Trzecia era demokratycznej polityki :)

„Poparcie [wyborców] dla partii politycznych stało się kwestią tożsamości, a nie preferencji politycznych”. Ta sformułowana przez badacza z Uniwersytetu Yale, Jacka M. Balkina, myśl jak w soczewce, w sposób najbardziej zwięzły z możliwych, wskazuje na przyczyny aktualnego kryzysu demokracji liberalnej.

1.

W ciągu ostatnich 20 lat wszystko się zmieniło. Rozwój technologiczny otworzył nowe pola i pomógł ulepić nowego „demokratycznego człowieka”. Świadomość krzywd, dyskryminacji i niesprawiedliwości stała się powszechna i nieodwracalnie zmieniła tor myślenia licznych grup obywateli. Emocje z tym związane sięgnęły zenitu. Aktywizm okołopolityczny stał się popularny, lecz nie zawsze nosi znamiona zaangażowania obywatelskiego – bywa przeżywany raczej w schemacie krucjaty. Wiele dawnych praktyk społeczno-politycznych utraciło legitymizację, zaś inne – choć często moralnie niewiele mniej wątpliwe – uzyskały szeroki poklask. Uprzywilejowanym przez dekady w końcu wydarto przywileje, ale miast zatrzymać wahadło w punkcie „wszystkim po równo praw”, przyszła i wygrywa pokusa uprzywilejowania dawniej dyskryminowanych. Polityka tożsamości przejęła lejce narracji/debaty i doprowadziła do punktu, w którym uznano, że to cechy przypisujące człowieka do zbiorowości decydują o jego pozycji, a nie indywidualne predyspozycje, wybory, osiągnięcia czy poglądy. W reakcji na to ukształtowały się nie mniej silne tożsamości krytyków tych procesów, co doprowadziło do czołowego zderzenia i eksplozji konfliktów politycznych. Te kryzysy postanowili napędzać wrogowie demokracji i liberalizmu, dostrzegając w nich szansę na odwrócenie wyniku „zimnej wojny” i przełom geopolityczny na miarę kopernikańską. Racjonalizm uleciał, zaś debata została naszpikowana śmiertelnymi pułapkami, wobec czego dystansują się wobec ludzie umiarkowani, uznając politykę za obce sobie pole działania.

W realiach napędzanych tymi zjawiskami wykuwa się obecnie coś na kształt „trzeciej ery” demokratycznej polityki. Odsuwając okres demokratycznej prehistorii Zachodu, gdy prawa wyborcze zwykle nie były jeszcze powszechne, a świadomość polityczna lwiej części elektoratu dopiero kiełkowała, na bok, możemy w okresie po 1945 r. wskazać na dwie „ery” funkcjonowania liberalnej demokracji na Zachodzie. Były one odmienne od dogłębnej logiki je kształtującej.

2.

W pierwszej z nich demokratyczna polityka miała wymiar klasowy lub klasowo-religijny. Nie zawsze w poszczególnych krajach istniały tylko po dwie wielkie partie, choć niekiedy taki właśnie model się klarował. Robotnicy przemysłowi i nisko opłacani pracownicy innych gałęzi głosowali na wielką partię lewicy, zaś klasa średnia na wielką partię centroprawicy. W ówczesnych zachowaniach wyborczych istniał niemal pełen automatyzm. Wielkie partie były masowe, ale nie ludowe – nie widziały sensu ubiegać się o głosy wyborców spoza „swojej” warstwy społecznej. Niekiedy krajobraz ten urozmaicały podziały religijne w poprzek klasy średniej, niekiedy struktura gospodarki zwiększała znaczenie rolnictwa i interesów mniejszych ośrodków peryferyjnych, niekiedy w kraju istniała duża mniejszość narodowa. Te fakty powodowały istnienie większej liczby partii niż dwie, pociągały za sobą politykę koalicyjną, lecz ściśle zdefiniowana przynależność wyborcy do swojej naturalnej partii była zasadą w znacznej mierze porządkującą ówczesny ład.

Gdzieś w latach 80. lub 90. XX w. ten model począł się kruszyć, czego ogniwem była narastająca indywidualizacja ludzi. Osiągnąwszy dorosłość i dojrzałość, pokolenie kontestacji i rewolucji kulturowej sprzed 20 lat, odrzucało klasowe schematy. Nastawała druga „era” demokratycznej polityki, której zasadą stał się indywidualny wybór i jego zmienność w czasie. Żadnym ewenementem nie był pracownik fizyczny głosujący na prawicę z powodu swojej wiary i przywiązania do wartości tradycyjnych czy narodowych. Żadnym ewenementem nie był dobrze sytuowany przedstawiciel elit intelektualnych, który głosował nawet na skrajną lewicę, niesiony odruchem charytatywnym i pragnieniem zwiększenia zakresu redystrybucji społecznej. Wokół wartości postmaterialnych – czyli całkowicie obcych pierwszej „erze” – powstał cały nowy nurt ideowy, czyli Zieloni. Także partie liberalne wzrosły nieco w siłę, przyciągając zarówno córki i synów z rodzin robotniczych, jak i z rodzin dobrze sytuowanych hasłami wolności słowa, praw obywatelskich, redukcji państwa i jego wpływu na życie prywatne czy na gospodarkę. Czynnikami o wielkiej doniosłości politycznej stały się: konflikt pokoleń, nakazujący młodym wyborcom popierać inną partię niż rodzice (co w „erze” klasowej polityki uznano by za absurd); oraz tymczasowość sympatii politycznych, czyli zmienianie przez tego samego wyborcę często politycznych preferencji z kadencji na kadencję (w „erze” pierwszej ludzie najczęściej głosowali na „swoją” partię dożywotnio).

Duże partie ogłosiły się partiami ludowymi, czyli mającymi ambicję walczyć o wyborców we wszystkich grupach społecznych. Partie mniejsze uzyskały niebagatelną przestrzeń na kreatywność w staraniach o nowe elektoraty, a nawet możliwość kształtowania elektoratów poprzez własne zabiegi programowe. Treść programów politycznych i narracji partyjnych, a także osobowości samych liderów zyskały zupełnie nowe, kolosalne znaczenie dla wyników wyborczych. Polityka wyszła z utartych kolein i stała się przestrzenią dla pomysłowości, kreatywności, ale także dla ludzi zorientowanych na słuchanie postulatów obywateli i rozwiązywanie ich realnych problemów. 

3.

„Era” trzecia to swoisty miks obu wcześniejszych. Nie stajemy się dzisiaj nagle, jakoby z racji urodzenia w danym miejscu społecznej stratyfikacji, przypisani do danej partii. Nadal jest tak – i jest to cecha wspólna „ery” trzeciej z drugą, z „erą” indywidualizmu – że sobie wybieramy, do kogo nam najbliżej i jaką politykę chcemy wspierać. Pojawia się jednak swoista presja – w jakimś stopniu przypominającą realia „ery” pierwszej – aby z wyboru politycznego uczynić funkcję/pochodną naszych cech socjologicznych: koloru skóry, wyznania lub jego braku, orientacji seksualnej, miejsca zamieszkania, poziomu wykształcenia, wieku, płci, rodzaju związku, w którym żyjemy, ilości dzieci lub ich braku, preferencji co do środka transportu, diety, doboru lektur lub ich braku, etnicznego pochodzenia przodków i wielu innych, jeszcze bardziej nonsensownych przesłanek. Istnieje też presja, aby raz dokonanemu wyborowi pozostać wiernym, bo w polityce tożsamości zmiana poglądów to akt najwyższej zdrady, niewybaczalny niczym odejście z sekty. Polityka przestała być strefą płynności, gdzie obywatele próbują raz tego, raz owego. Dziś to przestrzeń podzielona na sektory. To przestrzeń agresywnej wrogości pomiędzy obozami. Kontrolę nad lojalnością i prawomyślnością rekrutów obozy sprawują za pomocą mediów społecznościowych. Klasyk mawiał, że wojna to kontynuacja polityki innymi środkami. W trzeciej „erze” polityka wydaje się aktem wojny przy rezygnacji z tylko najbardziej drastycznych jej metod. 

Byłoby to wszystko bardziej znośne i nie niosło zagrożeń ustrojowych, gdyby dawny model politycznych podziałów, czyli lewica-centrum-prawica, został zachowany. Gdyby w batalii szło o polityki sektorowe, lecz żadna ze stron nie poddawała w wątpliwość trwania systemu. Niestety, coraz bardziej oczywistym jest, że w trzeciej „erze” zasadnicza oś sporu przebiegać będzie według schematu mainstream-ekstrema. W ramach mainstreamu skupia się niemal całość nurtów politycznych „ery” drugiej: socjaldemokraci, liberałowie, zieloni, chadecy, umiarkowani konserwatyści i inne mniejsze grupy. Po drugiej stronie stają ekstrema: rosnąca wszędzie w siłę skrajna prawica, która stawia postulat przebudowy ustrojowej oraz gdzieniegdzie także skrajna lewica, która na razie wybiera w sporze prawicy z mainstreamem postawę symetrysty, lecz coraz więcej wskazówek pozwala sugerować, że jakaś forma jej sojuszu ze skrajną prawicą się wykuwa. Nawet jeśli będzie chodziło li tylko o podział łupów na trupie liberalnej demokracji. 

Od strony socjologicznej elektoraty dwóch nowych biegunów polityki można wyodrębnić najprecyzyjniej, używając pojęcia „percepcja własnego położenia”. Mainstream popierają ludzie zadowoleni ze swojej sytuacji życiowej i wiążący z przyszłością nadzieje. Ekstrema popierają ludzie postrzegający swoje położenie jako złe, pogorszone lub antycypujący jego pogorszenie, wiążący z przyszłością tylko obawy, pogrążeni w fatalizmie. To nie jest w żadnym wypadku prosta kalka z podziałów „ery” pierwszej. Nie jest tak, że pierwsza grupa to po prostu ludzie o silnym statusie materialnym, zaś druga to tylko warstwy społeczne zdegradowane, upośledzone realiami ekonomicznymi, określane jako prekariat, warstwa ludowa czy NINJA. Owszem, status materialny jest jednym z czynników kształtowania się tych wrogich obozów, lecz na to nakłada się cały szereg – zasygnalizowanych powyżej – czynników kulturowo-społecznych. Sfrustrowani utratą społecznej estymy przez swoją grupę społeczną (rasową, etniczną, przez swój Kościół itd.) wybierają obóz ekstremów, nawet jeśli dysponują dużymi środkami finansowymi. Odwrotnie, ubodzy ludzie dostrzegający nowe szanse życiowe dla siebie lub swoich dzieci, które otwarły się relatywnie niedawno wskutek reform liberalnych, popierają siły mainstreamu, nawet jeśli nadal żyją bardzo skromnie. 

4.

Skrajna prawica trzeciej „ery” zresztą różni się diametralnie od (centro)prawicy poprzednich okresów. Tamte były konserwatywnymi partiami o mocnym poparciu dla wolnorynkowego ładu gospodarczego, niskich podatków i deregulacji. W „erze” pierwszej był to miks skrojony pod klasę średnią i wyższą klasę średnią, posiadaczy mniejszych czy większych majątków, którzy identyfikowali niskie podatki jako swój żywotny interes, zaś obawa przed utratą tychże majątków skłaniała ich do popierania społecznego konserwatyzmu zgodnie z logiką „chwilo, trwaj!”. W „erze” drugiej, gdy konserwatywna czy chadecka centroprawica została partią ludową i zaczęła werbować wyborców z uboższych warstw społecznych, jako narzędzia tej rekrutacji używała nacjonalizmu, tradycjonalizmu, religijności, konfliktu pokoleniowego, zagrożenia przestępczością i tym podobnych dźwigni. Miały one służyć do tego, aby np. osoby pobierające zasiłki popierały partię proponującą ich cięcia z innych niż polityka socjalna powodów.

Obecna skrajna prawica porzuciła wolnorynkowe elementy programu i do haseł nacjonalizmu, szowinizmu, wrogości międzykulturowej (czy po prostu rasizmu) dołożyła, kojarzone dotąd z lewicą, hasła socjalne. Jej sukces dzisiaj, zagrożenie stwarzane przez nią mainstreamowi, ale także jej wyraźna przewaga nad ofertą ekstremum lewicowego polega na tym, że odpowiada na wszystkie potrzeby ludzi oceniających swoje położenie jako złe lub żyjących w lęku przed jego relatywnym pogorszeniem. Jest równocześnie nacjonalistyczna, wroga „obcym” sięgającym po pomoc socjalną, ale równocześnie optuje za hojnym wspieraniem świadczeniami „swoich”, rodaków, współwyznawców, wspólnotę etniczną. Czy w świecie polityki tożsamości jest to kombinacja niepokonana, swoisty mat w politycznych szachach?

Wybory 2023 r. w Polsce oczywiście jaskrawo pokazały, że niekoniecznie. Niestety, polski wyczyn przy urnach i nadzieje, jakimi od tamtego dnia żyjemy, idą pod prąd szerszym doświadczeniom krajów zachodniej demokracji. O końcach kadencji i przyszłych wyborach myśli się tam z reguły z dużym niepokojem. Koincydencja, jaką zapewne jest zbliżające się nastanie lat trzydziestych, działa na wyobraźnie tych, którzy analizują dzieje sprzed 100 lat. Słowem: mainstream nadal słabnie, a skrajna prawica przybiera na sile. Mogą ją reprezentować kolejni prezydenci USA i Francji, a rozpoczynająca się rychło nowa kadencja Parlamentu Europejskiego może być ostatnią, w której jeszcze będzie w mniejszości. W Niemczech landy dawnej NRD wydają się stracone na jej rzecz. We Włoszech już rządzi. 

5.

Siły polityczne mainstreamu nie mogą liczyć na powrót do drugiej „ery” demokratycznej polityki. Te realia, choć po prostu lepsze od współczesnych, są nie do otworzenia w tym środowisku technologicznym. Zmiany mentalnościowe obywateli demokracji będą raczej postępować z dużym tempem w kierunku, który wyznaczą jeszcze nowsze technologie. Mainstream musi znaleźć sposób na rekonstrukcję tożsamości ludzi wiążących się z nim, tak aby stała się ona ponownie atrakcyjna dla liczniejszych elektoratów. 

Jedną z dróg, już punktowo stosowaną, która skupiła na sobie wiele krytyki, ale ujawniła także – przynajmniej przez pewien czas – pewną dozę skuteczności, była imitacja. Ugrupowania mainstreamu usiłowały osłabić impuls popychający obywateli lękających się imigracji w stronę skrajnej prawicy poprzez przejmowanie niektórych elementów ich narracji oraz nadawanie im nieco bardziej umiarkowanego charakteru. Także w kwestiach polityki socjalnej mainstream przechodzi coraz częściej do strategii zerowania sporu, jakoby wszyscy się teraz już zgadzali, że państwo winno udzielać hojnego wsparcia i że jest to poza polityczną dyskusją. Takie podejście niewątpliwie spowolniło postępy ekstremów i umożliwiło mainstreamowi utrzymanie władzy na kolejne kadencje, m.in. w Holandii, Belgii czy Danii. Istnieje jednak duża wątpliwość, czy jest to recepta na trwałe oddalenie wyzwania, skoro mamy tu raczej konfirmację tożsamościowych postaw skrajnej prawicy, zamiast ustanowienia dla nich alternatywy. 

Drugą drogą ataku na ekstrema jest zainfekowanie ich kryzysem demokracji liberalnej. Ustrój Zachodu nie tkwiłby w kłopotach, gdyby nie splot kryzysów, które nieustannie uderzają w nasze kraje od mniej więcej 2008 r. Opozycja wobec demokracji liberalnej została zrodzona, a cała tożsamość ekstremów ufundowana na ograniczonej zdolności radzenia sobie i rozwiązywania tych kryzysów przez mainstream. Dalej: istotnym filarem tożsamości zwolenników skrajnej prawicy jest wiara w to, że z tymi kryzysami można było i jest łatwo sobie poradzić. To kazus haseł o zakończeniu wojny w Ukrainie w 24 godziny, zbudowaniu muru lub zapory na granicy, wprowadzeniu tarcz osłonowych, aby radzić sobie z pandemią czy płaskowyżem inflacji. Tymczasem, gdy skrajna prawica rzeczywiście ma władzę, to jej pomysły kończą się kupnem niedostosowanych respiratorów od handlarza bronią, propozycją leczenia koronawirusa wybielaczem, rozebraniem bloku w Ostrołęce czy ławeczką na 100 lat niepodległości. Mainstream powinien uwikłać skrajną prawicę w realia złożoności i kolosalnego poziomu skomplikowania naszej rzeczywistości, aby jej poplecznikom uświadomić, że liderzy ekstremów nie mają zielonego pojęcia, jak kryzysy rozwiązywać, a ich hasełka o „prostych rozwiązaniach” są głupsze niż bajki dla małych dzieci. Pytanie (i wada tego rozwiązania): jak to zrobić, nie oddając ekstremom władzy? W Polsce udało się nam prawicę skompromitować, lecz za cenę oddania jej władzy na osiem lat, w których doprowadziła do dewastacji państwa, które obecnie nie jest w pełnym tego słowa znaczeniu już liberalną demokracją i musi ulec rekonstrukcji. 

Trzecią możliwością jest odwołanie się do kraju. Ekstrema często podkreślają swoją bliskość wobec ludu, twierdzą, że są wsłuchane w głos ludzi, słyszą ich rozterki. Mainstream ma zaś być złożony z ludzi zimnych, zdystansowanych, elitarnych, zarozumiałych i obojętnych na los „małego człowieka”. Jak to wygląda w praktyce, także ujawnia polskie doświadczenie, gdzie rząd ekstremum w praktyce usunął instancję konsultacji społecznych ze ścieżki legislacyjnej, na spotkania partyjne wpuszczał wyłącznie lokalny aktyw z rodzinami, a z resztą społeczeństwa dialogował najchętniej przy pomocy pałki teleskopowej. Politycy mainstreamu muszą wręcz demonstracyjnie otworzyć się na słuchanie ludzi. Oto ostatecznie nadszedł w trzeciej „erze” demokracji czas szerokich konsultacji społecznych, paneli obywatelskich, grup fokusowych, internetowych referendów konsultacyjnych, otwartych drzwi do udziału w zespołach eksperckich dla wszystkich grup zainteresowanych daną problematyką. Przedstawiciele mainstreamu w samorządach mają tutaj do wykonania szczególnie wielką pracę. Trzeba nauczyć się słuchać i jak najczęściej się da, robić także to, czego życzy sobie opinia publiczna. Skoro, imitując ekstrema, mainstream i tak zboczył już na ścieżkę populizmu, to niech to przynajmniej jest populizm, który zapunktuje mocno na plus w odbiorze społecznym. 

Czwartą i najlepszą z dróg jest natomiast budowa nowej tożsamości politycznej wyborcy mainstreamu wokół postawy racjonalizmu. Czas pandemii był co prawda żyznym gruntem także pod liczne teorie spiskowe, ale jednak objawił się również jako moment, choćby chwilowej, restytucji autorytetu, wiedzy naukowej i ekspertyzy jako istotnego czynnika w debacie publicznej. Strach przez chorobą zwrócił wielu ponownie ku wiedzy i rozsądkowi. Trzeba nam dojść do tego, aby obywatele sami z siebie zinternalizowali w sobie niechęć do zajmowania bezrozumnego stanowiska w różnych sporach politycznych. Aby przestali popierać ewidentnych szarlatanów, kłamców i manipulatorów. Aby zgadzali się, że zanim podniesie się na coś wydatki, trzeba najpierw inne wydatki obciąć, znaleźć nowe źródło finansowania, zwiększyć efektywność gospodarki lub wskazać na możliwie mało ryzykowne metody spłaty tak powstałego długu. Aby nie stali na stanowisku, że każdy imigrant to terrorysta lub leń stroniący od pracy. Aby wszelka inność nie wzbudzała w nich paniki. Aby w zmianach kulturowych i pokoleniowych nie widzieli ataku na ich wiarę i rodzinę, a zjawisko nieustannie dokonujące się co dwie dekady od dobrych 200 lat. 

I w końcu, aby dostrzegli (a my razem z nimi), że nieustanna wrogość wyrażana w debacie politycznej ani nie wzmacnia wspólnoty, ani nie generuje lepszych perspektyw na przyszłość.

Czy jest co świętować? :)

Zwycięstwo miało oznaczać początek nowych, lepszych czasów i było celebrowane na różne sposoby, od postów w mediach społecznościowych po spotkania towarzyskie. Teraz, gdy po wyborczej gorączce opadł kurz, pojawiają się trudne pytania – czy faktycznie jest co świętować?

Orędownicy demokratycznych wartości oraz praw człowieka wiedzieli, że tegoroczne wybory są grą o wszystko. Nie dziwi więc, że po wygranych przez demokratyczną opozycję wyborach, pojawił się entuzjazm na skalę niespotykaną w Polsce od 1989 roku. Hasła podczas kampanijnych wieców i profrekwencyjnych marszy, takie jak „Szczęśliwej Polski już czas” czy „Jeszcze będzie przepięknie”, niosły obietnice nie tylko wygranej, ale też nowej rzeczywistości. Gdy ogłoszono wyniki wyborów, będące wyrokiem dla rządów PiS-u, zostały przyjęte przez wielu Polaków z radością. Zwycięstwo miało oznaczać początek nowych, lepszych czasów i było celebrowane na różne sposoby, od postów w mediach społecznościowych po spotkania towarzyskie. Teraz, gdy po wyborczej gorączce opadł kurz, pojawiają się trudne pytania – czy faktycznie jest co świętować?

Szczęśliwej Polki (jeszcze) nie czas

Niewątpliwie gwoździem do trumny niepodzielnych rządów PiS okazał się wyrok Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, a motorem spektakularnej frekwencji wyborczej stały się przede wszystkim kobiety. Ich siłę było widać już w obietnicach wyborczych. Ugrupowania centrum, unikające do tej pory jednoznacznego opowiedzenia się po którejkolwiek ze stron, zostały w końcu, mniej lub bardziej, zmuszone do zajęcia klarownego stanowiska w światopoglądowych kwestiach, między innymi praw kobiet czy osób LGBT. Donald Tusk, stojący na czele największego ugrupowania politycznego, uwarunkował wpisanie na listy kandydatów poparciem aborcji na żądanie. W dużej mierze jest to zmiana przełomowa, której nikt sobie nie wyobrażał dziesięć lat temu. Wówczas bardziej progresywne postulaty były jedynie kuszeniem, które wobec niemrawej postawy „kuszącego” wywołało rozczarowanie zainteresowanych grup i przyczyniło się ostatecznie do zwycięstwa PiS w 2019 r. 

Nie wszyscy jednak są chętni odpowiedzieć na postulaty kobiet i środowisk LGBT. Liderzy Trzeciej Drogi, choć zapewne widzą przemiany zachodzące w coraz większej części społeczeństwa, dalej chcą utrzymać tradycyjny kurs, aby wygrać poparcie bardziej konserwatywnych wyborców po demokratycznej stronie politycznego spektrum. Stąd propozycja referendum, która zdejmuje z polityków odpowiedzialność za zajęcie stanowiska i daje konserwatywnym demokratom możliwość zagłosowania przeciw. Te nastroje nie są wyrażane wprost, ale są wyczuwalne. Jeszcze nie ostygły urny wyborcze, a Władysław Kosiniak-Kamysz w programie Rada Zet zapowiedział swój sprzeciw przeciwko wpisywaniu „spraw światopoglądowych” w umowę koalicyjną. Istnieje spore ryzyko, że przy wprowadzaniu w życie postulatów związanych z prawami kobiet czy osób LGBT Trzecia Droga może okazać się hamulcowym, torpedującym wysiłki Koalicji Obywatelskiej i Lewicy. Przyszłość pokaże, na ile przedwyborcza mobilizacja, gdzie wiele osób oddało głos na Trzecią Drogę, by ta koalicja dostała się do parlamentu, wynikała z przekonania czy z obawy, że jej brak w parlamencie będzie oznaczał trzecią kadencję PiS. W efekcie ugrupowanie Szymona Hołowni oraz Władysława Kosiniaka-Kamysza odniosło spory sukces, osiągając lepszy wynik i zbierając więcej mandatów niż Lewica. Z perspektywy wprowadzania progresywnych postulatów w życie jest to zdecydowanie zła wiadomość. Ponadto w ciągu miesiąca od wyborów okazało się, że jeden z kandydatów wprowadzonych do Sejmu z list Lewicy, Łukasz Litewka, jest bardziej poglądami zbliżony do Trzeciej Drogi. Biorąc pod uwagę dotychczasowe praktyki Polski 2050, nie da się wykluczyć jego transferu, tak jak w poprzedniej kadencji stało się z Hanną Gill-Piątek. Oczywiście, wśród posłów Trzeciej Drogi znajdują się także osoby bardziej liberalne światopoglądowo, ale istnieje obawa, że powierzone temu ugrupowaniu zaufanie przez wyborców głosujących pragmatycznie może zostać sprzeniewierzone na rzecz ambicji jej politycznych liderów.

Gdyby w koalicji demokratycznej była nawet większa zgodność w tych kwestiach, wprowadzenie praw kobiet czy osób LGBT będzie jednak długim procesem. Posłowie PiS nadal mają bardzo znaczącą reprezentację w sejmie, z opcją dogadania się w poszczególnych wspólnych interesach z Konfederacją. Nawet jeśli ustawy przebiłyby się przez ów mur konserwatystów, trwająca kadencja upolitycznionego prezydenta skończy się dopiero w 2025 roku, więc do tego czasu Andrzej Duda ma możliwość wetowania ustaw sprzecznych z interesem PiS. Samo więc wprowadzenie nowego prawa napotka szereg przeszkód, które w praktyce oznaczają rozłożenie w czasie realizacji obietnic wyborczych na miesiące, albo nawet na lata. W tym wszystkim nie da się pominąć wpływu Kościoła.

Jeszcze będzie kościelnie 

Media od miesięcy przekonują o spadającej liczbie wiernych Kościoła katolickiego w sposób sugerujący, że świecka Polska już za chwilę będzie faktem. Nie będzie, jeszcze przez długi czas. Według spisu powszechnego w ciągu dziesięciu lat odsetek rzymskich katolików zmniejszył się o 16 punktów procentowych. Spadek liczby wiernych z 87% społeczeństwa do 71% jest niewątpliwie bardzo złą wiadomością dla Kościoła i rzeczywiście wskazuje na duże tempo sekularyzacji kraju. Jednocześnie pozostaje faktem, że zdecydowana większość Polaków to katolicy. Jeśli ta tendencja utrzymałaby się na stałym poziomie, to jeszcze w kolejnym spisie przynależność do Kościoła katolickiego deklarowałoby 55% Polaków, czyli wciąż ponad połowa społeczeństwa. W wielu miastach mówi się o masowych rezygnacjach uczniów z religii, ale w mniejszych ośrodkach, reprezentujących większość obywateli naszego kraju, ta zmiana zachodzi powoli albo wcale, a Kościół ma swoje żelazne bastiony. W praktyce oznacza to, ni mniej, ni więcej, że religia będzie jeszcze długo ważnym czynnikiem kształtującym życie codzienne, a przede wszystkim ważną kartą przetargową w świecie polityki.

Nawet gdyby społeczeństwo polskie było w większości zeświecczone, pozycja Kościoła jest zabezpieczona prawnie. Konkordatu regulującego stosunki między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem katolickim nie da się po prostu wypowiedzieć, ponieważ jego istnienie gwarantuje Konstytucja w artykule 25. Konkordat, jak każdą umowę można renegocjować, ale od pomysłu do realizacji niewątpliwie minie dużo czasu. Kościół ze względu na Konstytucję ma przewagę i jako równorzędna strona umowy nie musi zgadzać się na wprowadzenie proponowanych postulatów. Wystarczy, że nie będzie porozumienia, a wszystko wskazuje na to, że polski Kościół katolicki i jego hierarchowie nie poddadzą się bez walki. List arcybiskupa Stanisława Gądeckiego pouczający papieża Franciszka w sprawie związków jednopłciowych jest najlepszym dowodem tej determinacji.

Świadomi pozycji Kościoła są także politycy. Nie tylko przynależni do PiS czy Konfederacji, ale także ci z opozycji. Trzecia Droga swoją popularność zdobyła w dużej mierze jako opcja dla wierzących demokratów, ponieważ Platforma Obywatelska zrezygnowała z dotychczasowej strategii zadowalania każdego po trochu i opowiedziała się za świeckim państwem. Donald Tusk wie, że nie może przeprowadzić radykalnej antykościelnej rewolucji, dlatego propozycje Koalicji Obywatelskiej, choć postępowe, mogą wydawać się niewystarczające w porównaniu chociażby do postulatów Lewicy, szczycącej się tym, że jako jedyne ugrupowanie polityczne demokratycznej opozycji wprost żąda usunięcia religii ze szkół. Wbrew pozorom jedyna realistyczna droga rozdziału tronu od ołtarza wiedzie małymi krokami. Niechęć do przymusu działa w obie strony. Mentalności społeczeństwa nie da się zmienić ustawą, a ludzie nie lubią być siłą pozbawiani tego, co jest im bliskie właściwie od urodzenia. Czy to się komuś podoba czy nie, wielu nadal uważa katolicyzm za esencję polskości. Zbyt radykalne posunięcia w tej kwestii mogą zmobilizować elektorat przeciwko demokratycznej opozycji, a PiS grający na obrońcę wiary, wyznawanej mimo wszystko przez większość społeczeństwa, tylko na to czeka. Innymi słowy, świeckie państwo to projekt ważny i niezbędny, którego wdrożenie zajmie lata.

Aby jutro były z nas dumne

Pozostaje kwestia przywrócenia praworządności rozmontowanej przez PiS oraz osądzenia wszystkich członków poprzedniego obozu rządzącego, którzy złamali prawo. Choć jest to zadanie prostsze do wykonania niż zmiana ludzkiej mentalności, to też nie do zrealizowania z dnia na dzień. Demokratyczna opozycja zapowiedziała powołanie trzech komisji śledczych do końca grudnia: w sprawie wyborów kopertowych, inwigilacji (tzw. afera Pegasusa) oraz afery wizowej. W przypadku posłów oraz sędziów konieczne będzie uchylenie immunitetu, co musi zostać orzeczone w procesie, a zatem trwa. PiS wykorzystuje i wykorzysta wszystkie zależności i procedury, żeby grać na czas. Dowody są najprawdopodobniej niszczone na masową skalę, a długotrwałe procesy umożliwiające jakiekolwiek skazanie, mogą wywoływać w wyborcach demokratycznej opozycji zniecierpliwienie, a tym samym i niezadowolenie. Zlecenie utworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiego przez Andrzeja Dudę to pierwszy przykład. Opozycję czeka więc trudne zadanie, wymagające skupienia na celach, co będzie wymagało dużej determinacji i zgody. Cały wysiłek demokratycznego elektoratu spoczywa na kruchym lodzie, który może się zapaść, jeśli tylko wybrani politycy stracą z oczu nadrzędne cele, czy to przez walkę o władzę, czy przez wybujałe ambicje.

Co ważniejsze, nie znamy jeszcze dokładnie skali zniszczeń rządów PiS. Nie wiadomo, ile dokładnie pieniędzy ukradziono ani jak bardzo budżet na tym ucierpiał. Leszek Balcerowicz wzbudza kontrowersje krytyką obietnic opozycji, takich jak podwyżki dla nauczycieli jako zbytniej rozrzutności. Niemniej przywracanie państwa obywatelom poprzez wywiązywanie się ze złożonych w czasie kampanii zobowiązań to warunek konieczny na drodze do umocnienia demokracji. Pieniądze jednak nie biorą się z powietrza i oznacza to, że trzeba będzie zabezpieczyć potrzebne kwoty, nawet przez wzrost zadłużenia. Rozpasanie polityków PiS prawdopodobnie zmieni się w lata chude dla Polaków, za które winowajcy będą oskarżać swoich następców. Ludzie, odczuwając pogorszenie dotychczasowej jakości życia mogą ulec takiej narracji, tak jak do dzisiaj wiele osób poszkodowanych w latach 90 obwinia za nagłe bezrobocie oraz niezwykle trudną sytuację wyłącznie przemiany gospodarcze, pomijając komunistyczny ustrój, będący bezpośrednią przyczyną problemów ekonomicznych. Trzeba być świadomym, że polska gospodarka, tak jak system edukacji czy służba zdrowia, zanim będzie mogła ponownie się rozwijać, musi najpierw podnieść się po rządach PiS.

Wybory nie oznaczają nowej rzeczywistości, tylko rozpoczynają zmiany w jej kierunku. Jeszcze może być przepięknie, jednak to będzie długotrwały, żmudny i mozolny proces, zależący w dużej mierze od tego, czy wybrani politycy nie zboczą za jakiś czas z kursu na rzecz politycznych przepychanek. Nadchodzące miesiące i lata to wyzwanie, także dla społeczeństwa. Błędem wolnej Polski była wiara w to, że wraz z upadkiem komunizmu oraz wstąpieniem do Unii Europejskiej polska demokracja stanęła na równi z okrzepłymi systemami demokratycznymi państw Zachodu. Przez trzydzieści lat utrzymywał się status quo. Niereformowana służba zdrowia wraz z system edukacji ulegały stopniowej degradacji, przyspieszonej w ostatnich latach przez PiS. Nie zadbano o to, żeby za zmianą ustrojową oraz otwarciem na świat podążały zmiany polskiego społeczeństwa w kierunku nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego, wolnego od przestarzałych wzorców czy negatywnych wpływów PRL-u. Dodatkowo zabetonowano pozycję Kościoła, opornego jakiemukolwiek postępowi. W efekcie nie tylko nie poszliśmy do przodu, ale też naraziliśmy młodą demokrację na osłabienie i wypaczenia. Prawa kobiet, osób LGBT czy świecki charakter państwa, powszechne na Zachodzie, wejdą w życie dopiero w odległej perspektywie. Szczęśliwa Polska jest możliwa, ale to czy stanie się faktem, zależy od determinacji, aby wytrwać w decyzji, jaką podjęliśmy podczas ostatnich wyborów. Jeśli to się uda, będziemy mogli w końcu świętować z czystym sumieniem.

„Nie śpij, bo Cię przegłosują” :)

Dziewięć lat temu, w 25. rocznicę wyborów 4 czerwca na Placu Zamkowym Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama mówił do nas:

„Dziękuję, Polsko. Dziękuję za twoją odwagę, dziękuję za przypomnienie światu, że niezależnie od tego, (…) jak długa jest noc, chęć wolności i godności nie blaknie i nigdy nie zniknie. Dziękuję ci, Polsko, za twoją żelazną wytrwałość, za pokazanie, że tak! – zwykli obywatele mogą zmienić bieg historii, a wolność zatriumfuje, ponieważ siła czołgów i armii nie dorównuje sile naszych ideałów. Dziękuję ci, Polsko, za twój triumf. Nie triumf zbrojny, ale triumf w duchu człowieczeństwa, prawdy, która daje nam siłę. Nie ma zmiany bez ryzyka, nie ma postępu bez poświęcenia i nie ma wolności bez solidarności”.

Wielki triumf

Słowa Obamy przypominały światu jak wielkim sukcesem były wybory czerwcowe. To w Polsce rozpoczął się upadek bloku komunistycznego. Polacy zagłosowali po to, by Niemcy mogli obalić mur, Czesi i Słowacy przeprowadzić aksamitną rewolucję, Węgrzy uczcić ofiary radzieckiej inwazji z roku 1956, Rumuni odsunąć od władzy krwawego dyktatora, a Litwini, Łotysze, Estończycy, Białorusini i Ukraińcy odzyskać niepodległość. Każdy musiał stoczyć tę walkę oddzielnie, ale zaczęło się w Polsce. To polskie społeczeństwo było primus motor, czyli „pierwszym poruszycielem”, to Polacy sprawili, że żelazna kurtyna wylądowała tam, gdzie jej miejsce – na złomowisku historii. Był to też jeden z niewielu polskich zrywów, po którym zamiast opłakiwać poległych, mogliśmy świętować sukces. Mamy prawo być dumni.

Niestety, dziś władzę dzierży w Polsce partia, która chce nam to prawo odebrać. Nie tylko wymazać 4 czerwca z kalendarium chwalebnych dat, ale skompromitować, zmieszać z błotem. A wszystko z hasłami patriotyzmu na ustach i pod sztandarem promowania polskiej historii na świecie. Efekty tej promocji widzieliśmy w roku 2019 – na 30-lecie czerwcowych wyborów świat do Polski nie przyjechał. Wówczas, przed dziewięcioma laty spotykaliśmy się, aby fetować polską demokrację. Dziś spotykamy się, by polskiej demokracji bronić.

Już słyszę krytykę niektórych mediów za powyższe słowa. „Nie straszcie PiS-em, nie dramatyzujcie, nie przesadzajcie”. Ale po siedmiu latach tej władzy Polska wypada źle właściwie w każdym rankingu standardów demokratycznych – wolności mediów, walki z korupcją, praworządności, uczciwości wyborów.

Zasługujemy i na pieniądze, i na praworządność

Kogo to jednak obchodzi, sarkają niektórzy. Ile to wszystko warte dla przeciętnego obywatela? Powiem Państwu: to cztery miliardy złotych kar nałożone na Polskę za nierealizowanie wyroków Trybunału Sprawiedliwości UE; to niemal 160 miliardów złotych z Krajowego Planu Odbudowy, które nie trafiły do Waszych miast, gmin, powiatów. To niewyremontowane drogi, to brak ścieżek rowerowych, ocieplonych bloków, nowych autobusów czy instalacji fotowoltaicznych. To słabsza złotówka, a co za tym idzie – wyższe ceny importowanych towarów, wyższa inflacja i wyższe raty kredytów.

Politycy Zjednoczonej Prawicy mówią, że uzależnienie wypłaty pieniędzy od poszanowania praworządności, to zamach na polską suwerenność. To nieprawda – opozycja i instytucje unijne chcą jedynie, aby Zjednoczona Prawica szanowała naszą własną konstytucję, która mówi, że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym”.

Wstąpienie do UE, które w referendum poparło ponad 77 proc. głosujących, przyniosło Polsce rozmaite korzyści: dostęp do wspólnego rynku dla naszych firm, wzrost inwestycji z państw zachodnioeuropejskich, równe traktowanie polskich obywateli w innych krajach UE, możliwość wspólnego negocjowania umów z tak silnymi krajami jak USA czy Chiny, wspólne standardy ochrony konsumentów, pieniądze na inwestycje w drogi, koleje, transport miejski, solidarne zakupy szczepionek w czasie pandemii i wiele innych. To korzyści na tyle istotne, że nasi sąsiedzi w Ukrainie giną na froncie, walcząc o przyjęcie do tego grona. Wiedzą, że razem możemy więcej. Ale – jak w przypadku każdego klubu – członkostwo wymaga poszanowania pewnych reguł. W przeciwnym wypadku klub się rozpadnie.

Opozycja i instytucje unijne chcą, aby Polacy mogli się cieszyć zarówno praworządnością, jak i pieniędzmi z KPO. Zjednoczona Prawica zapewne też chciałaby tych miliardów złotych na rozwój kraju. Ale jeszcze bardziej chce nieograniczonej władzy.

„Dzięki [pieniądzom z KPO] zrealizujemy nowe inwestycje, przyśpieszymy wzrost gospodarczy oraz zwiększymy zatrudnienie. Fundusze zainwestujemy m.in. w rozwój gospodarki, innowacje, środowisko, cyfryzację, edukację i zdrowie. Każdy z nas na tym skorzysta”. Nie są to moje słowa, tylko cytat ze strony internetowej Rady Ministrów. Nawet oni wiedzą, że środki z KPO mogłyby pomóc milionom Polaków. Nie pomagają, bo ważniejszy od interesu obywateli jest interes kolegów z partii. Tak jest obecnie i tak było 34 lata temu.

Ale tak jak dziś Zjednoczona Prawica, tak wówczas Polska Zjednoczona Partia Robotnicza miała rzesze swoich wyborców. Wielu pragnących końca tego systemu Polaków wątpiło, czy kartka do głosowania może cokolwiek zmienić. Ponad jedna trzecia w ogóle nie poszła na wybory. Być może nie wierzyli, że partię będącą od tylu lat u władzy można od władzy odsunąć. A jednak się udało.

Patriotyzm odwagi zamiast patriotyzmu strachu

Wtedy, podobnie jak dziś, niektórzy kręcili nosem na kandydatów opozycji. To zrozumiałe. W wyborach nie startują ideały, tylko ludzie – bardziej liberalni lub bardziej konserwatywni, różnie wykształceni, z odmiennymi pomysłami. Niektórzy mogli się podobać bardziej, inni mniej. Ale wybory to nie konkurs na poszukiwanie sobowtóra. Z politykiem nie trzeba zgadzać się w stu procentach. Ja nawet z żoną nie zgadzam się w każdej sprawie. Ważne – tak w małżeństwie, jak i przy wyborach – aby podzielać te same podstawowe wartości.

W 2017 roku odbyły się w Polsce protesty studentów przeciwko zawłaszczaniu państwa przez partię władzy. Jeden z postulatów tamtych demonstracji brzmiał: „Chcemy żyć w państwie, w którym stanowiska obsadzane są na podstawie umiejętności i kompetencji, a nie przynależności partyjnej”.

Też chciałbym żyć w takiej Polsce – w której ważne są zdolności, nie znajomości; w której karierę robią ludzie doświadczeni, a nie namaszczeni; i w której istotniejsze od tego, kogo znasz jest to, na czym się znasz. Jednym słowem w Polsce, w której liczy się człowiek, nie jego partyjna legitymacja.

Chciałbym także Polski, w której ważny jest patriotyzm. Ale patriotyzm odwagi, nie patriotyzm strachu. Patriotyzm, który czerpie siłę z naszych sukcesów, nie porażek własnych i cudzych. Patriotyzm oparty na wspomnieniach zwycięstw, a nie rozpamiętywaniu krwawych katastrof. Patriotyzm pragmatyczny, nie tragiczny.

Czego boi się władza?

Wyniki wyborów z 4 czerwca były wyrazem takiego patriotyzmu. Stanowiły krok w stronę budowy bogatszej, bezpieczniejszej, bardziej europejskiej Polski. Mamy prawo być z nich dumni. Oby najbliższe wybory także dostarczyły nam powodu do dumy.

Co zrobić, by tak się stało? Odpowiedź jest prosta – oddać głos. „Nie śpij, bo Cię przegłosują” mówiły ulotki przed wyborami czerwcowymi. Jeśli każdy z nas wyborców opozycji zabierze ze sobą na wybory tylko jedną osobę, która dziś chce zostać w domu, Kaczyński, Ziobro i ich ludzie na pewno stracą władzę. Tylko jedną dodatkową osobę!

Żeby się udało, musimy nie tylko zachęcać niezdecydowanych, ale też pokazać, jak wielu z nas ma już dość obecnych rządów. Pokażmy sceptykom, że jesteśmy razem: zdeterminowani i zjednoczeni. Najbliższą okazją będzie marsz przeciwko drożyźnie, złodziejstwu i kłamstwu tej władzy.

Spotkajmy się 4 czerwca w Warszawie. Bo ta władza – podobnie jak tamta w 1989 roku – boi się tylko dwóch rzeczy: wściekłych obywateli na ulicach i kartki wyborczej.

 

Autor zdjęcia: Külli Kittus

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Celebrowanie różnicy. Pluralizmy i metafory :)

Na ogół na pluralizm patrzymy przez pryzmat współżycia społecznego różnych grup, których członkowie postępują według niewspółmiernych systemów wartości. Jednak nawet w obrębie tych wspólnot występują znaczne różnice między ludźmi w sposobach odbierania i postrzegania świata, komunikowania się, a także kluczowych czynników przy podejmowaniu decyzji.

Któż nie przyzna się, że wobec Innych jest co najmniej tolerancyjny. Czasami pojawi się do nich akceptacja czy wręcz uznanie. Często jednak przejawia się to zwyczajnym byciem obok, dzieleniem wspólnej przestrzeni, przygodnym przecięciem się ludzi w danym miejscu i czasie, zrządzeniem losu, na które niewiele możemy poradzić. A jeśli chcielibyśmy wpłynąć na tę sytuację, konieczne byłoby użycie przemocy fizycznej, słownej czy symbolicznej. Na ogół jednak do tego nie dochodzi. A gdy już się zdarzy, wywołuje raczej oburzenie. Raczej, bo zawsze znajdą się przyklaskiwacze odnajdujący w akcie przemocy przyjemność.

Przemoc i tożsamość

Odpowiedzią na takie zachowanie są dobrze znane tłumaczenia. Nie mam nic przeciwko nim, ale ich miejsce jest na innym kontynencie, w innym państwie, w innym mieście, na innym osiedlu, w innym bloku. Niech tam sobie żyją. Tam mogą robić co chcą. Nie moja sprawa. To mi nie przeszkadza. Wtedy taka osoba ze swoimi poglądami też im nie przeszkadza. Jest ładnie, czysto, przyjemnie, nie ma miejsca na konflikt, a może – co ważniejsze – nie rodzą się dylematy etyczne i moralne. Czyż świat nie byłby lepszy, a przynajmniej lepiej funkcjonował, gdyby wszyscy byli podobni, myśleli w zbliżony sposób? Skoro jednak to nie jest możliwe, to niech będzie podzielony na enklawy podobnych osób. Wystarczy tylko dbać i pielęgnować te podobieństwa, a wszystko będzie dobrze. Zapanuje powszechna szczęśliwość. No może nie zupełna, bo wewnętrzna jedność zawsze zostaje zakłócona przez jakieś spory, różnice zdań czy interesów, ale nie ma co dokładać jeszcze problemów nadmierną różnorodnością. Nie dopuścić do tej plagi to obowiązek każdej zdrowo myślącej osoby, najwyższe zadanie etyczne czy moralne. Cóż lepiej może usprawiedliwiać wszelkie formy przemocy?

Drugim dobrze znanym uzasadnieniem akceptacji przemocy jest formuła „nie ma tolerancji dla braku tolerancji”. Zestawiając tak różne przykłady uzasadnień przemocy nie chodzi o to, by je zrównywać. Takie próby skończyłyby się niepowodzeniem. O ile ten pierwszy łączy się z segregacją przestrzenną, a przede wszystkim może, a często dotyczy różnic niezbywalnych lub bezpośrednio silnych tożsamości, to nietolerancyjna tolerancja dotyczy w głównej mierze określonych przeświadczeń, przekonań, nastawienia, sposobu myślenia, choć niekiedy wynikają one lub są częścią silnej tożsamości. Odnosi się więc ona do tej cząstki nas, która może ulec zmianie, nie wpływając na naszą tożsamość – przynajmniej w założeniu osób podzielających tę postawę. W jej przypadku chce się przemoc wyeliminować, nie dopuścić do jej rozprzestrzeniania. W tym celu albo napiętnuje się zachowania i wypowiedzi – słownie lub symbolicznie, na poważnie lub szyderczo, tak by nie tylko osoby głoszące nietolerancyjne hasła zaprzestały tego, ale także by było to przykładem dla pozostałych – albo ignoruje czy przemilcza, co może być odbierane również jako co. Jednak jak wiadomo z psychologii, intencjonalne milczenie bywa również formą przemocy. Opowieści grup zmarginalizowanych, niesłyszanych potwierdzają taką tezę, choć oczywistą intencją ich członków i badaczy jest doprowadzenie do wyjścia takich osób z cienia często wywołanego właśnie przemocowymi działaniami osób i wspólnot nastawionych na podobieństwo.

W przypadku tolerancji nietolerującej nietolerancji bardziej przekonuje uzasadnienie przemocy. To odpowiedź na intencjonalne działania nietolerancyjnych osób, które uznajemy za szkodliwe dla członków rodzin, sąsiadów, współobywateli czy po prostu ludzi. Jest więc wynikiem tego, co uchodzi za coś przygodnego, coś co można zmienić, jest bowiem kwestią woli, w domyśle złej woli, choć przecież dobre intencje nie zabezpieczają przed stosowaniem przemocy, a często utrudniają jej dostrzeżenie. Uznając działania i poglądy nietolerancyjne za wolicjonalne, a więc mogące ulec zmianie, można postrzegać je za niedopuszczalne, a nawet zabronić prawem. W przypadku cech niezbywalnych czy silnych tożsamości w społeczeństwie liberalnym nie sposób tak postąpić. Do cech niezbywalnych zaliczyć można pochodzenie, a więc etniczność, kolor skóry, klasowe korzenie rodzinne czy wiek. Co prawda, daty urodzenia nie możemy legalnie zmienić, to jednak możemy sobie dodawać lub odejmować lat – możemy mentalnie czuć się na starszych lub młodszych, wyglądać dojrzalej lub znacznie poniżej swojego wieku, i choć te aspekty często odgrywają większą rolę niż PESEL, to tylko on jest podstawą ochrony prawnej. Do kategorii silnych tożsamości należy natomiast zaliczyć wyznawaną religię, tożsamość płciową, orientację seksualną czy przynależność klasową. Taka lista pokrywa się z wymienionym w prawach człowieka katalogiem zabronionych powodów dyskryminacji. W nim znajduje się jeszcze światopogląd oraz przekonania polityczne i społeczne, a więc bezpośrednio dotyczące omawianego problemu.

Czy wolno dyskryminować dyskryminujących?

Jest to też najbardziej zawiła kwestia, być może jedno z tych zagadnień, które nie mają ostatecznie jednoznacznych odpowiedzi. A próbując je rozwikłać, popadamy w błędne koło lub sprzeczność nierozwiązywalną na mocy logiki. Potrzeba pewnej gimnastyki intelektualnej, by jakoś sobie poradzić z trudnościami, albo mieć nadzieję na przyjęcie na słowo pewnych zasad i liczenie, że nikt nie będzie nadmiernie drążyć tematu, a już na pewno swoimi działaniami rzucał wyzwania normom. W przeciwnym razie może być problem, by stały się common sensem nie wymagającym uzasadnienia, oczywistością jakich wiele, nad którymi się nie zastanawiamy. Spróbujmy jednak bliżej się przyjrzeć temu zagadnieniu i trudnościom, które się uwidaczniają.

Z perspektywy praw człowieka jedno z pytań brzmi: czy można dyskryminować tych, którzy dyskryminują? Czy można wobec nich stosować tę formę przemocy? Deklaracje prawno-człowiecze (Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, Europejska Konwencja Praw Człowieka) zawierają ograniczenia w możliwości głoszenia i manifestowania swoich przekonań (zresztą jak praktykowania kultu religijnego). Dotyczą one interesu publicznego, ochrony porządku publicznego, zdrowia i moralności, a także ochrony praw i wolności innych osób. Odsyłają one do ustaw i porządku prawnego danego państwa, które muszą być zgodne z przyjętymi przez nie deklaracjami. Jednocześnie to głównie państwa-sygnatariusze stoją na straży przestrzegania niedyskryminacyjnych praktyk. Nie może to dziwić, bowiem jedyną instytucją mogącą legalnie stosować przemoc jest właśnie państwo.

W demokracjach o treści zapisów prawnych decydują obywatele uwzględniający istniejące przepisy i zobowiązania międzynarodowe, kontrolowani przez sędziów zasiadających w trybunałach konstytucyjnych lub instytucji pełniących podobną funkcję. Ten ostatni element, jak przedstawił to francuski badacz demokracji Pierre Rosanvallon, jest korektą wobec legitymizacji władzy opartej jedynie na woli powszechnej wyrażanej w wyborach. Opiera się on na legitymizacji poprzez refleksyjność będącej – obok legitymizacji poprzez bezstronność (instytucje nadzorcze i agencje regulacyjne) oraz poprzez bliskość z obywatelami (organy rzecznicze) – uzupełnieniem tradycyjnej legitymizacji demokratycznej i systemu checks and balances. Punktem nie jest proceduralny podział, lecz ten wynikający z nastawienia na różne wartości poszczególnych instytucji, wartości, których ścieranie ma podnosić jakość demokracji. Jest więc wyrazem pluralizmu, choć innego niż klasyczny trójpodział czy wiara w ucieranie się stanowisk w debacie parlamentarnej. Nie zastępuje ich, lecz nakłada się na niego. To refleksyjności, z pomocą bezstronności i bliskości, przypada rozstrzyganie w przypadku praw człowieka.

Czy natomiast obywatele mogą dyskryminować, choćby w postaci napiętnowania grup, które dopuszczają się dyskryminacji? Czy mogą powoływać się na prawa człowieka przed wyrokami i orzeczeniami sądów lub wynikającymi z nich zmianami w ustawach? Czy w tym procesie obywatele skazani są tylko na decyzje sędziów, w przypadku państw europejskich także z Europejskiego Trybunału Praw Człowieka?

Dyskryminacja ze względu na poglądy polityczne jest najsłabiej opisana. Na ogół wymieniana jest razem z dyskryminacją ze względu na wyznanie, a przecież często wchodzą one ze sobą w konflikt. Religia może np. opisywać ważne ze względu na światopogląd danej osoby czy grupy sprawy związane z orientacją seksualną czy tożsamością płciową w sposób dyskryminujący, onieśmielający, upokarzający, poniżający czy uwłaczający. Z tego powodu taka religia czy światopogląd z niej wynikający są nie do pogodzenia. W takich przypadkach na ogół rozpatruje się konkretną sytuację pod kątem racjonalnego uzasadnienia postępowania celem zgodnym z prawem, a środki służące realizacji tego celu – czy są właściwe i konieczne. Ale czy państwo może rozstrzygać, które z elementów światopoglądu religijnego są niezbędne np. do zbawienia? Dbanie o to nie jest zresztą rolą państwa i z jego perspektywy nie da się tego racjonalnie uzasadnić. Tak więc świecki światopogląd ma pierwszeństwo przed jakimkolwiek religijnym, co z perspektywy przynajmniej niektórych religii czy jej wyznań jest herezją i tylko wyrozumiałość ze strony przywódców religijnych i wierzących oraz niechęć do rozstrzygającej konfrontacji pozwala na uznanie takiego stanu rzeczy.

To potwierdza niemożność jednoznacznego rozstrzygnięcia kwestii niedyskryminacji na polu praw człowieka, nie tyle nie mogąc stwierdzić, czy ma się z nią do czynienia czy nie, co uznając ją za dopuszczalną w pewnych sytuacjach. Zmusza jednocześnie do szukania modus vivendi w spluralizowanym społeczeństwie. Ten może być wynikiem jakiegoś stanu zawieszenia, klinczu, bezradności lub wiązać się z takimi cechami jak wielkoduszność czy tolerancja lub miłosierdzie, które ostatecznie opierają się na uznaniu postępowania, przekonań za złe, niepożądane, a mimo to zostawieniu ich w spokoju. Każda strona ma jakąś koncepcję odpowiadającej tej idei wyrażaną w swoim języku.

Rewolucja praw człowieka

Inny ujawniający się problem z prawami człowieka bierze się z faktu, że same prawa człowieka są elementem światopoglądu, nawet jeśli postrzegane są jako uniwersalne, niezbywalne, niepodzielne, wzajemnie powiązane, a może nawet i odwieczne. A przecież mają one swoją historię, wcale nie taką długą. Przypominają o tym choćby kolejne generacje praw, a także ich interpretacje, jak chociażby niedawna dyskusja o prawie do aborcji – z jednej strony przyzwolenie na nią w określonych warunkach, z drugiej pełna jej depenalizacja. Te zmiany stawiają fundamentalne pytanie o to, czy prawa człowieka są odkrywane czy ustanowione, czy są wynikiem oświecenia, choćby stopniowego, czy tworzone przez ludzi w danym czasie i kontekście kulturowym. Pierwsze z alternatyw sugerują niezbędny misyjny charakter i poprzez niego wchodzenie w sferę polityczności – agonistycznego starcia wartości z opornymi na nawrócenie barbarzyńcami, przeszkadzającym w urzeczywistnieniu dobrze funkcjonującego globalnego społeczeństwa demokratycznego i liberalnego. Misjonarze o możliwych sprzecznościach wolą nie myśleć, by nie niszczyć idealnego obrazu świata, który może nadejść. W przypadku kolejnych alternatyw agonalny charakter jest widoczny od razu. To my jako ludzie chcemy dążyć do lepszego świata, wybieramy prawa człowieka, nawet ze swymi sprzecznościami, bowiem prowadzą one do polepszenia losu ludzi, budowania bardziej demokratycznych i liberalnych społeczeństw, uznawania za lepsze od ich innych form. Przyjmuje się, że nie każdy musi mieć więc nabożne podejście do praw człowieka. Same zresztą zakładają możliwość niejednoznacznego stosunku do siebie, jak chociażby we wspomnianym przypadku religii, orientacji seksualnej oraz tożsamości płciowej – opowiadać się za nimi i być z nimi w niezgodzie. Choć prawa człowieka można zadekretować, to będzie dochodzić do kolizji między wartościami w nich zapisanymi.

Sprzeczności wyraźnie widać w społeczeństwach znajdujących się dopiero na drodze do praw człowieka. Czy mieć podejście misyjne czy jednak zgodne ze społecznym ich ustanawianiem? Oktrojować je czy wspierać oddzielną drogę danej społeczności i kultury do nich? W takich przypadkach wszystkie napięcia uwidaczniają się wyraźniej, ponieważ nie wszystkie wartości i tradycje prawno-człowiecze są podzielane przez lokalną wspólnotę, a część dotychczasowych tradycyjnych elementów danej kultury – ważnych, wyznawanych przez grupy religijne czy światopoglądowe – wchodzi z nimi w konflikt. I choć dla osób zakorzenionych w kulturze praw człowieka, będącej częścią ich silnej tożsamości – czy jak sami by woleli, cech niezbywalnych – pewne pryncypia są oczywiste, to dla innych przyjęcie ich jest rewolucją, dodatkowo postrzeganą często jako przychodzącą z zewnątrz. To spotkanie dwóch światów i jak przy każdym spotkaniu z Innym, jeśli ma być ono dokonane, a nie tylko odbyte, dochodzi do zniszczenia znanego dotychczas świata. W realnym spotkaniu z autentyczną różnicą drzemie jakiś pierwiastek przemocy mogący albo przejawiać się zdominowaniem jednej strony, albo uruchamiający reakcję jądrową, odciskającą ślad na obu partnerach. Jeśli coś może budzić strach czy lęk przed spotkaniem z Obcym, to właśnie obawa przed destrukcją świata, jaki się zna, dotychczasowych przeświadczeń, może nawet wartości, zobaczenie w nim człowieka. Używając sformułowania z innej dziedziny, w dokonanym spotkaniu tkwi twórcza destrukcja.

Wprowadzanie praw człowieka jest rodzajem rewolucji, taką jaką była rewolucja chrześcijańska w Rzymie czy rewolucja francuska. U podstaw tej starożytnej leżało upowszechnienie nowego rozumienia człowieka – jego godności i uniwersalności. Dla nowożytnej fundamentem stała Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela. Obie zaczynały się od głoszenia dobrej nowiny. Ich bronią było słowo, również piętnujące postępowania i ludzi, przeciwko którym się opowiadały. Gdy ono wyczerpywało swoje możliwości, natrafiało na opór, niezgodę czy niechęć do przyjęcia, obie uciekały się do bardziej jawnej przemocy. Rozpowszechnianie idei praw człowieka w Europie naznaczone było krwią i cierpieniem w słusznej sprawie. Jak zauważył Norberto Bobbio, włoski filozof polityki, działacz ruchu antyfaszystowskiego, widzący na własne oczy najpierw przemoc faszystów, a w latach 70. XX w. Czerwonych Brygad, grupy rewolucyjne zawsze znajdą uzasadnienie dla stosowania słusznej przemocy jako uzasadnioną odpowiedź na przemoc przeciwnika. W końcu chrystianizacja innowierców mogła odbywać się mieczem, a przemoc w latach 90. XVIII w. we Francji stała się legendarna, zyskując nawet miano rewolucyjnej. Nawet terroryści swoje oburzające działania wywodzą z nakazów moralności, dzięki czemu mogą zdobywać, nawet jeśli nie członków, to przynajmniej sprzymierzeńców. Tylko dla bandyckiej przemocy, ostatecznie wynikającej z egoistycznych celów bandyty, nie sposób znaleźć wytłumaczenia.

Po II wojnie światowej prawa człowieka, wyrzekając się stosowania szerokiego wachlarza przemocy, postawiły osoby działające na ich rzecz w niełatwej sytuacji. Na upowszechnianie idei bezprzemocowego życia nałożone zostały ograniczenia z wynikające wartości prawno-człowieczych – co z perspektywy liberalnych wartości leżących przecież u ich podstaw jest ważnym i uznawanym za skuteczny sposób sprawowania władzy. Jednocześnie na stojących w ich obronie sędziów i działających w ich oparciu przyznano prerogatywę określania kiedy przemoc, jak chociażby dyskryminacja, jest celowa i uzasadniona. To potężna władza. Przypomina tę znaną z prawa międzynarodowego, gdy przychodzi do określenia, czy ma się do czynienia z ruchem narodowotwórczym czy nielegalnymi buntownikami, z hostis czy rebellies. To przecież determinuje ich międzynarodowo-prawne umocowanie, związane m.in. z tym, czy stosowana przez nich przemoc jest uzasadniona. Albo jak w przypadku działań zbrojnych, czy są podstawy do karania państwa czy też nie. Zajmujący się wojnami sprawiedliwymi i niesprawiedliwymi, Michael Walzer podaje w tym kontekście przykład agresji rosyjskiej na Ukrainę i marsz wojsk Amerykańskich na Bagdad. W pierwszym przypadku niezgoda i opór społeczeństwa lokalnego jego zdaniem upoważnia do stosowania sankcji, w drugim, ponieważ takie okoliczności nie zachodziły, nie było do nich podstaw. Przy decydowaniu w takich przypadkach można stąpać po bardzo cienkiej linie, gdyż nie ma obiektywnych miar np. skali oporu lub jego jakości, mogą też wpływać na to takie czynniki jak dysproporcja sił, która studzi możliwy opór.

Niszczycielska natura

Przemoc jest nieodzownym elementem kondycji ludzkiej. Napawa nas jednak obawą i lękiem, czyniąc nasze życie nieznośnym. To właśnie sprawia, że gotowi jesteśmy zrezygnować z części wolności. Takie rozumowanie popchnęło Hobbesa do uznania, że z potrzeby bezpieczeństwa rodzi się zgoda na ustanowienie i poddanie się władzy zwierzchniej mogącej je zapewnić. Angielski filozof formułował swoją koncepcję na kanwie doświadczeń okrutnej i wyniszczającej wojny domowej – pierwszej nowożytnej rewolucji. Opowiadał się za władzą absolutną, która jego zdaniem jako jedyna może gwarantować pokój i wolność obywateli. Ta była dla niego taka sama niezależnie od ustroju. Sprzeciwiał się jednak demokracji, republikanizmowi i parlamentaryzmowi głoszonym w tamtych czasach przez dziś praktycznie zapomnianych takich myślicieli jak James Harrington, John Milton, Algernon Sidney czy Marchamont Nedham, widząc w nich źródło niekończących się rozruchów i przemocy. Tej, zdaniem Hobbesa, może zapobiec tylko większa od niej moc – państwo rządzone przez niepodzielną władzę monarchy, instancję nadrzędną, z którą się nie dyskutuje i przyjmuje jej rozstrzygnięcia bez gadania, ponieważ stanowi legalną formę przymusu.

Nic więc dziwnego, że właśnie w tamtym okresie uznano wojny domowe za niesprawiedliwe z założenia, działania całkowicie bezprawne, a buntowników, rebeliantów i zdrajców za wyjętych spod prawa. Natomiast wojny międzypaństwowe uznano za sprawiedliwe ze względu na brak siły zwierzchniej, równość nie tylko walczących podmiotów – którym nie chodziło o zagładę wroga – ale także neutralnych państw trzecich. To wszystko sprawiało, że wojna była ograniczona. Często zresztą casus belli miały podłoże dynastyczne, jednak to nie kwestie winy moralnej, prawnej czy teologicznej (jak dotychczas) decydowały o sprawiedliwości wojny, czyniąc ją totalną i ekstremistyczną, lecz kwestia formy, przypominającej pojedynek dwóch osób z obowiązującymi je regułami.

Z czasem postać państw europejskich ulegała zmianie. Przekształciły się formy rządów, pojawiły się nowe prawa i instytucje, ewoluował stosunek do wolności, tak wśród obywateli, jak i rządzących. Wnikliwie opisali te procesy różni badacze, jak Michael Oakeshott, Michel Foucault, Carl Schmitt czy Reinhart Koselleck. Zmieniał się stosunek do przemocy stosowanej przez państwo, między państwami, a także między obywatelami. Nie odbywało się to liniowo, stale i w sposób nieodwracalny. Dążenia do władzy dyskretnej i dyscyplinowania, chęć ustanowienia trwałego pokoju między państwami, wyeliminowania wojny przerywały erupcje strasznego i niepojętego okrucieństwa, powroty wojen totalnych.

Od stuleci trwa walka o to, by przemoc była jak najmniej dotkliwa i jak najrzadziej stosowana. Zastrzeżenie o jej użyciu w wyłącznie słusznym celu może być zwodnicze, bo historia pokazała, że mogą one znaczyć w różnych czasach i dla różnych ludzi co innego i to, co miało przynieść pomyślność ludzi, wcale się do niej się nie przyczyniało. Idee mające sprzyjać w jej zapanowaniu – potępianie ignorancji, okrucieństwa, niesprawiedliwości, opowiadanie się za szlachetnością prostoty dusz, a przeciw cywilizacji, powoływanie się na wolę powszechną, udział w misji wspólnotowej narodu czy tworzenia bezkonfliktowego społeczeństwa – przyczyniały się do jej zaprzeczenia.

Używanie przemocy w walce o wolność również wydaje się problematyczne, po pierwsze ze względu na to, że w różnych tradycjach politycznych oznacza ona co innego. Dla Marksa i wczesnych socjalistów miała inne znaczenie niż dla Constanta, J.S. Milla czy Spencera, konserwatyści z ducha burkowskiego wydobywali jej inne elementy, zaś republikanie od Tocqueville’a po Arendt widzieli ją odmiennie. A przecież byli również tacy, którzy głosili poglądy wyraźnie wolności się sprzeciwiające, z de Maistrem na czele, już po pierwszej krystalizacji praw człowieka. Do tego przecież kultury odmienne od Zachodniej mają swoje postrzeganie spraw, swój język opisu świata. Zresztą spór o ostateczne rozumienie wolności jest sporem agonalnym, tzn. jest kwestią wyboru, a nawet wyborów w poszczególnych sytuacjach, bo przyglądając się poszczególnym obszarom prawa czy nawet przepisom można zobaczyć, że czerpią z różnych tradycji. „Systemy prawne stanowią mozaikę stworzoną z odpowiedzi na wyzwania danych czasów i świadomości ludzi w nich żyjących, są wynikiem decyzji, ale nie owocem spójnego zamysłu, jak o postaci nowożytnych państw europejskich”, powiedział Oakeshott.

Polityka, w znanej dziś postaci, jest obszarem, w którym pewne formy dyskryminacji i przemocy, w żadnym wypadku jednak fizycznej i brutalnej, są racjonalnie uzasadnione z punktu widzenia osiągania celu. Choć nie w oczach tych, którzy widzą możliwość zaistnienia jednorodnego świata, w którym radośnie będą współistnieć tylko światy wartości dające się pogodzić, a każdy, kto nie jest ignorantem, odrzuca zabobony, nie wykazuje złej woli, wyzbywa się uprzedzeń i nie daje się porwać lenistwu, może to pojąć i przyczynić się do stworzenia takiej rzeczywistości, czyli racjonalistów wszelkiej maści czy osób wierzących w iluzję neutralności. Niemożność ustanowienia takiego świata bierze się z występowania niewspółmiernych wartości niedających się ze sobą harmonijnie połączyć. Zmuszeni więc jesteśmy w pewnych sytuacjach między nimi wybierać, czasami przeprowadzając wcześniej wokół nich dyskusje, próbować przekonywać, jednak ze względu na niewspółmierność, brak wspólnej płaszczyzny, do której można by się odwołać – jak widzieliśmy, nawet prawa człowieka nie spełniają takiej funkcji – nie pozostaje nic innego, jak jakieś formy przemocy. Najłagodniejsza z form to onieśmielenie członków grupy tak, by zostawili w spokoju to, co uznają za złe. W innych przypadkach może się to odbywać poprzez decyzję większości, mniejszości lub instytucji państwa czy uderzanie w oponenta obśmiewając, wyszydzając, odbierając mu rozumność. Dobrze, gdy odbywa się to w możliwie jak najmniej szkodliwy sposób.

W takich przypadkach nie tyle przemoc może przerażać, co poklask i rechot, który za nią idzie. Uznanie jej za smutną konieczność – wydaje się – byłoby bardziej na miejscu. Absurdem byłoby zrównywać każdy przejaw przemocy, lecz również uznać, że pewne z nich nią nie są. Z tego powodu w tradycji liberalnej panowała olbrzymia niechęć do arbitralności i decyzjonizmu, często uciekanie od nich w stronę racjonalizmu i odpolitycznienia, uznawanie, że tylko na ich gruncie da się stworzyć i obronić liberalne społeczeństwo. Niesłusznie z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że zaklinanie rzeczywistości nie sprawi, że jej charakter zniknie czy się zmieni. Po drugie, czyniło to ich nieprzygotowanymi do konfrontowania się z tym, co noc szepce za oknami i postrzeganie siebie jako niesłusznie gnębionych, niczym Milusińscy Brzozowskiego.

Przy omawianiu poglądów Hobbesa wspomnieliśmy, że przemoc jest wpisana w kondycję ludzką. Nie tylko jej doświadczamy, ale również sięgamy po nią. Zygmunt Freud mówił, że w człowieku, obok popędu miłości – erosa, tkwi popęd niszczycielski. Żadnego z nich nie da się pozbyć, równoważą się w człowieku. Można co najwyżej je jakoś kanalizować, zarządzać nimi. Kultura – tak, jak ją dana osoba postrzega i jak się ona jej narzuca (superego), dziś z pewnością naznaczona prawami człowieka – z jednej strony stara się powstrzymać siłę niszczycielską, z drugiej tworzy obszary, w których można ją zaspokajać. Ponieważ zdaniem wiedeńskiego psychologa człowiek nie jest istotą łagodną i godną miłości, musi dać również upust swojej agresji. Może dawać temu wyraz w sposób łagodny lub niszczycielski. Freud wspominał np. zjawisko, które określał mianem narcyzmu małych różnic, przejawiające się zwalczaniem i wyszydzaniem grup bliskich sobie, podobnych. W dzisiejszej kulturze rywalizacja sportowa – zarówno, gdy samemu staje się do walki, jak  przy kibicowaniu – może być postrzegana właśnie przez pryzmat rozładowywania w bezpieczny i akceptowany sposób agresywnych skłonności. Ich negatywnym przykładem mogą być dyskryminacja i hejt osób czy grup, również w przypadku dyskryminacji dyskryminujących czy hejtu wobec hejterów. W końcu przemoc postrzegana jako czyniona w słusznej sprawie łączy w sobie dwa popędy – miłości innych i destrukcji. To zawsze największa pokusa.

Agon i pluralizm

Nie przypadkowo Freuda w swoich rozważaniach o polityczności przywoływała Chantal Mouffe. Rywalizacja polityczna i starcie wartości niesie w sobie nie tylko patos tworzenia lepszego świata, ale odpowiada również ludzkim namiętnościom. Gdy ścierają się ze sobą różne światopoglądy, czasami wynikające z narcyzmu małych różnic, innym razem fundamentalnej niezgodności aksjologicznej, nie pozostaje nic innego jak arbitralne rozstrzygnięcia, zwycięstwo jednych, porażka drugich. Nic więc dziwnego, że zwolenniczka demokracji agonalnej krytykuje i odrzuca dwa podejścia, które zrobiły furorę w świecie liberalnym, a jej zdaniem są iluzją, zaciemniają obraz tego, co polityczne, prowadząc do uwiądu demokracji, a także do alienacji obywateli i ich indywidualizacji.

Pierwsze z nich wiąże się racjonalnością instrumentalną opartej jedynie na formalnych procedurach i instytucjach, których celem jest rozwiązanie wszelkich problemów. Jest to podejście technokratyczne, w dużej mierze rezygnujące z ocen moralnych innych niż zgodność proceduralna. W polityce najważniejszą procedurą jest kompromis, do którego mogą dojść rywalizujące ze sobą strony, posiadające swoje interesy. Bardziej niż na forum obywatele, a w zasadzie w ich imieniu eksperci, spotykają się na targu, na którym ubijają interesy. Miarą sukcesu jest ich skuteczność. Drugie podejście opiera się na deliberacji skupionej wokół wartości i nastawionej na dobro wspólne. Chodzi o dojście do takiego stanu, w którym ład jest uzgadniany przez polityków i liderów opinii w oparciu zasady moralne i etyczne praktyki. Choć w założeniu deliberacja miała też włączać obywateli w proces decyzyjny, to często ich wyklucza, faworyzując co najwyżej niektórych z nich.

Z perspektywy Mouffe istotą demokracji jest realny spór, a nie próby ugładzania wszystkiego. Z tego powodu opowiada się za przywróceniem polityczności życia publicznego, w którym ścierają się wrogie, bowiem nie mogące się pogodzić wizje świata i porządków politycznych. Dla belgijskiej filozofki polityki powinny być nimi światopogląd lewicowy i prawicowy. Podział dychotomiczny ma ułatwiać sprawę. Opowiedzenie się za jednym lub drugim rozwiązaniem nie powinno sprawiać problemu. Taka prostota nie czyni jednak decyzji łatwiejszą dla obywateli. Może się zgadzać w jednej kwestii, a być przeciwny w drugiej. Zmusza do wyboru w obrębie własnego systemu wartości, stworzenie w jego ramach hierarchii, przynajmniej w danym czasie. Nie musi to więc wcale oznaczać włączenia obywateli w życie polityczne, ponieważ mogą się w tym sporze nie odnajdować. To zagubienie może pojawić się nawet, gdy nie będzie się odwoływać wyłącznie, a nawet przede wszystkim do rozumu racjonalnego, a do rozumu namiętnego, do czego zresztą Mouffe namawia. W tej wizji obywatele są jak widzowie antycznych przedstawień teatralnych podczas świąt ku czci bogów, w których z jednej strony przysłuchują się racjom bohaterów dramatów i ważą ich niewspółmierność, z drugiej oceniają dzieła dramaturgów.

Zarysowana perspektywa polityczności, w której rozróżnia się swojego i obcego, będących odpowiednio przyjacielem i wrogiem, jest minimalistyczną wersją pluralizmu. Ten zakłada bowiem nie samą różnicę w wartościach podzielanych przez grupy i ludzi, lecz ich niewspółmierność, niemożność pogodzenia ich. Jeden z najbardziej zadeklarowanych pluralistów, Isaiah Berlin dodawał, że decydując się spośród wzniosłych i pozytywnych wartości wybrać jedną, poświęca się jednocześnie inną. Nie można mieć wszystkiego, nie jest możliwe stworzenie idealnego społeczeństwa. Jedyne na co możemy liczyć, to znośne modus vivendi, które można osiągnąć także dzięki dążeniu przez niektórych ludzi i grupy do swoich ideałów, choć nie nadgorliwe i nie nazbyt pośpieszne, lecz tolerancja lub miłosierdzie wśród przeciwników są dość znaczne.

Daleko od i do jedności

Mouffe jeszcze w inny sposób przyczynia się do poszerzenia znaczenia pluralizmu w demokracji, ale w sposób niezamierzony. Wyróżniając trzy spojrzenia na demokrację: agonalne, racjonalistyczno-proceduralne i deliberatywne pokazuje, że każde z tych podejść, posiadające swoje wady z perspektywy obywateli, może występować i odnosić pewne sukcesy. Najważniejsze wydaje się nie fetyszyzowanie żadnego z nich oraz dostrzeganie ich ograniczenia. Nie w każdej sytuacji tak samo mogą się nadać, w pewnym momencie mogą natrafić na mur nie do przebicia. Mogą również występować razem, a procesy w ramach każdego z nich toczyć się jednocześnie. Michael Walzer analizując demokrację deliberatywną – jak ją określa, amerykańską odmianę działania komunikacyjnego Habermasa, będącą przejściem z dyskursu praw na dyskurs decyzji – zauważa, że są również inne aktywności niezbędne w demokratycznej polityce nie oparte na rozumowym ustalaniu decyzji w procesie racjonalnej dyskusji między równymi partnerami, kierujące się dostępnymi danymi i dostrzeganymi możliwymi rozwiązaniami uwzględniającymi różne wartości, określającymi ich znaczenie i wagę dla danej kwestii.

Do działań opartych na innych wartościach niż tak pojmowana rozumność, a wywodzących się z namiętności, zaangażowania, solidarności, odwagi czy konkurencyjności Walzer zalicza: (1) edukację polityczną opartą na agitacji i propagandzie, a w rodzinie połączoną z miłością, (2) przynależność do organizacji wymagającą zdyscyplinowania, (3) mobilizację poprzez inspirowanie, prowokowanie, przeobrażenie – przynajmniej na czas kampanii – członków w bojowników, (4) demonstrację swojego zaangażowania, (5) wystosowywanie oświadczeń w określonych sprawach, niekoniecznie zawierających argumenty, (6) debaty nie nastawione na porozumienie, lecz zwycięstwo w pojedynku, nawet kosztem dyskredytowania oponentów, (7) negocjacje nakierowane na kompromis odzwierciedlający równowagę sił, (8) lobbing oparty na ustanawianiu bliskich znajomości i dojściami do decydentów, (9) kampanie wyborcze służące przedstawieniu kandydatów, a nie deliberacji, (10) głosowanie, w którym obywatele podejmują decyzje w oparciu o swoje zainteresowania, pasje i sympatie, (11) tworzenie więzi z darczyńcami poprzez zbieranie funduszy, (12) wykonywanie czarnej roboty, (13) przyjemność płynącą z rządzenia.

Michale Walzer jest reprezentantem pluralizmu, choć podchodzi do niego w odmienny sposób niż Berlin czy Mouffe. Broni go i równości, wydzielając sfery kierujące się odmiennymi logikami sprawiedliwości. Patrzy na każde społeczeństwo jako na wspólnotę dystrybucyjną. Wszystko co jednostka posiada, zawdzięcza innym, niezależnie czy słusznie, czy niesłusznie, sprawiedliwie czy niesprawiedliwie. Dobra, które trafiają do człowieka, pochodzą z różnych porządków i mechanizmów ich dystrybucji. Nikt nie sprawuje nad nimi wszystkimi kontroli, w żadnej wspólnocie nie są one rozdysponowywane według jednego klucza, np. rynkowego, ani jednego kryterium czy zespołu wzajemnie połączonych kryteriów. Nie należy nawet oczekiwać, że tak kiedyś będzie, ani że tak powinno być. Filozof sprzeciwia się – tak popularnej przed pół wiekiem – wizji jedynego sprawiedliwego systemu dystrybucji zakładającego, że wybraliby go idealnie racjonalni ludzie, kierujący się bezstronnością wynikającą z niewiedzy o położeniu społecznym swoim i innych członków wspólnoty. Przekonuje natomiast, że zasady sprawiedliwości są pluralistyczne, a różne dobra należy rozdzielać według różnych racji i procedur, pamiętając, że różnice wywodzą się z odmiennego pojmowania dóbr społecznych, będących wynikiem historycznych i kulturowych partykularyzmów. To właśnie jest podstawą równości złożonej wymagającej obrony granic określonych obszarów wyodrębniających sfery dystrybucyjne w danej wspólnocie politycznej. Tak więc innymi kryteriami członkowie wspólnoty kierują się przy rozdysponowaniu dóbr i jego osądzaniu w przypadku spraw związanych z bezpieczeństwem, władzą, rynkiem, pracą, wykształceniem, relacjami pokrewieństwa i miłością, religią czy uznaniem. Próby objęcia ich wszystkich jakąś jedną zasadą czy doktryną odrywają od rzeczywistości. Nie oznacza to jednak, że w ramach każdego obszaru nie odbywa się spór o właściwe, sprawiedliwe racje, którymi powinno się w ich obrębie kierować przy redystrybucji.

Jeszcze w inny sposób ugryzł pluralizm Richard Rorty, traktując go jako swoisty politeizm. W nowożytności jego najbardziej rozwinięty wyraz przejawił się w romantyzmie – tym buncie przeciwko wizji i mitowi jednego idealnego świata, jak określał tę formację intelektualną Berlin. W świecie, w którym pozycja religii została zachwiana, pojawiło się poszukiwanie wypełnienia pustego miejsca po niej. Zwrócono wzrok na poezję mogącą pełnić podobną funkcję. Jednak nie może być ona monoteistyczna, bo nie posiada jednego boga, może natomiast przypominać świecki politeizm. Poeci wychwalają i proponują różne ideały. Romantyzm utylitarystyczny podkreślał, że mogą one być sprzeczne z sobą, lecz przedstawiać tak samo wartościowe formy życia.

Ten wątek podjął amerykański filozof-pragmatysta William James. W Doświadczeniu religijnym twierdzi, że błędem byłoby uznanie za ideał jednej właściwości, lecz należy uznać większą ich grupę, które różni ludzie uznają za godne szerzenia. Co więcej, jego zdaniem – jak wcześniej Humboldta czy J.S. Milla – celem instytucji społecznych jest właśnie rozwój ludzkości w całym jej zróżnicowaniu. Rorty nazywa Jamesa politeistą – jak każdego, kto uważa, że nie ma jednego kryterium wiedzy pozwalającego porównywać i hierarchizować wszystkie ludzkie wartości i potrzeby, oraz którzy zrezygnował z poszukiwania sposobu powiązania wszystkiego i odnalezienia formuły mówiącej wszystkim, jak mają żyć i według jakich miar.

W ten sposób romantyzm wykroczył poza tolerancję religijną, otwierając drzwi tolerancji moralnej. Nie mogąc określić hierarchii ludzkich wartości i potrzeb potykających się nieustannie o siebie, a także wykorzystywanych jednych przeciw drugim czy w samozwańczym szale, uznając swoje za lepsze od innych, można było zwrócić się tylko ku psychologicznym podstawom, uznając szczęście człowieka za najwyższy cel. Chodziło o to, by zapewnić wszystkim równe warunki, pozwalające na zmierzanie do niego i doskonalenie się, nie przeszkadzając w tym innym. To zdaniem Rorty’ego prowadzi do zastąpienia prawdy przez politykę demokratyczną, pierwszeństwa demokracji przed filozofią. Jednak amerykański filozof pominął fakt, że demokracja opiera się na pewnych filozoficznych przesłankach, o których nie można zapominać. Nie określają one jak dokładnie jest, ale mówią, czego nie wolno, czy też jakie problemy się pojawiają w demokratycznej wspólnocie. Nie rozstrzyga ich jednak, ani nie poucza, nie może pomóc w wyborze pośród różnych ścieżek, które człowiek ma do wyboru – ścieżek do szczęścia, a nie prawdy, jak dodałby amerykański filozof.

Krytykując Jamesa za rozróżnienie spraw rozstrzyganych za pomocą intelektu od tych, w których rozstrzyganiu decydują uczucia, Rorty sugeruje, że bardziej pożytecznym byłoby wprowadzenie przez niego przeciwstawienia spraw, których rozwiązanie wymaga współpracy z innymi – godzenia nawyków i skłonności różnych osób – i spraw które można rozwiązać samemu, zmierzając do wytworzania obrazu samego siebie. Zdaniem Rorty’ego nie wymagają one spójności, są to bowiem całkiem oddzielne sfery życia, mogące współistnieć w człowieku, jak dawniej patrzono na dualizm intelekt i uczucia. Są wyrazem pluralizmu tkwiącego w człowieku, bliskiego Hobbesowskiemu rozróżnieniu na wewnętrzną wiarę i zewnętrzne wyznanie, działanie publiczne i prywatne sumienie, postępowanie i przekonania, kwestie podjęte i rozwinięte przez Spinozę. Jak pokazał Carl Schmitt, wprowadzenie takiego rozróżnienia prowadzi w konsekwencji do uznania wyższości sfery prywatnej nad publiczną. Losy mieszczaństwa opisane przez jego ucznia, Reinharta Kosellecka miały o tym świadczyć.

Różnice osobowości

Wcześniejszym od Rorty’ego krytykiem Williama Jamesa był Carl Jung. Szwajcarski psychiatra nie zgadzał się z amerykańskim filozofem w kwestii przedstawienia przez niego różnych typów osobowości ludzi. James zaczynał od zajmowania się psychologią. W jego rodzinie było to chyba popularne, ponieważ jego brat, powieściopisarz Henry James, zasłynął z tworzenia trafiających do czytelników portretów psychologicznych bohaterów swoich opowiadań i powieści. Później jednak William przerzucił się na spawy związane z religią i tworzył podstawy filozofii pragmatycznej.

Jung był współpracownikiem Freuda, który w pewnym momencie odciął się od niego, uznając, że zbyt dużo uwagi poświęca seksualności, jest na niej wręcz zafiksowany. Zainteresowała go jednak odmienność w sposobie myślenia między nim a wiedeńskim psychologiem oraz jego uczniem, Adolfem Adlerem. W koncepcji Jamesa nie znajdował odpowiedzi. Postanowił więc stworzyć własną klasyfikację. Podzielił ludzi na osoby introwertyczne i ekstrawertyczne, a w obrębie tych grup wyróżnił typy myślące i uczuciowe. Z czasem zaczęła powstawać z tego cała szkoła, która zwłaszcza po II wojnie światowej ewoluowała w różne strony. Zainteresował się nią również biznes, chcący wykorzystać zdobycze psychologii do zwiększenia produktywności i funkcjonowania zespołów. W tym celu powstały testy osobowości. Z perspektywy psychologii czy zarządzania istotne jest prawidłowe określenie swojego typu, pozwalające lepiej siebie zrozumieć, ale także mające pomagać w funkcjonowaniu z innymi osobami. Z perspektywy filozofii politycznej, którą się tu zajmujemy, skupienie na właściwym rozpoznaniu jednostek nie jest potrzebne. Chodzi o rozpoznanie psychologicznych czynników wpływających na polityczne działania.

Na ogół w sprawach publicznych skupiamy się na różnicach wynikających z przynależności grupowych, światopoglądów i wartości. Do tej pory tak też był tu przedstawiany pluralizm. Dopiero nie tak dawno, za sprawą afery z Cambridge Analytica wyraźniej zarysowała się kwestia typów osobowości w polityce, choć nie przebiła się ona szerzej do świadomości. Psychografia miała służyć do zdobywania poparcia dla konkretnych kandydatów, dobierając odpowiednio materiał do konkretnej osobowości, rozbudzając w niej namiętności i lęki. Nie ma chyba ostatecznych dowodów na to, że właśnie model oparty na koncepcji Junga spełnił pokładane w nim nadzieje, choć zakładany efekt został osiągnięty.

W przypadku tego modelu następujące czynniki wpływają na zachowanie ludzi: otwartość (chęć i gotowość na nowe doświadczenia), sumienność (preferowanie porządku i powtarzalności lub zmiany i płynności), ekstrawersja (stopień towarzyskości danej osoby), ustępliwość (skłonności do przedkładania potrzeb innych nad własne) oraz neurotyczność (skłonności do niepokoju). Każdy posiada różny ich stopień, co przekłada się na wybory i postępowanie w życiu prywatnym, zawodowym oraz politycznym.

Druga szkoła wywodząca się z jungowskiej klasyfikacji jest bardziej syntetyczna. Określa ona czynniki wpływające na odbieranie i postrzeganie świata, podejmowanie decyzji oraz sposób komunikacji. Są więc one kluczowe również w sferze politycznej, choć na ogół omawiane są w kontekście życia uczuciowego, rodzicielskiego, towarzyskiego, zawodowego, czy silnych i słabych stron. Życie polityczne pomija się ze względu na to, że typy nie wiążą się z konkretnymi treściami determinującymi politykę, przez pryzmat których patrzy się na nią.

W tym przypadku wymienia się następujące funkcje: (1) ekstrawertyczne myślenie związane z kategoriami racjonalności, metody indukcyjne oraz danych, (2) introwertyczne myślenie związane z kategorią logiki, dedukcji i faktów, (3) ekstrawertyczne odczuwanie związane z kategorią etyki, sprawiedliwości i empatii, (4) introwertyczne odczuwanie związane z kategorią moralności i wartości, (5) ekstrawertyczna sensoryczność związana z doświadczeniem i pamięcią krótkotrwałą, (6) introwertyczna sensoryczność związana z przeżyciami i pamięcią długotrwałą, (7) ekstrawertyczna intuicja związana z zagadnieniami metafizycznymi, (8) introwertyczna intuicja związana z wolą mocy. Ekstrawertyczne kategorie dotyczą więc skupienia na tym, co zewnętrzne wobec człowieka, introwertyczne na tym, co wewnętrzne. Każda osoba może posługiwać się wszystkimi sposobami odbierania świata, komunikacji oraz podejmowania decyzji, jednak różnie wyglądają preferencje do korzystania z nich oraz obaw przed ich użyciem.

Takie podejście skłania do pluralizmu psychologicznego, czyli sytuacji, w której lęki są różnego rodzaju i biorą się z różnic między ludźmi. Odróżnia się on od monizmu psychologicznego, głoszącego, że wszyscy obawiamy się – tak po hobbesowskiemu – przede wszystkim utraty życia i przemocy ze strony innych. Niepokoje czy niepewność w zetknięciu z uczuciami własnymi lub innych osób, albo – co rzadziej się podkreśla – z własną logiką czy też zrozumieniem innych, można wyeliminować i do tego powinno się dążyć. Zarówno pluralizm, jak i monizm psychologiczny, albo jak można byłoby też na to spojrzeć, politeizm i monoteizm psychologiczny kierują nas ku pytaniu, czy psychologia w życiu ludzi i społeczeństw przejmuje dziś miejsce zajmowane niegdyś przez religie.

Psychologia, zrodzona w XX w., w XXI w. stała się częścią kultury zachodniej, a wraz z nią globalnej. Nie jest już skryta po gabinetach. Życie psychiczne człowieka nie jest już tematem, o którym lepiej nie mówić. Psychologia jest dziś niemal wszechobecna, przenika wszystkie dziedziny – od terapii przez marketing i rozrywkę po politykę. Stała się częścią superego jak powiedziałby Freud, a więc stanowi część życia codziennego człowieka, zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego. Trafiła pod strzechy, stała się częścią mądrości ludowej. Może jest więc w historii piątą fundamentalną dziedziną dotykającą podstawowych spraw egzystencjalnych – po religii, filozofii i mniej udanych projektach nauk o człowieku na kształt fizyki i poezji. Psychologia, podobnie jak poprzedniczki, dotyka podstaw egzystencji ludzi, próbuje odpowiadać na jej problemy, tłumaczyć je, radzić sobie z tym, co przerasta społeczeństwa czy daną osobę. Nie dziwi więc, że wszystkie wymienione wielkie egzystencjalne refleksje się przenikały, czerpały ze swoich tradycji. I, co dla tych rozważań jest szczególnie ważne, odgrywały rolę w procesie polityczności – walki o kształt świata. W każdej z nich byli też obecni kapłani i kuglarze.

Dla osób być może o mniej analitycznym umyśle Jung przedstawił również inny sposób postrzegania osobowości i postępowania ludzi. Chodzi o obecne w kulturach archetypy. Wyróżniał ich dwanaście. Uczeń Junga, James Hillman poszedł innym tropem uznając, że ogarniać otaczający świat i oddziaływać na niego można poprzez obrazy, metafory. To one rezonują w ludziach. Nie trzeba ograniczać się do konkretnych przedstawień, zwłaszcza uznawanych za odwieczne, transcendentne, odkrytych czy też stworzonych przez jednego czy drugiego badacza. Jung był zakorzeniony w tradycji monoteistycznej, na jej podobieństwo rozwijał swoje koncepcje. To właśnie krytykował u niego Hillman, sam w swoim myśleniu odwołując się do politeizmu. Z perspektywy przedstawionego wcześnie politeizmu psychologicznego obrazy mogą być inaczej odbierane w zależności od sposobu postrzegania świata, również osoby o odmiennych sposobach komunikacji będą je inaczej konstruować.

Znaczenie metaforyczności języka, a zatem i myślenia w życiu, komunikacji, wpływania na wyobraźnię swoją i innych w latach 80. XX w. podjęli George Lakoff oraz Mark Johnson. To metafory, kształtując postrzeganie świata, odgrywają niepoślednią rolę w sferze politycznej. Ten fenomen opisał nieco wcześniej Hans Blumenberg. Zasłynął on z polemiki z Carlem Schmittem dotyczącej teologicznych podstaw nowożytności. Jego zdaniem wykształciła ona własny paradygmat wolny od chrześcijańskich źródeł, zsekularyzowanego świata, przebranego jedynie w nowe szaty, czerpiącego całymi garściami z tradycji, którą chciała odrzucić. Świecka nowożytność ukonstytuowała się jako coś nowego i odrębnego, zrywała z tradycją. Niemiecki filozof zauważał, że niezmienność języka nie wskazuje jeszcze na związek treściowy. Dopiero sprawdzając, co kryje się za danymi pojęciami, można taką relację określić.

Blumenberg pokazał również, jak bardzo jesteśmy skrępowani czasami, w których żyjemy. Każda epoka bowiem posiada dominujące metafory absolutne, niedające się skonceptualizować, będące dla niej fundamentem, nie mogące być traktowane jedynie jako proste chwyty retoryczne, a stanowiące klucz do języka filozoficznego, nie dającego zredukować się do kategorii logicznych. Są one prawdami historycznymi i pragmatycznymi, naznaczającymi myślenie ludzi w danym czasie. Dopiero ich zmiana może przyczynić się do pojawienia się nowej formacji intelektualnej. Tak było, jak pokazuje z kolei Isaiah Berlin, w przypadku odkrycia i sukcesu Newtona. W krótkim czasie prawa fizyczne stały się wzorem i metaforą dla idealnego rodzaju wiedzy, wywierając przemożny wpływ na wielu XVIII-wiecznych myślicieli, a za ich pośrednictwem na bardziej nam współczesnych.

To właśnie obraz pewnej wiedzy o ludziach i społeczeństwie, dającej się sprowadzić do prostych i niesprzecznych praw i zasad, które można przedstawić w łatwy sposób, leży u podstaw ideału pokojowego i harmonijnego współżycia na świecie osób i grup wyznających różne, jednak mogące pogodzić się wartości. Bobbio w odniesieniu do życia w pokoju użył metafory wędrowców w labiryncie wiedzących o wyjściu, nie znając drogi do niego, ale działających tak, jakby istniało. Przedstawione tu spojrzenie jest inne. Jesteśmy w pomieszczeniu bez wyjścia i musimy zadbać o to, by stworzyć możliwie znośne warunki, korzystając z posiadanego bogactwa doświadczeń i tradycji, choć posiadane zasoby nie zaspokoją i nie zadowolą wszystkich. Niektórych może taka myśl przygnębiać, w innych jednak budzić nadzieję i pocieszenie.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Żyć w sposób wolny i odpowiedzialny – z Przemysławem Staroniem rozmawia Sławomir Drelich :)

Sławomir Drelich: Liberté! to pismo, które w centrum  stawia hasło wolności. Przyglądam się twojej karierze zawodowej, odkąd zdobyłeś  tytuł Nauczyciela Roku, i wydaje mi się cała ta kariera – w szczególności mam na myśli działalność nauczycielską – podporządkowana była i nadal jest promocji wolności. Postawiłeś sobie za cel uczyć wolności młodych ludzi, a teraz z tym przesłaniem trafiasz także do innych grup społecznych. Czy dobrze to widzę?

Przemysław Staroń: Jedną z podstawowych zasad, na których opieram swoją działalność, jest zasada in dubio pro libertate – „w razie wątpliwości – na korzyść wolności”. Druga to myśl Alexisa de Tocqueville’a, podkreślająca, że moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się Twoja. Od lat to realizuję i w gruncie rzeczy każda moja aktywność jest de facto wprowadzaniem w życie tych zasad. Chodzi mi nie tylko o wykorzystywanie mojej własnej wolności, ale też o promowanie wolności jako wartości i zachęcanie ludzi do tego, by z własnej wolności korzystali. Oczywiście w każdym z jej wymiarów. Mam na myśli zarówno wolność negatywną – „wolność od” – czyli radzenie sobie z tym wszystkim, co nas w jakiś sposób ogranicza, jak i wolność pozytywną – „wolność do” – czyli całokształt narzędzi, które pozwalają nam rozwijać swój potencjał i realizować ideał samorządzenia.

I to serio dotyczyć może różnych aspektów działalności. Bo przykładowo mogę być postrzegany jako działacz społeczny, w tym aktywista LGBT+, który sprzeciwia się próbom ciemiężenia – czyli uskuteczniam wolność negatywną – oraz bierze sprawy w swoje ręce, bo na tym właśnie polega wolność pozytywna. Tak jak Szymon Hołownia, który w pewnym momencie stwierdził dokładnie to samo: dość, trzeba wziąć sprawy w swoje ręce

Nierozumienie różnicy między tymi formami wolności oraz niewidzenie wielości możliwości zmiany często jest źródłem konfliktów. Pewnie pamiętasz, jak po poparciu decyzji Szymona o kandydowaniu na prezydenta niektórzy robili mi jakieś straszne burdy trzy lata temu. Co ciekawe, wielu z tych ludzi to osoby walczące o wolność. I właśnie te osoby próbowały za pomocą różnych mechanizmów manipulacyjnych i form hejtu wymusić na mnie, żebym ja nie walczył o wolność „od” i nie korzystał ze swojej wolności „do” w sposób, który uznałem za najsłuszniejszy i najskuteczniejszy.

Jeśli zaś chodzi o Liberté!, to jest to w ogóle zabawna sprawa, bo kiedy napisałem swój pierwszy oficjalny post uzasadniający wejście we współpracę z Szymonem, Leszek Jażdżewski udostępnił go właśnie za pośrednictwem kanałów Liberté!. To był jakby tekst założycielski mojego przystąpienia do drużyny Szymona. I znalazł się on właśnie na Liberté!. Co za symbol!

Rzeczywiście bardzo interesująca historia. Powiedz jednak, Przemku, czy dziś obawiasz się o swoją wolność? Czy masz przekonanie, że nasza wolność jest dziś realnie zagrożona? Czy mówienie o tym nie jest aby publicystyczną przesadą i zbiorowym hiperbolizowaniem?

Wiesz co, to znowu zależy od tego, o jakiej my wolności mówimy. Jeżeli chodzi o wolność w rozumieniu negatywnym, wolność od tych wszystkich kajdan i różnych form ciemiężenia, to trzeba przyznać, że tak, wolność jest zagrożona. Są nawet obiektywne wskaźniki, które tę diagnozę potwierdzają, jak np. ranking ILGA-Europe mierzący poziom równouprawnienia osób LGBT+ w Europie. Pokazują one dobitnie, jak pewne sfery naszych swobód są negowane, ograniczane i wręcz niszczone. Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie te działania wokół tzw. Lex Czarnek, także i przede wszystkim cios wymierzony np. w Szkołę w Chmurze (niestety, jak wiemy dzięki Alinie Czyżewskiej, cios nabudowany na tzw. Lex Kaznowska), zobaczysz bardzo konkretny dowód na to, jak próbuje się ograniczyć wolność negatywną, jak próbuje się bardziej nas kontrolować, a mniej zostawiać przestrzeni na własne, autonomiczne wybory i tworzenie świata, w którym przyszło nam żyć – a to z kolei jest ograniczaniem również naszej wolności pozytywnej. Paradoksalnie jednak w czasach tych wszystkich prób ograniczania naszej wolności negatywnej, niemal każdy(-a) z nas – osób ceniących sobie wolność – dostaje impuls do walki o wolność negatywną i do realizowania wolności pozytywnej. Patrząc na to na psychologicznym poziomie, „dzięki” próbom ograniczania naszej wolności negatywnej rodzi się aktywizm i działanie. Mówiąc krótko, pod wpływem tego całego zła, które dostajemy z politycznej góry, coraz bardziej uświadamiamy sobie tę przestrzeń wolności, poprzez którą możemy mieć wpływ na siebie i na świat. Podstawą tej wolności jest to, czego nauczali stoicy, a co Sartre nazwał wolnością kartezjańską: wolność moich myśli, wolność moich przekonań, a – co się z tym wiąże w takim egzystencjalnym rozumieniu – również wolność do podejmowania wyborów, do reagowania na to, co przynosi świat. Paradoksalnie żyjemy w czasach, kiedy ta wolność uzyskuje szczególną okazję, żeby na nowo się narodzić. Etycznie wścieka mnie to, że powodem są takie czynniki polityczne, z jakimi się obecnie borykamy, ale nie zmienia to faktu, że w tych właśnie realiach, kiedy tak bardzo ogranicza się naszą wolność „od” oraz próbuje się cały czas stosować różne formy presji i kontroli, a jednocześnie próbuje się dusić w zarodku wolność „do”, wiele osób uzyskuje doskonałą trampolinę do uświadomienia sobie, jak wiele od nich zależy, począwszy od wolności w zakresie prawa reakcji na to wszystko, co nas spotyka.

Zaraz się okaże, że paradoksalnie zło niesie dobro…

To jedna z największych tajemnic życia, która zawsze rozpalała Zakon Feniksa (założony przeze mnie międzypokoleniowy olimpijski fakultet filozoficzny), i której złożoność pokazałem w drugim tomie mojej książki,Szkoła bohaterek i bohaterów, w tomie noszącym nomen omen podtytuł „Jak radzić sobie ze złem”. Pragmatycznie rzecz ujmując: zło wymusza na nas reakcję. Tutaj bezpośrednio przechodzimy do tego, co wskazuje chociażby Frankl, który przeżył obóz koncentracyjny. Zrozumiał on, że nawet w sytuacji pozornie beznadziejnej człowiek ma wolność wyboru reakcji na to, co go spotyka. Dla mnie sednem są słowa Modlitwy o pogodę ducha: „Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić; odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić; i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”. Tak ten tekst brzmi w oryginalnym tłumaczeniu, ja często przeformułowuję go tak, żeby jego esencja trafiała do każdej osoby niezależnie od jej wyznania.

Podkreślam zawsze z całą mocą, że ta płytka narracja wszystkich przeciwników Prawa i Sprawiedliwości, którzy cały czas przekonują nas, jak jest strasznie źle w naszym społeczeństwie, jest prawdą, ale jest tylko i aż częścią prawdy. Potępiam z całą mocą to, co ta władza wyczynia. Etycznie i prawnie jest to zło w niewyobrażalnej postaci. Ale ono żyje. Natomiast dużo ważniejsze jest to, że żyjemy my. A skoro już żyjemy, może nie ma sensu karmić wilka bezradności i nieskutecznych metod działania, tylko nieustannie karmić wilka realnego sprawstwa. Zastanówmy się, jak możemy wykorzystać swoją wolność właśnie w tych czasach (a gdy komuś brakuje inspiracji, polecam chociażby zapoznać się z tym, co zrobiła i robi Wolna Szkoła, której jestem aktywistą). Ostatnio kupiłem w Książce dla Ciebie, mojej ukochanej księgarni w Krzywym Domku w Sopocie, świetną książkę Rok z filozofami. Autorki i autorzy wybrali na każdy dzień roku jakiś cytat myśliciela(-ki). Pomyślałem, że zacznę czytać tę książkę od cytatu, który jest przedstawiony przy dacie zakupu tej książki, czyli 18 listopada. I co znalazłem? Słowa Gabriela Marcela z Homo viator. Wstęp do metafizyki nadziei. Mogę je zacytować?

Pewnie!

„Czujesz, że ci ciasno. Marzysz o ucieczce. Wystrzegaj się jednak miraży. Nie biegnij, by uciec, nie uciekaj od siebie; raczej drąż to ciasne miejsce, które zostało ci dane: znajdziesz tu Boga i wszystko… Jeśli uciekasz od siebie, twoje więzienie biec będzie z tobą i na wietrze towarzyszącym twojemu biegowi będzie się stawało coraz ciaśniejsze. Jeśli zagłębisz się w sobie, rozszerzy się ono w raj”.

Świetna puenta. W tym kontekście pytanie trochę bardziej osobiste.

Już się boję… (śmiech)

Nie, nie, nie! Bez obaw! Powiedz mi, czy kwestia związana z wolnością i jej nowe zagrożenia, które się w ostatnich latach objawiają, czy to miało wpływ na twoją pracę w szkole, a później na decyzję o odejściu ze szkoły? Bo przecież twoja skłonność do obrony wolności powinna skłaniać cię do tego, żeby właśnie w szkole właściwie i namacalnie ją zakorzeniać i budować. Ty to robiłeś przecież. Czy coś cię rozczarowało czy po prostu uznałeś, że to złe czasy na pracę w edukacji?

Poruszasz temat, który jest niezwykle istotny.

Oczywiście! Dlatego właśnie muszę go poruszyć.

Ujmę to tak: od momentu, kiedy zacząłem być świadomym wartości wolności, a to się w dużej mierze wiązało z odchodzeniem od – tak bardzo ograniczającego i zarazem manipulacyjnego – wpływu Kościoła katolickiego, kiedy to umocniłem swoje wewnętrzne poczucie samostanowienia jako osoba LGBT+, od tego właśnie momentu krok po kroku coraz bardziej zacząłem doceniać wartość wolności. We wszystkich swoich działaniach, kiedy nawet nie myślałem zbytnio o tym, że właśnie wcielam w życie swoją wolność, cały czas jednak ją realizowałem. Tą wolnością zacząłem tak realnie żyć, że ona po prostu ze mnie wypływa i ten proces jest już nie do zatrzymania.

Taki wulkan wolności?

Powiem szczerze: wtedy nie potrafiłem tego nazwać, ale teraz już potrafię. Co ciekawe – intuicyjnie czułem, że wolność jest jakby jedną stroną medalu. Drugą stroną jest odpowiedzialność. Potem przeczytałem u Frankla, że na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych stoi Statua Wolności i właśnie dlatego na zachodnim wybrzeżu stać powinna Statua Odpowiedzialności. Czułem, że im bardziej realizuję swoją wolność, tym bardziej czuję odpowiedzialność za to, co robię. Tak naprawdę to hasło, które mi przyświecało, in dubio pro libertate, bardzo mocno tę postawę umacniało. Potem jeszcze bardziej chciałem żyć tym hasłem, mając też przecież świadomość, że granicą wolności jest wolność innego człowieka, ba, innego żywego istnienia. Ja po prostu zacząłem tym żyć, nawet jeszcze nie umiejąc tego nazwać. Siłą rzeczy, pracując w szkole, starałem się zarówno samemu żyć w sposób wolny i odpowiedzialny, jak i zachęcać do tego każdą osobę. Przede wszystkim moich uczniów i moje uczennice. Wspólnie poszukiwaliśmy możliwości realizacji swojej wolności, ale jednocześnie zwracaliśmy uwagę na każdy możliwy obszar odpowiedzialności. U mnie wszystko świetnie grało do momentu, kiedy zostałem Nauczycielem Roku.

A to nie powinno sprawić, że będzie jeszcze lepiej?

Kiedy zostałem Nauczycielem Roku, wtedy ewidentnie zaczęły się problemy. Coraz bardziej od tego momentu zacząłem doświadczać, że jestem w mojej szkole persona non grata. Krok po kroku, stopniowo. Działalność publiczna, w tym walka o równość, a potem zostanie doradcą Szymona Hołowni, coraz bardziej to wzmagały. Równolegle widziałem, że niektórzy w szkole mogą robić to, co w moim przypadku powodowało wręcz hejt na mnie. Te osoby zaczęły być wzmacniane, a ja – deprecjonowany. To, co jest kluczowe, to fakt, że coraz bardziej możliwość realizowania przeze mnie wolności i odpowiedzialności, także wraz z młodymi ludźmi, dla nich i w ich imieniu, po prostu zaczynała się zawężać. A ja zacząłem na różne sposoby, coraz bardziej, także niezwykle namacalnie, mieć okazywane, że jestem persona non grata.

Czyli tak naprawdę to, co powinno otwierać ci szereg nowych możliwości, na dobrą sprawę doprowadziło do ograniczenia nawet tych możliwości, które dotychczas miałeś? Wybacz, że powiem wprost, ale to przecież paradoks, w który trudno uwierzyć. Wydawałoby się, że mieć w szkole Nauczyciela Roku to dla każdej szkoły  zaszczyt i honor.

Tak, masz rację. I dlatego tak wiele osób, kiedy o tym opowiadam, nie może również we wszystko to uwierzyć. Mówią: „No właśnie, dla dyrektora to jest super sprawa”. Rzeczywiście w – z braku lepszego słowa – normalnym świecie tak by to wyglądało. Gdy natomiast sięgniemy do aparatu pojęciowego psychologii, zwłaszcza do koncepcji potrzeb, to wówczas stanie się jasne, dlaczego coś takiego się zadziało i dlaczego ja jestem jednym z wielu (bardzo wielu) takich „wow” nauczycieli, czy to nagradzanych, czy też nienagradzanych, ale takich… no wiesz… wybijających się, którzy w pewnym momencie z potężnymi sukcesami odchodzą ze szkoły. Cała historia z Nauczycielem Roku 2021, Darkiem Martynowiczem – który wraz z nami współtworzył program naprawy edukacji „Edukacja dla przyszłości”, powstały dzięki Instytutowi Strategie 2050, będącego częścią Polski 2050 – i z wieloma, wieloma innymi nauczyciel(k)ami jest przecież taka sama. Nie wiem szczerze mówiąc, na ile już jestem gotów o tym mówić, nie wiem, na ile różne osoby, które odeszły ze szkół, są w stanie o tym mówić, ale jedno jest pewne. O takich osobach i takich odejściach ze szkół słyszę nieustannie.

Wracając do kwestii potrzeb: przywołajmy ich hierarchię przedstawioną przez Maslowa. Niezależnie od różnych interpretacji i ocen tego ujęcia, cała podstawowa konstrukcja tego pomysłu jest bardzo sensowna. Chodzi o to, że jeżeli żyjemy w „normalnych” realiach, jeśli mamy zaspokojone wszystkie te fundamentalne potrzeby: fizjologiczne, bezpieczeństwa, afiliacji, akceptacji, miłości, to tak naprawdę możemy dopiero w takich warunkach spokojnie realizować potrzebę szacunku, samorealizacji i tak dalej. Mówiąc krótko, w takich normalnych okolicznościach mamy na przykład dyrektora szkoły, który w gronie pedagogicznym ma Nauczyciela Roku i dla niego to jest petarda. On myśli sobie: „Kurczę, w mojej szkole stworzyłem tak świetne warunki, że mój nauczyciel mógł coś takiego zdobyć. Wow!”. Natomiast my niestety w naszym kraju od dawna, a zwłaszcza od kilku lat, żyjemy w warunkach, w których z samej góry, czyli z obszaru najpotężniejszego wpływu, płyną takie komunikaty i działania, które namacalnie uderzają w jedną z fundamentalnych potrzeb, czyli właśnie w potrzebę bezpieczeństwa.

Masz na myśli, że zagrożenie dla tej potrzeby bezpieczeństwa odczuwają tak samo szeregowi nauczyciele, jak i kadra zarządzająca szkołami?

Dokładnie tak. Bo przecież jeżeli mamy do czynienia z takimi realiami, kiedy sam dyrektor szkoły ma zagrożone poczucie bezpieczeństwa (a obecnie dyrektorzy szkół mają zagrożone to poczucie nieustannie), to w tym momencie – na takim najprostszym poziomie – kluczowym będzie dla niego zaspokojenie właśnie tej potrzeby. Ta potrzeba będzie dominować jego organizm. Dla niego zaspokajanie tych wszystkich potrzeb wyższego rzędu, czyli na przykład potrzeby samorealizacji, staje się mniej czy bardziej, ale jednak drugorzędne. Zaznaczam jednak, że tak to wygląda w ogólnym zarysie, bo przecież to właśnie Frankl zauważył, że w gruncie rzeczy ta hierarchia potrzeb niewystarczająco uwzględnia sytuacje, kiedy człowiek swoje poczucie bezpieczeństwa ma zagrożone, ale jednak może się pomimo tego samorealizować. Ba, znamy przypadki, że człowiek samorealizuje się, choć ma problemy z zaspokojeniem swoich potrzeb biologicznych. Tylko że mam wrażenie, że to, co mówił Frankl, bardzo dobrze pokazuje, że jednak zagadnienie to zawsze wymaga indywidualnego podejścia, że to raczej jednostki są zdolne do tworzenia pięknego-życia-pomimo-wszystko, że to nie jest ogólna tendencja. Przeciętny człowiek – w sytuacji, kiedy ma zagrożone poczucie bezpieczeństwa – raczej nie będzie realizował tych wyższych potrzeb. Odnoszę wrażenie, że kiedy w obecnych realiach stwarzanych przez władzę tacy Nauczyciele Roku czy też jacyś inni turbonauczyciele(-ki) odchodzą ze szkół, to wielu dyrektorów z ulgą tych nauczycieli ze szkół wypuszcza. Mam wrażenie, że wielu dyrektorów jest wręcz wdzięcznych, że ci turbonauczyciele odeszli.

Trudno w to uwierzyć.

Tak, natomiast wejście pod taflę potocznych obserwacji z latarką psychologii pomaga to zrozumieć. Widzisz, w dużej mierze to wszystko wynika z tego, że ta władza stworzyła taki poziom lęku, który sprawia, że dla dyrektora szkoły kluczowe jest jednak po prostu zaspokojenie potrzeby bezpieczeństwa. Oni(-e) często nie mają już siły, żeby myśleć o tym, co jest trochę wyżej.

Ale czy ty ich czasem nie usprawiedliwiasz?

Właśnie nie! To jest temat, który poruszam teraz z moimi senior(k)ami (a raczej: silver(k)ami) w sopockim Uniwersytecie Trzeciego Wieku na naszym konwersatorium, które nazywa się – uwaga! – „Myślące Berety”. Mamy tutaj różne porządki: 1) porządek opisu i wyjaśniania – czysto psychologiczny i socjologiczny – oraz 2) porządek wartościowania, czyli porządek etyczny. Ja używam teraz aparatu pojęciowego porządku opisu i wyjaśniania. Pokazuję z perspektywy psychologicznej, dlaczego tak jest. To sytuacja analogiczna do tej, w której wyjaśniamy, dlaczego określony morderca zrobił to, co zrobił, co się takiego zadziało w obrębie jego historii życia i konstrukcji osobowości, że zamordował tyle osób. To czysty proces opisu zjawiska oraz próby jego wyjaśnienia, poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Nie ma to nic wspólnego z usprawiedliwianiem, które przynależy do porządku wartościowania.

Spójrzmy na to najpierw z psychologicznej perspektywy. W takiej typowej sytuacji osoba odpowiedzialna za zespół jest cholernie zadowolona z każdego sukcesu członka(-ini) zespołu i de facto sukces ten jest przez nią odczuwany jak jej własny. Tak jak dla mnie każdy sukces mojego ucznia czy mojej uczennicy emocjonalnie jest jednocześnie moim sukcesem – tak samo zresztą odczuwa to rodzic cieszący się sukcesami dziecka. Ale dzieje się tak wyłącznie w „normalnych” okolicznościach, a nam, całemu społeczeństwu, do normalności daleko.

Jeśli osoba odpowiedzialna za zespół przez cały czas tak bardzo się boi – a do tego krok po kroku doprowadza obecna władza w każdym obszarze życia społecznego – ta osoba po prostu cały czas jest podporządkowana nierzadko nieuświadomionemu dążeniu do tego, żeby było bezpiecznie. Skutków lęku mojego przełożonego doświadczyłem bardzo mocno, najpierw jako świeżo upieczony Nauczyciel Roku, później w związku z moją aktywnością na rzecz praw człowieka i praw osób LGBT+, i w końcu – hattrick! – ze względu na działalność u boku Szymona Hołowni.

Wiele osób gdzieś tam mówiło i mówi do dziś, że ten mój ówczesny dyrektor to po prostu człowiek, który się bardzo boi. Być może dochodziły też jakieś inne czynniki, na przykład zazdrość, ale tego nie wiem. Być może tak, być może nie, nie ma to już znaczenia. Mam wrażenie, że ten lęk był czynnikiem kluczowym, bo doświadczyłem wielu różnego rodzaju sytuacji, które udowadniały, że on po prostu się bał. Zresztą nierzadko mówił o tym wprost na lekcjach. I teraz uwaga: zostawiamy porządek wyjaśniania, przechodzimy do porządku wartościowania.

Człowiek, który się boi, może dokonywać różnych wyborów. Pamiętam, że dwa dni po tym, gdy zostałem Nauczycielem Roku, Prezydent Sopotu Jacek Karnowski przyszedł wraz z częścią Rady Miasta, by mnie uhonorować przed całą szkołą. Było to dla mnie bardzo wzruszające. Zacytowałem wtedy słowa Dumbledore’a, że nadchodzą czasy, w których będziemy musieli wybierać między tym, co dobre, a tym, co łatwe. Spojrzałem wówczas na mojego dyrektora, bo czułem, że on tego właśnie potrzebuje, takiego przypomnienia, bo przecież wie o tym doskonale. Niestety, ostatecznie jego dążenie do poczucia bezpieczeństwa wygrywało, co samo w sobie było absolutnie jego sprawą, ale gdy coraz bardziej materializowało się w postaci zachowań godzących we mnie, uświadomiłem sobie: „Ja mam tylko jedno życie”. I odszedłem.

I tu jest sedno porządku etycznego. Każdy dokonuje własnych wyborów. Gdy czyjeś wybory zaczynają uderzać w kogoś innego, mamy złamanie tego, o czym pisał Alexis de Tocqueville. Czyli psychologicznie rozumiem, dlaczego ktoś funkcjonuje tak a nie inaczej, ale etycznie nie wyrażam na to zgody, bo godzi to we mnie i/lub kogoś innego.

Trzeba tylko spojrzeć na to z lotu ptaka. Człowiek jest koktajlem tworzących go bardzo wielu elementów. Jest taka świetna grafika w necie, na której jest napisane, że każdy człowiek coś w życiu stracił, z czymś walczy, z czymś się mierzy, o czymś marzy, czegoś się boi. W praktyce czasem trudno oddzielić porządek wyjaśniania i wartościowania. Weźmy za przykład nieheteronormatywne osoby publiczne, które nie dokonały coming out-u. Wiem o tym doskonale, że w rozumieniu społecznym najlepiej by było, gdyby każda osoba LGBT+, będąca w jakimś sensie autorytetem (a z reguły każdy jest dla kogoś autorytetem, choćby dla jednej osoby), zakomunikowała światu: „Jestem osobą nieheteronormatywną”. Ale czy ja mam prawo oceniać kogoś, kto tego nie robi? I nie mówię o kryptogejach, którzy dyskryminują osoby LGBT+, bo to jest zupełnie inna sprawa, jednoznaczna moralnie i moralnie obrzydliwa. Mówię o tych, których coming out byłby dla nas wszystkich na wagę złota. I mimo że chciałbym, by te osoby znalazły w sobie odwagę, mówię sobie: „Przemek, przecież ty sam zrobiłeś publiczny coming out dopiero w 2016”. To daje mi poczucie pokory. Każdy z nas ma swoją drogę i swój czas, dlatego ja się od tych ocen mimo wszystko powstrzymuję.

Natomiast nie zmienia to faktu, że jeżeli ktoś mnie przypiera do muru i mówi: „No dobrze panie Przemku, ale co pan uważa o wszystkich tych ludziach, którzy milczą w różnych sytuacjach, albo poddają się aparatowi opresji i lęku, który tworzy władza?”, to ja i tak nie mówię, że te osoby robią źle, bo w dzisiejszych czasach akt sprzeciwu to często heroizm. A nikt nie przygotował nas do życia, w którym heroizmem musimy się wykazywać codziennie (w przypadku nauczycieli(-ek) jest to pogłębione przez przemoc m.in. ekonomiczną, którą wobec nas praktykuje władza). Dlatego odpowiadam w ten sposób: ja osobiście bym tak nie mógł. W życiu. Ja bym – mówiąc bardzo kolokwialnie – prędzej się zesrał. W drugim tomie swojej książki podsumowuję to, przytaczając wypowiedź pewnego bohatera z jednego z tomów Smoczej Straży Brandona Mulla, która jest kontynuacją Baśnioboru:

„Kiedy pojawiłaś się w zamku jako więźniarka, wiedziałem, że muszę ci pomóc. Zabijałem już w boju i na polowaniu, ale nigdy nie zabiłem nikogo w niewoli, tym bardziej przyjaciółki. Gdybym pozwolił im cię skrzywdzić, umarłoby we mnie to, co najważniejsze. Pewnie na zawsze. To był punkt, z którego nie ma odwrotu. Czułem to. Chciałem być akceptowany przez ojca i inne smoki. Ale nie kosztem tego, kim jestem. Przez jakiś czas myślałem, że mogę połączyć jedno z drugim: być sobą i mieć szacunek ojca. Wyobrażałem sobie, że pomogę smokom odzyskać trochę więcej rozsądku. Ja miałem na nie mały wpływ, za to one bardzo mnie zmieniały. W końcu musiałem wybierać: czy być sobą, czy zadowolić ojca. Wybrałem siebie. I lojalność wobec swoich prawdziwych przyjaciół (…) To dobre uczucie (…) Wolę umrzeć w ten sposób niż żyć w tamten. Już dawno nie czułem się lepiej”.

A po tej wypowiedzi dopisałem swoje podsumowanie: „Jeśli traficie kiedyś na słowa Sokratesa, że woli umrzeć niż przestać pobudzać innych do bycia mądrymi, na słowa Jezusa, że lepiej, aby człowiek stracił wszystko, niż zatracił siebie, na słowa św. Pawła, że w dobrych zawodach wystąpił, wiary ustrzegł, bieg ukończył, słowa Galadrieli, że zdała test, pozostanie sobą i odejdzie na Zachód, jeśli przyjrzycie się decyzjom Jonasa z Dark, Evana z Efektu motyla czy Lily Potter, a w końcu ujrzycie samego Harry’ego Pottera idącego do Zakazanego Lasu i poświęcającego swoje życie dla przyjaciół, wiedzcie, że mimo że (…) nie istnieje odpowiedź właściwa, oni wybrali odpowiedź najlepszą z możliwych”.

Teraz już chyba weszliśmy na bardzo poważny poziom – na poziom wartości?

Tak, to jest fragment właśnie z rozdziału o wartościach! I to, o czym piszę, to są moje wartości, wśród których wolność wewnętrzna jest jedną z wartości rdzeniowych. Nie wyobrażam sobie, żeby dać się zniszczyć komuś z góry, kto chce niszczyć mnie lękiem. Po prostu sobie tego nie wyobrażam. Z drugiej jednak strony mam w sobie absolutną pokorę i mówię za Szymborską: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Dlatego właśnie jest mi tak trudno oceniać innych ludzi. Natomiast mówię jasno: nie wyobrażam sobie, żeby milczeć, kiedy inne osoby są represjonowane i niszczone. Jednak jak sam widzisz, jest to trudne. Dla mnie paradoksalnie dużo łatwiejsze jest wyjaśnienie czegoś psychologicznie niż sformułowanie jednoznacznej oceny moralnej, zwłaszcza dotyczącej działań konkretnych jednostek. I to w takich czasach.

Na pewno, tym bardziej, że tu pojawi się pytanie o to, czy mamy jeszcze do czynienia z wyborem – choćby był to nawet wybór łatwiejszego rozwiązania i prostszej ścieżki – czy może to już jest niewola…

Genialna uwaga. I tutaj trzeba rzec o realnych możliwościach radzenia sobie z pułapkami, jakie zastawiają na nas nasze wybory. Pamiętam, że rozmawialiśmy o tym na zajęciach z etyki z s. prof. Barbarą Chyrowicz. Ona w ogóle była zajebista, mega się dużo od niej nauczyłem, podobnie jak od s. prof. Beaty Zarzyckiej. Ciekawe, że tyle się nauczyłem od zakonnic (śmiech), ale to kolejny kamyczek do uświadomienia sobie, jak bardzo bezsensowne są stereotypy. Wracając do s. Chyrowicz: kiedyś opowiedziała nam o przeszkodach w realizacji naszych działań. Wtedy skumałem, że przecież tak naprawdę bardzo trudno jest dokonać rzetelnej i obiektywnej oceny odpowiedzialności ze względu na tak wiele czynników, które de facto zmniejszają naszą odpowiedzialność za działanie (bądź jego brak, zwany zaniechaniem). Przykładem takiego ograniczenia jest chociażby przymus. Czym innym jest przymus fizyczny, czym innym psychiczny, natomiast w przypadku tego, o czym rozmawiamy, mam wrażenie, że ten przymus psychiczny jest sednem. Dlatego ja, chociażby myśląc o swoich powodach odejścia ze szkoły… ktoś może powiedzieć: „Słuchaj, zrób z tego aferę”, a ja mówię: „Po co?”. Bo mimo że doświadczyłem bardzo wielu niefajnych rzeczy, to jednocześnie I know who is the real enemy. Generalnie wiem, że właśnie metapowodem i tym faktycznym źródłem tego wszystkiego jest Voldemort na samej górze.

Mi zawsze bliska była koncepcja, aby nie oczyszczać ludzi, którzy biernie dokonują różnych rzeczy pod wpływem jakiejkolwiek władzy. Jednak trzeba przecież mieć świadomość, że ostatecznie powodem takiego działania (czy jego braku) jest jakiś ciemięzca i to na nim spoczywa największa odpowiedzialność, bo on wytwarza te warunki lęku i presji. I tak, każdy z nas ma wybór, bez dwóch zdań, tylko że naszą uwagę powinniśmy skupić przede wszystkim na a) własnych wyborach oraz na b) źródle zła. I to źródło zniszczyć. Czyli w rozumieniu meta – skupić się na edukacji ustawicznej, wyskakującej z lodówek. A w rozumieniu obecnej sytuacji społeczno-politycznej: skupić się na tych, który doprowadzają do powstania takich warunków. I to ich trzeba odesłać na śmietnik historii, a nie cały czas się skupiać na tych, którzy są po prostu…

Funkcjonariuszami reżimu.

Dokładnie o to chodzi. A nawet jeśli nie funkcjonariuszami reżimu, to po prostu ludźmi, którzy zostali zatruci złem legitymizowanym na samej górze, bojącymi się sprzeciwiać, gdy łamane są fundamentalne zasady. Róbmy co się da, żeby budzić oddolnie i odgórnie każdą osobę, ale nie zapominajmy, gdzie bije sączące zło źródło. I żeby było jasne: to nie jest tak, że ja nie widzę odpowiedzialności po stronie wymienionych przed chwilą ludzi. Ja po prostu widzę, kim jest real enemy.

A ja w ogóle myślę sobie, że ty i tak w szkole Czarnka byś sobie rady nie dał.

A dlaczego nie? Ja mam wrażenie zupełnie odwrotne.

Tak?

Tak. Z prostej przyczyny. Ja mam bardzo silnie rozwinięty archetyp trickstera. Od momentu kiedy PiS przejął władzę, a tym bardziej odkąd zostałem Nauczycielem Roku, bo między przejęciem władzy przez PiS a tym, jak zostałem Nauczycielem Roku, minęły trzy lata, coraz bardziej czułem, jak aktywuje mi się ten archetyp, jak ożywia się we mnie, jak się coraz bardziej uobecnia. Rok po przejęciu władzy przez PiS zrobiłem coming out. Mówiąc krótko, ja w tych bardzo chujowych warunkach, gdy ten powszechny, społeczny, wyindukowany przez władzę lęk, o którym mówiłem, już raczkował, stwierdziłem: „No sorry! Halo! Jestem nauczycielem-gejem, żyję z partnerem, to jestem właśnie ja – a to, co może mi wyrządzić prawdziwą krzywdę, to życie nieautentyczne”. Dwa lata później zostałem Nauczycielem Roku. Jak bodaj w 2020 dowiedziałem się, że Czarnek zostanie ministrem, to na metapoziomie miałem chyba największy w życiu facepalm. Ale w środku poczułem kolejną aktywację archetypu trickstera, wyrażoną w poczuciu: „zajebiście, dawać go!”. Widzisz, Sławku, jestem także trenerem kreatywności. Jedna z rzeczy, która jest fundamentalna dla kreatywności, to przerabianie niemożliwego na możliwe – w twardym murze niemożliwego szukanie szczelin. Kreatywność rozwija się szczególnie wtedy, gdy mamy nieograniczoną wolność, i również szczególnie wtedy, kiedy mamy bardzo ograniczone warunki. Mówiąc krótko, ja właśnie paradoksalnie w warunkach coraz mocniej ograniczanych od 2015 roku coraz częściej widziałem właśnie te szczeliny, za pomocą których można działać i wręcz wysadzać system od środka. Nie ukrywam, że – jakkolwiek to zabrzmi – czasami żałuję, że nie pracuję już w placówce publicznej, bo po prostu mam tyle pomysłów, które bym realizował, które wpisują się w to, co Szymborska pisała w swoim wierszu „Głos w sprawie pornografii”! Wiesz, to taka metoda życia w Hogwarcie za czasów dyrektorowania Umbridge.

Znowu: jakkolwiek to zabrzmi, w momencie kiedy rozpoczął się atak na edukację domową, między innymi na Szkołę w Chmurze, w której obecnie pracuję, dla mnie oczywiście było to skandaliczne, że to się dzieje, ale mój wewnętrzny trickster wołał: „Ha, w końcu jestem w tej szkole, która została bezpośrednio zaatakowana”. I już zobaczyłem w swej głowie mnóstwo pomysłów wyrażenia sprzeciwu i oporu. Zresztą sednem tego podejścia jest przypięty na moim wallu na Facebooku post o szczególnym typie tożsamości: #hogwartity.

Nie zmienia to faktu, że to po prostu odczucia oraz metody radzenia sobie, które wynikają z konieczności. Zdecydowanie wolałbym nie żyć w takiej rzeczywistości, w której nasza kreatywność rozwija się z powodu ograniczeń, na które jesteśmy skazani. Wszyscy mamy prawo rozwijać kreatywność dzięki polu maksymalnej możliwej wolności. Natomiast podkreślam nieustannie: dzięki czytaniu Frankla czy Anne Frank bardzo mocno nauczyłem się odnajdywać sens w bezsensie. Problem jednak jest taki, że nie mogę mierzyć swoją miarą innych. Przeciętny człowiek nie jest do tego przygotowany, bo edukacja, której zaznawał w systemie, nie dała mu żadnego przygotowania w zakresie umiejętności radzenia sobie z życiem. I w końcu, podkreślam dobitnie: nikt nie ma prawa wymagać od ludzi na stanowisku pracy heroizmu. A stawanie przed dylematami moralnymi, i to codziennie, i to w warunkach urągających ludzkiej godności począwszy od poziomu ekonomicznego, czyli ta cała rzeczywistość polskiego nauczyciela i polskiej nauczycielki, dyrektora i dyrektorki, a tym samym rodziców, uczniów i uczennic – to jest stan zmuszający do heroizmu.

Nawiązania do Zakonu Feniksa są tutaj jak najbardziej na miejscu, choć muszę przyznać, że częściej myślę o innym superbohaterze,  o He-Manie. Jestem jego fanem i jako dzieciak, później jako nastolatek, uwielbiałem tę animację. Ten cały He-Man z tym wielkim mieczem, z wojującym dzikim kotem, by się tutaj przydali. Ale przecież nie każdy może być takim He-Manem i nie każdy nim będzie.

Tak, i to jest właśnie THIS. Jak starasz się o pracę jako nauczyciel, to przecież nikt ci nie mówi, że w ramach swoich obowiązków będziesz musiał podejmować jakieś heroiczne wybory moralne. A ponadto nikt ci nie płaci za pracę w tak wstrząsających warunkach. I to jest problem. Staram się walczyć za wszystkich, którzy z tego powodu cierpią. Zawsze powtarzam, że siła wspólnoty tkwi w sile najsłabszego jej członka. Zawsze musimy patrzeć na tych, którzy są najsłabsi, którzy najbardziej potrzebują pomocy. Pod tym względem jest mi bliska idea sprawiedliwości Rawlsa i ja w ten sposób właśnie funkcjonuję: „Nie patrz, Przemek, na siebie, patrz na tych, którym jest najtrudniej”. Stąd też moje zaangażowanie w naprawę polskiej edukacji, w pomoc osobom z wszelkich mniejszości, i w końcu pomoc osobom pozaludzkim – zwierzętom. A w końcu: całej planecie.

Czy to był właśnie główny bodziec, który popchnął cię do Szymona Hołowni? Chyba wiedziałeś, że nie unikniemy tego tematu. Sądzę, że wielu ludzi chciałoby wiedzieć, co cię do niego pchnęło, dlaczego Hołownia, dlaczego „żółty ruch”?

Dawno, dawno temu… (śmiech). No dobra, nie aż tak bardzo dawno temu, mniej więcej wtedy, kiedy zaczęły się rządy PiS, a właściwie jeszcze kilka miesięcy wcześniej, zacząłem uświadamiać ludzi, w którą stronę to idzie. Tłumaczyłem komu się dało, że PiS jest organizacją de facto toksyczną. Ja w życiu miałem zawsze taką łatwość widzenia ludzkich intencji i tego, do czego ludzie długofalowo są zdolni. I doskonale wiedziałem, do czego najwięksi działacze PiS-u są zdolni, rozumiałem ten typ organizacji, z tą ich całą mentalnością. Próbowałem uświadamiać ludzi, mówić wprost, że owszem, te lata rządów koalicyjnych PO i PSL-u nie były rajem np. dla edukacji, ale zawsze jednak uprzedzałem, że jeżeli wygra PiS, to będzie masakra. Oni będą wykorzystywali technikę gotowania żaby (mimo że ostatecznie przyrodniczo nie ma to uzasadnienia, bo żaba wyskoczyłaby dużo szybciej, ale ta metafora w ostatnich latach stała się niezwykle nośna). I krok po kroku będą rozwalali nam kraj, co widać aż nadto wyraźnie.

Od 2015 roku zastanawiałem się, które metody są najskuteczniejsze, żeby zarówno zakończyć ich rządy, jak i żeby oni czy im podobni już nigdy więcej nie wygrali. Na początku uczestniczyłem w protestach, a kiedy nadszedł rok 2018 i zostałem Nauczycielem Roku, to wówczas starałem się mówić, nazywać to wszystko, co się działo, po imieniu, gdzie się da, gdzie dawano mi mikrofon, a dawano mi chętnie i w największych mediach, dlatego mówiłem o tym serio wszędzie, gdzie się dało, m.in. o ataku na osoby LGBT+, który przecież był atakiem systemowym. I w końcu nadszedł strajk nauczycieli i nauczycielek.

Mniej więcej w połowie trwania strajku czułem już, że on upadnie. Walczyłem do końca, ale coraz bardziej widziałem, że żadne z działań do tej pory nie powoduje zmiany. Takiej zmiany realnej, widocznej liczbowo zmiany proporcji poparcia dla tej okropnej władzy. Cały czas patrzyłem na to i mówiłem sobie: „Ja pierdolę! Wydarzyło się tyle, a zupełnie nie widać jakiegokolwiek spadku poparcia dla tej władzy”. Będąc najświeższym Nauczycielem Roku, osobą publiczną, zacząłem się zastanawiać, co ja mogę zrobić i jak zdobyć skuteczniejsze narzędzia.

Czyli polityka?

I literatura, czego owocem stały się między innymi moje książki, obydwa tomy „Szkoły bohaterek i bohaterów”, ale o tym w następnym odcinku (śmiech). Wracając do polityki: jako 13-latek walczyłem o województwo środkowopomorskie i pisałem listy do władz, chwilę później rozpocząłem edukację obywatelską dzięki programowi KOSS, jako 15-latek przemawiałem na trybunie obywatelskiej podczas sesji Rady Miasta w Koszalinie, realizując projekty w ramach programów CEO „Młodzi Obywatele Działają” & „Ślady przeszłości”, jako 16-latek opowiadałem o tym w „Rowerze Błażeja”, byłem dwie kadencje przewodniczącym Samorządu Uczniowskiego w moim liceum, słynnym koszalińskim Dibulcu… Co to oznacza? To, że polityka i jej rola od dawna były dla mnie sprawami oczywistymi. Nie w rozumieniu moich pragnień, tylko w rozumieniu bycia świadomym obszaru, który jest kluczowy dla zmiany.

Strajk nauczycieli(-ek) przypadł na czas, kiedy różne środowiska liberalno-lewicowe traktowały mnie jak swojego pupilka. No to ja się starałem wykorzystywać maksymalnie ten swój głos, żeby im pomagać, żeby uświadamiać, żeby dawać ludziom różne argumenty. Bardzo symbolicznym momentem był ten, kiedy odbierałem nagrodę Człowieka Roku Gazety Wyborczej w kategorii: wzorowe sprawowanie, a główną nagrodę odbierał wtedy Donald Tusk. Gdy Justyna Suchecka wyczytała moje nazwisko, wszedłem na scenę i wygłosiłem krótki spicz, a podczas niego spojrzałem Donaldowi prosto w oczy i zacytowałem kapitan Marvel, były to mniej więcej słowa: „Pomóż nam wygrać. Tylko idźmy właściwą drogą. Drogą najważniejszych wartości. I nie zbaczajmy z niej”. Myślałem sobie wtedy, że jeszcze tylko kilka miesięcy do wyborów, Tusk wróci, powie „Dobra, przejmuję stery, żeby uratować ten kraj”… No ale nic takiego się nie stało. Więc dalej apelowałem, apelowałem, apelowałem, działałem, działałem, działałem.

Dla mnie wielkim WOW było to, że pojawiła się Wiosna Roberta Biedronia, i co ciekawe – bardzo szybko dostałem telefon od działaczki z Trójmiasta z propozycją, żebym w najbliższych wyborach europarlamentarnych był na ich listach. Potraktowałem to jako coś bardzo miłego, natomiast powiedziałem jasno: moim celem nie jest bycie zawodowym politykiem. Tzn. właściwie chciałem to powiedzieć, ale nie zdążyłem, bo pani, która ze mną rozmawiała, obecna posłanka, zdążyła powiedzieć w tej rozmowie takie rzeczy, że za głowę się złapałem. Popierałem wszystkie ideały Wiosny, które od lat były mi tak bliskie, a nagle usłyszałem kobietę, mocną w Trójmieście i na całym Pomorzu, kobietę, która reprezentuje tę właśnie Wiosnę, kobietę, która rzekła do mnie: „Na kogo Pan ma zamiar głosować? Chyba nie na tego starucha Lewandowskiego albo na Adamowiczową, która robi sobie karierę na śmierci męża?”. Słyszałem to (i nie tylko to) i… dosłownie nie wierzyłem. Byłem w szoku.

I co jej powiedziałeś?

Powiedziałem: „Wie pani co, chyba nie znajdziemy porozumienia”. I wtedy też właśnie – zupełnie abstrahując od tego, że ja nie miałem ochoty być na żadnych listach wyborczych – dowiedziałem się, że byłbym na jakimś dalekim miejscu tej listy, bo to chodzi o to, żebym pomógł podpromować Wiosnę. Muszę przyznać, że jest to jak dla mnie obcy sposób na traktowanie ludzi.

Pomyślałem wtedy: „Dobra, okej, nie będę tutaj robił problemów. Może to po prostu jakaś babka niefajna, ale to przecież nie przekreśla Wiosny”. Natomiast było to dla mnie nieco dziwne, że Robert, który jest gejem, ma tutaj świeżego Nauczyciela Roku też geja, i przez tyle miesięcy nie zainicjował w zasadzie żadnego kontaktu. Jedynie dwa dni przed wyborami do europarlamentu, kilka godzin przed ciszą wyborczą, zadzwoniła do mnie asystentka Roberta z pytaniem, czy mógłbym się pojawić na Stadionie Narodowym. Zapytałem ją: „dlaczego?”, a ona do mnie, że Robert ma podsumowanie kampanii i fajnie, jakby różne osoby tam były, „no i uświadomiliśmy sobie, że nie mamy nikogo od edukacji, no i pomyśleliśmy, że przecież jest Przemek Staroń”. Mówię do niej: „Ale zaraz, zaraz. Czy dobrze rozumiem, że na kilka godzin przed wydarzeniem kończącym kampanię wy dzwonicie do mnie, żebym po prostu przyszedł, pomachał, powiedział: tak, tak, ludzie, głosujcie na Wiosnę? Czy o to chodzi?”. I mówię dalej: „Sekundkę, tu jest chyba coś nie tak. Przecież edukacja to fundament. To jest absolutny fundament”. Jak oni mogli przez miesiące nie pomyśleć o nikim od edukacji, o realnym(-ej), z krwi i kości, nauczycielu(-ce)? Ja nie mówię już nawet, że musieli pomyśleć o mnie, błagam, choć to był czas, gdy wyskakiwałem z lodówek i kuchenek mikrofalowych, więc dla wielu byłem pierwszym, naturalnym skojarzeniem – ale przecież mogli generalnie nawiązać współpracę ze świetnymi nauczyciel(k)ami. Miałem wrażenie, jakbym miał przyjść na stadion i zareklamować pastę do zębów. Powiedziałem, że niestety nie mogę na tym być, powiedziałem, że bardzo mocno wspieram Wiosnę, ale wspomniałem też wtedy, że bardzo niepokojące są dla mnie te wszystkie sytuacje: rozmowa a propos list wyborczych i choćby ten telefon z prośbą o przybycie na stadion.

Czy już wtedy się ostatecznie rozczarowałeś?

Jeszcze nie, ale w międzyczasie działy się różne rzeczy i zacząłem mówić moim znajomym, którzy również wspierali Wiosnę, że boję się, że cały ten potencjał zostanie zmarnowany. Co ciekawe, asystentka Roberta powiedziała do mnie: „Tak, tak, to po wyborach spotkamy się z Robertem i wszystko mu powiesz”. Niestety po wyborach już nic takiego się nie wydarzyło. Robert zapowiedział, że odda mandat prof. Monice Płatek, ale tego nie zrobił. Dla mnie w tym momencie to była taka kropka nad „i”. Przecież jeżeli ktoś ma wartości, które są również moimi wartościami, ale de facto ich nie realizuje na poziomie czynów, to o czym my tu mówimy? Wtedy z wielkim bólem serca stwierdziłem: koniec. Nie zmienia to faktu, że przez cały czas miałem bardzo dużo sympatii do tej partii i ludzi w niej działających, bardzo się ucieszyłem, że później Lewica weszła do sejmu, cały czas świetnie współpracuję z różnymi jej działaczami i działaczkami, wszak moje serce bije po lewej stronie, a poza tym generalnie współpraca to coś, co ma największy sens.

Drugim ciekawym obszarem funkcjonowania polityki demokratycznej jest oczywiście Platforma Obywatelska/Koalicja Obywatelska. Ze strony PO pamiętam, jak dostałem jeden telefon pod pewnej posłanki, telefon z pytaniem, czy mógłbym w ramach ich kampanii pojawić się w Warszawie na jakiejś debacie. Odparłem, że niestety nie mogę, bo koliduje mi to z wyjazdem, ale mogę polecić innego świetnego nauczyciela… „Nie, nie, nie, Pan tu jest teraz taki bardzo medialny, nam chodzi o takie najmocniejsze nazwisko”. Więc ja znowu myślę sobie: „Aha, czyli nie edukacja was interesuje, tylko marketing”. Ale wtedy już niestety wiedziałem, że w dużej mierze tak to funkcjonuje.

Trochę żenada, co nie?

Obserwowałem wtedy, co się dzieje, i powtarzam cały czas, Sławku, że nie miałem i nie mam żadnych ambicji dotyczących zawodowej polityki w rozumieniu pracy parlamentarnej. Ja zawsze miałem po prostu poczucie, że kluczowe jest to, żeby nie być obojętnym na rzeczywistość, żeby reagować, próbować zmieniać, co się da, wykorzystując te narzędzia, którymi człowiek dysponuje.

Bardzo mi się podobało, co zrobił Jacek Karnowski, prezydent Sopotu. Koleś, którego mega lubię i cenię, facet, który po zabójstwie Pawła Adamowicza poprosił, żebym we wszystkich szkołach sopockich zrobił zajęcia z przeciwdziałania mowie nienawiści. To właśnie on był jednym z autorów koncepcji paktu senackiego. Gdy się o niej dowiedziałem, i jeszcze gdy okazała się ona skuteczna, pojawiła się we mnie myśl, że jednak można. Można poszukać skutecznych narzędzi i skutecznie je zastosować. Po raz kolejny zachwyciłem się Karnowskim, mimo że u nas w Sopocie niektórzy go nienawidzą. No ale to przecież tak jak mnie (śmiech).

No ale nie powiesz, że interesowałeś się jedynie polityką samorządową i lokalną? Przecież 2019 to był czas parlamentarnej kampanii wyborczej, a rok później wybory prezydenckie.

Tak, tak, było fajnie, że odbiliśmy Senat, to był naprawdę wielki sukces. Ale dzień po wyborach zaczął rozwijać się we mnie mindset, że teraz ważne będzie to, co robimy, żeby tę skuteczność, która została już pokazana i udowodniona, przenieść na kolejny obszar, czyli na zbliżające się wybory prezydenckie. Dziwiła mnie trochę cisza w eterze. Ale dawałem temu czas. Zastanawiałem się wtedy i byłem bardzo ciekaw, kto zostanie wystawiony jako kandydat(ka). Cały czas mówiłem, pisałem w postach, że to powinien być Rafał Trzaskowski, że to jest koleś znany, wykształcony, fajny, przystojny. Mam poczucie, że należało go postawić na czele całego obozu demokratycznego na samym początku. Jednocześnie myślałem też o środowisku lewicy, że może skumają, że te ich wartości pięknie pokaże kobieta kandydatka, szczególnie Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Cisza. No i zacząłem dostawać sygnały, że PO się zdecydowała na Małgorzatę Kidawę-Błońską, którą bardzo lubię i szanuję, tylko miałem poczucie, że ona może być świetną kandydatką na czas pokoju, a nie wojny, którą w tym kraju rozpętano. Lewica milczała. No i w końcu zaczęły do mnie docierać sygnały, że start planuje Szymon Hołownia. Wtedy w mojej głowie od razu pojawiła się myśl: „O, kurde! Ale zajebiście”. Facet, który jest obywatelem, niezwiązanym z żadną partią, to jest właśnie to. Koleś, który nie mając żadnego obciążenia partyjnego, może zostać takim obywatelskim kandydatem na prezydenta. Być naprawdę kandydatem wszystkich. Pomyślałem sobie, że jak partie to skumają, to będzie petarda, bo nie dość, że opozycja demokratyczna wokół niego się zjednoczy, to jeszcze na dodatek przyciągnie on wiele osób, które nie zagłosują na kandydata Lewicy czy KO: osób wahających się, do tej pory niegłosujących, może nawet tych, którzy stanowią tzw. soft PiS.

Szymon ma mnóstwo cech, które czynią go świetnym kandydatem. Wtedy wydawało mi się, że teraz to już na pewno Duda zostanie pożegnany i będzie to prosta droga do odbicia tego kraju z rąk Prawa i Sprawiedliwości. Szymon ogłosił swój start w grudniu, w Gdańsku, w Teatrze Szekspirowskim, a ja wtedy napisałem posta, w którym podkreśliłem, że to wspaniała wiadomość.

Znałeś wcześniej Szymona Hołownię?

Tak! Najpierw czytałem to, co on pisał. Z każdym rokiem byłem pod coraz większym wrażeniem jego zmian mentalnych, tego, jak on się staje dojrzały. Później, mając już z nim kontakt, zauważyłem, że on po prostu jest dobrym człowiekiem. No i jak napisałem tego posta, wysypała się lawina komentarzy od ludzi, którzy do tej pory prawili mi czułe słówka i opowiadali, jaki to Przemek jest zajebiście mądry… A tu klops. Podważano moją inteligencję, zdolność trafnego wyboru, intencje… W kolejnych miesiącach ilość komentarzy, które trzeba nazwać hejtem, przebiła skalę. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem tak wyraźnego, silnego, zmasowanego hejtu, także z powodu swojej orientacji psychoseksualnej. Na dodatek zacząłem doświadczać go od ludzi, którzy walczą o demokrację, wolność, równość… Co ważne: nieustannie argumentowałem, dlaczego poparłem Szymona, a pierwszy raz tak obszernie, poruszając też kwestię dzielących nas różnic (czyli np. stanowisko dotyczące małżeństw jednopłciowych), zrobiłem to właśnie w tekście, który ukazał się w Liberté!, tym słynnym tekście założycielskim, który redakcja zatytułowała: „Światem rządzi zmiana”. Miałem jednak wrażenie, że część osób nie była w stanie przyjąć żadnej mojej racjonalnej argumentacji, w której jasno zresztą podkreślałem, że moim celem nie jest przekonywanie nikogo do Hołowni. Taką metodę zawsze stosuję na lekcjach etyki: każdy może się wypowiedzieć, tylko ważne jest, aby podał argumenty. Natomiast głównym zadaniem oponentów jest wskazanie, co jest w tych argumentach… cennego. W żadnym wypadku oponenci nie muszą zmieniać swojego poglądu czy stanowiska (chyba że zechcą, wiadomo). To działa niesamowicie i przynosi niesamowite efekty.

Tylko w końcu zrozumiałem, że te efekty pojawiają się w przypadku sprzyjającej konstelacji okoliczności. Na przykład właśnie w przypadku ludzi młodych, z którymi ma się realną relację. Tymczasem po napisaniu tego tekstu oczekiwałem, że ludzie inteligentni pochylą się nad moją argumentacją i po pierwsze zaprzestaną hejtu, a po drugie stwierdzą coś w rodzaju: „Okay, teraz to rozumiem. Mój wybór zapewne będzie inny, ale kumam argumenty Przemka”. Owszem, wiele osób tak właśnie zrobiło, część nawet poparła Szymona, natomiast skala osób, które miały opór przed tą argumentacją, nie były gotowe w ogóle de facto się nad nią pochylić, no cóż, ta skala była dla mnie powalająca. Bardzo dużo mnie to nauczyło. Skumałem wtedy w pełni bardzo wiele, choćby to, jak Internet spłyca relacje, dialog, stopień rozumienia etc.

Już bodaj w grudniu 2019 przyszła mi pierwszy raz do głowy taka myśl, że problem z PiS-em leży dużo głębiej. Te reakcje, o których mówiłem przed chwilą, pokazały mi to w pełnej skali. Zacząłem mieć poczucie, że większość osób tkwi w mentalności kibicowskiej i sprowadzenie naszego kraju na sensowne tory nie jest dla nich tak ważne jak to, kto się tym zajmie. Mało tego, w wielu osobach zauważyłem postawę pt. „TO MUSI BYĆ KTOŚ, KTO MI PASUJE”. A przecież istota kandydata reprezentującego jak najwięcej obywateli i obywatelek wiąże się właśnie z tym, że będzie on oddalony od „idealnego” zestawu cech i poglądów.

Kiedy pojawił się ktoś, kto ogłosił walkę o urząd prezydenta, kandydat obywatelski – czyli zrobić kolejny krok po pakcie senackim – to ze strony opozycyjnej pojawiło się wyszydzanie, często wręcz nienawiść, doprowadzająca do takich absurdów, jak wyśmiewanie się ze wzruszenia Szymona nad konstytucją przez osoby, które na co dzień walczą ze stereotypami płciowymi!

Wtedy właśnie w pełni skumałem, że problem leży dużo głębiej, bo on tkwi w szeroko rozpowszechnionej w społeczeństwie i podgrzewanej przez media oraz social media natychmiastowości formułowania emocjonalnych ocen, niemożności myślenia holistycznego i postformalnego (zwanego też myśleniem kontekstualno-dialektycznym), niezwykle silnej podatności na polaryzację. Te czynniki niestety tkwią w naszych głowach mocniej niż wielu osobom się wydaje i wywołują więcej zła niż osoby walczące z PiS-em często są w stanie zauważyć. PiS jest poniekąd właśnie pokłosiem tych cech i niestety – wykorzystał oraz podkręcił je w niewiarygodnym stopniu.

Wiesz, przychodzą mi na myśl słowa Simone Weil. „W naszej nauce, niby w wielkim magazynie, mieszczą się najsubtelniejsze sposoby rozwiązywania najbardziej złożonych problemów, ale jesteśmy prawie niezdolni do zastosowania elementarnych metod rozsądnego myślenia. Wydaje się, że w każdej dziedzinie zagubiliśmy pojęcia świadczące o inteligencji – pojęcia granicy, miary, stopnia, proporcji, zależności, stosunku, związku koniecznego, powiązania między sposobem działania a rezultatem”. PiS nie stworzył powszechnego deficytu dojrzałego myślenia, ale wykorzystał go w stopniu, który wcześniej nie mieścił nam się w głowie. Popatrz chociażby na to, jak wiele osób mówi: „No bez kitu, Hołownia zasługuje na szacunek, jedyny ma tak rzetelny, szczegółowy program… Ale mu nie ufam”. Kiedy zapytasz dlaczego, usłyszysz na przykład: „Bo jest katolikiem”. Powiedz mi, Sławku, co się z nami stało, że człowiek inteligentny i/lub wykształcony ocenia czyjąś skuteczność w oparciu nie o rozumną analizę, ale w oparciu o swoje odczucie, tu: braku zaufania? Co się z nami stało, że taki człowiek legitymizuje w sobie samym myślenie oparte o błąd logiczny, jakim jest fallacia accidentis, czyli błąd uwydatniania nieistotnego szczegółu? Dlaczego za istotne uważa to, że ktoś jest katolikiem, skoro jednym z fundamentów edukacji nie tylko logicznej, ale i antydyskryminacyjnej, jest to, że żadne nasze cechy tożsamościowe w żaden sposób nie mają znaczenia w obliczu podejmowanych przez nas wyborów? Dlaczego tak trudno przyjąć nam esencję, którą oddał Albus Dumbledore, że to nasze wybory ukazują to, kim naprawdę jesteśmy, o wiele bardziej niż jakiekolwiek nasze uwarunkowania, zdolności czy aspekty naszej tożsamości? Dlaczego tak trudno nam zobaczyć, że to, skąd pochodzę, gdzie mieszkam, jaką religię wyznaję, jaką mam tożsamość psychoseksualną etc. – nie ma ostatecznie znaczenia, bo ostateczne znaczenie mają podejmowane przez nas wybory, mówiąc metaforycznie: wilk, którego decydujemy się karmić?

Wspomniałem o miejscu zamieszkania i to mi przywołało pewną myśl. Ja mieszkam w Gdańsku i dla mnie nieustannym przykładem, jak bardzo takie myślenie nie ma podstaw, jest postać Pawła Adamowicza. Facet, który deklarował się jako konserwatysta, poszedł na czele Marszu Równości, co zresztą dla osoby, która wie, że to Partia Konserwatywna zalegalizowała w UK małżeństwa jednopłciowe, nie powinno być żadnym zdziwieniem.

Paweł Adamowicz jest zresztą osobą, której tragiczna śmierć ostatecznie popchnęła Szymona do działania w najwyższej możliwej skali i wystartowania w wyborach prezydenckich. I właśnie z tego kontekstu wyłania się nasze pamiętne spotkanie. Na początku stycznia 2020 Szymon napisał do mnie coś takiego: „Przemek, słuchaj, będę w Gdańsku na uroczystościach związanych z rocznicą śmierci Pawła Adamowicza, możemy się spotkać?”. Zgodziłem się. Gdy się spotkaliśmy, podziękował mi za wszystko i powiedział, że jest mu bardzo źle z faktem, czego doświadczam po poparciu go. Podkreślił, że żyjemy na planecie, której grozi katastrofa klimatyczna, i w pierwszej kolejności trzeba ją uratować – a jednocześnie Polskę, która stacza się w otchłań nienawiści, polaryzacji, niepraworządności etc. Od razu rzekłem: THIS. I Szymon sam powiedział, że dlatego edukacja jest najważniejsza. Spytał, czy mógłbym mu w tym właśnie pomóc, wesprzeć go, wskazać te kierunki zmian, które powinno się zrealizować. Pokazał mi też to, co sam już wstępnie przygotował o edukacji w zarysie swojego programu. Było to bardzo dobre. Podkreśliłem, że rzeczywiście kluczowe jest to, żeby to uszczegółowić, a także zaznaczyłem, że ja sam nieustannie się edukuję, i od niego oczekuję tego samego, co skonkretyzowałem już wtedy na spotkaniu, polecając mu książkę Simone Veil O prawo do aborcji. W ogóle to spotkanie wyzwoliło we mnie taką metarefleksję: „Wow. Ktoś zaprasza mnie na spotkanie, tak dosłownie na spotkanie, i w ogóle nie na zasadzie: o, Przemek, przydałbyś się do promocji, tylko: Przemek, edukacja jest najważniejsza i czy pomożesz coś z tym zrobić”. Co ważne: nie ma znaczenia, że zostało to skierowane do mnie. Byłem tylko i aż reprezentantem całego środowiska nauczycielskiego. Dla mnie to był głos skierowany do nas wszystkich, do nauczycieli i nauczycielek par excellence. Głos pełen szacunku i podmiotowego traktowania, a nie traktowania nas, nauczycieli i nauczycielek, jak maskotek.

Szymon później oczywiście zapytał, czy zgodzę się na to, aby publicznie powiedział, że będę mu pomagać. Było to dla mnie oczywiste, że może o tym powiedzieć, niemniej znów poczułem w środku po prostu szacunek do niego – za to potraktowanie mnie w sposób całkowicie podmiotowy (dodam, że jest to dla mnie szokujące, że żyjemy w realiach, w których tak fundamentalne sprawy budzą podziw). Potem zapytał, czy mogę zostać jego doradcą. Też się zgodziłem. I kiedy to już w końcu wyszło w pełnej skali, to wtedy również w pełnej skali zaczęły się ataki. Realizowane przez ludzi, którzy do tej pory mnie wspierali. Zaczęły się już naprawdę hejterskie komentarze, a ten hejt, będący zaprzeczeniem jakiejkolwiek konstruktywnej krytyki, udowadniał mi, że idę dobrą drogą. Że to społeczeństwo jest w procesie staczania się w otchłań będącą zaprzeczeniem dojrzałego, demokratycznego funkcjonowania, że trzeba je przede wszystkim pozszywać. Tak jak chirurg zszywa rany, by te mogły się goić.

Jak sądzisz, czym ten hejt był motywowany? Chodziło o to, że nie poszedłeś w kierunku bardziej mainstreamowej partii politycznej? Czy chodziło o coś innego?

Myślę, że to jest wieloczynnikowe. Na metapoziomie problem pojawił się w tym dokładnie punkcie, o którym mówiłem przed chwilą, czyli w kwestii tej mentalności kibicowskiej, polaryzacji etc. Swego czasu poczytałem o badaniach, które wykazały, że członkowie i członkinie społeczeństwa generalnie mają niską tolerancję na niejednoznaczność. Człowiek upraszcza sobie rzeczywistość, bo inaczej by zwariował. Uświadomiłem sobie, że PiS perfekcyjnie wykorzystał świadomość tego zjawiska. Zaczął je wzmacniać i betonować.

Pokłosiem funkcjonowania w kraju z oświatą, która nie wychowuje ku dojrzałości, pluralizmowi, krytycznemu myśleniu, jest to, że zdecydowana większość społeczeństwa dużo lepiej odnajduje się w kategoriach czarne/białe, nie tolerując żadnych odcieni szarości. Poza tym spójrz: kiedy tak ze sobą rozmawiamy, ty zadajesz świetne pytania, dajesz mi przestrzeń wypowiedzi, ja w sensowny argumentacyjnie sposób tłumaczę swoje stanowisko, ale kiedy przyjdzie do publikacji, nasze wysiłki przegrają z klikbajtowymi nagłówkami. Choć marzę o tym, żeby się mylić.

I tutaj pojawia się kwestia tego, jak wielką rolę w konstrukcji rzeczywistości odgrywają media. Uświadomiłem sobie bardzo szybko, że mediom mainstreamowym (nie mówię oczywiście o publicznych, bo w stosunku do nich mam ziobro oczekiwań), gazetom czy telewizji, z jakiegoś powodu Hołownia był bardzo nie w smak, kiedy rozpoczął starania o urząd prezydencki. Zacząłem sobie wtedy coraz bardziej myśleć, czy te media nie są czasem mniej lub bardziej powiązane z interesami jakichś partii politycznych. Niestety chyba tak właśnie jest. Od kiedy poparłem Szymona, zacząłem się stawać persona non grata w tychże mediach – których, podkreślam, byłem niemal pupilkiem. Inni eksperci i ekspertki popierający Szymona doświadczyli(-ły) tego samego. Tomasz Lis zbanował nas na Twitterze na mocy faktu. Zacząłem mieć odwoływane wywiady, np. w TVN24, a gdy pytałem dlaczego, to słyszałem: „Już nie jest pan niezależnym ekspertem”. Ja na to: „Słucham? Doradzając MERYTORYCZNIE w tak fundamentalnym obszarze jak EDUKACJA kandydatowi OBYWATELSKIEMU?! Przecież to jest niezależność par excellence!” Ci dziennikarze, którzy naprawdę byli w stosunku do mnie fair, mówili krótko i szeptem: „Nie możemy promować Hołowni”.

Uznałeś więc, że to właśnie Hołownia i jego ruch będą w stanie tę dziką polaryzację przełamać?

Tak, nie widziałem innej siły, która byłaby zdolna realnie to ogarnąć, zacząć zszywać to, co porozrywane, tak, zacząć, bo ostatecznie to zszycie musi i tak zostać wykonane przez cały obóz demokratyczny. Czyli wykonać zadanie, które jest fundamentem całej reszty. Co ciekawe – pamiętasz, z czego zaczęto bardzo szybko szydzić? Z pojęcia dialogu. Złapałem się za głowę. Robiły to osoby, które nieustannie podkreślały, że walczą o praworządność, demokrację, solidarność, równość, a przecież dialog jest metafundamentem tego wszystkiego.

Generalnie, Sławku, znając Hołownię i również czytając go (uważnie) oraz słuchając tego, co mówi, odnajdywałem tam kluczowe punkty, które de facto pokazywały, że on rozumie to, co jest sednem. To, że my jesteśmy w fatalnej kondycji jako wspólnota społeczno-polityczna – i to, co trzeba zrobić w pierwszej kolejności, to zacząć tę wspólnotę łatać. Trzeba sprawić, żebyśmy jako wspólnota zgodzili się na jakimś fundamentalnym poziomie w sprawach podstawowych, jak chociażby ratowanie Ziemi, praworządność, demokracja, wolne sądy, edukacja, stop dyskryminacji, wolne wybory etc. To, co ja słyszałem od Szymona, i to, co czytałem, zgadzało się totalnie z tym, do czego ja już doszedłem we własnej głowie. Doszedłem do tego zarówno jako psycholog, jak i nauczyciel & trener nieustannie pracujący z grupami, rozumiejący mechanizmy dynamiki grupowej, powstawania konfliktów… oraz świadomy tego, jak je rozwiązywać. Całe moje doświadczenie i wiedza związane z byciem psychologiem, nauczycielem, liderem i założycielem różnych grup, organizacji, to wszystko ja również czułem od Szymona i słyszałem od niego. A co najważniejsze: widziałem to u niego w działaniu. To nie jest tylko tak, że on to mówi. On to robi. Przypominam, że jest to koleś, który założył wielkie i prężnie działające fundacje, facet, który mega przyczynił się do zebrania funduszy dla Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, ziom, który dostał różne nagrody za swoją działalność na rzecz np. ochrony zwierząt. Był bardzo ceniony przez liberalny mainstream, przez wielu wręcz uwielbiany.

Dopóki nie zgłosił się jako kandydat na Prezydenta.

Tak, dopóki nie ogłosił swojej kandydatury, mnóstwo ludzi mówiło, że wow, Hołownia taki nowoczesny, liberał, antyklerykał, co z tego, że katolik, wręcz zajebiście, bo będzie mentalnym mostem tak potrzebnym w polskiej rzeczywistości, no a poza tym nagroda jedna, nagroda druga, Otwarte Klatki i tak dalej. No i właśnie, to wszystko uzasadniało to, że teraz robimy z Szymonem i żółtym ruchem to samo, tylko w większej skali, z dużo większą, coraz większą liczbą ludzi. Niestety okazało się, że ze strony wszystkich tych grup, które wcześniej tak się nim zachwycały, teraz po prostu zaczęło się napierdalanie w niego. To też w ogóle było symptomatyczne niezwykle. I to też był dla mnie dowód, jeden z wielu, jak bardzo potrzebne jest to, co robi Hołownia, i jak bardzo dobrze jest, że go w tym wspieram. Dlaczego? Znów wyjaśnię to, korzystając z aparatu pojęciowego psychologii: jeżeli jest jakiś obszar w czyimś życiu, który wymaga pilnego wyleczenia i naprawy, to kiedy ten ktoś słyszy diagnozę, może reagować emocjonalnie. Kiedy np. zapytamy alkoholika, czy czasem nie pije za dużo, wówczas w tym alkoholiku uruchamia się nierzadko opór, zaprzeczanie, pojawia się jakaś forma agresji. Ta reakcja zawsze jest symptomem, że dotknęliśmy czegoś, co jest prawdą.

Bo łatwo jest przecież powiedzieć, że PiS jest zły czy całe to hasło o odsunięciu PiS-u od władzy, ale przecież PiS nie wziął się znikąd. Sukces tej partii był odpowiedzią Polaków na to, co się w Polsce działo.

Tak! Dokładnie o to chodzi! Muszę powiedzieć, że widząc reakcję salonów, tzw. warszaffki, ale widząc też reakcję środowisk lewicowych na Hołownię, ja dopiero wtedy to skumałem. Wtedy w pełni skumałem, dlaczego PiS wygrał. Pomyślałem sobie, że te ich arogancko-hejterskie reakcje to są zapewne dokładnie te style zachowań, które w coraz większej liczbie osób w latach poprzedzających wybór PiS-u budziły sprzeciw. Ludzie zaczęli po prostu mieć wyrzyg na te wszystkie elity, co zresztą zobaczyliśmy także w USA. Ja to zrozumiałem, ja to poczułem, ja wtedy w pełni też skumałem, że ci wszyscy ludzie, którzy tak zatwardziale chcą obalić PiS, nieświadomie jednak ten PiS cementują.

Ponieważ jestem badaczem, naukowcem w każdym wymiarze, stwierdziłem, że trzeba poszukać na to dowodu. No i rzeczywiście, w znanym artykule pt. Uprzedzony jak liberał Michała Płocińskiego w „Rzeczpospolitej” bardzo dobrze pokazano, że ludzie, którzy są po tej liberalno-lewicowej stronie sceny politycznej, bardziej hejtują ludzi po prawej stronie niż na odwrót. I tak samo dzieje się w obrębie samych tych środowisk. To szczególnie boleśnie widać wśród tych, z którymi się identyfikuję – tych, których serce bije po lewej stronie. Powszechność tzw. lewicowych inb, pełnych kanselowania czy virtue signalling, czasem wręcz mnie dołuje. Na Twitterze wciąż wisi profil „Czy dzisiaj jest inba na lewicy?”.

Twitter coś mi teraz przypomniał – widzisz, Sławku, to nie dotyczy tylko obszaru polityki. To samo dzieje się np. w świecie literatury. Ostatnio promowałem świetną książkę Oli Melcer Przyciąganie. Mój tweet był masowo „szerowany” przez osoby deklarujące się jako osoby LGBT+ (albo sojusznicze), i w tych szerach nie dokonywano konstruktywnej krytyki książki Oli, tylko ją wyszydzano, zarówno książkę, jak i Olę. Mnie zresztą też. Co ważne, ja o swoich doświadczeniach nie mówię po to, bo tego potrzebuję, wszak od tego mam bliskich oraz psychoterapię, tylko po to, aby pomóc innym zrozumieć to, co opisuję. To jest zresztą różnica między tzw. dzieleniem się krwawiącą raną a dzieleniem się zagojoną blizną, i właśnie w ten sposób tłumaczę, dlaczego np. w „Szkole bohaterek i bohaterów” przywołuję swoje własne trudne doświadczenia. Robię to po to, aby inne osoby mogły to lepiej zrozumieć – i poczuć, że nie są same. Ja często sam siebie traktuję jak coś w rodzaju barometru; doświadczając zachowania innego człowieka, wyobrażam sobie, jak takie jego zachowanie, jeśli występuje powszechnie, może oddziaływać społecznie. Znów użyjmy aparatu psychologii. W psychoterapii występuje zjawisko tak zwanego przeciwprzeniesienia, kiedy to psychoterapeuta poprzez swój kontakt z klientem namacalnie doświadcza, jakie klient może wyzwalać reakcje w innych osobach. I to nie chodzi tylko o intelektualne zrozumienie. W terapeucie pojawiają się emocje. Na tej podstawie, dzięki odczuciu możliwych reakcji otoczenia klienta, udaje mu się zrozumieć, na czym może polegać jego problem.

Jako psycholog i człowiek, który sam zawdzięcza wiele własnej psychoterapii, dobrze rozumiem mechanizm przeciwprzeniesienia. I właśnie to pozwoliło mi w pełni „połączyć kropki” w kontekście współpracy z Szymonem i z hejtem wobec mnie. Zacząłem namacalnie doświadczać pogardy, arogancji, hejtu ze strony tej rzekomo bardziej światłej części społeczeństwa. Wcześniej rozumiałem to, ale poniekąd, i jedynie intelektualnie. Ale ważne, że i tak rozumiałem, a rozumiałem między innymi dzięki słuchaniu i czytaniu różnych ludzi. Pamiętam taki artykuł w Na Temat Radka Szumełdy jeszcze podczas rządów PO-PSL. To był bardzo rzetelny artykuł działacza PO, artykuł, który miał jeden wielki ostrzegający metakomunikat: „Platformo, ogarnij się”. Już wtedy racjonalnie to kumałem, ale w wyniku hejtu po wejściu na pokład Hołowni tego doświadczyłem. I wtedy naprawdę zaczynałem rozumieć, dlaczego PiS wygrał. Niektórzy mówią: „Bo dał 500+”. Ale chwila. Czy brak jakiejkolwiek formy wsparcia, którą PiS załatało programem 500+ (niezależnie od formy i intencji), nie wziął się właśnie z arogancji salonu?

I widzisz, dlatego jak pojawiło się hasło „Jebać PiS”, od razu poczułem, że jest to hasło bardzo niebezpieczne. Co prawda wyraża ono moje emocje w stosunku do rządzących, ale wiem, że ono powoduje, że ludzie, którzy głosują na PiS, także ci, którzy nie są jego betonowym, żelaznym elektoratem, bardzo łatwo odbierają to jako atak na samych siebie. A to jest droga, która ma zero szans powodzenia.

Dokładnie. Poza tym przyjęcie hasła „Jebać PiS” za chwilę sprawi, że legitymizowane będą hasła „Jebać Platformę”, „Jebać PSL” czy „Jebać Polskę 2050”. Właściwie ktokolwiek będzie rządził, to usprawiedliwione będzie walenie w niego, odczłowieczanie, nienawidzenie. Przecież to nie jest żaden sposób na budowanie nowej Polski, a tym bardziej na odbudowywanie wspólnoty politycznej.

Właśnie o to chodzi. Dlatego ja nieustannie staram się walczyć o poziom debaty publicznej. Stale powtarzam, że mamy prawo czuć wszystko, co czujemy w stosunku do ludzi PiS-u, ale nie mamy prawa ich odczłowieczać. A jeżeli to robimy, jeżeli dodatkowo jeszcze nazywamy ich jakimiś wulgaryzmami publicznie, to przecież tak naprawdę pokazujemy, że wiele się od nich nie różnimy, i w końcu: wtedy legitymizujemy oraz utrwalamy nie tylko podziały, ale i władzę PiS-u. Dla wielu osób jest to wciąż nie do pojęcia: droga do odbudowania świata wiedzie tylko i wyłącznie przez autorefleksję oraz stawanie się mądrzejszą, czulszą i dojrzalszą osobą. Jeżeli ten proces będzie występować w maksymalnej możliwej skali, to mamy to. To jest ten paradoks: oczekujemy, że zmienią się inni, ale to, co faktycznie zmienić trzeba i na co mamy wpływ, to my sami(-e). Wtedy krok po kroku zaczyna dziać się coś arcykluczowego: stajemy się świadkami wartości. A to pociąga za sobą ludzi bardziej niż jakiekolwiek przekonywanie, nie mówiąc już o przekonywaniu ubranym w szaty hejtu.

Zawsze przywołuję Nietzschego, który napisał, że gdy walczymy z potworami, musimy bardzo uważać, aby nie stać się jednym z nich. Tymczasem bardzo często słyszę odpowiedzi sugerujące, że nie ma takiego ryzyka. Wiele osób po prostu to bagatelizuje. Natomiast mówię z całą mocą zarówno jako psycholog, jak i nauczyciel, edukator oraz etyk: Jeśli my zaczniemy stosować te metody walki, z którymi sami walczymy, staniemy się nieodróżnialni od oprawców. W celu tłumaczenia złożoności świata i odszyfrowywania jego niejednokrotnie skomplikowanych aspektów uwielbiam przywoływać dzieła popkultury. Tu idealnie pasują Igrzyska Śmierci. Katniss Everdeen widzi, że stojąca na czele rebelii Alma Coin tak naprawdę będzie stosowała podobne metody, co prezydent Snow. Dlatego właśnie Katniss robi coś, czego niemal nikt się nie spodziewa: zamiast wykonać wyrok śmierci na Snowie, wykonuje go na Almie Coin.

My sobie często dajemy przyzwolenie na używanie metod, które nas oburzają w środowiskach prawicowych. Jednak to, że dajemy sobie przyzwolenie, to jest jedna sprawa, etyczna, ale jest jeszcze druga: musimy to wreszcie dostrzec, że taka postawa, takie działanie, są po prostu bezskuteczne. Nie jesteśmy w stanie przekonać nikogo do naszych poglądów, idei, przekonań, jeżeli będziemy tę osobę obrażać. Ta osoba będzie się wtedy tylko bronić i zamykać.

Hołownia od początku wołał po prostu o ten elementarny szacunek, elementarny dialog, elementarne porozumienie. I jak się tylko pojawił na scenie politycznej, zaczęło głośno wybrzmiewać to, co osoby go czytające wiedziały od dawna. Dialog. Co wtedy zaczęły mówić środowiska liberalno-lewicowe? Zaczęły szydzić z Hołowni. Te wszystkie memy, że Szymon chce uprawiać z tobą dialog, ha ha ha, dialog o prawach człowieka, ha ha ha. Co ciekawe, nie robiono czegoś takiego, gdy Adam Bodnar wskazywał problematyczność nazywania prawa do aborcji prawem człowieka. Z różnych względów nie szło to w mainstream. A gdy coś idzie w mainstream, i jest umiejętnie zapodane, staje się klikalne – i staje się trampoliną linczu. Sam tego doświadczyłem, gdy pewne medium z wywiadu ze mną o psychologiczno-kulturowych aspektach kibicowania podczas Euro 2016 wycięło zdanie, które przytoczyłem jako przykład seksistowskiego zachowania podczas oglądania meczu. Ja je podałem jako przykład pewnej mentalności, i bardzo je skrytykowałem. A tymczasem jak przedstawiono je na okładce? „Kobieta podczas Euro jest od podawania piwa – mówi psycholog Przemysław Staroń”.

Wracając do tego szydzenia z Szymona Hołowni podkreślającego konieczność odbudowania fundamentów naszej wspólnoty, powiem krótko: za każdym razem łapałem się za głowę.

Słuchając tego wszystkiego też łapałem się za głowę. Kiedy w „Liberté!” opublikowano kilka moich tekstów analizujących przyczyny zwycięstwa PiS-u, usłyszałem, że jestem „pisiorem”. Też interpretowałem zwycięstwo PiS-u jako pewien symptom, jako odpowiedź na coś, co się rzeczywiście w społeczeństwie polskim dzieje. Wtedy oczywiście gromada niezastąpionych hejterów po stronie rzekomo liberalnych kolegów czy publicystów odezwała się z przytupem. Ale niestety, z tego, co mówisz, wyciągnąć można pesymistyczny wniosek dotyczący przyszłości. Cały czas mówimy o tym, że ta liberalno-lewicowa strona sceny politycznej po wyborach w 2023 roku będzie musiała się dogadać, prawdopodobnie będzie musiała razem rządzić etc. W tym kontekście chcę zapytać, czy patrzysz optymistycznie na ewentualną współpracę opozycji? Bo jednak to wszystko, co tutaj powiedziałeś, nakazywałoby nam daleko idącą powściągliwość…

Mam tu odpowiedź Schrödingera. Mówiąc krótko – kusi mnie, żeby powiedzieć, że widzę to pesymistycznie, ale kusi mnie też, żeby rzec, że widzę to optymistycznie. Paradoks? Cóż, paradoksy są bezpośrednią drogą do znajdowania rozwiązań, ale wiem, że wymagają objaśniania, dlatego pozwolę sobie to wytłumaczyć.

Mamy około trzech kwartałów do wyborów parlamentarnych. Trzy kwartały w takich czasach, w jakich żyjemy, to jest wieczność. Patrzę na to, jak bardzo nasze społeczeństwo w ciągu tych kilku lat dojrzewa i już w wielu obszarach dojrzało, i widzę, że mimo wszystko jest to postęp wręcz logarytmiczny: mówię tu chociażby o stosunku do osób LGBT+, bo przecież dekadę temu, jak pojawiła się ustawa o związkach partnerskich, i nieustannie się tym zachwycałem, to mnóstwo ludzi ze środowiska liberalnego mówiło, że to jest przesada (!). Teraz po tej opozycyjnej stronie stosunek do osób LGBT+ to jest w zasadzie papierek lakmusowy przyzwoitości. A dokonało się to w ciągu zaledwie (tak, zaledwie) dekady. I tak samo wiele innych obszarów, na przykład kwestia edukacji, po prostu dla wielu ludzi stało się tematami istotnymi, wiele osób skumało, jak bardzo beznadziejny jest polski system oświaty i że edukacja to sprawa literalnie nas wszystkich. To samo dotyczy kwestii zmiany klimatu czy troski o zwierzęta. Z roku na rok przybywa osób jasno podkreślających, i nawołujących do tego innych, aby nie strzelać w noc sylwestrową.

Mimo że wciąż tych osób jest za mało, ja skupiam się na tym, że jest ich coraz więcej, i robię wszystko, aby przybywało ich dosłownie z dnia na dzień. Np. beznadziejne zdanie na temat obecnego systemu edukacji ma już mnóstwo nauczycieli(-ek) i rodziców, i tego zdania gro spośród nich nie waha się wyrażać głośno. Podsumowując: do wyborów parlamentarnych jest jeszcze paradoksalnie sporo czasu, a machina społecznego oświecenia pracuje pełną parą.

I to jest coś, co budzi we mnie ten potocznie rozumiany optymizm. Skąd zatem pesymizm?

Wiesz, odpowiem z pozycji, w której funkcjonuję na co dzień. Jest to pozycja z jednej strony kreatora rzeczywistości, a z drugiej – obserwatora wszechświata. Otóż wszystko to, co może nam pomóc, leży w naszych rękach. Mogę to uświadamiać na zaspach i rozstajach, ale to nie ja decyduję, czyje ręce co zrobią z tym, co mają.

Z każdym rokiem coraz bardziej intensywnie podkreślam: nie oczekuj, że zmieni się świat, a wtedy zmieni się Twoje życie. Zmieniaj swoje życie, a wtedy będzie zmieniał się świat. Widzisz, Sławku, to, czy wyzwolimy się spod jarzma tej okrutnej władzy oraz uniemożliwimy jej i jej podobnym powrót, i czy pójdziemy w dojrzałą stronę jako społeczeństwo, to wszystko zależy od tego, jak bardzo każdy(-a) z nas w ciągu tego roku będzie podejmował(a) wybory idące w stronę dojrzałości. Mam takie poczucie, że ta wygrana PiS-u w 2015 spowodowała narodzenie się społeczeństwa obywatelskiego. Przez te kilka lat rozwijaliśmy się niczym motyl w kokonie. Pytanie jest takie, czy jako społeczeństwo jesteśmy już gotowi, żeby opuścić ten kokon. Jeśli przez ten rok będziemy dokonywać wyborów nabudowanych na uniwersalnych wartościach, będziemy wybierać nie to, co łatwe, ale to, co słuszne, to wierzę, że kokon pęknie i pofruniemy niczym piękny motyl, a pierwszy ruch naszych skrzydeł będzie zmieceniem obecnej władzy. Postęp w świadomości i dojrzałości obywatelskiej dokonuje się cały czas, rośnie logarytmicznie, niezwykle kluczowe jest tu pokolenie przełomu, Zet – Alfa, w którego metabolizmie płynie już zupełnie co innego, i ono serio chyba najintensywniej zmiata dziadocen.

Może tak być i chyba tutaj nawiążę do twojego ulubionego motywu, że każda z partii opozycyjnych znalazła już którąś część insygniów śmierci, teraz trzeba je zebrać, brzydko mówiąc, do przysłowiowej kupy, zgodzisz się?

Właśnie to jest istota wszystkiego. I tu właśnie wkrada się mój pesymizm. Bo ja nie widzę takiego postępu w dojrzałości w politykach, w tzw. celebrytach, w osobach zarządzających mediami, a już na pewno nie widzę go w takim stopniu. A przecież to wszyscy ci liderzy i te liderki wyznaczają oś funkcjonowania, i to nie tylko stricte swoich grup odbiorczych.

Dlatego wracam do optymizmu, ale nie tego potocznie rozumianego, ale tego, który opiera się na znaczeniu słowa optimus, i którego jestem wręcz wyznawcą. Jest to poszukiwanie najlepszego, najskuteczniejszego rozwiązania problemu. I w tym przypadku sprawa jest niełatwa, choć prosta. Narzędzia do rozwiązania mają najwięksi. Odpowiedzialność za pójście w stronę dojrzałości spoczywa na liderach i liderkach. Mówię to z całą mocą. Spoczywa ona na wszystkich liderach i liderkach mikro- i makrospołeczności. Na Szymonie Hołowni także.

Na ile dojrzale funkcjonują liderki i liderzy, na tyle dojrzałe stają się ich społeczności, grupy odbiorcze, elektoraty. A kto jest odpowiedzialny w stopniu największym? Ten, kto jest największy.

Moglibyśmy mieć tę sytuację w pewnym sensie rozwiązaną już teraz. Kto jest największym liderem opozycji i jednocześnie najbardziej doświadczonym, również w skali międzynarodowej, polskim politykiem? Donald Tusk. Powtarzam to, co powiedziałem ze sceny do całej sali, jak odbieraliśmy obaj nagrody Człowieka Roku Gazety Wyborczej, co powiedziałem patrząc bezpośrednio Donaldowi w oczy: „Pomóż nam wygrać. Tylko idźmy właściwą drogą. Drogą najważniejszych wartości. I nie zbaczajmy z niej”. Cały czas mam poczucie, że on jako lider największej aktualnie partii opozycyjnej ma najwięcej do powiedzenia, jest w stanie najwięcej zamodelować. Tak samo jest zawsze w każdej klasie. Osoba, która jest liderem, nadaje ostatecznie tej klasie charakteru. To od niej zależy, czy klasa będzie zgrana, jak zostaną przyjęte nowe osoby, czy klasa pójdzie na wagary etc.

Musiałby nadejść moment, w którym Donald Tusk będzie chciał – jakkolwiek to zabrzmi górnolotnie – żeby wygrała Polska, a nie Platforma.

Dokładnie tak. Pamiętam, jak dokonała się podmianka Kidawy-Błońskiej na Trzaskowskiego. Cała ta podmianka była wydarzeniem żenującym i niestety bardzo obnażającym rzeczywiste intencje Platformy. Gdyby wtedy naprawdę władzom PO zależało na zwycięstwie Polski, żylibyśmy dziś w innej rzeczywistości. Popierając obywatelskiego kandydata, politycy strony opozycyjnej zrobiliby coś, co wydawało się nie tylko zupełnie zdroworozsądkowe, ale też czego skuteczność potwierdzały badania. Mam wrażenie, że teraz dzieje się sytuacja analogiczna. Cały czas odnoszę wrażenie, że pod tymi pięknymi hasłami nie chodzi bynajmniej przede wszystkim o Polskę.

Jeżeli Donald Tusk naprawdę chce wygrać z PiS-em, to może to zrobić. Prawdziwy lider, jeśli jest tym największym, potrafi zgromadzić wokół siebie ludzi. Potrafi zbudować wspólnotę. Cały czas mam takie poczucie, że naprawdę wszystko mogłoby się zmienić, gdyby na samej górze coś takiego nastąpiło. Odnoszę wrażenie, że Donald Tusk mógłby to uporządkować, robiąc coś niełatwego, ale bardzo prostego: realnie jednocząc ludzi. Odnoszę wrażenie, że mógłby to zrobić – zaraz zobaczysz, że nie przez przypadek to określenie – „pstryknięciem palca”. Tylko musiałby to zrobić przede wszystkim w sobie samym. On musi chcieć nie tyle medialnego, papierowego, wygłaszanego tonem przypominającym szantaż zjednoczenia, tylko zjednoczenia autentycznego. Musi być też gotowy do odnalezienia najlepszej dla siebie roli w kontekście rzeczywistości, w której żyjemy. Być może musi zmierzyć się z tym, co wedle mistyki żydowskiej wykonał Bóg: dokonał cimcum, czyli samoograniczenia się, by oddać miejsce stworzeniu. Chcę rzec jasno: Donaldzie, od lat mam cię za najbardziej doświadczonego, stojącego po stronie demokratycznej, polskiego polityka, a zatem nie mam wątpliwości, że masz wszystkie potrzebne narzędzia, aby zrobić wszystko, co najlepsze.

Kiedy była składana moja aplikacja do tzw. „Nauczycielskiego Nobla”, czyli Global Teacher Prize, co przyniosło mi jak dotąd najbardziej spektakularny w klasycznym rozumieniu sukces – zostałem jednym z 50 najlepszych nauczycieli na całym świecie – całą część aplikacji z rekomendacjami od kilkuset osób otwierała rekomendacja od Donalda Tuska, ówczesnego de facto prezydenta Europy. Donald napisał w niej, że on nie ma wątpliwości, że Przemek Staroń zasługuje na tytuł najlepszego nauczyciela świata. Dlatego chcę podkreślić, że jeżeli kiedykolwiek, Donaldzie, miałeś poczucie, że jestem najlepszym nauczycielem na świecie, to byłoby mi PRZEM-iło, gdybyś wsłuchał się w to, co ten nauczyciel nieustannie przekazuje. Bo ten nauczyciel, gdy cokolwiek mówi, do czegokolwiek wzywa, tego samego zawsze w pierwszej kolejności wymaga od samego siebie. Ten nauczyciel nie mówi też stricte swoim głosem, tylko realizując archetyp Hermesa, stara się odszyfrowywać to, co zostało zgromadzone przez całą mądrość ludzkości, a co zaczyna się od nosce te ipsum, a kończy na sapere aude. Ten nauczyciel mówi, że Thanosa mogą pokonać tylko połączone siły Avengers, a każdy ma do odegrania swoją rolę, natomiast Ty jesteś, jak ten nauczyciel przed chwilą wspomniał, najbardziej predysponowany do tego, aby pstryknąć palcem. To właśnie pstryknięcie palcem spowodowało, że Thanos został pokonany i – nie zapominajmy o tym – można było zacząć odbudowywać świat, a tej odbudowy by nie było, gdyby nie to, że Avengersi nauczyli się w czasie wojny ze sobą współpracować. Natomiast podkreślam: pstryknąć palcem mógł tylko ten, który był prawdziwym Człowiekiem z Żelaza. Masz do tego największe predyspozycje, ale jak już wiemy dzięki Dumbledore’owi, to nie Twoje predyspozycje pokażą, czy jesteś Iron Manem, tylko Twoje wybory.

Czyli chcesz powiedzieć, że stajesz przed największym liderem – w ogóle przed największymi liderami – i mówisz: „Poznaj samego siebie” oraz „Miej odwagę być mądrym”, jeszcze opatrując to odwołaniami do Harry’ego Pottera czy Marvela? 

Tak. Bo nie mam żadnej potrzeby kłaniania się możnym tego świata. Jedyny pokłon, który składam, składam przed mądrością. I właśnie w tym pokłonie jest mój i Twój interes. Mój i Twój sens. Moja i Twoja nadzieja. Nas wszystkich. Bo Avengersami możemy być wszyscy. A dodając jeszcze uniwersum Tolkiena, podkreślę za Galadrielą: nawet najmniejsza istota może zmienić bieg dziejów. Mało kto był w stanie sobie wyobrazić, że to Neville zniszczy ostatniego horkruksa, a hobbici Pierścień Władzy. Nauczyciele Einsteina też nie podejrzewali, że siedzi przed nimi człowiek, którego nazwisko stanie się synoniem geniuszu. Dlatego kimkolwiek jesteś, czytająca to Osobo, nie patrz na nikogo, a wykorzystując swoje najlepsze umiejętności, chodź z nami, Wolnymi Plemionani, walczyć o możliwość realizacji tego, co stało się wręcz hasłem LEGO, czyli o możliwość przebudowania tego świata. Mamy wiedzę, mamy doświadczenie, mamy narzędzia, i w końcu mamy najważniejsze: siebie nawzajem, mamy zatem wszystko, aby w końcu ten świat przebudować i wreszcie zrobić to dobrze, mądrze, czule i wspólnie. A nawet jeśli sadząc sadzonki tych drzew nie doczekamy momentu, w którym będziemy mogli położyć się w ich cieniu, to trudno. Bo doświadczymy tego, co jest najważniejsze, i co pozwala widzieć proch tego świata jako gwiezdny pył: będziemy mieli poczucie, że wzięliśmy – i wzięłyśmy! – udział w najpiękniejszej przygodzie, wypełnionej poczuciem najgłębszego sensu i najbardziej autentycznego spełnienia.

Sukces wyborczy włoskich nacjonalistów. Droga do władzy Braci Włochów :)

Wybory wygrała prawica, a najsilniejszą partią polityczną zostało ugrupowanie Bracia Włosi (wł. Fratelli d’Italia). Partia, która, jak dotychczas, nie miała jeszcze okazji współrządzić państwem, uznawana jest za ugrupowanie nacjonalistyczne, ksenofobiczne, eurosceptyczne i populistyczne. Jak powinniśmy odczytywać te wyniki wyborów? I co one oznaczają dla Włochów, Europejczyków, ale także dla Polaków?

 

Wybory parlamentarne, które odbyły się we Włoszech 25 września 2022 r., przyniosły duże zmiany w układzie polityczno-partyjnym we włoskim parlamencie. To już kolejne wybory, które przynoszą istotne przeobrażenia tej – i tak dalekiej od stabilności – sceny politycznej. Wybory te wygrała prawica, a najsilniejszą partią polityczną zostało ugrupowanie Bracia Włosi (wł. Fratelli d’Italia). Partia, która, jak dotychczas, nie miała jeszcze okazji współrządzić państwem, uznawana jest za ugrupowanie nacjonalistyczne, ksenofobiczne, eurosceptyczne i populistyczne. Jak powinniśmy odczytywać te wyniki wyborów? I co one oznaczają dla Włochów, Europejczyków, ale także dla Polaków?

 

Wyborcze realia prawne

 

25 września 2022 r. odbyły się we Włoszech wybory parlamentarne, w których wybrano nowy skład Izby Deputowanych (niższej izby parlamentu) oraz Senatu (izby wyższej parlamentu). Wybory te mają we Włoszech kluczowe znaczenie z punktu widzenia sprawowania władzy politycznej, gdyż obowiązuje tam system parlamentarno-gabinetowy, w którym siła ciężkości rządzenia i zarazem realna władza polityczna spoczywa w rękach rządu, który – dla sprawności i skuteczności funkcjonowania – potrzebuje większości w obu izbach włoskiego parlamentu[1]. Ponadto wrześniowe wybory były pierwszymi, które odbyły się po zmianie włoskiej konstytucji przeprowadzonej w 2020 r. i zaakceptowanej przez naród w referendum[2]. W wyniku tejże zmiany zmniejszono liczbę parlamentarzystów. Liczba członków Izby Deputowanych została zredukowana z 630 do 400, natomiast liczba senatorów – z 315 do 200. Oprócz tego były to pierwsze wybory po II wojnie światowej, kiedy w wyborze Senatu uczestniczyli wszyscy pełnoletni Włosi, albowiem zadecydowano również o obniżeniu wiekowej granicy uzyskiwania czynnego prawa wyborczego w tych wyborach. Poprzednio prawem takim dysponowali ci obywatele, którzy najpóźniej w dniu wyborów kończyli 25 lat. Po zmianie konstytucji prawo wybierania senatorów posiada każdy Włoch, który ukończył 18 lat[3]. Zmiany te miały istotny wpływ na charakter minionych wyborów. Pewne było, że wybrany według nowych zasad skład Senatu, będzie symetryczny względem składu Izby Deputowanych, a tym samym zwycięskie ugrupowanie lub ugrupowania polityczne najprawdopodobniej kierować będą obu izbami włoskiego parlamentu, czyli posiadać będą swobodę rządzenia państwem.

 

Włoskie wybory odbyły się zgodnie z ordynacją wyborczą z 3 listopada 2017 r., w oparciu o którą odbyły się też poprzednie wybory parlamentarne. Tą ordynację wyborczą określa się mianem „Rosatellum”, „Rosatellum bis” bądź – po włosku – „la legge Rosato”. Nazwa ustawy wywodzi się od Ettora Rosato, parlamentarzysty Partii Demokratycznej, który był odpowiedzialny za procedowanie nowej ustawy wyborczej i z tego tytułu pełnił również funkcje posła sprawozdawcy projektu ustawy w Izbie Deputowanych[4]. Rosatellum to mieszana ordynacja wyborcza, w której połączono elementy proporcjonalnego i większościowego systemu wyborczego. Przyjęto, że 61% mandatów parlamentarnych, czyli 245 w Izbie Deputowanych i 122 w Senacie, zostanie obsadzona w ramach ordynacji proporcjonalnej w zamkniętych listach wyborczych i w okręgach wielomandatowych, natomiast 37% mandatów – odpowiednio 147 w Izbie Deputowanych i 74 w Senacie – obsadzone zostaną według ordynacji większościowej w jednomandatowych okręgach wyborczych[5]. Pozostałe mandaty zarezerwowano dla Włochów zamieszkujących poza granicami kraju. Parcelacja mandatów przewidziana ordynacją Rosatellum została przystosowana do zmniejszonego składu obu izb parlamentu. Zamierzeniem tak skonstruowanej ordynacji wyborczej było ograniczenie rozdrobienia partyjnego w parlamencie, a jednocześnie systemowe wzmocnienie – poprzez wybór części parlamentarzystów w jednomandatowych okręgach wyborczych – ugrupowań większych, co miało ustabilizować parlamentarne zaplecze rządu. Kierunek ten był odpowiedzią na dotychczas mocno chwiejną włoską scenę polityczną, w której bloki prawicy i lewicy wymieniały się u sterów władzy i rzadko uzyskiwały dominujące poparcie w parlamencie.

 

Wyborcze realia polityczne

 

Choć włoską scenę polityczną po upadku Chrześcijańskiej Demokracji, który miał miejsce w latach 1992-1993[6], trudno określić mianem stabilnej, to jednak zmiana, jaka dokonała się wraz z wyborami 2018 r., musi być uznana za istotną. Choć bowiem przez ostatnie trzydziestolecie co jakiś czas na włoskiej scenie politycznej pojawiała się nowa partia polityczna, która uzyskiwała możliwość wpłynięcia na przebieg wyborów i gier koalicyjnych, to jednak zmiany, które dokonały się w 2018 r. w ogromnym wpłynęły stopniu na włoską scenę polityczną. Pierwszy raz po upadku poprzedniego systemu partyjnego okazało się, że wybory wygrało ugrupowanie populistyczne, które dotychczas nie partycypowało w rządzeniu państwem, a utożsamiane było wyłącznie z bezprecedensową krytyką zastanego ładu ustrojowo-politycznego. Otóż wybory w 2018 r. wygrał Ruch Pięciu Gwiazd (M5S) – partia opowiadająca się za demokracją bezpośrednią i wdrażaniem narzędzi e-demokracji, łącząca elementy zielonej polityki z zdeklarowanym eurosceptycyzmem[7]. Masowe poparcie dla Ruchu Pięciu Gwiazd często jest interpretowane jako odpowiedź na kryzys polityczny, gospodarczy i społeczny, który od kilku czy nawet kilkunastu lat towarzyszy rzeczywistości włoskiej[8]. Ruchowi Pięciu Gwiazd udało się w 2018 r. uzyskać 227 mandatów w Izbie Deputowanych (wówczas w Izbie zasiadało 630 członków) oraz 112 mandatów senatorskich (na 321 senatorów zasiadających wówczas w izbie wyższej). Było to zwycięstwo bezkompromisowe. Ponadto szok, jaki wynik ten wzbudził w komentatorach, umocniony został wynikiem Ligi (dawnej Ligi Północnej), czyli partii reprezentującej inną odmianę populizmu, współwystępującą z nacjonalizmem i niegdyś dążeniami separatystycznymi mieszkańców północnych Włoch. Liga stała się drugą siłą polityczną we Włoszech po 2018 r[9]. W obu izbach parlamentu zasiedli również przedstawiciele: Partii Demokratycznej, Forza Italia i Bracia Włosi, którym udało się zdobyć 32 mandaty w izbie niższej oraz 18 mandatów w izbie wyższej. Tak ukształtowany parlament zdominowany był przez partie populistyczne, co jednoznacznie przełożyło się na atmosferę polityczną w państwie oraz trudności z rządzeniem, które ostatecznie przyniosły Włochom w 2022 r. przedterminowe wybory parlamentarne.

 

W 2022 r. na Włochy spadła kolejna polityczna zmiana. Tym razem wybory wygrała partia Bracia Włosi (Fratelli d’Italia), ugrupowanie o profilu nacjonalistycznym i konserwatywnym, w przeszłości wielokrotnie oskarżane o sympatie neofaszystowskie. Zresztą wielu działaczy tej partii także w okresie ostatniej kampanii wyborczej pozwalało sobie na wypowiedzi, które można uznać za neofaszystowskie w swoim duchu, pozwalało się fotografować z osobami, które od lat utożsamiane są z włoską prawicą neofaszystowską. Ugrupowanie to powstało w 2012 r., a jego członkowie należeli wcześniej do różnego rodzaju ugrupowań prawicowych, między innymi do Forza Italia Silvia Berlusconiego. Partią kieruje Giorgia Meloni – wcześniej również współpracująca z Berlusconim, należąca także do tworzonej przez niego partii Lud Wolności. Meloni uznawana jest za polityczkę, która w bardzo przemyślany sposób kierowała swoją karierą polityczną i jak najbardziej potrafiła i potrafi zatroszczyć się o swój wizerunek[10]. Meloni dała się poznać jako autorka bardzo kontrowersyjnych wypowiedzi, które jednoznacznie pozwalają ją umieszczać po stronie radykalnej prawicy, w ramach środowisk nacjonalistycznych i reprezentujących współczesny populizm. Wielokrotnie krytykowała Unię Europejską i jej decyzje, opowiadała się za wstrzymaniem – na tyle, na ile będzie to możliwe – imigracji do Włoch, zapowiadała obronę niezależności i suwerenności włoskiej przed zakusami Unii Europejskiej. Bracia Włosi to partia polityczna, która dość jednoznacznie odrzuca liberalną demokrację, wskazując na jej wady i słabości. Uważa, że obrona praw mniejszości, praworządność czy podział władz nie stanowią wartości, które warto międzynarodowo zabezpieczać. W pewnym stopniu partia Meloni wkomponowuje się w klimat i atmosferę prawicowych rządów nacjonalistycznych, które obawiają się kontroli Unii Europejskiej i szermują hasłem suwerenności i autonomii.

 

Przyszłość realna

 

Ugrupowaniu Melonii udało się zdobyć największą liczbę mandatów we włoskim parlamencie i moment ten okazał się nie tylko dla tej partii i jej liderki, ale także dla Włoch, wydarzeniem historycznym. To pierwszy raz po II wojnie światowej, kiedy wybory wygrywa ugrupowanie, które tak mocno eksploatuje włoski nacjonalizm i domaga się silnego państwa, które stawi opór nie tylko „najazdowi migrantów”, ale przede wszystkim powściągnie władcze roszczenia Unii Europejskiej. Dla polskich obserwatorów przypadek Braci Włochów może być ciekawym przykładem, który pozwala stwierdzić, że hasła stosowane w Polsce przez Prawo i Sprawiedliwość, nie stanowią bynajmniej wyłącznie polskiego ewenementu. Okazuje się bowiem, że obie partie stanowią ucieleśnienie pewnych obaw, strachów i fobii, które przez polityków obu tych ugrupowań są skutecznie wykorzystywane. Bracia Włosi zdobyli 119 mandatów w Izbie Deputowanych oraz 65 mandatów w Senacie. Wynik tej partii sprawia, że kontroluje ona niemalże 1/3 wszystkich miejsc we włoskim parlamencie. Braciom Włochom udało się stworzyć koalicję z innymi partiami prawicy, przede wszystkim z Forza Italia i Ligą. Jak się zapowiada, Włochami przez najbliższych kilka lat będzie rządzić prawicowa koalicja, na której czele stanie premier jawnie eurosceptyczna i antymodernistyczna.

 

Może jednak się okazać, że rządy Meloni nie będą tak eurosceptyczne i antyliberalne, jak by to się wydawało. Włochy znajdują się w ciężkiej sytuacji finansowej i gospodarczej – należy więc spodziewać się, że kraj ten będzie usiłował jak najszybciej uzyskać z Unii Europejskiej jak największą pulę środków z tzw. Krajowego Funduszu Odbudowy. Nowy rząd włoski pozostanie również związany porozumieniami i ustaleniami, jakie z Unią Europejską zawarł odchodzący rząd Mario Draghiego. Może więc okazać się, że eurosceptycyzm Meloni i pokazywanie przez nią pazurów – jak sama mówi – „brukselskim eurokratom” będzie jedynie chwytem retorycznym, przy pomocy którego podtrzymywać będzie wysokie sondaże zaufania społecznego. Problemem może jednak okazać się stosunek przyszłego włoskiego rządu do sprawy ukraińskiej i stosunków z putinowską Rosją. Jak wiadomo, koalicjanci Braci Włochów z Ligii są uznawani za środowisko głęboko prorosyjskie. Aktualnie Włochy popierają szeroki pakiet sankcji wobec Putina i kolejne transze pomocy względem Ukrainy. Trudno jednak powiedzieć, jak szybko Liga i Salvini wyłamią się z tego stanowiska i zaczną naciskać na przyszłą panią premier, aby włączyła się do grupy „przyjaciół Putina” i aby wprowadziła Włochy na tę właśnie ścieżkę międzynarodową. Przyszły rząd Meloni wydaje się zatem gigantyczną niewiadomą. Trudno jest przewidzieć, czy przyszła premier pozostanie wierna głoszonym dotychczas przez siebie hasłom, czy raczej ulegnie duchowi politycznej ciągłości i umiaru, który zwykle w krajach Europy zachodniej towarzyszy rządzącym.

[1]                     M. Żmigrodzki, B. Dziemidok-Olszewska, Współczesne systemy polityczne, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2007, s. 221-222.

[2]                     Al referendum ha vinto il si: l’Italia avrà meno parlamentari, „Corriere de la sera”, 21.09.2020. Źródło:  https://www.corriere.it/elezioni/referendum-2020/notizie/risultati-referendum-2020-taglio-parlamentari-bc13ec58-fc2a-11ea-aca9-16c79fac234d.shtml [12.10.2022].

[3]                     L. Biarella, Senato: elettorato attivo (anche) ai 18enni, „Altalex. Quotidiano di informazione giuridica”, 21.10.2021. Źródło: https://www.altalex.com/documents/news/2021/07/08/senato-elettorato-attivo-anche-ai-18enni [12.10.2022].

[4]                     A.Pedrazzani, L. Pinto, Italian candidates under the Rosato law, „Italian Political Science” 2018, Vol. 13, Issue 1, s. 20-21.

[5]                     Nuova legge elettorale per l’elezione della Camera dei deputati e del Senato della Repubblica, „Elezioni Politiche” 2018, Progetto Omnia, s. 3-4.

[6]                     J. A. Gierowski, Historia Włoch, Ossolineum, Warszawa – Wrocław 2004, s. 600-601.

[7]                     N. Squires, P. Foster, Populist Five Star Movement wins largest share of vote in Italien election, „The Telegraph”, 4.03.2018. Źródło: https://www.telegraph.co.uk/news/2018/03/04/populist-five-star-movement-wins-largest-share-vote-italian/ [12.10.2022].

[8]                     J. Woźniak, MoVimento Cinque Stelle – produkt włoskiego kryzysu, „Acta Politica” 2014, nr 28, s. 85-89.

[9]                     Zob. Ł. Wilkoń, The Populist Chameleon: some general considerations on Lega Nord ideology, „Studia Politicae Universitatis Silesiensis” 2016, T. 17, s. 159-165.

[10]                   S. Ventura, Giorgia Meloni e Fratelli d’Italia. Un partido personalizzato tra destra estrema e destra radicale, Friedrich Ebert Stiftung 2022, s. 5.

Na rauszu w Moka Efti :)

Dla prawicy, konserwatystów, klerykałów, autentycznych lub funkcjonujących na zasadzie dulszczyzny moralistów i bogobojnych świętoszków sprawa we wszystkich miejscach i czasach była prosta. Dla nich libertynizm i liberalizm to zwykle było to samo.

Kim jest libertyn, a czym jest libertynizm? Według encyklopedii PWN „libertynizmem” nazywamy „francuski laicki ruch umysłowy w XVII w., promieniujący na całą Europę, skierowany przeciw autorytaryzmowi religijnemu, ideałom ascetycznym i tradycyjnej obyczajowości”, zaś hołdujący mu „libertyni” to zwolennicy „skrajnie hedonistycznego epikureizmu oraz (…) renesansowego ideału używania życia”, kładący nacisk na „swobodę myśli i jej niezależność od autorytetów religijnych”, zaś w warstwie zewnętrznej nade wszystko żyjący według zasad nie tylko „oświeceniowego racjonalizmu i humanizmu”, ale wręcz „immoralizmu” poprzez „praktykowanie i głoszenie niemoralności i bezbożności”.

Pomiędzy Johnem Locke’iem a markizem de Sade

W tych strzępach definicji łatwo wskażemy na kilka elementów nader dobrze nam znanych także z refleksji nad liberalizmem. To na pewno „swoboda myśli i niezależność od autorytetów” oraz „zasady oświeceniowego racjonalizmu i humanizmu”. Im bardziej jednak oddalimy się od konstrukcji pnia teoretycznego, a zbliżymy do tzw. konkretów (czyli, w uproszczeniu, do tego, co to oznacza dla życia w praktyce), to zauważymy, że libertyn będzie tym człowiekiem, który z możliwości tworzonych przez idee liberalnej wolności indywidualnej korzysta w sposób najbardziej totalny, bez oglądania się wstecz i z odrzuceniem wszelkich innych refleksji poza maksymalizację utylitarystycznej przyjemności z życia. To następuje w tym momencie, gdy sprzeciw przeciwko „autorytaryzmowi religijnemu, ideałom ascetycznym i tradycyjnej obyczajowości” pomija fazę intelektualnych i potencjalnych dywagacji nad moralną kondycją człowieka wolnego, aby przejść natychmiast do „skrajnego hedonizmu”, „używania życia” i oczywiście ocierającego się o nihilizm „immoralizmu”. W tych okolicach niejeden liberał, skonfrontowany z postawą libertyna, poczyna jednak mamrotać niemrawo dezaprobatę.

Skoro libertyński styl życia jest czymś, przy czym blednie nawet „sex, drugs & rock n’ roll”, to jak nakreślić niełatwą relację pomiędzy liberalną wizją – jednak przecież – „ładu społecznego”, a libertyńskim „wolno wszystko”? Pomiędzy wolnością projektowaną a przeżywaną, choć może trafniej byłoby nawet rzec „eksploatowaną”? Pomiędzy wieloaspektowością a parciem w stronę jednego bodźca? Pomiędzy dbałością o trwałość kruchych fundamentów a pomijaniem faktu istnienia jutra? Pomiędzy ostrożnością z uwagi na tych o słabszej konstrukcji a ich przeżuwaniem i wypluwaniem do woli? Pomiędzy zarabianiem i inwestowaniem pieniądza a marnotrawczym szastaniem nim?

Dla prawicy, konserwatystów, klerykałów, autentycznych lub funkcjonujących na zasadzie dulszczyzny moralistów i bogobojnych świętoszków sprawa we wszystkich miejscach i czasach była prosta. Dla nich libertynizm i liberalizm to zwykle było to samo. Wielu z nich zresztą liberalizmu nienawidziło bardziej niż libertynizmu, bo ten ostatni radośnie praktykowało, gdy nikt nie patrzył. Ich argument na rzecz zrównywania liberalizmu z libertynizmem był prosty: liberalne prawa i obyczaje dopuszczają libertyńskie zachowania; osłabianie tradycji, krytyka odwiecznych autorytetów ojcowsko-państwowych, odzieranie Kościołów z ich polityczno-społecznych wpływów, wszelkie „wyzwalanie” ludzi z tzw. nizin społecznych, ale i kobiet, z wyznaczonego dla nich przez dawne pokolenia miejsca w hierarchii społecznej, wszelkie inne rodzaje emancypacji, przekonanie iż jako człowiek posiada się jakieś prawa, roszczenia do udziału w procesach politycznych i władzo-twórczych, w końcu po prostu sama idea wolności jednostki ograniczonej wyłącznie wolnościami innych jednostek, a więc nie prawem stanowionym przez elity, przykazaniami bożymi, nakazami biskupimi i „odwieczną tradycją” z jej normami zachowań – wszystkie te „grzechy” liberalizmu otwierają drogę „moralnemu zepsuciu”, którego najdrastyczniejszą formą jest figura libertyna.

Z drugiej strony konserwatywny i tradycyjny ład (przymykając naturalnie oko na libertyńskie zachowania przedstawicieli jego elity) w to „zepsucie” uderza z całą swoją potęgą i surowością, prawnie zakazując, moralnie napiętnowując, finalnie zamykając w więzieniu, a może nawet i torturując oraz „czyszcząc” zdrową tkankę społeczną z zepsutych „elementów”.

Tyle konserwatywne bajki i moralność Kalego. Prawda o relacji liberalizmu i libertynizmu jest jednak inna i opiera się na dwóch podstawowych przesłankach. Po pierwsze, niezależnie od swoich filozoficznych podwalin, libertynizm jest w ostatecznym rozrachunku stylem życia. Jednym z setek zróżnicowanych stylów życia, które liberalny ład społeczny dopuszcza. W liberalizmie można wybierać pomiędzy życiem libertyna i życiem dewoty, podczas gdy w rzeczywistości prawicowego ładu z tych dwóch możliwości na stole zostaje tylko opcja dewoty. Pozytywna recepcja libertynizmu (dokładnie tak samo jak dewocji) w liberalizmie zasadza się tylko i wyłącznie na tym, że nie zostaje on – jako opcjonalny styl życia – zakazany. Nie jest jednak w żaden sposób preferowany, promowany czy ułatwiany. Liberalne społeczeństwo jest nade wszystko społeczeństwem pluralistycznym, złożonym z niezwykle różnych ludzi, którzy wyznają różne wartości (lub nie wyznają żadnych), mają różne plany, marzenia i ambicje (lub ich nie mają) i przyjmują różne postawy, samodzielnie kierując swoimi losami. W istocie więc liberalizm umożliwia libertynom istnienie według własnych koncepcji, czego zabrania im ubrany w prawicowe hasła autorytaryzm. Ale przecież umożliwia on istnienie według własnych koncepcji również dewotom, czego zabraniał im przykładowo totalitarny komunizm. Jest tutaj pełna symetria.

Po drugie, żądanie przez libertynizm „nieograniczonych” możliwości przeżywania przyjemności i sugerowanie, iż „wszystko” wolno, natychmiast wskazuje na przestrzenie kolizyjne pomiędzy nim a liberalizmem. Otóż są granice i nie wszystko wolno. Tak jak fanatykom religijnym w liberalnym kraju nie wolno drugiego człowieka przymuszać do wiary i praktyk religijnych, albo stosować wobec niego ograniczeń praw w oparciu o przykazania lub tzw. prawdy wiary, tak samo (znów jest tutaj pełna symetria) libertynom nie wolno do żadnych (w tym zwłaszcza ryzykownych) praktyk przymuszać żadnych innych ludzi. W znanym zdaniu „Chcącemu nie dzieje się krzywda” libertyn podkreśla cztery ostatnie słowa. A liberał zdecydowanie to pierwsze. Gdy więc jakikolwiek człowiek przymusi inną osobę do czegokolwiek, to obojętnie czy jest libertynem, dewotą, czy sprzedawcą „magicznych garnków”, spotka się z surową karą na podstawie przepisów liberalnego właśnie prawa.

Jednak od strony czysto filozoficznej jest w liberalizmie zakotwiczony jeszcze jeden czynnik, który skłania nas do sceptycyzmu wobec libertyńskiego stylu życia, a niekiedy nawet do niechęci wobec niego. Co prawda tzw. przestępstwa bez ofiar, czyli szkodzenie samemu sobie poprzez podejmowanie szeroko pojętych ryzykownych zachowań, są w ujęciu liberalnym tolerowane. Ale jednak liberalizm stale zespala ideę wolności jednostki i korzystania z idących za nią możliwości życiowych z ideą odpowiedzialności (wyłącznie) osobistej za skutki podejmowanych wyborów i realizowanych zachowań. Wraz z nagromadzaniem się zachowań ryzykownych zdolność każdej, nawet najsilniejszej jednostki do pełnego utrzymania zdolności do realizacji odpowiedzialności za skutki swoich działań zostaje wystawiona na próbę stresową. Libertyński styl życia generuje więc ryzyko „uwspólnotowienia” skutków zachowań nieodpowiedzialnych, na co liberalizm patrzy skrajnie niechętnie. Niszowość życia libertyńskiego ułatwia podtrzymanie liberalnej tolerancji dla odbywających się tam interakcji. W przypadku jednak rozlania się takiego stylu życia na szerokie połacie społeczeństwa fundamenty decydujące o przetrwaniu liberalnych zasad społecznych znalazłyby się w sytuacji zagrożenia. Upowszechnienie braku odpowiedzialności to potencjalny moment rozejścia się liberalizmu i libertynizmu i ich stanięcia w pozycjach konfrontacyjnych.

Relacja liberalizmu i libertynizmu nie jest jednak jednokierunkowa. Nie tylko liberalizm ma coś do powiedzenia o libertynizmie, także libertynizm jest wskaźnikiem funkcjonowania liberalizmu. Można nawet sugerować, że jest nie tylko wskaźnikiem, ale nawet swoistym papierkiem lakmusowym.

 

Był sobie Berlin…

Wiele miejsc w wielu różnych epokach mogło niewątpliwie pretendować do miana „stolicy”, „ośrodka” lub „centrum libertynizmu”. Wyjątkowo ciekawy jest jednak przykład Berlina lat 20. XX w. Warto na to miasto sprzed stu lat spojrzeć nieco dokładniej nie tylko dlatego, że jego „Złote Lata Dwudzieste” są od pewnego czasu gorącym tematem dla współczesnej popkultury – kto jeszcze nie widział, ten czym prędzej powinien zobaczyć dostępny na HBO, wyśmienity serial „Babylon Berlin”, gdzie wartka akcja kryminalna toczy się w kompetentnie pokazanych realiach politycznych napięć z rodzącymi się ekstremizmami, wszechobecnego ubóstwa oraz oczywiście wokół klubu i nieformalnego burdelu dla prostytutek-amatorek „Moka Efti”, w którym alkohol i prochy są wszędzie, a wszystko oplata genialny jazz grany przez „Das Moka Efti Orchester” ze zjawiskową Severiją przy mikrofonie. Berlin z lat zwłaszcza 1924-29 (czyli po częściowym chociaż przezwyciężeniu powojennych kryzysów z hiperinflacją na czele i do czasu krachu światowej gospodarki, za którym przylazł Wielki Kryzys) jest ciekawy, gdyż stanowi centrum gwałtownej wręcz, ekspresowej próby zbudowania liberalnego państwa w dotąd mocno antyliberalnym kraju i z udziałem antyliberalnego w gruncie rzeczy narodu, na tej jego wielkomiejskiej stołecznej wysepce, która była relatywnie mniej uwikłana w autorytarne tradycje wielkoziemsko-pruskie. Próby wywrócenia do góry nogami odziedziczonych i ciążących ludziom w głowach hierarchii wartości i postaw z czasów stricte konserwatywnego cesarstwa, w chwili tuż po jego bolesnej kompromitacji jako forma państwa i społecznego porządku. Próby – jak wiemy – od początku skazanej na klęskę wobec tego, co z tych postwilhelmińskich sentymentów miało się zrodzić w kolejnej dekadzie, czegoś jeszcze o wiele gorszego i najbardziej antyliberalnego w nowożytnych dziejach człowieka. Gdzieś podskórnie wiedziano wtedy chyba, nawet w żyjącym nocą Berlinie, że ta fala nadchodzi i czas jest krótki. A trzeba było odreagować całą traumę wojny. I chyba z tych dwóch odczuć właśnie wyrodziła się ta nadzwyczajna wręcz zachłanność w przeżywaniu owego hedonistycznego i libertyńskiego „carpe diem”.

Stolica weimarskich Niemiec nigdy nie kładła się spać. Działało tam tysiące najróżniejszych lokali dostarczających legalnej i formalnie nielegalnej rozrywki ludziom o portfelach każdej grubości. Seks i erotyka były wszędzie, tak za drzwiami klubów, jak i na plakatach reklamowych na ulicach miasta. Kuse stroje, głębokie dekolty, nagość na okładkach czasopism w kioskach z prasą. Męska i damska. Kobiety w męskich strojach z doczepionym wąsem w krótkich, przylizanych włosach. Mężczyźni w ubraniach kobiecych, perukach, w makijażu i z pomalowanymi paznokciami. Seks tracący błyskawicznie status społecznego tabu, niezliczone wydawnictwa publikujące czy to dla czystej przyjemności czytelnika, czy to w celach edukacyjnych. Edukacja seksualna w kursie przyspieszonym, z uwzględnieniem wszelkich orientacji seksualnych, konfiguracji, liczby uczestników, ról uczestnika/widza, innych preferencji częstszych i rzadszych, w tym o wiele rzadszych. Wśród nich takich, do których nawet rewolucja obyczajowa 40 lat później niekoniecznie chciałaby się przyznawać.

Dodatkowe pomieszczenia na tyłach lub w podziemiach miało wiele różnych klubów, teatrów czy tancbud. Powszechnym zjawiskiem było korzystanie z nich przez okazjonalne prostytutki, wiodące po wschodzie słońca zupełnie zwyczajne życie (główna bohaterka „Babylon Berlin” przykładowo asystuje inspektorowi policji w śledztwie w sprawie morderstwa, co nie przeszkadza jej dorabiać w katakumbach Moka Efti, gdy ma kłopot z opłaceniem czynszu, zbiera środki na pomoc medyczną dla bliskiej osoby lub po prostu potrzebuje sponsora na upojny wieczór z muzyką i tańcem). Ale powodzeniem nieco starszych dam cieszyło się także wielu mężczyzn, zwłaszcza byłych żołnierzy (w tym oficerów) I wojny światowej, świadczących usługi w charakterze partnerów do tańca, ubranych w swoje wojskowe mundury, acz ze względów prawnych odartych z dystynkcji. Tancerki z różnych rewii i show generalnie miały status największych gwiazd w mieście. Na czele z „egzotyczną” Josephine Baker, której berlińska sława (i jej spódnicy zrobionej z pluszowych bananów) przetrwała do naszych czasów. Ale „panteon” gwiazd obejmował oczywiście także Marlenę Dietrich, Anitę Berber czy Claire Waldorf. Sławę dzięki występom jako „transwestyta” zyskał Egon Erwin Kisch.

Tego rodzaju kipiąca seksualizacja życia nie mogła nie pociągać za sobą redukowania kobiet do roli obiektów seksualnych. To dzisiaj często trafnie dostrzegany problem i ciemną stronę luzowania obyczajowego gorsetu życia, ale w ówczesnym Berlinie inny był punkt wyjścia. W efekcie cały ten libertynizm, stawiający seks i erotykę w centrum doświadczenia życia miejskiego, odbywał się w warunkach emancypacji, a nie uprzedmiotowiania kobiet. W trakcie I wojny światowej, gdy mężczyźni wyjechali na fronty, kobiety z konieczności musiały przejmować męskie (władcze, dominujące i związane z ciężką pracą) role. Niemki uzyskały prawa wyborcze, a ich żądania równouprawnionego wpływu na życie społeczne i polityczne stopniowo obrastały w solidną legitymizację. Stąd też pewność siebie kobiet także w otoczeniu nocnego życia, męskie stroje (fraki, cylindry i monokle, od których wychodzenie do klubów w takim stroju nazwano „monoklowaniem”), zabawy w dominację, które nie do końca były tylko zabawami. Choć wiele przygodnych prostytutek zarabiało tak z powodu ubóstwa, to jednak nie brakowało także i takich, które miały pełną kontrolę nad wyborem tej roli, akceptowały i odrzucały klientów, nie podlegały alfonsom i kształtowały swoją pracę całkowicie samodzielnie, jedynie odpalając procent z dochodu na wynajem prywatnego pokoju w klubie, którego „bywalczyniami” były.

W Berlinie lat 20-tych miała miejsce pierwsza emancypacja osób homoseksualnych w erze nowożytnej. Istniało kilkaset klubów dla lesbijek, gejów, osób transseksualnych i queer (tworzyły one na mapie miasta tzw. Trójkąt bermudzki); istniał nieformalny hymn LGBT w postaci bardzo popularnej piosenki „Lila Lied”, która w refrenie obwieszczała światu „Jesteśmy po prostu inni od innych”; wydawano pierwsze czasopismo dla lesbijek „Die Freundin”. Znaczną rolę w normalizacji podejścia społeczeństwa do osób LGBT odegrały prace naukowe i zlokalizowany w Tiergarten instytut słynnego seksuologa Magnusa Hirschfelda, który zdefiniował pojęcie „transwestyta” oraz badał ekshibicjonizm, środowiska nudystów i cały szereg innych aspektów ludzkiej seksualności. W Republice Weimarskiej co prawda nieustannie obowiązywał paragraf 175 kodeksu karnego, który penalizował męsko-męskie kontakty seksualne, lecz po 1920 r. w Berlinie policja w zasadzie całkowicie uczyniła z niego martwy przepis.

Podobnie było z formalną nielegalnością środków odurzających. Policja przez palce patrzyła na nielegalny handel lekami, a przede wszystkim na rozprowadzanie po klubach kolosalnej ilości kokainy – ulubionego narkotyku tej berlińskiej dekady. Nawet reklamy pudru i innych kosmetyków puszczały oko do potencjalnych klientek, niedwuznacznie namawiając do „upudrowania noska”. W wielu restauracjach narkotyki do stołu przynosili po prostu kelnerzy.

 

Tomorrow belonged to chem

Po roku 1933 wszystko to się w Berlinie szybko skończyło. Niektóre rzeczy natychmiast, inne nieco później, ale również dość szybko. To dlatego hipoteza o libertyńskim stylu życia jako papierku lakmusowym dla liberalnego charakteru istniejącego ustroju państwa wydaje się adekwatna. Dopóki bowiem wolność jest obywatelom zapewniona, część z nich oddawać się będzie takim uciechom, które może i nawet w nadmiarze oferowało życie nocne Berlina lat 20-tych. Gdy zaś w miejsce liberalizmu wchodzi taki czy inny zamordyzm, to dzieje się to, co w Berlinie lat 30-tych. Ta błahostka, ta rzecz, bez której pewnie można się obejść, czyli nieskrępowane moralizatorstwem życie nocne, ulega likwidacji często jako pierwsza. Oto więc papierek lakmusowy szerokości zakresu naszej wolności. Kilka dekad później precyzyjnie ujął to w dwóch zdaniach wydawca pornograficznego „Hustlera” Larry Flynt. Otóż powiedział, że dopóki ludzie tak zepsuci i „zboczeni” jak on mają gwarantowane prawa wolnościowe i mogą pisać, publikować czy oddawać się takim uciechom, jakich chcą, dopóty wszyscy ludzie przyzwoici tym bardziej mogą spać spokojnie, pewni swoich praw i wolności. Gdy jednak – rozwińmy jego myśl – Flyntom tego świata zaczyna się czegoś zakazywać, to jaka gwarancja, że zakazy nie obejmą zaraz innych rzeczy, nie tyle perwersyjnych, co będących nie w smak takim czy innym ludziom władzy?

Narodowym socjalistom wszystko to było nie w smak. Miejscem kobiety nie był ani klub nocny, ani nawet biuro, tylko kuchnia i dom, gdzie miała rodzić jak najwięcej aryjskich dzieci dla swojego führera. Wcale nie chodziło tutaj nawet o powrót do tradycyjnej moralności wilhelmińskiej, nie o przywrócenie roli rodziny nazistom chodziło. III Rzesza z radością wyrywała dzieci z rodzin, gdy tylko uznała, że jej instytucje skuteczniej od biologicznych matek i ojców wychowają dobrych nazistów. Tak czy inaczej, kobieta miała wrócić do swojej uprzedniej, podległej roli. Jeśli nazizm w jakikolwiek sposób był zorientowany na równość płci, to tylko w tym sensie, że ograniczał także pole swobody mężczyzn, przypisując im również z góry narzuconą rolę społeczną, czyli płodziciela Aryjczyków i żołnierza oddającego z radością życie za führera w wojnie o przestrzeń życiową. Każda forma seksu, która nie miała wpisanej w siebie roli prokreacyjnej, była oto więc zakazana. Jaki los czekał osoby homoseksualne doskonale wiemy – wiele z nich zostało wymordowanych w obozach koncentracyjnych, wcześniej doświadczając wielu upokorzeń i prześladowań. Wszystkie berlińskie kluby dla nich zostały naturalnie zamknięte natychmiast po przejęciu władzy przez NSDAP. Ten sam los spotkał instytut Hirschfelda, którego dyrektor zawczasu pozostał na francuskiej emigracji. Osoby heteroseksualne, wiodące rozwiązły tryb życia, były zaś klasyfikowane jako „aspołeczne” i także mogły trafić do obozów koncentracyjnych lub innych instytucji „wychowawczych”. Prostytucja została więc zepchnięta do głębokiego podziemia.

Naziści określili szybko także dopuszczalny ubiór dla kobiet i mężczyzn. Skończyły się monokle, peruki, za krótkie czy za długie włosy. Od 1942 r. na rozkaz Himmlera do obozów koncentracyjnych można było trafić także za elementy ubioru i sposób tańca (potem, gdy Rzesza już czytelnie przegrywała wojnę i ogłoszono w 1943 r. tzw. wojnę totalną, tańca zakazano całkowicie, aby naród mógł oddać się przeżywaniu powagi chwili). Na celowniku Hitlerjugend i innych „oddziałów kontrolujących” lokale znaleźli się oczywiście głównie ci, którzy okazywali upodobanie do muzyki anglosaskiej, w tym zwłaszcza „murzyńskiej” (jazz i swing), a więc dokładnie tej, w rytm której biło serce weimarskiego i libertyńskiego Berlina. Uznawano ich za „wrogów państwa” i aresztowano. Jeszcze we wrześniu 1933 powstała Izba Muzyków Rzeszy, a występować w lokalach całych Niemiec wolno odtąd było wyłącznie jej członkom. Aby zaś uzyskać legitymację członka Izby, należało wykazać się „odpowiedniością do wykonywania działalności muzycznej”. W ten sposób ze scen Berlina natychmiast zniknęli muzycy żydowskiego pochodzenia oraz innego niż biały koloru skóry. Nawet jeśli do 1935-36 r. czasami ignorowano przepisy o Izbie, to „niearyjscy” muzycy zaczęli masowo emigrować z Niemiec, co berlińską scenę muzyczną zmieniło drastycznie, jeszcze zanim zaczęły się ideologiczne ingerencje w repertuary (jazz został zakazany w radiu w 1935 r., a w kolejnych latach usuwano stopniowo całą nie-niemiecką muzykę z lokali; oczywiście wielka popularność pozwoliła jej przetrwać przez cały okres III Rzeszy, w drugim obiegu). W miejsce genialnych gwiazd epoki weimarskiej wchodziły – ze względu na nagły spadek liczby muzyków w Berlinie – zwyczajne, choć „aryjskie” miernoty i beztalencia. Przede wszystkim wiele klubów podupadało i musiało zamykać swoje wrota. Ten trend trwał, poza pewną poprawą sytuacji i poluzowaniem gorsetu w trakcie i przez pewien czas po igrzyskach olimpijskich 1936.

Nie tylko muzyka, ale także progresywna, awangardowa i nowoczesna sztuka, której rozkwit towarzyszył i bywał powiązany z libertyńską atmosferą weimarskich Niemiec, została zakazana, usunięta z publicznego widoku i zakwalifikowana jako „sztuka zdegenerowana”. Materiały drukowane o treści seksualnej uznano za „brud” i także ich zakazano – jeszcze zanim proces nazistowskiego zglajchszachtowania redakcji zwykłych gazet został ukończony.

 

***
Narodowy socjalizm oczywiście kompleksowo zniszczył każdy aspekt wolności człowieka. Zaczął jednak od jej „ekscesów”, od tych zjawisk z nią związanych, które miały relatywnie najmniej obrońców, bo były kontrowersyjne, oburzające, burzące spokój statecznych ludzi, niszowe i dla niektórych wstrętne. Z „rozpustą” walczyć chce wielu ludzi, którzy oczywiście nie mają żadnych innych związków ze straszliwym katalogiem ideologicznym narodowych socjalistów. Powinni oni jednak być świadomi tego, że kreując się na „obrońców” moralności, stróżów „wartości” i „rycerzy rodziny” niekoniecznie automatycznie umieszczają się po „dobrej stronie” z etycznego punktu widzenia. Z samej racji walki z libertyńskimi ekscesami nie mogą się stawiać po dobrej stronie, bo nie ma możliwości, aby stali tam również walczący z tym naziści. Problematyka moralnej oceny wyborów i zachowań ludzkich jest niesłychanie złożona, wymyka się biało-czarnym schematom.

Gdy tylko ktoś nie godzi się przystać na liberalną propozycję, aby moralne wybory zindywidualizować i pozostawić jednostkom ludzkim, a jedynym stróżem nad ich treścią uczynić obowiązek ponoszenia przez te jednostki odpowiedzialności za własne wybory, wchodzi na grząski grunt. Właśnie moralnie grząski grunt. Bo oddawanie się „perwersyjnym” żądzom nie jest ani jedynym, ani nawet najbardziej brzemiennym w skutki ogniwem tzw. niemoralności.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera W :)

Wartości

Właściwie każdy deklaruje publicznie, że broni wartości. Warto więc zawsze sprawdzać jakie wartości ma na myśli, jakie na języku, a jakie w uczynkach. Bo dopiero te ostatnie świadczą o ich prawdziwej obronie. Słowo wartość kojarzymy ze słowem cena. Wartości pomyślane, czy wypowiedziane ceny nie mają żadnej. Dopiero te widoczne w uczynkach można wycenić i potwierdzić, że faktycznie są wartościami. Każdy człowiek ma w zasadzie inną, swoistą tylko dla niego „drabinę” wartości. Ale te główne są dość powszechne: Bóg, Honor, Ojczyzna, Miłość, Wierność, Uczciwość, Opiekuńczość, Piękno itd.itp. Panuje powszechne wśród chrześcijan przekonanie, że najważniejsze wartości ujęte są w dekalogu. Ale mało kto ten dekalog uważnie i w całości czyta, a jeszcze mniej go respektuje. Niby wszyscy się zgadzają z piątym przykazaniem, ale jego szczegółowe interpretacje wywołują niekończące się dyskusje i nawet uliczne protesty. A co dopiero inne przykazania, jak na przykład siódme, którego nawet kapłani stojący na jego straży nie są w stanie przestrzegać. Prezydent USA, szefowa UE i prezydenci poszczególnych jej państw prawie w każdym przemówieniu twierdzą, że ich najważniejszym zadaniem jest obrona wartości, które stanowią fundament cywilizacji zachodniej. Ale na wschodzie jest podobnie. Od Chin przez Rosję, kraje Arabskie, Węgry, czy naszą Ojczyznę słyszymy codziennie o wartościach ważnych dla całych narodów, których obrońcami są ich przywódcy. Śledzę zawsze z pasją, jak ich słowa mają się do rzeczywistości, którą kreują w swoim otoczeniu. Z taką samą pasją, z jaką pilnuję, żeby wartości, które sam wyznaję, zgadzały się z moją codzienną praktyką. Nie jest to łatwe wbrew pozorom, bo życie narzuca czasami dramatyczne wybory, przy których na chwilę, wyjątkowo przymykamy wewnętrzne oko na kodeks praw, jakie wyznajemy. Jedną z wartości, które są dla mnie najważniejsze jest szacunek i opieka nad słabszymi od siebie kobietami. Może dlatego, że wychowany byłem przez  wspaniałą matkę. Stąd też szczególny szacunek, jakim otaczam starsze kobiety, nawet jeśli nie zawsze zgadzam się z ich poglądami, czy zachowaniem wobec mnie. Kult matki nie jest jakimś moim osobistym dziwactwem. Wydaje mi się on dość powszechny w moim kraju, gdzie Matkę Boską czci się niezmiennie od dwóch tysięcy lat. Większość utożsamia ją z anielską dziewicą w błękitnym płaszczu, piękną i młodą. Ale niektórzy wiedzą, że jeśli dożyła śmierci Jezusa, to miała prawie sześćdziesiąt lat, czyli była na owe czasy staruszką. Niełatwe życie i wiek musiały wycisnąć na niej swoje piętno i z pewnością z wielkim trudem znosiła wszystkie dolegliwości związane z wiekiem. Taką zapamiętałem moją matkę, schorowaną i bezradną w ostatnim okresie życia. Tak widzę każdą napotkaną starszą panią, o której myślę ze wzruszeniem i szacunkiem. Ostatnio moja uwaga skupia się na słynnej Babci Kasi, której nasz mściwy dyktator obrażony jej protestami poprzysiągł widocznie bolesną zemstę, bo jego siepacze traktują ją notorycznie z niepojętym okrucieństwem. A przecież dyktator deklaruje wielki szacunek wobec kobiet, mając zapewne na myśli ich zalety w kuchni. Jego otoczenie prześciga się w wychwalaniu kobiet, jako narzędzi pomnażania boskiego pierwiastka życia. Nie przeszkadza im to w próbach urządzenia kobietom piekła na ziemi przez zmuszanie ich do rodzenia uszkodzonych płodów, czy ulegania bijącym je mężom, co ma zapewnić odrzucenie Konwencji Stambulskiej. Te, które protestują na ulicach są bite teleskopowymi pałkami przez zwyrodnialców w mundurach, a Babcia Kasia mimo wieku i kruchych kości jest traktowana przez nich jak bandzior, czy chuligan. To o obronę jakich wartości chodzi w tych i wielu innych uczynkach? Bo nie rozumiem.

Wiara

Poznajemy świat empirycznie. Za pomocą zmysłów orientujemy się, co nas rzeczywiście otacza. Wiadomo, że zmysły nie są doskonałe i często nas zwodzą, ale przy pomocy rozumu i logiki jednak to one pozwalają mieć pewność, że byt jest taki a nie inny i rządzą nim prawa, na których możemy polegać. Jednak wciąż nie znamy odpowiedzi na wiele pytań. Nawet jeśli przekonaliśmy się, że wszystko zaczęło się od Wielkiego Wybuchu i potem stopniowo ewoluowało, to wciąż nie wiemy skąd się wziął ten wybuch i potworna energia, która go musiała spowodować. Na wiele takich pytań odpowiada bez wysiłku wiara, a więc uznanie czegoś za istniejące w rzeczywistości bez sprawdzenia empirycznego. Wygodne i piękne, ale bardzo niebezpieczne. Zdarzało się, że młodociany miłośnik Batmana uwierzył, że też może latać, więc skakał z okna i ginął. Inny uwierzył, że łój mistyczki, czy wywar z ropuchy i szczurzego łajna jest świetnym lekarstwem na jego dolegliwości, więc wypijał i ginął. Jeszcze inny uwierzył, że został obdarowany mocą przechodzenia przez płomienie bez szkody dla siebie, więc przechodził i ginął. Sekty samobójców wierzyły, że wraz z ich obłąkanym przywódcą wstąpią po śmierci do lepszego świata, więc ulegali jego perswazji i nie tylko sami ginęli, ale zabijali swoje dzieci. W pewnej religii fanatyczni wyznawcy wierzą, że wysadzając się i mordując ludzi wokół, dostąpią rozkoszy rajskich, polegających na nieograniczonej wreszcie kopulacji ze ślicznotkami, których ilość zagwarantuje im ich Bóg. Nie widzieli go nigdy na oczy i to nie on obiecał im ten szczęśliwy finał, tylko pośrednicy, którzy zapewnili sobie wiarę w ich słowa. Otóż ci pośrednicy właśnie stanowią to wielkie niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą wiara w coś nie podlegającego weryfikacji. Są różni. Czasem szlachetni i pełni dobrych intencji, a czasem podli, żądni bogactw i władzy nad wiernymi. Nie ma jak odróżnić jednych od drugich, skoro nic w ich działalności nie może być sprawdzone zmysłami, czy rozumem. Wręcz odwrotnie – tępią zmysły i rozum w każdej swojej wypowiedzi jako zagrożenie prawdziwej wiary. I tak wykopana przepaść pomiędzy wiedzą i wiarą stała się warunkiem istnienia każdej religii, czyli praktykowania wiary w życiu codziennym. Pośrednicy zadbali o to, żeby żadne fakty, żadne osiągnięcia nauki nie zasypały tej przepaści. Tysiące lat doświadczeń religijnych na wszystkich kontynentach utrwaliły rozdział wiary i doświadczenia empiryczno-rozumowego. Gdyby pośrednicy Boga poprzestali na tym rozdziale! Ale ich celem musi być odpowiedź na ekspansję nauki w ludzkim świecie. Jeżeli Darwin zapoczątkował wyjaśnienia co do powstania życia i gatunków, to należało go ośmieszyć, że pochodzenie człowieka od małpy jest niegodne dla potomków Adama, którego przecież Bóg osobiście ulepił z gliny a z jego żebra uczynił kobietę. Kopernika i jego następców należało wytępić, bo Ziemia musiał pozostać centrum Wszechświata, skoro to tu nastąpiło wcielenie Stwórcy w prostego cieślę, którym z pewnością był Jezus, jeśli w ponad trzydziestoletnim życiu opiekował się owdowiałą po śmierci Józefa matką. A ona, by na wieki zachować miłość i wiarę wyznawców w nadprzyrodzone swoje możliwości pozostała na zawsze dziewicą i nie umarła tylko zasnęła i jej ciało zostało zabrane do nieba wbrew naukowym prawom grawitacji i wiedzy każdego ucznia w szkole, że niebo to tylko wąski pas świetlistej atmosfery, a wyżej jest tylko czarna, nieskończona  otchłań o temperaturze minus dwustu stopni. Wielu mądrych ludzi posiadających ogromną wiedzę naukową modli się do Boga, którego nigdy nie doświadczyli empirycznie, ale ich wiara utrzymuje ich w przekonaniu, że istnieje metafizyka, że jakaś wielka moc tkwi w „innym wymiarze” i tam przebywa Duch, który stworzył świat, czyli wielki wybuch i może nawet jest przepełniony miłością do swego stworzenia, więc i do człowieka, więc i do mędrca, który go za to wielbi wbrew prawom fizyki i chemii. Jednak pośrednicy nie pozwalają na takie samotne modły. Ogniem i mieczem oraz tysiącem innych narzędzi zmuszają do uczestnictwa w życiu religijnym i posłuszeństwa wobec ich nakazów. Wojny religijne wcale nie kończą się wraz z rozwojem nauki i postępem cywilizacyjnym. Narody wciąż ulegają bożym pośrednikom i mordują się nawzajem. Religia, która kiedyś pomogła człowiekowi wyjść z bytu zwierzęcego i przezwyciężyć prawa dżungli wydaje się dzisiaj jedną z najgorszych plag, jakie nękają ludzkość i hamują jej możliwości rozwoju i lepszego życia bez idiotycznych lęków. W mojej Ojczyźnie staje się to szczególnie bolesne stawiając nas w jednym szeregu z krajami muzułmańskimi czy dyktaturami wykorzystującymi religię do utrzymania władzy.

Wojna

Znam ją tylko z opisów, filmów i relacji tych, co ją widzieli. Sam przeżyłem tylko stan wojenny, gdzie walk nie brakowało i nawet były ofiary śmiertelne, ale oczywiście z prawdziwymi wojnami, gdzie masowo giną ludzie i płoną miasta trudno te starcia uliczne porównać. Wojna kojarzy nam się dzisiaj z dalekimi krajami, gdzie wybucha to tu, to tam, ale nasza wieś spokojna po raz pierwszy przez tak długie lata, chociaż dalej mamy z jednej strony Ruskich, a z drugiej Niemców. To nie jest więc tak, że strach minął i żyjemy sobie spokojnie. Lęk przed zagładą wciąż jest jednym z najsilniejszych w bogatej palecie polskich lęków. Władza nie pozwala na uwiąd patriotyzmu bojowego, bo a nuż będzie potrzebny. Nie wystarczy zwykły patriotyzm nowoczesnej cywilizacji, który polega na kształceniu się, budowaniu, dbaniu o przyrodę i pamiątki historyczne. Musimy być wciąż mobilizowani perspektywą walki z jakimś najeźdźcą, nawet jeśli jeszcze nie wiadomo, kto miałby nim być. Zbroimy się, ćwiczymy jazdy czołgami, organizujemy obronę obywatelską we wsiach i miasteczkach, a przede wszystkim utrzymujemy oddziały najsilniejszej armii świata na naszym terytorium. Pewnie ma to sens, chociaż w wielu krajach został on wykreślony z listy ważnych sensów i priorytetów narodowych. Wspólnota Europejska i NATO gwarantują pokój mimo pojawiających się w różnych punktach globu szaleńców za sterami władzy. Nawet jeśli taki szaleniec pojawi się w USA, mądry system demokratyczny potrafi sobie z nim poradzić i utrzymać światowy pokój jeszcze przez jakiś czas. Po prostu wojna na wielką skalę nikomu się dzisiaj nie opłaci. Pozostają tylko lokalne bitwy tam, gdzie ludziom się wydaje, że ten, czy ów kawałek ziemi musi należeć do nich, a nie do sąsiada. Jedyny rodzaj wojen, który nie tylko nie wygasa, ale nasila się coraz bardziej to wojny religijne. Co tam kawałek ziemi! Chodzi o to, że to mój Bóg ma rządzić ludźmi, a nie jakiś inny Bóg ze swoimi księgami, prawami i nakazami co jeść, jak się ubierać i przede wszystkim jak, z kim i kiedy można kopulować, bo w tej sprawie żadnej odmienności człowiek pobożny znieść nie może. W mojej Ojczyźnie wojna religijna trwa od dawna, ale ostatnio daje się we znaki w stopniu doprawdy nieznośnym. Nie ma już tradycyjnych podziałów politycznych mniej lub bardziej umiarkowanych na prawicę i lewicę. Jest podział na wierzących i niewierzących. Tych ostatnich jest garstka i można by ich się pozbyć łatwo, gdyby nie podziały wśród wierzących. Tam dopiero wojują. Jeśli ktoś uważa, że Bóg chce tego, czy tamtego, to nie może się pogodzić, że pod dachem świątyni może obok niego stać ktoś, kto rozumie tego Boga inaczej. Dlatego wojny religijne przybierały najokrutniejsze kiedyś formy właśnie wśród wyznawców tej samej wiary. Tak jak szyici walczą z sunnitami, tak katolicy zmagają się z protestantami, czy prawosławnymi tylko dlatego, że na przykład nie mogą zrozumieć, jak można nie uznawać papieża. Ciekawe, że ostatnio pojawiają się sekty w samym kościele katolickim, które papieża nazywają „lewakiem” i nie uznają jego poglądów i wezwań do tolerancji, miłosierdzia i skromnego życia. A przede wszystkim ta frakcja uważa, że apel papieski o bezwzględne ściganie pedofilii godzi w dobre imię kościoła i naraża biednych księży, którzy, na przykład, ulegli, jak powiada Tadeusz Rydzyk „ pokusie” molestowania swoich ministrantów, czy innych słodkich dzieciaczków, na męczeństwo medialne i ściganie przez sądy po to tylko, by wyłudzić od kościoła jakieś odszkodowania. Draństwo takiej „herezji” polega na tym, że męczennikami tak naprawdę nie są grubasy w sutannach, tylko małe dzieci, których cierpieniom wciąż nie ma końca. Cierpią też kobiety zmuszone prze fanatyków do rodzenia ułomnych noworodków, które umierają na ich oczach. Na szczęście są w Kościele ludzie prawi i mądrzy, jak ksiądz Alfred Wierzbicki, który wzywa polski Episkopat do opamiętania wołając „ Jest to wielka hańba Kościoła katolickiego w Polsce, wielka hańba hierarchów. Niewątpliwie potrzebna jest sprawiedliwość w stosunku do tych, którzy to takiego skandalu dopuścili.” Jeśli o takie sprawy toczy się wojna religijna, to jest to też moja wojna. Tu i teraz.

Wódz

Nie wymyślono lepszego ustroju od demokracji. Jednak korzystając z jej dobrodziejstw większość ludzi pragnie wybrać właściwego wodza. Nie mają z tym problemu Anglicy i Holendrzy, bo mają monarchię i dzięki temu wódz nie jest im potrzebny, więc demokracja rozwija się tam wzorowo. Natomiast u nas, na wschodzie bezradność ludu pozbawionego wodza, czyli ojca narodu, doprowadza do pochopnych wyborów kogoś, kto potem okazuje się wydmuszką polityczną i nie nadaje się nie tylko na wodza, ale nawet na szeregowego członka partii. Kryteria wyboru bywają zdumiewające – od przekonania, że „on taki sympatyczny” aż po „Bóg nam go zesłał”. Sztaby wyborcze mielą w kółko takie hasła i przez powtarzanie kodują w słabych głowach pożądany odruch przy urnach. Czy to jeszcze demokracja, jeśli medialnymi manipulacjami można doprowadzić do tego, że wodzem zostaje pyszałkowaty gangster, albo cyrkowy błazen, albo agent bezpieki, czy wreszcie jakiś pospolity głupek? Mądrale gorzko stwierdzają wtedy, że skoro naród jest tak ciemny, to widocznie zasługują na takiego wodza. Ale może potrzeba wspaniałego przywódcy nie wynika tylko z ciemnoty. Może to naturalny odruch stada, w którym ludzie chcą poświęcić się pracy, rodzinie i przyjemnościom, a władzę i troskę o naród pozostawiają silnemu „ojcu” za którym każdy podświadomie tęskni. To cudowne, że demokracja umożliwia wybranie go większością głosów. Ważne, żeby umieć ją mądrze wykorzystać. Jak bardzo pomaga w tym pojawienie się raz na jakiś czas kogoś naprawdę wybitnego! Takie święto zdarzyło się w Rosji. Mają swojego bohatera, za którym murem staną tysiące. Może zapłaci za to życiem, ale może obudzi naród zniewolony po raz kolejny i otumaniony kłamstwami. Jeśli mu się uda, to po wygranej demokracji w Ameryce, Rosja ma szansę na rozpoczęcie żmudnego procesu pozbywania się imperialnego fundamentalizmu, który zatruwa ruskie dusze jak Czernobyl. Putin zatrzymał rozpad radzieckiego mocarstwa na zgubę wielu narodów w nim zniewolonych. Ból po utracie poczucia własnej potęgi kazał Rosjanom tolerować policyjnego dyktatora. Ale kiedy pojawił się Nawalny, cała fasada niby demokratycznej władzy zaczęła się kruszyć. Jeśli nie zdążą go zabić, ten niezwykły „kozak polityczny” ma szansę w nowych wyborach pokonać „dziadka z bunkra” i posprzątać po nim. Oczywiście, że nie ma gwarancji na to, czy jako wódz wytrwa wiernie przy swoich ideałach. Władza na Kremlu to straszliwe mamidło. Uległ mu w końcu ostatni wielki przywódca Rosji jakim był Jelcyn i zakopał się w partyjnym betonie. Póki co warto wierzyć, że Nawalnemu się uda. To wielka nadzieja nie tylko dla Rosji, ale i dla całego świata. W mojej Ojczyźnie demonstrację w jego obronie na razie urządził mój kolega rosyjski reżyser, ale popieram go całym sercem nie tylko ja. Wielu moich rodaków też tęskni za prawdziwym ojcem narodu, którego moglibyśmy demokratycznie wybrać. Mieliśmy kiedyś trzech takich bardzo wybitnych. Jeden utknął w watykańskim labiryncie i własnej świętości, drugi okazał się zbyt prostolinijnym umysłem jak na obelgi hordy, którą spuścił ze smyczy jego główny wróg. Trzeci wciąż jeszcze budzi nasze nadzieje, ale bieda w tym, że utracił własną i nie mamy pewności, czy będzie znów chciał nam „ojcować”. Może poczuł się już dziadkiem i parę puszcza tylko w gwizdek. 

Wstyd

To pierwsza emocja, jakiej doznali biblijni rodzice. Zjedli owoc z drzewa poznania dobra i zła. Ukryli się przed Stwórcą, bo nagle uświadomili sobie, że są nadzy i ogarnął ich wstyd. Nauka jaka płynie z pradawnej księgi jest taka, że obnażanie płci jest wstydliwe, bo kryje ona jakieś tajemnice nieczystości i zła. Od tamtych czasów pierwszych mądrości semickich pasterzy upłynęły wieki, a my wciąż tkwimy w zaklętym kręgu wstydów związanych z różnicą pomiędzy narządami żeńskimi i męskimi, bo odkrycie tych różnic wywołało wstrząs w dzieciństwie i nie opuszcza większości z nas do śmierci. A przecież ten wstyd jest nienaturalny, narzucony przez kulturę i hodowany przez moralistów jako skuteczne narzędzie manipulowania ludźmi. Osobnicy, którym udało się go przezwyciężyć, są prześladowani i traktowani brutalnie, jakby ten wstyd biblijny był jakimś dobrem społecznym, gwarantującym porządek i stabilność wzajemnych zachowań. Myślę, że jakby nie optować za pełną wolnością i nie zżymać się na obłudne potępianie nagości, która przecież sama w sobie jest piękna i nieszkodliwa, to jednak wstyd, jako kategoria nienaturalna i budowana przez tysiąclecia rozwoju cywilizacji, jest niewątpliwie fundamentem porządku społecznego i regulatorem wzajemnych zachowań, czasem skuteczniejszym od nadzoru policyjnego. Przez wieki powstała długa lista niegodziwości, których popełnianie wywołuje wstyd, a jego stresujące działanie skutecznie odstrasza od złych czynów. Często wstydzimy się sami przed sobą, że kusi nas przekroczenie granicy dozwolonych myśli, słów, czy działań, ale te indywidualne pęta są zwykle słabiutkie i jakoś sobie z nimi radzimy. Jednak kiedy stajemy na środku oświetlonego placu z naszą podłością i wstydem, ból jest dojmujący i większość z nas podejmuje rozpaczliwe kroki, by sprawę zatuszować, albo coś naprawić, kajać się i obiecywać, że nigdy więcej. Tak to zwykle się dzieje. Ostatnio jednak w mojej Ojczyźnie wstyd przestał działać zgodnie z tradycją i normami społecznymi. Oto jesteśmy świadkami, że wynaleziono antidotum na wstyd, jakim stała się, wymyślona przez genialnego stratega nacjonalistycznej demagogii, racja stanu oparta na nienawiści. Nienawiść do wolnych ludzi, do wykształconych elit, do odważnych bojowników głoszenia prawdy, do kobiet nie uznających patriarchatu, do obcych rasowo i kulturowo, do posługujących się innymi językami i modlących się inaczej – to wszystko padło na żyzną glebę polskiego kołtuństwa, nieuctwa i prowincjonalnych kompleksów. Okazało się, że chętnych do przyjęcia tej strategii są miliony. Skumulowana energia tej strategii spowodowała, że najgorsze kłamstwa, propozycje i rozkazy wygłaszane są i przyjmowane bez żadnego wstydu. Gdyby tylko tak było, może nie warto by się martwić. Jednak mnie w popłoch wprawiło odkrycie, że wspomniana strategia nie tylko wyeliminowała ludzki, cywilizowany wstyd, ale spowodowała, że nikczemność, która powinna zawstydzać, stała się powodem do dumy. Słucham w osłupieniu kolejnych wystąpień, z których emanuje buta i samozadowolenie, że jest się uczestnikiem niegodziwych czynów i że to będzie nagrodzone i zapłacone, a ten, co powinien się wstydzić, okryje się chwałą dla dobra Ojczyzny. W takim razie nie tylko katowanie psa, bicie żony, złodziejstwo, oszustwa i malwersacje, ale nawet maltretowanie dzieci jest chwalebne. Wracając do niewinnego wstydu biblijnego z powodu nagości, to jest tak, jakby Adam po zjedzeniu jabłka zamienił się w rozwydrzonego ekshibicjonistę i wyszedł do Stwórcy pyszniąc się swoim fallusem.

Wyobraźnia

Pandemia nauczyła nas różnych rzeczy. Uświadomiła, między innymi, jak wielu z nas jest pozbawionych wyobraźni. A przecież ta umiejętność została w człowieku wykształcona nie dla przyjemności, chociaż dostarcza jej w dużych ilościach, ale głównie dla naszego bezpieczeństwa. Potrafimy zobaczyć i usłyszeć coś, czego w danym momencie nie ma w rzeczywistości. Te obrazy i dźwięki mają nas ostrzegać, że coś czego nie ma, może w każdej chwili zaistnieć realnie i nas zabić, lub poważnie uszkodzić. Nasza pamięć nasycona rzeczywistymi zjawiskami, oglądanymi w prawdziwym otoczeniu, lub na ekranach od wielkich kin do malutkich smartfonów, przetwarza te informacje i pozwala nam umieścić swoją osobę w okolicznościach, które jeszcze nie nastąpiły, ale mogą nastąpić i sprowadzić na nas wymierne nieszczęście. Teoretycznie, pamiętając widok szpitala covidowego i umierających tam ludzi, powinniśmy wyobrazić sobie, że możemy tam trafić jutro. Możemy zobaczyć okiem wyobraźni siebie samego na tym szpitalnym łóżku umierającego pod respiratorem. Wystraszeni tą perspektywą natychmiast powinniśmy zrezygnować z udawania, że nas to nie dotyczy, że możemy nie przestrzegać zakazów, że jesteśmy wolnymi ludźmi i nikt nie może nakazać nam noszenia maseczek, czy przymuszania nas do szczepień. Ta rezygnacja i podporządkowanie się nieprzyjemnym rygorom pozwoli zmniejszyć ryzyko zakażenia i tym samym zmniejszyć wielkie prawdopodobieństwo uduszenia się pod niesprawnym respiratorem, czy w karetce krążącej po Polsce w poszukiwaniu wolnego miejsca w szpitalu. Jednak odruchy samoobrony w mojej Ojczyźnie mają wątłą tradycję. Partia Leppera, która niby przybrała tę szlachetną nazwę, nie miała jednak z nią wiele wspólnego i zakończyła żywot symboliczną samobójczą śmiercią. Ewidentnie zadziałał tu brak wyobraźni nie tylko członków partii, ale wielu innych, którzy w porę nie powstrzymali prostych ludzi przed szkodliwą dla nich aktywnością. O wiele gorsze skutki przynosi brak wyobraźni ludzi decydujących o życiu tysięcy innych w historiach licznych polskich wojen. Od króla Olbrachta, przez Samosierrę, Powstanie Styczniowe, Lenino po Powstanie Warszawskie uwiąd wyobraźni przywódców kosztował mój Naród tyle niepotrzebnie wylanej krwi, że serce ściska się boleśnie, kiedy nad tym się zastanawiamy. Może niezależnie od geopolitycznego przekleństwa tej ziemi, istnieje jakiś patogen brawury spowodowany brakiem genu odpowiedzialnego w mózgu za zdolność przewidywania i zobaczenia „wewnętrznym okiem” skutków, które z wielkim prawdopodobieństwem mogą wystąpić, kiedy nieubłagana rzeczywistość nadejdzie w takim kształcie, jaki moglibyśmy sobie przecież wyobrazić, gdybyśmy mieli taką umiejętność. A podobno jesteśmy narodem poetów. Tak, wielu genialnych wieszczów ostrzegało, uprzedzało, groziło – ale kto ich tak naprawdę czytał? Kto czyta ich dzisiaj? Kto kultywuje swoją wyobraźnię i dba o bezpieczeństwo najbliższych? Kto zastanawiał się, jakie konsekwencje ma taki, czy inny jego wybór przy urnach, kiedy decydowaliśmy o swoich losach na wiele lat? Kto próbował sobie wyobrazić, jakie konsekwencje będą miały, na przykład decyzje niszczące polską władzę sądowniczą, czy ustawodawczą i pozostawienie pełnej władzy w rękach jednej bezkarnej grupy ludzi, którzy nawet gdyby byli kryształami bez skazy, to ta bezkarność i brak nadzoru nad nimi zdemoralizuje ich tak, że będą krzywdzić słabszych, wycinać lasy i grabić Ojczyznę w biały dzień? Wielu z nas zadaje sobie pytanie, jak to możliwe, że w Europie XXI wieku udało się tak omamić większość Narodu, że pozwolił sobie wmówić wiele spraw, jak kiedyś zapewnienia o wyższości komunizmu nad kapitalizmem. A przecież jednym z powodów jest atrofia wyobraźni, wtedy spowodowana cierpieniami wojennymi, a teraz komercjalizacją i popkulturą, która w sojuszu z faryzejską religią odebrała ludziom samodzielność myślenia. Szkoda, bo wyobraźnia to piękna umiejętność. Daje nam nie tylko szansę na bezpieczniejszą egzystencję, ale też na tworzenie różnorodnej sztuki uwznioślającej nasze krótkie prymitywne bytowanie na Ziemi, która wkrótce zginie wraz z nami, jeśli nie wyobrazimy sobie dostatecznie wyraźnie, jakie konsekwencje grożą jej z powodu naszych bezmyślnych zniszczeń.

Autor zdjęcia: max fuchs

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Populiści i przyczyny ich sukcesów :)

W piątek, 29 października wziąłem udział w dyskusji o kryzysie demokracji przedstawicielskiej i praworządności podczas konferencji „Chrześcijanie wobec kryzysów Europy” w Krakowie.  Kilka dni przed konferencją dowiedziałem się, że jeden z uczestników waha się, czy wziąć w niej udział. Nie ze względu na temat czy obsadę, lecz dlatego, że pojawią się na niej głosy krytyczne wobec rządu. Żeby było jasne: ta osoba nie została zaproszona jako prelegent – obawiała się, czy powinna usiąść wśród publiczności. Takie wypowiedzi i postawy powinny skłonić tych konserwatystów, którzy wciąż trwają przy PiS, do zadania sobie pytania – dokąd zabrnęliśmy? Oto ludzie zaczynają mieć wątpliwości, czy mogą posłuchać debaty, do której zaproszono przedstawicieli opozycji.

Przypomniał mi się przy tej okazji pogrzeb premier Margaret Thatcher, kontrowersyjnej polityk, która bez wątpienia głęboko podzieliła brytyjskie społeczeństwo. Byłem na pogrzebie jako minister spraw zagranicznych i kiedy wspólnie z żoną szliśmy w kierunku kościoła, zapytaliśmy jednego z policjantów, którędy na pogrzeb pani Thatcher? „A Państwo do katedry czy na protest?”, grzecznie odpowiedział pytaniem. To jest mój ideał państwa. Państwa, w którym instytucje – jak policja, wojsko, czy służba cywilna – są autonomiczne wobec polityki, a politycy rozumieją, że te instytucje nie są ich zasobem partyjnym czy osobistym, tylko że czasowo nimi zawiadują. To jedna z zasadniczych różnic między cywilizacją zachodnią, a cywilizacją typu postsowieckiego.

Populizm to w polityce nic nowego. Juliusz Cezar został dyktatorem stojąc na czele frakcji populares. Władzę zdobył dzięki bogactwom, które po podboju Galii trafiły bezpośredniego do niego, a następnie posłużyły do opłacenia legionu żołnierzy potrzebnego do zajęcia Rzymu. Jego adoptowany syn, Oktawian, połowę spadku po śmierci Cezara rozdał ludowi Rzymu, w ten sposób kupując sobie jego przychylność i utrwalając system władzy absolutnej.

Obecna fala populizmu nie ogranicza się oczywiście tylko do Polski czy naszego regionu. Jesteśmy częścią szerszego trendu. Zawsze oponuję, kiedy politycy z Zachodu próbują wykazać, że populistyczny zwrot to problem wyłącznie wschodnioeuropejski. I Brexit, i wybór Donalda Trumpa były przejawem tej samej choroby, która ma swoje korzenie ekonomiczne, komunikacyjne i kulturowe. Stawiam tezę, że Zachód jest dziś bardziej marksistowski niż Wschód, bo obecnie to na Zachodzie dominuje przekonanie, że baza determinuje nadbudowę – że jeśli źle dzieje się w gospodarce, to wyborcy z pewnością wymienią rząd. Przykład Polski, gdzie po ćwierćwieczu nieustannego rozwoju gospodarczego obywatele oddali władzę populistom, nie potwierdza tego przekonania.

Jeśli już mamy odwoływać się do języka marksistowskiego, to do opisu sytuacji w wielu krajach demokratycznych lepiej nadaje się pojęcie fałszywej świadomości znacznej części elektoratu. W Stanach Zjednoczonych na przykład, Donald Trump zdobył władzę szermując hasłami godności zwykłego człowieka i strasząc wojną kulturową, po czym obniżył podatki najbogatszym, kosztem interesów większości swojego elektoratu. Mimo to poparcia wyborców nie stracił.

O sukcesie populistów nie decydują więc wyłącznie, a nawet nie przede wszystkim, kwestie ekonomiczne. Dużo ważniejsze są, moim zdaniem, przyczyny kulturowe i komunikacyjne. Kulturowe wynikają między innymi ze spadku religijności. Jeszcze 20 lat temu zarówno Polska, jak i Stany Zjednoczone były krajami o wysokim odsetku osób religijnych. Dziś spadki widać i tu, i tu, a Polska zajmuje najwyższe miejsca w świecie, jeśli chodzi o spadek religijności między pokoleniami młodych i starszych. Spadek religijności nie musi jednak oznaczać zmiany poglądów z prawicowych na lewicowe. Wręcz przeciwnie, może prowadzić do radykalnego przesunięcia na prawo, jeśli miejsce religii zajmuje nacjonalizm.

Czynnik drugi to rewolucja komunikacyjna. Przewroty komunikacyjne także w przeszłości prowadziły do rewolucji politycznych. Trudno sobie wyobrazić sukces reformacji bez wynalazku druku, który obniżył cenę książek i pozwolił na szeroką dystrybucję Biblii – już nie po łacinie, ale w lokalnych językach, co wielu wiernym pozwoliło studiować Pismo Święte samodzielnie, bez pośrednictwa katolickich duchownych. Kolejna radykalna zmiana – ufundowanie i popularyzacja pierwszych gazet, a wraz z nimi wywrotowych idei – była jedną z przyczyn rewolucji francuskiej. Wreszcie radio, które niekiedy dobrze służyło politykom demokratycznym – na przykład prezydentowi Franklinowi D. Rooseveltowi w USA – ale stało się także kluczowym narzędziem propagandy komunistycznej i nazistowskiej. Dzisiejsze przemiany są jeszcze bardziej radykalne. Do tej pory izolowane grupy radykałów łatwo organizują się sieci, tworząc wpływowe siły polityczne.

Populizm występuje w różnych miejscach i czasie, w różnych proporcjach. Prawdziwym wyzwaniem populiści stają się jednak dopiero wówczas, gdy przejmują władzę lub mogą szachować rząd. Zdobycie przez populistów tej pozycji zależy w dużym stopniu od reguł rządzących systemem wyborczym i wahań poparcia dosłownie kilku procent elektoratu. Gdyby Donald Trump kandydował na prezydenta przy ordynacji wyborczej, jaka obowiązuje w Polsce, przegrałby z kretesem, bo zarówno w wyborach w 2016, jak i 2020 roku dostał o kilka milionów głosów mniej niż jego konkurenci. Gdyby polska ordynacja stosowana przy wyborach parlamentarnych była naprawdę proporcjonalna, to Zjednoczona Prawica zdobyłaby nie 235 mandatów, ale około 200 mandatów, ale około i też nie byłaby zdolna do samodzielnych rządów.

Wpływ mediów – przede wszystkim mediów społecznościowych – nie jest aż tak wielki, jak niekiedy sobie wyobrażamy. Facebook i Twitter nie są w stanie łatwo zmienić opinii 30 procent ludzi, ale mogą pomóc w przekonaniu 3 procent. I to niekiedy wystarczy. Na Węgrzech, gdzie mamy do czynienia z podobnymi procesami jak w Polsce, a partia rządząca także wykorzystuje raz zdobytą władzę do zabezpieczenia się przed jej utratą, opozycja poszła po rozum do głowy i zjednoczyła się dopiero po trzech przegranych wyborach. Otwarte pozostaje pytanie, czy politycy naszych partii opozycyjnych wyciągną wnioski szybciej, czy w tym samym tempie. Mam nadzieję, że nastąpi to szybciej.

Nie mamy czasu do stracenia, bo systemy prawne są trwałe i skuteczne w ochronie obywateli przed nadużyciami władzy, tylko jeśli ludzie powołani do stania na straży prawa sami się do tego prawa stosują. Sytuacja, w jakiej znaleźliśmy się jako państwo – zarówno, gdy chodzi o poszanowanie polskiej Konstytucji, jak i prawa europejskiego – jest wynikiem przestępstw. Spór z instytucjami unijnymi wynika z przestępczych działań konkretnych osób tworzących obecną władzę w Polsce. Wynika z mianowania sędziów-dublerów Trybunału Konstytucyjnego na miejsca już obsadzone, wynika z powołania wbrew prawu upolitycznionej Krajowej Rady Sądownictwa, wynika ze stworzenia systemu dyscyplinującego sędziów, który zagraża ich – gwarantowanej w Konstytucji – niezależności.

A wszystko zaczęło się od tego, że ówczesna premier Beata Szydło odmówiła uznania i wydrukowania wyroku Trybunału Konstytucyjnego rozstrzygającego, jacy sędziowie TK zostali nominowani prawidłowo i jakie miejsca w TK pozostają do obsadzenia. Aby uniknąć takich sytuacji w przyszłości, przestępcze działania konkretnych polityków obecnej władzy nie mogą ujść płazem. Bo gdyby pięć czy dziesięć lat temu powiedzieli mi Państwo, że polski rząd zadeklaruje, że będzie wybiórczo realizował traktaty europejskie, że nie będzie uznawał orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości UE i że polski premier będzie straszył III wojną światową, którą rozpocznie konflikt Polski z Unią Europejską, to powiedziałbym, że to niemożliwe i niewyobrażalne. A w takim punkcie jesteśmy dzisiaj.

 

Autor zdjęcia:Ryoji Iwata

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję