Ryszarda Legutki dystopijne zniesławienie demokracji. Część II* :)

Gdy Legutko pisze o kontrkulturze lat sześćdziesiątych, używa sformułowania „rewolucja lat sześćdziesiątych”, ale nie opisuje żadnego szerszego kontekstu, pozostawiając u mniej zorientowanych  fałszywy obraz pewnego rodzaju buntu, który obalił lub co najmniej radykalnie zmienił strukturę i organizację polityczną cywilizacji zachodniej.

Polityka na modłę Legutki

Polityka to kolejny obszar rzeczywistości, w jakim Legutko odnajduje podobieństwa między komunizmem a liberalną demokracją. Trzeba przyznać, iż jego obraz obłudnego stosunku ideologów komunistycznych do polityki jest stosunkowo trafny. Z drugiej strony sposób, w jaki interpretuje niektóre idee głoszone przez takich myślicieli, jak John Locke, Benjamin Constant, Isaiah Berlin i Joseph Schumpeter, tak aby pasowały do jego narracji – jest po prostu dziwaczny. Twierdzi na przykład, że uwaga, jaką Locke obdarza ochronę własności prywatnej przez państwo, jest przykładem promowania apolitycznej działalności człowieka i że w tym kontekście rola osoby prywatnej jest sprzeczna z jej rolą jako obywatela. To oczywisty absurd. Oczywiście każdy, kto czytał Locke’a lub jego komentatorów, doskonale zdaje sobie sprawę z głębi fałszu w takim właśnie odczytaniu mistrza przez Legutkę. Prawda jest taka, że Locke stworzył zarówno dobrze zdefiniowaną teorię polityczną, jak i teorię rządzenia! To fakt, o którym tak naprawdę wiadomo dość powszechnie.

Legutko zniekształca też poglądy Benjamina Constanta gdy pisze:

„W jego sławnym wykładzie o różnicy między wolnością starożytnych i wolnością nowożytnych dowodził, że w naszych czasach uczestnictwo w życiu publicznym (czyli owa wolność starożytnych) przestało być sprawą najważniejszą i zostało wyparte przez wolność jednostkową związaną z życiem prywatnym”[i].

Ponieważ Legutko ignoruje reguły dotyczące cytowania (jego książka nie zawiera w ogóle bibliografii), czytelnik nie ma pojęcia, do którego z wykładów Constanta autor się odnosi, nie mówiąc już o dokładnym wskazaniu miejsca skąd pochodzi cytat. Jestem jednak przekonany, że jest to jego wykład z 1816 r., O wolności starożytnych i nowożytnych. Uważna lektura tego tekstu ujawnia, że jego autor prezentował zupełnie inne stanowisko:

„Wolność polityczna, uzależniając troskę i ocenę najświętszych interesów od wszystkich bez wyjątku obywateli, poszerza ich ducha, uszlachetnia ich myśli i ustanawia między nimi rodzaj intelektualnej równości, która stanowi chwałę i potęgę narodu. (…) Jestem świadkiem lepszej części naszej natury, szlachetnego niepokoju, który nas prześladuje i dręczy w chęci poszerzania wiedzy i rozwijania naszych zdolności. Nasze przeznaczenie wzywa nas nie tylko do szczęścia, ale i do samorozwoju; a wolność polityczna jest najpotężniejszym, najskuteczniejszym środkiem samorozwoju, jaki dało nam niebo”[ii].

Innymi słowy, Constant ceni wolność polityczną jako warunek wstępny demokracji liberalnej, której w 1816 roku nie było i bez której, jak podkreśla, obywatele tracą najlepsze narzędzie samorozwoju. Legutko sugeruje jednak, że Constant uważał, iż ludzie wyżej stawiają dążenie do swoich prywatnych celów. To całkowite zniekształcenie myśli tego myśliciela! Po takim wykrzywieniu oryginalnej myśli, a może też po przeczytaniu dzieł tych myślicieli i kompletnym ich niezrozumieniu, nie może dziwić nas odkrycie do jakiego wniosku dochodzi Legutko:

„Liberalizm jest przede wszystkim doktryną władzy, zarówno dla siebie, jak i dla innych: dąży do ograniczenia władzy innych podmiotów, a jednocześnie przyznaje sobie ogromne prerogatywy”[iii].

Pogląd ten jest wręcz tak śmieszny, że samo to uzasadnia przytoczenie go jako przykładu wielu twierdzeń, które Legutko wygłasza, a nie mających dosłownie nic wspólnego z prawdziwą charakterystyką rzeczywistości. W tym przypadku nasuwa się następujące pytanie: Jeśli liberalizm istotnie jest doktryną władzy, to czego doktryną był komunizm? Albo oligarchiczny republikanizm, tak bardzo wywyższony przez Legutkę?

W bezpośredniej sprzeczności z podstawowymi zasadami demokracji liberalnej, które tak pięknie wyraził Ortega y Gasset, pisząc, że „proklamuje (ona) wolę współżycia z wrogiem, a co więcej, z wrogiem słabszym od siebie”, Legutko ośmiela się wypowiadać stwierdzenia typu „liberalizm zawsze miał silne poczucie wroga”. W tym świetle skrajnie fałszywe twierdzenia Legutki brzmią wręcz złowieszczym tonem wypowiedzi w stylu Große Lüge

Rozdział o polityce wprowadza jeszcze inną formę zniekształcenia rzeczywistości. Tym razem jest to fałszowanie historii, swoiste narzędzie, którym Legutko posługuje się w kolejnych rozdziałach książki. Pisząc o kontrkulturze lat sześćdziesiątych, posługuje się zwrotem „rewolucja lat sześćdziesiątych”, ale nie podaje szerszego kontekstu, pozostawiając każdemu mniej zorientowanemu czytelnikowi w historii XX wieku obraz pewnego rodzaju buntu, który obalił lub radykalnie zmieniły struktury i organizację polityczną cywilizacji zachodniej. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło, pomimo ważnego wpływu kulturowego, jaki zjawiska antyestablishmentowe wywarły na społeczeństwa zachodnie. Pozbawiona kontekstu „rewolucja” Legutki prezentuje całkowicie zdeformowany obraz.

Odkrywamy, dlaczego Legutko używa specyficznego instrumentu retorycznego, kiedy po raz pierwszy stwierdza, że „w którymś momencie w ręce pokolenia ’68 dostała się w końcu także integracja europejska”, co według autora doprowadziło do zbudowania „federalnego super-państwa”, „wykreowania europejskiego demosu i stworzenia nowego europejskiego człowieka.”. Zaraz potem opisuje Unię Europejską jako twór zdegenerowany:

„Unia Europejska oddaje porządek i ducha demokracji liberalnej w jej najbardziej zdegenerowanych wersjach”[iv].

Nie będzie zatem szokujące, gdy w rozdziale pojawiają się odniesienia do węgierskiego Fideszu i polskiego PiS-u. Obie partie to, jak mówi Legutko, przykłady „słusznego oburzenia”, słusznego oporu wobec tej „degeneracji”. Oczywiście zaraz potem pojawiają się fałszywe oskarżenia, takie jak np. „zaraz po wyborach [UE] rozpoczęła niezwykle agresywną kampanię wrogości”. Prawda jest oczywiście taka, że UE nigdy nie była wrogo nastawiona do żadnego legalnie wybranego rządu. Przeciwstawia się jedynie poważnym atakom na praworządność, których dopuszczają się te dwie partie. W tym kontekście warto zauważyć, że w 2019 r. członek PiS Janusz Wojciechowski został mianowany komisarzem UE ds. rolnictwa, co zadaje kłam tokowi rozumowania Legutki.

Legutko oskarża również liberalną demokrację o atakowanie rodziny i lokalnych społeczności:

„Liberalni demokraci kierowali się podobnym przeświadczeniem jak przed nimi socjaliści: jedni i drudzy dostrzegali we wspólnotach nagromadzoną anachroniczność, która czyniła je głównymi, bo głęboko zakorzenionymi, przeszkodami postępu. Jedni i drudzy uważali, że nie jest możliwy korzystny rozwój całego społeczeństwa, jeśli nie będzie mu towarzyszyła modernizacja małych wspólnot — społeczności wiejskich, rodzin, szkół. Nie możemy mieć socjalizmu, jeśli w rodzinach będą panować stosunki patriarchalno-feudalne; nie możemy mieć liberalnej demokracji, jeśli w szkołach mamy tradycyjny autorytaryzm”[v].

Fałszywość takich oskarżeń jest tak oczywista, że czytelnik zastanawia się, skąd Legutko wyciąga takie wnioski. Z pewnością nie z praktyki liberalnych demokracji, które chronią społeczności lokalne: na przykład Unia Europejska posiada szereg silnych programów ochrony socjalnej i integracji społecznej. Ale zapewne też nie ze społeczności wiejskich, gdzie skala dopłat rolniczych w wielu liberalnych demokracjach mówi sama za siebie. Traktowanie rodziny nie może być ich źródłem, ponieważ ochrona rodziny jest jednym z ważnych priorytetów Unii, która traktuje „prawo do poszanowania życia rodzinnego” jako jedno z podstawowych praw człowieka. Jeśli chodzi o kościoły, jest oczywiste, iż w żadnym innym systemie politycznym współczesnych czasów kościoły nie cieszyły się takim poziomem wolności.

W dalszej części rozdziału autor przechodzi do zaprezentowania jeszcze innego odcienia swoich myśli, który literalnie zrównuje ochronę mniejszości w liberalnych demokracjach z ochroną praw kobiet i osób LGBTQ:

„Kobiety, homoseksualiści, muzułmanie, zbiorowości etniczne przekształcają się w quasi-partie, czy raczej postrzegane są jako takie, zorganizowane odgórnie przez polityczne lub ideologiczne przywództwo, nieposiadające innych cech poza tymi, jakie wynikają z programu walki o władzę i jednoczącej politycznej ideologii, wymagające dyscypliny i podporządkowania”[vi].

Warto zauważyć, jak dziwaczne jest myślenie Legutki o kobietach. Dla niego bycie kobietą w liberalnej demokracji jest tak abstrakcyjne, jak bycie członkiem proletariatu w czasach komunizmu:

„Podobnie jak proletariat, „kobiety” to jest pojęcie abstrakcyjne, któremu nie odpowiada nic realnego w rzeczywistości poza wyobrażeniem feministycznych organizacji i innych grup politycznych”[vii].

Czytelnicy książki Legutki mogą się słusznie zastanawiać, dlaczego mimo różnic politycznych autor nie wierzy w podstawowe wartości, które wszyscy podzielamy. Jedną z takich podstawowych wartości jest dialog. Nigdzie nie jest on praktykowany lepiej niż w demokracji. Dla Legutki jednak duch dialogu w demokracji jest fałszywy i obłudny:

„(…) nie trzeba wiele wysiłku, aby zauważyć, że dialog w demokracji liberalnej jest dość swoisty, gdyż ma na celu utrzymanie dominacji mainstreamu, a nie podważanie go”[viii].

I dalej, autor kontynuuje w ten sam sposób, bez żadnych ograniczeń i zastanowienia. Wystarczy dodać tylko jeden jeszcze przykład:

„Liberalno-demokratyczny człowiek upolitycznił swoją prywatność, co być może jest jego głównym wkładem w zmianę myślenia o polityce. Upolitycznił małżeństwo, relacje rodzinne, życie społeczne, język. W tym przypomina swojego komunistycznego towarzysza”[ix].

Taka narracja mogłaby, być może, przemówić do niektórych młodych pasjonatów, którzy nie znają życia w komunizmie. Jest również obraźliwa dla tych, którzy walczyli z komunizmem o wartości demokratyczne.

Gdy Legutko dotyka sfer moralnych, sprawy przybierają jeszcze gorszy obrót. Według niego istotą zmian społecznych, jakie zaszły w latach sześćdziesiątych, jest:

„(…) prawdziwa wielka rewolucja seksualna (…). To, co się wtedy wydarzyło, było – pod względem zakresu i treści – znacznie bardziej radykalne niż cokolwiek w przeszłości”.

Te zdarzenia utożsamia ze:

„(…) starym komunistyczny planem obalenia represyjnych struktur władzy, w tym małżeństwa i rodziny”[x].

Co gorsza, dla Legutki zrównanie praw kobiet i mężczyzn jest jednym z symptomów i początkiem rewolucji. Ponadto, ilekroć Legutko atakuje homoseksualistów, słowo „homoseksualiści” prawie zawsze łączy się z słowami „kobiety” lub „feministki”. Cóż za perspektywa!

 

Ideologia Legutki

Rozdział o ideologii zaczyna się od twierdzenia, które przewija się przez cały traktat Legutki:

„Socjalizm i liberalną demokrację łączy silna skłonność do ideologii”[xi].

To, że komunizm był systemem wysoce zideologizowanym, nie jest niczym nowym dla nikogo, kto miał z nim do czynienia, czy to dzięki literaturze, czy też wskutek życiowych doświadczeń. Jednak dla każdego świadomego czytelnika niemałym szokiem jest odkrycie, że jak twierdzi Legutko, nie inaczej jest z liberalną demokracją. Mimo wszechobecności i oczywistej roli ideologii w komunizmie, Legutko poświęca mniej więcej całą pierwszą część swojego czwartego rozdziału udowodnieniu, że komunizm był zideologizowany.

Druga część rozdziału zaczyna się od czegoś, co brzmi jako przyznanie się autora, że ten pierwszy można by potraktować jako żart:

„Należy sądzić, że liberalna demokracja jest stosunkowo wolna od pokus ideologicznych. Pojawienie się jednej, jednoczącej ideologii wydaje się mało prawdopodobne, gdy w społeczeństwie występuje znaczne zróżnicowanie, a właśnie takie zróżnicowanie liberalna demokracja obiecała tolerować, a nawet stymulować”.

Legutko odnosi się nawet do myślicieli takich jak Daniel Bell, Seymour Martin Lipset, Edward Shils czy też Raymond Aron i najwyraźniej zgadza się z nimi, iż liberalna demokracja charakteryzuje się znacznie obniżonym poziomem ideologii. Gdzie zatem jest problem? Dlaczego, pomimo takiego początku, poświęca cały rozdział książki, by zmierzyć się z „ideologią” demokracji?

Wyjaśnienie pojawia się w dalszej części rozdziału, gdzie czytelnik doświadcza prawdopodobnie jednego z najmocniejszych przykładów dystopijnego zniekształcenia rzeczywistości, jaki można napotkać we współczesnym dyskursie. Jak już wiemy, według Legutki lata sześćdziesiąte to czas ideologicznej rewolucji. Treść wypełniają tu radykałowie nawołujący do obalenia systemu i zastąpienia go czymś innym. Można się tylko dziwić, skąd autor wziął taki właśnie obraz kontrkultury lat sześćdziesiątych. Czyżby z obrazu tej epoki, jaki dzięki komunistycznej propagandzie dominował wtedy w polskich szkołach? Była to przecież dekada, kiedy Legutko ukończył szkołę średnią.

A przecież wiemy, że w rzeczywistości istotą tamtej „rewolucji” było zaprzeczenie ideologii dominującej w świecie zachodnim w okresie powojennym. Nazywanie ruchu praw obywatelskich, „dzieci kwiatów” lub trendów antywojennych „nowymi ideologiami” byłoby zniekształceniem ich prawdziwego znaczenia, a interpretacja pieśni Joan Baez, The Beatles czy też pisarstwa Kurta Vonneguta jako wyrazu tych „nowych ideologii” byłaby swego rodzaju ślepotą.

Z punktu widzenia Legutki wszystko to było niczym więcej niż „ideologiczną zasłoną dymną”[xii].

W tym miejscu autor powraca do swojej tak bardzo ulubionej czarnej owcy, a więc Unii Europejskiej, aby dokonać odkrycia:

„W Unii Europejskiej ideologia emanowała z taką intensywnością, że każdy długotrwały kontakt z jej instytucjami wymagał gruntownej detoksykacji umysłu i języka”[xiii].

To, co następuje dalej, brzmi już niemal jak fantazja głęboko przesiąkniętego wrogością umysłu:

„Liberalno-demokratyczny umysł, podobnie jak umysł prawdziwego komunisty (!!!), odczuwa wewnętrzny przymus, by zamanifestować swoją nabożną wierność doktrynie. Życie publiczne wypełniają obowiązkowe rytuały, w których każdy polityk, artysta, pisarz, celebryta, nauczyciel czy jakakolwiek osoba publiczna chce uczestniczyć, a wszystko po to, by udowodnić, że ich liberalno-demokratyczne credo wypływa spontanicznie z głębi serca”[xiv].

Jednak zaledwie kilka zdań później dystopia Legutki staje się nagle łatwiejsza do zrozumienia, gdy w końcu sam przyznaje, że poszanowanie praw kobiet, prawa mniejszości i pomoc ofiarom przemocy wpisują się w jego rozumienie terminu „ideologia”:

„Dzisiaj, w takiej samej odruchowej reakcji, oczekuje się, że każdy wyrazi aprobatę na temat praw homoseksualistów i kobiet oraz potępi przejawy zła takie jak przemoc domowa, rasizm, ksenofobia czy dyskryminacja, albo znajdzie jakiś inny sposób kłaniania się ideologicznym bogom”[xv].

aby wreszcie, jakby na domiar złego, dodać do przejawów ideologii świadomość ekologiczną!

W tym miejscu staje się już całkowicie oczywiste, że Legutko aprobuje dziwaczne i niebezpieczne prawicowe ideologie, które gloryfikują mizoginistyczny styl myślenia i nienawiść do każdego, kto jest inny, jednocześnie negując potrzebę ochrony środowiska. Widzimy tu wyraźnie, że wymyślona przez niego „ideologia liberalnej demokracji” jest niczym innym jak projekcją jego własnych myśli na rzeczywistość, która tak naprawdę jest zupełnie inna! Od tego miejsca moja recenzja pomija znaczną część tego, co znajdujemy dalej w rozdziale o ideologii, gdyż prezentuje on taki poziom dyskursu, który nawet nie zasługuje na komentarz:

„Proletariusza zastąpił homoseksualista, kapitalistę fundamentalista, wyzysk dyskryminacja, rewolucjonistę feministka, a czerwony sztandar wagina”[xvi].

W ostatniej części tego rozdziału Legutko próbuje udowodnić karkołomne i fałszywe twierdzenie, że demokracja liberalna, dążąca do ochrony równości między ludźmi, jest pewną formą despotyzmu:

„(…) egalitaryzm i despotyzm nie wykluczają się, ale zwykle idą w parze. (…) Równość zachęca do despotyzmu”[xvii].

Czytając dalej przez chwilę czytelnikowi wydaje się, że autor pojął albo fałszywość tego twierdzenia, albo fałszywość porównania demokracji liberalnej do komunizmu, ponieważ w końcu przyznaje, że komunizm miał głęboko antyegalitarny charakter. Niestety, nie powstrzymuje to go od dalszego okładania razami swojego adwersarza:

„Gdyby w każdym zdaniu leninowskich i stalinowskich katechizmów zastąpić «proletariat» słowem «kobiety» lub «homoseksualiści» i dokonać kilku innych drobnych korekt, nikt nie rozpozna oryginalnego źródła”[xviii].

Legutko uważa, że oba systemy narzucały ludziom imperatyw „by stanąć po stronie jednego i być przeciwko drugiemu”. No cóż, znając jakość i styl życia we wszystkich współczesnych liberalnych demokracjach, nie ma nawet sensu dyskutować z takim twierdzeniem. Już sama istota demokracji, wraz z jej praktyką na przestrzeni ostatnich pokoleń, zadaje oczywisty kłam rozumowaniu Legutki. Brnąc dalej, Legutko stara się udowodnić, że podobieństwo obu systemów doprowadziło liderów państw demokratycznych do polubienia przywódców komunistycznych za ich…

„… rozgrzeszające zwyczaje — Andropow lubił whisky, Gierek mówił po francusku, a Kádár wynalazł gulaszowy komunizm”.

oraz że Unia Europejska chroni „byłych i obecnych komunistów”. Każdy kto przeżył ostatnie lata wschodnioeuropejskiego komunizmu i jego końca w 1989 roku, wie, że wszelkie tego rodzaju oskarżenia są bezpodstawne. Ale oczywiście najwyraźniej Legutki to nie obchodzi!

Co Legutko wie o wolności wyznań w zachodniej cywilizacji?

Ostatni rozdział książki Legutki poświęcony jest religii i zaczyna się od przypomnienia wrogości komunistów do niej. Tu nie ma niespodzianek. Komuniści byli wrogo nastawieni do religii. Jednak „nieco” odbiegając od tematu rozdziału, Legutko przechodzi szybko do przypomnienia pozornej akceptacji narracji komunistycznej przez wiele wybitnych postaci kultury okresu powojennego. Za punkt wyjścia przyjmuje polską inteligencję, która istotnie podpisała niesławną rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie krakowskiego procesu szpiegowskiego, która to rezolucja popierała ściganie przez aparat komunistyczny księży fałszywie oskarżonych o szpiegostwo. Następnie zwraca się ku postaciom takim jak Karl Barth, Paul Tillich, Jacques Maritain czy też Hewlett Johnson, wskazując na ich sympatie do komunizmu. W wielu wypadkach zarzuty te nie są uzasadnione, a sympatie tych myślicieli wcale nie były jednoznaczne. Jednak analiza, czy chodzi tu Legutce tylko o napiętnowanie wszystkich tych ludzi jako sympatyków komunizmu, wykracza poza zakres tej recenzji i musi poczekać na inną okazję.

Wkrótce jednak Legutko konkluduje, że antyreligijne tendencje komunistów doprowadziły do wrogości elit wobec religii również po upadku komunizmu – a to jest oczywiście jawnym kłamstwem. Prawda jest zupełnie inna, gdyż przynajmniej w ojczystym kraju Legutki, motywacje większości antykomunistycznych bojowników były głęboko przesiąknięte religijnością. Wystarczy tu przypomnieć głęboko chrześcijańską symbolikę, której używał Lech Wałęsa i admirację niemal wszystkich demokratycznych liderów tamtego czasu dla papieża Jana Pawła II, by stwierdzić, że Legutko próbuje budować swoją dziwną narrację bez żadnej realnej przyczyny. Nawet jego osobista „czarna owca” polskiej kultury, historyk, eseista, dziennikarz i były dysydent Adam Michnik, któremu fałszywie przypisuje nie tylko proklamację „końca entente cordiale z Kościołem”, ale także diaboliczną umiejętność „rozkazywania polskiemu stadu niezależnych umysłów, w którą stronę mają iść”[xix], nigdy nie był ani antyreligijny, ani nawet antykościelny[xx].

Ale już wkrótce powód, dla którego Legutko próbuje stworzyć tę dziwną narrację, staje się jasny. Potrzebował jej, aby wypowiedzieć jeszcze jedno fałszywe twierdzenie:

„Stosunek liberalizmu do religii był od samego początku chłodny, a nawet niechętny”[xxi].

aby nieco dalej zauważyć:

„Nastawienie to zaczęło się zmieniać w ostatnich dziesięcioleciach, kiedy rządy europejskie, opowiadając się za ambitną misją ideologiczną, zaczęły ustanawiać prawodawstwo moralne w otwartej konfrontacji z nauczaniem chrześcijaństwa (i innych religii)”[xxii].

Aby te twierdzenia udowodnić, Legutko próbuje przekonać czytelnika, że demokracje dopuszczają się nieuprawnionej regulacji spraw religijnych i moralnych i próbuje przypisać im argumentacje w stylu:

„To, co egzekwujemy, to prawo własności i prawa konstytucyjne – czy to w kwestiach aborcji, małżeństwa, edukacji, życia, śmierci – ale nie religii, a to, co kontrolujemy, to nie dusze ludzi, ale lojalność naszych obywateli wobec istniejącego systemu prawnego i politycznego”[xxiii].

Zdanie to występuje w książce w cudzysłowie. Oczywiście Legutko nie podaje źródła. Nie po raz pierwszy zresztą. Wydaje się zatem pewne, że jest to tylko wytwór jego wyobraźni. Żaden znany system demokratyczny nie wprowadza takiej reguły. Nawet w najbardziej spornych kwestiach, takich jak na przykład aborcja, system daje obywatelom pełną swobodę stosowania w życiu zasad religijnych i moralnych. Oczywiście w znakomitej większości przypadków demokracja chroni także tych, którzy wyznają odmienne poglądy jak i prawo do ich swobodnego wyrażania, a także uniemożliwia jednej grupie narzucanie swoich reguł innej grupie, a zwłaszcza tej będącej w mniejszości. Te ważne zasady są jednak przez Legutkę ignorowane.

Idąc dalej, próbuje przekonać czytelnika, że myśliciele tacy jak Thomas Hobbes, Immanuel Kant, Jean-Jacques Rousseau i Bertrand Russell przygotowali grunt pod „antychrześcijańskie” nastroje we współczesnych demokracjach. Detaliczne wykazanie fałszywości tak rozległego twierdzenia wymagałoby zapewne osobnego artykułu. Niech zatem wystarczy stwierdzenie, że jest to ogromne uproszczenie i wielka przesada. I tak na przykład, podczas gdy Jean-Jacques Rousseau jest czasami uważany za „teologa anty-teologicznego”, parafrazując termin ukuty przez Karolinę Armenteros z Pontificia Universidad Católica Madre y Maestra, w żadnym wypadku nie można go nazwać propagatorem antyreligijnych sentymentów. W znakomitym dziele zatytułowanym Teologia anty-teologiczna Jean-Jacquesa Rousseau pisze ona:

„Teologia Rousseau, podobnie jak jego filozofia, jest paradoksalna. Obejmuje ona zarówno odrzucenie tradycyjnego dogmatu chrześcijańskiego – zwłaszcza grzechu pierworodnego – jako niewspółmiernego z rozumem, ale też obronę chrześcijaństwa i religii politycznej jako instytucji wykraczających poza racjonalizm Oświecenia”[xxiv].

Jak mawiał poeta „gdybyśmy czasu mieli dość na świecie”, moglibyśmy przeanalizować wszystkich innych myślicieli, których Legutko obwinia za tę antychrześcijańską postawę i dokładnie pokazać, jak trywialne i powierzchowne są jego oskarżenia.

Niektóre aluzje, do których się ucieka, balansują już na granicy satyry. Na przykład, gdy oskarża rządy krajów Unii Europejskiej o brak reakcji na prześladowania chrześcijan, sięga po termin ukuty przez Josepha H.H. Weilera „Chrystofobia”:

„Sparaliżowani swoją chrystofobią (by użyć znanego wyrażenia Josepha H. H. Weilera), Unia Europejska, jak również rządy europejskie nie reagują na brutalne prześladowania chrześcijan na innych kontynentach, a jeśli to robią, ich reakcja jest stonowana”[xxv].

Jednak zgodnie ze specyficzną formą cytowania, nie wspomina o kontekście, w jakim Weiler go użył, a mianowicie:

„To Europa, która celebrując szlachetne dziedzictwo humanizmu oświeceniowego, porzuca także swoją chrystofobię i nie boi się, ani nie czuje zakłopotania uznaniem, że chrześcijaństwo jest jednym z centralnych elementów ewolucji swojej wyjątkowej cywilizacji. Jest to wreszcie Europa, która w publicznym dyskursie o własnej przeszłości i przyszłości odzyskuje wszelkie bogactwa, jakie może przynieść konfrontacja jednej ze swoich dwóch głównych tradycji intelektualnych i duchowych”[xxvi].

Zestawienie tych dwóch cytatów pokazuje, jak Legutko wypaczył zarówno intencje Weilera, jak i stworzony przez niego termin, w oczywistym przykładzie fałszywej i zakłamanej interpretacji.

Jeszcze inny przypadek pojawia się w związku z lamentem nad sprawą sądową „Lautsi przeciwko Włochom” i opiniami wydawanymi przez niektóre kraje Europy, ale jakoś „zapomina” dodać, że ostateczna uchwała Europejskiego Trybunału Praw Człowieka stanowiła, że obecność krzyży w szkołach nie narusza Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Nie sposób nie zauważyć, że wszystkie oskarżenia Legutki odnoszące się zarówno do liberalnej demokracji w ogóle, jak i do Unii Europejskiej w szczególności, jako systemów wrogich religii, są całkowicie fałszywe. I tak na przykład:

„W dzisiejszej Europie władza jest w rękach klasy politycznej wrogiej chrześcijaństwu (…)”[xxvii].

Oczywisty fałsz tego stwierdzenia obnaża fakt, iż największym blokiem politycznym w Parlamencie Europejskim jest Chrześcijańska Demokracja! Wielki rozwój filozofii i teologii chrześcijańskiej, głównie w Europie Zachodniej, to kolejny dowód na fałszywość takich twierdzeń. Myśliciele tacy jak Henri de Lubac, Yves Congar czy Hans Urs von Balthasar, żeby wymienić tylko kilku, są również niezauważani przez Legutkę. Jego narracja sugeruje, że nie zna także ruchu ressourcement, prawdziwego ponownego odkrycia mądrości tradycji chrześcijańskiej, które miało miejsce w wielu ośrodkach liberalnej demokracji. Nurty takie nie ograniczały się tylko do teologii akademickiej, ale tworzyły grunt dla tak doniosłych i pozytywnych zmian, jak np. te zapoczątkowane przez Sobór Watykański II. Dlaczego w książce Legutki nie ma żadnej wzmianki o tak ważnych wydarzeniach?

Czy Legutko ma jakieś głębsze motywacje do szerzenia swoich kłamstw, czy też pomimo życia i pracy w zachodniej demokracji, tak naprawdę w ogóle nic o niej nie wie? Weźmy na przykład takie zdanie:

„Czy nie jest — można się zastanawiać — niereligijna i antyreligijna rzeczywistość dzisiejszego zachodniego świata bardzo bliska wizji przyszłości bez religii, którą tak ekscytowali się komuniści i która pomimo milionów ludzkich istnień ofiarowanych na ołtarzu postępu, nie udała się zmaterializować?”[xxviii]

Jak można w ogóle próbować uzasadniać takie twierdzenia w świetle tak wielu ruchów religijnych, które swobodnie rozwijają się w świecie zachodnim? Wygląda na to, że Legutko nigdy nie doświadczył żadnego realnego kontaktu ze społecznościami takimi jak Amiszowie w USA czy Menonici w Kanadzie, którzy przecież gruntownie przedefiniowali każdy aspekt swojego życia, a żaden „liberalny demokrata” nigdy nie próbował odwrócić ich od swojej religii. W liczbach bezwzględnych, główny obiekt pogardy Legutki, Unia Europejska, w której ponad siedemdziesiąt pięć procent mieszkańców identyfikuje się jako chrześcijanie, jest obecnie domem największej na świecie populacji chrześcijańskiej.

Konkluzja

W zakończeniu książki Legutko przypisuje liberalnym demokratom przekonanie, że ich świat dobiegł końca i nie może się zmienić. Być może jest to pośrednie odniesienie do słynnego dzieła Francisa Fukuyamy „Koniec historii i ostatni człowiek”. Jednak dla uważnych czytelników książki Fukuyamy i wszystkich tych, którzy obserwowali i analizowali ewolucję demokracji liberalnej na przestrzeni dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku, przypisywanie takiego przekonania jest oczywiście fałszywe. Dla Legutki jest to jednak „ostateczne potwierdzenie, że [w liberalnej demokracji] przeciętność człowieka jest wręcz nałogowa”[xxix].

Z pewnością nie można ignorować ewolucji systemu politycznego i społecznego świata zachodniego w ciągu ostatnich stu dwudziestu lat. Warto więc zapytać, dlaczego Legutko tę ewolucję ignoruje? Czy jest motywowany ideologicznie przez swoją prawicową, populistyczną partię Prawo i Sprawiedliwość?

Czy zatem napisał tę książkę, aby potwierdzić ich politykę? A może jest wręcz przeciwnie. Być może jego dystopijne wizje motywują środowisko polityczne PiS i jej lidera Jarosława Kaczyńskiego?

 

Niezależnie od odpowiedzi na te pytania, jedno jest pewne: krytyce zachodniej demokracji nie towarzyszą żadne rozsądne sugestie, w jaki sposób ta demokracja mogłaby ewoluować, aby uniknąć „przeciętności”. Jego jedyną myślą jest sugestia powrotu do „struktury politycznej, która łączy monarchię, oligarchię i demokrację”.

Bliższe przyjrzenie się temu, co dzieje się teraz w naszej ojczyźnie pod rządami Prawa i Sprawiedliwości, ujawnia dosłowne i fatalne w skutkach połączenie kalekiej demokracji i cieszącej się bezkarnością oligarchii. Spojrzenie z tej perspektywy na książkę Demon w demokracji sugeruje, że jedyną odpowiedzią na postawione w tej recenzji pytania jest zauważenie, iż Legutko jest jednym z najważniejszych ideologów tej prawicowo-populistycznej, regresywnej partii politycznej a jego książka jest ideologiczną inspiracją dla jej programu. Przystępując do napisania tej obszernej recenzji uznałem, że będzie niezmiernie ważne obalenie wszystkich błędnych poglądów i oskarżeń Legutki, skierowanych przeciwko zachodniej demokracji.

 

*Artykuł ten jest drugą częścią polskiej wersji recenzji książki Ryszarda Legutki „The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies” („Demon w demokracji: Totalitarne pragnienia wolnych społeczeństw”). Część pierwsza obejmująca rozdziały „Historia” i „Utopia” książki została opublikowana w listopadowym numerze Liberte (https://liberte.pl/ryszarda-legutki-dystopijne-znieslawienie-demokracji-czesc-i/). Oryginalna angielskojęzyczna wersja recenzji została opublikowana przez Liberte w październiku (https://liberte.pl/ryszard-legutkos-dystopian-attempt-to-discredit-democracy/).

 

[i] Przywoływane tutaj cytaty są najczęściej tłumaczeniem na język polski tekstu angielskiego wydania:
Legutko, R. The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies, Teresa Adelson (przekład), Encounter Books, New York – London, Kindle Edition, 2018. Numery stron w odnośnikach o postaci „p. NN” pochodzą z tego wydania wg. numeracji w formacie eBook Kindle. Nie zawsze odpowiadają one zatem polskiemu oryginałowi: Ryszard Legutko, „Triumf człowieka pospolitego”, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012. Numery stron o postaci „str. NN” odnoszą się do tego wydania. Ten cytat występuje zatem w: s. 75 i s. 47, odpowiednio.

[ii]  https://archive.is/20120805184450/http://www.uark.edu/depts/comminfo/cambridge/ancients.html#selection-11.0-17.23, [dostęp: 25.09.2021].

[iii] Legutko, R., ibid., s. 76.

[iv] Legutko, R., ibid., s. 53.

[v] Legutko, R., ibid., s. 56.

[vi] Legutko, R., ibid., s. 57

[vii] Legutko, R., ibid., s. 57.

[viii] Legutko, R., ibid., s. 98.

[ix] Legutko, R., ibid., s. 105.

[x] Legutko, R., ibid., s. 106.

[xi] Legutko, R., ibid., s. 67.

[xii] Legutko, R., ibid., s. 118.

[xiii] Legutko, R., ibid., s. 120.

[xiv] Legutko, R., ibid., s. 120.

[xv] Legutko, R., ibid., s. 120.

[xvi] Legutko, R., ibid., s. 103.

[xvii] Legutko, R., ibid., s. 133.

[xviii] Legutko, R., ibid., s. 138.

[xix] Legutko ,R., ibid., s. 150.

[xx] Ku zaskoczeniu wielu swoich wrogów, już w czasie pisania tej recenzji, Adam Michnik wyrażał pozytywne i przyjazne poglądy na temat Kościoła katolickiego. Patrz: https://wiez.pl/2021/04/04/michnik-odrzucam-myslenie-w-ktorym-nie-ma-miejsca-na-zyczliwosc-dla-kosciola/ , [dostęp: 25.09.2021].

[xxi] Legutko, R., ibid., s. 82.

[xxii] Legutko, R., ibid., s. 153.

[xxiii] Legutko, R., ibid., s. 153.

[xxiv] Armenteros Carolina, „The Anti-Theological Theology of Jean-Jacques Rousseau” [w:] The Oxford Handbook of Early Modern Theology, 1600-1800, Ulrich L. Lehner, Richard A. Muller i AG Roeber (red.), Oxford Handbooks Online, [dostęp: 25.09.2021]

[xxv] Legutko, R., ibid., s. 161.

[xxvi] Weiler, Joseph H. H. ,  “A Christian Europe: An Exploratory Essay”, cytat z: https://www.firstthings.com/blogs/firstthoughts/2012/11/does-it-make-sense-to-speak-of-christophobia, [dostęp: 25.09.2021].

[xxvii] Legutko, R., ibid., s. 164.

[xxviii] Legutko, R., ibid., s. 168.

[xxix] Legutko, R., ibid., s. 182. To jest ostatnie zdanie angielskiego wydania książki.

Wszystko, co kocham: Sławomir Drelich (ankieta Liberté!) :)

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa.

Co dziś oznacza bycie liberałem? 

Bycie liberałem w pewnym sensie znaczy zawsze to samo, a mianowicie stanie na straży wolności jednostki ludzkiej; chronienie jej przed wszystkim, co może jej zagrażać; zabezpieczanie praw każdego człowieka tak, aby miał on pełną możliwość realizowania swojej wizji szczęścia poprzez wybraną przez siebie ścieżkę życiową; na tyle rzecz jasna, na ile jego wizja szczęścia i wybrana ścieżka życiowa nie wkraczają w sferę wolności innych jednostek. Tak na to patrząc, zarówno liberałów klasycznych i demokratycznych, jak też socjalnych i neoliberałów, łączył ten sam wspólny mianownik. On jest także dziś, czyli 331 lat po publikacji przez Locke’a  Dwóch traktatów o rządzie i Listu o tolerancji, wciąż aktualny i nadal obowiązuje – jak sądzę – wszystkich liberałów.

Patrząc jednak z innej perspektywy, różni nas jednak niesamowicie wiele, bo zarówno w czasach Locke’a czy Monteskiusza, jak też Johna Stuarta Milla, Leonarda Hobhouse’a czy tym bardziej w czasach dzisiejszych, inne czyhają na jednostkę ludzką zagrożenia. Początkowo była to monarsza władza despotyczna, której granice uprawnień dopiero dzięki klasycznym liberałom zaczęto zarysowywać. W XX wieku były to roszczenia środowisk antywolnościowych – tak faszystowskich, jak i komunistycznych – oraz nadmiernie rozbudowane, przeregulowane państwo. Sądzę jednak, że w XXI wieku te zagrożenia są całkowicie odmienne. Chyba w mniejszym stopniu – wbrew pozorom – jest zagrożenie to niesie dziś państwo i jego aparat, gdyż większość skonsolidowanych demokracji przeprowadziła proces decentralizacji władzy publicznej oraz zbudowało skuteczny aparat kontroli władzy. 

Dziś liberałowie chronić powinni człowieka przed tymi, których nie widać, a którzy wpływają na nas trochę bez naszej zgody, a często bez naszej świadomości o tym wpływie. To skomplikowany świat wielkich transnarodowych korporacji oraz finansjery, który dyktuje nam mody i wzorce zachowań, przekształca nas w tępą konsumpcjonistyczną marionetkę, śledzi wszystkie nasze ruchy i gromadzi na nasz temat wszelkiego rodzaju dane. Relacje między tym światem a niektórymi rządami oraz ich służbami są również niejasne i nieoczywiste. To są dziś zagrożenia dla naszej wolności. Śmiać mi się chce, kiedy osoby nazywające się liberałami krzyczą i rwą szaty w obronie niedziel handlowych, a nie dostrzegają, jaki wpływ na nasze życie mają wielki kapitał i transnarodowe korporacje. Mam czasem wrażenie, że niektórzy przespali zmiany, jakie spowodowała globalizacja, i łudzą się, że świat jest wciąż tak prosty jak w czasach Adama Smitha. Liberał zawsze musi być obrońcą jednostki ludzkiej i jej wolności, ale najpierw musi właściwie zdefiniować zagrożenia, z którymi jednostka ludzka w danych czasach się boryka. 

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Błędem środowisk liberalnych było to, że pozwoliły na utrwalenie ich wizerunku podporządkowanego dominującym w latach 70. i 80. XX wieku nurtom neoliberalnym i ekonomicznocentrycznym. Przyjmowały one dość skrajne – także w ramach ideologii liberalnej – poglądy dotyczące wizji społeczeństwa, które daleko wychodziły poza zdefiniowany w XVIII i XIX wieku indywidualizm, a przyjmowały radykalny atomizm społeczny. Utrzymywanie, że społeczeństwo nie istnieje, to nie tylko poznawczy błąd, ale przede wszystkim błąd teleologiczny, gdyż przynosi on dla liberałów i liberalizmu straszne skutki. Chyba najważniejszym z nich jest utożsamienie dobra z interesem, czyli oderwanie od idei dobra – zarówno jednostkowego, jak i wspólnego – jej moralnych konotacji, a podporządkowanie konotacjom ekonomicznym. Niestety taki punkt widzenia odbił się tragicznie na rozumieniu wspólnoty i dyskursie wokół spraw wspólnotowych wśród liberałów. Widać to wzorcowo w polskim dyskursie liberalnym – czy właściwie pseudoliberalnym – którego przejawy dostrzec można nie tylko w wypowiedziach polityków, intelektualistów oraz publicystów, ale jego niesmaczne niekiedy wykwity wyskakują niespodziewanie w kolejnych okienkach facebookowych i twitterowych, wzywając nie wprost o pomstę do nieba.

Liberałowie tymczasem bardzo wiele wnieśli w funkcjonowanie współczesnych wspólnot demokratycznych, a jeszcze więcej wnieść mogą. Wnieśli pewien porządek symboliczny, ład instytucjonalny oraz ramy ustrojowe, w których dziś funkcjonujemy. Natomiast to, co powinni wnosić dziś, musi jednakże daleko wychodzić poza obronę instytucjonalnego ładu liberalno-demokratycznego. Wspólnota polityczna potrzebuje liberałów ze względu na ich przywiązanie do praw człowieka, stanie na straży wolności osobistych i politycznych, umiejętność przyjęcia indywidualistycznego punktu widzenia, dostrzeżenia potrzeb, możliwości i szans każdej jednostki ludzkiej. Liberałowie wnoszą do współczesnej wspólnoty politycznej wiarę w ludzki rozum i racjonalność, jednakże – jak się zdaje – potrafią spoglądać na rzeczywistość społeczną krytycznie, świadomi konieczności jej mądrego przekształcania. Mam czasem wrażenie, że niektórzy polscy liberałowie zapominają, że siłą tej ideologii była wiara w postęp, a przecież postęp to zmiana, czyli sprawianie, że świat nas otaczający będzie systematycznie dostosowywany do naszych dążeń i oczekiwań, te zaś przecież nieustannie się zmieniają. 

Przede wszystkim jednakże liberałowie muszą na nowo odkryć ideę wspólnoty czy też przypomnieć sobie o niej. Nie wolno nam poprzestawać na pewnych konkluzjach Misesa czy Hayeka, kiedy tuż obok na tej samej półce stoi bliższy liberalnemu wspólnemu mianownikowi John Rawls. Nie bez powodu opus magnum Rawlsa nosi tytuł Teoria sprawiedliwości, bo przecież trudno sobie wyobrazić rzetelną refleksję o sprawiedliwości poza kontekstem wspólnoty. Wyrwanie idei sprawiedliwości z kontekstu wspólnotowego skutkuje co najwyżej nadaniem jej rangi zasady regulującej prawo własności, jak chciał chociażby Nozick, a to przecież kolejny przykład wyrwania liberalizmu z kontekstu moralnego i nadanie mu wyłącznie ekonomiczno-legalistycznej wykładni. Mam wrażenie, że jest to wykładnia na dłuższą metę szkodliwa.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonny najbardziej bronić?

Nie mam wątpliwości, że tą z osobistych wolności, która – moim zdaniem – zasługuje na dogmatyczną wręcz obronę jest prawo człowieka do szczęścia i wyboru drogi do niego wiodącej. Uważam ją za wolność fundamentalną, gdyż to na niej opierają się wszystkie inne wolności; to jej realizację – jak sądzę – zapewniają wszystkie instytucje i zasady liberalno-demokratycznego państwa; wreszcie to tę wolność pozytywną mają zapewnić kolejne wolności negatywne, stanowiące swoiste zabezpieczenie autonomii jednostki ludzkiej. 

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa. Mam tutaj na myśli chociażby brak możliwości zawarcia sformalizowanego związku osobom tej samej płci oraz brak zabezpieczenia takiego związku przez państwo. Ci wrogowie mogą mieć charakter społeczny i nieformalny, kiedy tzw. większość usiłuje wymusić na mniejszości określone postawy. Chęć wymuszenia na kobiecie urodzenia dziecka czy też oczekiwanie od człowieka, że będzie milczał na temat swojej tożsamości seksualnej czy płciowej, przekonań filozoficznych czy religijnych, to przecież również forma ograniczenia prawa do szczęścia, które najwidoczniej nie zostało właściwie zabezpieczone. Ci wrogowie mają wreszcie charakter ekonomiczny – to wszyscy ci, którzy przekształcają nasze wzorce kulturowe, dyktują mody i zachowania, manipulują nami poprzez nowoczesne technologie i media, propagują określone style życia, aby nie tylko uczynić z nas nowych niewolników, ale również zarobić na tym niewolnictwie solidne pieniądze. Tylko z pozoru ci nowi lewiatani różnią się od dziewiętnastowiecznych właścicieli plantacji bawełny w południowych stanach amerykańskich. 

To właśnie prawo człowieka do szczęścia jest budulcem i ono – moim zdaniem – zasługuje na emocjonalną i twardą obronę.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Nie będę mówił tutaj o zagrożeniach naszego prawa do prywatności, bo chyba wszyscy już dziś zdajemy sobie sprawę z tego, że prywatność umarła. Częściowo my tę śmierć spowodowaliśmy, kiedy zrzekaliśmy się kolejnych okruchów prywatności, pragnąc zapewnić sobie bezpieczeństwo. Później jednak kolejne nowoczesne technologie zaczęły się wdzierać do naszego życia, ułatwiając je oczywiście, ale niekoniecznie zawsze mieliśmy możliwość realnie przeciwstawić się temu procesowi. Co z tego bowiem, że ktoś nie posiada kont w mediach społecznościowych albo nawet posiadając je ogranicza się wyłącznie do śledzenia aktywności innych? Przecież na każdym skrzyżowaniu, w każdym miejscu publicznym, w budynkach użyteczności publicznej i przedsiębiorstwach, a coraz częściej w pojazdach transportu zbiorowego, zamontowane są kamery monitoringu śledzące każdy nasz ruch, zdolne do szybkiego zidentyfikowania naszej tożsamości. Prawie każdy dziś korzysta z rachunku bankowego przez internet, a niejednokrotnie zdalnie przy pomocy zainstalowanej na smartfonie aplikacji. Każdy chyba płaci kartą płatniczą, niektórzy płacą telefonami. Nasze telefony śledzą naszą aktywność, zaś kamery satelitarne, z których korzystają niektórzy giganci biznesowi, pozwalają na mapach dostrzec spacerujących na obrzeżach miasta kochanków – i co z tego, że zamazano im twarze oraz tablice rejestracyjne samochodów? Nie sądzę, abyśmy potrafili temu wszystkiemu przeciwdziałać. Chciałbym jednak, aby mądrze i ze spokojem próbować przewidywać, co może wydarzyć się w przyszłości, jakie mogą być tego negatywne dla nas skutki. Jako politolog czy filozof nie mam tutaj żadnego pomysłu. To chyba przede wszystkim zadanie dla specjalistów od nowych technologii, cyberbezpieczeństwa, robotyki itp. 

Drugie z zagrożeń, na które chciałem wskazać, dotyczy naszego prawa do decydowania, a konkretniej do podejmowania autonomicznych i niezależnych decyzji. Wiąże się to z nowymi technologiami i nowymi mediami, gdyż te mają na nas coraz większy wpływ. Trudno właściwie wskazać, kiedy nasza decyzja wynikała z realnego i racjonalnego namysłu, kiedy zaś była efektem reklamy, kryptoreklamy, sugestii, socjotechniki. A przecież podejmujemy decyzje konsumenckie, podejmujemy decyzje polityczne, podejmujemy również decyzje w sprawach dotyczących naszego życia rodzinnego i społecznego. W tej sprawie jednakże nie musimy być aż tak bezradni. Kluczowa jest tutaj bowiem edukacja do postaw krytycznych, czyli przystosowanie współczesnego człowieka do radzenia sobie z otaczającym go światem, umiejętnego poruszania się w nim, sceptycyzmu względem atakujących nas zewsząd bodźców. Człowiek musi się nauczyć mówić „nie” technologiom, mediom, reklamie, czyli tym wszystkim nowym lewiatanom, którzy nas otaczają. Krytyczna postawa będzie za chwilę jedynym narzędziem samoobrony człowieka, który rodzi się ze smartfonem w ręku. A i tak nie można mieć pewności, że sama ta postawa wystarczy, aby nas ochronić. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała.

Liberalizm nie jest dla mnie po prostu ideologią, której w którymś momencie życia można zrezygnować i której można się wyrzec – chociaż to oczywiste, że można! – ale traktuję liberalizm jako raczej życiową postawę, której zasadniczym celem jest przede wszystkim wolność człowieka i dążenie do jej maksymalizowania. Zrozumiałe, że różni ludzie różnie ten swój liberalizm – o ile także postrzegają go jako życiową postawę – mogą odmiennie werbalizować i wcielać w życie. Gdybym miał wspomnieć o moich pasjach i miłościach, a jednocześnie pozostać w liberalnej atmosferze, to musiałbym wymienić książki i góry. Książki, ponieważ towarzyszą mi od dziecięcych lat i na różnych etapach mojego życia definiowały mi moje cele, zamierzenia, plany, ale także wartości. Książka jest ucieleśnieniem wolności intelektualnych: wolności do ekspresji twórczej i artystycznej, wolności do głoszenia swoich poglądów i przekonań, wolności myśli i światopoglądu. W taki sposób podchodzę do mojej każdej lektury, a – muszę się przyznać – podejmowanie decyzji co do tego, po którą z zalegających na stosie książek do przeczytania sięgnę, to gigantyczny problem. 

Druga z miłości to góry! Staram się spędzać w nich każdy wolny moment. Góry dają mi poczucie swobody, której we współczesnym społeczeństwie brakuje chyba wszystkim ludziom miłującym wolność. I bynajmniej nie należę do liberałów-utopistów, którzy pragnęliby wybudować libertariańską utopię ze stron Atlasa zbuntowanego Ayn Rand; wierzę w społeczeństwo i ogromny jego wpływ na jednostkę ludzką, jednocześnie nie definiując go jako czynnik wyłącznie opresyjny i zniewalający. Jednakże góry dają człowiekowi miłującemu wolność poczucie chwilowego wyzwolenia się z kajdan codziennych obowiązków, konwencji społecznych i konwenansów, zawodowych ograniczeń i społecznych zobowiązań. Oczywiście nie jest tak, że w górach nie ma żadnych zasad, podobnie zresztą jak w społeczeństwie. Trzeba jednak przyznać, że w górach można zaczerpnąć świeżego powietrza, zarówno w dosłownym słowa tego znaczeniu, jak też na poziomie metaforycznym. Wszystkich miłujących wolność namawiam więc do górskich wędrówek, a jeśli znajdą na to czas w górach, to warto jednocześnie umilić sobie czas kilkoma stronami dobrej lektury w warunkach naturalnych. 

Wszystko, co kocham – ankiety Liberté! :)

Leszek Jażdżewski

Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Myśleć na własny rachunek. To wychodzi sporo drożej niż intelektualne all-inclusive. W pakiecie są promocje, pozornie duży wybór, ale i tak kończysz w tych samych kiepskich dekoracjach w równie kiepskim co zwykle towarzystwie.  Liberałom obce są zachowania stadne. W erze social media ciągłe oburzanie się jest w modzie. Liberał nie wyje i nie wygraża, nie pcha się – to kwestia tyleż smaku co zasad. Tłum z zasady racji mieć nie może, bo, jak pisał nieoceniony Terry Pratchett, „Iloraz inteligencji tłumu jest równy IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników”. 

Co liberał może wnieść do wspólnoty?

Zdrowy sceptycyzm i delikatny dystans. Chłodną głowę, bez której wspólnota zdana jest na emocjonalne rozedrganie. Szacunek – jeśli szanujesz sam siebie, nie możesz nie szanować innych. Odwrócenie tej reguły najprościej tłumaczy zwolenników ideologii, którzy wolne jednostki ustawialiby w równe szeregi. Wspólnota dla liberała jest czymś ambiwalentnym. Wolałby móc ją sobie wybrać, a to wspólnota wybrała, czy raczej ukształtowała jego. Miał dużo szczęścia, jeśli mógł w toku inkulturacji odkryć i przyswoić ideę wolności. To, że zakiełkowała ona i wzrosła w społeczeństwach niewolnych jest, dla racjonalnego liberała, nieustającym, jeśli nie jedynym, źródłem optymizmu. Liberał zrobi wszystko, żeby powstrzymać rękę sąsiada podkładającą ogień pod stodołę. Ręka nie zadrży mu, gdy przyjdzie mu bronić przed przemocą lub hańbą własnej wspólnoty. Wspólnoty ludzi wolnych. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Autonomii myślenia i działania. Nie mam najmniejszej potrzeby rządzić innymi, ale staję na barykadzie, kiedy czuję, że ktoś próbuje rządzić mną. Ktoś, komu tego prawa nie przyznałem sam, kto narusza powszechnie przyjęte zasady ograniczonej władzy, rości sobie prawo do narzucania mnie i pozostałym swoich obmierzłych zasad, czy raczej ich braku. Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność myśli. Ten orwellowski potworek zmaterializował się dziś w świecie, w którym niemal nic nie ginie. W którym jeden czuje się strażnikiem moralności drugiego, w obozie bez drutów kolczastych, bo wszyscy pilnują wszystkich. Foucault by tego nie wymyślił. Skoro każdy czuje, że ma prawo do swojego oburzenia i do bycia urażonym, do tego by pilnować „przekazu”, niczym w jakiejś podrzędnej politycznej partyjce, wówczas wszelka komunikacja skazana jest na postępującą degradację, zamienia się w rytuał wspólnego rzucania kamieniami w klatkę przeciwnika. 

Social media cofają nas do ery przednowoczesnej, w której światem rządziły tajemnicze bóstwa, od których wyroków nie było odwołania, których nie można było poznać rozumem, a jedynie składać hołdy, z nadzieją na przebłaganie. Historia zatoczyła koło i znajdujemy się w wiekach ciemnych – wirtualnych, które w narastającym tempie przejmują tak zwany real. Liberałowi pozostaje walczyć i mieć nadzieję. Na Oświecenie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Liberałowie są ciekawi, bo pasje, tak jak osobowości i przemyślenia, mają indywidualne. Są jak koty, z jednego gatunku, ale nie tworzący jednorodnego stada. Nie wchodząc zanadto w prywatność (ważną dla każdego liberała nie-ekshibicjonisty), cenię sobie intelektualne fascynacje i przyjaźnie. Długie rozmowy, odkrywanie nowej, podobnej, a jakże innej, osoby w jej pasjach i przemyśleniach niezmiennie dostarcza dreszczu emocji, z którym niczego nie da się porównać. 

Wiele z tych znajomości zawieranych jest w podróżach, bez wykupionych biletów, bez znajomości celu ani drogi, która nieraz wiedzie przez zaświaty i krainy wyobrażone. Tak wygląda odkrywanie nowej wspaniałej książki, czy powrót do przerwanej rozmowy z zakurzonym przyjacielem sprzed lat. Peregrynacje przez cudzą wyobraźnię bywają równie, jeśli nie bardziej, fascynujące, niż banalne rozmowy, na które skazuje nas rutyna codzienności. 

„Podróżować, podróżować, jest bosko”*  

*Maanam, Boskie Buenos 

Piotr Beniuszys

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Liberalizm w użyciu praktycznym jest dwustronną transakcją wiązaną. Liberał to człowiek, który zobowiązuje się nie dyktować innym ludziom, jak mają żyć. Ale też szerzej: nie naciskać, nie ewangelizować, nie potępiać, nie poniżać, nie wartościować. Jeśli nie potrafi tego uniknąć – a tak bywa, bo jesteśmy zwykłymi ludźmi – to najlepiej się życiem innych nie interesować. Dodatkowo – bo liberalizm, jak mówił Ortega y Gasset, jest najszlachetniejszym wołaniem, jakie kiedykolwiek rozległo się na tym padole, a więc nie może popaść w minimalizm negatywizmu – jest tutaj powinność, aby wolny wybór drugiego bronić przed trzecim. Zwłaszcza jeśli ten trzeci jest od drugiego silniejszy, a tym bardziej jeśli jest on wpływową grupą, Kościołem, rządem lub korporacją. 

To jedna strona transakcji. Drugą jest to, że liberał ma prawo oczekiwać wzajemności. Czyli, aby także nikt nie starał się mu dyktować, jak ma żyć. Być liberałem oznacza bronić się przed absurdem państwowej legislacji, presją społeczną, dyktatem przestarzałych norm i postaw. Nie popadać w radykalizm rewolucji, ale ciągle napędzać ruch w kierunku zmiany społecznej. Obalać szkodliwe autorytety, ale bronić pozycji rozumu i wiedzy w starciu z emocjami i prymitywizmem.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Nie ma czegoś takiego jak „wspólnota”. Ale oczywiście tylko w sensie obiektywnym. W zakresie ludzkich, subiektywnych odczuć i postaw, wspólnota jest realną potrzebą. Liberałowie powinni wnosić w życie ludzi wokół nich pogląd, który może być wspólny dla liberałów i znacznej części nie-liberałów: jednostka ludzka jest najwyższą wartością i podmiotem wszystkich działań. Godność człowieka jest nienaruszalna i każdemu człowiekowi należy się nieodwoływalny szacunek. W ujęciu liberalnym wyrazem tego szacunku jest wizja człowieka, jako istoty wolnej. Liberał broni wolności także nie-liberałów przed innymi nie-liberałami z szacunku dla człowieka. Nie-liberałowie, szanując człowieka, który od nich się różni, mogą z kolei wnosić inne cenne wartości do tzw. wspólnoty.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najwyżej stawiam wolność słowa, gdyż w gruncie rzeczy jest fundamentem większości liberalnych wolności. Nieme indywiduum nie jest w stanie obronić żadnej ze swoich wolności. Nie jest także w stanie z żadnej korzystać. Bez obywatelskiej podmiotowości i siły własnego głosu, wolność przedsiębiorcy, wiernego/ateisty, jednostki pragnącej kształtować niestandardowo swój styl życia, jest wolnością na ruchomych piaskach. Strach przed karą za „nieprawomyślne słowo” paraliżuje 99% z nas.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożona jest każda wolność: konserwatyzm nieprzerwanie chce kontrolować nasz styl życia, zmiany ustrojowe zagrażają wolności politycznej, a presja na media – wolności słowa. Jednak – jeśli spojrzeć szerzej, zarówno na Polskę, jak i na świat zachodni – to najbardziej zagrożona jest obecnie wolność gospodarcza. Od kryzysu 2008 roku skuteczna okazała się narracja zniechęcająca do wolnego rynku i konkurencji. Wyrosłe w tej rzeczywistości pokolenia domagają się opieki państwa. Tak samo, jak nie boją się groźby utraty prywatności, którą niosą ich smartfony i aplikacje, tak nie boją się ryzyka związanego z omnipotencją rozbudowanego rządu.

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. Zamiast tego należy nieustannie, pokazując przykłady z historii, przestrzegać przed tym, dokąd prowadzi odrzucenie indywidualizmu, formułowanie celów kolektywistycznych i poddanie aktywności ludzi narzuconym „planom” i „programom” rządu. Cena, jaką się płaci za opiekę państwa, bywa niesłychanie wysoka.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Pod każdym względem należę do uprzywilejowanej w Polsce większości. Jestem białym mężczyzną, heteroseksualnym ojcem wielodzietnej rodziny, ochrzczonym katolikiem z „konkordatowym” ślubem, pochodzącym z inteligenckiego, lekarskiego domu, pełnosprawnym człowiekiem, wychowanym w obrębie polskiego kodu kulturowego.

Traktuję to jako zobowiązanie, aby stawać po stronie praw wszystkich mniejszości oraz ludzi nieuprzywilejowanych w polskiej rzeczywistości. Moją pasją jest bronić praw ludzi o innym kolorze skóry; praw kobiet do wyboru i decydowania o własnej drodze życia, tak w jego intymnej, jak i zawodowej i publicznej sferze; walczyć słowem o równouprawnienie osób LGBT+ w postaci małżeństwa dla wszystkich; bronić wolności religijnej, pielęgnować życie religii mniejszościowych w Polsce i chronić je przed dominacją katolicyzmu, opowiadać się za równością wyznań oraz osób bezwyznaniowych w sferze publicznej, której gwarantem może być tylko całkowity rozdział Kościołów od laickiego państwa; wspierać najskuteczniejsze metody ułatwiania awansu społecznego osób mających trudny start w postaci dostępu do bezpłatnej edukacji, a także innych programów rozwojowych dla młodych absolwentów; popierać poszerzanie pomocy osobom z każdym rodzajem niepełnosprawności aż do maksymalnie możliwego ograniczenia/eliminacji jej skutków; być adwokatem otwarcia Polski na przybyszy z innych państw i kręgów kulturowych, promować idee tolerancji wobec ludzi innych narodów, ras, religii, kolorów skóry i tradycji; bezwzględnie zwalczać każdy przejaw antysemityzmu.

Olga Łabendowicz

Współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Bycie liberałem we współczesnym świecie oznacza konieczność stosowania kompleksowego podejścia do rzeczywistości i dbanie o to, byśmy jako ludzkość stawali się najlepszą wersją siebie. W praktyce sprowadza się to do kultywacji już sprawdzonych wartości, takich jak wolność, równość, odpowiedzialność, walka o społeczeństwo otwarte, rządy prawa i wolny rynek. Jednak nie możemy dłużej myśleć o tych kwestiach w sposób, w jaki robiliśmy to do tej pory. To już nie wystarcza.

W dobie kryzysu klimatycznego i rosnących napięć społeczno-politycznych musimy pójść o krok dalej i rozszerzyć dotychczasowe definicje tych kluczowych dla liberałów pojęć, by móc adekwatnie reagować na bieżące wydarzenia i potrzeby. Dlatego też współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane. Nasze codzienne wybory konsumenckie, decyzje żywieniowe, aktywizm i faktyczne zaangażowanie, wszystko to wywiera przynajmniej pośredni wpływ na nasz świat. Liberałowie mają zaś szczególny obowiązek stanowić dobry przykład praktyk, które przestają być pustymi słowami, deklaracjami, a stają się rzeczywistością. 

Liberał to zatem osoba o poczuciu bezwzględnej i kompleksowej odpowiedzialności, w przeciwieństwie do tej o charakterze wybiórczym, skupionym wyłącznie na świecie idei. Liberalizm winien stać się zatem praktycznym stylem życia, a nie tylko orbitowaniem wokół wartości o charakterze uniwersalnym i fundamentalnym – co winno zaś dziać się równorzędnie i z uważnością na wszystkich poziomach.  

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tym, co liberałowie wnoszą do wspólnoty są przede wszystkim empatia i odpowiedzialność. Na drugiego człowieka patrzymy bowiem nie przez pryzmat naszych własnych oczekiwań, narzucając utarte i wyłącznie powszechnie akceptowalne klisze, lecz niejako przez soczewkę otwartości i akceptacji. Do codzienności podchodzimy z poczuciem odpowiedzialności za samych siebie i całe społeczeństwo, dążąc do tego, by świat stawał się lepszym – nie tyko w obliczu kryzysu, lecz także w chwilach względnego spokoju. 

Dodatkowo, jako że liberalizm oparty jest na rozsądku i wiedzy, jako liberałowie potrafimy wskazać obszary, które wymagają szczególnej uwagi i troski. Dlatego też zdajemy sobie sprawę, na czym powinniśmy się skupić jako wspólnota, jakie elementy państwowości wymagają naprawy, czy też gdzie jeszcze wiele nam brakuje w zakresie walki o lepsze jutro, by kolejne pokolenia miały szansę na dobre życie. Jest to możliwe właśnie dzięki temu, że opieramy swoje poglądy na faktach i dobrych praktykach, w przeciwieństwie do populistycznych i pozornie atrakcyjnych wizji promowanych przez osoby wyznające inny system wartości. Dlatego też naszym obowiązkiem, jako liberałów, jest sprawienie, by nasz głos był słyszalny i inspirował kolejne jednostki i grupy. Tylko w ten sposób możemy wspólnie zbudować świat, o jaki zabiegamy.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Katalog wolności osobistych, których ochrona jest dla mnie niezwykle ważna jest szeroki. Jednak obecnie, w tym momencie dziejów, kluczowym prawem każdego człowieka, o które każdy powinien walczyć, jest bez wątpienia prawo do zdrowia i życia – w warunkach, które nie grożą pogorszeniem ich jakości. A jak wiemy z raportów o stanie czystości powietrza i tempie postępowania zmian klimatycznych, władze niektórych państw zdają się wciąć spychać poszanowanie tej nadrzędnej wolności na boczny tor. Dzieję się tak albo z obawy o niepopularność wdrażania bardziej wymagających środków i kroków, mających na celu zadbanie o jakość środowiska (co mogło by się przełożyć na spadek popularności wśród wyborców); bądź też w efekcie czystego lekceważenia kwestii, które dotyczą dosłownie każdej żywej istoty na naszej planecie.

Już sam fakt, iż Konstytucja RP przewiduje możliwość ograniczenia praw i wolności obywatela w sytuacji, gdy jego działania zagrażają środowisku lub stanowi zdrowia innych osób (art. 31 ust. 3) wskazuje na to, jak niepodważalna jest ta wolność. Dlatego też nie tylko jako liberałowie, ale przede wszystkim jako obywatele mamy obowiązek walczyć o przestrzeganie prawa do zdrowia i życia. Nie możemy pozwolić by krótkowzroczność lub ignorancja liderów przełożyła się na pogorszenie się bytu naszego i przyszłych pokoleń – jeśli te mają mieć jakiekolwiek szanse.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce borykamy się obecnie z całą gamą poważnych zagrożeń. Oprócz tych wynikających z braku poszanowania prawa do zdrowia i życia, które winno być niepodważalne, z trwogą obserwuję działania lokalnych władz, które wprowadzają na swoim obszarze tzw. „strefy wolne od LGBT”. Ze zgrozą przeglądam zapytania od znajomych z zagranicy, dopytujących „co się u nas dzieje?”; z zażenowaniem próbuję tłumaczyć, w jaki sposób tak krzywdzący i niezgodny z konstytucją pomysł znajduje obecnie odzwierciedlenie w rzeczywistości polskich miast i wsi. 

Jako osoby świadome i odpowiedzialne za nasze społeczeństwo nie możemy wyrażać zgody na tak bezczelne sprzeniewierzenie wartości inkluzywności i otwartości, za którymi stoimy. Musimy wyrazić otwarty sprzeciw ku tego typu praktykom i edukować młode pokolenia w duchu otwartości i zrozumienia. Tylko na tych wartościach możemy budować świat, w którym czyjaś orientacja seksualna, religia, czy system przekonań (gdyż dotychczasowe uchwały mogą stanowić zaledwie pretekst do wdrażania kolejnych wykluczających projektów…) będą sprawą dotyczącą tylko samych zainteresowanych. Nie może być przyzwolenia na tworzenie stref, w których ktoś nie jest mile widziany. W efekcie, nie tylko osobom bezpośrednio pokrzywdzonym robi się w tym kraju po prostu niewygodnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Podejmowanie działań dla dobra wspólnoty (ludzi i zwierząt). Wzięcie odpowiedzialności za inne istoty, dążenie do poprawy ich dobrostanu oraz aktywne promowanie rozwiązań, które mogą pomóc nam zapobiec katastrofie klimatycznej. To wolontariat, to akcje społeczne wprost na ulicach, akty nieposłuszeństwa obywatelskiego (gdy takie są uzasadnione), to prawo do krytycznego odnoszenia się do złych praktyk w polityce, godzącym w podstawowe wolności obywatelskie, to organizowanie i realne (a nie tylko deklaratywne) wspieranie inicjatyw prospołecznych, ekologicznych i prozwierzęcych. Moją największą miłością jako liberałki jest zatem aktywność, w każdym tego słowa znaczeniu i na każdym polu, które jest mi bliskie. Bowiem tkwiąc w letargu jeszcze nikt niczego nie osiągnął.   

Sławomir Drelich

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa.

Co dziś oznacza bycie liberałem? 

Bycie liberałem w pewnym sensie znaczy zawsze to samo, a mianowicie stanie na straży wolności jednostki ludzkiej; chronienie jej przed wszystkim, co może jej zagrażać; zabezpieczanie praw każdego człowieka tak, aby miał on pełną możliwość realizowania swojej wizji szczęścia poprzez wybraną przez siebie ścieżkę życiową; na tyle rzecz jasna, na ile jego wizja szczęścia i wybrana ścieżka życiowa nie wkraczają w sferę wolności innych jednostek. Tak na to patrząc, zarówno liberałów klasycznych i demokratycznych, jak też socjalnych i neoliberałów, łączył ten sam wspólny mianownik. On jest także dziś, czyli 331 lat po publikacji przez Locke’a  Dwóch traktatów o rządzie i Listu o tolerancji, wciąż aktualny i nadal obowiązuje – jak sądzę – wszystkich liberałów.

Patrząc jednak z innej perspektywy, różni nas jednak niesamowicie wiele, bo zarówno w czasach Locke’a czy Monteskiusza, jak też Johna Stuarta Milla, Leonarda Hobhouse’a czy tym bardziej w czasach dzisiejszych, inne czyhają na jednostkę ludzką zagrożenia. Początkowo była to monarsza władza despotyczna, której granice uprawnień dopiero dzięki klasycznym liberałom zaczęto zarysowywać. W XX wieku były to roszczenia środowisk antywolnościowych – tak faszystowskich, jak i komunistycznych – oraz nadmiernie rozbudowane, przeregulowane państwo. Sądzę jednak, że w XXI wieku te zagrożenia są całkowicie odmienne. Chyba w mniejszym stopniu – wbrew pozorom – jest zagrożenie to niesie dziś państwo i jego aparat, gdyż większość skonsolidowanych demokracji przeprowadziła proces decentralizacji władzy publicznej oraz zbudowało skuteczny aparat kontroli władzy. 

Dziś liberałowie chronić powinni człowieka przed tymi, których nie widać, a którzy wpływają na nas trochę bez naszej zgody, a często bez naszej świadomości o tym wpływie. To skomplikowany świat wielkich transnarodowych korporacji oraz finansjery, który dyktuje nam mody i wzorce zachowań, przekształca nas w tępą konsumpcjonistyczną marionetkę, śledzi wszystkie nasze ruchy i gromadzi na nasz temat wszelkiego rodzaju dane. Relacje między tym światem a niektórymi rządami oraz ich służbami są również niejasne i nieoczywiste. To są dziś zagrożenia dla naszej wolności. Śmiać mi się chce, kiedy osoby nazywające się liberałami krzyczą i rwą szaty w obronie niedziel handlowych, a nie dostrzegają, jaki wpływ na nasze życie mają wielki kapitał i transnarodowe korporacje. Mam czasem wrażenie, że niektórzy przespali zmiany, jakie spowodowała globalizacja, i łudzą się, że świat jest wciąż tak prosty jak w czasach Adama Smitha. Liberał zawsze musi być obrońcą jednostki ludzkiej i jej wolności, ale najpierw musi właściwie zdefiniować zagrożenia, z którymi jednostka ludzka w danych czasach się boryka. 

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Błędem środowisk liberalnych było to, że pozwoliły na utrwalenie ich wizerunku podporządkowanego dominującym w latach 70. i 80. XX wieku nurtom neoliberalnym i ekonomicznocentrycznym. Przyjmowały one dość skrajne – także w ramach ideologii liberalnej – poglądy dotyczące wizji społeczeństwa, które daleko wychodziły poza zdefiniowany w XVIII i XIX wieku indywidualizm, a przyjmowały radykalny atomizm społeczny. Utrzymywanie, że społeczeństwo nie istnieje, to nie tylko poznawczy błąd, ale przede wszystkim błąd teleologiczny, gdyż przynosi on dla liberałów i liberalizmu straszne skutki. Chyba najważniejszym z nich jest utożsamienie dobra z interesem, czyli oderwanie od idei dobra – zarówno jednostkowego, jak i wspólnego – jej moralnych konotacji, a podporządkowanie konotacjom ekonomicznym. Niestety taki punkt widzenia odbił się tragicznie na rozumieniu wspólnoty i dyskursie wokół spraw wspólnotowych wśród liberałów. Widać to wzorcowo w polskim dyskursie liberalnym – czy właściwie pseudoliberalnym – którego przejawy dostrzec można nie tylko w wypowiedziach polityków, intelektualistów oraz publicystów, ale jego niesmaczne niekiedy wykwity wyskakują niespodziewanie w kolejnych okienkach facebookowych i twitterowych, wzywając nie wprost o pomstę do nieba.

Liberałowie tymczasem bardzo wiele wnieśli w funkcjonowanie współczesnych wspólnot demokratycznych, a jeszcze więcej wnieść mogą. Wnieśli pewien porządek symboliczny, ład instytucjonalny oraz ramy ustrojowe, w których dziś funkcjonujemy. Natomiast to, co powinni wnosić dziś, musi jednakże daleko wychodzić poza obronę instytucjonalnego ładu liberalno-demokratycznego. Wspólnota polityczna potrzebuje liberałów ze względu na ich przywiązanie do praw człowieka, stanie na straży wolności osobistych i politycznych, umiejętność przyjęcia indywidualistycznego punktu widzenia, dostrzeżenia potrzeb, możliwości i szans każdej jednostki ludzkiej. Liberałowie wnoszą do współczesnej wspólnoty politycznej wiarę w ludzki rozum i racjonalność, jednakże – jak się zdaje – potrafią spoglądać na rzeczywistość społeczną krytycznie, świadomi konieczności jej mądrego przekształcania. Mam czasem wrażenie, że niektórzy polscy liberałowie zapominają, że siłą tej ideologii była wiara w postęp, a przecież postęp to zmiana, czyli sprawianie, że świat nas otaczający będzie systematycznie dostosowywany do naszych dążeń i oczekiwań, te zaś przecież nieustannie się zmieniają. 

Przede wszystkim jednakże liberałowie muszą na nowo odkryć ideę wspólnoty czy też przypomnieć sobie o niej. Nie wolno nam poprzestawać na pewnych konkluzjach Misesa czy Hayeka, kiedy tuż obok na tej samej półce stoi bliższy liberalnemu wspólnemu mianownikowi John Rawls. Nie bez powodu opus magnum Rawlsa nosi tytuł Teoria sprawiedliwości, bo przecież trudno sobie wyobrazić rzetelną refleksję o sprawiedliwości poza kontekstem wspólnoty. Wyrwanie idei sprawiedliwości z kontekstu wspólnotowego skutkuje co najwyżej nadaniem jej rangi zasady regulującej prawo własności, jak chciał chociażby Nozick, a to przecież kolejny przykład wyrwania liberalizmu z kontekstu moralnego i nadanie mu wyłącznie ekonomiczno-legalistycznej wykładni. Mam wrażenie, że jest to wykładnia na dłuższą metę szkodliwa.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonny najbardziej bronić?

Nie mam wątpliwości, że tą z osobistych wolności, która – moim zdaniem – zasługuje na dogmatyczną wręcz obronę jest prawo człowieka do szczęścia i wyboru drogi do niego wiodącej. Uważam ją za wolność fundamentalną, gdyż to na niej opierają się wszystkie inne wolności; to jej realizację – jak sądzę – zapewniają wszystkie instytucje i zasady liberalno-demokratycznego państwa; wreszcie to tę wolność pozytywną mają zapewnić kolejne wolności negatywne, stanowiące swoiste zabezpieczenie autonomii jednostki ludzkiej. 

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa. Mam tutaj na myśli chociażby brak możliwości zawarcia sformalizowanego związku osobom tej samej płci oraz brak zabezpieczenia takiego związku przez państwo. Ci wrogowie mogą mieć charakter społeczny i nieformalny, kiedy tzw. większość usiłuje wymusić na mniejszości określone postawy. Chęć wymuszenia na kobiecie urodzenia dziecka czy też oczekiwanie od człowieka, że będzie milczał na temat swojej tożsamości seksualnej czy płciowej, przekonań filozoficznych czy religijnych, to przecież również forma ograniczenia prawa do szczęścia, które najwidoczniej nie zostało właściwie zabezpieczone. Ci wrogowie mają wreszcie charakter ekonomiczny – to wszyscy ci, którzy przekształcają nasze wzorce kulturowe, dyktują mody i zachowania, manipulują nami poprzez nowoczesne technologie i media, propagują określone style życia, aby nie tylko uczynić z nas nowych niewolników, ale również zarobić na tym niewolnictwie solidne pieniądze. Tylko z pozoru ci nowi lewiatani różnią się od dziewiętnastowiecznych właścicieli plantacji bawełny w południowych stanach amerykańskich. 

To właśnie prawo człowieka do szczęścia jest budulcem i ono – moim zdaniem – zasługuje na emocjonalną i twardą obronę.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Nie będę mówił tutaj o zagrożeniach naszego prawa do prywatności, bo chyba wszyscy już dziś zdajemy sobie sprawę z tego, że prywatność umarła. Częściowo my tę śmierć spowodowaliśmy, kiedy zrzekaliśmy się kolejnych okruchów prywatności, pragnąc zapewnić sobie bezpieczeństwo. Później jednak kolejne nowoczesne technologie zaczęły się wdzierać do naszego życia, ułatwiając je oczywiście, ale niekoniecznie zawsze mieliśmy możliwość realnie przeciwstawić się temu procesowi. Co z tego bowiem, że ktoś nie posiada kont w mediach społecznościowych albo nawet posiadając je ogranicza się wyłącznie do śledzenia aktywności innych? Przecież na każdym skrzyżowaniu, w każdym miejscu publicznym, w budynkach użyteczności publicznej i przedsiębiorstwach, a coraz częściej w pojazdach transportu zbiorowego, zamontowane są kamery monitoringu śledzące każdy nasz ruch, zdolne do szybkiego zidentyfikowania naszej tożsamości. Prawie każdy dziś korzysta z rachunku bankowego przez internet, a niejednokrotnie zdalnie przy pomocy zainstalowanej na smartfonie aplikacji. Każdy chyba płaci kartą płatniczą, niektórzy płacą telefonami. Nasze telefony śledzą naszą aktywność, zaś kamery satelitarne, z których korzystają niektórzy giganci biznesowi, pozwalają na mapach dostrzec spacerujących na obrzeżach miasta kochanków – i co z tego, że zamazano im twarze oraz tablice rejestracyjne samochodów? Nie sądzę, abyśmy potrafili temu wszystkiemu przeciwdziałać. Chciałbym jednak, aby mądrze i ze spokojem próbować przewidywać, co może wydarzyć się w przyszłości, jakie mogą być tego negatywne dla nas skutki. Jako politolog czy filozof nie mam tutaj żadnego pomysłu. To chyba przede wszystkim zadanie dla specjalistów od nowych technologii, cyberbezpieczeństwa, robotyki itp. 

Drugie z zagrożeń, na które chciałem wskazać, dotyczy naszego prawa do decydowania, a konkretniej do podejmowania autonomicznych i niezależnych decyzji. Wiąże się to z nowymi technologiami i nowymi mediami, gdyż te mają na nas coraz większy wpływ. Trudno właściwie wskazać, kiedy nasza decyzja wynikała z realnego i racjonalnego namysłu, kiedy zaś była efektem reklamy, kryptoreklamy, sugestii, socjotechniki. A przecież podejmujemy decyzje konsumenckie, podejmujemy decyzje polityczne, podejmujemy również decyzje w sprawach dotyczących naszego życia rodzinnego i społecznego. W tej sprawie jednakże nie musimy być aż tak bezradni. Kluczowa jest tutaj bowiem edukacja do postaw krytycznych, czyli przystosowanie współczesnego człowieka do radzenia sobie z otaczającym go światem, umiejętnego poruszania się w nim, sceptycyzmu względem atakujących nas zewsząd bodźców. Człowiek musi się nauczyć mówić „nie” technologiom, mediom, reklamie, czyli tym wszystkim nowym lewiatanom, którzy nas otaczają. Krytyczna postawa będzie za chwilę jedynym narzędziem samoobrony człowieka, który rodzi się ze smartfonem w ręku. A i tak nie można mieć pewności, że sama ta postawa wystarczy, aby nas ochronić. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała.

Liberalizm nie jest dla mnie po prostu ideologią, której w którymś momencie życia można zrezygnować i której można się wyrzec – chociaż to oczywiste, że można! – ale traktuję liberalizm jako raczej życiową postawę, której zasadniczym celem jest przede wszystkim wolność człowieka i dążenie do jej maksymalizowania. Zrozumiałe, że różni ludzie różnie ten swój liberalizm – o ile także postrzegają go jako życiową postawę – mogą odmiennie werbalizować i wcielać w życie. Gdybym miał wspomnieć o moich pasjach i miłościach, a jednocześnie pozostać w liberalnej atmosferze, to musiałbym wymienić książki i góry. Książki, ponieważ towarzyszą mi od dziecięcych lat i na różnych etapach mojego życia definiowały mi moje cele, zamierzenia, plany, ale także wartości. Książka jest ucieleśnieniem wolności intelektualnych: wolności do ekspresji twórczej i artystycznej, wolności do głoszenia swoich poglądów i przekonań, wolności myśli i światopoglądu. W taki sposób podchodzę do mojej każdej lektury, a – muszę się przyznać – podejmowanie decyzji co do tego, po którą z zalegających na stosie książek do przeczytania sięgnę, to gigantyczny problem. 

Druga z miłości to góry! Staram się spędzać w nich każdy wolny moment. Góry dają mi poczucie swobody, której we współczesnym społeczeństwie brakuje chyba wszystkim ludziom miłującym wolność. I bynajmniej nie należę do liberałów-utopistów, którzy pragnęliby wybudować libertariańską utopię ze stron Atlasa zbuntowanego Ayn Rand; wierzę w społeczeństwo i ogromny jego wpływ na jednostkę ludzką, jednocześnie nie definiując go jako czynnik wyłącznie opresyjny i zniewalający. Jednakże góry dają człowiekowi miłującemu wolność poczucie chwilowego wyzwolenia się z kajdan codziennych obowiązków, konwencji społecznych i konwenansów, zawodowych ograniczeń i społecznych zobowiązań. Oczywiście nie jest tak, że w górach nie ma żadnych zasad, podobnie zresztą jak w społeczeństwie. Trzeba jednak przyznać, że w górach można zaczerpnąć świeżego powietrza, zarówno w dosłownym słowa tego znaczeniu, jak też na poziomie metaforycznym. Wszystkich miłujących wolność namawiam więc do górskich wędrówek, a jeśli znajdą na to czas w górach, to warto jednocześnie umilić sobie czas kilkoma stronami dobrej lektury w warunkach naturalnych. 

Tomasz Kasprowicz

Liberałowie mogą wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

A czy oznacza cokolwiek innego niż wczoraj? Bycie liberałem to przekonanie, że najpierw się jest jednostką, a dopiero później członkiem wspólnoty. Efekty takiego podejścia są oczywiście różne w różnych czasach i dziś łatwiej być liberałem. Za brak przynależności czy odejście od jakiejś wspólnoty nie grożą już tak daleko idące konsekwencje (przynajmniej w świecie Zachodu) – co najwyżej publiczne zelżenie czy fala hejtu, ale nie kara śmierci. Uznanie przewagi indywidualizmu nad kolektywizmem nie oznacza, że liberał we wspólnotach nie bierze udziału. Są nawet wspólnoty liberałów – jak Liberte! W końcu człowiek jest zwierzęciem stadnym. Ale dla liberała udział we wspólnocie jest działaniem dobrowolnym więc wszelkie próby narzucania woli jednostce przyjmuje podejrzliwie. Co nie oznacza, że nie potrafi dostrzec ich zalet w sensie efektywności takich typów organizacji. Można być liberałem i zwolennikiem UE czy ONZ. Choć są i libertarianie, którzy wszelkie wspólnoty, łącznie z państwowymi, najchętniej by znieśli.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Liberał to dla wspólnoty zwykle problem. Wynika to z faktu, że liberałowie nisko cenią lojalność są więc pierwszymi kandydatami do jej opuszczenia czy krytykowania. Są zatem wspólnoty, które liberałów w swoich szeregach nie chcą. Szczególnie dotyczy to wspólnot zamkniętych gdzie dowolny glos krytyczny jest właściwie niedopuszczalny. Partie polityczne są tu podstawowym przykładem: wśród członków PiS nie usłyszymy narzekań na karierę towarzysza Piotrowicza czy mgr Przyłębskiej powołanej przez Rade Państwa – mimo że podejrzewam wielu z nich to mierzi. Członkowie KO zaś nie wypowiedzą złego słowa o zachowaniach sędziów za III RP – choć każdy wie, że takie były. Lojalność nie pozwala im wystąpić przeciw swemu plemieniu – a liberałowie lojalności nie uznają. Dlatego jako liberał nie mam problemu przyznać jako Polak, że Polska ma w XX stuleciu wiele powodów do wstydu – co dla narodowców jest niedopuszczalne nawet w świetle ogólnie znanych faktów. Ale narodowcy postrzegają naród jako wspólnotę zamkniętą i nieznoszącą krytyki.

Liberałowie mogą jednak wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Bez wewnętrznego fermentu pojawia się marazm i okopanie na starych pozycjach – a co za tym idzie koniec końców oderwanie od rzeczywistości i utrata siły. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Oczywiście najważniejsza jest ochrona życia – to dość oczywiste bo bez życia nie ma wolności. Chyba jednak nie o to chodziło w tej ankiecie. Wolność osobista na jakiej buduje moje poczucie bezpieczeństwa to wolność poruszania się. Daje ona szanse na zmianę wspólnoty w jakiej się znajduje kiedy stanie się nazbyt opresyjna. Jestem zwolennikiem integracji europejskiej z całego szeregu powodów. Jednak powodem dla mnie osobiście najważniejszym jest właśnie poszerzenie wolności poruszania się i ewentualny Polexit przeraża mnie najbardziej z powodu zamknięcia tej furtki.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce jak wiemy najbardziej zagrożona jest wolność do sprawiedliwego sądu. Chyba nie ma się co tu rozpisywać – bo wiele o tym napisano. Napięcia globalne jednak ujawniają, że mogą pojawić się problemy na poziomie bardziej podstawowych wolności. Trzymajmy kciuki by kryzysy te nie zmaterializowały się bowiem w czasach kryzysów zwiera się szyki i – jak pisaliśmy wcześniej – to złe czasy dla liberałów. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Napędza mnie ciekawość i chęć zrozumienia. Interesuje mnie jak tyka świat. To moja główna, obok irytacji, motywacja do działania. Co ciekawa w naszym społeczeństwie zupełnie niezrozumiała.

Rafał Gawin

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Słownik Języka Polskiego PWN nie ma wątpliwości: liberał to w pierwszym znaczeniu „osoba mająca tolerancyjny stosunek do cudzych poglądów i zachowań, nawet jeśli nie uważa ich za słuszne”. Proste? Niekoniecznie. Większość znanych mi liberałów stawia po prostu na posiadanie liberalnych poglądów (drugie znaczenie słownikowe), nie oglądając się na innych. Czy to wystarcza? No właśnie. Nawet antyliberalnego i prosocjalnego wroga warto po prostu wysłuchać. Ba, chociaż na elementarnym poziomie zrozumieć i zaakceptować. Wtedy też debata publiczna, jak również rozmowy przy niedzielnych obiadach, będą wyglądały inaczej. Będą zwyczajnie bardziej liberalne. Sam mam liberalne poglądy, ale czy można mnie nazwać liberałem? Obawiam się, że byłaby to szufladka nadużyć. Jestem z boku i z pozycji centralnych (nie tylko w znaczeniu geograficznym) empatycznie się przyglądam. Stawiam na pojęciową uczciwość, zwłaszcza gdy o czymś nie mam pojęcia.

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Kluczowe jest doprecyzowanie, do jakiej wspólnoty: czy chodzi o wspólnotę (1) ludzi o podobnych przekonaniach, czy o wspólnotę utożsamianą z grupą ludzi zamieszkujących jakąś jednostkę terytorialną, np. (2) państwo – czyli Naród, czy – szeroko i ponad podziałami – (3) Unię Europejską. W pierwszym i trzecim przypadku odpowiedź brzmi: bardzo niewiele; w trzecim może nawet i nic. I nie mówię tylko o marginalizowaniu Polski w Europie; chodzi mi raczej o pewne opóźnienie filozoficzne, antropologiczne, ogólnie: myśleniowe. Jak również o pomieszanie podstawowych pojęć, równoczesne przyjęcie (po 1989 roku) nurtów i kontrnurtów; problemy z podstawowymi pojęciami, błędnie utożsamianymi z ideologiami: począwszy od gender i feminizmu, a na ekologii, LGBT i innych „groźnych” skrótowcach kończąc. W drugim przypadku: praktycznie wszystko. Począwszy od pracy u podstaw. Rozmowy, wyjaśniania, tłumaczenia pojęć. Otwartości na mnogość interpretacji. Myśleliście kiedyś o lekcjach liberalizmu w szkołach? Po przeprowadzeniu dziesiątek lekcji pisarskich jestem zdecydowanie za i chętnie pomogę.

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Znowu odwołam się do Słownika Języka Polskiego PWN, ponieważ najbardziej interesuje mnie wolność jako „możliwość podejmowania decyzji zgodnie z własną wolą”. Za dużo mechanizmów, których znaczenia przeciętny obywatel / członek istniejącej lub wyimaginowanej wspólnoty nie rozumie, sprawia, że decyzje podejmuje w ramach szerszego, nie swojego planu: pod wpływem impulsu, wkurwu (używam tego słowa, ponieważ to już kategoria krytycznoliteracka), miękkiego marketingu lub ciężkiej propagandy. Internet i media, nie tylko publiczne, aż się od niej roją. A w kontekście bieżącej polityki wewnętrznej (zagraniczna, oceńmy to obiektywnie, nie jest prowadzona wystarczająco skutecznie) odmienne od obowiązujących dwóch nurtów poglądów na daną sprawę zdanie jest traktowane jako przejaw lekkomyślności, głupoty, szkodliwego „grania na przeciwników” czy wreszcie – szatańskiego, bo pozbawionego moralnych i etycznych proporcji symetryzmu. Brońmy takiego zdania, tylko ono nas ocali w obliczu niezmiennie sztucznie napędzanego konfliktu, walki o rząd dusz, zwłaszcza gdy przecież bardziej liberalna strona sporu przynajmniej oficjalnie od metafizyki w polityce (zwykle) się dystansuje.

Obok woli funkcjonuje ochota, nie tylko w Warszawie, co sygnalizuję, bo możliwe, że będę chciał taki wątek niedługo rozwinąć.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Niezmiennie zagrożona jest wolność do formułowania niezero-jedynkowych sądów. Do otwierania łam mediów wszelakich na inność, nietypowość, nowe ujęcia starych problemów czy dwubiegunówki sceny politycznej.

W kraju, w którym przepisy prawa interpretuje każdy laik śledzący na bieżąco scenę polityczną.

W kraju, w którym coraz częściej cel uświęca środki. I strony.

W kraju, w którym wybiera się mniejsze zło, w imię sprzeciwu, bez skonkretyzowanego za. Ponieważ liczy się destrukcja zamiast konstrukcji (o dekonstrukcji nawet nie wspominając).

W kraju, w którym wystarczy być przeciw, jak w utworze postmodernistycznym, gdy przecież ten kierunek w literaturze przyjął się w Polsce bardzo szczątkowo i punktowo.

W kraju, w którym kruszynę chleba podnoszą z ziemi, by nią cisnąć w politycznego wroga, ewentualnie zatruć i podać podczas świątecznego spotkania (o ile w ostatniej chwili ktoś go nie odwoła).

W kraju, w którym idee wyparły wartości, a wartości idee – i poruszamy się po cienkiej powierzchni ogólników, a gdy się zapada, mieszamy i głębsze warstwy, by nie nadziać się na bolesne konkrety, demaskujące naszą doraźną hipokryzję.

Jak temu przeciwdziałać, odpowiadam w przypadku poprzednich pytań: słuchać cierpliwie i jeszcze bardziej wyrozumiale edukować wszelkimi możliwymi sposobami. Nie poniżać nikogo, nie dzielić ludzi według poglądów, majątków, wykształcenia czy stosunku do osiągnięć nierewolucji liberalnej. 

A w szczególności: „świecić” własnym przykładem. Cudzysłów stosuję tu z premedytacją: nie musimy być nieskazitelni, żeby być dobrzy – wystarczy, że się otworzymy na drugiego człowieka. Nie potrzebujemy do tego nawet ścian płaczu czy tablic hańby. I to akurat nie jest truizm.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja – liberała?

Literatura i muzyka. To chyba ostatnie bastiony wolności czystej i naturalnej, demaskujące każdą koniunkturę: czytając i słuchając więcej, wykrywa się od razu kalkulacje i stylizacje pod konkretne, najczęściej masowe gusty. I owszem, również przy takim podejściu do tworzenia można wykreować dzieło wybitne i totalne; ale – na dłuższą metę i bez tanich pochlebstw – liczy się indywidualność i oryginalność wypowiedzi. Niepodległość głosu, jak chciałby krytyk, któremu najwięcej na początku drogi zawdzięczałem – Karol Maliszewski. Zbieram książki, zwłaszcza łódzkich autorów. Zbieram płyty, zwłaszcza łódzkich zespołów. Oprócz tego mam dwa miniakwaria, w których pływają kapsle od butelek po piwie (niestety, w niewielkim procencie łódzkiej produkcji, ponieważ takowa prawie nie istnieje). Ale nie promuję tej aktywności ze względu na zawarty w piwie alkohol.

Andrzej Kompa

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym).

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Być liberałem znaczy pamiętać o tym, jak ważna jest wolność jednostki, walczyć o jej przestrzeganie. Nie oznacza jednocześnie braku szacunku czy niedostrzegania roli mikrostruktur i sieci wspólnotowych (rodzina naturalna bądź z wyboru, bliscy, kręgi zawodowe, społeczności lokalne, więzi międzyludzkie itp.). Liberał dba o procedury, o porządek prawny, jest państwowcem i legalistą, a jednocześnie kreuje takie społeczeństwo, w którym każdy jego członek będzie mógł odnaleźć dla siebie właściwe miejsce i odpowiednio szerokie formy wyrażania siebie. Nie neguje przy tym zastanych kręgów identyfikacji zbiorowej (grupa etniczna, kulturowa, wyznaniowa lub językowa, naród), dla stara się szlifować je, pozbawiając nacjonalistycznych, ksenofobicznych albo totalitarnych rysów. Łączy zdrowy patriotyzm (odnoszony do państwa i narodowości) ze zdrowym kosmopolityzmem. Może łączyć tradycjonalizm i postępowość.

Liberalizm oznacza wrażliwość społeczną, bo sprowadzanie liberalizmu do leseferyzmu albo ruchu w obronie przedsiębiorczości i pracodawców to działanie krzywdzące, redukujące i jednocześnie samobójcze. Liberał dba o rzeczywistą demokrację, osiąganą zarówno w monarchii parlamentarnej jak i republice demokratycznej, postrzega liberalną demokrację jako optymalną formę ustrojową, zabezpieczaną tak procedurami, jak i praktyką publiczną. 

Liberał, w duchu liberalizmu humanistycznego, wspiera wolny rynek, ale nie zapomina o potrzebie osłon i zachęt socjalnych. Nie uważa również, by wolny rynek był narzędziem automatycznie preferowanym w każdym sektorze życia społecznego (nie jest nim np. dla edukacji i szkolnictwa wyższego czy obronności).

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym). Nie można być liberałem i nie zabiegać jednocześnie o pełną realizację podstawowych praw i swobód obywatelskich, nie walczyć o przestrzeganie i pełny dostęp do praw człowieka. Dzisiejszy liberał nie może być nieempatyczny – zwrot egalitarystyczny jest jedną z najlepszych przemian liberalizmu ostatniego czasu, a jednocześnie dla liberalnego zrozumienia indywidualizmu efekt jest dużo strawniejszy niż w wypadku socjalistycznego podejścia do sprawy. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tak, bardzo dużo. Nic nie godzi tak dobrze wspólnotowości i indywidualizmu jak liberalizm.  To liberał może pokazywać innym, że można czegoś osobiście nie lubić, nie preferować, a jednocześnie nie zwalczać i nie usuwać. Może wnosić wolność i poszerzać jej sferę. Jeśliby wymieniać dalej: szacunek dla prawa, rzeczywistą demokrację, szacunek dla kultury i całokształtu wiedzy, etykę służby, tendencję do rozumienia i samokształcenia się – wszystkie te elementy może wnieść świadomy siebie i swoich poglądów humanistyczny liberał. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolność słowa. Wolność sumienia i wyznania (w tym wolność od wyznawania). Wolność polityczna. Wolności akademickie, odnoszące się do kultury i dostępu do wiedzy. Swoboda życia prywatnego i wolności osobiste.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożone są wszystkie wolności. Wobec zamachu władzy ustawodawczej i wykonawczej na demokratyczne państwo prawa i konstytucję literalnie żadnej wolności nie można być pewnym. Pierwszym, zasadniczym krokiem przeciwdziałania jest restytucja porządku konstytucyjnego w Polsce, a następnie potrzebne reformy liberalne.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Moja rodzina. Moi przyjaciele.

Książki, muzyka, film. Świat. Polska. Łódź. Zabytki. Przyroda. Historia. 

Polszczyzna i angielszczyzna. Łacina i greka. Bizancjum. Uniwersytet. Decorum. 

Rower. Herbata.

Marek Tatała

Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Z jednej strony słowo „liberalizm” jest od lat demonizowane, a z drugiej, także w Polsce, pojawiają się próby jego przejęcia przez środowiska lewicowe, jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Typowy amerykański „liberał” byłby, w zależności od intensywności poglądów, nazwany w Europie socjaldemokratą albo socjalistą. Jako polski liberał bronię klasycznego znaczenia liberalizmu, oznaczającego szacunek dla wolności jednostek – wolności słowa, innych wolności osobistych, wolności gospodarczej. Wolność taka oznacza, jak pisał John Locke, że jednostka nie jest „zależna od arbitralnej woli innych osób, ale swobodnie podąża za własną wolą”. Bycie klasycznym liberałem to opowiadanie się po stronie wolności jednostki zawsze wtedy, kiedy nie narusza ona wolności innych osób. 

Liberalna wizja państwa to wizja państwa ograniczonego, zarówno jeśli chodzi o zakres działań, w tym m.in. udział państwowych podmiotów w gospodarce czy poziom obciążeń podatkowych, jak i metody działania, które powinny opierać się na praworządności. W Polsce państwowego interwencjonizmu jest wciąż za dużo, a w ostatnich latach jego poziom niepokojąco rośnie. Jednocześnie w liberalnym podejściu do życia nie ma nic radykalnego i odzwierciedla ono naturę człowieka. Ponadto, w czasach silnej polaryzacji pomiędzy prawicą i lewicą, które paradoksalnie często łączy kolektywizm, sympatia do etatyzmu i silnego interwencjonizmu państwowego, bycie klasycznym liberałem stało się wyrazem umiarkowania i zdrowego rozsądku.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Dla liberała wspólnota to zbiór jednostek, które mogą bardzo się od siebie różnić. Stąd problematyczne jest sformułowanie „dobro wspólne”, bo coś co dla części jednostek jest dobrem, dla innych może być złem. Jednocześnie myślące wyłącznie o własnej korzyści jednostki mogą przyczyniać się do dobra innych osób. Jak pisał bowiem Adam Smith „nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes. Zwracamy się nie do ich humanitarności, lecz do egoizmu i nie mówimy im o naszych własnych potrzebach, lecz o ich korzyściach”. 

Wbrew powszechnym mitom, liberalizm jest bardzo wspólnotową wizją świata, w której wiele działań jest wynikiem nie przymusu państwa, a dobrowolnej współpracy. W wymiarze gospodarczym dobrowolna współpraca, taka jak handel, w tym handel międzynarodowy, jest jednym z motorów rozwoju społeczno-gospodarczego. Liberałowie powinni propagować budowanie lepszych warunków instytucjonalnych do współpracy jednostek, a jednym z fundamentów są tutaj rządy prawa. Poza tym liberałowie powinni przypominać o wyższości dobrowolnej współpracy nad państwowym przymusem, zarówno dla budowania międzyludzkiej wspólnoty, jak i dla rozwoju.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najważniejsza jest dla mnie wolność słowa, bo jest ona warunkiem koniecznym do obrony innych wolności, w tym także ważnej dla mnie wolności gospodarczej. Szeroko rozumiana wolność słowa oznacza wolność ekspresji, także artystycznej, wolność głoszenia różnych poglądów, także takich, które nam się nie podobają, a nawet możliwość mówienie rzeczy złych, nieprzyjemnych czy brzydkich. Wolności słowa należy bronić, bo pozwala ona na wyrażanie efektów wolności myślenia, działania rozumu.

Warto podkreślić, że w Polsce wciąż istnieją różne restrykcje wolności słowa, które powinniśmy wyeliminować. Należą do nich m.in. art. 212 kodeksu karnego dotyczący zniesławienia, prawna ochrona tzw. uczuć religijnych, zakazy propagowania różnych, często okropnych, ideologii, czy ochrona przed zniewagą rzeczy martwych (np. flaga, godło, hymn) czy organów państwa (np. Prezydent RP). Wszystkie te przepisy powinny zostać wykreślone, a jeśli chodzi o poziom wolności słowa to warto dążyć do standardów wyznaczanych przez 1. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych i związanego z nią orzecznictwa sądów. Ważnym obszarem, w którym należy bronić dziś zażarcie wolności słowa przed nowymi ograniczeniami kreowanymi przez państwa i państwową cenzurę jest Internet.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jedną z najbardziej zagrożonych dziś sfer w Polsce i UE jest wolność wyboru jednostek. Wiąże się ona z rozrostem nadopiekuńczości państw i zjawiskiem nazywanym często paternalizmem. Państwowy paternalizm to naruszenie zasady, w ramach której każdy ma wolność działania w takim zakresie, w jakim nie narusza wolności innych osób. Nadopiekuńcze państwa starają się chronić obywateli przed nimi samymi, odbierając im tym samym wolność decydowania o sobie i zdejmując z nich odpowiedzialność za swoje wybory. Należy ujawniać i nagłaśniać istniejące i kolejne ograniczenia wolności wyboru i konsekwencje jakie niesie za sobą jej ograniczanie. Trzeba pokazywać, że oznacza to utratę nie tylko wolności, ale też wpływu na własne życie i poczucia odpowiedzialności. Sprzeciw jednostek wobec nadmiernego państwowego paternalizmu to wybór czy dorośli ludzie chcą być traktowani jak osoby dorosłe, odpowiedzialne za własne życie, czy jak potrzebujące stałej opieki dzieci. Czy godzimy się na to, że to politycy i urzędnicy wiedzą lepiej, co jest dla nas i innych ludzi dobre i złe oraz w jaki sposób jednostki powinny kształtować swoje życie? Liberałowie nie powinni się na to godzić.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Odpowiadając z perspektywy mojej aktywności publicznej muszę zadeklarować, że jestem „zawodowym liberałem”, co oznacza, że od wielu lat mam przyjemność łączyć pracę z pasją. Czasami oznacza to promowanie liberalnych idei, a czasami konieczność obrony dorobku liberalizmu, który możemy obserwować także w Polsce. Czasami muszę zmagać się z kolejnym użyciem słowa „neoliberał” jako wyzwiska, a czasami mogę na podstawie danych i faktów pokazywać, że wolny rynek, liberalizm czy kapitalizm przyczyniły się do wielu historii sukcesu, w tym wyciągnięcia setek milionów ludzi z ubóstwa. Uwielbiam podróże, a dzięki nim mam też okazję poznawać niezwykle inspirujących liberałów z całego świata, także takich, którzy w think tankach czy innych organizacjach pozarządowych działają, często z sukcesami, na rzecz większej wolności dla jednostek i wzrostu dobrobytu. Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

 

Bartłomiej Austen

Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Pytanie jest tak postawione, że sam sobie je doprecyzuje. Tzn. gdzie? Niech będzie w Polsce. A kto to jest liberał? Niech będzie to liberał w ludycznym wyobrażeniu Kowalskiego. Dla mnie byciem liberałem w ludycznym polskim mniemaniu to bycie w głębokim andergandzie, bycie wyrzutkiem. Chodzenie pod prąd. W brudnym martensach i w podartych spodniach. Bycie chłopcem do bicia, a nie do picia. Nawet Naczelny „Liberté!” niejaki Pan Keszel Ikswedżżaj oznajmił ostatnio publicznie na fejsbuku, że rzuca picie, a ja podejrzewam, że z tego tylko powodu, że nikt z nim już nie chce się napić, jak oznajmił ostatnio publicznie wszem i wobec, że jest liberałem, a picie do lustra to już nie to samo… Takie są dzisiaj konsekwencje bycia liberałem…. to bycie kibicem Lechii Gdańsk mieszkającym w Gdyni. To bycie przekonanym, że Winona Ryder to ciągle najbardziej sexy nastolatka w szołbiznesie. To słuchanie muzyki ze Seatlle na walkmanie. Jedzenie marchwi z groszkiem. Szukanie lodów Calypso w zamrażarce. To prenumerowanie „Najwyższego Czasu” i głosowanie na Krzysztofa Bosaka w wyborach do Sejmu. Jednak pisząc bardziej serio, to cytując jednego z największych znanych mi liberałów ludzkości Kena Keseya, autora mojej biblii prawdziwego liberała Lotu nad kukułczym gniazdem: ,,(…) jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot”. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Na pewno nic odkrywczego. Nic, co zbawi świat. Żadnej świeżości. Świat jest przeraźliwie stary i wszystko już było. Zjada swój własny ogon. Pytanie zostało nam tylko jedno. Co się stanie kiedy świat zacznie trawić swój przewód trawienny? Jednak liberał (choć nie do końca wiem szczerze mówiąc kto to precyzyjnie jest) może też coś niewątpliwie wnieść do wspólnoty, a większość raczej lubi coś sobie przywłaszczyć niż dać. Tymczasem liberał może niewątpliwie siać ferment. Może zachować się wielce nieprzyzwoicie i pozbawić większości posiłku. Może ugryźć kogoś w dupę ot tak po prostu, bez powodu, a będąc zaszczepionym wywołać u ugryzionego wściekliznę. Może czuć się niedzisiejszy i nietutejszy. 500 plus razy się mylić i 500 plus mieć rację. Napisać głupi Kodowiec w damskiej  ubikacji. Nierówności społeczne pokonywać miejskim elektrycznym suvem na prąd, co z kopalni. Biegać za piłką w krótkich spodenkach. Przyznawać się, że myśli o miłości cielesnej bez celu prokreacji. Może pogonić niemieckich nihilistów sikających na dywan. Może mówić, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Może to wszystko, bo jest wolny. Pytanie, czy  to wszystko jednak to nie oznacza niestety nie wolny, a powolny i spóźnił się na swoje czasy i znowu marznie na przystanku, bo tramwaj znowu mu odjechał?

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Nie lubię jak ktoś mnie okrada. Zawsze mówię znajomemu, który deklaruje, że nie interesuje się polityką, że jeśli tak robisz to polityka zawsze zainteresuje się Tobą, bo takich ignorantów najłatwiej obrobić. Jak polityk jednorazowo zabierze Ci z portfela 120 złotych na bezsensowne kopanie w błocie, czyli przekop mierzei to Cię to nie interesuje, a jak szef Ci zabierze z pensji 120 złotych, to od razu zwalniasz się z pracy. Jaka to jest różnica. Żadna.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność osobista, jednostki, a co za tym idzie wszystkich. Zadowolić wszystkich, to zadowolić nikogo. Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. Naszym obowiązkiem dostarczyć Ci dużo pytań, a Ty musisz odpowiedzieć. Nigdy odwrotnie. Jeśli wybierzesz mimo to złą odpowiedź, to nie nam oceniać, że źle wybrałeś. Musimy być przede wszystkim uczciwym wobec samych siebie. Nie ingerować w naturalny rozwój wypadków.

,, – Ma pan bilet?

– A pan ma?

– A skąd mam mieć.

– No. To wchodzimy.”

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Nudne podatki. Politykę robi się w dużej mierze za pomocą podatków. Chcesz mieć więcej pieniędzy, więcej wolności, więcej czasu, lepsze perspektywy dla siebie i dla swoich bliskich, to chciej prostych, czyli liniowych podatków bez żadnych ulg. Chcesz równości, własności prywatnej, przewagi obywatela nad lewiatanem – to chciej podatków liniowych. Każdy inny system podatkowy sprawia, że państwo rośnie, a obywatel maleje. Redystrybucja, pomaganie słabszym oczywiście tak, ale nie poprzez podatki. To nikomu się jeszcze na świecie nie udało i nie uda. Polski system podatkowy jest jednym z najmniej efektywnych i najdroższych systemów w utrzymaniu na świecie. Hamuje polską przedsiębiorczość, polską pogoń za zachodnim dobrobytem. Uniemożliwia rozwój mikro przedsiębiorstw w małe, małych w średnie, a średnich w duże. Bez radykalnego uproszczenia podatków będziemy zawsze biedni, nigdy nie odrobimy dystansu, który nas dzieli do zachodnich sąsiadów, a bez pieniędzy nie da się na dłuższą metę wprowadzać żadnych innych idei, bo ludzie te idee szybko odrzucą. Polacy nie dlatego znaleźli w sobie siłę, by odrzucić socjalizm, bo Wałęsa, bo KOR, bo intelektualiści ich przekonali, że to zły, zbrodniczy, niesprawiedliwy społecznie system, a dlatego, że socjalizm w latach osiemdziesiątych  kolejny raz gospodarczo zbankrutował i wiedzieli, że to się za chwilę znów powtórzy.  

 

Alicja Myśliwiec

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Determinuje sposób bycia, życia i myślenia. Oswaja utopie. Pozwala przebrać się za romantyczkę, pozwala nią być. Zobowiązuje. Niesie za sobą odpowiedzialność za słowo  i uczynek. Nakazuje zadawanie pytań. Powinno dawać do myślenia. Mnie daje wolność dekonstrukcji pojęciowej i zbierania z podłogi tego, co może inspirować w sposób zapładniający… nie służebny. Jest dalekie od egonalności, ale jej świadome.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

To co wspólnota do życia liberała? Pokazywanie, że inny (nie) istnieje, że lubimy bańki mydlane i bardzo lubimy siebie, ale że mamy świadomość tego, że na końcu nosa zaczyna się cała „zabawa” w świadome obywatelstwo. Dlaczego zabawa? A dlaczego nie! Liberalizm ulega mediatyzacji, a jej świat to 365 dni demokracji i 50 twarzy drogi do społeczeństwa obywatelskiego. Kto jest bez grzechu, niech wrzuci coś na Twitterze. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolności są równorzędne. Nie mogłabym postawić jednej ponad drugą. Są korzeniem tego samego drzewa. Na tym polega ich siła i zarazem siła liberalizmu. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jak wyżej. Wszystkie równorzędnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. Bo sztuka formułowania zdań z tezą zakończonych znakiem zapytania doprowadziła nas lutego 2020. Good nihgt and good luck!

Ab ovo – czyli słów kilka o liberalizmie klasycznym :)

W liberalizmie klasycznym idea wolności wyraźnie dominuje nad ideą demokracji, która w swym egalitarystycznym wydaniu ogranicza wolność jednostki za sprawą grupowych postulatów. Liberalizm zyskuje w ten sposób charakter silnie elitarny, źródłem troski jest dla niego demokratyczne niebezpieczeństwo zdominowania jednostek wybitnych przez masy.

 

Liberalizm klasyczny to najwcześniejszy nurt doktryny liberalnej, który już w XVIII w. zaczął odgrywać znaczącą rolę w kształtowaniu światowej polityki. W swojej genezie był on wyrazem politycznych aspiracji mieszczaństwa (lub burżuazji), co przesądziło o jego antyfeudalnym charakterze i zdecydowało o wejściu w fundamentalny konflikt z konserwatyzmem. Liberalizm klasyczny pojmował ideę wolności politycznej i ekonomicznej jednostki w sposób maksymalistyczny, opowiadał się po stronie rozwiązań prokapitalistycznych i sprzeciwiał monarchii absolutnej (dziś: nieograniczonej władzy arbitralnej), czym zyskiwał stopniowo poparcie także części arystokracji. Stał na stanowisku całkowitej niezależności jednostki od państwa i chciał chronić ją przez zagrożeniami nadchodzącymi ze strony społeczeństwa masowego.

W liberalizmie klasycznym idea wolności wyraźnie dominuje nad ideą demokracji, która w swym egalitarystycznym wydaniu ogranicza wolność jednostki za sprawą grupowych postulatów m.in. socjalnych. Ten liberalizm zyskuje w ten sposób charakter silnie elitarny, źródłem troski jest dla niego demokratyczne niebezpieczeństwo zdominowania jednostek wybitnych przez masy. Wielu spośród myślicieli liberalizmu klasycznego było więc do połowy XIX w. przeciwnikami, albo przynajmniej sceptykami demokracji. Stopniowo, wobec narastania coraz bardziej realnego zagrożenia ze strony ruchów socjalistycznych i rewolucyjnego obalenia liberalnego porządku, liberalizm klasyczny podjął próbę zbliżenia się do idei demokratycznej i ukształtowania takiej jej wersji, która funkcjonowałaby w zgodzie z maksymalistyczną ideą jednostkowej wolności. W rezultacie tego procesu wykształcił się liberalizm demokratyczny, który przejął na kolejne dekady rolę wiodącej inspiracji liberalnej.

Idea wolności człowieka jest osią liberalizmu klasycznego. Wolność natrafia na ograniczenia, które dzieli na uzasadnione i nieuzasadnione. Ograniczenia uzasadnione są związane z koniecznością życia ludzi w strukturach społeczeństwa i państwa. Nie ma ich tylko w hipotetycznym stanie natury, tam każda jednostka może się cieszyć wolnością totalną. Najbardziej oczywistym ograniczeniem uzasadnionym jest konieczność zapewnienia wszystkim żyjącym obok siebie w społeczeństwie jednostkom równego zakresu wolności, co automatycznie ogranicza wolność każdego z osobna. Na tle klasyfikacji ograniczeń wolności występuje spór pomiędzy liberalizmem klasycznym a demokratycznym, a zwłaszcza socjalnym. Te dwa ostatnie nurty niekiedy uzasadniają niektóre ograniczenia wolności jednostki potrzebą uzgodnienia jej interesów z interesami wspólnoty oraz założeniem, iż ograniczenia te w ostatecznym rozrachunku umożliwią poszerzenie zakresu realnej wolności dla dużej liczby jednostek. Klasyczny nurt liberalny często przeciwstawia się takiemu rozumowaniu i zalicza takie ograniczenia do nieuzasadnionych, bardzo pryncypialnie stojąc na stanowisku priorytetu negatywnej wolności przypisanej wyłącznie jednostce. Do kategorii nieuzasadnionych nie zalicza za to ograniczeń wolności, które choć stanowią dla danej jednostki realną przeszkodę w korzystaniu z określonych możliwości czy podejmowaniu pewnych działań, to jednak nie stanowią formalnego ograniczenia wolności potencjalnej. Ludzie z powodu choroby, słabości lub ograniczonych umiejętności nie są w stanie korzystać z niektórych wolności, ale ograniczenia te nie mają swojego źródła w jakiejkolwiek przemocy zewnętrznej wobec nich, która w sposób nieuprawniony odbierałaby im tą wolność.

Uznawany często za „ojca liberalizmu” John Locke ową koncepcję wolności osadził mocno w wizji deistycznej i dodał do niej komponentę moralną. Klasyczny liberalizm wystrzega się bowiem podejścia utylitarystycznego, w którym wolność służy tylko praktycznym celom zwiększania ludzkiego szczęścia. Dla klasycznych liberałów wolność jednostki jest jej prawem niezbywalnym, a dysponowanie nią konstytuuje człowieka jako istotę moralną, leży w esencji jego natury. Bycie wolnym jest niemalże obowiązkiem człowieczeństwa.

Po wyjściu ze stanu natury do etapu umowy społecznej oraz istnienia państwa pojawiają się nowe ograniczenia wolności. Jednostki przystają na nie, uzyskując w zamian gwarancje bezpieczeństwa, zachowania życia, wolności i własności. Tak uformowana wolność społeczna oznacza, jak czytamy w „Dwóch traktach o rządzie”, „życie pod rządami stałych praw, powszechnych w tym społeczeństwie i uchwalanych przez powołaną w nim władzę ustawodawczą. Jest to wolność do kierowania moją własną wolą we wszystkich sprawach, w których prawa tego nie zakazują, oraz niepodlegania zmiennej, niepewnej, nieznanej woli innego człowieka”. W tym punkcie, w sposób nad wyraz klarowny, idea wolności jednostki w życiu prywatnym zespaja się z ideą państwa prawa, jako fundamentu życia jednostki w jego wymiarze wspólnotowo-obywatelskim. Prawo jest przy tym produktem rozumu, który równocześnie jest warunkiem korzystania z wolności w sposób gwarantujący zachowanie odpowiedzialności za czyny. Lord John Acton również domagał się dobitnie, aby rozum stał ponad wolą, a prawo ponad siłą.

Prawo jest także kluczem do uzgodnienia wzajemnych, z zasady napiętych relacji pomiędzy ideami wolności i równości. Liberalizm klasyczny stoi przede wszystkim na stanowisku równego prawa do wolności poszczególnych jednostek. Oznacza to zagwarantowanie im równego statusu jako ludziom, przyjęcie koncepcji, że nie ma ludzi lepszych i gorszych, a więc odrzucenie filozofii, która stała ongiś za społeczeństwem feudalnym, a dziś za wszelkimi uprzywilejowaniami dla klik powstających wokół władzy. W praktycznym sensie przekłada się to na równość wobec prawa, która w państwie prawnym stoi na straży wolności negatywnej każdej jednostki, na równouprawnienie, czyli równy dostęp do podstawowego katalogu zagwarantowanych swobód oraz na formalną równość wymienną, realizowaną poprzez możliwość wolnego przystępowania stron do legalnej umowy, która mierzy sprawiedliwość pracowitością i zdolnościami jednostek. Poszerzenie tak zakreślonej równości klasyczny liberalizm traktuje jako ograniczenie wolności. Posiadanie równych praw nie oznacza w żadnym wypadku równości materialnej. Właśnie ten jej aspekt liberalizm jednoznacznie odrzuca. Pluralistyczne społeczeństwa składają się z bardzo zróżnicowanych jednostek, dlatego pojawiające się w nich nierówności należy traktować jako zjawisko naturalne.

W wymiarze ekonomicznym liberalizm klasyczny podkreślał natomiast znaczenie prawa do wolności pracy, produkcji i handlu na wolnym rynku oraz w warunkach wolnej konkurencji, co implikowało również nieograniczony rozwój własności prywatnej, jako gwarancji powyższych praw. W tym ujęciu rola państwa w życiu gospodarczym powinna być bardzo mocno ograniczona, prawie do zera. W ten sposób, z zastrzeżeniem pewnych różnic w ujęciach poszczególnych autorów, klasyczny liberalizm postulował podejście leseferystyczne w życiu gospodarczym oraz kapitalizm jako optymalny ustrój ekonomiczny.

Leseferyzm (od franc. laissez-faire, czyli „pozwólcie działać”) jest koncepcją wyrosłą równolegle do rozwoju klasycznego liberalizmu z francuskiego fizjokratyzmu, postulującą maksymalne ograniczenie interwencji państwa w procesy gospodarcze i przyjęcie przezeń postawy „nocnego stróża”, który zapewnia jedynie działającym na wolnym rynku podmiotom bezpieczeństwo, stoi na straży przestrzegania prawa i jest gwarantem praw własnościowych. W relatywnie mało skomplikowanej rzeczywistości gospodarczej do XIX w. jawił się on jako wystarczająca i optymalna rama dla funkcjonowania kapitalizmu. Kapitalizm jest w sposób trwały złączony z intelektualnymi dziejami liberalizmu, ponieważ jest tym ustrojem ekonomicznym, który jako jedyny gwarantuje zapewnienie jednostkom pełnej wolności gospodarczej. Jego wybór przez liberalizm klasyczny był więc z jednej strony logicznym skutkiem realizacji interesów warstw społecznych wprawiających w ruch dynamikę procesów modernizacyjnych, ale – trzeba to przyznać – z drugiej strony także po prostu jedynym możliwym wyborem, jeśli uznanie wolności jednostki za priorytet ideowy miało znaleźć konsekwentne zastosowanie. Zwornikiem tego sposobu myślenia jest instytucja własności prywatnej kapitału, zaś otoczenie optymalizujące jego wykorzystanie przez konkretnych ludzi stanowią: mechanizmy wolnorynkowe, zwłaszcza dostarczające wszystkim podmiotom równej wiedzy o rynku mechanizm podaży i popytu oraz mechanizm cenowy, podział pracy, wolna konkurencja oraz prawo do wolnego handlu. Bez kapitalizmu nie ma więc ani gospodarki wolnorynkowej, ani bezpieczeństwa własności prywatnej, ani wolności ludzkiej w pełnym tego słowa znaczeniu. Własność jest przez liberałów od Johna Locke’a zaliczana do nieodzownych uprawnień jednostki ludzkiej, wynikających z jej natury. Wolny rynek zaś uznaje się za emanację politycznej i osobistej wolności jednostek w sferze działalności gospodarczej.

Liberalizm klasyczny okazał się w toku XVIII i XIX w. niezwykle skutecznym „projektem”, który wychodząc od postawy krytycznej, stopniowo skonstruował kompleksowy ideał praw jednostki ludzkiej oraz modele skontekstualizowania tych praw w realiach struktur społecznej oraz państwowej. W pierwszej fazie liberalizm ten uderzał we wszystkie uprzywilejowane interesy i w efekcie burzył antywolnościowy i kolektywny porządek zastany, a następnie budował w jego miejsce jakościowo nowe struktury, zastępując absolutyzm i arbitralizm władzy – konstytucjonalizmem i państwem prawa; hierarchiczne społeczeństwo stanowe – zatomizowanym społeczeństwem równych wobec prawa; feudalizm, stagnację i faktyczne niewolnictwo – kapitalizmem, wielką dynamiką wzrostu i szybką poprawą położenia materialnego; przywileje celne i głód mas – wolnym handlem; klerykalizm, przywileje duchownych i przymus religijny – rozdziałem kościołów od państwa oraz wolnością wyznania, sumienia, słowa i myśli.

 

W drugiej połowie XIX w. klasyczny liberalizm oddał pole, aby jednak powrócić w odmienionej znacząco formule około połowy XX w. Tekst o neoliberalizmie opublikujemy w kolejnym numerze „Liberté!”.

 

Po co nam dziś liberalizm? :)

Odkąd PiS doszedł do władzy, ze szczególną intensywnością objawiły się głosy tych, którzy uważają, że formuła liberalna się wyczerpała, albo potrzebuje co najmniej solidnej modyfikacji. Dziś wystartować ma nowy „liberalno-społeczny” projekt polityczny, w lutym do ogólnopolskiej polityki wjechać na białym koniu ma jeszcze bardziej lewicowy „zbawca opozycji”, który w jeszcze większym stopniu rzekomo błędne idee liberalizmu kontestuje. Problem polega na tym, że idee te trudno winić o błędy ostatniego okresu, gdyż od wielu lat leżą nietknięte wśród coraz bardziej zakurzonych tytułów książek.

Podobno przed 2015 rokiem Polską rządzili liberałowie, którzy nie rozumieli społeczeństwa i forsowali skrajnie neoliberalną, antyspołeczną polityką. Co więcej, owi liberałowie po swojej porażce (która oczywiście wynikała z ich liberalnej polityki gospodarczej) nie wyciągnęli żadnych wniosków i ani trochę się nie zmienili, dlatego rządzi autorytarny PiS, który przywrócił ludziom godność poprzez masową redystrybucję gotówki. Gdyby tylko ktoś zrozumiał wady wolnego rynku i odmienił oblicze antypisowskiej opozycji…

W tej bajce jest wszystko. Jest zły tyran, są nieudolni rebelianci, jest wyczekiwanie na księcia na białym koniu. Brakuje tylko jednego. Jak to z bajkami bywa, nie ma ona najmniejszej styczności z rzeczywistością.

Ci, którzy w bajce, z takim zacięciem szerzonej przez lewicowych publicystów nazywani są liberałami co prawda zgodnie z zasadami zdrowego rozsądku i odpowiedzialności za państwo podwyższyli wiek emerytalny, przy okazji jednak znacjonalizowali prywatne oszczędności emerytalne. Podwyższyli też podatek VAT (niby na dwa lata), a gdy doszło do strajków górników, zamiast podjąć odważną decyzję i sprywatyzować kopalnie ugięli się przed związkową przemocą. Trudno się więc dziwić, że w końcu elektorat owych „liberałów” powiedział „dość” i zdecydował się poprzeć nową, wolnorynkową inicjatywę znanego ekonomisty.

Co było dalej? Gdy doszło do głosowania w sprawie sztandarowego programu socjalnego rządu PiS „liberałowie” dokonali programowej wolty o 180 stopni i poparli populistyczną ustawę, obiecując, że gdy dojdą do władzy obejmą nią jeszcze więcej dzieci. Nie mając pomysłu na swoją dalszą egzystencję w opozycji zdążyli dodatkowo obiecać 13 emerytury i wycofać się z jakiejkolwiek krytyki nowych socjalnych programów rządu.

Nie twierdzę oczywiście, że 8 lat Platformy Obywatelskiej u władzy to czas szalejącego socjalizmu i wybitnie antywolnościowy okres w historii Polski, ale nazwanie jej polityki liberalną stanowi spore nadużycie. Były to rządy technokratyczne, okres „ciepłej wody w kranie”, cechujący się przede wszystkim porzuceniem ambitnych wizji.

A jak potoczyły się losy nowej, liberalnej partii? Z początku wszystko szło świetnie. Niecałe 8% w wyborach parlamentarnych i szybki wzrost nawet do poziomu 25%. Nowym liderom udawało się zręcznie łączyć krytykę populizmu w polityce gospodarczej i propozycji zmniejszenia ingerencji państwa w życie jednostek z obroną instytucji stojących na czele rządów prawa. Niestety, hiszpańska wyprawa jej lidera pokazała jak kruche było to poparcie. Partia się pogubiła. Mimo zmiany we władzach nie była w stanie odzyskać wyrazistości i zaczęła stawać się młodszym klonem PO. Smutnym obrazkiem był podpis jej liderki pod deklaracją o utrzymaniu 500+. Ostatecznie, na koalicję Nowoczesnej i PO w wyborach samorządowych zagłosowało ledwo 55% wyborców tej pierwszej sprzed 3 lat.

Zgodnie z radami lewicowych publicystów, opozycyjna Koalicja w miejsce obniżek podatków, czy dobrego klimatu dla inwestorów wstawiła postulaty darmowych usług od samorządów, walki z „republiką deweloperów” (wyjątkowo głupi slogan), czy bezpłatnych obiadów w szkołach (autor pamięta jeszcze stołówkowe obiady w okresie wczesnej szkoły podstawowej i szczerze współczuje żołądkom przyszłych pokoleń uczniów). Próżno było szukać w wypowiedziach polityków opozycji krytyki rozdmuchanych wydatków publicznych. Koalicja poparła program 500+, a jej główny podmiot na sztandary wciągnął 13 emerytury. Efekt? Wynik wyborczy niemal taki sam, jak samej PO 4 lata temu. Jeżeli coś przesądziło o takim wyniku, na pewno nie był to liberalizm, którego w programach Koalicji właściwie nie było.

Twórca liberalizmu, John Locke pisał, że „całym celem rządu jest tworzenie prawa dla regulacji i ochrony własności oraz dla obrony wspólnoty przed agresją zewnętrzną”, Alexis de Tocqueville przestrzegał przed administracyjnym despotyzmem i dostrzegał sprzeczność socjalizmu z demokracją. John Stuart Mill o wolności słowa pisał, że „gdyby cała ludzkość z wyjątkiem jednego człowieka sądziła to samo i tylko jeden człowiek był odmiennego zdania, ludzkość byłaby równie mało uprawniona do nakazania mu milczenia, co on, gdyby miał po temu władzę, do zamknięcia ust ludzkości”. XX-wieczni liberałowie jak Ludwig von Mises i Friedrich von Hayek bronili wolnego rynku i przestrzegali przed tyranią wszechmogącego rządu. Nie ma dziś w Polsce znaczącego stronnictwa politycznego, które zmieniłoby tę tradycję w program polityczny.

Tymczasem, problemy polityczne Polski w dużej mierze wynikają z braku liberalizmu, nie z jego nadmiaru. Spółki państwowe, których odsetek mamy największy wśród krajów OECD wykorzystywane są do sponsorowania gal związanych z władzą tygodników i kampanii przeciw niezależnym sądom. Telewizja publiczna służy za tubę propagandową rządu i dzięki państwowemu finansowaniu nie może upaść. Opozycja dała się wciągnąć w licytację na socjalne programy przed którą dwa wieki temu przestrzegał Tocqueville i nie jest w stanie ani zwyciężyć w wyborach, ani zyskać wiarygodności.

Polityczni przeciwnicy Prawa i Sprawiedliwości ani myślą kontrować narracji o „przywróceniu godności Polaków” za sprawą socjalnych programów, nie widząc absurdu w koncepcji godności pochodzącej wyłącznie z dobrej woli rządzących. Podobnie rzecz miała się z przypadkiem podpisanej wczoraj przez Prezydenta daniny solidarnościowej, którą krytykowały organizacje pracodawców, eksperci i sami niepełnosprawni, pod których podobno była tworzona.

Również kwestia wolności słowa nie ma się najlepiej. Niemal wszyscy uczestnicy debaty publicznej ulegają chwilowej pokusie dowalenia przeciwnikowi kodeksem karnym, niezależnie czy chodzi o drukarza, który odmówił wydrukowania ulotek organizacji LGBT, kwestię „obrazy uczuć religijnych”, czy sparodiowania hymnu. W atmosferze ostrego sporu trudno zadać sobie pytanie czy chcemy, by o dopuszczalności wyrażania poglądów decydował prokurator.

Autor nie pisze tego wszystkiego dla czystego narzekactwa, lecz by uświadomić czytelnikom uniwersalizm i aktualność wolnościowych koncepcji. Choć powstałe w XVIII i XIX wieku, idee ograniczonego prawem niewielkiego rządu, indywidualizmu, wolności gospodarczej i naturalnych praw jednostki wciąż pozostają najlepszą gwarancją dobrego życia obywateli.

Ich problem stanowi nie rzekoma porażka w starciu z rzeczywistością (korelacja między wolnością, a dobrobytem i spadkiem ubóstwa jest oczywista dla każdego, kto choć chwilę przyglądał się historycznym statystykom), a nieatrakcyjność dla polityków. W końcu mało który z partyjnych liderów nie chciałby na start rządów otrzymać darmowego czasu antenowego w publicznej TV i szeregu rad nadzorczych w państwowych spółkach. Akceptacja dla arbitralnego zakazywania poglądów co bardziej skrajnych przeciwników politycznych również brzmi kusząco, zwłaszcza, gdy podwładny minister sprawiedliwości jest zarazem prokuratorem generalnym.

Jeżeli czegoś uczą trzyletnie rządy Prawa i Sprawiedliwości, to niebezpieczeństwa wynikającego z rozrośniętych kompetencji państwa. To właśnie przed nimi ostrzegali nas twórcy liberalizmu. KNF może ostrzegać przed wątpliwymi lokatami, może też posłużyć do wcielenia w życie „planu Zdzisława” wobec niepokornego finansisty. Dotacje dla czasopism mogą wesprzeć niszowe, ambitne tytuły, mogą też służyć utrzymaniu w dobrej kondycji prorządowych tygodników. Prewencyjne rozwiązanie marszu może ograniczyć zagrożenie ulicznej awantury, ale z natury rzeczy stanowi poważne naruszenie wolności zgromadzeń i niebezpieczny precedens.

Klasyczny liberalizm w centrum stawia wolność jednostki i ograniczenie arbitralnej władzy nad nią tak dalece, jak to możliwe. Ostatnie trzy lata nie zdezaktualizowały tej koncepcji, a tylko uwydatniły jej istotność. Bez zmierzenia się z problemem przerostu władzy państwa, nawet w przypadku odsunięcia PiSu od władzy, ryzykujemy rychły powrót kolejnych Kaczyńskich. Liberalizm nie potrzebuje dziś socjalnego update’u, ale powrotu do korzeni, które „liberalni” politycy porzucili.

Lewica a prawica czyli kolektywizm a indywidualizm (polemika z tekstem Krzysztofa Serafińskiego) :)

Teza jaką Krzysztof Serafiński przedstawia w swoim tekście, jakoby podział na lewicę i prawicę był zły jest najzwyczajniej nieprawdziwa.

Prawdą jest jednak, jak pisze autor, że podział ten często stanowi manipulację, zubaża politykę, to na dodatek wykorzystywany jest do ogłupiania wyborców tak, aby ci nie widzieli prawdziwych różnic między partiami i skupili się na sprawach drugorzędnych. Media zdają się bombardować nas takimi zwrotami jak „przedstawicielka skrajnej prawicy Marine le Pen i centrysta Emmanuel Macrone” czy „populistyczna skrajna prawica” (słyszeliście kiedyś aby media mówiły o populistycznej lewicy?). Oś ta jest natomiast wypaczona przez tych, którzy nie chcą by skrajnie złe ideologie były kojarzone właśnie z nimi.

Co do wykresu dwuosiowego Davida Nolana Problem z nim polega na tym, że jest on nieprecyzyjny w tym sensie, że jesteśmy w stanie zredukować go do jednej osi z lewicą na jednym końcu i prawicą na drugim. Spójrzmy na ten wykres. Wyczytać możemy z niego 4 typu poglądów:

a) liberalnych gospodarczo i liberalnych światopoglądowo;
b) liberalnych gospodarczo i konserwatywnych światopoglądowo;
c) o etatystycznych poglądach gospodarczych i liberalnych światopoglądowo;
d) o etatystycznych poglądach gospodarczych i konserwatywnych poglądowo.

Uważam, że w tym miejscu ważnym jest zwrócenie uwagi na fakt, niestety nie dla wszystkich oczywisty, że liberałem nie jest ten, kto domaga się aby państwo zezwoliło na związki partnerskie, zapalenie trawki czy aby zliberalizowało ono prawo aborcyjne. Liberałem jest ten, kto uważa że państwo nie jest od tego aby powyższe zakazywać lub na nie zezwalać. To jest prawdziwy sens liberalizmu. W potocznym rozumieniu, czyli przeciwnym do przytoczonego przeze mnie powyżej, liberalizm zrównany został z etatyzmem, a to czy będzie można trawkę zapalić czy nie, zależy od postanowienia kolektywu – społeczeństwa.

Omawiany powyżej wykres Davida Nolana możliwy jest do zredukowania do jednej osi z jednego prostego powodu. Pomimo, że zawarte są w nim dwie cechy i do każdej z nich możemy przypisać dwie różne wartości, to sprowadzają się one do jednego wyboru. Jest nim wybór pomiędzy indywidualizmem z jednej strony i kolektywizmem z drugiej.

Zwolennicy wykresu dwuosiowego często przytaczają argument taki, że wolność w sferze obyczajowej jest równie ważna, o ile nawet nie jest ważniejsza, od ekonomicznej. Jest to jednak nieprawda. Jest ona w rzeczy samej istotna ale nie może istnieć bez wolności gospodarczej. Istnienie wolności gospodarczej jest warunkiem koniecznym istnienia każdej innej wolności. Milton Friedman w pierwszym odcinku serii „Free to choose” mówi tak: „wolność osobista i polityczna nigdy nie istniała i nie może istnieć bez wolności gospodarczej”. Tego samego zdania był również inny noblista, Friedrich August von Hayek w jednej ze swoich książek „Zgubna pycha rozumu. O błędach socjalizmu” pisze tak: „Wolność gospodarcza, będąca podstawowym warunkiem wszelkiej innej wolności, nie może być wolnością, od trosk ekonomicznych, obiecywaną nam przez socjalistów, a którą można uzyskać tylko pozbawiając jednostkę równocześnie konieczności i możliwości wyboru”. Jest to pochodna podstawowego prawa – prawa do życia. Człowiek nie jest zwierzęciem zdobywającym pokarm za pomocą kłów, pazurów, nie ma tez grzejącego go futra. Wszystko to musi zdobyć kierując się rozumem przy pomocy pracy własnych mięśni, musi wyprodukować niezbędne mu dobra. Jak możemy mówić o jakiekolwiek wolności w przypadku, gdy państwo ingeruje w procesy gospodarcze dyktując ludziom co mają produkować. Czy mając jedynie ocet na sklepowych pułkach naprawdę będziemy szczęśliwsi mogąc legalnie zapalić skręta?

Podział na lewicę i prawicę nie jest zły, nie jest tez nieaktualny. Natomiast, aby zachował on jednak sens i rzeczywiście coś ze sobą reprezentował musi zostać ustalone kryterium po pierwsze obiektywne i po drugie takie, którego nie da się już rozbić na mniejsze. Takim kryterium jest – podejście do jednostki.

Zatem zadajmy sobie następujące pytanie: Czy kolektyw (jakkolwiek nazwany) powinien mieć więcej praw, większą siłę przebicia niż jednostka? Odpowiedzieć możemy wyłącznie tak albo nie i na podstawie tego jak odpowiedzieliśmy możemy przyporządkować się do odpowiedniej grupy. Jeśli odpowiedzieliśmy: Tak – znaczy, że bliska naszemu sercu jest lewica. Jeśli nie – prawica.

W tym podejściu nie jest trudno orzec, że komunizm, nazizm, faszyzm, socjalizm to nurty lewicowe. W jednym ze swoich teksów profesor Robert Gwiazdowski przytacza podobieństwa pomiędzy nazizmem, a komunizmem. Podobieństwa jakie zostały w tekście wskazane dotyczą tego, że obie ideologie są kolektywistyczne, tak samo zapatrują się na państwo i partię. Są totalitarne, antyliberalne i antykapitalistyczne. Łączą je także teoria wroga, teoria wojny, interwencjonizm, wspieranie „championów gospodarczych”, niechęć do małego biznesu, etatyzm, wysokie wydatki publiczne i krytykowane w nich są prawa człowieka. Jeśli na tylu polach widzimy podobieństwo, dlaczego więc jeden ustrój nazywamy lewicowym, a drugi prawicowym? Zmianie ulega jedynie nazwa kolektywu, dla którego można poświęcić jednostkę. W komunizmie kolektywem jest proletariat, w narodowym SOCJALIZMIE, czyli nazizmie, jest to naród, w socjalizmie – społeczeństwo, w rasizmie – grupa ludzi o wspólnych korzeniach. Jednym słowem: Dla każdego z tych kolektywów można poświęcić jednostkę. Kolektyw jest ważniejszy niż jednostka.

Wracając na polski grunt. W świetle powyższego jak należałoby zakwalifikować Prawo i sprawiedliwość? Czy jest to partia zgodnie z powszechną narracją prawicowa, czy jednak lewicowa? Prawo i sprawiedliwość jest jednoznacznie i niezaprzeczalnie partią lewicową. Wskazuje na to nie tylko zdobywanie wyborców poprzez promocję rozbuchanych programów socjalnych, jak również ogólnie pozbawianie ludzi prawa do decydowania o ich własności. Brak poszanowania dla państwa prawa, konstytucji. Próba podporządkowania absolutnie wszystkiego pod dyktando partii. Konserwatyzm nie jest tożsamy z byciem prawicowcem. Z prostego powodu. Mamy ogólnie rzecz biorąc dwa typy konserwatystów. Po pierwsze, są to po prostu konserwatyści, nie domagają się zapisania swoich przekonań w postaci prawa. Przykładem tutaj może być, postać kontrowersyjna, Janusz Korwin-Mikke, który pomimo swojej niechęci do osób homoseksualnych nie twierdzi, że pod jego rządami osoby te straciłby wszelkie prawa, wręcz przeciwnie. Niejednokrotnie wspomina on o tym, że – państwo nie jest od tego, żeby jakimikolwiek związkami – czy to homo, czy hetero – się zajmowało. Jeśli powstanie jakaś organizacja, która takich ślubów będzie udzielać – proszę bardzo powiada. Po drugie mamy konserwatystów opresyjnych, którzy chcą żeby każdy żył według tych samych co oni zasad domagając się przy tym zapisania tychże w prawie – na przykład posłowie PiS, czy konserwatywni katolicy pokroju Wojciecha Cejrowskiego. Te dwie grupy na tyle się różnią, że nie można o obu powiedzieć, że są prawicowe. Prawicowi są pierwsi, ci niedomagający się poświęcenia praw jednostki na rzecz kolektywu.

Co z prawicą? Prawicowiec powie, że rząd nie jest od tego, żeby zakazywać czy zezwalać na cokolwiek, co nie szkodzi drugiemu. Prawicowcami są więc liberałowie (nie w znaczeniu potocznym, a w znaczeniu przytoczonym przeze mnie powyżej) i libertarianie. Prawicowcami są więc ci, dla których kolektyw nie może decydować o jednostce. Faktem jest również to, o czym pisze Rafał Serafiński w ostatnim akapicie tekstu, że nieograniczona wolność daje możliwość jednemu do zniewolenia drugiego. John Locke pisze o tym tak „celem prawa nie jest znoszenie i ograniczanie, lecz zachowanie i powiększanie wolności. Stąd też do wszystkich istot zdolnych do podlegania prawu odnosi się zasada: gdzie nie ma prawa, nie ma wolności. Wolność bowiem sprowadza się do niezależności od przymusu i gwałtu ze strony innych. Nie jest to możliwe tam, gdzie nie ma prawa. Nie jest więc to, jak się nam mówi, wolnością, gdyby każdy robił to, co mu się podoba. Któż bowiem mógłby być wolny, gdyby inny był w stanie go tyranizować? Być wolnym, to znaczy dysponować i swobodnie, zgodnie z własnym sumieniem, kierować własną osobą, działaniem, majątkiem, całą swą własnością z przyzwoleniem prawa, któremu się podlega, nie być więc poddanym czyjejś arbitralnej woli, ale kierować się bez przeszkód własną wolą”. Liberałem nie jest więc ten, który domaga się zniesienia prawa w ogóle, a ten który domaga się ograniczenia ingerencji prawa w sprawy, które nie szkodzą drugiemu człowiekowi.

A co w takim razie co na przykład z doktryną katolicką? Każdy naprawdę wierzący katolik powinien być konserwatystą typu drugiego, bo Biblia nakazuje mu troszczyć się o zbawienie swoje ale także powinien upominać grzeszników. Obowiązkiem katolika jest, między innymi, troszczyć się o zbawienie swoich bliźnich. A jak zrobić to skuteczniej niż za pomocą zapisania reguł wiary w prawie? Z tego wynika wprost kolektywizm. Wierni powinni żyć we wspólnotach – parafiach – gdzie wierni posłuszni są swojemu przewodnikowi duchowemu. Nie ma tam miejsca na indywidualność, na własne zdanie. Każdy ma zachowywać się tak samo. A jak? Tak jak ustali władza zwierzchnia. Widzimy więc, że doktryna katolicka jest jednocześnie konserwatywna – czyli prawicowa w powszechnym rozumieniu i kolektywistyczna – czyli lewicowa zarazem. Jak to więc jest? Katolicyzm jest więc doktryną lewicową, ze względu na swój kolektywizm. Mogą wszak zdarzyć się przypadki osób, które swojej wiary nie będą narzucać innym, a tkwić jedynie w swoim kolektywie.

Ayn Rand w jednym ze swoich esejów pisała w skrócie, że tradycyjnie prawicę utożsamia się z kapitalizmem, a lewicę z socjalizmem – co potwierdzałoby to, o czym pisałem wyżej. Kapitalizm jest urzeczywistnieniem indywidualizmu, socjalizm zaś kolektywizmu. Ayn Rand, delikatnie mówiąc, nie przepadała za konserwatystami. A jeśli pomiędzy konserwatyzmem, a prawicą postawimy znak równości oznaczać to będzie, że Rand – piewczyni indywidualizmu i kapitalizmu, która jak wyznaje w wywiadzie swoje życie poświęciła walce z irracjonalnością tj. kolektywizmem – powinna zostać zakwalifikowana jako popierająca idee lewicowe.

Na polskim gruncie podobnego zdania jest Stanisław Michalkiewicz: „Żeby określić prawicowość czy lewicowość najważniejsza jest odpowiedź na jedno proste pytanie: Czy patia uważa, że podział dochodu narodowego pod przymusem i za pośrednictwem państwa jest słuszny i sprawiedliwy? Jeżeli tak uważa, to nie wiem co by o sobie mówiła, ale jest partią socjalistyczną, a przynajmniej etatystyczną. Natomiast jeśli partia mówi, że podział dochodu narodowego powinien następować dobrowolnie i poprzez rynek, to jest ona partią rynkową, czyli nie jest socjalistyczną. Jest zatem partią prawicową”.

Czy podział na lewicę i prawicę rzeczywiście jest anachroniczny, nieprzystosowany do współczesnych warunków? Nie, nie jest. Jest wciąż aktualny, trzeba tylko pilnować aby piewcy niebezpiecznych, kolektywistycznych idei nie zaczęli zmieniać znaczenia słów – trzeba bronić się przed nowomową mającą na celu zmylić zwykłego człowieka, oszukać go tak, by ten myślał że głosuje na partię wolnościową, gdy w rzeczywistości oddaje głos partii kolektywistycznej, etatystycznej. Czy to, że dziś powszechnie jest używana inna, błędna definicja lewicy i prawicy coś zmienia? Nie, ponieważ wbrew temu co mówił Goebbels kłamstwo powtórzone tysiąc razy nie stanie się prawdą.

Lewica a prawica czyli kolektywizm a indywidualizm (polemika z tekstem Krzysztofa Serafińskiego) :)

Prawdą jest jednak, jak pisze autor, że podział ten często stanowi manipulację, zubaża politykę, to na dodatek wykorzystywany jest do ogłupiania wyborców tak, aby ci nie widzieli prawdziwych różnic między partiami i skupili się na sprawach drugorzędnych. Media zdają się bombardować nas takimi zwrotami jak „przedstawicielka skrajnej prawicy Marine le Pen i centrysta Emmanuel Macrone” czy „populistyczna skrajna prawica” (słyszeliście kiedyś aby media mówiły o populistycznej lewicy?). Oś ta jest natomiast wypaczona przez tych, którzy nie chcą by skrajnie złe ideologie były kojarzone właśnie z nimi.

Co do wykresu dwuosiowego Davida Nolana Problem z nim polega na tym, że jest on nieprecyzyjny w tym sensie, że jesteśmy w stanie zredukować go do jednej osi z lewicą na jednym końcu i prawicą na drugim. Spójrzmy na ten wykres. Wyczytać możemy z niego 4 typu poglądów:

a) liberalnych gospodarczo i liberalnych światopoglądowo;
b) liberalnych gospodarczo i konserwatywnych światopoglądowo;
c) o etatystycznych poglądach gospodarczych i liberalnych światopoglądowo;
d) o etatystycznych poglądach gospodarczych i konserwatywnych poglądowo.

Uważam, że w tym miejscu ważnym jest zwrócenie uwagi na fakt, niestety nie dla wszystkich oczywisty, że liberałem nie jest ten, kto domaga się aby państwo zezwoliło na związki partnerskie, zapalenie trawki czy aby zliberalizowało ono prawo aborcyjne. Liberałem jest ten, kto uważa że państwo nie jest od tego aby powyższe zakazywać lub na nie zezwalać. To jest prawdziwy sens liberalizmu. W potocznym rozumieniu, czyli przeciwnym do przytoczonego przeze mnie powyżej, liberalizm zrównany został z etatyzmem, a to czy będzie można trawkę zapalić czy nie, zależy od postanowienia kolektywu – społeczeństwa.

Omawiany powyżej wykres Davida Nolana możliwy jest do zredukowania do jednej osi z jednego prostego powodu. Pomimo, że zawarte są w nim dwie cechy i do każdej z nich możemy przypisać dwie różne wartości, to sprowadzają się one do jednego wyboru. Jest nim wybór pomiędzy indywidualizmem z jednej strony i kolektywizmem z drugiej.

Zwolennicy wykresu dwuosiowego często przytaczają argument taki, że wolność w sferze obyczajowej jest równie ważna, o ile nawet nie jest ważniejsza, od ekonomicznej. Jest to jednak nieprawda. Jest ona w rzeczy samej istotna ale nie może istnieć bez wolności gospodarczej. Istnienie wolności gospodarczej jest warunkiem koniecznym istnienia każdej innej wolności. Milton Friedman w pierwszym odcinku serii „Free to choose” mówi tak: „wolność osobista i polityczna nigdy nie istniała i nie może istnieć bez wolności gospodarczej”. Tego samego zdania był również inny noblista, Friedrich August von Hayek w jednej ze swoich książek „Zgubna pycha rozumu. O błędach socjalizmu” pisze tak: „Wolność gospodarcza, będąca podstawowym warunkiem wszelkiej innej wolności, nie może być wolnością, od trosk ekonomicznych, obiecywaną nam przez socjalistów, a którą można uzyskać tylko pozbawiając jednostkę równocześnie konieczności i możliwości wyboru”. Jest to pochodna podstawowego prawa – prawa do życia. Człowiek nie jest zwierzęciem zdobywającym pokarm za pomocą kłów, pazurów, nie ma tez grzejącego go futra. Wszystko to musi zdobyć kierując się rozumem przy pomocy pracy własnych mięśni, musi wyprodukować niezbędne mu dobra. Jak możemy mówić o jakiekolwiek wolności w przypadku, gdy państwo ingeruje w procesy gospodarcze dyktując ludziom co mają produkować. Czy mając jedynie ocet na sklepowych pułkach naprawdę będziemy szczęśliwsi mogąc legalnie zapalić skręta?

Podział na lewicę i prawicę nie jest zły, nie jest tez nieaktualny. Natomiast, aby zachował on jednak sens i rzeczywiście coś ze sobą reprezentował musi zostać ustalone kryterium po pierwsze obiektywne i  po drugie takie, którego nie da się już rozbić na mniejsze. Takim kryterium jest – podejście do jednostki.

Zatem zadajmy sobie następujące pytanie: Czy kolektyw (jakkolwiek nazwany) powinien mieć więcej praw, większą siłę przebicia niż jednostka? Odpowiedzieć możemy wyłącznie tak albo nie i na podstawie tego jak odpowiedzieliśmy możemy przyporządkować się do odpowiedniej grupy. Jeśli odpowiedzieliśmy: Tak – znaczy, że bliska naszemu sercu jest lewica. Jeśli nie – prawica.

W tym podejściu nie jest trudno orzec, że komunizm, nazizm, faszyzm, socjalizm to nurty lewicowe.  W jednym ze swoich teksów profesor Robert Gwiazdowski przytacza podobieństwa pomiędzy nazizmem, a komunizmem. Podobieństwa jakie zostały w tekście wskazane dotyczą tego, że obie ideologie są kolektywistyczne, tak samo zapatrują się na państwo i partię. Są totalitarne, antyliberalne i antykapitalistyczne. Łączą je także teoria wroga, teoria wojny, interwencjonizm, wspieranie „championów gospodarczych”, niechęć do małego biznesu, etatyzm, wysokie wydatki publiczne i krytykowane w nich są prawa człowieka. Jeśli na tylu polach widzimy podobieństwo, dlaczego więc jeden ustrój nazywamy lewicowym, a drugi prawicowym? Zmianie ulega jedynie nazwa kolektywu, dla którego można poświęcić jednostkę. W komunizmie kolektywem jest proletariat, w narodowym SOCJALIZMIE, czyli nazizmie, jest to naród, w socjalizmie – społeczeństwo, w rasizmie – grupa ludzi o wspólnych korzeniach. Jednym słowem: Dla każdego z tych kolektywów można poświęcić jednostkę. Kolektyw jest ważniejszy niż jednostka.

Wracając na polski grunt. W świetle powyższego jak należałoby zakwalifikować Prawo i sprawiedliwość? Czy jest to partia zgodnie z powszechną narracją prawicowa, czy jednak lewicowa? Prawo i sprawiedliwość jest jednoznacznie i niezaprzeczalnie partią lewicową. Wskazuje na to nie tylko zdobywanie wyborców poprzez promocję rozbuchanych programów socjalnych, jak również ogólnie pozbawianie ludzi prawa do decydowania o ich własności. Brak poszanowania dla państwa prawa, konstytucji. Próba podporządkowania absolutnie wszystkiego pod dyktando partii. Konserwatyzm nie jest tożsamy z byciem prawicowcem. Z prostego powodu. Mamy ogólnie rzecz biorąc dwa typy konserwatystów. Po pierwsze, są to po prostu konserwatyści, nie domagają się zapisania swoich przekonań w postaci prawa. Przykładem tutaj może być, postać kontrowersyjna, Janusz Korwin-Mikke, który pomimo swojej niechęci do osób homoseksualnych nie twierdzi, że pod jego rządami osoby te straciłby wszelkie prawa, wręcz przeciwnie. Niejednokrotnie wspomina on o tym, że – państwo nie jest od tego, żeby jakimikolwiek związkami – czy to homo, czy hetero – się zajmowało. Jeśli powstanie jakaś organizacja, która takich ślubów będzie udzielać – proszę bardzo powiada. Po drugie mamy konserwatystów opresyjnych, którzy chcą żeby każdy żył według tych samych co oni zasad domagając się przy tym zapisania tychże w prawie – na przykład posłowie PiS, czy konserwatywni katolicy pokroju Wojciecha Cejrowskiego. Te dwie grupy na tyle się różnią, że nie można o obu powiedzieć, że są prawicowe. Prawicowi są pierwsi, ci niedomagający się poświęcenia praw jednostki na rzecz kolektywu.

Co z prawicą? Prawicowiec powie, że rząd nie jest od tego, żeby zakazywać czy zezwalać na cokolwiek, co nie szkodzi drugiemu. Prawicowcami są więc liberałowie (nie w znaczeniu potocznym, a w znaczeniu przytoczonym przeze mnie powyżej) i libertarianie. Prawicowcami są więc ci, dla których kolektyw nie może decydować o jednostce. Faktem jest również to, o czym pisze Rafał Serafiński w ostatnim akapicie tekstu, że nieograniczona wolność daje możliwość jednemu do zniewolenia drugiego. John Locke pisze o tym tak „celem prawa nie jest znoszenie i ograniczanie, lecz zachowanie i powiększanie wolności. Stąd też do wszystkich istot zdolnych do podlegania prawu odnosi się zasada: gdzie nie ma prawa, nie ma wolności. Wolność bowiem sprowadza się do niezależności od przymusu i gwałtu ze strony innych. Nie jest to możliwe tam, gdzie nie ma prawa. Nie jest więc to, jak się nam mówi, wolnością, gdyby każdy robił to, co mu się podoba. Któż bowiem mógłby być wolny, gdyby inny był w stanie go tyranizować? Być wolnym, to znaczy dysponować i swobodnie, zgodnie z własnym sumieniem, kierować własną osobą, działaniem, majątkiem, całą swą własnością z przyzwoleniem prawa, któremu się podlega, nie być więc poddanym czyjejś arbitralnej woli, ale kierować się bez przeszkód własną wolą”. Liberałem nie jest więc ten, który domaga się zniesienia prawa w ogóle, a ten który domaga się ograniczenia ingerencji prawa w sprawy, które nie szkodzą drugiemu człowiekowi.

A co w takim razie co na przykład z doktryną katolicką? Każdy naprawdę wierzący katolik powinien być konserwatystą typu drugiego, bo Biblia nakazuje mu troszczyć się o zbawienie swoje ale także powinien upominać grzeszników. Obowiązkiem katolika jest, między innymi, troszczyć się o zbawienie swoich bliźnich. A jak zrobić to skuteczniej niż za pomocą zapisania reguł wiary w prawie? Z tego wynika wprost kolektywizm. Wierni powinni żyć we wspólnotach – parafiach – gdzie wierni posłuszni są swojemu przewodnikowi duchowemu. Nie ma tam miejsca na indywidualność, na własne zdanie. Każdy ma zachowywać się tak samo. A jak? Tak jak ustali władza zwierzchnia. Widzimy więc, że doktryna katolicka jest jednocześnie konserwatywna – czyli prawicowa w powszechnym rozumieniu i kolektywistyczna – czyli lewicowa zarazem. Jak to więc jest? Katolicyzm jest więc doktryną lewicową, ze względu na swój kolektywizm. Mogą wszak zdarzyć się przypadki osób, które swojej wiary nie będą narzucać innym, a tkwić jedynie w swoim kolektywie.

Ayn Rand w jednym ze swoich esejów pisała w skrócie, że tradycyjnie prawicę utożsamia się z kapitalizmem, a lewicę z socjalizmem – co potwierdzałoby to, o czym pisałem wyżej. Kapitalizm jest urzeczywistnieniem indywidualizmu, socjalizm zaś kolektywizmu. Ayn Rand, delikatnie mówiąc, nie przepadała za konserwatystami. A jeśli pomiędzy konserwatyzmem, a prawicą postawimy znak równości oznaczać to będzie, że Rand – piewczyni indywidualizmu i kapitalizmu, która jak wyznaje w wywiadzie swoje życie poświęciła walce z irracjonalnością tj. kolektywizmem – powinna zostać zakwalifikowana jako popierająca idee lewicowe.

Na polskim gruncie podobnego zdania jest Stanisław Michalkiewicz: „Żeby określić prawicowość czy lewicowość najważniejsza jest odpowiedź na jedno proste pytanie: Czy patia uważa, że podział dochodu narodowego pod przymusem i za pośrednictwem państwa jest słuszny i sprawiedliwy? Jeżeli tak uważa, to nie wiem co by o sobie mówiła, ale jest partią socjalistyczną, a przynajmniej etatystyczną. Natomiast jeśli partia mówi, że podział dochodu narodowego powinien następować dobrowolnie i poprzez rynek, to jest ona partią rynkową, czyli nie jest socjalistyczną. Jest zatem partią prawicową”.

Czy podział na lewicę i prawicę rzeczywiście jest anachroniczny, nieprzystosowany do współczesnych warunków? Nie, nie jest. Jest wciąż aktualny, trzeba tylko pilnować aby piewcy niebezpiecznych, kolektywistycznych idei nie zaczęli zmieniać znaczenia słów – trzeba bronić się przed nowomową mającą na celu zmylić zwykłego człowieka, oszukać go tak, by ten myślał że głosuje na partię wolnościową, gdy w rzeczywistości oddaje głos partii kolektywistycznej, etatystycznej. Czy to, że dziś powszechnie jest używana inna, błędna definicja lewicy i prawicy coś zmienia? Nie, ponieważ wbrew temu co mówił Goebbels kłamstwo powtórzone tysiąc razy nie stanie się prawdą.

Kim jest liberał, który nie kocha wolności? Recenzja wyboru tekstów źródłowych pod redakcją Leszka Balcerowicza „Odkrywając wolność: przeciw zniewoleniu umysłów”. :)

Problemy gospodarcze Zachodu, które rozpoczęły się kilka lat temu, w niebywale interesujący sposób wpłynęły na debatę publiczną na temat roli państwa w gospodarce i zależności pomiędzy nim a obywatelem. Chór lewicowych intelektualistów oraz działaczy jednoznacznie i autorytatywnie orzekł, przy aplauzie większości najważniejszych mediów, że winę za zubożenie części społeczeństwa i problemy finansowe całych państw ponosi bliżej nieokreślony przez nich sposób myślenia i działania zwany neoliberalizmem. To on winien był upadkowi finansów Grecji, utracie przez wielu Amerykanów „swoich” nieruchomości, spadkowi PKB w państwach Unii Europejskiej, ogromnemu bezrobociu wśród hiszpańskiej młodzieży. Opinia publiczna karmiona demagogią wylewającą się z ekranów telewizorów i łam gazet z ochotą przyłączyła się do tego chóru, który zgodnie ze starym powiedzeniem „na złodzieju czapka gore” usiłował konsekwencje własnej nieodpowiedzialności i hołdowania fałszywym paradygmatom zrzucić na barki wspólnego, choć bliżej nieokreślonego wroga. Było to na rękę zwłaszcza tym, którzy ponosili faktyczną odpowiedzialność za krach systemu finansowego i ubóstwo, które dla wielu mieszkańców Zachodu było doświadczeniem zupełnie nowym. Rządy z ochotą zrzuciły winę za swoją rozrzutność i niekompetencję na rynki finansowe, postulując jednocześnie zwiększenie pola własnej ingerencji w procesy ekonomiczne. Narodził się równocześnie spontaniczny ruch oburzonych, pikietujący nie pod Białym Domem, jak być powinno, lecz pod siedzibą nowojorskiej giełdy. Efektem tego społecznego oburzenia były postulaty zwiększenia kontroli nad procesami gospodarczymi i oddanie ich we władanie w ręce kompetentnych biurokratów. Przypominało to sytuację, kiedy to strażacy wezwani do pożaru miast do hydrantów podłączyli swoje węże do dystrybutorów na stacji paliw.

 

by Wikipedia
by Wikipedia

Na własne oczy mogliśmy się zatem przekonać o mechanizmie, który 150 lat temu opisał Frédéric Bastiat w słynnym eseju „Co widać i czego nie widać”. Mało bowiem który zwykły obserwator tytanicznych zmagań światowych rządów z kryzysem wiedział, że to właśnie one, zaślepione socjalistycznymi absurdami, ponoszą pełną i jedyną odpowiedzialność za to, co się stało. Jeśliby szukać bezpośrednich powodów wydarzeń ostatnich lat, cofnąć się musimy aż do czasów rządów Franklina Delano Roosevelta – ikony dzisiejszych lewicowych salonów – kiedy powstała osławiona (choć z dzisiejszej perspektywy lepsze byłoby określenie niesławna) Fannie Mae, a potem do roku 1970 – gdy powołano do życia Freddie Mac. Te znajdujące się pod parasolem rządu federalnego instytucje poprzez udzielenie gwarancji kredytowych bankom uruchomiły proces, który po czasach nieodpowiedzialnej w tym względzie administracji Billa Clintona musiał wcześniej czy później doprowadzić do znanego wszystkim finału. Egalitarne przekonanie, że każdy powinien być właścicielem mieszkania czy domu, sprawiło ostatecznie, że wielu z nich, zamiast żyć skromnie, lecz godnie, zasiliło wielką armię bezdomnych. Kryzys na rynku nieruchomości obnażył równocześnie stan finansów publicznych wielu zachodnich państw, zadłużonych ponad miarę i rozsądek. Nawet John Maynard Keynes byłby zdziwiony, słysząc niektóre propozycje rozwiązania problemów wygenerowanych przez gospodarkę opartą na jego założeniach. Mamy bowiem dzisiaj przed sobą prostą, acz posępną alternatywę. Z jednej strony możemy wybrać powrót do korzeni, które dały Zachodowi ekonomiczną hegemonię i bogactwo jej mieszkańcom, z drugiej strony zaś proponuje się nam model, z którego dumny mógłby być niejeden miłośnik Karola Marksa i Włodzimierza Lenina, a który doprowadzić musi do nieznanego wcześniej zniewolenia jednostek, całych społeczeństw, a w końcu tak upragnionej przez socjalistów równości – tym razem w ubóstwie.

Ten przydługi wstęp wydaje się niezbędny, by móc dokonać rzetelnej oceny publikacji, która ukazała się wysiłkiem Forum Obywatelskiego Rozwoju. „Odkrywając wolność” pod redakcją Leszka Balcerowicza nie jest bowiem tylko kolejną antologią tekstów źródłowych, lecz przede wszystkim niebywale ważnym głosem w dyskusji, która toczy się w naszym kraju, dyskusji, której stawką jest nie tylko ekonomiczna i moralna kondycja obecnego pokolenia, lecz także, jakkolwiek może to brzmieć pompatycznie, los kolejnych pokoleń, które będą musiały zmagać się z konsekwencjami nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej prowadzonej obecnie. Podtytuł książki – „Przeciw zniewoleniu umysłów” – wskazuje równocześnie cel, jaki przyświecał ogromnemu wysiłkowi zmierzającemu do jej wydania. Polskie społeczeństwo padło bowiem ofiarą przeprowadzonej na wielką skalę manipulacji. Jej animatorom udało się je przekonać, że rzeczywistość społeczna i ekonomiczna Trzeciej Rzeczpospolitej jest emanacją liberalnego paradygmatu, że korupcja, nadużycia gospodarcze, samowola władzy, niekompetencja urzędnika, sprzedajni politycy, niewydolne sądy, dyspozycyjna prokuratura, pozbawione moralnych zasad media są owocem kapitalistycznej rewolucji, do której doszło po upadku PRL-u. Wszystkie patologie nowego państwa przypisane zostały „drapieżnemu” kapitalizmowi, a całe pokolenie polityków zrobiło kariery na bohaterskiej walce z gospodarczym liberalizmem, czyli z czymś, czego Polska właściwie nie doświadczyła. Trudno bowiem uznać za liberalne gospodarczo państwo, w którym funkcjonują setki zezwoleń i koncesji, gdzie przedsiębiorca zdany jest na łaskę i niełaskę urzędnika skarbowego, gdzie ogromna większość PKB pozostaje w dyspozycji władzy publicznej, gdzie przedsiębiorąca traktowany jest jak potencjalny przestępca, gdzie system podatkowy zniechęca do pracowitości i przedsiębiorczości, a każdy niemal aspekt życia jest poddany troskliwej kurateli państwa.

Jej akuszerzy, co wydaje się najbardziej perfidne, obrali przy tym niebywale przewrotną taktykę, dokonując semantycznej kradzieży, czyli inwazji na pojęcia. Jeszcze wiek temu nikt nie miał wątpliwości, co oznacza bycie liberałem lub liberalnym politykiem, że liberał kocha wolność, której gwarantem jest własność prywatna i wolny rynek, z którymi łączy się odpowiedzialność za własne czyny, że państwo, choć czasem przydatne, podobne jest do dżina, którego nie wolno nieopatrznie wypuścić z butelki. Równocześnie kolejne fiaska lewicowych eksperymentów sprawiły, że terminy „socjalista”, „socjaldemokrata” coraz bardziej kojarzyły się z szaleńcem próbującym bezskutecznie realizować swoje gnostyckie mrzonki. Stąd wielu z nich, tworząc kolejne projekty naprawy świata i społeczeństwa powszechnej szczęśliwości, sięgać zaczęło w warstwie retorycznej do liberalnych kategorii, a samych siebie określać mianem liberałów. Z czasem liberalny mainstream opanowany został przez liberałów renegatów, intelektualistów – takich jak John Rawls, Bruce Ackerman czy Amartya Sen – którzy nie wahali się poświęcić wolności na ołtarzu równości czy kolejnej postaci sprawiedliwości społecznej. Figura Szekspirowskiego Romea, jako wzoru romantycznego kochanka, jest definiowana poprzez miłość do Julii, tak jak prawdziwego liberała określa afekt, jakim darzy wolność. Kim zatem jest Romeo, który nie kocha Julii, kim jest liberał, który nie kocha wolności? Nie bez powodu więc renesans klasycznego liberalizmu, do którego doszło za sprawą szkoły austriackiej i szkoły chicagowskiej, dokonał się nie pod sztandarem liberalizmu, zawłaszczonego przez lewicę, lecz libertarianizmu i neoliberalizmu.

Recenzowana publikacja ma zatem przede wszystkim ten walor, że stara się porządkować pojęcia poprzez wskazanie, czym jest prawdziwy liberalizm i jakie kategorie definiują ten styl myślenia i uprawiania polityki. Jest to niezbędne dla skuteczności w debacie toczonej w naszym kraju nad obecnością państwa w gospodarce i życiu każdego obywatela. Żaden szanujący się fizyk nie będzie prowadził dyskusji naukowej ze zwolennikiem perpetuum mobile, wolnorynkowcy zmuszeni są tymczasem do polemiki z wyznawcami nawet najbardziej absurdalnych ekonomicznych twierdzeń, wyjątkowo głupie tezy mają bowiem, używając słów Nicolása Gómeza Dávili, wyjątkowo wielu zwolenników. Dyskusja ta nie ma, co ważne, charakteru akademickiego, gdzie nietrudno doprowadzić ad absurdum argumenty interwencjonistów i etatystów. Widownią i sędziami w tym sporze są wyborcy, zwykli ludzie, którym brak odpowiedniego aparatu pojęciowego, którzy reagują emocjonalnie i odruchowo. Dlatego tak ważne jest to, o czym pisał Ludwig von Mises, stworzenie ideologii wolnego rynku, która pozwoli zwykłym ludziom na utożsamienie się z jego ideałami, na dostrzeżenie, że tylko on, połączony z ich pracowitością, zapobiegliwością i przedsiębiorczością pozwoli na ich indywidualny sukces, że tylko wolny rynek stwarza jasne reguły dające szansę na bycie człowiekiem wolnym, a nie zniewolonym klientem Lewiatana, żebrzącym o resztki z jego stołu. Ideologia wolnego rynku ma pokazać, że kapitalizm stwarza możliwości każdemu, by własnym wysiłkiem osiągnąć swoje cele, zaspokoić pragnienia, a równocześnie pomnożyć dobrobyt i zasobność całego społeczeństwa. Antologia pod redakcją Leszka Balcerowicza jest z tego punktu widzenia wkładem w stworzenie w naszym kraju wolnorynkowej ideologii, budowanej od lat przez środowiska takie jak Instytut Misesa czy Centrum im. Adama Smitha. Autorski wykład redaktora antologii na temat tego, czym jest liberalna filozofia polityczna i liberalna ekonomia, został zawarty w obszernym analitycznym wstępie. Jest on interesujący przede wszystkim dlatego, że Leszek Balcerowicz nie jest tylko uczonym, który z wysokości swej katedry dokonuje recenzji otaczającej go rzeczywistości, lecz czynnym i prominentnym uczestnikiem życia publicznego, swego czasu aktywnym politykiem i jednym z autorów polskiej transformacji. Ten empiryczny komponent dorobku autora – niezależnie od tego, czy się z nim zgadzamy, czy nie – pozwala mu na posługiwanie się różnorodną argumentacją z zakresu ekonomii, filozofii politycznej, prawa lub po prostu zdrowego rozsądku. Spełnia więc wszystkie wymogi, jakie postawić należy przed wspomnianą wyżej ideologią wolnego rynku, z którą utożsamić mogą się nie tylko specjaliści. Z pomocą prostych argumentów Leszek Balcerowicz stara się opisać kategorie i procesy porządkujące nasze myślenie o polityce, ekonomii i życiu społecznym. W sposób intuicyjny i przystępny dla każdego czytelnika próbuje, jak sam określa, „rozrzedzić mgłę wieloznaczności, jaka spowija” takie pojęcia jak: wolność, własność, przymus, sprawiedliwość, prawo, władza, państwo.

I właśnie od tego ostatniego rozpoczyna swój wywód. Wydaje się to dla liberała paradoksalne, jeśli jednak pokusimy się o pobieżną choćby obserwację rzeczywistości, to właśnie w opozycji do państwa (rzecz jasna, nie na płaszczyźnie koncepcyjnej) zdefiniowane zostają fundamentalne liberalne kategorie lub, patrząc historycznie, to monarszy absolutyzm dał impuls dla rozwoju zwalczających go koncepcji liberalnych. W analizie problemu państwa został zastosowany pewien zabieg upraszczający. Autor nie dokonuje bowiem gruntownej analizy genezy i istoty państwa, co tak naprawdę nie jest potrzebne, lecz ogranicza się do przeciwstawienia jego dwóch modeli idealnych. Pierwszym jest model Hobbesjański, nie do końca fortunnie, choć w sposób oddziałujący na wyobraźnię utożsamiany z wszechogarniającym państwem totalnym, drugi z Nozickowskim państwem minimum, którego rola jest redukowana do funkcji stricte ochronnych. Są one podstawą kategoryzacji i oceny realnych bytów państwowych z punktu widzenia liberalnej filozofii politycznej, a więc przede wszystkim dialektyki pomiędzy władzą a wolnością. Jak bowiem trafnie zauważa Leszek Balcerowicz, powołując się na Friedricha Hayeka, najbardziej pierwotne i intuicyjne rozumienie wolności odnaleźć można w jej przeciwstawieniu niewolnictwu czy zniewoleniu. Wskazuje równocześnie na powszechny w wieku XX błąd, który zwiódł wielu miłośników wolności na manowce egalitaryzmu, ponieważ utożsamiali oni wolność z możliwościami czy szansami, co ostatecznie doprowadziło do sformułowania postulatów radykalnie sprzecznych z liberalnym credo. Tymczasem najlepszą chyba definicję liberalnej wolności sformułował wspomniany wyżej Hayek, który określił ją jako brak przymusu, czyli niepodleganie arbitralnej woli innych, przy zastrzeżeniu, że granicą wolności jednostki jest analogiczna wolność innych, czyli – jak ujął to Isaiah Berlin – „wolność twojej pięści musi być ograniczona bliskością mojego nosa”. Jest to, wydaje się, lepsza formuła niż zaproponowana przez Leszka Balcerowicza: „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Bez dodatkowego bowiem zastrzeżenia prowadzić może ona do wniosku, że nawet obywatele Korei Północnej są w pewnym sensie wolni, bowiem nawet tam znaleźć można aspekty życia, które nie są regulowane przez prawo. Nie można więc utożsamiać wolności, jak czyni to autor, z „domniemaniem wolności”, lecz te dwie reguły traktować łącznie, dodając warunek o charakterze substancjalnym, jak czynią to chociażby Locke, Mill, a ze współczesnych Hayek czy von Mises. Tylko tak możliwe staje się opisanie i zdefiniowanie tego, czym jest najbardziej klasyczna z liberalnych wolności, czyli wolność negatywna. Definicja Leszka Balcerowicza jest prawdziwa tylko w państwie liberalnym.

Jest to tym bardziej istotne, że w dalszej części wstępu autor porusza fundamentalne zagadnienie granic wolności. Na ich początku stawia zawsze obecne w dyskursie filozoficznym i politycznym pytanie o to, „wedle jakiego kryterium należy ustalać zestaw działań zakazywanych przez państwo, czyli jakie kryterium powinno wyznaczać granice wolności”. Absolutnym minimum, jak wskazuje, jest tutaj krzywda innych, która wyznaczać winna zakres swobody jednostki. Jak zauważa jednak, samo pojęcie krzywdy analizowane być może w rozmaitych aspektach i prowadzić do zgoła odmiennych wniosków. Na początku tych rozważań Leszek Balcerowicz odwołuje się do autorytetu Johna Stuarta Milla, który sformułował krytykę godzącego w wolność jednostki paternalizmu. Dla Milla bowiem uzasadnieniem ograniczenia wolności może być jedynie zapobieżenie wyrządzeniu szkody, czyli naruszenie dwóch istotnych interesów innych jednostek – autonomii i bezpieczeństwa. Nie można więc zmusić czy nakazać świadomej i racjonalnej jednostce działań zgodnych z jej interesem, bowiem tylko ona ponosi pełną odpowiedzialność za własne działania i zaniechania. Łączy więc Mill kategorie zawsze obecne w klasycznym liberalizmie, bowiem by wolność nie zamieniła się w lekkomyślną samowolę, zawsze towarzyszyć jej musi odpowiedzialność za indywidualne wybory dokonywane w ramach wolności, jaką dysponuje jednostka. „W tej części – pisał – która dotyczy wyłącznie jego samego, [każdy] jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Na marginesie zauważyć jednak należy, że dychotomia wolności i paternalizmu Milla nie jest tak radykalna, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Dopuszczał on bowiem słabszą wersję paternalizmu, gdyż akceptował ingerencję państwa tam, gdzie ignorancja czy inne czynniki wyłączają dokonanie autonomicznego wyboru, lub tam, gdzie działania samej jednostki pozbawić ją mogą autonomiczności. Równocześnie, podkreślając dokonania Milla na polu zdefiniowania liberalnej wolności w sposób konkurencyjny dla wcześniejszych teoretyków liberalizmu, pamiętać należy, że nie był on wzorem wolnorynkowa. Jego afirmacja wolnego rynku nie jest jednoznaczna i bezkrytyczna, a niektóre z jego argumentów służyć mogą doskonale uzasadnieniu głębokiej ingerencji państwa w gospodarkę. Siłą rzeczy ten aspekt jego dorobku nie jest akcentowany przez autora, choć może słuszny wydaje się postulat poczynienia na marginesie stosownego komentarza. Skoro bowiem próbujemy definiować wolność w kategoriach zaproponowanych przez Milla, musimy nie tylko być świadomi tych konsekwencji, które są zgodne z naszymi poglądami, lecz także mieć świadomość możliwości rozmaitych – czasem radykalnie odmiennych od naszych – interpretacji. Chyba że Millowska autonomia ma jedynie walor regulatywny, wtedy nie wypada nie zgodzić się z autorem, że „chcieć szerokiej autonomii i jednocześnie chcieć nie odpowiadać za własne czyny jest niespójne nie tylko moralnie, ale i praktycznie”.

To klasyczne połączenie wolności i odpowiedzialności każe autorowi zastanowić się nad kilkoma przypadkami dyskusyjnymi czy granicznymi. Słodko brzmią w uszach każdego liberała i konserwatysty wywody profesora Balcerowicza na temat absurdalnych i antycywilizacyjnych konsekwencji radykalnego ekologizmu, porównywanego do nowej religii. Profesor wspomina też – szkoda, że tak zdawkowo – o ekonomicznych interesach stojących za tyranizującym dzisiaj społeczeństwa i rządy wielu państw ekologicznym lobby. Nie można jednak podczas lektury rozważań na temat krzywdy, która powinna lub która może uzasadniać ograniczenie wolnościowego paradygmatu, przejść do porządku dziennego nad kilkoma niekonsekwencjami i nie do końca fortunnymi sformułowaniami. Autor twierdzi bowiem, że wolnorynkowa konkurencja „krzywdzi tych, którzy w niej przegrywają”. Oczywiście, porażka nie jest niczym przyjemnym, ale taka jest istota konkurencji w każdej dziedzinie, a trudno przecież nazwać skrzywdzonym sportowca, który przegrał w uczciwej rywalizacji. I właśnie wolny rynek, co często podkreślali Mises i Hayek, stwarza najuczciwsze, znane wszystkim reguły współzawodnictwa. Interwencję państwa w tym kontekście porównać można do sportowca zażywającego niedozwolone środki albo niezgodnie z przepisami sabotującego poczynania konkurentów. Z krzywdą możemy mieć do czynienia tylko tam, gdzie reguły rynku doznają zaburzenia przez wyłączające wolność działania jednej ze stron, arbitralną ingerencję władzy, przyznaje to zresztą sam autor, słusznie widząc w państwie autora antykonkurencyjnych restrykcji. Liberalizm odwołujący się do tradycji klasycznej przyjmuje bowiem proceduralną, a nie teleologiczną koncepcję sprawiedliwości, na której gruncie każdy wynik rynkowej dystrybucji w warunkach wolności i swobody umów jest wynikiem sprawiedliwym (o czym za chwilę). Autor jednak przy okazji zwraca uwagę na inny istotny problem: krzywdę, jakiej doznać mogą członkowie liberalnego społeczeństwa w wyniku konsekwentnie realizowanej wolności słowa i środków masowego przekazu. Leszek Balcerowicz zajmuje tu stanowisko mające długą tradycję w liberalnym dyskursie, bardzo wąsko określając wyjątki od tej generalnej zasady, które opierać się mają na powszechnym konsensusie. Następnie autor przechodzi do najważniejszego chyba fragmentu tej części wstępu dotyczącego ścisłego powiązania wolności oraz własności, które wyraża się w wolności umów.

Prezentuje tutaj Balcerowicz, co nie może dziwić, ortodoksyjne stanowisko, którego źródeł szukać należy u samego zarania filozofii liberalnej. Z samej bowiem natury ludzkiej wynika liberalny postulat swobody treści interakcji, w jakie wchodzą z sobą jednostki w wolnym społeczeństwie, a „poszczególni ludzie są najlepszymi sędziami swoich interesów nie tylko w działaniach, które odnoszą się jedynie do nich samych, ale w stosunkach z innymi ludźmi”. Leszek Balcerowicz zwraca przy tym uwagę na wspomniany wcześniej fenomen określania mianem „kapitalistycznych” państw, gdzie ta fundamentalna dla wolnego rynku i wolności jednostki zasada uległa daleko idącym ograniczeniom. W istocie, na co zwraca uwagę, erozja tej zasady prowadzi nieuchronnie do zmniejszenia zakresu wolności i rozciągnięcia imperium państwa na kolejne obszary w imię takich szczytnych zasad jak: sprawiedliwość społeczna, obrona słabszych, wyrównywanie szans. Wszystkie one, niezależnie od treści i proweniencji, muszą skutkować tym, na co zwracał już uwagę Hayek, a niedawno Nozick – traktowaniem wolnych z natury jednostek jako środków realizacji celów leżących poza nimi i które z reguły wcale im nie służą. Przykładem, który przywołuje w tym miejscu autor, jest państwowa reglamentacja umów o pracę, która w imię ochrony „słabszej strony” powoduje wzmocnienie związków zawodowych, zaburzenie relacji pomiędzy popytem i podażą na rynku pracy, a w ostatecznej konsekwencji skutkuje bezrobociem.

Kwestia swobody umów i wolności osobistej łączona jest przy tym z kolejną ważką problematyką, podnoszoną w dyskusjach na temat relacji jednostka–państwo. Jest nią zakres i podstawa penalizacji niektórych zachowań, z istoty niebędących przyczyną bezpośredniej szkody osób trzecich i wynikających z konsekwentnego zastosowania indywidualizmu. Mówiąc krótko, czy mamy do czynienia z przestępstwem, gdy nie ma ofiary, lub czy prawo dopuszcza konsekwentnie zasadę volenti non fit iniuria. Jest to klasyczne pole sporu pomiędzy liberałami a konserwatystami, który wyraża się w różnicy co do normatywnego ciężaru zasad moralnych. Leszek Balcerowicz nie prezentuje tu dogmatycznego, lecz w najlepszej tradycji szkockiego oświecenia czysto empiryczny i pragmatyczny punkt widzenia. Wskazuje, że moralny purytanizm na płaszczyźnie legislacyjnej przynieść może efekty odwrotne od zamierzonych, z drugiej jednak strony świadom jest tego, że związki wolności, prawa i moralności są materią delikatną, której nie można zamknąć w postaci prostych i łatwych reguł, że ich opisanie zawsze musi nastąpić w odniesieniu do konkretnego przypadku w bardzo określonym społecznym kontekście.

Druga część wstępu poświęcona jest kolejnemu problemowi znajdującemu się w samym centrum rozważań politycznych od samego ich początku. Określenie dialektycznych zależności wolności i równości jest bowiem jednym z kamieni probierczych pozwalających usytuować każdą niemal współczesną doktrynę w określonym miejscu politycznego spektrum. Jak socjalizm i konserwatyzm, tak liberalizm zajmuje w tej kwestii określone stanowisko, które – nieco trywializując – sprowadza się do odpowiedzi na pytanie, czy trawnik może być równocześnie wolny i równo przycięty. Samo postawienie tego trywialnego pytania ilustruje klasyczne liberalne stanowisko wobec problemu relacji wolności i równości. Niestety, słabo pamięta się dzisiaj o fakcie, iż klasyczni liberałowie – zaczynając od Johna Locke’a, Monteskiusza, poprzez Benjamina Constanta, na Herbercie Spencerze kończąc – nie byli entuzjastami równości, że oprócz równości w wolności i formalnej równości wobec prawa każdą jej postać, szczególnie polityczną i ekonomiczną, postrzegali jako zagrożenie dla wolności jednostki. Sama równość wobec prawa wydaje się, co podkreśla autor, wielką zdobyczą liberalizmu, choć pamiętać należy, że jej korzenie tkwią głęboko w chrześcijańskiej refleksji moralnej. Nie ona jednak stanowi dziś przedmiot dyskursu, weszła bowiem w skład zachodniego dziedzictwa prawnego i nie jest podważana przez żadnych liczących się uczestników debaty. Spory natomiast, także wśród samych liberałów, dotyczą równości szans. I w tym miejscu Leszek Balcerowicz prezentuje stanowisko najbliższe duchowi liberalizmu tradycji klasycznej. Różnorodność jednostek, ich talentów, predyspozycji, uzdolnień sprawia, że nie mogą być one ignorowane, jak czyni to lewica, lecz jej konsekwencją jest różnorodność szans realizacji indywidualnych aspiracji. Ta różnorodność jest konieczną konsekwencją zastosowania zasady wolności, a administracyjna, oparta na przymusie ingerencja niszczy Hayekowski ład spontaniczny, dokonując przy okazji redukcji wszystkich unikalnych jednostek do najniższego wspólnego mianownika. I w tym miejscu argument profesora Balcerowicza nie ma charakteru abstrakcyjnych dywagacji, lecz odwołuje się do zdrowego rozsądku i powszechnego doświadczenia. Konkurują tutaj bowiem dwa przeciwstawne paradygmaty. Wedle pierwszego, nazwijmy go publicznym, dostęp do pozycji społecznej kojarzonej z prestiżem i sukcesem określony jest nie przez indywidualne zalety i kompetencje, lecz jest wynikiem arbitralnej decyzji władzy, za którą stoją konkretni ludzie i konkretne interesy. Model wolnorynkowy oparty jest natomiast na konkurencji wolnych jednostek, które osiągają sukces lub ponoszą klęskę w dostępie do pozycji społecznych za sprawą swych kompetencji. W modelu pierwszym konsekwencje nietrafionej decyzji ponoszą wszyscy podatnicy, w drugim – prywatni dysponenci. Wobec tego w interesie wszystkich (z wyjątkiem, oczywiście, ludzi władzy) jest rozszerzenie zasad wolnorynkowych i maksymalne ograniczenie sfery oddziaływania państwa. Przenosząc argument na poziom zupełnie trywialny, nikt dzisiaj nie wierzy, że w konkursach na stanowiska w administracji publicznej czy w przedsiębiorstwach, w których największym udziałowcem jest Skarb Państwa, wygrywają ci, co mają największe kompetencje.

O ile jednak zasada równości szans budzi wśród liberałów ożywione dyskusje i nie zawsze bywa tak ortodoksyjnie rozumiana (vide Rawls), to nie wywołuje większych kontrowersji problem równości własności, która – jak pisze autor – „musi być w konflikcie z szeroką wolnością” i nie jest ważne, czy realizuje się ją w państwie socjalistycznym (w potocznym sensie tego słowa), czy w „państwie dobrobytu”. Rozważania te pozwalają przejść autorowi do analizy wzajemnych relacji pomiędzy liberalną wolnością negatywną a wolnością pozytywną. Nie jest to przeciwstawienie pokrywające się z Berlinowskim argumentem, lecz w sposób jasny i przekonujący pokazuje niekonsekwencje i słabość argumentów tych, którzy z wolności negatywnej wywodzą uprawnienia o charakterze socjalnym, a z nich konieczność redystrybutywnej roli państwa. W sposób właściwy dla klasycznego liberalizmu Leszek Balcerowicz dyskredytuje rozbudowaną socjalną funkcję władzy, wskazując na jej nieefektywność i moralne spustoszenie, które czyni ona w społeczeństwie. Przeciwstawia jej afirmowaną przez liberałów i skuteczną w praktyce dobroczynność prywatną, opartą nie na prawnych nakazach, lecz na moralnych zobowiązaniach wobec innych członków społeczności. To zatem, czego mimo ogromnych nakładów nie może zapewnić państwo, z powodzeniem może być realizowane w ramach społeczeństwa obywatelskiego konkurującego z państwem i w przeciwieństwie do niego gwarantującego jednostkom ogromną sferę autonomii. Autonomii, którą realizować można na płaszczyźnie osobistej, społecznej, politycznej, a w końcu gospodarczej.

Tej ostatniej profesor Balcerowicz poświęca w swej narracji najwięcej miejsca. Dydaktyczny walor jego wywodów polega przede wszystkim na wskazaniu idealnego liberalnego modelu autonomii gospodarczej i zestawieniu go z praktyką polityczną i prawną. Pozwala mu to na pokazanie, w jak ogromnym stopniu w ciągu ostatnich lat posunął się proces ciągłego ograniczania tej autonomii poprzez prawną reglamentację oraz rozwój fiskalizmu. W efekcie, mimo deklaratywnej afirmacji autonomii w państwach zachodnich, jej oblicze jest w niczym niepodobne do tego, jakim cieszyli się dla przykładu Brytyjczycy i Amerykanie jeszcze wiek temu. To rozwodnienie prawa własności sprawia, że trudno, trzymając się klasycznych kategorii, serio traktować państwa zachodnie jako kraje, w których obowiązuje kapitalistyczny paradygmat. Oczywiście, owo rozwodnienie jest niczym wobec teorii i praktyki komunizmu, z założenia negującego własność prywatną, a co za tym idzie wolność gospodarczą, lecz jest przyczynkiem do opisania zjawiska, na które wcześniej zwrócił uwagę Murray Rothbard. Chodzi tu o niebywałe poparcie, jakim interwencjonistyczne, etatystyczne i komunistyczne idee cieszyły się i cieszą wśród zachodnich intelektualistów. Odesłać w tym miejscu należy do rozważań wspomnianego przed chwilą Rothbarda oraz proroka lewicowej rewolucji intelektualnej – Antonia Gramsciego. Sam Leszek Balcerowicz wskazuje na marginesie swego wywodu najważniejszą przyczynę sytuacji, nad którą boleje: „z krytyki kapitalizmu – pisze – można w kapitalizmie nieźle żyć; natomiast nie dało się dobrze żyć z krytyki socjalizmu w socjalizmie”. Obok koniunkturalizmu drugą przyczyną „zniewolenia umysłów” jest fundamentalny błąd o charakterze antropologicznym, o którym za chwilę, oraz niczym nieuzasadniona kariera keynesizmu w powojennym świecie. I w tym miejscu w sukurs obrońcom wolnego rynku idzie doświadczenie. Tylko bowiem ideologiczne zaślepienie, nieznajomość elementarnych praw ekonomii i historii ekonomicznej może stać za przywiązaniem niektórych do fetyszu państwa dobrobytu. Problemy ekonomiczne Unii Europejskiej nie są przecież spowodowane przez nadmiar rynkowej wolności, lecz przekonanie, że to rządy państw – na przekór oczywistemu doświadczeniu – są w stanie zlikwidować wszelkie domniemane niedomagania rynku i zastąpić je swą kuratelą.

Dochodzimy w tym miejscu do problemu, od którego każdy niemal liberalny myśliciel rozpoczynał swą argumentację. Liberalny porządek, tak samo jak wszystkie socjalistyczne projekty doskonałego ładu, jest oparty na pewnej wizji natury ludzkiej. Liberalny punkt widzenia można, zdaniem autora, streścić w postaci kilku fundamentalnych przymiotów ludzkiej natury, których cechą wspólną jest jej zasadnicza niezmienność. Nie jest więc ona, jak chcą lewicowi przeciwnicy liberalizmu, plastycznym, podatnym na obróbkę tworzywem bez żadnych immanentnych właściwości. Z tego błędu antropologicznego wynikają wszystkie inne kontrowersje pomiędzy liberalną i konserwatywną prawicą, a progresywistyczną lewicą. Tak charakterystyczne kategorie klasycznej tradycji politycznej Zachodu, jak: wolność, przekonanie o ograniczonym charakterze władzy, formalne rozumienie równości, sceptycyzm poznawczy oraz afirmacja własności prywatnej są konsekwencją wnikliwej analizy natury ludzkiej dokonanej przez tytanów zachodniej filozofii, od świętego Augustyna począwszy (świetnie, że przy okazji profesor Balcerowicz wskazuje na scholastyczne źródła uzasadnienia wolnego rynku i prywatnej własności). Te wszystkie kategorie wywiedzione zostają bowiem z analizy ładu spontanicznego, tworzonego przez wyposażone w moralne uprawnienia jednostki, które wchodzą z sobą w dobrowolne zależności i interakcje. Interwencja państwa, wszelkie postacie socjalizmu zaburzają lub niszczą ten naturalny mechanizm owocnej współpracy i muszą w konsekwencji doprowadzić do zniewolenia jednostek i całych społeczeństw. Błędne założenie co do natury ludzkiej skutkuje z kolei koniecznością odwołania się do przemocy jako najlepszego i jedynego środka wymuszenia posłuchu i nie jest to wynaturzenie czy błąd, lecz prosta konsekwencja realizacji utopijnych założeń. Uświadomieniu tego mechanizmu służy właśnie recenzowana antologia.

Część źródłowa podzielona jest na kilka sekcji, które przybliżać mają główne zasady liberalnej refleksji i najważniejsze liberalne kategorie. Dotyczą one kolejno: natury ludzkiej i wizji ustroju; państwa, demokracji, wolności; państwa, własności, rynku; państwa socjalnego, społeczeństwa, człowieka; liberalizmu–antyliberalizmu. Opisują zatem najważniejsze obszary zainteresowania liberalnej refleksji i główne pola starcia z lewicowymi ideologiami. Liberalizm oczywiście, jak każdy wielki nurt politycznego myślenia, nie jest jednorodny. Występują w nim rozmaite, czasem opozycyjne wobec siebie tradycje. Lecz takie zestawienie tekstów źródłowych świadczy niewątpliwie o wielkiej żywotności liberalnej argumentacji i zdolności przystosowywania się do zmieniających się okoliczności społecznych. Stąd wśród autorów znajdziemy ojców szkockiego oświecenia – Hume’a i Smitha, teoretyka liberalnego konstytucjonalizmu i zapamiętałego krytyka demokracji – Constanta, utylitarystę Milla, konserwatywnego Alexisa de Tocqueville’a, bezkompromisowego wolnorynkowa Bastiata, jednego z ojców założycieli – Jamesa Madisona, przedstawicieli szkoły austriackiej – von Misesa  i von Hayeka, monetarystę Friedmana, minarchistę Roberta Nozicka, libertarianina Murraya, ale także Llosę, Poppera, Kołakowskiego, Anthony’ego de Jasaya i wielu innych, których pomimo dzielących ich różnic łączy nieskrywana miłość do wolności i wiara, że tylko wolna jednostka może nazwać siebie dumnie człowiekiem. Rzecz jasna, mimo że antologia (bez wstępu) liczy prawie 950 stron, to niemożliwe było oddanie w niej całego bogactwa i dorobku myśli liberalnej, a każdy wybór uznać należy za niepełny. Moim zdaniem brakło w niej jednak kilku autorów, bez których trudno w pełni oddać obraz XX-wiecznego ruchu wolnościowego. Szkoda więc, że nie znajdziemy w antologii tekstów Jaya Alberta Nocka, Rothbarda, Henry’ego Hazlitta, Davida Friedmana czy Hansa-Hermanna Hoppego, którzy w wolnościowym paradygmacie przekraczają liberalny Rubikon, posuwając się do zanegowania instytucji państwa traktowanego jako największa w dziejach organizacja przestępcza. Traktując to jednak jako sugestię dla przyszłej działalności wydawniczej FOR-u, podkreślić należy niebywałą wartość poznawczą recenzowanej antologii. Każdy bowiem, kto pragnie być świadomym uczestnikiem społecznej debaty, kto chciałby odkryć istotę i zasady liberalnej filozofii politycznej oraz gospodarki wolnorynkowej, kto w końcu chce być obywatelem znającym realne alternatywy, powinien po nią sięgnąć. Wierzących bez wątpienia umocni w wierze, błądzącym wyprostuje ścieżki, przeciwnikom każe raz jeszcze przemyśleć swoje argumenty i z pewnością zasieje w nich niejedno ziarno wątpliwości.

prof. nadzw. dr hab. Tomasz Tulejski

Pracownik Katedry Doktryn Polityczno-Prawnych Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego oraz Centrum Myśli Polityczno-Prawnej im. Alexisa de Tocqueville’a.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję