ – jak zaznaczono – substancja ta, przy obecnej kulturze jej konsumpcji, jest według badań opublikowanych przez „The Lancet” wyraźnie mniej szkodliwa od niektórych legalnych używek: tytoniu, a zwłaszcza alkoholu. Jeśli w dyskusji o narkotykach chcemy, jako społeczeństwa, przestać zachowywać się jak dzieci i używać argumentów ucinających debatę, to musimy uczciwie skonfrontować się zarówno z problemem rosnących gangsterskich fortun jak i naukowymi faktami dobitnie potwierdzającymi naszą hipokryzję. Przy obecnym stanie wiedzy, informacjach o relatywnie niskim zakresie negatywnego wpływu marihuany na zdrowie człowieka, jej relatywnie niskim potencjale uzależniającym (w chroniczny zwyczaj wpada 9 proc. palaczy marihuany, 32 proc. palaczy tytoniu i 15 proc. pijących alkohol) nie mamy obiektywnych powodów, aby nie zalegalizować, nie uregulować i nie opodatkować produkcji, sprzedaży i ram konsumpcji marihuany. Żadnym argumentem nie są tutaj konwencje ONZ z roku 1961 i 1972, pochodzące z epoki, w której wiedza na ten temat była na poziomie bredni i majaczeń Harry’ego Anslingera. Sensownie uregulowany i kontrolowany handel marihuaną i jej pochodnymi to przyszłość.

Z jednej strony jest koalicja zwolenników legalizacji, która ma po swojej stronie racjonalne argumenty, z drugiej strony koalicja przeciwników, niesiona strachem i interesami. Wśród zwolenników są miłośnicy trawki, którzy nie chcą być traktowani jak przestępcy, libertarianie pryncypialnie stojący na stanowisku wolnego rynku, są przedsiębiorcy upatrujący szansy na legalny biznes, lewacy uwypuklający globalną odpowiedzialność Północy wobec dramatu takich państw jak Meksyk, neoliberałowie liczący koszty skazanej na klęskę wojny Nixona i straty wynikające ze sprzedaży marihuany bez VAT i akcyzy, w końcu, my, liberałowie, powtarzający proste zasady o indywidualnej wolności i odpowiedzialności oraz o państwie, którego zadaniem nie jest rola przyzwoitki.

Wśród przeciwników są funkcjonariusze instytucji walczących z narkotykami, którzy –podobnie jak niegdyś stróże alkoholowej prohibicji w USA – mieliby kłopot na rynku pracy. Polska policja cieszy się z kosmetycznej poprawy statystyk, a potężne struktury takie jak DEA nie chcą łatwo oddać wielomilionowych budżetów. Obok nich są skrajni konserwatyści, religijni zeloci i fanatycy, którzy stoją w wielu kwestiach, nie tylko narkotyków, na stanowisku, że to, co dobre dla nich, jest dobre dla każdego, co dla nich złe, jest złe dla każdego, a jeśli tak nie jest, od tego są przepisy prawa, aby tak było. To jednak dość irrelewantne grupy. Istotne z punktu widzenia politycznej potęgi tej koalicji są rzesze zwykłych rodziców z klasy średniej, przykładnych wyborców o umiarkowanych poglądach. To ich właśnie oportunistyczni politycy boją się jak ognia, to oni mogą ich jednym skinieniem długopisu w dniu wyborów pozbawić dobrze uposażonych zajęć. To dlatego o dekryminalizację i legalizację apelują wszędzie byli politycy, a nie obecni. To dlatego Donald Tusk, który sam przyznał się do tego, że spróbował marihuany, jest po tamtej stronie.

Jednak rodzice z klasy średniej nie są odporni na wiedzę i argumenty, dlatego trzeba wejść z nimi w dialog. Wielu z nich przymyka oko na konsumpcję przez podopiecznych alkoholu lub papierosów już w wieku 15–16 lat, a więc cechuje się hipokryzją. Wielu nie dostrzega realnego problemu, iż dużo większym od umiarkowanych ilości marihuany zagrożeniem dla przyszłych perspektyw życiowych ich dzieci jest policyjna kartoteka i wyrok sądowy za jej używanie. Wielu nie dostrzega, że brak legalizacji i regulacji handlu marihuaną czyni ją łatwiej dostępną dla osób niepełnoletnich. Wielu nie wie o statystykach portugalskich pokazujących wręcz spadek, a na pewno brak wzrostu użytkowania przez niepełnoletnich w wyniku depenalizacji. Wielu w końcu, zabieganych i skoncentrowanych na karierze, wie, że za mało czasu znajduje na wychowanie dzieci, więc woli to zadanie zrzucić na państwo i szkołę. Na pewno młodzież biegająca samopas częściej wpada w różnego rodzaju problemy, więc szukając winnych, rodzice powinni też od czasu do czasu spojrzeć w lustro.

Polska perspektywa

Współczesna Polska doświadcza wszystkich negatywnych konsekwencji stosowania restrykcyjno-konserwatywnego podejścia w polityce narkotykowej, narzuconego przez ustawę z roku 2000. Po macoszemu podchodzi się w naszym kraju do stosowania wymaganych przez UE programów ograniczania szkód. Na 12 państw, które przystąpiły do Unii od 2004 r., przypada zaledwie żałosne 2 proc. wszystkich terapii substytutami realizowanych w całej UE. Tylko 8 proc. polskich heroinistów ma dostęp do metadonu, a programy wymiany igieł są niemal pomijane. Priorytetowo traktuje się leczenie stacjonarne w zamkniętych ośrodkach (75 proc. wydatków) kosztem nowoczesnych metod leczenia substytucyjnego i ambulatoryjnego, które przynosi tak dobre skutki w Portugalii i innych krajach. Ustawa nie zredukowała konsumpcji, nie utrudniła też dostępu do nielegalnych substancji (przeciwnie: ceny narkotyków spadły, choć wzrosła ich jakość). Łamie ona życiorysy 30 tys. najczęściej młodych Polek i Polaków rocznie, którzy są aresztowani jako użytkownicy. Nie przyniosła żadnego wzrostu liczby aresztowań handlarzy narkotyków w porównaniu z latami 90., mimo iż wyraźnie wzrosła skłonność policji do podejmowania przeszukań u młodych ludzi. Według niedawnych obliczeń Instytutu Spraw Publicznych temu całkowitemu brakowi pozytywnych skutków towarzyszą duże koszty na poziomie ponad 80 mln złotych rocznie. Miniliberalizacja prawa antynarkotykowego z 2011 r. nie przyniosła niemal żadnych efektów, ponieważ prokuratorzy nie korzystają z uzyskanej możliwości rezygnacji z postępowania wobec posiadaczy niewielkich ilości narkotyków z obawy przed służbowymi konsekwencjami. Restrykcyjno-konserwatywne podejście trwale zdominowało mentalność polskich funkcjonariuszy, choć pewne szanse na uniknięcie wyroku skazującego daje lepsza praktyka sądów niekiedy umarzających postępowania.

Rekomendacje

W świetle powyższych faktów należy sformułować następującą listę rekomendacji pod adresem polskiej polityki narkotykowej, rozumianej jako składnik polityki społecznej i zdrowotnej.

Należy przejść do empatyczno-liberalnego modelu polityki narkotykowej. Oznacza to zastąpienie jakichkolwiek kar terapią, przyjęcie zasady ograniczania szkód za fundament polityki, dekryminalizację posiadania niewielkich ilości wszystkich narkotyków na własny użytek przy zachowaniu nielegalności produkcji i handlu substancjami uznanymi za bardziej szkodliwe od alkoholu w badaniach opublikowanych w „The Lancet”, określenie w ustawie granicznych ilości każdego narkotyku, które będą traktowane jako „niewielkie, na własny użytek”.

Należy skopiować portugalski model polityki ograniczania szkód oparty na instytucji komisji CDT i wdrożeniu zasad humanizmu i pragmatyzmu. Oznacza to bezwzględne przestrzeganie praw człowieka i obywatela w odniesieniu do osób uzależnionych, w tym prawa do odmowy terapii.

Należy realizować szeroko zakrojone programy prewencyjne, wyrabiające asertywność młodzieży wobec narkotyków. Należy przy tym odstąpić od metody tabuizowania narkotyków i operowania pobudzaniem strachu przed nimi na rzecz rzetelnie przekazywanej wiedzy o skutkach użytkowania, racjonalnej analizy kosztów konsumpcji i konsekwencji dla zdrowia.

Należy znacząco rozbudować programy terapii, stosować metody leczenia substytucyjnego, bez wymogu pełnej abstynencji, korzystać ze wszystkich wzorców sprawdzonych w wieloletniej praktyce państw Europy Zachodniej. Metadon należy udostępnić jako lek na receptę.

Należy zalegalizować, uregulować i opodatkować handel i chałupniczą produkcję narkotyków o szkodliwości niższej niż alkohol w badaniu z „The Lancet”. Należy je traktować jako produkt komercyjny, objęty akcyzą i znaczony banderolą, którego reklamy powinny być możliwe w zakresie nie szerszym aniżeli reklamy alkoholu i papierosów w obecnym stanie prawnym w Polsce.

Wszystkie wpływy z podatków pośrednich, uzyskane przy sprzedaży tych substancji, należy inwestować w programy terapeutyczne i prewencyjne.

Należy wypowiedzieć wszystkie konwencje ONZ uniemożliwiające realizację rekomendacji nr 5, uzasadniając to ich nieadekwatnością i przestarzałością w odniesieniu do obecnego stanu wiedzy naukowej, a także nowych wyzwań globalnych.

DEUTSCHE ORDNUNG? :)

(O dylemacie skąpca i imperialisty)

Przedruk artykułu Jana Rokity, opublikowanego w „Horyzontach Polityki” 3(4)/2012 – czasopiśmie naukowym Instytutu Politologii Akademii Ignatianum w Krakowie.

Spadek traktatu lizbońskiego

Kiedy w styczniu 2003 roku, w toku pompatycznych obchodów  40-lecia traktatu elizejskiego w Wersalu  prezydent  Francji i kanclerz Niemiec ogłosili, że chcą  we dwójkę „dać  przywództwo europejskim partnerom” i skonstruować nowy ustrój Unii Europejskiej,  nie sposób było uniknąć narastającego z czasem wrażenia, że następuje jakiś brzemienny w skutki zwrot w tradycji niemieckiej polityki.  Jak mawiała wtedy nawet wpływowa niemiecka politolog Ulrike Guerot,  Niemcy wpadły we francuską pułapkę. Wprawdzie wkrótce potem – w Konwencie Europejskim – Francja po raz pierwszy rezygnowała z formalnie parytetowej wobec Niemiec pozycji w Unii, gwarantowanej do tamtej pory kompromisem nicejskim, ale w zamian za to Berlin de facto przyjmował  jako swój obcy mu dotąd polityczny kurs Paryża. Za tym poszło zaadaptowanie przez Niemcy najgorszych dla Europy schematów polityki francuskiej: ostrego konfliktu z Ameryką (Irak), sprzeciwu wobec jednolitego rynku (praca, usługi), deeuropeizacji polityki wschodniej (oś Putin – Schroeder – Chirac), łamania wspólnie ustalonych reguł unijnej gry (kryteria z Maastricht), w końcu nawet obcego niemieckiej ekonomii protekcjonizmu (wojna z Brukselą o Volkswagena). Ale prawdziwym cierpkim owocem tamtego wersalskiego przymierza stać się miał – po wielu perypetiach – traktat lizboński, czyli nowy europejski ład instytucjonalny, oddający Europę pod faktyczny zarząd kolegium premierów i prezydentów, zwanego  teraz Radą Europejską, oraz podległych im ministrów. Kluczowe reformy instytucji unijnych miały umocnić wewnętrzną przewagę owego gremium nad Komisją Europejską. I tak stały prezydent Rady  miał się odtąd zająć wypracowywaniem wspólnej linii politycznej przywódców europejskich mocarstw, usuwając w cień szefa Komisji i redukując także przy okazji znaczenie liderów krajów średnich i małych.  Przywódcom mocarstw miał zostać także  podporządkowany nowo tworzony aparat dyplomatyczny Unii wraz ze Wspólną Polityką Zagraniczną i Bezpieczeństwa, wspólną w istocie już tylko z nazwy, bo faktycznie oddzielaną właśnie chińskim murem od wpływu tak Parlamentu  Europejskiego, jak i Komisji. Również szczególne uprawnienie  do dokonywania zmian kształtu podstaw traktatowych Unii zostało zarezerwowane dla kolegium szefów państw i rządów[1]. Inne doniosłe reformy instytucjonalne traktatu lizbońskiego miały ukształtować stabilny porządek wpływów wewnątrz  Rady. Temu służyła marginalizacja wpływów rotacyjnej prezydencji, a przede wszystkim oparty o wskaźnik populacyjny system podejmowania decyzji tak zwaną podwójną większością, stosowany  teraz do 43 typów decyzji wymagających dotąd jednomyślności, w tym do najważniejszych nominacji personalnych:  prezydenta Rady, ministra spraw zagranicznych Unii oraz członków Komisji Europejskiej. Zgodnie z ukształtowaną przez lata francuską doktryną państwową, Unia miała odtąd być bardziej międzyrządowa niż wspólnotowa, a w ramach porządku międzyrządowego pierwsze skrzypce miały grać europejskie mocarstwa. A wszystko to z obawy przed konsekwencjami niedającej się już powstrzymać historycznej nieuchronności wpuszczenia do Unii barbarzyńskich hord z postsowieckiej Europy Środkowo-Wschodniej. Ów podwójny transfer władzy wewnątrz Unii to spadek pozostawiony Europie przez Chiraca i Schroedera.

http://www.flickr.com/photos/kamisilenceaction/7036922795/sizes/m/
by KamiSilenceAction

To był wyraźny i trwały zakręt dla integracji europejskiej: lekkie pogłębienie, przy istotnej zmianie dotychczasowego toru. Co ciekawe –  w atmosferze ówczesnych  emocjonalnych sporów  – zakręt mało przez kogo wtedy wyraźnie dostrzeżony. I zarazem mocno niekoherentny względem tradycyjnej profederalnej  niemieckiej strategii europejskiej, ukształtowanej  w czasach Helmuta Kohla. Wielki paradoks lat 2003-2007 polegał na tym, że niemal wszyscy zwolennicy  mocnej Europy uznali wówczas, że należy bić się o przyjęcie traktatu, skoro do walki z nim stanął szeroki front  lewicowych i antyglobalistycznych przeciwników jednolitego rynku i  liberalizacji gospodarki, prawicowych wrogów otwartych granic i imigracji, a także suwerennościowców, wystraszonych  obcięciem narodowego prawa weta, i konserwatystów, zaniepokojonych antyreligijnym wydźwiękiem dołączonej do traktatu karty praw. Z Lizboną nie walczyli bowiem głównie przeciwnicy treści zawartych w traktacie – gdyby tak było, krytyka rozlegałaby się przede wszystkim ze strony federalistów i „wspólnotowców” – ale na przykład przeciwnicy  przenoszenia  fabryk z Francji na Wschód bądź nadmiaru imigrantów w Holandii. Ani w jednej, ani w drugiej kwestii traktat nie stanowił niczego – bezpośrednio ani pośrednio – tym niemniej obie te kwestie okazały się mieć zasadnicze znaczenie dla wyniku referendów przeprowadzonych w tych  krajach. W zasadzie nie sposób było wówczas być krytykiem Lizbony z pozycji proeuropejskich albo federalistycznych. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie wzięła się polityczna słabość  strategii przyjętej w Polsce przez Platformę Obywatelską[2], która po roku 2005 pod zewnętrzną presją, a także nie potrafiąc wyłuszczyć swych racji własnym proeuropejskim wyborcom, dokonała ostrej zmiany kursu, udzielając Lizbonie zdecydowanego wsparcia.  Dopiero po jakimś czasie niektórzy spośród gorących  zwolenników  traktatu  poczęli dostrzegać symptomy  odradzającego  się „koncertu mocarstw”. Być może najzabawniejszy  okazał się przypadek Daniela Cohn Bendita, który najpierw jeździł na Hradczany obrażać Vaclava Klausa, zwlekającego z ratyfikacją, zaś po obsadzeniu przez nowe prawicowe rządy  świeżo stworzonych urzędów prezydenta Rady i  ministra spraw zagranicznych ogłosił, że Europa znalazła się pod władzą cynicznego niemiecko-francuskiego spisku. Także w Polsce  nie potrafiono  początkowo zrozumieć – co prawda dość zakamuflowanej w setkach zawiłych przepisów – politycznej mechaniki traktatu;  nawet poważni i krytyczni zazwyczaj analitycy potrafili serio twierdzić, że traktat mógłby posłużyć „ograniczeniu w Unii mechanizmów hierarchii” albo pozwolić „Komisji Europejskiej stać się faktycznie ośrodkiem władzy”[3].

Lizbońskie przesunięcie zwrotnicy integracji nie pozostało bez skutków dla codziennej praktyki europejskiej polityki. Przede wszystkim wyraźnie pogorszył się  klimat dla przedsięwzięć  o federalistycznym podłożu.  Trend ten mogą przykładowo obrazować losy  europejskich regulacji telekomunikacyjnych, uchwalanych  u końca 2009 roku, pod szwedzką prezydencją. Mimo nacisku Komisji i wbrew oczywistemu interesowi ogółu użytkowników Internetu i telefonów nie było możliwe   podjęcie decyzji, która miałaby charakter przełomu:  uwspólnotowienia całości reguł obowiązujących na rynku telekomunikacyjnym.  Uniemożliwił to sojusz europejskiej prawicy z  koncernami tel-kom, czującymi doskonale, że własne narodowe rządy będą znacznie łatwiejszymi obiektami lobbingu i szantażu  przeciw interesom klientów niźli  brukselska Komisja albo Parlament. Powołany został wprawdzie ogólnoeuropejski centralny regulator  rynku (BEREC), tyle że od początku skazano go na los biurokratycznej i dość bezsilnej instytucji, skoro  obroniony został anachroniczny  prymat narodowych regulacji telekomunikacyjnych. Przykład telekomunikacji  unaocznia jeden z politycznych mechanizmów blokady  powstawania nowych polityk europejskich. I to nawet wtedy, gdy rzecz dotyczyła  klasycznej i sprawdzonej funkcji Komisji jako federalnego regulatora europejskiego rynku, a nowa polityka – co ma przecież niebłahe znaczenie – nie wymagała istotnego powiększania unijnego budżetu. Tymczasem sedno realnego rozwoju europejskiego federalizmu tkwi właśnie w otwarciu perspektywy powoływania nowych polityk wspólnotowych, czego nie może zastąpić ani  nieustanne majstrowanie przy instytucjach unijnych, ani nawet nakładanie na kraje członkowskie kolejnych paneuropejskich rygorów i standardów.

Podobny kłopot dotknął pokrewną federalizmowi ideę  europejskiej solidarności. Charakterystyczne dotąd dla Brytyjczyków przekonanie o potrzebie zwijania europejskiego budżetu teraz jest podzielane przez Francuzów, Niemców, Skandynawów. We wrześniu 2011 roku osiem rządów publicznie i oficjalnie wystąpiło przeciw projektowi budżetowemu Komisji na następne siedmiolecie, żądając, aby „całkowite wydatki były znacznie niższe”. I od tamtego czasu aż do dziś szanse na utrzymanie się owego projektu nieustannie maleją. W ostatnich miesiącach swojej prezydentury Nicolas Sarkozy odważył się w tej sprawie posunąć nawet tak daleko, aby zażądać rewizji uchwalonego i wykonywanego właśnie budżetu polityki spójności na lata 2007-2013, tak aby niezakontraktowane w nim dotąd fundusze przeznaczyć na wsparcie krajów południa Europy. Wniosek Francji – wymierzony w pierwszym rzędzie przeciwko Polsce – nie został jednak przyjęty przez Radę Europejską. Powszechnie akceptowanym teraz argumentem okazuje się kryzysowa presja na przywracanie  równowagi budżetom narodowym. Warto zwrócić uwagę na nieoczywistość  tej argumentacji.  Owszem, odrzucana dziś idea wzrastających unijnych danin niesie z sobą konsekwencję pogorszenia bilansu budżetów krajowych, ale tylko wtedy, kiedy zwiększonym wpłatom nie towarzyszy transfer zadań wykonywanych dotąd na  narodowym poziomie. Gdyby Europa miała rzeczywiście plan uwspólnotowienia odpowiedzialności za kluczową infrastrukturę drogową czy energetyczną, za ochronę swoich granic zewnętrznych albo przynajmniej za zalążek  prawdziwej własnej armii – przesuwanie  w ślad za tymi zadaniami i tak ponoszonych  wydatków przez państwa nie stwarzałoby  kłopotu dla ich równowagi fiskalnej. Tymczasem logika obniżania wydatków federalnych skutkuje nieuchronnością zwijania co najmniej jednej z dwóch najbardziej kosztownych polityk wspólnotowych: rolnej lub spójności. Pryncypialność Paryża w sprawie interesów francuskich rolników sprawia, że znacząco łatwiejszym celem redukcji staje się polityka spójności. Francuzi zwykli tu przywoływać argumenty o jej niskiej efektywności (biedni, którym się pomaga, dalej są przecież biedni) i zmniejszających się na skutek kryzysu możliwościach współfinansowania przez beneficjentów. Z kolei Komisja Europejska, próbując przeciwdziałać erozji polityki spójności,  podejmuje „nieskoordynowane działania generujące nowe koszty i obniżające jej wewnętrzną logikę”: absurdalnie usztywnia i uszczegóławia cele poszczególnych funduszów, komplikuje ich wewnętrzną strukturę, szuka sposobów na wtórny transfer części funduszów  do krajów najbogatszych, tak aby chociaż zmiękczyć ich narastającą niechęć. Krótko mówiąc, psuje się politykę spójności po to, by móc ją obronić – taka diagnoza  wynika z przenikliwego raportu krakowskiej fundacji GAP[4]. W końcu więdnięcie solidarności przyniosło zwłaszcza  w początkowej fazie kryzysu falę maskowanego protekcjonizmu, choć – co prawda – otwarcie sprzecznej z acquis communautaire polityki ochrony własnego rynku przed zewnętrzną konkurencją  próbowała w zasadzie bronić tylko Francja. Szczególnie zasłynął w tej mierze Henry Guaino, jeden z głównych doradców prezydenta Sarkozy’ego, wzywając Unię  do wprowadzania „rozsądnych form  państwowych protekcjonizmów, w odróżnieniu od form  nierozsądnych i ksenofobicznych”, co „The Economist”  złośliwie nazwał metodą francuskiej homeopatii:  dla osiągnięcia dobrego skutku należy użyć złych idei, byle w niezbyt dużych dawkach[5].  Ale skrycie protekcjonistyczny charakter miała w istocie cała potężna fala rządowych bailoutów  dla krajowych banków i  firm, jaka przetoczyła się przez państwa „Starej Unii” – na wzór Ameryki – na przełomie lat 2008/2009. Jej wtórnym skutkiem stało się sztuczne pogorszenie konkurencyjności  gospodarek krajów biedniejszych, niestosujących bailoutów, a zwłaszcza relatywne osłabienie potencjału  środkowoeuropejskich filii i spółek-córek wielkich europejskich banków. Nawiasem mówiąc – ten fakt wzbudził w Polsce interesującą debatę na temat sensu i możliwości „udomowienia” sprzedanych wcześniej zagranicę polskich banków[6]. Spór o protekcjonizm – niezależnie od swego ekonomicznego znaczenia – jest zawsze w Europie jednocześnie czysto politycznym sporem o władzę i dominację.  Skrywa on bowiem  – po pierwsze – pytanie o wartość tradycyjnych  francuskich recept dla Unii, a tym samym o polityczne znaczenie Paryża w Europie,  a po drugie – pytanie o realny wpływ Komisji Europejskiej, dla której  budowa jednolitego europejskiego  rynku jest od dawna nie tylko kwestią zasad i poglądów, ale także stanowi najskuteczniejsze  do tej pory  narzędzie  powiększania  własnego imperium. Z niewielkim tylko uproszczeniem można  powiedzieć, że im silniejszy  bywał dotąd suwerenny wpływ tradycyjnej polityki francuskiej na Europę, tym bardziej słabła  federalna władza   Komisji Europejskiej i możliwości podległej jej wielonarodowej technokracji.

Sojusz rynków, socjalistów i bankrutów

Kwestia solidarności nabrała  zupełnie nowego wymiaru wraz z początkiem greckiego kryzysu zadłużeniowego. Na przełomie 2009 i 2010 roku okazało się, że  grecki deficyt budżetowy będzie niemal czterokrotnie wyższy niż oficjalnie planowano, a także że międzynarodowe banki inwestycyjne od dłuższego czasu  czynnie pomagają Atenom w fałszowaniu oficjalnych bilansów, między innymi przez ukrywanie długów armii oraz służby zdrowia. Świat finansów  zwątpił w odpowiedzialność i wypłacalność państwa greckiego.  Ale Grecja w dalszym ciągu sprzedawała swoje coraz wyżej oprocentowane papiery dłużne i obsługiwała bieżące zobowiązania tylko dlatego, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie (EBC) – wbrew wszelkim zasadom – nadal akceptował greckie obligacje jako zabezpieczenie pożyczek udzielanych bankom. Gdyby przestał,  z dnia na dzień nikt by więcej nie kredytował rządu w Atenach. Jeszcze w lutym kanclerz Merkel  zarzekała się, że „bailout dla Grecji w ogóle nie wchodzi w grę, bo mamy traktat, który to wyklucza”[7]. Ale już 25 marca szef  EBC Francuz Trichet ogłaszał, że będzie przyjmował greckie papiery jako dobre zabezpieczenie kredytów, niezależnie od ich wartości. 11 kwietnia rząd Niemiec, a za jego namową także  Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW)  zaakceptowały przyznanie  Grecji 45 mld euro pomocy, zaś 2 maja pomoc została podniesiona do kwoty 110 mld euro. Jeszcze 6 maja Trichet kategorycznie odrzucał ideę  skupowania greckich papierów przez EBC. Ale w ciągu weekendu 7-9 maja kryzys euro osiągnął apogeum: rynki zamarły, wskaźniki giełdowe się załamały, dwa wielkie banki europejskie stanęły w obliczu groźby bankructwa, w Berlinie interweniował Obama, a bankierzy popadli w stan histerii. W poniedziałek, po upływie histerycznego weekendu, nastąpił pamiętny przełom: Trichet postanowił, że EBC  wydrukuje dodatkowe euro i rozpocznie skup lichych  greckich papierów, zaś  Merkel zaakceptowała konstrukcję tak zwanego „spadochronu”, czyli Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, który z zagwarantowanej mu przez rządy kwoty 440 mld euro miał odtąd udzielać pomocy stojącym w obliczu bankructwa członkom strefy euro. Bank złamał swoje zasady, misję i statut, nakazujące mu bronić wartości euro. Niemcy zgodziły się, aby Unia, łamiąc traktaty, subsydiowała bankruta pieniędzmi niemieckiego podatnika. Konserwatywny ekonomista Philipp Bagus napisał:

W rezultacie skoordynowanego działania  zarządu strefy euro oraz EBC doszło de facto do zamachu stanu… Unię opartą na stabilności euro, do czego dążyły kraje Europy Północnej, przekształcono w otwartą unię transferową.

Po powrocie do domu pani kanclerz  mogła przeczytać  wielki nagłówek w „Bild Zeitung”, dobrze oddający – co pokazały późniejsze badania opinii publicznej – pogląd większości Niemców: „Znowu jesteśmy durniami Europy”[8].

Dziś wiemy, że w ciągu dwóch lat po owym „zamachu stanu” sprawy miały się posunąć znacznie dalej. Ciągle niedostateczne transze  wsparcia finansowego dla Grecji przez kraje strefy euro będą rosnąć, by w 2012 osiągnąć kwotę 1/4 biliona euro. Tymczasowy „spadochron” , po długich oporach Berlina i zmianie traktatu lizbońskiego, zostanie w końcu przekształcony w nową i stałą instytucję Unii Europejskiej o nazwie Europejski Mechanizm Stabilności z siedzibą w Luksemburgu, a jego fundusze pochodzące ze zbiorki w strefie euro będą  rosnąć, mimo oporu Niemiec. Po precedensie z majowego weekendu Jean-Claude Trichet będzie jeszcze skupował w sierpniu 2011 chwiejące się rządowe papiery włoskie i hiszpańskie, czym wywoła jawny konflikt z niemieckim Bundesbankiem i dymisję głównego ekonomisty EBC Niemca Juergena Starka. W proteście przeciw nowej linii EBC poda się do dymisji szef  Bundesbanku, słynny Axel Weber, zaś berliński profesor Joerg Rocholl powie, że Niemcy mają  „poczucie zdrady”, jakiej dopuścił się frankfurcki bank[9].  Następca Tricheta Włoch Mario Draghi pożyczy na 1% europejskim bankom grubo ponad bilion euro, po to, by miały one jeszcze ochotę robić łatwy, ba… lichwiarski interes na kupowaniu lepiej oprocentowanych papierów włoskich czy hiszpańskich. W końcu  w roku 2012 nowa szefowa MFW Francuzka Lagarde postanowi zgromadzić od wielu państw astronomiczny fundusz pomocowy „przekraczający kwotę 400 mld dolarów”, w którym – przy licznych kontrowersjach wewnętrznych – partycypować będzie także Polska.  Decyzja premiera Camerona o  uczestnictwie  w tym przedsięwzięciu wywoła niemal  kryzys polityczny na Wyspach w kwietniu 2012. W tych wszystkich przedsięwzięciach rola Niemiec będzie bardzo charakterystyczna.  Berlin nie zablokuje pomocy, ale będzie na nią publicznie ciągle zrzędził i opóźniał, a także starał się obciążyć nią również innych uczestników niż niemiecki podatnik: MFW oraz prywatnych wierzycieli. Ale co najważniejsze – w końcu postawi warunki i wyznaczy  nieprzekraczalne granice pomocy.

Cały ten proces najczęściej i najłatwiej opisywano za pomocą dialektyki utracjusza i skąpca. Do większości bezrozumnie zadłużonych państw grupy – ironicznie zwanej PIIGS, z Grecją na czele – taki opis dobrze pasował. Trochę gorzej – do sytuacji Hiszpanii i Irlandii, które wpadły w spiralę kryzysu nie tyle z  racji trzymanego w ryzach  długu publicznego, co raczej  niekontrolowanej skłonności obywateli do zadłużania się, napędzającej w efekcie wzrost płac. Berlin w tej logice pełnił rolę skąpca, zasklepionego na swoich kupieckich interesach, obojętnego na przyszłość sąsiadów i dla własnego wyniku bilansowego gotowego wysysać z nich ostatnie soki. Do walki z kupiecką mentalnością rządu niemieckiego stanął   szeroki, acz wyjątkowo egzotyczny front, zbudowany ponad klasycznymi podziałami ideologicznymi. Pierwszymi i naturalnymi krytykami Berlina stały się kraje PIIGS, za wyjątkiem Irlandii, na której – co ciekawe –  Trichet  politycznym szantażem wymusił w 2010 roku przyjęcie niechcianego pakietu pomocowego Unii i MFW.  Szczególnie w Grecji cała tamtejsza klasa polityczna (i chyba także większość mieszkańców)  uznała ociąganie się Berlina z pieniędzmi dla ich kraju za rzecz moralnie naganną i historycznie nieusprawiedliwioną; odwoływano się przy tym do nienaprawionych szkód wyrządzonych Grecji przez okupację hitlerowską, zwłaszcza zaś do sprawy przejęcia przez  III Rzeszę greckich państwowych zasobów złota. Sojusznikiem i kibicem grupy PIIGS stała się europejska lewica, z  jednej strony tradycyjnie po keynesowsku wierząca, że niemieckie (głównie, choć nie tylko)  pieniądze są jedynym panaceum na realne niebezpieczeństwo recesji, z drugiej –  prawdziwie  przerażona rysującą się  coraz bardziej nieuchronnie skalą  cięć programów socjalnych wzdłuż i w poprzek Europy. Nic dziwnego, że  kwestia ta stanie się jednym z głównych narzędzi zwycięskiej walki wyborczej socjalisty  Francois Hollande’a z Nicolasem Sarkozym. Ale co najciekawsze,  najsilniejszym i najaktywniejszym uczestnikiem  antyniemieckiego frontu stały się tak zwane „rynki” – czyli światowa finansjera –  oraz międzynarodowe instytucje i wielkie media występujące de facto w roli  jej rzeczników. W ciągu 2011 roku twardo dotąd monetarystyczny  i związany z londyńskim City „The Economist” niemal w każdym numerze domaga się, aby zamiast zajmować się  dyscyplinowaniem  finansów, przywódcy bogatej unijnej Północy zapłacili za długi Południa i w ten sposób zakończyli kryzys.

Dzisiaj istotą kryzysu nie jest marnotrawstwo, ale strach inwestorów przed niestabilnym euro. Obsesja cięć tylko pogarsza sytuację. Inwestorzy nie odzyskają zaufania bez ustalenia jakichś ram dla wspólnych finansów. Tymczasem ciągle brak koncepcji na to, w jaki sposób i w jakim zakresie kraje strefy euro przejmą wspólną odpowiedzialność za istniejące długi. A tutaj leży sedno sprawy[10].

Że to niemal nie do uwierzenia, jeśli zna się ideowy background i poglądy tego – świetnego skądinąd – tygodnika? I kompletnie na przekór rozsądnym zasadom rynkowego kapitalizmu?  Nic nie szkodzi. Problemem  wielkiej finansjery  stało się bowiem to, jak wymusić wpompowanie  kolejnych bilionów euro w zadłużone kraje Południa, tak aby „rynki odzyskały spokój i zaufanie”. Tłumacząc ten zewsząd słyszany slogan na ludzki język –  rzecz w tym, aby   ciężar ryzyka  strat na papierach dłużnych krajów pogrążonych w kryzysie został zdjęty z owych „rynków” i przejęty przez polityków. A ściślej rzecz ujmując – przez obywateli   Europy, których politycy owi mieliby w takiej transakcji reprezentować. 

W ciągu 2011 roku flaga europejskiej solidarności znalazła nowych i – po części przynajmniej – niespodziewanych chorążych. Dzierży go teraz  finansjera wespół z lewicą i bankrutami z Południa. Tradycyjna kwestia spójności i – jak się zwykło pisać w unijnym żargonie –  „celu konwergencji” wobec słabiej rozwiniętej „Nowej Europy” w dwojakim sensie zeszła na drugi plan: kwoty przeznaczane  tradycyjnie na ten cel w budżecie Unii stały się  aż do śmieszności dysproporcjonalne wobec kolejnych, rosnących transz  zasiłków ratunkowych dla euro, a priorytet tych ostatnich został uznany za kluczowy argument  na rzecz  zmniejszania budżetu Unii i zwijania  polityki spójności. Ów front nowej solidarności powstał w istocie po to, aby doprowadzić do takiego przeobrażenia ustroju Unii Europejskiej, iżby wpisana weń została de facto trwała gwarancja  bezpieczeństwa sektora finansowego, niezależna od aktualnych koniunktur rynkowych i odpowiedzialności fiskalnej polityki prowadzonej przez poszczególne rządy. Potężnym – jak się miało okazać – narzędziem presji  na rzecz takiego modelu stała się groźba „braku zaufania rynków”,  wywołująca spustoszenia na giełdach, spadki kursów walut, obniżki  ratingów państw, fale spekulacji ich długami (tzw. „nagie CDS-y”), i w efekcie siejąca  grozę w gabinetach rządowych. Zaś groza rodzi uległość. Mało kto zatem  ważył się przeciwstawić fali, która wobec tego wytworzyła coś na kształt obowiązującej europejskiej doktryny. Reklamowały ją pospołu rządy, bankierzy i finansiści, „oburzeni” demonstranci, gazety prawicowe i lewicowe, telewizje, uniwersytety, ekonomiczne think-tanki, laureaci Nagród Nobla i związki zawodowe. Także rząd polski, mający wyraźny interes w ochronie wartości złotówki, nie tyle ze względu na polską gospodarkę, której lekkie spadki waluty nieźle jak dotąd służą, lecz  raczej przerażony wizją   niekontrolowanego przebicia konstytucyjnego limitu długu publicznego i politycznych konsekwencji takiego rozwoju zdarzeń. Taka właśnie była geneza głośnej i błędnie  w Polsce zinterpretowanej berlińskiej mowy Radosława Sikorskiego, który w grudniu 2011 żarliwie apelował do niemieckiego rządu, aby wzorem bogatej Wirginii z czasów amerykańskiej rewolucji przejął długi innych europejskich „stanów” i  w ten sposób wziął przywództwo w budowie europejskich stanów (lepiej chyba powiedzieć w tym przypadku – landów) zjednoczonych. Jak również kuriozalnego w swej wymowie wywiadu  Jacka Rostowskiego, otwarcie wzywającego  na łamach „Financial Times’a” do ogłoszenia  przez EBC nieograniczonego (sic!) skupu papierów dłużnych bankrutujących państw na wypadek wyjścia Grecji z unii walutowej,  nawet – jak dodawał polski minister finansów – „gdyby ktoś był przekonany, że takie działanie jest sprzeczne z unijnymi traktatami”[11]. Sztandarowym projektem  stały się tak zwane euroobligacje, traktowane z jednej strony jako panaceum na kryzys fiskalny (sławetne „przywrócenie zaufania rynków”), z drugiej – jako próba wyprowadzenia z kryzysu nowego impulsu dla europejskiej integracji. W tym właśnie kontekście przywoływana bywała często maksyma Moneta, powiadająca, iż Unia rozwija się tylko dzięki kryzysom. Nie bez racji. Skoro bowiem – niezależnie od rozbieżnych szczegółowych modeli takiego rozwiązania – istotą euroobligacji miałoby być udzielenie z góry gwarancji finansowych bankrutującemu Południu przez prosperującą Północ i to w sposób uniemożliwiający ich późniejsze cofnięcie – to istotnie dalszy „niepokój rynków” wokół Grecji, Włoch czy Hiszpanii nie miałby już żadnego uzasadnienia, zaś rozległy system współodpowiedzialności i transferów wewnątrz strefy euro przekształcałby nieuchronnie unię monetarną z Maastricht w nową unię budżetowo-fiskalną.  Jeśli przyjąć, że  kapitalizm nieuchronnie zakłada pewną równowagę napięcia  i współzależności między rządami i „rynkami”, a globalizacja  oczywiście przesunęła jej punkt archimedesowy na korzyść  „rynków”, to nowy model Unii musiałby załamać resztki tej równowagi i  prowadzić do rezygnacji przez rządy z resztek suwerenności na rzecz uległości wobec międzynarodowej finansjery. Lecz zarazem – jego skutkiem musiałby być nowy system europejskiej redystrybucji, na nieznaną do tej pory skalę. Z tego pierwszego powodu ów plan integracji napotkał  na  sprzeciw radykalnych zwolenników suwerenności, którzy uznali go za  świadectwo „europejskiego centralizmu”. Z kolei nieliczni, najbardziej myślowo pryncypialni i niepodatni na presję ekonomiści ze szkoły monetarystycznej potraktowali go z obrzydzeniem  jako „unię transferów”.

Na bezprecedensową skalę tworzymy pokusę nadużycia, pokazując bankierom, że mogą łatwo zaszantażować polityków i opinię publiczną: jak nam nie oddacie pieniędzy – to będzie straszny
kryzys –

pisał były wiceszef polskiego banku centralnego[12]. Wszystko to jednak nie byłyby  sprzeciwem politycznie doniosłym, gdyby nie fakt, że ów plan – jednoosobowo i z dużą odwagą –  zablokowała kanclerz Angela Merkel.

Merkel contra świat

Kanclerz Niemiec wyznaczyła granice pomocy i postawiła jej warunki. Stanęła więc na drodze  jednocześnie – to dalszy ciąg paradoksów kryzysu euro – socjalistom i bankierom. W jakimś więc sensie istotnie  „wzięła przywództwo”, ale całkiem inaczej niż postulował to Radek Sikorski. Bankierzy zostali zmuszeni do istotnej partycypacji w ponoszeniu kosztów greckiego bankructwa; w marcu 2012 musieli  umorzyć połowę swoich wierzytelności, pod niedwuznaczną groźbą z Berlina, że w przeciwnym razie mogą stracić znacznie więcej i to nie tylko w Grecji. Bankowi frankfurckiemu nie pozwolono na otwarcie i zakazano wprost nabywać papiery dłużnych bankrutów na rynkach pierwotnych. Zaś zamiast wymarzonych euroobligacji  Unia otrzymała najpierw tak zwany Sześciopak, a potem Pakt Fiskalny, czyli solidną porcję gwarantowanych prawnie restrykcji, obostrzeń i procedur karnych. To właśnie te nowe prawa, traktowane przez socjalistów francuskich jako „filary bismarckowskiej polityki Madame Merkel”[13], staną się symbolami coraz mocniej kontestowanego w Europie Deutsche Ordnung. Uchwalony w końcu września 2011 przez Parlament Europejski pakiet sześciu  aktów prawnych istotnie rozszerzył domenę  międzynarodowego nadzoru nad politykami gospodarczymi krajów Unii. Dotąd ów nadzór był sprawowany w zasadzie tylko w odniesieniu do rocznych narodowych deficytów budżetowych (tzw. procedura nadmiernego deficytu wszczynana przez Komisję Europejską). Nowe prawa  nakazują nadzorowanie stanu długu publicznego, a także innych ważnych wskaźników równowagi makroekonomicznej, na przykład stanu rachunku obrotów bieżących kraju, który – między innymi w przypadku Hiszpanii – okazał się pierwszym tak wyraźnym przejawem  niekonkurencyjności tego kraju i zapowiedzią jego dalszych kłopotów. Co więcej – dotąd nadzór nie był związany z realną groźbą sankcji. Nowe prawa stwarzają natomiast system kar finansowych oraz ich efektywnej egzekucji poprzez przepadek składanych przez państwa depozytów albo blokadę wypłat europejskich funduszów spójnościowych. Nawiasem mówiąc, pierwszym krajem ukaranym w tym  trybie przez Komisję Europejską stały się Węgry, a okoliczności politycznego konfliktu Komisji z rządem węgierskim – bardziej ideologicznej i politycznej, niźli finansowej natury – nakazują z pewną rezerwą podchodzić do bezstronności formalnie czysto ekonomicznych decyzji. Głośny krytyk Sześciopaku Juergen Habermas  uznał za „anomalię” sytuację, w której to nie instytucje wspólnotowe, ale

szefowie rządów postanowili co roku zaglądać sobie wzajemnie przez ramię, żeby stwierdzić, czy koledzy dostosowali się do wytycznych Rady Europejskiej w kwestii stanu zadłużenia, wieku emerytalnego, deregulacji rynku pracy, systemu świadczeń społecznych i opieki zdrowotnej, płac w sektorze publicznym, udziału płac w PKB, podatków od przedsiębiorstw i wielu innych sprawach[14].

Nie do końca miał rację.  Cały skomplikowany i trudny do kontroli przez polityków system „scoreboardingu”, czyli tworzenia, kontrolowania i egzekwowania wskaźników poprawności polityki gospodarczej poszczególnych rządów znalazł się teraz w gestii Komisji Europejskiej. Już dawno żadne europejskie ustawy  w tak istotny sposób  nie wzmocniły uprawnień tego federalnego organu nie tylko względem państw członkowskich, ale pośrednio także względem europejskiego kolegium szefów państw i rządów. Co prawda jednak i tym razem nie obyło się bez wewnątrzunijnej rozgrywki o kształt równowagi pomiędzy rządami państw i federacją. Parlament Europejski chciał bowiem pozbawić  Radę prawa do ostatecznego decydowania o przyszłych karach za naruszenie reguł ostrożności fiskalnej. Kompromis wypracowany przez polską prezydencję pozwolił  w końcu zachować kontrolę szefów rządów nad procedurami karnymi, utrudniając im zarazem możliwość utrącenia sankcji w Radzie ze względu na siłę głosów i polityczne wpływy hipotetycznego kraju oskarżonego (tzw. głosowanie odwróconą większością). Ten konflikt między  eurodeputowanymi i unijnymi rządami dobrze unaocznia poważną różnicę podejścia do idei federalistycznej. O ile Parlament chętnie przenosiłby władcze uprawnienia na poziom wspólnoty i tworzył automatyczne i powszechnie obowiązujące w Unii procedury, o tyle Rada Europejska – nawet wtedy, gdy decyduje się narzucić wspólne standardy i rygory państwom członkowskim – zwykła nader ostrożnie wyposażać instytucje wspólnotowe w nowe kompetencje, a przede wszystkim zawsze gwarantować samej sobie klauzulę swobodnego ich nierespektowania w razie potrzeby. Od dawien dawna rządy obawiają się  powszechnie obowiązujących reguł, także jeśli same je ustanawiają. Ale tym samym wpychają Unię w narastający paradoks ustrojowy: stanowione w coraz większej ilości wspólne normy, reguły, a nawet instytucje nie budują bynajmniej silniejszej politycznej wspólnoty, albowiem nazbyt często pozostawiają furtki pozwalające wymknąć się najsilniejszym spod ich mocy obowiązującej. Dość przypomnieć znaną dezynwolturę, z jaką  rządy Francji i Niemiec lekceważyły tak zwane kryteria z Maastricht, przez te rządy przecież  wcześniej ustanowione.

Pomimo zatwierdzenia Sześciopaku przez Parlament Europejski w końcu września 2011 kanclerz Niemiec nadal nie ustawała w wysiłkach doprowadzenia do zmian w traktatach europejskich. Efektem tego parcia stał się widowiskowy i konfliktowy  grudniowy szczyt Unii, w trakcie którego sprzeciw Anglików uniemożliwił nowelizację starych dużych  traktatów, w związku z czym na żądanie Niemiec uzgodniono treść nowego, małego, nazwanego wkrótce Paktem Fiskalnym. Zebraniu  temu towarzyszyły  na pierwszy rzut oka nie do końca racjonalne okoliczności. Stanowczy sprzeciw brytyjskiego premiera spowodowany został odrzuceniem jego żądania, aby Unia na przyszłość zagwarantowała Wielkiej  Brytanii prawo weta wobec wszelkich regulacji dotyczących rynków finansowych. Tyle tylko, że po pierwsze – ani zainspirowany przez Berlin projekt noweli, ani później przyjęty tekst Paktu w ogóle tej sprawy nie dotyczyły. David Cameron, podążając więc za niegdysiejszymi wzorami lady Thatcher, zażądał zwyczajnie za podpis Londynu zapłaty w całkiem innej dziedzinie. Ale po drugie – zrobił to w ostatniej chwili, w sposób jawnie sugerujący, że nie zakłada realnych pertraktacji, a potrzebuje raczej jakiegoś dobrze widzianego przez angielskich torysów alibi dla zgłaszanego weta. Faktem jest, że obietnicę wykorzystania najbliższej zmiany traktatów dla kupienia nowych  przywilejów dla Brytanii premier  zgłosił był znacznie wcześniej w partii torysów, kiedy tłumił  rewoltę  posłów, domagających się referendum w sprawie dalszego członkostwa  kraju w Unii. Krótko mówiąc – weto brytyjskie  nie miało  związku z treścią Paktu. Ale równie dziwna może się wydawać na pierwszy rzut oka sama owa treść[15]. Tekst Paktu bowiem rozwlekle opowiada o „wzmocnieniu koordynacji polityk gospodarczych”, ale poza długą listą frazesów nie  nakłada tu realnych zobowiązań. Snuje dywagacje na temat sławetnego francuskiego postulatu „silniejszego zarządzania strefą euro”, po to jednak, by uznać za milowy krok w tej dziedzinie zamiar cyklicznych – i tak odbywających się już – spotkań przywódców państw unii walutowej. I wreszcie  stanowi nową unię fiskalną, powtarzając  w większości obowiązujące już normy Sześciopaku. Ta dziwna na pozór sytuacja stworzyła pole dla niezliczonych  rozważań na temat tego, dlaczego kanclerz Merkel zdecydowała się wywołać gigantyczną i teatralną awanturę, aby uzyskać coś, co w zasadzie już i tak miała. Najczęściej formułowana odpowiedź brzmiała: bo lud niemiecki buntuje się nie tylko przeciw zwiększaniu pomocy dla Grecji, ale i przeciw samej Europie. Merkel zatem – dokładnie tak samo jak Cameron – potrzebuje wielkiego widowiska politycznego, które Anglikowi ma przydać w ojczyźnie  wizerunek bohatera walczącego z euro, Niemce zaś – reputację złego i egoistycznego ekonoma, zmuszającego do roboty i oszczędności rozleniwioną Europę. Taką ocenę w ostrych słowach formułował na przykład  fiński socjalistyczny minister spraw zagranicznych Erkki Tuomioja: Pakt jest „w najlepszym razie niepotrzebny, a w najgorszym szkodliwy” – pisał na blogu – i stanowi koncesję wobec Niemiec, „których rozkazów nie powinniśmy przyjmować”. Tuomioja  niekonsekwentnie dodawał jednak, że „postanowienia paktu na temat strukturalnego deficytu – to kompletnie nonsensowny kaftan bezpieczeństwa”[16]. O jakie zatem postanowienia chodziło fińskiemu socjaliście? O te zawarte w artykule trzecim Paktu, które wprowadzają  rewolucyjną  tak zwaną złotą zasadę równowagi budżetowej, definiując ją jako  obowiązek nieprzekraczania  granicy 0,5%  deficytu strukturalnego w stosunku do PKB. Czyli de facto wymagające na przyszłość od Europy (za wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych, stąd mowa o „deficycie strukturalnym”) rezygnacji z długu publicznego jako sposobu rozwiązywania problemów społecznych i politycznych. I na dodatek – wprowadzenia takiej reguły do wewnętrznego porządku konstytucyjnego przez wszystkich sygnatariuszy. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że jest to żądanie cofnięcia europejskiego fiskusa do reguł obowiązujących dawno temu, w czasach parytetu złota i nieznanej jeszcze idei pieniądza fiducjarnego. Owszem, walcząc o  zmiany w traktacie, kanclerz Niemiec miała zapewne na oku emocjonalny komfort niemieckiego wyborcy, od którego w końcu zależy jej władza i polityczny los. Ale doprawdy trudno nie zauważyć, jak bardzo rozminęły się z realiami  niezliczone  wówczas głosy redukujące kwestię do tego jedynie, propagandowego wymiaru. Pakt stał się czymś na kształt zwieńczenia  wcześniejszych, wymuszonych przez niemiecką kanclerz programów deflacyjnych narzucanych poszczególnym krajom oraz  nowych europejskich  praw, mających służyć  temu samemu celowi. Nie trzeba dodawać, że przyjęty w końcu przez Radę Europejską w marcu 2012, od pierwszego dnia miał w Europie (a i w Ameryce) niemal samych wrogów.  Francois Hollande uczynił z hasła jego zmiany sztandar swojej zwycięskiej kampanii. A na drugim ideowym biegunie  broniący „rynków” „The Economist” określał go krótko mianem  „komedii euro”. W obliczu Paktu Fiskalnego egzotyczny sojusz  finansjery z socjalizmem osiągał apogeum.

Z perspektywy połowy 2012 roku nie jest jeszcze jasne, czy ostatecznie Pakt odegra  trwałą rolę w europejskiej polityce. Jeśli  wszakże poczynić cztery założenia:  że  – mimo żądań  prezydenta Hollande’a – Pakt nie będzie renegocjowany, że ratyfikuje go co najmniej 12 krajów,  że  Komisja Europejska poczuje się na tyle silna, by w ciągu następnych lat egzekwować go z użyciem już wcześniej otrzymanych instrumentów, a przywództwo Niemiec będzie  nadawać polityczną moc zasadom  zapisanym w Pakcie także w przyszłości – wpłynie on istotnie na polityczny i społeczny kształt Europy. Ciągła kontrola i nieustanne redukowanie zadłużenia w celu osiągnięcia ideału równowagi finansowej – to po raz pierwszy formalne, prawno-traktatowe wyzwanie dla europejskiego państwa socjalnego. W jawnej już dzisiaj  i dość brutalnej formie dotyczy ono  krajów Południa, których gospodarki stały się niekonkurencyjne, a nie mogąc przełamać tego stanu odwiecznym sposobem dewaluacji własnej waluty (bo jej nie mają),  skazane są  na cięcie wydatków i podnoszenie podatków na tak wielką skalę, aby przez wieloletni spadek produkcji, recesję i olbrzymie bezrobocie zyskać w przyszłości nadzieję na  spadek cen i płac o około 20-30%. Ekonomiści zwykli określać tę karkołomną terapię, w której  warunkiem odzyskania zdrowia jest osiągnięcie stanu bliskiego śmierci – „wewnętrzną dewaluacją” (uciekając przed tradycyjnym i budzącym grozę terminem: deflacja), zastrzegając, że  trzeba ją kontynuować przez wiele lat i nijak nie można jej złagodzić bez rezygnacji z perspektywy odzyskania zdrowia. Coraz liczniejsze deklaracje polityków – zwłaszcza nowego prezydenta Francji – o konieczności równoczesnego podjęcia tak zwanej „agendy prowzrostowej” muszą wobec tego być traktowane bardziej jako symboliczne odcinanie się od  Niemiec i próby zrzucenia na Berlin pełnej odpowiedzialności za możliwe złe polityczne skutki restrykcji fiskalnych, niźli jakiś realnie istniejący alternatywny  plan. Zostawiając na boku  względy propagandy oraz niebłahą dla polityków kwestię słupków popularności, deklaracje te rodzą  także zwyczajny strach, że  przyjęcie przez Europę  fiskalnego Deutsche Ordnung wcześniej czy później zakończy się jednak porażką i nieuchronnym rozmontowaniem unii walutowej, po to, by niektórym przynajmniej członkom grupy PIIGS dać szansę na jakiś oddech. Ciekawe, że to w Polsce właśnie powstał bodaj jedyny znany dotąd publicznie, do bólu precyzyjny raport, postulujący  wyprzedzające i kontrolowane rozwiązanie unii walutowej przez polityków, nim nastąpi  prawdopodobny ciąg zdarzeń niekontrolowanych[17]. Zapewne podobne analizy, opatrzone klauzulami najwyższej tajności, leżą dzisiaj na biurku niejednego europejskiego przywódcy.

Niezależnie od niemożliwych jeszcze do przewidzenia efektów polityki „dewaluacji wewnętrznej” na Południu i tempa, w jakim  za wielką społeczną cenę powracać będzie tam utracona konkurencyjność, byłoby iluzją sądzić, że złota reguła równowagi budżetowej – jeśli traktować ją serio – pozostanie neutralna wobec polityki tych krajów Unii, którym  dotąd udało się obronić przed kryzysem fiskalnym.  Nie tylko dlatego, że – jak przewidują ekonomiści –

najprawdopodobniej utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu  i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej[18],

czyli prosto mówiąc – dokuczliwości społeczne Paktu dotkną wcześniej czy później także najbogatszych członków Unii. Albowiem złota reguła  uderza   generalnie w taki model demokracji, który wymusza na politykach ciągłe kupowanie wyborców przy pomocy publicznych pieniędzy. Byłoby zapewne sporym uproszczeniem powiedzieć, że możliwość nieograniczonego – jak się do niedawna mogło wydawać – zadłużania się państw jest jedynym źródłem  dramatycznego spadku jakości, bezideowości i antyreformatorskiej inercji, w jakich pogrążyła się  europejska – także polska – polityka. Jeśli jednak na przyszłość sztywność reguł unijnych rzeczywiście  utrudniłaby przynajmniej powszechny mechanizm kupowania wyborców, miałoby to i tak iście dobroczynny wpływ na  jakość europejskiej polityki. Aspirujący do władzy politycy musieliby z jednej strony zacząć myśleć o bardziej wyrafinowanych, twórczych i reformatorskich sposobach odpowiadania na oczekiwania swoich wyborców. Z drugiej – w taki bądź inny sposób otwarcie przyznać, że nieustanne bogacenie się z pokolenia na pokolenie i coraz wygodniejsze życie  Europejczyków ani nie jest jakąś daną raz na zawsze historyczną nieuchronnością, ani nie może już postępować w dotychczasowym tempie. Z natury rzeczy – do polityki musiałoby się zatem przebić choć trochę więcej prawdy. A  w perspektywie – mogłoby stać się możliwe stopniowe zwiększanie  konkurencyjności Europy względem  świata zamiast  powtarzających się klęsk kolejnych  „strategii lizbońskich”. W końcu, jeśli założyć, że – znów, nie jedynym – ale kto wie, czy nie najpoważniejszym  kłopotem państw z suwerennością w dobie globalizacji jest narastające poddaństwo względem „rynków”, to utrwalenie się polityki  nieustannego ścieśniania długu   pozwoliłoby odwojować przynajmniej jakąś część utraconej na tym polu suwerenności. Fiskalna faza kryzysu w Europie unaoczniła bowiem, że nawet duże i silne państwa, na przykład Francja – stały się niemal bezbronne  wobec  rynków. Rewindykacja tego fragmentu suwerenności państwowej oczywiście nie uda się, jeśli wzorem Paryża chcieć ją prowadzić  tylko antyrynkowymi regulacjami prawnymi, tworzeniem „własnych”, czyli państwowych agencji ratingowych, a zwłaszcza pełną moralnego oburzenia polityczną propagandą. W takiej rozgrywce międzynarodowy kapitał i tak okaże się silniejszy. Lepszą bez wątpienia drogą jest wbudowywanie w  ustrój państw mechanizmów  uodporniających, sui generis „szczepienie państw” na  politykę prowadzoną pod dyktando wielkiej finansjery. Złota reguła równowagi jest bez wątpliwości jedną z możliwych i sprawdzonych szczepionek. Ten suwerennościowy aspekt  problemu w ogóle nie zaistniał w pozaniemieckiej debacie nad Paktem,  zdominowanej – nie bez powodów – przez pogląd, iż  Deutsche Ordnung jest w istocie niemal tym samym co utrata niepodległości. Szansa rewindykacji części państwowej suwerenności, pewnego uszlachetnienia demokracji i wzrostu konkurencyjności Unii Europejskiej w świecie za cenę uznania nieuchronności przyhamowania tempa wzrostu dobrobytu. Takie  aksjologiczne horyzonty otwiera  idea i  logika celów  Paktu Fiskalnego.

Demokracja i suwerenność w odwrocie

Rzeczy miałyby  się jednak zbyt prosto, gdyby  kwestie suwerenności i demokracji  nie stanęły w wyniku kryzysu  nagle na ostrzu noża. 9 listopada 2011 nastąpiła dymisja socjalistycznego rządu greckiego premiera Papandreu, którego zastąpił  na urzędzie bezpartyjny wysoki funkcjonariusz EBC – Lukas Papademos.  Nowy premier  doszedł do władzy w niezwyczajnych okolicznościach. Jego poprzednik zawarł właśnie układ z Unią Europejską, dający jego krajowi kolejną zwiększoną transzę międzynarodowej pomocy w zamian za szczegółowe zobowiązania wprowadzenia jeszcze ostrzejszych niż dotąd posunięć deflacyjnych, ale po powrocie do Aten chciał ogłosić narodowe referendum nad jego akceptacją. Nicolas Sarkozy zasłynął wtedy krótką oceną osoby greckiego premiera: „wariat”,  a opinię tę – podzielaną  w większości północnoeuropejskich stolic – wyraził akurat Francuz, zapewne z racji  skłonności do kartezjańsko jasnego wykładania własnych opinii o innych politykach. Rosnące zamieszanie z greckimi papierami dłużnymi dopełniło miary. Pod pręgierzem Berlina, Paryża i Brukseli  Grecja pękła i niemal z dnia na dzień  dokonała zmiany rządu i zrezygnowała z referendum. Wprawdzie lider greckiej opozycji Samaras przez dłuższy czas domagał się dymisji  rządu i niezwłocznego przeprowadzenia wyborów, jednak w obliczu spełniających się właśnie jego żądań  niespodziewanie zamilkł w kwestii wyborów, które w ten sposób zgodnie odłożono o pół roku. Dokładnie tyle, ile było niezbędne  dla  podpisania  przez Ateny Paktu Fiskalnego, wprowadzenia obiecanych cięć i rozpędzenia pierwszej solidnej fali antyeuropejskich, a zwłaszcza antyniemieckich demonstracji.  Trzy dni później  podobne zdarzenia miały miejsce we Włoszech. 12 listopada podał się do dymisji zwalczany z furią od dawna przez włoską lewicę i ośmieszony w Europie gabinet Berlusconiego. Sytuacja włoska  była jednak trochę mniej jednoznaczna. Włoski premier –podobnie jak jego grecki kolega – znalazł się wprawdzie pod silnym międzynarodowym obstrzałem z powodu jawnych niekonsekwencji i – co tu dużo mówić – okłamywania  Brukseli i Berlina co do przedsiębranych kroków deflacyjnych. Podobnie do Greka znalazł się też pod presją  rynkowego wzrostu oprocentowania włoskich papierów dłużnych. Lecz  to, co zmusiło twardszego znacznie Berlusconiego ostatecznie do dymisji, to wędrówka kilku jego posłów do opozycji, utrata większości i realna groźba wotum nieufności. W Rzymie władzę przejął popularny w instytucjach międzynarodowych i w europejskiej biurokracji  bezpartyjny były komisarz Mario Monti. Ten sam Monti, który dopiero co – w sierpniu – z zakłopotaniem  przyznawał, że „władzę nad Włochami zaczyna przejmować rząd techniczny z ośrodkami w Berlinie, Brukseli oraz w Paryżu”[19], po tym, jak dwóch szefów EBC (stary i nowy) posłało Berlusconiemu list dyktujący  tekst  włoskiej ustawy budżetowej jako warunek pomocy banku na załamującym się rynku włoskich papierów dłużnych. W Rzymie nieco inaczej również niż w Atenach wyglądała kwestia terminu następnych wyborów. Opozycyjna włoska lewica od dawna nie chciała bowiem przedterminowych wyborów i proponowała Montiego na premiera rządu pozaparlamentarnego. Zewnętrzna presja w tej kwestii nie była zatem potrzebna.

W żadnym państwie unijnym nie zmieniano do tej pory władzy na tak jawne i niemaskowane  żadną poprawnością zewnętrzne żądanie.  Owszem, w 2000 roku 14 państw członkowskich próbowało dokonać dyplomatycznej izolacji Austrii  z powodu zbudowanej tam nazbyt prawicowej koalicji. Wiedeń wniósł jednak skargę o pogwałcenie prawa wspólnotowego, a krótkotrwała izolacja nie przyniosła efektów.  Symptomem niewątpliwie zachodzącej przemiany stał się w  roku 2011 przypadek Węgier, w stosunku do których została zastosowana długotrwała i narastająca presja tak instytucji europejskich, jak i poszczególnych rządów, jawnie wykraczająca poza reguły  acquis communautaire. Dotyczy to zwłaszcza  dwóch rezolucji  Parlamentu Europejskiego, pierwszej – żądającej głębokich i konkretnie wymienionych zmian w węgierskiej konstytucji, motywowanych względami ideologicznymi i w konsekwencji następnej – postulującej wszczęcie procedury mającej pozbawić Budapeszt prawa głosu w Unii. A także  nałożenia  w  marcu 2012 przez Komisję Europejską sankcji finansowych za naruszenie dyscypliny budżetowej na mocy Sześciopaku, tyle że w sytuacji, w której analogiczne kroki karne nie zostały podjęte wobec innych państw z gorszymi niż Węgry wskaźnikami budżetowymi (np. Hiszpanii).  Te i inne kroki przeciwko Węgrom można interpretować jako pierwszą  chronologicznie próbę wymuszenia zmiany demokratycznie wybranego rządu z wykorzystaniem mechanizmów  Unii Europejskiej. Do tego czasu Unia używała finansowego i politycznego szantażu wymuszającego zmianę władzy wyłącznie poza swoimi granicami, na przykład wobec Serbii. Również nigdy dotąd żaden z krajów Unii  pod zewnętrzną presją nie odsuwał w czasie wyborów powszechnych.  Owszem, rządy pozaparlamentarne, tworzone na krótki czas do wyborów, są częścią europejskiej tradycji politycznej. Ale przed Papademosem i Montim w żadnym unijnym kraju nie powołano dotąd takiego rządu z misją podjęcia najważniejszych decyzji dotyczących polityki, gospodarki, finansów i międzynarodowej pozycji państwa. Sześć miesięcy w Atenach i dużo dłuższy okres do wyborów we Włoszech były Europie potrzebne dla uchronienia tych krajów przed skutkami rozstrzygnięć, jakich mogliby dokonać ich obywatele. Sprawy bowiem okazują się zbyt poważne, aby kwestię przyszłości Grecji oddawać w ręce Greków, albo samym Włochom zostawić problem przyszłości Włoch. Do tego trzeba jeszcze dodać całkiem nowy typ premiera. Tak Papademos, jak i Monti byli funkcjonariuszami instytucji ponadnarodowych. I znów nie ma w tym nic dziwnego, że kariery  w polityce krajowej robią ludzie znani ze światowej areny. Tak już bywało, choćby w przypadku Niemiec (prezydent Koehler) czy Włoch (premier Prodi). Zawsze jednak dochodzili oni do władzy w wyniku pozycji politycznej we własnych krajach, nie zaś z uwagi na zaufanie obcych rządów i międzynarodowych instytucji. Przypadek Papademosa i Montiego jest i pod tym względem precedensowy. Jako wiceszef banku centralnego we Frankfurcie i członek Komisji Europejskiej w Brukseli posiadali oni międzynarodowe zaufanie, które utraciły właśnie Grecja i Włochy. Wotum zaufania z Berlina, Paryża i Brukseli stało się więc zasadniczym źródłem legitymizacji władzy w Rzymie i Atenach.

Wszystko to są  nowości w ustroju państw współczesnej Europy. Nowości tak dużej miary, że warto postawić pytanie, czy nie kształtuje się jakaś nowa forma państwa, którą okresowo będą mogły przybierać peryferyjne kraje Unii w chwilach zasadniczych, a trudnych do zaakceptowania rozstrzygnięć o ich przyszłości. Odpowiedź będzie  twierdząca, jeśli za Jamesem Caporaso przyjmiemy, że wprawdzie nie da się opisać w istocie czegoś tak ogólnego jak „państwo nowoczesne” albo „państwo narodowe”, można natomiast i należy próbować uchwycić  sens  dokonujących się zmian   struktur władzy politycznej  dzięki nie do końca sprecyzowanej bardziej intuicyjnej kategorii „formy państwa”[20]. Tak Unia Europejska, jak i tworzące ją kraje iskrzą wtedy swymi różnorodnymi formami, w zależności od punktu widzenia, z którego chcemy na  nie spojrzeć: możemy w nich widzieć na przykład formę pluralistyczną,  socjalną, regulacyjną czy postwestfalską. Nowo rodzącą się formę, przy pomocy której dawałoby się uchwycić najbardziej aktualne procesy  przepływu władzy i jej legitymizacji  na europejskich peryferiach, można by – w nawiązaniu do pewnej tradycji –  nazwać „europejskim państwem mandatowym”. Idea międzynarodowego mandatu dla zreformowania i unowocześnienia  krajów  znajdujących się pierwotnie pod dominacją mocarstw centralnych zrodziła się po I wojnie światowej i zafunkcjonowała w treści słynnego artykułu 22 Konwencji Ligi Narodów z 1919 roku. Jej twórca – brytyjski minister lord Balfour – definiował ją angielskim słowem „supervision”.  Łączy ono  w sobie idee nadzoru, wsparcia i kierownictwa. Mandat  ma być w pewnym sensie zaprzeczeniem idei kolonialnej, nie chodzi w nim bowiem  o eksploatację, ale okazanie pomocy temu, kto – zdaniem świata zewnętrznego – nie jest zdolny poradzić sobie sam. Przypominałoby to więc w jakiejś mierze czasowe i częściowe ubezwłasnowolnienie  w celu  wyprowadzenia na prostą trudnych spraw, z którymi ubezwłasnowolniany ewidentnie sam nie może sobie dać rady. Niewątpliwie najdalej idącym – choć niezrealizowanym – projektem międzynarodowego mandatu w stosunku do Grecji  było  sugerowane przez rząd niemiecki na początku 2012 roku ustanowienie specjalnego komisarza Unii Europejskiej, odpowiedzialnego za wdrażanie zaleceń międzynarodowych dla tego kraju. Choć szeroko skrytykowany i odrzucony, projekt ów – nawiązujący wprost do starej koncepcji art. 22 Konwencji Ligi Narodów – mógłby okazać się jeszcze całkiem przydatny, jeśliby na przykład chaos polityczny w Grecji po wyborach 6 maja pozbawił Ateny zdolności do dalszego samookreślania własnego losu, czyli przede wszystkim do zdecydowania bądź to o podporządkowaniu się twardym regułom uznanym przez rząd Papademosa, bądź to o stanowczym i kontrolowanym odejściu z unii walutowej. Zresztą w przeszłości – z racji swej chronicznej niewypłacalności – Grecja co najmniej dwukrotnie znalazła się pod faktycznym międzynarodowym protektoratem:  francuskim – krótko  po uzyskaniu niepodległości w 1832 roku oraz międzynarodowej komisji kontroli – po sromotnie przegranej  w 1897 wojnie o Kretę. Ta ostatnia  komisja zyskała nawet prawo swobodnego wyboru tych  spośród dochodów państwa greckiego, o których przeznaczeniu sama chciała decydować. O ile wówczas jednak protektorzy nie ukrywali prostej intencji egzekucji należnych wierzytelności, o tyle współcześnie rzecz idzie również o spłacenie długów, ale nadto o narzucenie takiej długofalowej polityki, która by wyeliminowała niebezpieczeństwo podobnego kryzysu na przyszłość i otwierała szansę na odzyskanie wiarygodności. Aby dzisiaj osiągnąć te cele i jednocześnie zachować w dotychczasowym kształcie unię walutową, potrzebna się staje nie tylko możliwość czasowego ograniczenia suwerenności, ale także w konsekwencji – zawieszenia europejskich dogmatów demokratycznych. Jest coś z paradoksu w tym, że w przypadku Grecji czy Włoch czasowe ograniczenie suwerenności typu mandatowego na rzecz Unii i tworzących ją głównych mocarstw – jeśli wypełniłoby swoje cele – prowadzić winno do odzyskania choć części suwerenności tych państw względem „rynków” na przyszłość. Co więcej, można dowodzić, że mandatowa interwencja jest już skutkiem  galopująco postępującej  utraty suwerenności przez te kraje  względem międzynarodowej finansjery, czego przekonującym dowodem  stała się faktyczna utrata zdolności do samodzielnej obsługi własnych długów. Natomiast gdy idzie o europejską dogmatykę demokratyczną to – po pierwsze, zasadnicza struktura władzy w Unii Europejskiej nie jest przecież  i nigdy nie była demokratyczna, na co zwłaszcza narzekają nieustannie i bez efektów wyznawcy rozmaitych teorii deliberatywnych i partycypacyjnych, jak choćby wspominany już Juergen Habermas. A po drugie – wbrew temu, co się powszechnie uważa, dzisiejsza Europa nie żywi już wcale dla swoich demokratycznych dogmatów niegdysiejszej, niemal religijnej czci.

Serce Niemiec podąża za niemieckim handlem

Uproszczona dialektyka utracjusza i skąpca nie była wystarczająca, aby opisać źródła i naturę merklowskiego modelu niemieckiej polityki.  W obliczu  takich kolejnych faktów, jak Sześciopak, Papademos, Monti, Pakt Fiskalny i w końcu projekt komisarza dla Aten – kanclerz Merkel przestała już być li tylko figurą niemieckiego burżuazyjnego liczykrupy, stała się w pierwszym rzędzie nowoczesnym wcieleniem  znanego dobrze Europie niemieckiego okupanta. Nic w tym zaskakującego, logika  polityki  duszącej deflacją połowę kontynentu  musiała przynieść ten rodzaj skojarzeń. Oczywiście antyniemiecki  „ruch oporu” najsilniej rozwinął się w Grecji. „Niemcy zrabowali nasze złoto, a teraz uprawiają rasistowskie moralizatorstwo” – to  znany z ciętego języka wicepremier  Theodoros Pangalos. „Niemiecka  polityka wobec nas przypomina czasy nazistowskiego terroru” – to jeden z greckich posłów. „Naziści z Niemiec znów nadciągają! Wstępujcie do nas, abyśmy mogli was ochronić” – to z kolei apel przywódców central związkowych[21]. Jeśli wziąć pod uwagę, że jest to ton oficjalnych wypowiedzi,  można sobie wyobrazić, jakie okrzyki pod adresem Niemców i ich przywódczyni wznosiły kilkusettysięczne tłumy greckich „oburzonych” manifestantów. Ale tradycyjna grecka niechęć do Niemców tym razem nie  okazała się w Europie czymś odosobnionym. „Hitler żyje, a jego zwolennicy proszą go o powrót do władzy; zgodził się pod warunkiem, że tym razem nie będzie już tak wyrozumiały” – taki dowcip opowiedział  Włochom  w chwili swojej dymisji premier Berlusconi. W Anglii politycy retorycznie byli  wprawdzie nieco bardziej układni, w przeciwieństwie jednak do gazet. Prawicowy tabloid „Daily Mail” powitał Pakt Fiskalny inwokacją: „Witajcie w Czwartej Rzeszy”, a lewicowy „Guardian” karykaturą z „podobizną Merkel jako tłustej, roznegliżowanej Dominy, która pejczem potrąca malutkiego wychudzonego Sarkozy’ego  w wielkiej czapce napoleońskiej”. Ten wątek upokorzenia Francji stał się    emocjonalnym , „podziemnym” nurtem zwycięskiej kampanii  prezydenta Hollande’a.

Telewizyjny Canal+  okrzyknął Merkel nowym prezydentem Francji, zaś Sarkozy’ego przedstawił jako kukłę powiewającą niemiecką chorągiewką na powitanie przekraczających francuskie granice czołgów z czarnymi krzyżami[22].

Nicolas Sarkozy bronił się przed takim wizerunkiem do ostatnich chwil kampanii wyborczej; jeszcze w poprzedzającej drugą turę debacie dość rozpaczliwie argumentował: „Wolę iść drogą Niemiec niż Grecji i Hiszpanii”[23]. Miarą ogólnoeuropejskiego antyniemieckiego szaleństwa może być fakt, że kiedy w kwietniu 2012 niemiecki minister obrony de Maiziere zaproponował  święto Bundeswehry na dzień 22 maja (tego dnia w 1956 roku Bundestag powołał do życia nową niemiecką armię), poważny brytyjski dziennik „The Times” uznał, że Niemcom naprawdę chodzi o przypadające  także na ten dzień urodziny Richarda Wagnera, „którego podziwiał Hitler i którego muzyka była ścieżką dźwiękową Trzeciej Rzeszy”[24]. Zdominowany przez lewicowe emocje  prezydentów USA i Francji majowy szczyt grupy G-8 w Camp David przedstawiany bywał w  mediach niemal jak kolejna światowa  wiktoria nad germańskim imperializmem. Nastrój ów udzielił się także polskim mediom, choć w znikomym jedynie stopniu – co godne podkreślenia – polskiej polityce. Antyniemieckie resentymenty zaczęły odżywać w Polsce silniej dopiero „w obronie” przed bojkotem ukochanego dziecka polskich i ukraińskich polityków – mistrzostw Europy w piłce nożnej.

W takiej atmosferze źródła i cele niemieckiej polityki stały się przedmiotem analiz i namysłu niemal na całym świecie, także w samych Niemczech. W 2010 roku  unijny instytut Breugel opublikował raport Dlaczego Niemcy przestały kochać Europę?[25].  Jego konkluzje są chyba najbardziej obiegową wersją interpretacji polityki Angeli Merkel, upowszechnioną od tamtego czasu na masową skalę. Po pierwsze – Merkel nie ma żadnej wizji Europy, czego dowód dała jeszcze w głośnym „antywykładzie” europejskim na Uniwersytecie Humboldta, w którym nie tylko odmówiła dywagacji na temat tego, jak ma być zorganizowana Unia w przyszłości, ale  zastrzegła nawet, że  po fatalnych doświadczeniach z Konstytucją Europejską „należałoby teraz unikać wszystkiego, co prowadzi do przekazywania kompetencji Brukseli tylnymi drzwiami”. Po drugie natomiast – pani kanclerz i jej partia mają ręce spętane nastawieniem niemieckiej opinii publicznej, która generalnie południowców uważa za leniów i łazęgów, plany pomagania im – za szaleństwo polityków, a euro – za niemieckie nieszczęście, które za chwilę sprowadzi na ich kraj inflację, niepewność i utratę bezpieczeństwa. Takim ludowym emocjom sprzyja na dodatek Federalny Trybunał Konstytucyjny, który w sprawie polityki europejskiej stawia rządowi ciągle nowe, suwerennościowe przeszkody i ograniczenia. W tych warunkach los innych narodów europejskich jest dla Berlina coraz bardziej obojętny, nie wspominając już o losie Unii. Co więcej,  Merkel nie ufa Komisji Europejskiej, która – jej zdaniem – ma nazbyt dużą skłonność do rozdawania cudzych  pieniędzy, nieuchronnie popycha zatem Unię do decydowania o wszystkim co naprawdę istotne w kolegium szefów państw i rządów, tutaj mając przynajmniej  pewność, że żadne decyzje nie zapadną  bez jej wiedzy i woli. Jasno z tego widać, że  postać Angeli Merkel nie jest dzisiaj bohaterem europejskich salonów. Wspominana już Ulrike Guerot,  z większą niż  raport  Breugla subtelnością, dostrzega nieuchronność „samotnego podążania przez Niemcy w świat”. Tak jak Amerykanie w jakimś sensie porzucili już Europę, tak teraz Niemcy  wyrastają z Europy. Jedni i drudzy z tego samego powodu: coraz więcej ekonomicznych interesów ciągnie ich w świat, a zwłaszcza do Azji.  Wolumen handlu niemiecko-chińskiego, który w roku 2008 wynosił mniej więcej 100 mld dolarów,  urósł o następne 100 mld dolarów  do dziś i znów urośnie o kolejne 100 mld dolarów – wedle zapowiedzi premiera Wen Jiabao – do roku 2015[26]. Dzieje się tak nie tylko dzięki wielkości obu gospodarek, ale przede wszystkim dzięki  reformom, które otwierają niemiecką gospodarkę na świat.  Światowy wolny handel – rzec by można, idea bardzo mało europejska – stał się przewodnim motywem spektakularnej wizyty Wena w Berlinie w kwietniu 2012.  Europa już nie nadąża za Niemcami i w Berlinie uważa się, że jest to problem Europy, a nie Niemiec. Ulrike Guerot pisze:

Serce Niemiec podąża za ich handlem, który coraz bardziej wykracza poza Europę. I nie jest to jakaś „antyeuropejska intencja”, ani tym bardziej wąsko nacjonalistyczna ambicja; po prostu Niemcy „idą w świat”, aby bronić swej ekonomicznej przyszłości. To uproszczenie powiedzieć, że Niemcy przestają być europejskie. Przeciwnie, właśnie teraz zaczynają być  zwyczajnie europejskie – to znaczy stają się jednym z europejskich krajów, nie myślących przecież ciągle w ponadnarodowych kategoriach. I takimi pewnie pozostaną. Realizm polityczny wymaga zauważenia, że europejskie Niemcy „pójdą w świat” z Europą, albo i bez niej i że jest to kłopot Europy, a nie Niemiec. Owszem, Niemcy mogą być napędem ciągnącym gospodarkę Unii ku światowym rynkom, ale tylko pod warunkiem, że także inni członkowie Unii tego chcą i gotowi są także coś robić w tym celu[27].

Krótko mówiąc – Niemcy  marzą o tym, aby zostać wielką Szwajcarią Europy[28]. Trafność tej pointy leży w jej oczywistej paradoksalności:  najsilniejsze mocarstwo,  położone na dodatek w samym środku  kontynentu, nie da rady  przekształcić się w obojętną na otoczenie, bajecznie bogatą i  samolubną krainę górali. Lecz we współczesnej krytyce niemieckiej polityki niebłahą rolę odgrywa także argument inny, w istocie  sprzeczny z przedstawioną tutaj logiką.  Panuje  bowiem zgoda co do tezy o niemieckiej współodpowiedzialności za kryzys. W ciągu przedkryzysowej dekady, kiedy rządy i konsumenci w krajach PIIGS coraz bardziej niebotycznie się zadłużali, Niemcy przypatrywały się temu z zadowoleniem,  sprzedając im dzięki ich nieroztropności coraz więcej niemieckich towarów.

W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2% PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec o 133 mld euro towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro[29].

Wynika z tego, że unia walutowa narzucona niegdyś  Republice Federalnej przez prezydenta Mitteranda – dzisiaj to już jest jasne – otwartym szantażem,  jako przymusowa cena za zgodę na zjednoczenie, przyniosła jednak pożytek gospodarce niemieckiej, a długoterminowo – w sytuacji kryzysu finansowego –  pomogła osiągnąć państwu niemieckiemu także dominującą rolę w polityce europejskiej, pierwszy raz po II wojnie światowej. „Oczy Europy są dziś zwrócone na nas – mogła powiedzieć kanclerz w Bundestagu podczas rozpatrywania sprawy pomocy dla Grecji – i żadna decyzja nie będzie podjęta ani bez nas, ani przeciw nam”[30]. Lecz skoro tak, to znaczy, że nie tylko Unia Europejska, a zwłaszcza unia walutowa, ale i perspektywa  szybkiego, a zarazem trwałego ozdrowienia  wszystkich europejskich partnerów  należy do sfery życiowych interesów niemieckich. Taki punkt widzenia pozwala  wytłumaczyć racjonalnie przełom z maja 2010. Dlaczego Merkel zaakceptowała  wtedy ów „zamach stanu”, z pogwałceniem  europejskich traktatów i  wszystkich „niemieckich” zasad odpowiedzialnego postępowania w dziedzinie finansów? Bo była zdeterminowana nie dopuścić do niewypłacalności któregokolwiek z krajów strefy euro. Dlaczego złamała te zasady tak późno, dopiero po 15 miesiącach od chwili, gdy w lutym 2009  jej koalicyjny minister finansów Peer Steinbrueck po raz pierwszy publicznie zdeklarował nieuchronną konieczność ratowania Grecji? Bo trzeba było dopiero całej  dramaturgii weekendu 7-9 maja, aby  przerażony sytuacją prezydent Sarkozy dał zgodę na  niemiecką wizję nieznanych dotąd Europie, przymusowych  restrykcji fiskalnych, o których dotąd przecież nawet nie chciał słyszeć! Tak zinterpretowany układ Merkel – Sarkozy  zaczyna przypominać nieco ów wcześniejszy układ założycielski unii walutowej, kiedy to szantażowany zjednoczeniem Niemiec kanclerz Kohl zrzekł się w końcu marki i niezależności Bundesbanku, jednak dopiero wtedy, gdy uzyskał od prezydenta Mitteranda zobowiązanie, iż przyszła wspólna waluta będzie zarządzana wedle standardów niemieckiej, a nie francuskiej kultury fiskalnej. Tamto  historyczne ustępstwo miało przyśpieszyć odbudowę politycznego znaczenia Niemiec. Obecne ma otworzyć  trwałe możliwości nadzorowania Europy, tak aby wypełniała ona niemieckie standardy. Paradoksalnie zatem – ustępstwa te stanowią ciąg cegiełek  wznoszących gmach niemieckiego mocarstwa. Lecz z takiej perspektywy  widać także, że  jego dzisiejszy imperializm  jest zarazem swego rodzaju wyrzeczeniem. Kiedy  pragnąc zachować w całości unię walutową  Niemcy ratują Południe – płacą za to łamaniem własnych zasad, solidnym obciążeniem własnych podatników i nieuchronnym zmniejszeniem swej przewagi konkurencyjnej w stosunku do państw, którym pomagają się podnieść. Kiedy  z kolei chcąc uniknąć takich rozterek na przyszłość, zmuszają Europę do wyrzeczeń i deflacji – rujnują swój eksport, który jest dziś głównym źródłem ich siły, a na dodatek  muszą za to jeszcze zapłacić utratą dawnego ciepłego, europejskiego wizerunku i oswoić się z przypisywaną im znów rolą niebezpiecznego imperialisty.  Jak słusznie zauważono w analizie amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor:

Niemcy potrzebują wolnego handlu europejskiego. Niemcy także potrzebują wzrastającego popytu w Europie. I Niemcy muszą zapobiec powrotowi starej fali antygermańskiej. To wszystko są cele Niemiec, ale niektóre z nich kolidują nawzajem. Jak daleko Niemcy są gotowe się posunąć i czy w pełni rozumieją swój narodowy interes? Ten kryzys przestaje bowiem już być grecki czy włoski. To jest kryzys wokół roli, jaką Niemcy mają pełnić w Europie. Dziś Niemcy trzymają wiele kart i to jest właśnie ich problem: muszą dokonać wyboru. I widać, że ten wybór nie przyjdzie z łatwością powojennej Republice Federalnej[31].

Krótko mówiąc: sam sposób, w jaki  Berlin miałby się angażować w Europę, jest z perspektywy niemieckich interesów nieoczywisty. Kanclerz Merkel ma zatem kłopot natury piętrowej.  Na parterze staje wobec pokusy wyciagnięcia daleko idących konsekwencji z faktu „wyrastania z Europy” niemieckiego burżuazyjnego samoluba i próby realizacji utopii „wielkiej Szwajcarii”. A kiedy już tę pokusę zwalczy, na piętrze napotyka na kolizyjne strategie mocniejszego zaangażowania w Europę, prowadzące do wzajemnego znoszenia się  rozmaitych poważnych niemieckich interesów. Jednak po batalii o Pakt Fiskalny i cenie, jaką już przyszło niemieckiej polityce zań zapłacić, coraz wyraźniej widać,  że pragmatyczna polityka  Merkel ipso facti dokonała  wyboru priorytetów. W połowie 2012 roku można już zaryzykować tezę, że przynajmniej tak długo, jak w Berlinie utrzyma się chadecki gabinet –  owym priorytetem będzie upowszechnianie w Europie norm niemieckiej kultury fiskalnej. Czyli Deutsche Ordnung. „Jesteśmy chrześcijańskimi demokratami – dlatego potrafimy sprostać wyzwaniom; jesteśmy także pełnymi oddania Europejczykami –  dlatego  wiemy jak przekonywać innych Europejczyków” – zadeklarowała z optymizmem CDU  w listopadzie na swoim zjeździe[32].

W pewien sposób sens takiego podejścia rozjaśnia  klasyczny opis niemieckiego stosunku do świata pióra Tomasza Manna, wedle którego niemiecka tradycja polityczna to tradycja mieszczańska, a jej istotą jest nieufność dla wszelkich idei i instytucji politycznych, zespolona z wiarą w sens upowszechniania niemieckiej, czyli mieszczańskiej formy życia: porządku, konsekwencji, spokoju i pilności. W tym sensie – pisał Mann krótko po klęsce w I wojnie światowej – dla polityki niemieckiej „ponad-narodowy to coś zupełnie innego i lepszego niż międzynarodowy, a ponad-niemiecki oznacza nade wszystko niemiecki”[33]. Dzisiaj dla rządu w Berlinie Europa „ponad-narodowa” to Europa w końcu respektująca przynajmniej reguły finansowe owego mieszczańsko-niemieckiego porządku, bez którego załamią się unijne traktaty i wzniesione przez nie instytucje. Ale dla Greków, Włochów, a może zwłaszcza dla Francuzów – to jest po prostu Europa niemiecka. „Niemcy zawsze przemycają kontrowersyjne pomysły, ukrywając je pod jakąś niegroźną formułą;  w ten sposób forsują własne plany już od V wieku”[34] – zgryźliwie zauważyła  Jadwiga Staniszkis, uchwytując chyba istotę tej obawy. Kto wie, czy  Nicolas Sarkozy nie wygrałby wyborów, gdyby wtedy w maju nie uległ perswazji Merkel i nie doszedł do wniosku, iż musi – dla dobra Francji – wprowadzić  w niej „niemieckie reformy”?

W stronę unii północno-wschodniej?

 Co to wszystko naprawdę znaczy dla Europy, a zwłaszcza dla Polski?  Bez wątpienia natura europejskiej motywacji Niemiec jakościowo przeobraziła się w ciągu ostatniej dekady. Przede wszystkim brak już tak charakterystycznej wojennej traumy i płynącego z niej pragnienia rozpłynięcia się w liberalno-demokratycznej Europie. Niemiecki federalizm utracił więc niegdysiejszą  etyczną i nieco romantyczną nutę. To nie znaczy jednak, że  Angela Merkel udaje, kiedy mówi w wywiadzie dla sześciu wielkich gazet:

Robię wszystko, wychodząc z absolutnego przekonania, że Europa jest naszym szczęściem, szczęściem, które musimy chronić. Ale sama miłość do Europy nie wystarczy, by dać jej mieszkańcom dobrobyt i pracę. Musimy dla niej pracować[35].  

W tej samej logice można  kontynuować: kochają Europę ci, którzy dziś głośno martwią się, że staje się ona nieobywatelska, niedemokratyczna,  że słabnie w niej legitymizacja władzy  i umiera poczucie wspólnoty. Dla Europy pracują natomiast ci, którzy podejmują ryzyko reform, olbrzymie w sytuacji, gdy dotychczasowy nieustający postęp dobrobytu przestał być już dalej możliwy. W nieco imperialnym stylu Merkel dodaje: „Trudno zrozumieć dlaczego w Hiszpanii ponad 40% młodzieży jest bez pracy, a przyczyną tego są także hiszpańskie przepisy”. Niewątpliwie jednym z czołowych dziś „miłośników Europy” w rozumieniu kanclerz Niemiec jest jej stanowczy krytyk Juergen Habermas. Filozof uważa Angelę Merkel za przeciwniczkę Europy, a chadeckie rządy od 2005 roku opisuje  jako rządy eurosceptyków.  Niedawno wydany esej Habermasa Zur Verfassung Europas analizuje upadek w wyniku kryzysu ukochanych przezeń idei obywatelskiej i federalistycznej. Jako demokrata uważa, że w Unii dokonano „cichego zamachu stanu”, w wyniku którego „władza wyślizgnęła się z rąk społeczeństwom i  została skupiona  w ciałach pozbawionych własnej legitymizacji, takich jak Rada Europejska”. Zaś jako federalista  przytomnie argumentuje, iż:

jak długo europejscy obywatele widzieć będą na europejskiej scenie tylko swoje rządy narodowe, tak długo procesy decyzyjne w UE postrzegać będą jako grę o sumie zerowej, w której ich przedstawiciele muszą pokonać przedstawicieli innych krajów[36].

I postuluje transfer kompetencji narodowych do Komisji Europejskiej oraz jednolicie partyjne – w miejsce narodowych – listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego.  Lecz Habermas ma rację tylko do pewnego stopnia. Istotnie pomiędzy 2010 i 2011 rokiem  Rada Europejska po raz pierwszy w historii Unii stała się czymś na kształt  faktycznego zarządu Europy.  Nie bez znaczenia  jest tu zwrotnica lizbońska, która przestawiła integrację na taki właśnie tor, a także bardzo częste  przekonanie  przywódców państw, iż federalna Komisja z jej aparatem ma być niczym więcej jak posłusznym narzędziem do egzekucji podjętych przez nich decyzji.  Jak pisał „The Economist”: „Dla Francji Komisja jest zbyt wolnorynkowa, dla Anglii – zbyt federalistyczna, dla Niemiec – za miękka w podejściu do budżetu”[37]. Ale nie sposób też nie przypomnieć, że w grudniu 2011 to  Berlin zablokował ostrą akcję  Sarkozy’ego, próbującego  skorzystać z brytyjskiego weta w sprawie Paktu Fiskalnego, aby de facto rozbić Unię Europejską w dotychczasowym kształcie i powołać wymarzony przez  Paryż od dawna  odrębny „rząd gospodarczy” Eurogrupy, a nawet… odrębne od Unii Zgromadzenie Parlamentarne strefy euro; polski minister finansów nie zawahał się wtedy publicznie powiedzieć o „próbie skoku na Unię ze strony jednego kraju w szczególności”[38]. Merkel zręcznie wykorzystała wtedy w grze z Francją  gwałtowne polskie  protesty przeciw  odepchnięciu  Polski i innych krajów nienależących do unii walutowej od stołu przyszłych negocjacji i decyzji w sprawie euro, w efekcie czego to Warszawa, a nie Berlin, wystąpiła publicznie nie po raz pierwszy  w roli zaciętego nieprzyjaciela Paryża. W rezultacie w treści tytułu IV Paktu „rządowi gospodarczemu” poświęcono kilka niezobowiązujących frazesów, za to zadbano, aby w ciągu najdalej pięciu lat umowa została włączona do acquis communautaire.  Niemieckie porządki  przyniosły także rozległe nowe uprawnienia Komisji , a niezbyt znany fiński komisarz od spraw walutowych Olli Rehn zwany bywa po Sześciopaku i Pakcie Fiskalnym – Wielkim Ekonomicznym Inkwizytorem Europy. Praktyczny kłopot polega wszakoż na tym, że gdy  ów komisarz – zgodnie ze swymi nowymi prerogatywami –  nakłaniał nowy rząd belgijski do głębszych cięć,  niezadowolony z tego belgijski minister żachnął się: „A któż to jest pan Olli Rehn?!”. Nowe reguły będą zatem potrzebować mocniejszej legitymizacji Komisji na przyszłość, a tym samym pojawia się szansa przywrócenia  zachwianej przez traktat lizboński wewnętrznej równowagi w Unii pomiędzy rolą europejskich mocarstw i porządkiem quasi-federalnym. Nic więc dziwnego, że ogłoszona w listopadzie 2011 roku deklaracja programowa CDU w sprawach europejskich podtrzymuje  tradycyjnego ducha federalistycznego, a chadecja nazywa w niej samą siebie „niemiecką partią Europy”.  W najbliższych wyborach europejskich partia chce ogólnoeuropejskiej listy politycznych liderów centroprawicy, a postulowany nowy traktat miałby wprowadzić powszechny wybór Przewodniczącego Komisji, zrównać w prawach Radę i Parlament Europejski jako dwie równorzędne izby federalne Europy i powołać do życia Europejski Fundusz Walutowy. W dłuższym czasie chadecy pragną także normalnej europejskiej armii[39]. Wprawdzie taka ewolucja ustrojowa Unii zakłada nadal priorytet reformowania instytucji wobec tworzenia nowych wspólnych polityk europejskich, jest jednak jasne, że w wizji CDU nowy traktat – w przeciwieństwie do Lizbony – miałby się zrodzić z ducha federacji, a nie „koncertu mocarstw”. Zmiana warty w Paryżu dość nieoczekiwanie może umocnić taki trend. Francois Hollande, który co do finansowej istoty „niemieckich porządków” przysporzy  zapewne  kanclerz Merkel  nie byle jakich zmartwień, w kwestii  trendu federalizacyjnego –  zgodnie z ponadnarodową tendencją  socjalistów – może nie tylko przełamać bonapartystyczne idiosynkrazje swojego poprzednika, ale nawet mieć mniej obaw od prawicowego   rządu niemieckiego. Zmiana w Paryżu ochronić może także  zagrożoną w swoich podstawach przez Sarkozy’ego strefę Schengen, a nawet – choć tu wkraczamy w obszar wishful thinking – dać impuls planowi Delorsa – Nilssona  utworzenia Europejskiej Wspólnoty Energetycznej, której misją miałoby być „wspólne, bezpieczne i niezawodne  dostarczanie energii  obywatelom Unii po przystępnych cenach”[40]. Jest to inicjatywa cenna nie tylko z racji swej merytorycznej treści.  Jej przyjęcie przez Unię byłoby również symbolicznym  odblokowaniem po traktacie lizbońskim  prostej, jawnej  i najuczciwszej drogi federalizacji Europy, poprzez traktatowe konstruowanie nowych, praktycznie przydatnych i akceptowanych przez  narody Europy wspólnych polityk. Ale nawet już dzisiaj Deutsche Ordnung   stanowi pewien  krok w tył w stosunku do antywspólnotowej lizbońskiej logiki. Jeśli uznać, że z polskiej perspektywy cesja suwerenności na rzecz instytucji wspólnotowych jest znacząco lepsza od analogicznej cesji na rzecz porządku międzyrządowego – a autor od lat broni takiego właśnie poglądu – to z tego punktu widzenia powody do obaw co prawda  nadal istnieją, ale są  trochę mniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Bo też  Merkel z asystą Hollande’a to na tym akurat polu niemal symetryczna odwrotność nieszczęsnego tandemu Chirac – Schroeder.

O nowym, jeszcze nie dość wyraźnym porządku europejskim nie wystarczy powiedzieć, iż ma on w większym stopniu wypełniać warunki niemieckiej kultury fiskalnej. Kultury afirmującej takie wartości, jak oszczędność, równowaga budżetowa, dbałość o niską inflację, które mają być na dodatek zawarowane  prawem, a w razie potrzeby dość twardo egzekwowane. Jest jasne, że ów porządek musi nieść za sobą rozliczne przewartościowania, nie zawsze możliwe już dziś do zauważenia i nazwania. Jedno z nich – to bez wątpienia konieczność znalezienia w Europie nowej równowagi pomiędzy bezpieczeństwem i wolnością, na co słusznie zwrócił uwagę Marek Cichocki[41].  Stawia on sarkastyczne pytanie:

Czyż narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy nie przyniosły przede wszystkim korupcji, życia ponad stan, bezrobocia, zadłużenia państwa, a dalej nie stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy?

I konstatuje europejską porażkę republikańskiej idei wolności. Jest w tej diagnozie pewien rodzaj myślowego radykalizmu. Ostatecznie wolność polityczna istnieć może jedynie dzięki limitującemu ją prawu, w tej materii dowody sformułowane w XX wieku przez Friedricha Hayeka pozostają niepodważalne. A narody  europejskie nie od dziś przecież  biorą na siebie coraz liczniejsze i coraz głębiej idące ograniczenia własnej demokratycznej swawoli. Acquis communautaire – to przecież nic innego jak lista spraw, w których wola narodów jest od dawna bez znaczenia: od ustroju banków centralnych zaczynając, a na rodzaju żarówki w lampce nocnej Europejczyka kończąc. Owszem, dopisanie teraz do tej listy i to w tak dramatycznych okolicznościach  złotej reguły równowagi budżetowej jest decyzją o kolosalnym znaczeniu, być może jest to nawet najdonioślejsza  pozycja na owej liście. Ale jednak… tylko jedna pozycja na bardzo długiej liście. Co więcej, złota europejska wolność zadłużania się  odpowiada nie tylko za „utraconą stabilność”;  jej winy są przecież znacznie cięższe: zdeprawowanie demokratycznej polityki,  redukcja potencjału konkurencyjności Europy i w konsekwencji przyśpieszona utrata jej politycznej  potęgi, a  w końcu żałosna rezygnacja sporej grupy krajów już  nawet nie  z suwerenności, lecz z  wszelkiej podmiotowej roli  wobec rynków finansowych. Czy organizm polityczny, który nie pogrążył się jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, winien w takich okolicznościach trwać nadal przy swej „republikańskiej” wolności? Czy też winien postawić sobie na nowo pytanie o jej  granice? Polakowi nie sposób nie zauważyć, że  ów europejski dylemat nawiązuje wprost do jednego z najważniejszych pytań  polskiej  myśli i tradycji politycznej. Gdzie skłonni jesteśmy współcześnie dostrzegać polityczną wielkość: w dziedzictwie republikańskiego Baru czy  raczej w oświeceniowym i pragmatycznym ideale Trzeciego Maja?

            Owszem, jest coś prawdziwie przerażającego w myśli o tym, że w nieco odmiennych okolicznościach  także Polska  mogłaby się znaleźć w sytuacji państwa mandatowego.  I to właśnie w Unii Europejskiej, która przecież w milionach  przemówień, książek, traktatów, ustaw, gazet i podręczników wyśpiewuje nieustannie pieśń ku chwale wartości demokratycznych.  Nie przypadkiem  Luuk van Middelaar konstatował w świetnej książce o Unii, że „sprawa Europy jest najbardziej nieuchwytną historią naszych czasów”[42]. Tkwi w tej nieuchwytności przestroga, iż  Unia bywa czasem politycznie bezcenna, ale bywa też  niebezpieczna. Własnym państwem nie należy zatem ryzykować dla żadnych celów  ideologicznych ani tym bardziej – wyborczych, skoro tak łatwo sprowadzić nań niebezpieczeństwo zewnętrznego ubezwłasnowolnienia i upokarzającego międzynarodowego mandatu. I to nie tylko prowadząc politykę jawnie złą – jak w Atenach, ale także nazbyt nieostrożną – jak w Budapeszcie. Niepokojąca może być także wizja  niemieckich porządków, traktowanych jako precedens: skoro siłą można narzucić nowy ład  fiskalny, być może jakiś przyszły niemiecki kanclerz  podejmie podobną próbę na terenie sporu o kulturę, religię czy obyczaje. I znów przychodzą wtedy na myśl ideologicznie motywowane retorsje wobec Węgier. W końcu oczywistą niewygodą jest to, że jedynym politycznym gwarantem nowego ładu może być tylko państwo niemieckie, które od czasu kryzysu  dyktuje tempo europejskiej polityki. Tym samym nieuchronnie otwiera się na nowo stuletni już w polskiej myśli politycznej  spór o Niemcy. Autor od wielu lat broni w tym sporze przekonania, że silne i pewne swej tożsamości niemieckie mocarstwo stanowi nie tylko kłopot, ale i atut dla polskiej polityki państwowej. Oczywiście, dzisiaj najciekawsze europejskie, lecz także i polskie pytanie, dotyczy powodzenia bądź porażki misji ocalenia unii walutowej;  ba… polski szef dyplomacji obwieścił nawet ostatnio, że pęknięcie strefy euro  stwarza dla Polski większe niebezpieczeństwo niźli  rosyjskie rakiety  dyslokowane tuż za wschodnią granicą[43]. Jest w takim stwierdzeniu sporo zbędnej euro-egzaltacji. Rzecz bowiem nie tyle w jakimś widocznym już dziś niebezpieczeństwie, co w otwarciu zacisznej – mimo wszystko – dotąd Europy na wszelkie możliwe wiatry historii. Jeśli bowiem wieloletnia końska kuracja deflacyjna nie uda się  w  Grecji i pewnie gdzieś jeszcze – co nie tylko możliwe, ale całkiem prawdopodobne – zakładać trzeba perspektywę nowego otwarcia w polityce europejskiej, wykraczającego tak poza  geopolityczny model jednoczącej się Europy, do której Polska tak bardzo chciała przystąpić po odzyskaniu niepodległości, jak i  ramy prawne wyznaczone traktatami z Maastricht i z Lizbony.  Prezydent Francois Hollande, który wieczorem 6 maja w pierwszej  mowie na rynku maleńkiego miasteczka Tulle obwieścił  nie tylko Francji,  ale i Europie „ulgę i oddech, bo zaciskanie pasa od dziś nie jest już niezbędne” – może  się okazać katalizatorem takiego właśnie rozwoju zdarzeń. Wtedy całkiem możliwe, że przed Polską stanęłoby pytanie, czy warto i należy wziąć udział w jakiejś przyszłej unii północno-wschodniej, budowanej wokół nowej, silnej marki i niemieckich wartości. Byłby to dylemat  trudniejszy niż dzisiaj, a też i zapewne drastyczniejszy w swych długofalowych konsekwencjach. Tak dla narodu, jak i dla państwa.


[1] Pierwszy raz Rada użyła tego prawa do zmiany art. 136 Traktatu o funkcjonowaniu UE, powołując Europejski Mechanizm Stabilności.

[2] Por. D. Tusk,  J. Rokita, Obrona Nicei i odwagi, „Gazeta Wyborcza” 3 października 2003, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,2206058,20031003RP-DGW,Obrona_Nicei_i_odwagi,.html> (dostęp: 12.05.2012).

[3] Europa w fazie polizbońskiej, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 2 grudnia 2009, <http://www.rp.pl/artykul/400103.html> (dostęp: 12.05.2012).

[4] Por. J. Hausner, J. Szlachta, J. Zaleski i inni, Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu?,  Fundacja GAP, s. 69-75, <http://www.pte.pl/pliki/pdf/Kurs%20na%20innowacje.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[5]Por. Charlemagne, Unruly neighbours, „The Economist” 19th Febr. 2009, <http://www.economist.com/node/13144228> (dostęp: 12.05.2012).

[6] Por. S. Kawalec, Banki w Polsce powinny być pod krajową kontrolą, „Obserwator Finansowy” 2 listopada 2011, <http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/11/02/banki-w-polsce-trzeba-spolonizowac-ale-nie-upanstwowic/?k=bankowosc> (dostęp: 12.05.2012).

[7] Angela Merkel rules out German bailout for Greece, <http://www.dw.de/dw/article/0,,5299788,00.html> (dostęp: 12.05.2012).

[8] W. Proissl,  Why Germany fell out of love with Europe?,  Breugel  Essay and Lecture Series, s. 32, <http://www.bruegel.org/publications/publication-detail/publication/417-why-germany-fell-out-of-love-with-europe/> (dostęp: 12.05.2012).

[9] Por. P. Bagus, Tragedia euro, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2011, s. 99-124; cytat s. 111; oraz The Nico and Angela show, „The Economist”, special report: „Europe and its currency” 12th Nov. 2011, <http://www.economist.com/node/21536868> (dostęp: 12.05.2012).

[10] The euro crisis cannot be solved by yet another one-sided solution, „The Economist” 10th Dec. 2011, <http://www.economist.com/node/21541405> (dostęp: 12.05.2012).

[11] J. Rostowski, Desperate Times need desperate ECB measures, „Financial Times” 20th May  2012, <http://www.ft.com/intl/cms/s/0/a8fb20ce-a27d-11e1-a605-00144feabdc0.html#axzz1wCOIP9k8> (dostęp: 20.05.2012).

[12] K. Rybiński, blog,  wpis z 13 lipca 2011, <http://www.rybinski.eu/2011/07/jakie-opcje-dzialania-ma-strefa-euro-i-co-z-tego-wyniknie/> (dostęp: 12.05.2012).

[13] Wedle określenia  Arnauda Montebourga – socjalistycznego posła i przyszłego szefa dziwnego „Ministerstwa Odbudowy Produkcji”.

[14] Wykład Juergena Habermasa wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[15] Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu  w Unii Gospodarczej i Walutowej, <http://www.msz.gov.pl/files/docs/komunikaty/20120131TRAKTAT/2012_01_31_TREATY_pl.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[16] Finnish minister pours cold water on fiscal treaty, <http://euobserver.com/19/114906> (dostęp: 12.05.2012).

[17] Por. S. Kawalec, E. Pytlarczyk,  Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, <http://bi.gazeta.pl/im/4/11512/m11512164.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[18] Tamże, s. 22.

[19] Por. T. Bielecki, Pan Euro, „Gazeta Wyborcza” 12 września 2011, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,7470206,20110912RP-DGW,Pan_euro,zwykly.html> (dostęp: 12.05.2012).

[20] Por. J. Caporaso, The European Union and Forms of State: Westphalian, Regulatory or Post-Modern?, „Journal of Common Market Studies”, s. 30-33, <https://mywebspace.wisc.edu/ringe/web/Brussels_Program/2010/Caporaso%201996.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[21] Por. P. Cywiński, Aksamitna pikielhauba, „Rzeczpospolita PlusMinus” 25-26 lutego 2012, <http://www.rp.pl/artykul/827783.html> (dostęp: 12.05.2012).

[22] Tamże.

[23] W. Lorenz, Nadchodzi epoka Hollande’a, „Rzeczpospolita” 4 maja 2012.

[24]Music of the Nazis is an uneasy echo for Germany’s  Veterans’  Day, „The Times” 5 April 2012, <http://www.thetimes.co.uk/tto/public/sitesearch.do?querystring=music+of+the+nazis+is+an+uneasy+echo&p=tto&pf=all&bl=on> (dostęp: 12.05.2012).

[25] Por. przypis 8.

[26] Por. China sees trade with Germany near doubling 2015, 23 Apr. 2012, <http://www.reuters.com/article/2012/04/23/us-germany-china-idUSBRE83L08D20120423> (dostęp: 12.05.2012).

[27] U. Guerot, Germany goes global: farewell, Europe, 14 Sept. 2010, <http://www.opendemocracy.net/ulrike-guerot/germany-goes-global-farewell-europe> (dostęp: 12.05.2012).

[28] Por. N. Kulish, Defying Others, Germany Finds Economic Success, „The New York Times” 13 Aug. 2010, <http://www.nytimes.com/2010/08/14/world/europe/14germany.html?pagewanted=1&_r=1&hp> (dostęp: 12.05.2012).

[29] S. Kawalec, E. Pytlarczyk, Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, art. cyt., s. 22.

[30] W. Proissl, Why Germany fell out of love with Europe?, tekst cyt., s. 11.

[31]  G. Friedman, Germany’s Role in Europe and the European Debt Crisis, „Stratfor Geopolitical Weekly” 31 Jan. 2012, <http://www.stratfor.com/weekly/germanys-role-europe-and-european-debt-crisis> (dostęp: 12.05.2012).

[32] A Strong Europe – A Bright Future for Germany, Resolution of the 24th Party Conference of the CDU Germany, s. 10, <http://www.cdu.de/doc/pdfc/111124-Europa-Kurzfassung.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[33] T. Mann, Poglądy człowieka apolitycznego. Mieszczańskość,  „Kronos” 2011, nr 2, s. 92.

[34] Zabójcza federalizacja, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 1 grudnia 2011, <http://www.rp.pl/artykul/762683.html> (dostęp: 12.05.2012).

[35] Bez białych rękawiczek, wywiad z Angelą Merkel, „Europa Wspólny  Projekt Sześciu Gazet Europejskich” 26 stycznia 2012, nr 4, <http://wyborcza.pl/1,75480,11028101,Angela_Merkel__Bez_bialych_rekawiczek.html> (dostęp: 12.05.2012).

[36] J. Habermas, Zur Verfassung Europas. Ein Essay,  Berlin 2011; por. także: G. Diez, Habermas, The Last European, <http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,799237,00.html> (dostęp: 12.05.2012);

oraz wykład wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[37] Charlemagne, The commission condurum, „The Economist” 14th April 2012, <http://www.economist.com/node/21552568> (dostęp: 12.05.2012).

[38] Por. wywiad ministra Jacka Rostowskiego dla Radia ZET, 1 lutego 2012, <http://m.tokfm.pl/Tokfm/1,109983,11067932,Rostowski__Byla_proba__skoku_na_UE___uniemozliwilismy.html> (dostęp: 12.05.2012).

[39] Por. A Strong Europe – A Bright Future for Germany, art. cyt., s. 13-17.

[40] J. Delors, S. Nilsson, Na kłopoty Europejska Wspólnota Energetyczna, „Rzeczpospolita” 30 stycznia 2012, <http://archiwum.rp.pl/artykul/1116934_Na_klopoty_Europejska_Wspolnota_Energetyczna.html> (dostęp: 12.05.2012).

[41] Por. M. Cichocki, Nowy porządek w Europie, „Rzeczpospolita” 17 listopada 2011, <http://www.rp.pl/artykul/755544.html> (dostęp: 12.05.2012).

[42] L. van Middelaar, Przejście do Europy. Historia pewnego początku, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2011.

[43] „We Want To See the Euro Zone Flourish. Interview with Polish Foreign Minister”, „Spiegel On Line International”  16 May 2012, <http://www.spiegel.de/international/europe/poland-s-foreign-minister-explains-why-his-country-wants-to-join-euro-zone-a-833045.html> (dostęp: 12.05.2012).

Ideały wychowawcze drugiej rzeczpospolitej – od narodowego do państwowego :)

Czy obywatel wychowany w duchu przynależności do Wspólnoty Europejskiej może spełniać kryteria dobrego obywatela Rzeczpospolitej? Z drugiej strony czy Polak wychowany na legendzie walki o suwerenność ojczyzny będzie w stanie zaakceptować jej podrzędność w stosunku do Unii Europejskiej? Jaki model kształcenia obywateli przyjąć? Pytania te z pewnością jeszcze długo pozostaną aktualne.

Przed podobnym problemem dotyczącym wychowania obywateli między I a II wojną światową stały władze Drugiej Rzeczpospolitej. Sytuacja polityczna w Europie miała wtedy nieco inny wymiar. Państwa europejskie dalekie były od wspólnej polityki, nie wspominając o działaniach na rzecz dobrowolnego zjednoczenia. Wówczas też nastąpiło budzenie się świadomości narodowej, a członkowie różnych mniejszość domagali się poszanowania prawa do ich samostanowienia.

Odradzające się państwo polskie, po ponad stu dwudziestu latach absencji na mapie Europy, potrzebowało stworzenia modelu obywatela gotowego budować ojczyznę, bez względu na trudności. Po I wojnie światowej trudno było mówić o jednolitym społeczeństwie na terenach nowo powstałej Drugiej Rzeczpospolitej. Naród polski przetrwał wprawdzie germanizację i rusyfikację, ale był kształtowany przez trzy różne zabory, które różniły się nie tylko kulturowo, lecz także ekonomicznie. Co więcej, ziemie polskie zamieszkiwały grupy ludności, które z punktu widzenia narodowego były sobie obce. Podstawową trudnością, jaką napotykali twórcy programu wychowawczego, był wielonarodowościowy charakter państwa, który stanowił źródło wielu napięć i konfliktów. Granice ustalone w 1922 roku obejmowały tereny zamieszkiwane przez ludność różnego pochodzenia. Polacy stanowili odsetek dominujący, około 65 proc. Pozostałe 35 proc. stanowili Ukraińcy, Żydzi, Białorusini, Niemcy, Rosjanie, Litwini oraz Czesi. Różnorodność narodowa pociągała za sobą odrębność zarówno religijną, jak i kulturową. Według spisu ludności z 1921 roku „zaledwie 63,9 proc. mieszkańców Polski przyznawała się do religii rzymskokatolickiej […]. Osoby wyznania prawosławnego dominowały na terenach wschodnich, obrządek greckokatolicki miał znaczną ilość wyznawców w województwach południowo-wschodnich, przedstawiciele wyznania mojżeszowego byli obecni zwłaszcza w Polsce wschodniej i centralnej, a do różnych odłamów wyznań ewangelickich przyznawał się znaczący odsetek mieszkańców województw zachodnich”.

Źródłem ideałów wychowawczych Drugiej Rzeczpospolitej była idea narodowa, ukształtowana za czasów Polski szlacheckiej, a wzmocniona podczas zaborów. W świadomości społecznej Polaków dominował model Polaka-katolika. Odzyskanie niepodległości dało szansę na eksponowanie swej tożsamości narodowej, skrycie pielęgnowanej i przekazywanej z pokolenia na pokolenie w okresie zaborów. Co istotne, od samego początku ruchy nacjonalistyczne i grupy skupione wokół endecji promowały hasła „dążące do całkowitego utożsamienia polskości z katolicyzmem”. Wyrazem tego były programy polonizacji i katolicyzacji. W późniejszym okresie, tuż przed wybuchem II wojny światowej, programy te stały się bardziej radykalne. Warto również zauważyć, iż mniejszości narodowe opierały się próbom polonizacji. Dotyczyło to zwłaszcza Żydów, których charakteryzowała znaczna odrębność kulturowa. Sprzeciw wobec polityki asymilacyjnej państwa przeniósł się szybko na scenę polityczną, na której w roku 1922 mieliśmy już przedstawicieli unitów, protestantów, prawosławnych oraz żydów.

Szczególnie jaskrawo prezentował się problem mniejszości białoruskiej, bowiem – jak podaje Adam Pązik – „próby rozwijania białoruskiej świadomości narodowej napotykały na opór ze strony polskiej administracji na tych terenach”. Władze polskie blokowały zakładanie białoruskich instytucji kulturalnych i społecznych, proces ten nasilił się zwłaszcza w latach 30. XX wieku. Do sejmu nie mogły kandydować osoby, które nie potrafiły pisać i czytać po polsku. Jednak mniejszości białoruskiej udało się utworzyć własne partie i była ona reprezentowana w sejmie. Dyskryminowano również wyznawców prawosławia, natomiast „lepiej” traktowani byli tzw. białopolacy, czyli Białorusini wyznający katolicyzm. Sytuację Białorusinów pogarszał bardzo wysoki analfabetyzm oraz niska świadomość narodowa, czego przejawem było deklarowanie się przez nich w spisie ludności z 1921 roku jako „tutejsi”. Polskie władze trzymały się tego określenia, licząc na większą możliwość polonizacji Białorusinów.

Ideały wychowawcze Drugiej Rzeczpospolitej były kreowane przez różne podmioty. Wymienić tutaj można ideał dobrego chrześcijanina propagowany przez instytucję Kościoła katolickiego, dobrego obywatela kreowany przez państwo polskie, ideał narodowy Narodowej Demokracji (największej partii nowo powstałej Rzeczpospolitej) oraz ideał państwowca w czasie sanacji. W okresie II wojny światowej rozwinął się ideał żołnierza-patrioty, jako wynik wysiłków wychowawczych dwudziestolecia.

Co do roli Kościoła katolickiego w tworzeniu ideału wychowawczego, w wielu aspektach zajmował takie samo stanowisko co Narodowa Demokracja. „Najściślejsze związki łączyły katolików z Narodową Demokracją. Była ona przed przewrotem majowym jednym z największych ugrupowań politycznych, które silnie podkreślało znaczenie Kościoła i katolicyzmu dla narodu i państwa. Ideologia endecka czerpała szerokim strumieniem z myśli katolickiej, hierarchia zaś niejednokrotnie sięgała do haseł endeckich”. Według literatury historycznej w okresie międzywojennym istniały dwa główne i przeciwstawne sobie nurty wychowania. Pierwszym z nich było wychowanie narodowe, sięgające swoją genezą rozbiorów, drugim – wychowanie państwowe, którego rozwój przypadał na czas po przewrocie majowym.

Ideał wychowania narodowego

W związku z historią państwa polskiego i rozbiorami, podczas których naród polski zmagał się z rusyfikacją i germanizacją, trudno było pominąć kwestię różnicy między państwem a narodem. Po zjednoczeniu dzielnic i ustaleniu się granic Drugiej Rzeczpospolitej, nie sposób było uniknąć niechęci do wychowania państwowego. Dla elit, szczególnie o poglądach nacjonalistycznych, ważne okazało się stworzenie wzoru wychowania narodowego, nazywanego później „ideałem narodowym”. Wzór wychowania narodowego był skierowany na integrację ludności polskiej spod wszystkich zaborów i stworzenie wspólnego modelu obywatela patrioty. Dominował bowiem model obywatela o silnie zaburzonym poczuciu przynależności narodowej. Starsze pokolenie nie było w stanie przekazać ducha czynu młodym. Należało pokonać różnice klasowe i ekonomiczne. Z pomocą przyszła pedagogika narodowa, mająca swoje początki jeszcze w okresie zaborów. Jej przedstawicielami byli: Stanisław Prus-Szczepanowski, Roman Dmowski, Zygmunt Balicki. Zakładała ona, jak podaje Wiesław Jamrożek, że „naród jest najwyższym dobrem na ziemi i najwyższą indywidualnością zbiorową”.

W listopadzie 1918 roku, w odezwie do narodu lewicowy rząd Jędrzeja Moraczewskiego dał jasno do zrozumienia, że jego zabiegi na polu edukacyjnym będą zmierzać do budzenia ducha obywatelskiego i poczucia odpowiedzialności za losy państwa, wskazując przy tym na rolę chęci do pracy dla dobra ojczyzny i współobywateli. Był to jednak krótkotrwały przejaw odejścia od znacznie bardziej nacjonalistycznej pedagogiki narodowej, bowiem rok później rząd Moraczewskiego obalono i powrócono do ideału narodowego. Dla praktyki edukacyjnej oznaczało to położenie specjalnego akcentu na nauczanie języka polskiego, wiedzy o Polsce współczesnej oraz historii. Dużą rolę odegrał tu, wspierający nowy rząd, Związek Ludowo-Narodowy (Narodowa Demokracja, Zjednoczenie Narodowe, Chrześcijańskie Stronnictwo Robotnicze oraz Polska Partia Postępowa), który w swoim programie głosił: „Podstawę moralnej siły narodu stanowić ma wychowanie religijne, narodowe i obywatelskie, a czynnikami wychowania są: Kościół, szkoła, rodzina i państwo. Celem edukacji miał być obywatel cechujący się głęboką religijnością, miłością ojczyzny, poczuciem odpowiedzialności, honoru i godności narodowej”. Rolę państwa sprowadzono do pomocy Kościołowi i rodzinie, jego naczelne zadanie w procesie edukacji określając jako samokształcenie przygotowujące do podjęcia studiów. Przez Kościół rozumiano oczywiście Kościół katolicki, pomijając przy tym istotny odsetek obywateli wyznających judaizm czy choćby prawosławie.

Znaczący wpływ na kształtowanie obrazu „obywatela idealnego” miała teoria wychowania narodowego Władysława Mariana Borowskiego, będąca literaturą obowiązkową dla przyszłych nauczycieli. Miała ona specyficzny – jak na tamten okres – charakter, gdyż wykluczała rolę Kościoła, stawiając na rozwój społeczny i kulturowy. Borowski pisał o ideale obywatela, który odgrywając role zawodowo-społeczne, na pierwszym miejscu stawia dobro własnego narodu i państwa. Jak podaje Jarosław Macała, Borowski „przestrzegał przed nietolerancją i uciskiem moralnym, które rodzi taki stan, pozbawiając państwo siły. […] zdaniem [Borowskiego] konflikty w relacjach państwowo-kościelnych wynikały z nadmiernych roszczeń Kościoła do podporządkowania sobie nauki, prawa cywilnego oraz wkraczanie do życia politycznego, co godziło w moralne podstawy jego misji”.

Było to stanowisko sprzeczne z dążeniami ZNL-u, który – jak wspomniałem wcześniej – chciał przyznać Kościołowi funkcję naczelną w państwie w sensie moralnym i etycznym z racji przewagi katolików nad innymi wyznaniami. Miało to uzasadnienie w stereotypie Polaka-katolika.

Ideał wychowania państwowego

Ze względu na zróżnicowanie Rzeczpospolitej pod względem narodowościowym, powoli dochodziły do głosu argumenty przemawiające za stworzeniem modelu wychowania państwowego, nieograniczającego rozwoju kulturowego i pluralizmu wyznaniowego mniejszości na ziemiach polskich.  Za tą ideą ujął się Józef Piłsudski i tuż po przewrocie majowym rozpoczęto prace nad nowym wzorem wychowawczym. Koncepcja wychowania państwowego sanacji  zakładała wykształcenie obywatela bojownika-pracownika, który miał mieć zapewnione warunki nieskrępowanego rozwoju kulturowego, nieograniczoną swobodę religijną i pomoc w rozwoju ekonomicznym. Kształcenie miało dostarczyć państwu pracowników lojalnych i ofiarnych, niezależnie od pochodzenia i wyznania. Co do samego wychowania narodowego, nie było ono przez sanację negowane, ale uważane za nieadekwatne do istniejącej sytuacji. Idea wychowania państwowego zakładała kształtowanie postawy lojalności wobec państwa oraz szacunku dla symboli narodowych i władz.

Ważnym momentem dla szkolnictwa Drugiej Rzeczpospolitej był rok 1932, kiedy obok upowszechnienia szkolnictwa i nurtów wychowania obywatelskiego pojawił się w edukacji utylitaryzm. Nacisk kładziony dotąd na nauki humanistyczne przeniesiony został na nauki matematyczno-przyrodnicze. Wynikało to z pragmatycznego stanowiska rządu stojącego przed koniecznością poprawienia stanu gospodarki państwa. Jak pisze Jamrożek: „istotnym elementem sanacyjnej ideologii wychowawczej było dążenie do hierarchicznej budowy społeczeństwa i wychowania elity społecznej (jednostek wartościowych pod względem moralnym i wybijających się pracą na różnych odcinkach życia politycznego, społecznego i gospodarczego”. Opozycja krytykowała model wychowania obywatelskiego wdrażanego przez sanację, mówiąc o nim, że zabrania wolności i myśli krytycznej, preferując uległość i posłuszeństwo.

Koncepcja narodowa, mająca genezę w Narodowej Demokracji, głosiła hasło „jedno państwo – jeden naród”. Sanacyjna koncepcja państwowa była nazywana „asymilacją państwową”. Jak pisze Magdalena Ślusarczyk: „istotnym elementem koncepcji wychowania państwowego było wpajanie przywiązania do państwa i umiłowania pracy, co też było związane z kwestią budowy Drugiej Rzeczpospolitej, jako przyczyniające się do wzrostu jego potęgi, oraz wychowanie obywateli akceptujących hierarchiczny charakter społeczeństwa. Na czele państwa miała być elita, przy czym nie wiązano jej z żadną konkretną grupą lub warstwą społeczną, bardziej z wyznawaniem ideologii obozu rządzącego”.

Ideał wychowania obywatelsko-narodowego

W połowie lat 30., w związku z poczuciem zagrożenia zewnętrznego ze strony hitlerowskich Niemiec, nastąpił w pedagogice delikatny zwrot w kierunku wychowania narodowego. Nie miało to na celu odwrócenia się od polityki asymilacyjnej oraz wychowania obywatelskiego, ale stworzenie nowej jakości wychowania. Celem stał się model obywatelsko-narodowy, mający na celu wychowanie „ku obronie Rzeczpospolitej”.

Wychowanie obywatelsko-narodowe było poniekąd połączeniem linii realistycznego wychowania państwowego i nacjonalistycznego podejścia narodowego oraz odpowiedzią na model wychowania propagowanego za zachodnią granicą Drugiej Rzeczpospolitej, gdzie panował nurt narodowosocjalistyczny. Powodem sięgnięcia po skrajnie prawicowy model ideału narodowego (Narodowej Demokracji), była sytuacja na scenie politycznej. Po śmierci Józefa Piłsudskiego sanacja musiała szukać porozumienia z Narodową Demokracją oraz innymi partiami prawicowymi. Model w założeniu zakładał podkreślenie wagi jedności narodu oraz obywatelskiej służby ojczyźnie.

Zwrot ku ideałowi narodowemu Świętosławski, członek Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, skomentował słowami: „Nie ma wychowania państwowego bez uwzględniania podstaw wychowania narodowego i walorów religijno-moralnych”. W połączeniu z kryzysem gospodarczym lat 30. doprowadziło to do rozbudzenia się ruchów antysemickich. Hasła docierające do Polski z hitlerowskich  Niemiec zdawały się usprawiedliwiać nacjonalistyczne nastroje, na przeciwnej szali stawiając zagrożenie ideologią socjalistyczną płynącą ze Związku Radzieckiego.

Zwrócenie się ku idei wychowania obywatelsko-narodowego nie przyniosło Polsce ocalenia. Idea wychowania narodowego wypaczona przez skrajnie prawicowych nacjonalistów przyczyniła się do nieprawidłowego pojmowania ojczyzny jako dobra tylko jednego uprawnionego narodu i wyznania. W tej sytuacji trudno było o mobilizację wszystkich obywateli, o mobilizację ponad podziałami. Z drugiej strony w myśl wychowania państwowego sanacji Polska powinna być krajem wielu wyznań, wielu narodowości i różnych sposobów miłowania ojczyzny. W połowie lat 30., w obliczu zagrożenia wybuchem wojny, nie wierzono jednak, by taki model wychowawczy mógł ukształtować obywatela zdolnego do obrony ojczyzny.

Wychowanie w Drugiej Rzeczpospolitej – co pozostało

Warto na koniec pokusić się o próbę odpowiedzi na pytanie, co pozostało dziś z ideałów wychowawczych Drugiej Rzeczpospolitej. Obecna sytuacja Polski jest dalece odmienna od tej w okresie międzywojennym. Współcześnie w wychowaniu obywatelskim promuje się ideał obywatela świata czy też globalnego obywatela. Pamiętajmy jednak, odwołując się do słów Zbyszko Melosika, że w społeczeństwach toczy się „dyskursywna walka dotycząca kształtu obywatelstwa i wychowania obywatelskiego […]. W wyniku walki  dyskursów niektóre tracą na znaczeniu i zostają wyparte przez nowe, silniejsze dyskursy, które stają się dominujące w danym społeczeństwie. Mimo promowania idei globalnego obywatelstwa nie można zapominać o wychowaniu dla narodu i państwa. Jak zauważa bowiem Daria Hejwosz: „słuszne wydaje się zatem tworzenie takiej polityki oświatowej, w której będzie istniała równowaga między tym, co narodowe, a tym, co ponadnarodowe, globalne”. Wśród zadań współczesnej szkoły w procesie wychowania obywatelskiego w Polsce można odnaleźć m.in. takie aspekty jak: rozwój emocjonalnego związku z krajem ojczystym, zapoznanie z funkcjonowaniem instytucji publicznych, rozwój partycypacji w życiu społecznym, zachowanie właściwych postaw wobec symboli narodowych, kształtowanie postaw demokratycznych oraz kierowanie się zasadą samorządności. Ponadto nacisk kładzie się również na rozwijanie w uczniach ducha przedsiębiorczości. Wreszcie warto odwołać się również do strategicznego dokumentu, jakim jest Ustawa o systemie oświaty z dnia 7 września 1991 roku. Już w preambule czytamy: „nauczanie i wychowanie – respektując chrześcijański system wartości – za podstawę przyjmuje uniwersalne zasady etyki. Kształcenie i wychowanie służy rozwijaniu u młodzieży poczucia odpowiedzialności, miłości ojczyzny oraz poszanowania dla polskiego dziedzictwa kulturowego, przy jednoczesnym otwarciu się na wartości kultur Europy i świata”. Widzimy zatem, że współczesne podejście instytucji oświatowych do wychowania jest nie tylko zorientowane na wartości narodowe, lecz także otwiera się szerzej, respektując wartości innych kultur. Ponadto promowane są wartości bliskie społeczeństwu demokratycznemu, bowiem – jak dalej czytamy w tym samym dokumencie – „szkoła winna zapewnić każdemu uczniowi warunki niezbędne do jego rozwoju, przygotować do wypełniania obowiązków rodzinnych i obywatelskich w oparciu o zasady solidarności, demokracji, tolerancji, sprawiedliwości i wolności”. Wśród zadań systemu oświaty wymienia się m.in. upowszechnianie wśród dzieci i młodzieży wiedzy o zasadach zrównoważonego rozwoju oraz kształtowanie postaw sprzyjających jego wdrażaniu w skali lokalnej, krajowej i globalnej. Odniesienie do zrównoważonego rozwoju (sustainable development) jest jednym z kluczowych elementów wychowania obywatelskiego, promowanego we współczesnej literaturze przedmiotu i wpisuje się poniekąd w dualizm między wychowaniem narodowym a ponadnarodowym.

Podsumowując, w Drugiej Rzeczpospolitej, chociaż dominowały dwa przeciwstawne podejścia w zakresie wychowania obywatelskiego, to w sferze pragmatycznej one zasadniczo od siebie nie odbiegały. Kreowane wzory osobowe robotnika-obywatela czy bojownika-pracownika można uznać do pewnego stopnia za tożsame. Pamiętajmy, że to naród był rdzeniem, wokół którego budowano ideał wychowawczy Drugiej Rzeczpospolitej. Takie podejście nie powinno dziwić, bowiem było ono wyrazem dumy z odzyskanej niepodległości, a także wyrazem odpowiedzialności za państwo. Feliks Wojciech Araszkiewicz tłumaczy usytuowanie idei narodu w centralnym punkcie w następujący sposób: „Odwoływanie się bowiem do uczuć narodowych, budzenie patriotyzmu, wyczulenie na dobro narodu jako całości służyło integracji społeczeństwa i przezwyciężaniu ujemnych wpływów polityki narodowościowej państw zaborczych”. Konkludując, należy stwierdzić, że „eksponowanie w ideale wychowawczym najpierw idei narodu, później państwa, wreszcie idei równoprawnych odpowiadało obiektywnym potrzebom Drugiej Rzeczpospolitej i w odpowiednich okresach jej istnienia miało charakter narodowotwórczy i państwotwórczy”.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję