Patostreaming dobrej zmiany :)

Siedzę przed ekranem komputera osłupiały i wstrząśnięty. Kilkaset kilometrów na wschód od mojego mieszkania żołnierze z orzełkami na czapkach stosują wobec nieznanych mi mężczyzn, kobiet i dzieci procedurę push-back, czyli – mówiąc wprost – wyłapują ich i wyrzucają w środku lasu, za granicą państwa, pozostawiając na ziemi niczyjej. Najjaśniejsza Rzeczypospolita, kraj bez Quislinga, kraj Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, Jana Pawła II i Solidarności nie ma nawet współczucia dla bezbronnych dzieci i ich matek.

Ze zdjęcia spogląda na mnie Marek Edelman z kpiącym wyrazem twarzy. I niemal słyszę jak się na mnie, na nas wszystkich wydziera: „Bo obojętność w pewnym momencie jest tym samym co morderstwo, zabójstwo. Bo twoje odwrócenie głowy pomaga tym, którzy dopuszczają się zła!”. A zła dopuszcza się rząd mojego kraju. Siedzę przed ekranem komputera osłupiały i wstrząśnięty i oglądam konferencję prasową polskich ministrów, którzy zamiast zdawać relację z pomocy dla niewinnych ofiar polityki Łukaszenki, patrzą z zatroskanymi minami na zdjęcie mężczyzny, kopulującego ze zwierzęciem kopytnym.

Przyznaję, że ich nie doceniałem. Robili i robią nieprawdopodobne świństwa, śmiejąc się w twarz ludziom przyzwoitym. Niszczą elity, niezależne instytucje, kulturę i edukację, zawłaszczają i odwracają znaczenie pojęć i słów, kłamią, manipulują, łamią reguły, oszukują, napuszczają na siebie ludzi, traktują państwo jak prywatny folwark… Ale żeby jawnie, w biały dzień, publicznie i z zatroskanymi obłudnie twarzami, deprawować? To nie do wiary, to być nie może… W swojej pracy zawodowej zorganizowałem setki konferencji prasowych i doskonale zdaje sobie sprawę, jak dobra prezentacja, niespodziewany gadżet lub pomysłowo wybrane miejsce, potrafi uatrakcyjnić przekaz gadających głów. To w świecie public relations wiedza podstawowa, intuicyjna wręcz i powszechnie stosowana. To, co się jednak wydarzyło na tej słynnej już konferencji nie mieści się w żadnych skryptach czy podręcznikach, dotyczących organizacji wydarzeń medialnych. To moment przełomowy. Po raz pierwszy w historii władza wykorzystała w celach politycznych konwencję patostreamingu.

Patostreaming to publikowanie nagrań naruszających prawo, przekraczających normy etyczne, pokazujących brak szacunku do ludzi i wszelkich wartości. Celem takich treści jest szokowanie oglądających, żerowanie na najniższych instynktach, ściągnięcie uwagi i zyskanie jak największych zasięgów w sieci. Cała ta konferencja wydaje się żerować na konwencji patostreamingu. Ponadto ewidentnie zostało złamane tu prawo i dobrze się stało, że działacze partii Razem z Warszawy złożyli zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez Kamińskiego, Błaszczaka i Żaryna. Czyżby polski rząd wzorował się na internetowych patostreamerach i dla korzyści politycznych nie wahał się epatować pornografią z udziałem zwierząt? Bo chyba nikt trzeźwo myślący nie ma żadnych wątpliwości, że celem tej pato-konferencji było odciągnięcie uwagi od tragedii, jaka dzieje się na granicy polsko-białoruskiej. Być może uznano, że próba przedstawienia płaczących dzieci i tulących je kobiet, jako śmiertelnego zagrożenia dla Rzeczpospolitej, może zakończyć się porażką (wiedziano doskonale o tym, że wśród migrantów są kobiety i dzieci). Chociaż zaraz, niby dlaczego? Jak mawiał klasyk – ciemny lud wszystko kupi. Trzeba jedynie ukazać tych najsłabszych w tak nieprawdopodobnie ohydnym kontekście, żeby już na zawsze kojarzyli się Polkom i Polakom możliwie jak najgorzej. Żeby nie tylko się ich bano, ale żeby nimi pogardzano.

Nie wiem, jaka historia kryje się za wyświetlonym przez dzielnych ministrów zdjęciem człowieka spółkującego z ssakiem nieparzystokopytnym z rodziny koniowatych (bo okazało się, że to nie jest krowa). Nie wiem, czy to jedynie jakiś wygłup, szokująca fotka ściągnięta z netu i wysłana dla beki kumplowi, czy to misternie przygotowana prowokacja rosyjskich lub białoruskich służb, czy to może autorski pomysł z naszych kręgów rządowych na osiągnięcie zamierzonego celu. Kompletnie jednak nie ufam historyjce sprzedanej podczas konferencji prasowej, że oto polską granicę próbują sforsować zoofile i zboczeńcy. Ta narracja obraża inteligencję kilkulatka. Dziennikarze zresztą już ustalili, że to fragment starego filmu porno dla seksualnych wykolejeńców, który rozpowszechniany był na kasecie VHS. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wykorzystałby tego na konferencji prasowej, jako dowodu na cokolwiek. Dla naszych ministrów nie ma jednak granicy kompromitacji. Jeśli konwencja patostreamingu ma takie zasięgi, to warto i tego spróbować!

Przerażające, ale to naprawdę działa! Narracja ta rozlewa się niczym wirus. Internetowe trolle natychmiast ruszyły do akcji, reprodukując niesławne zdjęcie z typowym komentarzem: patrzcie głupie lemingi, kogo chcecie wpuścić na naszą uświęconą ziemię – zboczeńców i gwałcicieli! Już nawet nie terrorystów i morderców, ale najbardziej wynaturzonych dewiantów. Jeden z radnych sejmiku województwa podkarpackiego przy okazji dyskusji o uchyleniu uchwały dyskryminującej osoby LGBT+ peroruje o gwałceniu krów. Telewizja Polska epatuje fotografią, pokazując ją w Wiadomościach. Oburzają się prawicowe portale i grzeje się tweeter. W pułapkę dali się złapać nawet krytycy władz, a wśród nich znani ludzie kultury. Niektórzy – niezmiernie, jak się okazało rozbawieni – rozpowszechniają memy z Kaczyńskim i kotem, ujęte w konwencji zdjęcia z konferencji. A przecież o to właśnie chodziło Kamińskiemu i Błaszczakowi. Taki był cel pokazania tej szokującej fotografii. Nie tylko zohydzić, oburzyć, zszokować, rozpowszechnić i utrwalić w świadomości rzekomy obraz uchodźcy-dewianta, ale też wyśmiać, strywializować, a przede wszystkim odwrócić uwagę od prawdziwej, realnej tragedii dziejącej się na polsko-białoruskiej granicy.

W pierwszym odcinku znakomitego serialu Black Mirror, który stara się antycypować nieodległą mroczną przyszłość, była już pokazana podobna sytuacja. Szantażowany przez szaleńca premier Wielkiej Brytanii musi na oczach całego kraju, na żywo w telewizji, odbyć stosunek seksualny ze świnią – w przypadku odmowy zginie niewinna kobieta. Naciskany przez opinię publiczną i własne otoczenie, zgadza się wreszcie na ten poniżający akt. Nie to jest jednak najważniejsze – nakręcona sensacyjnym wydarzeniem opinia publiczna gromadzi się przed telewizorami, całkowicie zapominając o zakładniczce. Podczas gdy społeczeństwo z perwersyjną ciekawością obserwuje spółkującego ze zwierzęciem przywódcę narodu, po opustoszałych ulicach Londynu błąka się zwolniona wcześniej ofiara, której nie ma kto udzielić pomocy. Czy oprócz innych uwypuklonych w serialu patologii masowej kultury, twórca serialu nie chciał nam przypadkiem pokazać jaka jest siła przyciągania pato-treści? Czy to nie przerażająca alegoria, tego co się u nas aktualnie dzieje? Czy na taki efekt odwrócenia uwagi liczyli występujący na konferencji politycy tzw. „dobrej zmiany”?

Na granicy polsko-białoruskiej cierpią i umierają realni ludzie: dzieci, kobiety i mężczyźni  – to powinno być najważniejsze, na tym należy się skupić. Polski rząd jest współwinny tym cierpieniom i nie ma znaczenia, że migranci stanowią narzędzie w rękach Łukaszenki. Marek Edelman powtarzał do znudzenia: „Jak się przyglądasz złu i odwracasz głowę albo nie pomagasz, kiedy możesz pomóc, to stajesz się współodpowiedzialny”. Nie wiem, co można w tej sprawie zrobić, jak można pomóc. Naprawdę nie wiem, choć nie odwracam głowy. Tej hańby długo z siebie nie zmyjemy.

 

Autor zdjęcia: Ilyass SEDDOUG

Moje Rzeczypospolite. Ta, która jest i ta, której ciągle nie ma. :)

 

Zgodnie z obietnicą publikuję dziś drugą część mini cyklu o moich Rzeczachpospolitych. Jest to kontynuacja opisu obecnej Polski i marzenia o Rzeczypospolitej, na którą czekam. Zapraszam.

Jedynym, względnie trwałym znakiem polskiej 100-letniej niepodległości będzie postawiony podstępem posąg Lecha Kaczyńskiego, rozmiarem przewyższający stojący nieopodal pomnik Marszałka. Kim był dla polskiej niepodległości Piłsudski, a kim był dla niej Kaczyński, każdy odpowie sobie sam. Być może miarą tej wielkości będą okoliczności, w jakich oba te pomniki powstały. Aby postawić ten drugi, władza sięgnęła po kruczki prawne, zamiast zapytać o to naród. Dzięki temu już dzisiaj możemy przewidzieć, co nas czeka w ten najważniejszy dla nas, Polaków, listopadowy dzień 2018 roku. Ugrupowanie, które na swoje sztandary wyniosło dumę narodową i patriotyzm (wyłącznie na pokaz), zgotuje nam kogel-mogel zmiksowany z rac, narodowo-socjalistycznych haseł i mieczyków Chrobrego. Ulicami Warszawy znów przejdzie piękna, patriotyczna młodzież, wznosząc okrzyki o równouprawnieniu i miłości do bliźniego. Tak jak nauczał Jezus. Nie betlejemski, ale ten „nasz” – polski, jedyny słuszny, jak jedynie słuszna partia. Ale to nie wszystko, władza całkowicie zamotana i zagubiona w swoich machinacjach zgotuje nam coś jeszcze. Dzięki niezłomnemu, który miał wystarczająco dużo czasu, zasobów urzędniczych i pieniędzy, aby przygotować porządną, patriotyczną demonstrację dumy narodowej, będziemy mieli jeden wspólny marsz ze środowiskami narodowo-radykalnymi, które, jak się okazuje, z żadnych swoich flag i haseł rezygnować nie muszą. Negocjacje na ten temat prowadzi rząd RP, co jest efektem chorej gry, jaką od lat prowadzi Kaczyński. Opancerzone wozy bojowe na ulicach stolicy, które oficjalnie są patriotycznym elementem Marszu Biało-Czerwonej, nieoficjalnie zaś mają go zabezpieczać – oto żałosna kwintesencja obecnego państwa. Obraz nędzy i rozpaczy, niezależnie od tego, ile razy powtórzą, że to dumna Rzeczypospolita. Oto są najbardziej dobitne symbole Polski PiS, o których będą mówić potomni za kolejne 100 lat. Taka właśnie jest ta Polska – zbudowana z chaosu, tektury, stępki, która nie jest stępką i słupka, który będzie do nas wracał przy okazji kolejnych wyborów. Dzisiejsza Polska jest jak ten 12 listopada, robiona ad hoc, doraźnie i bez żadnej dalekosiężnej wizji. To o takim właśnie państwie mówił Bartłomiej Sienkiewicz, używając określenia „teoretyczne”. Celnie przewidział zbliżającą się przyszłość. Być może kulminacyjnym punktem koncertu patriotycznego będzie wywoływanie zasłużonych dla narodu duchów. Myślę, że jest jednak obawa, czy przywołać Marszałka Piłsudskiego. Część oficjeli bowiem słusznie może się bać powtórki jego słów wypowiedzianych dokładnie sto lat temu: „wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić!”, które to słowa wyrzucił z siebie Marszałek tuż po powrocie z Magdeburga. Tak, ich strach powinien być uzasadniony.

Wiemy już, że wybory samorządowe 2018 roku utrwaliły podział Polski na dwie mało pasujące do siebie części. Polska jest rozdarta na Polskę, w której wartości europejskie, demokratyczne, Konstytucja i liberalizm społeczno-gospodarczy ma fundamentalne znaczenie oraz na Polskę, gdzie liczy się omnipotentne, etatystyczne państwo socjalne z silnie zakorzenionym konserwatywnym do bólu kościołem katolickim, który sam walczy z głębokim rozbiciem, konsekwentnie utrwalanym przez Rydzyka zaraz po śmierci Wojtyły. W dzisiejszym kościele praktycznie nic nie zostało po naukach Jana Pawła II. Jego encykliki pisane zwłaszcza w czasach, gdy komunizm miał się dobrze i także w czasach, gdy już został pokonany, schowano głęboko do szuflad lub zamknięto w przydrożnych kapliczkach. Dostęp do nich mają tylko nieliczni, ci, dla których pisma papieża były kiedyś drogowskazem. Dziś drogowskazem dla kościoła są pieniądze, władza i kontakty z radykałami. Jako człowiek urodzony w epoce Gomułki, doskonale pamiętam, czym była dla Polaków religia Jana Pawła II. Dziś to tylko swoista vanitas vanitatum, et omnia vanitas – marność nad marnościami i wszystko marność…

Podczas niedawnego spotkania powyborczego premier Morawiecki obdarzył nas swoją kolejną złotą myślą: „Nie ma silnej gospodarki bez silnego społeczeństwa. Społeczeństwo zawiera w sobie gospodarkę. Dlatego nowy model gospodarczy jest solidarnościowy, oparty o silną gospodarkę włączającą maksymalnie dużo sfer życia społecznego, opartą o sprawiedliwy paradygmat gospodarki”. Tak, to słowa dzisiejszego premiera rządu RP i to nie są fragmenty przemówienia Edwarda Gierka z 1970 roku. Tak brzmi szef rządu państwa PiS. Niewtajemniczonym młodym ludziom wyjaśnię, że to wypisz, wymaluj peerelowska gadka komunistycznych kacyków, jaką doskonale pamięta każdy, kto w PRL-u żył. Jak bardzo Kaczyński i jego żołnierze są przywiązani do tamtych lat najbardziej dobitnie świadczy żałosna komisja ds. „zbadania” afery Amber Gold. Dla członków tej komisji powołanych spośród jedynie słusznej partii, premier rządu ma być jak ten gospodarz domu Anioła z serialu Barei. Nie od dziś wiadomo, że model polityki forsowany przez Kaczyńskiego jest urzeczywistnieniem marzeń owego Anioły. Państwo ma być silne nie siłą swych obywateli, ale siłą garstki polityków, którzy jedną ręką rozdadzą pieniądze suwerenowi, a drugą ukażą, gdy suweren szczodrej ręki nie doceni. Pół biedy, gdyby rozdawali swoje, z własnych kieszeni, sęk w tym, że rozdają cudze, a właściwe przyszłych pokoleń. PiS zastawia więc kolejne sidła na siebie, bo przecież wiadomo, że po zmianie władzy kolejna przygotuje im parę spektakularnych komisji, choćby do spraw SKOK czy Get Back, gdzie utopiono nie miliony, a miliardy złotych należących do obywateli. Wtedy będziemy mogli zobaczyć, jak skuteczny nadzór nad państwem sprawowali Beata Szydło i Mateusz Morawiecki. Już zacieram ręce. Bo symbolem sprawnego, silnego państwa nie są stawiane na siłę pomniki, tylko szacunek własnych obywateli i obywateli innych państw. Jak bardzo Polska PiS jest szanowana w Europie i na świecie, widzi każdy, kto ma choć trochę krytycyzmu w sobie. Kolejny zawarty z Ameryką kontrakt na dostawy gazu nie jest miarą szacunku, tylko czystego biznesu. Pamiętajcie o tym wszyscy ci, którzy tak bezkrytycznie przyjmujecie do siebie propagandę tej władzy.

No dobrze, ale czego właściwie od niej chcę? Co mi się nie podoba i dlaczego wiecznie narzekam? Odpowiedź nie jest szczególnie skomplikowana i gdybym miał ją zamknąć w jednym zdaniu, powiedziałbym: największą pretensję mam do traconego bezpowrotnie czasu. A czas tracimy dosłownie w każdej dziedzinie życia. Ta zła dla Polski władza nie rozwija państwa, nie stawia wyzwań, nad którymi można by się pochylić, a jeśli patrzy w przyszłość, to nie dalej, jak na długość pinokiowego nosa premiera. Nie będzie nowoczesnej szkoły, nie będzie wielkich promów, mierzei i gigantycznych portów komunikacyjnych. Nie będzie miliona elektrycznych aut i nie będzie godnych emerytur. Nie będzie żadnej reformy sądownictwa, bo gdyby taki faktycznie był zamiar, PiS zacząłby od zmian kodeksów postępowania cywilnego, karnego i administracyjnego, a nie czystek w sądach. Ta władza zastała Polskę murowaną, zostawi ją z drewna. I to jest mój zarzut największy – jako naród tracimy cenny czas.

A czego chcę od dzisiejszej Opozycji? Tu mój katalog jest o niebo większy. Przede wszystkim chcę jedności i skoordynowanych działań. Nie chcę amatorszczyzny. Nie chcę dyletanctwa i chaosu w tych szeregach. Nie chcę wojenek i gównoburz między sobą. Chcę jasnej wizji państwa na co najmniej lat dziesięć. Chcę wiedzieć, jak Opozycja przywróci praworządność i jak szybko rozliczy tych wszystkich, którzy z Konstytucji zrobili przydrożną panienkę. Chcę, aby do cna wyjaśniono, kto inspirował nagrania u Sowy, chcę wyjaśnienia sprawy botów zatrudnionych przez sztab wyborczy Andrzeja Dudy i powiązań z Cambridge Analitica. Chcę usłyszeć przyrzeczenie, że to się stanie. Chcę zobaczyć pomysł, jak dotrzeć do Polski powiatowej, nie tracąc nic z własnej tożsamości. Chcę zobaczyć, czy anty-PiS rozumie system D’Hondta i chcę widzieć, jak Biedroń kończy gadać o szklanych bańkach. Chcę widzieć polityków Opozycji w każdej gminie, czy powiatowym miasteczku. Chcę mieć pewność, że mają plan na kolejne wybory i tworzą już bazę danych miejsc, gdzie będą wieszać nowe wyborcze plakaty. Chcę widzieć ludzi pewnych i gotowych nie tylko do rządzenia, ale przede wszystkim do naprawiania państwa po PiS-ie. Chcę widzieć polityków odważnych, którzy nie będą bać się głębokiego zmodyfikowania programu 500+ i podniesienia wieku emerytalnego dla wszystkich, bo tak trzeba! Chcę widzieć ludzi, dla których przyszłość Rzeczypospolitej będzie najważniejsza, a nie doraźne wewnętrzne interesy. Chcę zobaczyć polityków, którzy podniosą w Sejmie i Senacie ręce za prawdziwym równouprawnieniem, świeckim państwem i prawami dla osób LGBT. To chcę zobaczyć, bo śnię o Polsce wolnej, silnej siłą obywateli, równej dla wszystkich i wielokolorowej, nie tylko biało-czerwonej. Bo śnię o Polsce nowoczesnej, europejskiej i otwartej na świat. Śnię o Polsce liberalnej, dbającej o najsłabszych i myślącej o następnych pokoleniach, ale nie kosztem innych. Śnię o Polsce zjednoczonej wokół niej, a nie wokół jednego, czy drugiego polityka.

I gdy tak sobie śnię na jawie, widzę II Rzeczpospolitą, gdy powstawała z zaborczej udręki, przesiąknięta romantyzmem, pozytywistyczną pracą u podstaw, powstaniami, strajkiem dzieci wrzesińskich, wozem Drzymały oraz pracą Polskich kupców i fabrykantów. Widzę naród, który potrafił się jednoczyć nie tylko w Powstaniu Wielkopolskim i Powstaniach Śląskich, czy wojnie antybolszewickiej, ale także wokół budowania polskiej państwowości i gospodarki. Widzę młodzież, rocznik 20-ty, która przelewała krew za Ojczyznę podczas całej okupacji, nauczona prawdziwego, a nie na pokaz, patriotyzmu. Widzę żołnierzy września i wszystkich frontów II Wojny Światowej. Widzę cały, umęczony podczas wojny naród. Przed oczami stają mi też wszyscy ci, którzy budowali COP, Gdynię i Łosia – PZL 37, nasz supernowoczesny samolot wojskowy. Widzę tamtą Polskę z jej wszystkimi sukcesami, ale też z zamachem majowym i Berezą Kartuską. Widzę całe to nasze stulecie polskiej państwowości i zastanawiam się dokąd zmierza dzisiejsza Polska i dlaczego tam? I ile jeszcze trzeba strasznych nauk nam przeżyć, żebyśmy wreszcie zrozumieli, że nikt nam Polski nie dał w prezencie – budowały ją i walczyły o nią pokolenia Polaków, Niemców, Czechów, Litwinów, Ukraińców, Rosjan, Żydów i innych nacji, które się przez stulecia mieszały z krwią pierwszych Polan – i że na nas wszystkich spoczywa dziś to brzemię polskości, które przekazać nam przyjdzie następcom. Jaką Polskę chcemy im zostawić? W ruinie?

 

10 Listopada 2018 roku.

 

 

 

Zagrać jak Kaczyński. :)

Kiedy w kwietniu 2015, miałem zaszczyt i przyjemność współtworzyć wraz z Ryszardem Petru i dziewiętnastoma innymi wspaniałymi ludźmi stowarzyszenie NowoczesnaPL, nie podejrzewaliśmy wówczas, że PiS obejmując władzę może aż tak demolować Polskę. Demoluje. Kiedy w grudniu 2016 zobaczyłem oczami Ryszarda Petru „światełko w tunelu”, miałem pewność, że to światełko, to nadjeżdżający pociąg prowadzony przez starą, parową lokomotywę, której nie działają już żadne hamulce, ale i węgla jej nie ubywa. Dzisiaj, pędzi jeszcze szybciej, a węgla chce dosypać już każdy czujący swój interes, widząc, że ta podróż może potrwać jeszcze i sześć lat. Jarosław Kaczyńskie ze swoją drużyną nie szanują filarów naszej demokracji. Traktują konstytucję Rzeczpospolitej jako przeszkodę w realizacji swoich politycznych interesów a do tego, niszczą wizerunek naszego kraju z takim wysiłkiem odbudowywany przez ostatnie 25 lat. Europa zaczyna się obawiać naszej niestabilności i braku odpowiedzialności, zamachu na trójpodział władzy i ksenofobiczno – homofobicznych postaw. Demony narodowo – socjalistycznych zachowań wydają się bezwstydnie wyzierać coraz bardziej na światło dzienne.

Zaniechanie.
Nowoczesna powstała w proteście przeciwko Platformerskiej „ciepłej wodzie w kranie”. Nie będę wymieniał tych wszystkich zaniechań PO, które m.in. sprawiły, że to PiS jest dzisiaj u sterów Rzeczypospolitej, bo to już było. Choć nie mogę nie napisać
o tym najważniejszym, świadomym zaniechaniu jakim było odpuszczenie grzechu śmiertelnego Zbigniewowi Ziobrze i nie postawienie go przed Trybunałem Stanu. Płacimy za to dzisiaj wszyscy, a to nie jest koniec, to nawet nie jest początek końca, to dopiero koniec początku. Jeśli opozycja, cała opozycja, nie zewrze natychmiast swoich szyków, PiS przejmie nie tylko media i sądy, ale powtórzy drogę, którą przebył w Turcji Recep Erdogan i choć może wydawać się to nam nieprawdopodobne, tak po prostu się stanie, a minionych kilkanaście miesięcy w wykonaniu PiS, nie powinno pozostawiać nam jakichkolwiek złudzeń.

Zagrać jak Kaczyński.
Rozumiem, że trudno jest ambitnym i omnipotentnym liderom dzisiejszej opozycji pogodzić się z faktem, że to Kaczyński zdominował narrację w świecie polskiej polityki, a Duda, zaczyna odgrywać rolę lidera opozycji. Możemy oczywiście obrażać się nadal na zaistniałą rzeczywistość, że łamią prawo, że chcą nas wyprowadzić z UE, że SSP traktują jak prywatne folwarki a z TK i prokuratury uczynili operacyjne struktury dla swojej partyjnej działalności. Możemy, ale czy, jak mawiał bohater „Mostu szpiegów” Rudolf Abel, to pomoże? Nie pomoże! Jedyne co dzisiaj pomoże, to zagrać tak, jak gra Kaczyński. Dlatego nie wystarczy już dzisiaj wspólna zjednoczona opozycja, bo to oczywisty warunek sine qua non, dla pokonania PiSu, ale potrzeba nam przekonania Jarosława Gowina, że byłby np. doskonałym premierem, a Prezydentowi Dudzie zapewnienie poparcia w najbliższych wyborach, jeśli zechce przeciwstawić się prawdziwie rzezimieszkom z PiSu i stanąć w obranie Konstytucji i demokracji Rzeczypospolitej. Nikt z nich nie chce zapewne zapisać się na łamach historii jako ten, który doprowadził do upadku Polską Demokrację i wyprowadził Rzeczypospolitą z UE, ale aby tak się stało, opozycja musi przeorientować sposób myślenia i wyciągnąć wnioski z popełnianych w ostatnim roku błędów. Musimy zrozumieć dlaczego wygrał PiS i dlaczego wielu z Polaków nadal ich popiera. Nie możemy patrzeć z pogardą na beneficjentów programu 500+ ale rozumieć ich sposób myślenia. Nadzwyczajne sytuacje wymagają nadzwyczajnych rozwiązań.

Kogel-mogel.
Mam świadomość, że napisać można wszystko, ale słowa obrócić w czyn jest już znacznie trudniej. Są jednak takie chwile w życiu narodów, i to jest taka chwila, kiedy partykularne interesy partii politycznych, czy ich przywódców, muszą zostać odsunięte na plan dalszy. Mam też świadomość jak wielkie są różnice pomiędzy Grzegorzem Schetyną a Robertem Biedroniem, Kosiniakiem Kamyszem a Adrianem Zandbergiem, czy Ryszardem Petru a Włodzimierzem Czarzastym. Ale jeśli Gowin i Dudą nie zechcą przejść na jasną stronę mocy, nie pozostanie nam – opozycji, nic innego, jak zbudowanie wielkiej koalicji antyPiS. Taką drogę przebyli już kiedyś politycy – skutecznie – SLD i AWS a później PO i PiS. Być może będzie to zaczynem to stworzenia spolaryzowanego systemu dwóch dominujących partii/bloków politycznych, które z czasem wprowadzą w Polsce system kanclerski lub prezydencki. Jeśli tego nie zrobimy a PiS przeforsuje uzależnienie SN i PKW od polityków PiS, czekają nas mroczne lata w objęciach Ziobry, Macierewicza, Brudzińskiego i spółki.

Gra vabank.
Za rok (chyba) odbędą się wybory samorządowe. Jeśli nie spróbujemy, jako opozycja, połączyć swoich sił, PiS zantagonizuje nas totalnie. Rzezimieszki z PiSu maja media publiczne, a za chwilę, po wprowadzeniu ustawy antykoncentracyjnej, mogą mieć jeszcze te prywatne np. TVN 24, Rzeczpospolitą lub dzienniki należące do Passauera. Polska Fundacja Narodowa pokazała nam już, jak PiS cynicznie i bez jakichkolwiek zahamowań wykorzystuje publiczne pieniądze. Podobnie będzie w wyborach samorządowych, do tego dojdzie jeszcze zmiana ordynacji wyborczej, procesy i być może aresztowania polityków opozycji. Oczywiście PiSowscy akolici podniosą zaraz larum, że prawo nie jest najważniejsze, że wystarczy nie kraść, że osiem lat, że uchodźcy, że VAT etc., etc. a Kaczyński w tym czasie przeprowadzi przez parlament, rękoma swoich pomocników (i być może stłamszonego i zastraszonego Prezydenta) takie zmiany, które pozwolą mu na połączenie i wdrożenie, w majestacie prawa, rosyjsko – tureckich doświadczeń wyborczych.

Nowe otwarcie.
Znakomita część opiniotwórczych publicystów, przedstawia Polakom „trzecią drogę” czyli powstanie nowego ugrupowania politycznego. Rafał Trzaskowski, Kamila Gasiuk-Pihowicz, Robert Biedroń, Katarzyna Lubnauer, Borys Budka, Barbara Nowacka, Sławomir Nitras, Barbara Dolniak to nazwiska doskonale już znane i uznane w świecie polityki. Każda/każdy z wymienionych to zawodowiec, ale na rok przed wyborami samorządowymi i na dwa przed parlamentarnymi, kolejny podział opozycji może ją zabić. Pokusa nowej formacji, podobnej do Labour Party Tonego Blaira, jest ogromna i bardzo atrakcyjna, ale boje się, że przez podział PO, N i lewicy może nie uda się zatrzymać skutecznie PiSU. Dlatego to od liderów partii opozycyjnych, ich politycznej dojrzałości i mądrości, zależy przyszłość demokratycznej, tolerancyjnej i proeuropejskiej Rzeczypospolitej. Trzeba odsunąć PiS od władzy i naprawić państwo za wszelką polityczną cenę, ale trzeba przy tym pamiętać dlaczego PiS wygrał. Pamiętać o tych wszystkich luach, którzy zarabiali 1500 zł., którzy nie mieli na leki, którzy umarli nie mogąc doczekać się wizyty u lekarza, którzy nie mogli dochodzić swoich spraw przed sądami, bo nie stać ich było na opłatę sądowego wpisu i tych, którzy czekali i czekają po 5 lat na rozstrzygnięcie swoich spraw przed sądami. Im też należy się szacunek!

Zjednoczona opozycja musi przestać być sloganem a nabrać realnej politycznej formy, musi stać się faktem, inaczej PiS wygra ponownie, a nasze dzieci i wnuki nam tego nie wybaczą.

 

Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela :)

Impulsem do jego napisania są wydarzenia ostatnich dni i tygodni, które każą mi zapytać siebie samego i każdego obywatela tego państwa z osobna – dokąd zmierza Rzeczpospolita? Śmierć Igora Stachowiaka z ręki sadystów w policyjnych, państwowych mundurach – “panów władza”, niepojęte zamykanie się przez państwo PiS na kwestię ludzi uciekających przed wojną, czynienie z polskich kobiet bezwolnych narzędzi do rodzenia dzieci w imię jednej tylko doktryny religijnej, czy wreszcie bezkarność bojówek ONR, które traktują żrącym płynem obrońców wolności słowa, czego przejawem jest prawo do przedstawienia artystycznego, czyli teatralnej sztuki. A to tylko mała cząstka tego, co z państwem, Rzeczypospolitą, wyprawiają politycy prawicy.

Cykl mój zaczynam od przypomnienia preambuły do Konstytucji, na którą przysięgał każdy z osobna poseł Prawa i Sprawiedliwości, Solidarnej Polski Ziobry i Polski Razem Gowina. Przysięgał na nią też Prezydent w obecności Zgromadzenia Narodowego i obywateli. Przysięgali jej strzec, po czym podeptali ją w majestacie swoich urzędów, mając ją za bezwartościowe łajno.

KONSTYTUCJA RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ
z dnia 2 kwietnia 1997 r.
PREAMBUŁA

W trosce o byt i przyszłość naszej Ojczyzny, odzyskawszy w 1989 roku możliwość suwerennego i demokratycznego stanowienia o Jej losie, my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski, wdzięczni naszym przodkom za ich pracę, za walkę o niepodległość okupioną ogromnymi ofiarami, za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu i ogólnoludzkich wartościach, nawiązując do najlepszych tradycji Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej, zobowiązani, by przekazać przyszłym pokoleniom wszystko, co cenne z ponad tysiącletniego dorobku, złączeni więzami wspólnoty z naszymi rodakami rozsianymi po świecie, świadomi potrzeby współpracy ze wszystkimi krajami dla dobra Rodziny Ludzkiej, pomni gorzkich doświadczeń z czasów, gdy podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane, pragnąc na zawsze zagwarantować prawa obywatelskie, a działaniu instytucji publicznych zapewnić rzetelność i sprawność, w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem, ustanawiamy Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej jako prawa podstawowe dla państwa oparte na poszanowaniu wolności i sprawiedliwości, współdziałaniu władz, dialogu społecznym oraz na zasadzie pomocniczości umacniającej uprawnienia obywateli i ich wspólnot.
Wszystkich, którzy dla dobra Trzeciej Rzeczypospolitej tę Konstytucję będą stosowali, wzywamy, aby czynili to, dbając o zachowanie przyrodzonej godności człowieka, jego prawa do wolności i obowiązku solidarności z innymi, a poszanowanie tych zasad mieli za niewzruszoną podstawę Rzeczypospolitej Polskiej.

Tyle preambuła. Wytłuszczenia tekstu świadome.

Rozdział II Konstytucji traktuje o prawach i powinnościach obywateli RP.

Art. 30 mówi:
Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela.

Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.

Art. 31:
Wolność człowieka podlega ochronie prawnej.

Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych.

Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje.

Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw.

Art. 32 dopełnia:
Wszyscy są wobec prawa równi.

Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne.

Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny.

Tymczasem Ustawa Zasadnicza traktowana jest przez rządzących jak zbiór opinii prawnych, które można dowolnie interpretować. Przy czym najwyżsi urzędnicy państwa są całkowicie bezkarni, łamiąc Ją niemal codziennie. Ale paradoks takiego postępowania jest głębszy, bowiem zwykły obywatel toczący spór w sądzie jest przez tenże sąd rozliczany z każdej czynności, a niech tylko spróbuje uchybić jakiemuś terminowi zawitemu, to koniec. Sprawę ma przegraną. Taki dualizm prawny czyni z obywatela podkategorię prawną, bo albo prawo dotyczy wszystkich, albo dajmy sobie luz i tyle.

To właśnie z Rzeczpospolitą zrobiła władza Zjednoczonej Prawicy. Nieważne w imię jakich wydumanych praw wyższych. Rządząca Polską władza czyni z Polski dziwaczny twór, mający w istocie suwerena w głębokim poważaniu.

A suweren milczy, dobrze mu z tym, kupiony comiesięcznym dodatkiem w postaci 500 złotych razy dziecko (z pominięciem pierwszego).

Ale odbiegam nieco od tematu. Dziś chcę pisać o prawie do wolnego wyrażania poglądów, w tym poglądów artystycznych. Sztuka jest od prowokowania. Patrząc na historię sztuki – w każdej jej epoce byli artyści, którzy prowokowali swymi dziełami. A prowokując, zmuszali do myślenia. Sztuka rządzi się swoimi prawami. Widz, słuchacz, odbiorca mówiąc krótko, samemu może decydować, co z danym obrazem, przedstawieniem, filmem czy książką zrobi – nie pójdzie do galerii, do teatru, do kina, przełączy kanał, czy po prostu kupi inną książkę. Ma wolny wybór.

Poruszyła mnie sprawa “Klątwy” z Teatru Powszechnego w Warszawie. Sztuka na motywach dramatu Wyspiańskiego w aktualnym, współczesnym wydaniu przez chorwackiego reżysera i dramatopisarza Olivera Frljića przygotowana i polskim widzom podana.

Na oficjalnej stronie Teatru czytam:

W momencie, w którym związek Kościoła i państwa wydaje się nierozerwalny, a władza organów kościelnych próbuje wpłynąć na funkcjonowanie świeckich instytucji oraz na decyzje jednostek, twórcy spektaklu sprawdzają, czy opór wobec tych mechanizmów jest jeszcze możliwy. Na ile katolicka moralność przenika podejmowane przez nas decyzje? Jak wpływa na światopogląd osób, które deklarują niezależność od Kościoła, a jakie konsekwencje posiada dla tych, którzy uważają się za katolików? A przede wszystkim: na ile sztuka współczesna jest zdeterminowana przez religijną cenzurę, autocenzurę i unikanie zarzutu o „obrazę uczuć religijnych”?
Spektakl wykorzystuje motywy z dramatu Wyspiańskiego do stworzenia wielowątkowego krajobrazu współczesnej religijności i areligijności. W ramach teatru, rządzącego się własną hierarchią oraz często wykorzystującego mechanizm podporządkowania i upokorzenia, twórcy zastanawiają się, czy wyzbycie się lęku przed władzą, a nawet samej władzy, znajduje się w zakresie ich możliwości.
Spektakl przeznaczony tylko dla widzów dorosłych.
Zawiera sceny odnoszące się do zachowań seksualnych i przemocy, a także tematyki religijnej, które pomimo ich satyrycznego charakteru mogą być uznane za kontrowersyjne. Wszelkie sceny przedstawione w spektaklu są odzwierciedleniem wyłącznie wizji artystycznej.

Nie widziałem tego przedstawienia i nie wiem czy obejrzę. Głównie z braku czasu, nie jestem częstym gościem w Warszawie. Nie o to zresztą idzie. Nie jestem krytykiem teatralnym, nie oceniam sztuki, czy gry aktorów. Piszę o czymś innym. Piszę o wolności wyrażania poglądów, zwłaszcza o swobodzie wypowiedzi artystycznej, do której każdy artysta ma święte prawo. Komu się ta wypowiedź nie podoba – nie kupuje biletu. Niby to takie proste i oczywiste.

Ale nie w Polsce.

W Polsce mamy do czynienia ze szczególnym traktowaniem sztuki w ramach “dobrej zmiany”. (A może adekwatniejszym stwierdzeniem będzie: podłej zamiany?). Minister Kultury celuje w tym wyjątkowo dosadnie – sam decyduje, co Polak ma oglądać, a od czego mu wara. Czasem, żeby ukryć swe stronnicze przekonania, korzysta z niby to niezależnych od rządu bojówek Obozu Narodowo-Radykalnego. Nie inaczej jest w przypadku “Klątwy”. Oto na spektaklu i tuż przed nim pojawiają się prawdziwi patrioci spod znaku falangi i zakazują wystawiania sztuki, a komu się to nie podoba, tego oblać można przecież żrącym płynem, jak to miało miejsce wczoraj.

Dzieje się to w asyście policji, ale nie słychać jakoś, żeby komuś wytoczono o to sprawę. Ta niemoc państwa jest znamienna, bo przecież nie ma problemu, aby zakatować na komisariacie skutego, bezbronnego chłopaka, ale rozprawić się z ruchem narodowym, to już problemem jest. A przecież Konstytucja wyraźnie określa, że zakazane jest istnienie organizacji odwołujących się do haseł ultraprawicowych i ultralewicowych.

Ale te organizacje są dla dzisiejszej władzy użyteczne. Wykonują dla niej całkiem istotną pracę. Służą za element odstraszający i cynicznie wykorzystywane są do prowadzenia destrukcyjnej polityki wewnętrznej i zewnętrznej.

Wszystko, co robią ruchy narodowe, to jest przemyślana koncepcja polityczna koalicji partii prawicowych, mająca za jedyny cel – utrzymać władzę za wszelką cenę.

Nawet za cenę deptania praw podstawowych każdego obywatela demokratycznego państwa prawa. Wiadomo kto przed kamerami telewizyjnymi, patrząc wprost w oko kamery mówił: Polska jest prawdopodobnie najbardziej demokratycznym państwem w Europie. Kłamał.

Polska polityka jest bezzębna – Rozmowa Leszka Jażdżewskiego z Jerzym Hausnerem :)

Załóżmy, że jest pan profesor głównym doradcą premiera. Jak naprawić polskie państwo? Jak naprawić Rzeczypospolitą?

Czymś innym jest zajmowanie się tym tematem z pozycji akademickiej, a czymś innym doradzanie premierowi. Zakładam, że premier lub przyszły premier skompletował swoich doradców odpowiednio wcześniej i rozmawiał z nimi, aby to, co powie w kampanii, nie rozmijało się z tym, co później będzie do zrobienia. Po pierwsze, należy ustalić, po co jest ten rząd. Premier musi wiedzieć, w jakim celu tworzy rząd. Przecież nie dlatego, że chce być premierem, bo to się rozumie samo przez się, nawet nie dlatego, że chce być dobrym premierem, bo to też się rozumie samo przez się, ale dlatego, że chce realizować jakąś agendę.

Oczywiście, należy się do tego zabrać ze świadomością, co będzie można zrobić w ramach istniejącego układu instytucjonalnego, a w jakim stopniu trzeba go zmienić. Ponadto musi to być wpasowane w określony moment historyczny, odpowiadać danej chwili. Można sobie wyobrazić, jak sytuacja będzie się przedstawiać jesienią tego roku.

Zacznijmy więc od tego, że nie należy się spodziewać, że dojdzie do jakiegoś załamania gospodarczego, a w związku z tym zakładam, że nie trzeba będzie podejmować żadnych gwałtownych działań pobudzających gospodarkę lub ją spowalniających, ale podtrzymać relatywnie wysoki wzrost gospodarczy przy jednoczesnym kreowaniu zdolności do przekształceń strukturalnych w gospodarce, które by pobudzały jej konkurencyjność w dłuższym okresie. I w tym momencie pojawia się zasadnicze pytanie. Na ile to, co będzie się robiło na bieżąco, z myślą o długofalowym rozwoju polskiej gospodarki, ma się wiązać z polityką zagraniczną, w tym z polityką europejską – na ile kluczowa jest tu kwestia wejścia do strefy euro? Czyli istotnym problemem w zakresie spraw gospodarczych jest ustalenie stosunku do strefy euro. Czy zamierzamy mobilizować gospodarkę, by sprostała wysiłkowi wejścia do strefy euro, czy też uważamy, że jeszcze nie pora.

Najprawdopodobniej nie dojdzie – przynajmniej na początku – do jakichś poważnych konfliktów społecznych. Zakładam bowiem, że wszyscy przyjmą wynik demokratycznych wyborów i uznają nową władzę. W związku z tym powstaje następna kwestia: skoro dialog społeczny został sparaliżowany, to jak go teraz praktycznie wznowić?

Jest propozycja powołania Rady Dialogu Społecznego.

Załóżmy, że Rada zostanie utworzona. Problem i tak pozostanie i będzie polegał na tym, co rząd chce zaproponować partnerom dialogu. Nie może nie mieć w tej sprawie inicjatywy i czekać, aż pojawi się jakaś fala napięć i konfliktów społecznych, i dopiero wtedy się zastanawiać, co z tym fantem zrobić.

Jeśli natomiast chodzi o sytuację międzynarodową, to na pewno pozostanie napięta. Nic nie wskazuje na to, by za wschodnią granicą zapanował spokój.

Wręcz przeciwnie.

W związku z tym to nie jest kwestia wyłącznie polityki wewnętrznej Rzeczpospolitej, ale należy się zastanowić, jak w tej sytuacji zapewnić bezpieczeństwo narodowe. Co jest do zrobienia po stronie armii, a co po stronie innych segmentów polityki wpływających na bezpieczeństwo – np. przemysłu zbrojeniowego. To przestają być kwestie należące wyłącznie do Ministerstwa Obrony Narodowej, to już bardziej leży w gestii Ministerstwa Gospodarki.

Kolejną rzeczą, którą należy się zająć, biorąc pod uwagę rosnące zadłużenie Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, jest – moim zdaniem – długofalowa wypłacalność państwa. Co prawda bezpośredni dług nie rośnie, ale FUS po prostu pożycza pieniądze od państwa, więc zobowiązania będą się zwiększać, także wobec obywateli. Perspektywy są w tym zakresie niedobre.

Niezbędna jest też refleksja, która dotyczy polityki w czystej postaci, czyli tego, kto jest moim partnerem, a kto przeciwnikiem, gdzie mogę szukać sojuszników, w jakich grupach społecznych. W związku z tym należy – po pierwsze – stwierdzić, co można zaproponować poszczególnym grupom społecznym w różnych dziedzinach, budując swoje zaplecze społeczno-polityczne. Po drugie, pomyśleć, jak ułożyć sobie relacje z pozostałymi uczestnikami tej struktury – prezydentem, różnymi strukturami państwowymi. Które relacje trzeba będzie tylko ułożyć, a które przebudować. Gdyby premier powiedział mi jako doradcy, co jest jego celem w określonej perspektywie, czyli wyznaczył wektory działania, to będę mógł podpowiedzieć, gdzie musi podejmować działania zapobiegawcze, by mieć zdolność do reagowania, a gdzie działania ofensywne, aby formować coś nowego.

Wiadomo, że prędzej czy później w agendzie premiera pojawią się problemy, które istnieją a nie są rozwiązywane, np. dotyczące strategii energetycznej i rozwiązań w tym zakresie. I postępując, porządkuje się agendę rządową. Rzeczy zostaną podzielone na te, które należy załatwić teraz, te, którymi będziemy się zajmować w średnim okresie oraz cele długofalowe. Z góry zakładam, że tych długofalowych danemu rządowi nie uda się osiągnąć, ale rząd musi w tym zakresie pchnąć kraj we właściwym kierunku. Dopiero teraz można się pochylić nad procesem ustawodawczym. W sumie powstanie program działania rządu.

Generalnie rzecz biorąc, istnieją dwa kroki. Pierwszy z nich to program do przedstawienia w ramach exposé. A drugi to owe „sto dni”, kiedy trzeba to wszystko poukładać. Nie wszystko załatwić, ale wszystko poukładać i ruszyć z działaniem. Zmarnowanych stu dni pozornego spokoju nie da się odrobić, nawet w warunkach spokoju.

Oczywiście, do uporządkowania pozostają też kwestie personalne, czyli dobór ludzi, którzy dają rękojmię, że osiągnie się to, co się będzie chciało osiągnąć. Jeśli ktoś tworzy Radę Ministrów tak: „Aha, ta frakcja tu, ta frakcja tam, tyle kobiet, tyle mężczyzn”, po czym mówi: „Niech teraz każdy minister powie, co chce robić”, potem bierze jakiegoś ghost writera, który to spisze, by premier mógł wszystko ładnie wygłosić, to zamiast być kreatorem polityki, staje się de facto wykonawcą czegoś, co nie jest ułożone w żadnym porządku. To brak polityki i skazanie się na niemoc.

Rzecz jasna to nie jest tak, że ten, kto obejmuje ster rządów w państwie, musi je remontować, bo ono się sypie. Musi jednak mieć świadomość słabości państwa i zdawać sobie sprawę, że bardziej złożone rzeczy będzie mógł zrobić, dopiero gdy zapanuje nad strukturami i będzie je w stanie modyfikować. Można to porównać do remontu drogi. Firma, która się go podejmuje, nie może stwierdzić: „Przeprowadzamy remont i prosimy tędy nie jeździć”, a na pytanie: „To którędy mamy jeździć?” odpowiedzieć: „Róbcie, co chcecie, my się w tej chwili zajmujemy remontem”.

Słuchając pana profesora, zrozumiałem, dlaczego tyle dokumentów strategicznych, które w Polsce powstają zarówno na poziomie rządowym, jak i w instytucjach pozarządowych, nie przekłada się na praktykę. Dzieje się tak, ponieważ brakuje w nich wymiaru politycznego, o którym pan powiedział, mimo że rozmawiamy czysto hipotetycznie. Chciałbym więc zapytać szerzej o myślenie strategiczne. Jakie są według pana przyczyny, które sprawiają, że ono materializuje się w bardzo niewielkim stopniu? Bo przecież nie jest tak, że u nas brakuje ludzi, którzy myślą w ten sposób. Pan profesor jest przecież jako jednostka ważnym think tankiem, był Michał Boni i są inne podmioty, także pewne strategie sektorowe. Wydaje się, że po pierwsze, bardzo wiele z tych strategii jest, niestety, rodzajem publicystyki, która mówi coś takiego: „Jeśli mamy rozwiązać problem nieinnowacyjnej gospodarki, to zwiększmy kapitał społeczny”. To bardzo słuszny postulat, tylko że gdy później przychodzi co do czego, to trzeba go przełożyć na projekty ustaw i na proces polityczny, czyli zbudować jakąś szerszą narrację. To jest jakby przerzucanie problemu z jednej strony na drugą – gdybyśmy mieli wysoki kapitał społeczny to pewnie innowacje pojawiłyby się same. Gdzie pan profesor widzi te słabości w przechodzeniu od tego typu myślenia? Czy w ogóle w Polsce istnieje myślenie strategiczne, czy to kwestia niewdrażania go przez polityków?

Brakuje nam długofalowej suwerennej myśli strategicznej i nie jest łatwo tę lukę wypełnić. Można sobie jednak wyobrazić kilka modeli formowania zaplecza strategicznego myślenia dla państwa. Nie myślę o think tankach partyjnych, to nie ich rola. Idzie o strategie dla państwa, czyli o koncepty zasilające państwo jako takie, a nie samego premiera, i o coś, co musi być dostarczane jako swego rodzaju public good, czyli co musi być uświadamiane wszystkim zainteresowanym, a nie być wiedzą przeznaczoną tylko dla premiera. Ta faza przedpolityczna – koncepcyjno-intelektualno-polityczna. Być może trzeba powołać państwowy instytut strategiczny, być może za pieniądze unijne trzeba zbudować sieć ośrodków, które dostarczałyby zaawansowanych konceptów w poszczególnych zakresach. Być może trzeba powołać publiczny think tank, który miałby trochę inny charakter i nie byłby urzędem czy częścią państwa, ale jednak państwo by go animowało – jak np. brukselski Bruegel powołany przez państwa członkowskie. To jest kwestia do zastanowienia. Ale nie w tym tkwi sedno problemu.

Aby rozwiązywać problemy w skali, o której mówimy, konieczne jest przyjęcie jakiejś koncepcji władzy, ustalenie, po co ona jest. Nawet nie chodzi o to, kto staje na czele rządu, tylko jak on buduje swoją rolę, jak ją definiuje. Problemem jest brak politycznego przywództwa kogoś, kto przedstawia pewną koncepcję działań i mobilizuje tych, którzy są mu potrzebni, by tę koncepcję zrealizować. Mobilizuje i członków partii, i ludzi w mediach, i obywateli w ogóle. W jaki sposób to robi? Przekonuje do swoich racji. Oczywiście, działa też bezpośrednio i władczo, ale nie tylko tak.

Nie ma przywództwa bez strategicznej myśli. Ale przywództwa brakuje również dlatego, że brakuje decyzyjności. Brakuje przede wszystkim zrozumienia, na czym ma polegać polityka publiczna. Uprawianie polityki publicznej można porównać do gry w piłkę nożną. Są pewne reguły gry, których nie wolno samemu zmieniać. One nas obowiązują, ale to my decydujemy o wielu innych aspektach meczu: gramy długie podania czy krótkie? Gramy górną piłką czy po ziemi? Gramy częściej lewym skrzydłem czy zawiązujemy akcje na prawym? Zagęszczamy pole gry czy się rozbiegamy? Mamy jednego napastnika czy decydujemy się na inne ustawienie? Na tym polega polityka – na dokonywaniu wyboru spośród różnych możliwych trybów działania. To, jakiego wyboru dokonam, zależy od tego, jakie sobie stawiam cele. Czy moim celem jest mistrzostwo kraju, czy tylko utrzymanie się w lidze? To wszystko zależy od tego, co dziś potrafimy. Aby pokonać Real Madryt, Luis Enrique musiał zmodyfikować styl gry FC Barcelony – zdecydowali się na wymianę dłuższych podań, podczas gdy u Josepa Guardioli nie można było grać długą piłką. I to był element zaskoczenia.

A jak w większości zachowują się polscy politycy? Każdy z nich uważa, że to on jest od ustalania reguł gry. Więc mówią: „Gramy w piłkę”, ale zamiast – dajmy na to – w nogę, jedni grają w ręczną, inni w kosza, a jeszcze inni w rugby. Każdy wybiera sobie reguły, które są dla niego wygodne. Jednocześnie jak ognia boją się rzeczywistej odpowiedzialności, podejmowania decyzji. Mówiąc inaczej: uciekają ze sfery, która jest ich ograniczeniem, ale jednocześnie wtedy, gdy powinni podejmować decyzje, to starają się o takie ich obwarowanie, by w istocie nie ponosić żadnej bezpośredniej odpowiedzialności. Znajdują dziesiątki usprawiedliwień, aby decyzji nie podejmować, nie dokonywać wyborów. Czego to jest świadectwem? Unikania odpowiedzialności. Polscy politycy chcą mieć wpływ i znaczenie, ale unikają odpowiedzialności. Chcą mieć swobodę na poziomie reguł, gdzie nie powinni mieć swobody, jeżeli chcą być skuteczni na poziomie rozstrzygnięć. W związku z tym polska polityka jest bezzębna. Jest bezzębna, bo nie ma w niej państwowego sprawstwa. Polega na pozorowaniu rządzenia i taktycznej grze o władzę wpływu. Przypomina miotanie się: raz to, raz tamto. Nie ma żadnego konsekwentnego działania: wyboru celu i środków w ramach reguł i rozliczania się z tego, zastanawiania się, czy osiągnęło się wynik lepszy, czy gorszy. Poszczególne kwestie zostają co najwyżej nadgryzione, ale nawet się ich nie połyka, więc nie sposób mówić o strawieniu.

Weźmy na przykład opłaty za autostrady. Ile miesięcy już trwa dyskusja o tym, co trzeba zrobić: lepsze bramki czy viaTOLL? Jedni mówią tak, drudzy inaczej, ale nic się nie dzieje. Każdy znajduje usprawiedliwienie, żeby nie podjąć decyzji, aby nikt go o nic nie oskarżył. Potem nadejdą wakacje i zacznie się uprawianie sztuczek. Jesteśmy mistrzami w tłumaczeniu swojej niemocy, a nie sprawcami tego, na czym nam zależy i za co jako rządzący odpowiadamy. Jest cały system, który kiedyś – jeszcze w latach 90. – nazwałem systemem „zinstytucjonalizowanej nieodpowiedzialności”, który polega na tym, aby odpychać odpowiedzialność od siebie, przerzucać ją na innych. To jest dziś wpisane w instytucjonalny układ sprawowania władzy, strukturalnie i mentalnie.

W sferze prywatnej jesteśmy decyzyjni, przedsiębiorczy i zaradni. Tymczasem w sferze publicznej tego wszystkiego unikamy. To właśnie trzeba przezwyciężyć, ale nie da się tego zrobić rozkazami. Musimy zrozumieć, że gdy sprawujemy władzę, to ponosimy faktyczną odpowiedzialność. I nie może to być rozliczane tylko przez wyborców czy własną partię, ale również opinię publiczną, organizacje pozarządowe, uniwersytety i tak dalej. Do stanowisk rządowych nikt nikogo nie przymusza! Jeżeli już znaleźliście się, panowie i panie, na stanowiskach rządowych, to decydujcie! Decydujcie! Powiedzcie, co chcecie osiągnąć, i podejmujcie działania. Dajcie innym szansę odniesienia się do tego, ale decydujcie. Nie oglądajcie się na innych, nie asekurujcie się w nieskończoność.

Ta wizja pana profesora bardzo do mnie przemawia. Można powiedzieć, że jest na antypodach dorabiania ideologii do stanu wyuczonej bezradności, który stosuje obecna władza. Politycy w rodzaju Bartłomieja Sienkiewicza czy wcześniej Donalda Tuska usprawiedliwiali swoją bezradność, niemoc, niechęć tym, że samo trwanie władzy, jej stabilizacja jest wartością. To zrozumiałe, gdy rządy chce się przedłużyć o kolejne cztery lata. W pewnym sensie można dojść do wniosku, że państwo polskie i jego instytucje są do tego typu polityki przystosowane dość dobrze. Tylko czy my nie powinniśmy polityki prowadzić dużo ambitniej? Zwłaszcza, że musimy jakoś funkcjonować w globalnym świecie – już nie mówię o geopolityce, bo to osobny temat. Nie możemy zrzucić wszystkiego na Unię Europejską. Jak – przy założeniu, że ten cel powinien być jak najambitniejszy z możliwych, czyli zapewnienie Polsce dynamiki rozwojowej jeśli nie na kolejne ćwierćwiecze, to choćby na następną dekadę – należałoby zmienić instytucje państwa, żeby one ten rozwój przyśpieszały, a nie go hamowały? Czy może krytyka administracji jest zbyt ogólna? Czepiamy się państwa we wszystkich dziedzinach, a może gdzieś funkcjonuje ono dobrze i trzeba tamte rozwiązania wdrożyć w całej strukturze? A może powinniśmy usiąść nad czystą kartką i pomyśleć, by skoro stare struktury nas ograniczają, poszukać nowych rozwiązań, a później zmieniać prawo i ustawy?

Absolutnie żadna czysta kartka! Nie ma czegoś takiego jak puste miejsce, na którym można sobie pozwolić na całkowitą swobodę. Tak można robić, tylko gdy wszystko się zawaliło. Gdy zawalił się PRL, to oczywiście – nie było wyjścia, trzeba było stworzyć nowy system od podstaw i od zaraz. Teraz, gdy system ten już istnieje, to nie możemy pozwalać na jego degradację w niektórych miejscach i ponowne odtwarzanie po zapaści, tylko musimy go systematycznie korygować, w tych punktach, w których występuje dysfunkcjonalność.

Nie ma takiego systemu społecznego – czy mówimy o ustawodawstwie, sądownictwie, szkolnictwie wyższym, więziennictwie – który by funkcjonował idealnie i zawsze tak samo. W każdym systemie pojawiają się różnego rodzaju dysfunkcje. Trzeba umieć je w porę rozpoznawać i podejmować właściwe działania korygujące. Jeżeli więc dyskutujemy o państwie polskim, to nie ma sensu dyskutować o nim „tak ogólnie”. Musimy dyskutować, dlaczego w jakiejś dziedzinie ono sobie radzi, a w innej już nie.

A może to kwestia niewydolnej administracji?

To nie jest tylko kwestia niewydolnej administracji. Administracja z tego punktu widzenia jest pewnym narzędziem instytucjonalnym. Weźmy na przykład opiekę zdrowotną, z którą polskie państwo sobie nie radzi. Można powiedzieć, że dziesiątki innych państw również sobie nie radzą, tylko że to nie może dawać spokoju i być usprawiedliwieniem. Nie ulega wątpliwości, że musimy rozpoznać, po pierwsze, jakie są główne słabości tego systemu, po drugie, dlaczego one są utrwalane, a nie są modyfikowane, i po trzecie, jak wybić ten układ z negatywnej równowagi, bo taki właśnie jest ów układ. Generuje coraz większe koszty i zadłużenie, oferując niewspółmierny – podkreślam, że nie gorszy, ale niewspółmierny – do nakładów i obciążeń, które ponosimy, poziom usług. Mamy tu do czynienia z niewspółmiernością, która będzie rodziła bardzo poważne konsekwencje systemowe w ogóle, a nie tylko dla służby zdrowia. Między innymi będzie systematycznie generować dług publiczny. I ta niewspółmierność, dysfunkcjonalność jest tak oczywista, że rzeczywiście potrzeba w tym zakresie myślenia kategoriami zasadniczej reformy. I trzeba po prostu program takiej reformy sformułować.

W 2003 r. musiałem to zrobić i przedstawić projekt systemowej poważnej korekty. Składał się z czterech zasadniczych punktów. Podkreślam, to nie był żaden długi dokument, przedstawiłem koncepcję zaledwie w czterech punktach. Nie wiem, czy dziś potrzebne są cztery punkty, czy trzy, a może tylko dwa. Ale wiem, że są one potrzebne i musi się znaleźć ktoś, kto to zaproponuje, i odważnie przeprowadzi, aby wypchnąć system z obecnego stanu degeneracyjnej równowagi. Musi się znaleźć premier, który da swemu ministrowi silne wsparcie, a nie tylko przyzwolenie. Ale są i dziedziny, w których nie mamy tak poważnego problemu, np. system bankowy.

Część niemocy wynika z ograniczeń prawnych – a zatem trzeba te bariery rozpoznać i usunąć. Część z rozplenionej niekompetencji. Trzeba wyraźnie powiedzieć: preferujemy ludzi, którzy mają odwagę decydować. Ponadto musimy także dać ludziom więcej prawa do ryzyka, jeżeli chcemy, by byli bardziej odpowiedzialni. Nie karać za wszystko, oceniać w trochę inny sposób. To wymaga właśnie przywództwa, kogoś, kto mówi: „Po to staję na czele jakiejś struktury, aby coś zmienić”. Czasami zmienić zasadniczo, czasami tylko trochę, ale zmienić, otwierając nowe możliwości.

I tu pojawia się pytanie, czy my jako społeczeństwo jesteśmy świadomi, po co nam państwo. Czego od państwa oczekujemy? To, czego chcemy, może być rozsądne lub nierozsądne. I to, co rozsądne, możemy dostać, pod warunkiem że państwo będzie nie tylko od dawania i zapewniania, lecz także – a może przede wszystkim – od stwarzania warunków pozwalających osiągać nasze indywidualne cele. Wydaje mi się, że Polacy z jednej strony potrzebują państwa, a z drugiej strony go nie szanują. Dzieje się tak również dlatego, że większość spraw i tak załatwiają w inny sposób. I generalnie boją się państwa, nie ufają mu i mają ku temu powody.

Przypomina mi się tu ruch, który wykonało środowisko elity kulturalnej na Kongresie Kultury Polskiej, kiedy zgłoszony został pomysł przygotowania nowej ustawy medialnej. Miał go przygotować pięćdziesięcioosobowy komitet obywatelski. Uśmiałem się do rozpuku. Każdy rozsądny człowiek doskonale zdaje sobie sprawę, że taka stworzona ad hoc grupa nigdy nie jest w stanie się dogadać w tak trudnej i złożonej kwestii. Nigdy nawet nie spotka się w całości. No, może raz, aby zatrąbić. Więc to był poroniony pomysł! Chciejstwo, którego pełno w naszej polityce.

Sami obywatele państwa nie naprawią. Tu potrzebny jest zbieg energii obywatelskiej i odpowiedzialnej polityki publicznej. Weźmy pod uwagę sytuację w szkolnictwie. Jak można sobie pozwolić na zmarnowanie potencjału energii, jakim są rodzice zainteresowani kształceniem swoich dzieci?! Nie mówię, że trzeba im ustąpić, ale na zlekceważenie ludzi, którym naprawdę leży na sercu troska o wychowanie swoich dzieci, nie można sobie pozwolić. Nawet gdybym musiał im trochę ustąpić, to wiedziałbym, że to i tak szkole pomoże. Musimy wyzwalać tę energię i ją ukierunkowywać. Ale – jeszcze raz podkreślam – za każdym razem musi to wynikać nie tyle z faktu sprawowania władzy, ile z poczucia odpowiedzialności za wypełnienie określonej misji i wyrazistego przekonania, co się chce osiągnąć w danej dziedzinie, po co się sprawuje władzę.

Jak często mamy do czynienia z osobą, która nie uskarża się, że czegoś nie może zrobić, tylko podejmuje wysiłek i stara się przekonać do tego innych? I czy tacy ludzie są nagradzani, czy raczej ignorowani lub tłamszeni? W większości każdy, kto – z tego punktu widzenia – się wyróżnia (nie chcę powiedzieć, że jest ponadprzeciętny) jest po prostu przez wiele osób uważany za zagrożenie, źródło niepotrzebnego zakłócenia. Więc albo filozofia status quo i wiary, że chodzi tylko o utrzymywanie równowagi między różnymi wpływami – „jak wy tu nam taką aferkę, to my wam taką, jak wy nam tu, to my wam tam” – albo świadomość tego, co się robi i po co w danej sytuacji, co jest ważne tu i teraz, a także pomysł na umożliwienie podobnego działania swoim następcom, bo to przecież niekończąca się praca.

Nie ma systemów idealnych. Skoro Jerzy Regulski i Michał Kulesza zrobili pierwszy etap reformy samorządowej, Jerzy Buzek uruchomił drugi etap, to my z pozycji eksperckiej napisaliśmy o potrzebie trzeciego etapu nie dlatego, że tamci coś spaprali – co też nie znaczy, że wykonali wszystko idealnie – ale dlatego, że teraz wymagany jest krok kolejny. Gdy jednak o tym mówię, słyszę zarzuty o radykalizm. Pani minister, która mi publicznie powiedziała, że jestem radykałem, podczas gdy ona jest zwolennikiem małych kroków, odpowiedziałem, że nie chodzi o to, czy będziemy stawiać duże kroki, czy małe, tylko czy będziemy zmierzać w określonym przemyślanym kierunku. A kroki, które wykonywała, raz zmierzały w jedną stronę, raz w drugą, raz do przodu, raz do tyłu. To jest chocholi taniec, z którego nic nie wynika. Kręcimy się w koło, ale zamaszyście.

Moim zdaniem nawet jeśli nie wszystko jednocześnie wprowadzimy z tego trzeciego etapu reformy samorządowej, to mamy chociaż poprawnie postawioną diagnozę, której nikt nie kwestionuje, i w związku z tym ustalmy pulę spraw możliwych do załatwienia teraz, ale ze świadomością tego, co następuje potem. Rząd to musi zrobić, a my mu chcemy pomóc, bo to wspólna sprawa, Rzeczpospolita.

Skoro nie mogę przekonać tych na górze, to przekonuję tych na dole. Jeśli nie mogę tych na dole, to przekonuję tych, co stoją z boku. Zawsze staram się kogoś do czegoś potrzebnego i koniecznego przekonać. I chociaż może się okazać, że te wysiłki spełzną na niczym, to przywiązuję do nich wagę, bo uważam, że prędzej czy później pojawi się the window of opportunity. Czy ono się pojawi dlatego, że jakaś część elity kraju się zmobilizuje, czy dlatego, że pojawi się przywódca, który uruchomi konkretne mechanizmy, czy dlatego, że jakieś ruchy społeczne – np. ruchy miejskie – przejmą władzę w mieście, tego nie wiem.

To, co robię publicznie, angażując się w sprawy publiczne, robię dlatego, że jestem profesorem publicznej uczelni. Oprócz tego, że mam za zadanie porządnie pracować ze studentami, dbając, aby rozwinęli swój potencjał twórczy, oprócz tego, że powinienem wykonywać wszystkie swoje zadania związane z pracą badawczą, uważam, że ciąży na mnie jeszcze coś więcej, bo mam tytuł państwowy! To musi coś znaczyć. To nie tylko przywilej, nie tylko prawo noszenia togi, to zobowiązanie. I chcę się z tego zobowiązania wywiązać.

Gdy zgodziłem się być ministrem, to nie prosiłem o instrukcje premiera Leszka Millera czy Marka Belki. Może nawet najrzadziej jako minister się z nimi spotykałem. Najrzadziej do nich chodziłem. Dlaczego? Bo skoro byłem ministrem, to brałem za to odpowiedzialność i sam musiałem wiedzieć, co mam robić. I tylko w sytuacji, gdy rzeczywiście potrzebne mi było współdziałanie z innym ministrem, a nie mogłem się z nim porozumieć, sygnalizowałem problem premierowi. Tylko wtedy lub gdy to premier miał do mnie sprawę. Rzadko spotykałem się z premierem, bo nie potrzebowałem żadnego ubezpieczenia ani usprawiedliwienia. Nie potrzebowałem instrukcji. Albo wiesz, do czego się zabierasz, albo nie wiesz. Jeżeli na początku nie wiesz, to się szybko naucz i zdecyduj. A jak nie, to zrezygnuj.

Jak dojść do punktu, w którym stworzymy strukturę zachęcającą urzędników do brania odpowiedzialności, do tego, by nie byli nastawieni na procedurę, ale na efekt, mierzenie efektywności? Do tego, by wola, która – załóżmy optymistycznie – pojawia się na górze, była w stanie dojść do samego dołu? Czy można np. stworzyć jakiś system motywujący do tego, żeby poszczególne sprawy załatwiać? I to nie tak, by przepchnąć je na biurko kolegi, tylko tak, żeby doprowadzić do końca cały proces – budowę gazoportu albo autostrady – i najlepiej tak, by przy okazji nie zbankrutowały żadne podmioty zewnętrzne. Czy widzi pan profesor ścieżkę, którą moglibyśmy dojść do takiego punktu? Najczęściej gdy dotykamy jednej kwestii, to okazuje się, że przy okazji trzeba zmienić kilka innych. Jak można by ruszyć z posad instytucje administracji państwowej?

Średnio wierzę w hurtową reformę administracji. Nie twierdzę, że porządna diagnoza administracji publicznej w takich aspektach jak np. wynagradzanie urzędników, odpowiedzialność urzędników, system służby cywilnej nie jest potrzebna. Jeśli zaś chodzi o myślenie o segmentach państwa – jak ma wyglądać proces ustawodawczy czy służba cywilna – trzeba się zająć myśleniem o konkretnych politykach publicznych.

Nie przedstawiliśmy jako eksperci strategii surowcowej nie dlatego, że nie bylibyśmy jej w stanie napisać, tylko dlatego, że i tak obecnie nie miałby jej kto realizować. W związku z tym w raporcie pokazujemy, jak ma wyglądać układ instytucjonalny prowadzenia polityki surowcowej, jakie są jej cele, jakiego rodzaju instrumenty powinna ona stosować – czyli odpowiadamy na wszystko, co jest potrzebne w danej dziedzinie. Przedstawiliśmy całościową koncepcję polityki surowcowej Polski, dodając – nie ma jej, a jest bardzo potrzebna.

Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że skoro nie ma tego, to nie można się brać do czegoś innego. Ale ja odwracam to rozumowanie i mówię: gdy zrobię choć jedno, ale poprawnie, to będzie łatwiej zrobić następne, również dlatego, że będzie dowód – da się, da się. To jest rozumowanie pozytywne, zamiast sprzężenia negatywnego, które dzisiaj osiadło w naszych głowach. Nie zmienię wszystkiego, ale jeżeli poprawnie rozwiążę jedno trudne zadanie – dajmy na to – kwestię polityki surowcowej, to zbuduję układ, w którym koordynator polityki surowcowej, chcąc realizować to, co uzgodnione i za co przyjmuje osobistą odpowiedzialność, sam będzie wiedział, że napotyka konkretne przeszkody, w związku z tym będzie się upominał o to, aby je usunąć, bo uniemożliwiają mu osiąganie przyjętych celów. Na przeciwnym biegunie jest rozumowanie, że trzeba zbudować jakąś wielką układankę, ułożyć jakieś skomplikowane puzzle, ze wszystkim się uporać jednocześnie. Nie ma takiego mocarza. Tak, trzeba widzieć całość, ale działać modułowo, zaczynając od tych, które powodują dysfunkcję państwa. Wybrać kluczowe w danej sytuacji punkty przyłożenia politycznej siły i energii, którą daje wyborcze zwycięstwo.

W odniesieniu do danego modułu potrzebny jest zawsze odpowiedni pakiet działań ukierunkowujących jego przeobrażenie. Trzeba zrobić co najmniej tyle, aby ten moduł doprowadzić do stanu funkcjonalności. Zajmując się finansami publicznymi, często podkreślałem, że mamy trzy „czarne dziury”, które je systematycznie niszczą. Jedną była opieka zdrowotna, drugą górnictwo węgla kamiennego, a trzecią – PKP. W każdym z tych segmentów mieliśmy do czynienia z gospodarką rabunkową, czyli zużywającą zasoby, ale ich niepomnażającą, generującą straty i zobowiązania, wymuszającą coraz większe zewnętrzne zasilanie.

Każdy segment gospodarki rabunkowej musi się załamać i zaraża inne sąsiednie segmenty. Przerzuca na nie koszty swej niskiej efektywności i dysfunkcjonalności. Jeśli się to toleruje, to się tego nie powstrzyma, musi nastąpić tąpnięcie i trzeba będzie po tym sprzątać. Górnictwo węgla kamiennego to jaskrawy przykład. Czysty wykwit rabunkowego gospodarowania. Teraz to ratujemy, dołując energetykę.

Suma tego rodzaju politycznych zaniedbań przekłada się na osłabienie potencjału rozwojowego Polski. Czy Polska upadnie? Nie upadnie. Ale traci rozwojową moc i będzie spychana na peryferie przez silniejsze organizmy gospodarcze. Zrozumienie tej sytuacji wymaga wyobraźni i odpowiedzialności. Dopóki ich nie ma, nie jest możliwe, by ktoś podejmował skuteczne działania. Dlaczego miałby je podejmować? Trudne decyzje są zawsze obarczone ryzykiem. A więc taki nieodpowiedzialny polityk będzie czekał, a w razie czego obwini poprzedników albo kolegę.

Jaki model rozwoju pan profesor proponuje? Do jakiego modelu pan po prostu wzywa polskich obywateli i polskie elity? W dążeniu do jakiego modelu powinniśmy się zjednoczyć?

Z czego mamy wyprowadzać naszą koncepcję rozwojową? Przede wszystkim z rozpoznania naszego potencjału. Niczego nie możemy do końca skopiować i musimy wygenerować własny model rozwoju. Ustalając, czym dysponujemy, a czego nam brakuje, co możemy wygenerować sami, a co trzeba pozyskać z zewnątrz, kreujemy założenia strategii rozwoju. I w związku z tym chciałbym podkreślić, że obecnie mocną stroną – zresztą mówiłem o tym od dawna – jest nasza zaradność, przedsiębiorczość i to, co się z tym wiąże. Polacy dobrze radzą sobie z rynkiem. Dlatego nie szukajmy rozwiązań, które osłabiają rynek. Rozwiązania, które osłabiają rynek, są moim zdaniem rozwiązaniami, które nie dostarczą nam dalszej dynamiki. Szukajmy raczej rozwiązań potrzebnych do tego, żeby rynek działał efektywnie.

Nasz rozwój jest molekularny, opiera się na jednym silniku rynkowo-prywatnym, a potrzebujemy trzech silników – także państwowego i obywatelskiego. Każdy może pomyśleć o własnym domu, ale o własnej drodze dojazdowej już się nie da pomyśleć. Niekoniecznie jest do tego potrzebne państwo, wystarczy gmina. Każdy może zrobić porządek w swoim ogródku, ale prywatna szkoła tylko dla własnych dzieci nie wchodzi w grę. W związku z tym jest jasne, że dzisiaj, osiągnąwszy tyle, ile osiągnęliśmy, działając w pojedynkę lub w małej rodzinno-koleżeńskiej grupie, powinniśmy się zastanowić, co możemy zrobić, wychodząc poza sferę tworzoną przez własne mieszkanie, własny samochód, indywidualny lub rodzinny model życia w tę przestrzeń wspólnotową, w której potrzebujemy się wzajemnie. A od państwa mamy oczekiwać, że tak jak kiedyś stworzyło warunki dla naszej przedsiębiorczości, tak teraz powinno stworzyć warunki dla aktywności obywatelskiej, pomóc wykreować sferę wspólną – publiczno-obywatelską.

Ważne, by państwo powiedziało tak: „W naszym systemie edukacji dopuszczamy różnego rodzaju rozwiązania formalno-prawne, ale jest to publiczny system edukacji – bo świadectwo jest publiczne. Jeżeli znajdą się obywatele, którzy chcą mieć szkołę prywatną, finansują ją, to my ją akredytujemy. Ale jeżeli jest to szkoła obywatelska, to jesteśmy jej gotowi dodatkowo pomagać”. Chodzi o jasne reguły gry. Państwo jest od tego, żeby stworzyć reguły gry. A wtedy ludzie sami będą szukali właściwego rozwiązania swojego problemu. W jednym przypadku będzie to model małej szkoły społecznej, w innym zgodzą się, że dobrym rozwiązaniem jest szkoła gminna, byle podnieść jej poziom itd. Władza publiczna musi jednocześnie dbać o to, aby nie pojawiały się sytuacje faktycznie kogoś dyskryminujące pod kątem dostępu do dobrej szkoły i dobrego wykształcenia.

A więc wydaje mi się, że po tym, gdy stworzyliśmy wystarczające – co nie oznacza, że doskonałe – warunki dla przedsiębiorczości i działania rynku, państwo powinno zacząć myśleć nie o tym, co zrobić, aby rynek blokować, ale jakie warunki wytworzyć, aby obywatele byli gotowi do działania także w sferze wspólnotowej. To jest dyskusja m.in. o gminie, o szkole, o różnych instytucjach, którymi państwo nie musi „rządzić”, ale którym musi określać systemowe reguły ich rozwoju.

Czy państwo ma decydować, jak funkcjonuje uniwersytet i nieustannie dokładać nam różnych biurokratycznych obowiązków? Czy też potrzebujemy ministra szkolnictwa wyższego, który określi reguły, a uniwersytet będzie wiedział, że jeżeli działa w ramach tych reguł, może liczyć na to, na to i na to, a jeżeli nie działa w ramach tych reguł, to musi się liczyć z tym, z tym i z tym?

I jeszcze raz chcę podkreślić, że mamy problem z niezrozumieniem tego, czym jest państwo. Bo jedni uważają, że państwo jest niepotrzebne, a drudzy, że państwo powinno pokazywać obywatelowi palcem, co ma robić. Nie rozumieją, że mamy do czynienia z innym systemem bankowym niż kiedyś – w związku z tym inny model funkcjonowania państwa jest dla takiego modelu właściwy. Państwo nie ma być właścicielem banków, ale musi je skutecznie nadzorować. I jeśli uważa to za wskazane, wspierać tworzenie się również banków wspólnotowych, ale one też muszą być odpowiednio nadzorowane, aby nie stało się to, co ze SKOK-ami. Generalnie nie dopuszczać rozwiązań, które oznaczałyby możliwość przerzucania ryzyka transakcji finansowych na innych.

Państwo nie powinno przesuwać świata z punktu A do punktu B, tylko wyznaczyć bezpieczną przestrzeń dla przekształcania się i interweniować wtedy, gdy następuje zakłócenie równowagi lub gdy widzi, że dynamika rozwojowa wygasa. Tego rodzaju państwo nie może być monocentryczne. Potrzebna jest w nim władza zdolna do refleksji, wyobraźni i odpowiedzialności oraz myślenia w dłuższej perspektywie.

Jerzy Buzek był politykiem, któremu niegdyś przypisywano „miękką charyzmę”. Dlaczego więc dzisiaj Jerzy Buzek jest w Polsce człowiekiem powszechnie szanowanym? Czy dlatego, że jest miły i kulturalny? Jest miły i kulturalny, owszem, ale nie dlatego. On potrafi w pewnych sprawach wypowiadać się bardzo ostro, zdecydowanie i jasno, nie kryć swojego stanowiska. Zaszkodziło mu to? Nie. Ludzie uznali, że jest wiarygodny. A dlaczego Jerzy Buzek jest dzisiaj doceniany? Dlatego, że miał odwagę zaproponować pewne dalekosiężne działania, nawet jeśli nic z tego nie wyszło. Pchnął rozwój na nowe, lepsze tory. Kiedyś Tadeusza Mazowieckiego porównywano do żółwia. Dzisiaj powszechnie uważa się, że to był premier, który zrobił najwięcej. Zrobił wtedy to, co można było zrobić, i nikt nie ma do niego pretensji, że nie zrobił więcej. On nie zmarnował swego czasu – w jego działaniach były determinacja i rozwaga, a nie było kalkulacji wyborczej. To oznacza, że partie – podkreślam, partie – które nie podejmują wysiłku uruchamiania potencjału rozwojowego państwa, tracą nie tylko władzę, lecz także prawo, legitymację społeczną do odzyskania władzy.

Politycy, którzy nie przyjmują odpowiedzialności, uciekają od niej, mogą przez jakiś czas utrzymać władzę, ale nigdy nie zdobędą szacunku obywateli, bo ludzie szanują tych, którzy podejmują wysiłek uporania się z trudnymi problemami. Nie obiecują, ale konsekwentnie działają. Rządzą nie obywatelami, rządzą sprawami, rozwiązują problemy i za to biorą odpowiedzialność.

Artykuł pierwotnie został opublikowany w XX numerze drukowanego wydania Liberté!

I love nowoczesna Polska! Rzeczpospolita 25 lat później. :)

Kiedy rozmawiam z ekonomiczno – społecznymi ekspertami III RP wszelkiej maści i wątpliwej proweniencji (choć nie tylko takowej) zastanawiam się jak uchwycić i przedstawić im istotę tego co zaszło w Polsce w sferze społeczno – gospodarczej przed ćwierćwieczem i jak koreluje to z dniem dzisiejszym. Pomijam swoiście ideologiczny spór jaki rozegrał się w łonie samej Solidarności pomiędzy związkowo lewicowymi Małachowskim, Modzelewskim i Bugajem, a rynkowo liberalnym Balcerowiczem. Spór, który w istocie zdecydował o kierunku przemian i ich społecznej cenie, ale który de facto nie był/nie jest jego istotą. Nigdy się oczywiście nie dowiemy jak wyglądałaby Rzeczypospolita dzisiaj gdyby ów związkowo lewicowy nurt wykazał się większym uporem i determinacją, ale dzisiejszy jej stan nie jest już tylko bezpośrednią pochodną Balcerowiczowskiej terapii szokowej i ewentualnej siły (nie)przebicia wspomnianej trójki (skądinąd znakomitych postaci polskiej lewicy o jakiej SLD może tylko dzisiaj pomarzyć) lecz w znakomitej mierze ostatnich dziesięciu lat zaniechań w przeprowadzeniu systemowych zmian w najważniejszych obszarach funkcjonowania naszego państwa (brak reform w systemie ubezpieczeń społecznych, archaiczny model edukacji, rozbudowany system przywilejów w wybranych grupach zawodowych, skomplikowany system podatkowy wraz z fiskalizmem blokującym rozwój przedsiębiorczości, legislacyjna biegunka wraz z niewydolnym systemem sądowniczym i prokuratorami nadużywającymi swoich mandatów) oraz populistycznych i pozornych rozwiązań w obszarach górnictwa, administracji, energetyki, a nawet polityki historycznej za które już niebawem wyraźnie widzialna ręka rynku każe nam słono zapłacić. Tak więc istota sporu o drogę, którą wybrał przed 25 laty Leszek Balcerowicz, jest obecnie stricte teoretyczna, a próba jej interpretacji z dzisiejszej perspektywy, w której mamy pełne dane empiryczne, byłaby intelektualnym oszustwem i siłą rzeczy czystą spekulacją.

Pomijając zatem ów ideologiczny spór oraz terapię szokową z początku lat ’90, Leszek Balcerowicz dał przed laty polskiej polityce pryncypialność, którą karmiło się moje pokolenie do końca stycznia 2007 roku (od 10 stycznia 2001 do 10 stycznia 2007 Leszek Balcerowicz był Prezesem NBP dop. red.). Polityka dzisiejsza z panią premier Kopacz wraz z ministrem Szczurkiem (o Cezarym Grabarczyku nie wspominając) na czele są zaprzeczeniem owej pryncypialności. To, co przed ćwierćwieczem stanowiło fundament w myśleniu o Polsce dla Mazowieckiego, Osiatyńskiego, Skubiszewskiego i Balcerowicza jest dla dzisiejszej klasy politycznej zamgloną karykaturą Thatcherowskiej i Reaganowskiej polityki na którą uwielbia powoływać się owa klasa, chcąc podkreślić, że czerpie wzorce z byłych liderów światowej polityki, kiedy w istocie jest ich dogmatycznym zaprzeczeniem. Kiedy zatem Leszek Balcerowicz wraz z prof. Stanisławem Gomułką, dr Wojciechem Misiągiem oraz dr Stefanem Kawalcem stworzyli we wrześniu 1989 roku plan reform (oparty o wcześniejszy zarys/myśl prof. Jeffreya Sachsa), było jasne (dla nich), że robią coś, co nie miało jeszcze miejsca w historii ekonomii (a także i obszarze nauk społecznych, z czego akurat zdawali sobie sprawę już znacznie mniej).  Skala tamtych zmian jest dla większości uprawiających dzisiaj politykę (łącznie z premier Kopacz i ministrem Szczurkiem) poza szerokorozumianą percepcją. Czymże bowiem jest zmiana/naprawa dzisiejszej ordynacji podatkowej, reforma ZUSu czy zlikwidowania przywilejów górników, prokuratorów i kolejarzy względem wyzwań z jakimi mierzyła się ustawa o zmianie ustawy o gospodarce finansowej przedsiębiorstw państwowych czy zmiana całego prawa celnego…? Przed 25 laty stan Rzeczypospolitej był nieporównywalny w żadnej mierze z komfortem życia Polaków i kondycją moralną struktur dzisiejszego państwa, a jednak to wówczas rząd Mazowieckiego i Balcerowicza dokonali rzeczy wielkich dla polskiej gospodarki o których premier Kopacz z ministrem Szczurkiem nie śmią nawet pomarzyć. Myślę, że po tym co zdarzyło się wówczas w Polsce w sferze „bezczelnej” śmiałości i moralnej odwagi ówczesnych politycznych liderów zostało już tylko wspomnienie. Jak dalece dalej, jak bardzo nowocześni i sprofesjonalizowani moglibyśmy być dzisiaj z naszą gospodarką i strukturami państwa gdyby pani premier z ministrem finansów posiadali ową śmiałość i odwagę i umieli patrzeć w przyszłość dalej niż najbliższy sondaż. Nie posiadają jej. Nie umieją patrzeć.

Polska z perspektywy globalnej wygląda znacznie lepiej niż Polska widziana z perspektywy lokalnej. Oczywiście archaiczno/populistyczny model uprawiania polityki przez koalicję PO/PSL oraz nie najlepsza tkanka intelektualna wielu urzędników ministerstwa finansów wraz bezczelnością i nierozumieniem przez związki zawodowo swojej roli w gospodarce wolnorynkowej są nadal ciążącym ciężarem dla naszego państwa. Na szczęście biznes zdecydowanie bardziej lubi skupiać się na teraźniejszości i przyszłości niż na przeszłości. W Polsce istnieje obecnie potencjał do rozwoju gospodarczego jakiego nie miał ten kraj nigdy wcześniej ale istnieje jednocześnie mnóstwo zagrożeń, w tym fundamentalne i szczególnie newralgiczne w gospodarce wolnorynkowej – czynniki ludzki i polityczny populizm. Słabość polskiej klasy politycznej, czarnowidztwo mediów, małostkowość i złe nawyki urzędników czy zwykła malkontentność związkowców rujnują ów potencjał. Nie musi to prowadzić do katastrofy o ile przeciwstawi się im optymizm, wiarę w „niemożliwe”, samodoskonalenie, otwartość na nowe sposoby zarządzania, odwagę do podejmowania trudnych, często niepopularnych społecznie decyzji/reform, problem pojawia się wówczas kiedy sprawy we własne ręce bierze pesymistycznie/populistycznie nastawiona większość. Parafrazując słowa Edmunda Burka „Wystarczy by dobrzy ludzie nic nie robili, a zło zatriumfuje”, w Polsce zaś wystarczy aby Polacy przestali wierzyć w sukces, a marazm i stagnacja zatriumfują. Dlatego pryncypialność Leszka Balcerowicza, jego konsekwencja i upór w dążeniu do wyznaczonego celu były przed 25 lat tak ważne i dlatego tak ważne są również dzisiaj, będąc jednocześnie zbiorem przymiotów, które przestały przed kilku laty istnieć w świecie rodzimych polityków i zbiorowej świadomości wyborców. Wszechobecna ciepła woda zastąpiła ową pryncypialność i dążenie do tworzenia lepszego państwa, a przywiązanie rządzących polityków do bylejakości zastąpiło upór/konsekwencję i strategiczny sposób myślenie o tym, co będzie za kolejne 25 lat – après nous, le déluge (po nas choćby potop, dop. red.).

Polska to moje miejsce na ziemi, tutaj się urodziłem, tutaj podjąłem pierwsza pracę, tutaj skończyłem studia, tutaj jestem u siebie. Podobnych do mnie są setki tysięcy (za chwilę miliony) czekają na możliwość powrotu do swojej ojczyzny i skorzystania z ich doświadczenia, wiedzy, optymizmu i wiary, wiary, że Polska może być nowoczesna i wielka. I love nowoczsna Polska!

Jaka pamięć o Drugiej RP jest nam dziś potrzebna? :)

Esej opublikowany w ‘Liberte’, czerwiec-sierpień 20120

Dzieje Drugiej Rzeczpospolitej, co zadziwiające, po odzyskaniu niepodległości w roku 1989 nie doczekały się jakiejś poważniejszej, szerszej debaty i nie stały się powodem inspirującego dla kultury politycznej namysłu. Jest to dlatego zadziwiające, że  w czasach PRL-u druga RP była przedmiotem zaciekłej, choć nie zawsze jawnej  kontrowersji –  z jednej strony oczerniana,  z drugiej otoczono legendą  niezależnej i wolnej Polski, którą chciano mieć przede wszystkim za symbol i niechętnie dostrzegano jej wady.

Jednak przeszłość II RP po roku 1989 nie wzbudziła ani większego zainteresowania historyków, ani większego zainteresowania opinii publicznej. Okrągłe rocznice 1918 i 1939 roku w 2008 i 2009, co byłoby znakomitą okazją do dyskusji, nie miały większego echa i nie prowokowały do przemyśleń. Kwestia oceny osiągnięć Dwudziestolecia nie stanęła też w centrum debat o modernizację Polski po roku 1989, gdy właśnie „wybicie się na nowoczesność” stawiane jest obecnie  jako cel zasadniczy .[1] Nie dokonano porównawczego bilansu dwóch Dwudziestoleci 1918-1939 i 1989-2009, co byłoby przecież zadaniem nader frapującym.

Wydaje się jednak, że pamięć o II RP wciąż powraca i ingeruje w bieżące życie polityczne. Starczy przytoczyć powszechnie używane pojęcia „endecja”, kontrowersje wokół pomnika Romana Dmowskiego w Warszawie, przywołanie przez część środowisk młodzieżowych takich symboli jak ONR,  Wszechpolak, co z kolei mobilizuje tzw „antyfaszystów”. Brak szerszej debaty wokół II RP powoduje jednak, że przywołania przeszłości II RP stają się jednostronne a sprowokowane nimi kontrowersje nader powierzchowne. Spór sprowadza się często do zaznaczania z pomocą etykietek z przeszłości aktualnych politycznych podziałów, co nie wzbogaca w niczym kultury politycznej.

Wydaje się, że wszystkim obecnym w III RP nurtom politycznym przydałaby się pogłębiona refleksja nad II RP oraz jej społecznym, politycznym i gospodarczym doświadczeniu.

Dlaczego dyskusja o II RP przydałaby się tak bardzo polskiej lewicy?

Okres PRL-u w bardzo poważnym sposób zdewastował dziedzictwo lewicy w Polsce. Działo się już przez sam fakt zawłaszczenia nazwy „lewica” przez ruch komunistyczny. Symbolicznie wyraziło się to w „zjednoczeniu” PPR-u i PPS-u w roku 1948, co oznaczało praktyczną likwidację PPS-u. Również kompromitacja słowa „socjalizm” (jak na przykład poprzez cyniczną fomułkę Breżniewa o „realnym socjalizmie”), jaka dokonała się w okresie PRL-u najbardziej boleć winna zwolenników lewicy

Odnowienie tradycji lewicy winno więc sięgać czasów wcześniejszych niż PRL. Wydaje się, że okres bez niepodległości do roku 1918, aczkolwiek ciekawy, dostarczyć może mniej inspiracji dla współczesnej lewicy niż lata drugiej niepodległości. Dylematy Pużaka, Daszyńskiego, Niedziałkowskiego, Żuławskiego mogą dzisiaj stanowić temat inspirujących dyskusji mimo tak bardzo zmienionej sytuacji społecznej i cywilizacyjnej. Dwudziestolecie jest epoką, w której współczesna polska lewica może i winna szukać swej tradycji.

Zawiera ona w sobie ciekawe wątki anty-etatystyczne. Ruch spółdzielczy, który symbolizuje warszawski Żoliborz, to ciekawy fenomen anty-etatystycznego socjalizmu, szukania wspólnoty społecznej budowanej nie  odgórnie przez państwo, lecz zrzeszających się obywateli. Nawiązanie do dorobku intelektualnego związanego  z ruchem lewicowym polskiego Dwudziestolecia – dorobkiem  takich umysłów jak Kelles-Kraus czy tworzących jeszcze po wojnie Stanisław i Maria Ossowscy czy Józefa Chałasińskiego i wielu innych. Dorobek jednak tych ostatnich czasem trudno jest zrozumiały bez tła,  jakim było życie ideowe i intelektualne II RP.

Namysł nad dziejami PPS nie może pominąć zasadniczych kwestii siły przeobrażeń polskiego społeczeństwa w Dwudziestoleciu, które w głębszej warstwie, mają swoje konsekwencje aż po dzień dzisiejszy.

Dodać też trzeba, że tradycja PPS-owska była jak najbardziej antykomunistyczna i antytotalitarna.  Przypomnienie o tym mogło by wpłynąć na lewicową refleksję o dzisiejszych rozrachunkach z epoką komunizmu. Namysł nad przedwojenną KPP też może źródłem refleksji o ślepej ścieżce każdego ekstremizmu.

Gdzie szukać prawicy?

Nazwy lewica i prawica są często bardzo umowne, a jednak trwałe, bowiem demokracja potrzebuje zróżnicowania. Nawet jeśli podział na lewicę i prawicę to   uproszczenie, jest on jednak w jakiś sposób niezbędny demokracji, bowiem wyraża i symbolizuje niezbędność organizowania opinii publicznej  w różne ideowe nurty. Atmosfera, w której lewicowcy są przekonani, że największymi wrogami demokracji jest  prawica – i odwrotnie – prawica ma lewicowców za wrogów demokracji czy narodu, musi w oczywisty sposób przyczyniać się do degradacji kultury politycznej.

Gdzie więc polska prawica ma szukać dziedzictwa, z którego może z pożytkiem czerpać? Obserwując dzisiejsze dyskusje można by dojść do niekoniecznie słusznego wniosku, że prawica to niemal wyłącznie endecja, a użycie tego miana służy dzisiejszej polskiej lewicy wyłącznie do deprecjacji oponentów.

Dlatego należy przypomnieć, że endencja to w Dwudziestoleciu bardzo szeroki nurt ideowy, który ma swoje i nacjonalistyczne skrzydło i  skrzydło liberalne. Narodowymi demokratami byli zarówno autor udanej reformy walutowej Stanisław Grabski, ekonomista i umiarkowany liberał Roman Rybarski, historyk Władysław Konopczyński czy inna wybitna postać polskiego świata nauki literaturoznawca Ignacy Chrzanowski.

Dziedzictwo prawicy to także krakowski konserwatyzm m.in. z krakowską szkołą historyczną. Interesujące też i trochę paradoksalne, że dzisiejsza krytyka bohaterszczyzny, powstań, podnoszenia do najwyższej wartości martyrologii narodowej – obecnie będąca tak silna na lewicy – mogła by się, gdy chodzi o wcześniejsze na ten temat dyskusje odwoływać się przede wszystkim do polskich konserwatystów i właśnie endeków. Polska lewica była znacznie bliższy tradycji romantycznej, by dla przykładu wspomnieć uwielbieniu Piłsudskiego dla twórczości Słowackiego.

Gdyby mogło  zresztą dojść do pogłębionej debaty o Dwudziestoleciu okazałoby się, że linie najrozmaitsze  podziały i ideowe fronty są nader zmienne i zależne od wielu okoliczności politycznych. Byłaby to pouczająca lekcja dla tych wszystkich, którzy mają skłonność do myślenia ideologicznego, polegającego na budowania całościowych systemów, które rzekomo w trwały sposób objaśniać mają rzeczywistość polityczną i społeczną.

Czy w Polsce był liberalizm jest całkowicie nowym?

Termin liberalizm i sam liberalizm jako doktryna zrobiła w III RP niesamowitą choć z pewnego punktu zrozumiałą karierę. Początki ruchu Solidarności zdawały się tego wcale nie zapowiadać, tak silnie zdawał się on związany  z ideami samorządności i związków zawodowych. Można mu było raczej dopisywać tradycję polskiego anarchio-syndykalizmu związanego z  PPS i myślicielami takimi jak Abramowski. To jednak w latach 80-tych nastąpił wyraźny zwrot ku liberalizmowi. Był on w tym sensie zrozumiały, że wobec upaństwowionej i nakazowej gospodarki nakazowej liberalizm z wezwaniem do gospodarki rynkowej był naturalną i niemal spontaniczną reakcją. Polscy liberałowie, dość ahistorycznie nastawieni, nie usiłowali poszukiwać jakiejś własnej tradycji. Szersze rozumienie liberalizmu z próbą ideowego (a nie tylko czysto gospodarczego zaszczepienia go na grunt polski podejmowało nie wielu[2]). Nie odnajdując jej stawał się liberalizm przedmiotem skądinąd prostackiej krytyki jako importu z Zachodu, naśladowcy Friedmanna itd. Ten brak odwołań historycznych i wrażenie, że liberalizm w Polsce nie ma za sobą żadnej tradycji  ułatwiało i ułatwia zadanie oponentom, aż po dzień dzisiejszy.

Czy jednak  istotnie liberalizm nie ma w Polsce żadnego zakorzenienia i czy na polskim gruncie zaszczepiony zostaje dopiero w latach 80-tych i później przez reformy Balcerowicza? W oczywisty sposób jest to nie prawda. Nie było w Polsce partii o tej nazwie, tym niemniej liberalizm w różnych swoich odmianach obecny jest w II RP. Liberałami jako politycy gospodarczy są Roman Rybarski i Stanisław Grabski. Liberałem w sensie spojrzenia na społeczeństwo jest Józef Mackiewicz[3]. Do liberałów wypada też zaliczyć Adama Krzyżanowskiego, jedynego może teoretyka.

Wyobrażenie, że ten wielki i szeroki europejski nurt ideowy jakim był liberalizm mógł całkowicie w przeszłości ominąć Polskę jest wyobrażeniem zwyczajnie naiwnym i w oczywisty sposób w II RP daje się on odnaleźć i powinien być odnajdowany. Brak partii o takiej nazwie nie oznacza braku idei i myśli.[4]

Dwie Polski ludowe

Polska Ludowa czyli PRL prawie, że uniemożliwia nam dyskusję o tej Polsce ludowej, o której myślała Maria Dąbrowska i cały przedwojenny ruch ludowy. Prymitywne podejście komunistów, sprowadzające narodowość do ludowości i folkloru, przyczyniło się w poważny sposób do degradacji kultury ludowej i pozbawienia jej znaczenia politycznego.  Jeśli wierzyć wybitnemu badaczowi współczesnej polskiej świadomości w paradoksalny sposób polskiemu plebejuszowi zaszczepiono świadomość szlachcica Rzędziana [5].

W ten sposób zgubione zostaje istotne pytanie, czy kultura polska wyrasta wyłącznie z tradycji szlacheckiej czy też w tradycji polskiej odnaleźć można inne istotne  wątki – mieszczański czy chłopski. W dwudziestoleciu do czynienia mamy ze sporem, którego sens całkowicie niemal został dla zagubiony. Polska ówczesna nowoczesność dążyła w swoich niektórych odmianach do wyzwolenia się z dominacji kultury odbieranej jak z pochodzenia szlacheckiej.

Rektrogatywna fascynacja pochodzeniem szlacheckim, herbem, dworkiem napotyka opór tych, którzy w tej kulturze zdominowanej przez jedną tradycję widzą nie tyle zacofanie co jednostronność niezgodną z bogactwem kulturalnym społeczeństwa. Badania Józefa Chałasińskiego czy Leona Kruczkowskiego „Kordian i cham” to dotychczas jeszcze obecne ślady tamtych sporów, ślady często tym mniej czytelne, że zatarte komunistyczną propagandą.

Pytanie jednak, czy istotnie jesteśmy społeczeństwem z dominującym szlacheckim rodowodem powraca po roku 1989 ze zdwojoną siłą. Wybór tradycji jest nie bez znaczenia. Wałęsie zarzucono, że usiłuje stylizować się na Piłsudskiego. Istotnie nie mogła to być jedynie stylizacja udawana. Co jednak było, gdyby robotnik Wałęsa próbować stylizacji na chłopskiego Witosa? Czy znacząca część polskiej tradycji II RP nie ożyła by w taki sposób w nader ciekawej konfiguracji? Przywódcą narodowym okazałby się w „szlacheckiej Polsce” ktoś z ludu. Jestem przekonany, że owa „ludowość” Wałęsy jest pomijana i nie znajduje właściwego zrozumienia. Dla tej sytuacji właściwe byłoby  szukanie historycznych antycendencji i niewątpliwie owe zadatki na zmianę charakteru przywództwa narodowego odnajdywać można w II RP.

Pomijanie polskiej ludowości i ograniczenie polskości do tego „szlacheckie” jest w istocie ignorowaniem niezwykle głębokich przemian społecznych, jakie doznawało i doznaje polskie społeczeństwo. Tylko, że owa przemiana nie zaczęła się wraz z PRL, ale już znacznie wcześniej.

Zacofanie i  modernizacja

Pytanie o autentyczną ludowość w polskiej tradycji jest ściśle związane z nader poważną kwestią polskiego zacofania i polskich prób modernizacji. Zmiana granic i zasadnicze zmiany składu ludnościowego mogłyby prowadzić do wniosku, że trudno dyskutować porównywać Drugą i Trzecią Rzeczypospolitą.  Byłby to jednak wniosek opaczny. Istotny wątek nie tylko polskiej historiografii mówi o głębokim zacofaniu całego regionu już co najmniej od XVII wieku [6]. Pytanie nie bez znaczenia dotyczy tego, od kiedy Polska zaczęła te zacofanie nadrabiać.

PRL usiłował się często prezentować, jako właśnie ta historyczna szansa na wyjście z zacofania. Dość elementarne statystyki przeczą takiemu wyobrażeniu. Propaganda gonienia przez kraje wschodniego bloku kapitalistycznego Zachodu miała przecież i tą wymowę, że to również Polska nadganiania wielowiekowe zapóźnienia, ale również zapóźnienia spowodowane „sanacyjnymi rządami”.

Jak wygląda to jednak z punktu widzenia nagiej statystyki. W 1929 roku dochód na głowę wynosi w Włochy (3093) a Polsce  (2117)[7],  co stanowi 66%.  W roku 1989 polski dochód na głowę to jedynie 39% włoskiego. W okresie PRL-straciliśmy więc, przyjmując tę miarę,  aż 27%, w stosunku do Włoch wyścigu modernizacyjnym. Prowadząc niezbędną refleksję na źródłami polskiego zacofania należałoby więc dobrze w jakim czasie się ono pogłębiało a w jakim zmniejszało.

Nie możemy pominąć takiej refleksji dyskutując również o bardziej długotrwałym zapóźnieniu Polski (które skądinąd nie ulega wątpliwości). Mówiąc o zapóźnieniu gospodarczym Polski nie możemy ominąć  Dwudziestolecia, zastanawiając się, jakie znaczenie miał jego niewątpliwy wysiłek modernizacyjny. Istotne nie tylko dla samej świadomości historycznej ale i dla zrozumienia wagi obecnych reform jest odpowiedz na pytanie, jak dalece II RP była gospodarczo zacofana. Łączy się to ściśle z pytaniem czy obecne zacofanie gospodarcze jest wynikiem ciągłego długofalowego historycznego trendu (tak skłonni są widzieć sprawę wielu historyków) czy też zawdzięczamy je w jakiejś mierze zapóźnieniom w jakie wpędził nas również okres władzy komunistycznej. Nie chodziłoby w takiej dyskusji, by ewentualnie zdobyć jeszcze jeden argument za lub przeciw PRL, ale chodzi o diagnozę źródeł polskiego zacofania.

Pamięć  II RP w okresie PRL

Dzisiejsza pamięć o Dwudziestoleciu tworzy się nie tylko poprzez odniesienia do epoki 1918-1939. Jest ona również i nieuchronnie produktem okresu powojennego i czasów PRL-u. Interpretacja dziejów II RP była w czasach PRL przedmiotem intensywnych sporów, choć nie zawsze widocznych na samej powierzchni ówczesnego życia publicznego. Z oczywistych względów komunistyczne władze dążyły do maksymalnego oczernienia Polski międzywojennej (używano też takiego pojęcia zamiast II RP). Miała być to Polska burżuazyjna i reakcyjna, niedorozwinięta gospodarczo i właśnie zacofana. Klęska września 1939 sprzyjała też negatywnemu podejściu do II RP zwłaszcza w bezpośrednio powojennym okresie, wśród sporej części inteligencji. Miała też II RP małą ilość obrońców. Endecy nie bardzo chcieli ją bronić bo była sanacyjna, ruch ludowy bo było w niej za mało reform.

Jedyne co broniło II RP to fakt że była niepodległym państwem. Była to nieokreślona aura wolności i polskiej zależności. Legendy wygranej wojny z bolszewikami z  1920 roku nie sposób było całkiem zneutralizować czy zatrzeć. W przeciwstawieniu do wszystkich oczernień II RP miała być, w dość powszechnym wyobrażeniu,  wspaniała.

Takie ostre przeciwstawienie nie wystarcza oczywiście do pełnego zobrazowania pamięci o II RP w okresie PRL-u. Po 1956 roku propaganda komunistyczna łagodnieje i pojawia się wiele całkiem oficjalnych wypowiedzi i książek, gdzie poprzedni czarny obraz relatywizują. Trzeba by też dokonać przeglądu prasy drugiego obiegu lat 1976-89 aby odtworzyć obraz II RP.

Wydaje się jednak, że konkluzja nawet poważniejszych badań pozostanie zgodna następującą intuicją: w okresie PRL z jednej strony odmawiano II RP wszelkich zasług, z drugiej przeciwstawiając się temu uprawiano jednostronną apologię. W jakim stopniu po odzuskaniu niepodległości w roku 1989 zdołaliśmy się wydobyć z tej pułapki jednostronności? Wydaje się, że  nie bardzo, choć zmieniły się linie ideowych frontów.

Kto był demokratą, a kto totalistą?

Przykładem owej jednostronności może być debata o tym, jaka część polskiej tradycji stanowi największe zagrożenie dla polskiej demokracji.

Trudno o ważniejszą debatę w demokratycznym państwie, jak o samej demokracji i wobec nie zagrożeniach. Kwestia demokracji w Dwudziestoleciu to temat nader nie łatwy, bowiem Dwudziestolecie nie jest okresem zwycięskiej demokracji. Wprost przeciwnie, były to czasy, gdy być demokratą i podtrzymywać demokratyczne przekonania było dość trudno. Wielu w tamtej epoce drogi do poprawy społeczeństwa szukali  drogą skróty, z pominięciem skomplikowanych i złożonych demokratycznych procedur. I działo się tak zarówno na lewicy jak i prawicy. Tym niemniej Dwudziestolecie polskiego ducha demokratycznego nie zadusiło i jeśli dziś budujemy polską demokrację, to winniśmy też sięgać do Dwudziestolecia, by uczyć się zarówno o zaletach demokracji jak i uczyć się dostrzegać zagrożenia dla niej.

Przyglądając się jednak dzisiejszym, jakże ograniczonym sporom o pamięć II RP, możnaby dojść do wniosku, że tamta epoka jest wyłącznie pełna zagrożeń dla demokracji, nie ma zaś żadnego pozytywnego przesłania.

W dyskursie publicznym organizacje polityczne, które są głośne to ONR (mimo, że było to przed wojną ugrupowanie przecież nie głównego nurtu, a obecne jest zupełnie marginesowe). Ta medialna „kariera” ONR-u w III RP daje się wyjaśnić w dwojaki sposób. ONR stało się przezwiskiem wzmacniającym inne przezwisko „endencja” (w serii „pisowiec”, endek, oenerowiec)

Obraz  w mediach tego organizacyjnego mikrusa robi wrażenie, że jest on olbrzymem. Wyjaśnienie, że jest to produktem publicystów „Gazety Wyborczej” było by wielkim uproszczeniem, choć z pewnością w poważny sposób się ona do tego przyczyniła.

W istocie jednak sprawa ONR-u zrobiła karierę po II wojnie już znacznie wcześniej w czasach po październiku 56. ONR został przypomniany i skutecznie zohydzony przez Jana Józef Lipski, bez wątpienia jednego z najwybitniejszych polskich umysłów tamtej doby. Lipskiemu nie chodziło zresztą o sam ONR, lecz o agenturalny i walczący z Kościołem PAX z byłym ONR-owskim falangistą Bolesławem Piaseckim.  Jan Józef Lipski, żołnierz AK, socjalista, ale przede wszystkim tradycyjny patriota i żołnierz AK, najbardziej obawiał ukradzenia i zmanipulowania przez komunistów właśnie polskiego patriotyzmu. Przypomnijmy, że dla Lipskiego owo niebezpieczeństwo związane było nie tylko z działalnością Bolesława Piaseckiego i PAX-u, ale też późniejszym ruchem moczarowskim i publicystyką Zbigniewa Załuskiego.[8] W tle były też Miłoszowskie „spadkobiercą ONR-u partia”, co było przede wszystkim osądem bardziej  PZPR-u niż  ONR-u sprzed wojny.

Można więc powiedzieć, że z pomocą etykietki ONR stoczono jeden z ważniejszych sporów okresu PRL-u, opozycyjnie nastawionej z inteligencji z propagandzistami reżymu, usiłującymi manipulować narodowymi uczuciami.

Pamięć o ONR stała się w ten sposób bardzo jednostronna i uproszczona. ONR to miałyby być jedynie antysemickie burdy i bojówki, nie zaś „Prosto z Mostu” z debiutującymi tam Gałczyński i Andrzejewskim, czy okupacyjna „Sztuka i naród” z Trzebińskim czy Gajcym. Ocenę zjawiska jakim był przedwojenny ONR uproszczono do maksimum. Nie chcę przez to powiedzieć, że główny zarzut dotyczący  agresywnego  nacjonalizmu, antysemityzmu jest nie prawdziwy. Jest on jak najbardziej trafny. Rzecz jednak w tym, że owo uproszczenie spowodowało reakcję.

Dzisiejsza obrona ONR-u przez historyków takich jak Jan Żaryn, wydaje się nader jednostronna. Niezależnie od wartości nagromadzonego przez niego materiału, tu trzeba pochylić czoła, sprowadza się ona do argumentu „nie było aż tak źle”. Argument ten ma działać polemicznie wobec jednostronnych oskarżeń ONR i sprowadzeniu jego historii do antysemickich bojówek.

Dzisiejsza dyskusja o ONR winna być oczywiście dyskusją o dzisiejszych zagrożeniach dla demokracji. Ustalanie szczegółów z przeszłości to sprawa dla rzemieślników dziejopisarstwa, prawdziwa publiczna debata o historii dotyczy w gruncie rzeczy zawsze teraźniejszości i przyszłości. ONR był ugrupowaniem w wielu punktach skrajnym,  to jednak nie można o nim dyskutować, jeśli nic prawie się o nim nie wie.

Powierzchowne koncentrowanie się na ONR  nie usuwa pytania, na ile autorytarne czy antydemokratyczne tendencje mają wciąż zakorzenienie w II RP i z jakich kierunków przychodzą takiego zagrożenia.  Z pewnością nie jest tak, że stwarzało je wyłącznie ONR. Pytanie jest oczywiście poważne, jeśli myśli ktoś poważne o polskiej demokracji.

Pytań takich jak bardzo wiele. Dotyczą one zamachu majowego i Berezy Kartuskiej, rządów pułkowników, ambicji politycznych Rydza-Śmigłego, wreszcie wysiadania z czerwonego tramwaju Józefa Piłsudskiego nie tylko na przystanku niepodległość ale również w końcu na przystanku dyktatura.

Kto jest demokratą a kto zagrożeniem dla demokracji czy totalistą jest pytaniem, które stawiamy sobie dzisiaj i dlatego warto postawić je również Dwudziestoleciu. Nie tylko jeden ONR był w tamtej epoce zagrożeniem dla demokracji, bo była też Bereza Kartuska, zamach majowy z wszystkimi jego konsekwencjami, a także żadni przyjaciele demokracji jakim byli polscy komuniści. Z drugiej jednak strony  demokracja miała więcej zwolenników niż wynikałoby z dzisiejszych dyskusji o tamtej epoce. Warto więc w bardziej zniuansowany sposób niż dotychczas dyskutować (także demonstrując na ulicach) o korzeniach i zagrożeniach dla polskiej demokracji.

Warto też pamiętać o międzynarodowym kontekście. II RP łatwo oskarżyć o zapędy autorytarne znajdując wiele dowodów na ich potwierdzenie. Dopiero jednak porównanie z innymi krajami europejskimi tamtej epoki może umożliwić odpowiedz na pytanie o stopniu zakorzenienia idei demokracji w społeczeństwie II RP i  sile tendencji, które autorytarnemu duchowi epoki się opierały. Posiadanie takiej oceny nie jest bez znaczenia dla Polski i dzisiaj.

Spór nie tylko o pomniki

Bez sporów warszawskiej szkoły historycznej i szkoły krakowskiej, a więc w jakimś stopniu lewicowego i prawicowego nurtu w polskiej historiografii nasze wyobrażenia o przeszłości byłyby uboższe. Wielu też zwolenników lewicy ze zdziwieniem przyjęłoby jak bardzo ich lewicowe spojrzenie ukształtowali  w wielu punktach właśnie konserwatyści a nawet endecy. Wielu prawicowcom wydarzyć się  by się zresztą mogło  coś podobnego w lustrzanym odbiciu – dziwić by się mogli ile przejęli z intelektualnego dorobku lewicy.

Spór więc o pomniki Piłsudskiego,  Dmowskiego, nie ma zupełnie sensu. Być to brak nam upamiętnienia co najmniej kilku wybitnych postaci Dwudziestolecia, a mało też ktoś zauważa, że najwyższym (dołowanie) i najbardziej eksponowanym pomnikiem w stolicy jest pomnik Witosa, który najmniej paradoksalnie zdaje się zwracać uwagę. Pomniki są od tego Any nam przypominać, ale nie od tego aby się o nie kłócić.

Nie widać też  powodów, dla których należało by odświeżać kontrowersję sprzed dobrze ponad pół wieku, zamiast wprząc całe dzieje Drugiej Rzeczpospolitej w tradycję tej Trzeciej Rzeczpospolitej.

Każda dyskusja o przeszłości ma wtedy tylko głębszy sens, kiedy jest debatą o problemach aktualnych i teraźniejszych oraz o przyszłości. Jest również i tak, że trudno o pogłębioną debatę o teraźniejszości bez historycznych odwołań. Kultura polityczna, która pozbawiona jest wymiaru historycznego, skazuje się na ślepotę.

Czasem kostiumy historyczne ułatwiają teraźniejsze spory. Bywa, że ów kostium jednak nie pasuje. Trudno dziś przywdziewać dziewiętnastowieczne kostiumy romantyków. Dylematy braku niepodległości nas dzisiaj w każdym razie nie dotykają. Pierwsza Rzeczpospolita to czas zbyt dawny, by czerpać z niego polityczne wskazówki. Z wszystkich epok polskich dziejów Dwudziestolecie jest najbliższe naszej obecnej sytuacji i właśnie w nim można szukać doświadczenia.

Zarazem jednak opowiadanie się jednoznacznie po stronie któregoś z nurtów politycznych tamtej epoki byłoby zwykłą historyczną naiwnością. Świat zbyt się zmienił, aby bezpośrednia kontynuacja była możliwa, choć odwołania do przeszłości są możliwe, potrzebne i konieczne. Równie naiwne, jak zbyt bezpośrednie nawiązania, byłyby zbyt jednoznaczne potępienia.

Interpretacje  Dwudziestolecia dopiero wtedy wzbogacą naszą dzisiejszą kulturę polityczną, gdy będziemy starali się je zrozumieć w całości a poszczególne nurty będą dla nas różnym ujęciem tego samego doświadczenia historycznego wspólnoty politycznej, jakie tworzy polskie społeczeństwo.

Na koniec wypada przytoczyć następujący cytat w Dwudziestolecia: „Masa społeczeństwa polskiego jest rzeczą niczyją, luźnie chodzącą, nie ujętą w karby organizacyjne, nie posiadającą żadnych właściwie przekonań, jest samą bez kości i fizjonomii. O tę gawiedź politycznie bezmyślną, o przyciągnięcie jej choćby na jeden moment w jedną lub drugą strone chodzi w pierwszym rzędzie tym wszystkim, którzy robią w Polsce politykę. Cel ten zaślepia i przesłania oczy na wszystko inne działaczom, zdolnym prowadzić tylko zajadłe i konkurencyjne duszołapstwo”[9]. Tak pisał Józef Piłsudski do Romana Dmowskiego w roku 1919. Myślę, że to jeszcze jeden przekonywujący dowód, że refleksja nad Dwudziestoleciem jest czymś potrzebnym i aktualnym.


[1] Działo się tak mimo wysiłku niektórych środowisk i instytucji m.in. Muzeum Historii Polski. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na: Krzysztof Persak, Paweł Machcewicz, Dwudziestolecie, Warszawa 2009. Książka wydana przez Muzeum Historii Polski.

[2] Warto wspomnieć tu przedwcześnie zmarłego i zbyt szybko zapomnianego Mirosław Dzielskiego.

[3] Takie spojrzenie na tą wybitną ale kontrowersyjną dla wielu postać zawdzięczam wybitnemu znawcy tej postaci Włodzimierzowi Boleckiemu.

[4] Warto przypomnieć też o starszej w części dziewiętnastowiecznej tradycji polskiego liberalizmu. Jej współczesnym badaczem jest Maciej Janowski, a wszystkim można zalecić lekturę jakże współcześnie brzmiącego eseju z roku 1908 Włodziemierz Spasowicza „O liberalizmie”  [w:] Włodzimierz Spasowicz, Liberalizm i narodowość. Wybór pism. Kraków 2010.

[5] Przemysław Czapliński, Resztki nowoczesności, Kraków 2011.

[6] Wojciech Morawski, Dzieje gospodarcze Polski   Warszawa 2010, Wojciech Morawski, Gospodarka II Rzeczpospolitej [w:] Krzysztof Persak, Paweł Machcewicz, Dwudziestolecie, Warszawa 2009.

[7] Leon Marc, What’s so eastern about eastern Europe? Twenty Years after the Fall of the Berlin Wall, 2009.

[8] Zbigniew Załuski, Siedem polskich grzechów głównych.

[9] Cyt. Za Andrzej Garlicki, Drugiej Rzeczypospolitej początki, Wrocław 1996, S.63.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję