Katechizacja w szkole – odpowiedź na argumenty strony katolickiej :)

Kościół Katolicki i sympatyzujące z nim środowiska zaciekle bronią lekcji religii w szkołach. Zamiast komentować liczne wypowiedzi w tym temacie, zdecydowałem odpowiedzieć zbiorowo na najczęściej pojawiające się argumenty strony katolickiej.

Najczęstsze argumenty broniące obecności lekcji katechezy w szkołach publicznych lub finansowania ich z budżetu państwa.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej – art. 53, ust. 3 – gwarantuje rodzicom prawo do zapewnienia dzieciom wychowania zgodnie ze swoimi przekonaniami.

Ten argument to manipulacja. Jest to powoływanie się na zapisy prawne, mówiące o czymś innym, a jedynie tematycznie pasujące do omawianego problemu. Zapis ten chroni swobodę rodziców do wychowywania dziecka zgodnie ze swoimi przekonaniami – a nie zobowiązuje państwo do tego, by w imię czyichś przekonań te dzieci wychowywało za nich. Innymi słowy – zapis mówi, że państwo nie może przeszkadzać rodzicom w wychowywaniu dzieci zgodnie z ich poglądami, a nie że musi ich wspierać w takim wychowaniu, czy tym bardziej przejmować ich rolę.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej – art. 53, ust. 4, gwarantuje nauczanie religii w szkole.

Zapis ten niczego nie gwarantuje. Mówi, że religia „może być przedmiotem nauczania w szkole”. „Może” nie jest synonimem „musi”, ani „jest”. Zapis ten stanowi jednocześnie, że w takiej sytuacji „nie może być naruszona wolność sumienia i religii innych osób”. Tymczasem obecność katechizacji w szkole właśnie do tego prowadzi, czego przejawem jest np. „karanie” uczniów bezcelowym obowiązkiem spędzania dodatkowej godziny w szkole, tylko dlatego, że lekcje katechezy umieszczono w środku planu zajęć. Z drugiej strony uczestnictwo w lekcjach religii bywa łatwym sposobem podwyższenia sobie średniej ocen. Stanowi to więc ukryte „nagradzanie” uczniów za udział w takich zajęciach – a że nagradza tu państwowa instytucja, można to uznać za naruszenie wolności wyznania.

Lekcje katechizacji wpajają uniwersalne wartości i zasady.

Kłamstwo. Lekcje katechizacji wpajają wartości i zasady katolickie. Te zaś są dalekie od uniwersalnych. Za wartości, czy też zasady uniwersalne można uznać np. poszanowanie cudzej wolności (oczywiście w granicach rozsądku), szanowanie cudzego mienia, czy niekrzywdzenie innych ludzi (pomijając przypadki obrony życia czy mienia). Katolicyzm głosi tu zasady całkowicie sprzeczne z tym co uznaje się powszechnie w wielu miejscach na świecie. Wolność (np. wolność wyznania, wolność głoszenia innych poglądów politycznych) to dla Kościoła Katolickiego zło – i każdy kto wyznaje poglądy inne niż katolickie, popełnia ciężki grzech (np. Grzegorz XVI – Mirari vos, Pius IX – Syllabus Errorum). Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 1868 mówi ponadto, że grzechem jest również aprobowanie grzechu innych i nieprzeszkadzanie w nim – co w praktyce zobowiązuje do krzywdzenia innych ludzi za odmienne poglądy i powodowania szkód na cudzym mieniu (np. podpalanie warszawskiej tęczy – uznawane było przez środowiska katolickie za walkę grzechem homoseksualizmu).

Lekcje katechizacji są w szkołach dobrowolne.

Same lekcje są dobrowolne tylko formalnie. Po pierwsze – wiele szkół forsuje udział w takich zajęciach, wbrew prawu domyślnie zapisując wszystkich uczniów na katechezę i wymagając od niekatolickich rodziców składania pisemnych deklaracji. Po drugie – uczniowie nieuczęszczający na lekcje katechezy i tak muszą ten czas spędzić w szkole, ponieważ lekcje te zwykle umieszcza się w środku planu zajęć. Po trzecie – działanie katechety często wychodzi poza obszar właściwych mu zajęć. Nierzadko katecheta jest jednocześnie nauczycielem etyki – i przemyca on na tych lekcjach poglądy katolickie. Konsekwencją obecności katechetów w szkole bywa również zobowiązywanie uczniów nieuczęszczających na lekcję katechezy, do udziału w różnych katolickich uroczystościach.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej – art. 70, ust. 2, mówi że nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna, więc katechizacja powinna być finansowana z budżetu.

Po pierwsze – gdy w latach dziewięćdziesiątych toczyły się rozmowy na temat wprowadzenia religii w szkołach, Kościół Katolicki mówił, że idzie do szkół z misją i nie chce za to ani złotówki od państwa. Wtedy Kościół mógł na siebie wziąć ciężar finansowania katechizacji, a teraz nie może? Skoro chce swojej obecności w szkole, to może sam pokryć koszty takich lekcji. Katolicy w takim wypadku też mieliby zagwarantowaną darmową naukę. Zmieniłby się tylko opłacający je pośrednik – lekcje te byłyby finansowane ze źródeł Kościoła Katolickiego, a nie z podatków. Zapis w Konstytucji mówi bowiem, że nauka dla obywatela jest darmowa, a nie że nauczanie ma być zawsze finansowane przez państwo. Innymi słowy – wystarczyłoby aby zobowiązane ustawą szkoły, stawiały zawsze warunek, że zewnętrzna instytucja prowadząca w nich zajęcia, musi pokryć ich koszt – i dla zainteresowanego zajęciami, dalej byłyby one darmowe.

Po drugie – to co odbywa się na szkolnej katechezie trudno nazwać nauką. O nauce czegoś można by było mówić, gdyby nauczano tam np. prawa kanonicznego i treści dokumentów kościelnych.  W rzeczywistości jest to natomiast albo działalność wychowawcza połączona z wpajaniem wierzeń i dezinformacją polityczną (wpajaniem stereotypów, teorii spiskowych, uprzedzeń), albo czas w którym uczniowie jedynie odrabiają zadania domowe z innych przedmiotów i prowadzą luźne rozmowy z katechetą.

Wyrzucanie lekcji katechezy ze szkół jest powrotem do czasów komunistycznych.

Kłamstwo. Czasy komunistyczne cechowały się właśnie kolektywistycznym podejściem do społeczeństwa, narzucaniem poglądów i finansowaniem czego się da z budżetu. Usunięcie katechizacji ze szkół, to krok w stronę demokratyzacji (w Polsce ciągle panuje demokracja nieskonsolidowana). System demokratyczny wymaga bowiem m.in. równego traktowania obywateli – podczas gdy szkolna katechizacja jest silnym uprzywilejowaniem strony katolickiej. Państwo demokratyczne nie powinno też wspierać instytucji silnie antydemokratycznych i antywolnościowych – a taką jest Kościół Katolicki.

Polskie społeczeństwo to w 90% katolicy, więc to prawie wyłącznie katolicy finansują szkolną katechizację.

Kłamstwo. Według danych Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, katolicy stanowią nie więcej niż 26% polskiego społeczeństwa (więcej na ten temat pisałem w artykule Najnowsze dane sugerują, że katolicy to nie więcej jak 25,8% społeczeństwa!). Tylu bowiem obywateli uczęszcza regularnie na niedzielne msze, stanowiące dla katolika obowiązek (Kodeks Prawa Kanonicznego – kan. 1247), którego odrzucenie skutkuje automatycznie wykluczeniem ze wspólnoty (Kodeks Prawa Kanonicznego – kan. 751 i kan. 1364). Szkolną katechizację finansują więc przede wszystkim niekatolicy. Nawet zresztą gdyby katolicy stanowili większość, dalej dochodziłoby do dyskryminacji.

Polskie społeczeństwo to w 90% katolicy, więc w demokratycznym państwie Kościół Katolicki ma prawo dyktować czego nauczać w szkole.

Katolicy w Polsce to mniejszość – o czym jest mowa w poprzednim punkcie. Demokracja zaś nie polega na tym, że większość może narzucić wszystko mniejszości. Polega na podejmowaniu wyborów głosem większościowym, przy czym podjęte decyzje nie mogą krzywdzić mniejszości. Prawdziwa demokracja cechować się też powinna równym traktowaniem obywateli, świeckością i niepodleganiem zewnętrznym, niezależnym instytucjom. Lekcje katechezy są tego zaprzeczeniem. W demokracji ponadto, zasadniczy wpływ na politykę wywierają – poprzez głosowanie – obywatele oraz wyłonieni przez nich przedstawiciele w parlamencie, a nie jakieś dodatkowe organizacje, zwłaszcza reprezentujące interesy innego państwa, takie jak Kościół Katolicki. Kościół nie ma więc żadnej legitymacji by wyznaczać czego mają nauczać polskie szkoły.

Szkoła bez katechizacji, to nie jest polska tradycja.

Tradycja nie jest żadnym argumentem merytorycznym. Argument odnoszący się do tradycji – czyli wskazujący, że coś jest słuszne, tylko dlatego, że wcześniej było za takie uznawane, jest błędem logicznym i sofizmatem. W ten sposób da się bowiem pozornie usprawiedliwić każdą patologię. Idąc tym tokiem rozumowania można na przykład dojść do wniosku, że nie powinno się karać pijanych kierowców, bo to „tradycja” skoro od dawna w Polsce zdarzają się takie przypadki.

Kościół Katolicki jest mocno związany Polską i jej historią. Pomagał Polsce przetrwać w najcięższych chwilach.

Kościół Katolicki jest związany z Polską w podobny sposób, w jaki pasożyt związany jest z ciałem żywiciela. Na związku tym korzysta tylko Kościół, powodując w państwie szkody – m.in. w postaci podziałów społecznych, problemów z dyscypliną zawodową (np. związanych z klauzulą sumienia) czy aktów przemocy i wandalizmu na tle światopoglądowym (wystarczy popatrzeć co się dzieje na największym katolickim marszu w Polsce – czyli Marszu Niepodległości). Podobnie wygląda to w polskiej historii. Przykładem jak Kościół Katolicki „pomagał Polsce przetrwać”, mogą być czasy zaborów. Papież Klemens XIV wyraził oficjalnie zadowolenie z pierwszego rozbioru Polski. Pius VI błogosławił konfederację targowicką i polecił księżom pełną współpracę z zaborcami. Grzegorz XVI w encyklice Cum primum potępił powstanie listopadowe, a Leon XIII w encyklice Caritatis nakazał całkowite poddanie się władzy zaborców.

Walka z lekcjami katechezy w szkołach, to walka z polskością i zasadami na których opiera się Polska.

Idąc tokiem rozumowania tego rodzaju argumentów, można by powiedzieć, że walka z rosyjskimi trollami w internecie, to walka z Polską. Polskość to kwestia Polski, a nie Watykanu. Retoryka uzależniania „polskości” od jakiegoś podmiotu leżącego poza granicami kraju, świadczy tylko o złych intencjach Kościoła Katolickiego. Polska obecnie opiera się na zasadach względnie demokratycznych. Demokrację Kościół Katolicki zaś potępia (Leon XIII – Diuturnum illud). Lekcje katechezy są więc przejawem ofensywy przeciwko zasadom, na których ma opierać się Polska.

Katolicy muszą finansować zabiegi zapłodnienia in vitro, więc niekatolicy mogą finansować katechizację.

Zabiegi zapłodnienia in vitro są na pewnych płaszczyznach korzystne dla społeczeństwa. Katechizacja służy tylko interesom Kościoła Katolickiego oraz katolickich stowarzyszeń i partii politycznych. Zabiegi zapłodnienia in vitro nikomu nie szkodzą (hasła o potrzebie ochrony życia zarodków nie mają tu żadnej wartości merytorycznej, zwłaszcza że są rzucane dla pozoru – bowiem w polityce Kościoła Katolickiego życie ludzkie zawsze miało niewielką wartość). Szkolna katecheza natomiast promuje lub przynajmniej legitymizuje, poglądy i zachowania społecznie szkodliwe – nietolerancję, utożsamianie krzywdzenia innych z czynieniem dobra itp. Tak więc niekatolicy finansując z podatków lekcje katechezy, zmuszani są do płacenia za promowanie doktryny negującej ich podstawowe prawa oraz za szerzenie wrogości wobec nich. Katolicy finansując zabiegi zapłodnienia drogą in vitro, finansują jedynie coś co im się nie podoba – ponieważ narusza stosowaną przez nich dla pozoru zasadę ochrony życia (dla pozoru, bo np. w przypadku pochwalania przez Kościół Katolicki zbrodni NSZ i NZW, „konieczność obrony życia od poczęcia” już nie działa).

W szkolnej katechizacji chodzi tylko o pomaganie rodzicom, a nie o sam Kościół Katolicki.

Nieprawda. Jak wspomniano w jednym z poprzednich punktów, większość ludzi w Polsce nie wyznaje katolickich poglądów, więc raczej nie wychowuje też na katolików swoich dzieci. Wysyłanie tych dzieci na lekcję katechezy wynika głównie z konformizmu normatywnego, chęci nieodstawania od reszty, niechęci do dodatkowych formalności (których wbrew prawu wymagają szkoły) itp. W większości przypadków szkolna katechizacja nie jest więc żadnym przedłużeniem toru wychowawczego rodziców. Do tego dochodzi fakt, że w wielu szkołach lekcje te faktycznie nie są prowadzone – a uczniowie w tym czasie odrabiają prace domowe i prowadzą luźne rozmowy. Tym bardziej więc nie można tego uznać za pomoc rodzicom.

Kurs na faszyzm :)

Od dawna wiadomo, że środowisko Zjednoczonej Prawicy, pod światłym przewodnictwem „emerytowanego zbawcy narodu”, nie zamierza poprzestać na autorytaryzmie, pozbawionym ideologicznego fundamentu, który – jak w przypadku reżimów latynoskich – miałby służyć jedynie zwykłemu systemowi oligarchicznemu. Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego akolitom, chodzi o coś więcej, o rząd dusz, który umożliwi im władzę i chwałę na wieki. Chodzi więc o przekształcenie autorytaryzmu w totalitaryzm, w którym wymuszane jest nie tylko posłuszeństwo zachowań ludzi, ale także posłuszeństwo ich myśli.

Totalitaryzm może mieć charakter lewicowy lub prawicowy. Ten pierwszy w warstwie ideologicznej odwołuje się do świetlanej przyszłości społeczeństwa bezklasowego, zaś ten drugi do świętej tradycji narodowej. Totalitaryzm w ujęciu prawicowym nieuchronnie prowadzi do faszyzmu. Politycy Zjednoczonej Prawicy odżegnują się od tego pojęcia i gotowi są wytaczać procesy o zniesławienie.

Faszyzm w potocznym znaczeniu kojarzy się bowiem z terrorem i ludobójstwem z okresu III Rzeszy. Ale przecież nie to jest istotą faszyzmu. Również znane powszechnie jego symbole, owe krzyże celtyckie, swastyki i hajlowanie, prawnie w Polsce zabronione, nie są tutaj najważniejsze.

Najważniejsza jest faszystowska mentalność, często dobrze ukryta pod pozorem układnej mieszczańskiej poprawności. Istotą faszyzmu jest pragnienie stworzenia własnego narodowego świata, w którym nienawidzi się wszystkich i wszystkiego, co do niego nie pasuje.

Przemoc i terror są skutkiem tej nienawiści i pojawiają się tylko wtedy, gdy faszystowska władza nie znajduje innych, równie skutecznych sposobów urzeczywistnienia swojej wizji. Ów świat jest jednolity, niezmienny, skrojony według ideałów określonej tradycji, którym jego mieszkańcy mają służyć.

Faszyzm narodził się po I wojnie światowej, jako wyraz rozczarowania dotychczasowymi systemami społeczno-politycznymi, któremu towarzyszyło pragnienie odwetu ze strony tych, którzy w tych systemach czuli się pokrzywdzeni. Ich gniew skierowany był przeciwko wszystkim najważniejszym ideologiom i nurtom intelektualnym: liberalizmowi, demokracji, kapitalizmowi, komunizmowi, a także indywidualizmowi, humanitaryzmowi i racjonalizmowi.

Ten totalny sprzeciw wobec dotychczasowych rozwiązań ustrojowych i nurtów intelektualnych przesycony był wiarą w konieczność zniszczenia dotychczasowego porządku i zbudowania nowego, w którym siłą napędową będzie apoteoza narodu, silne państwo i zdyscyplinowani obywatele.

Czy przyczyny współczesnego populizmu, z którego czerpie życiodajną siłę Prawo i Sprawiedliwość, tak dalece odbiegają od lęków, deficytów i gniewu, które zrodziły faszyzm? Czy postulat wymiany elit nie brzmi znajomo? Można sobie wyobrazić system społeczny, w którym nie ma potrzeby stosować przymusu, aby cechy ustroju faszystowskiego były zachowane.

Będzie tak wtedy, gdy ludzie w pełni zaakceptują faszystowską ideologię, związany z nią system wartości i styl życia.

Oczywiście jest to iluzja, nie uwzględniająca istoty natury człowieka, ale Kaczyński zdaje się wierzyć, że w końcu przekona nieprzekonanych, iż proponuje „samo dobro”, kwintesencję polskości, co powinien zrozumieć każdy, kto ma polską duszę. Część z tych, którzy nie potrafią tego zrozumieć, trzeba przekupić, część wystraszyć, a część powinna sama dojść do wniosku, że w tym kraju nie ma dla niej miejsca.

To do tego upragnionego stanu „ładu i porządku”, w którym, jak u Orwella, odwrócone zostanie znaczenie pojęć wolności, prawdy i godności, zmierza konsekwentnie proces „dobrej zmiany”.

Odmian faszyzmu jest wiele, bo wiele jest źródeł dążenia do społecznej uniformizacji i zaprzęgnięcia ludzi w służbę państwowych celów i ideałów. Są jednak pewne cechy wspólne, które są również widoczne w poczynaniach Zjednoczonej Prawicy.

Oczywiście, wciąż jeszcze mamy w Polsce parlament i partie opozycyjne, którym nikt nie zakazuje i nie ogranicza działalności. Jest wolność zgromadzeń, są jeszcze wolne media i nie ma cenzury. A jednak coraz więcej jest sygnałów świadczących o tym, ku czemu zmierza „dobra zmiana”. Warto się przyjrzeć postępom tej zmiany, jakie dokonały się od 2015 roku, porównując je z uniwersalnymi cechami ustroju faszystowskiego.

Do cech tych można zaliczyć: autorytaryzm, fundamentalizm ideologiczny, kłamliwą i wulgarną propagandę, dyskryminowanie przeciwników politycznych i odmieńców, i wreszcie to, co najważniejsze – ukształtowanie pożądanego przez władzę modelu społeczeństwa.

Autorytaryzm

Autorytaryzm jest tu punktem wyjścia i oznacza pełnię władzy jednego ugrupowania politycznego. W zaawansowanym ustroju faszystowskim jest to system monopartyjny, w którym władza wykonawcza jest nieograniczonym władcą społeczeństwa. W hybrydowym ustroju demokracji parlamentarnej, w jakim w ostatnim czasie znalazła się Polska, partie opozycyjne nie mają wpływu na zdominowaną przez PiS władzę ustawodawczą, chociaż ugrupowanie to nie ma większości konstytucyjnej.

Autorytarne dążenia PiS-u są widoczne w likwidacji trójpodziału władzy i podporządkowaniu systemu wymiaru sprawiedliwości władzy wykonawczej. Tutaj tzw. reforma sądownictwa została w zasadzie zakończona. Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, a także Sąd Najwyższy zostały przejęte przez nominatów partii.

Znaczna część środowiska sędziowskiego walczy jednak o niezawisłość, opierając się działaniom Ministerstwa Sprawiedliwości. Problemem do rozwiązania dla władzy pozostaje także kwestia niekorzystnego dla niej wyroku TSUE i krytyczny stosunek Komisji Europejskiej, który nie grozi co prawda koniecznością wycofania zmian, ale spowodować może ograniczenie unijnych dotacji i perturbacje w relacjach z europejskim systemem sprawiedliwości.

Solą w oku autorytarnej władzy są samorządy terytorialne i organizacje pozarządowe. PiS, przynajmniej na razie, nie zamierza likwidować tych niezależnych od rządu ośrodków władzy. Dąży natomiast do ograniczenia ich niezależności. Dążenia te mają charakter dwutorowy: z jednej strony wspiera się organizacje przychylne rządowi, zaś z drugiej ogranicza się zasilanie finansowe organizacji faktycznie niezależnych. Oznacza to nie tylko odcięcie większości z nich od dotacji rządowych, ale także podjęcie próby ograniczenia ich wsparcia finansowego przez organizacje zagraniczne.

Projekt takiej ustawy zaprezentowali ostatnio min. Woś i min. Ziobro, uzasadniając ją tym, że finansowanie ze źródeł zagranicznych grozi ingerencją w wewnętrzne sprawy Polski. Panowie ministrowie uparcie jak widać traktują kraje Unii Europejskiej jako zagranicę, do której nie można mieć zaufania. No cóż, zrozumienie istoty Unii Europejskiej okazuje się za trudne dla prawicowej inteligencji.

O inklinacjach autorytarnych świadczy także dążenie do etatystycznego modelu gospodarki rynkowej. Jest to widoczne w zwiększeniu stopnia regulacji prawnych działalności gospodarczej, zapowiedzi repolonizacji banków oraz utyskiwaniu premiera Morawieckiego na przerost kapitału zagranicznego w polskiej gospodarce.

Dodać do tego należy zdecydowaną tendencję do obsadzania zarządów spółek skarbu państwa i rad nadzorczych nominatami partyjnymi z pominięciem procedury konkursowej, co jest niczym innym jak powrotem do nomenklatury partyjnej stosowanej w okresie realnego socjalizmu.

Fundamentalizm ideologiczny

Faszyzm jest gorący, silnie emocjonalny, przepełniony niezachwianą wiarą w wielkość swoich ideałów; stąd czerpie swoją siłę i swoje okrucieństwo. Ideologicznymi podstawami faszyzmu są skrajnie prawicowe poglądy na temat narodu, wiary i życia społecznego. W ideologii tej charakterystyczne jest to, że jest ona skrajnie ekskluzywna. Jako źródło tożsamości służy ona bowiem bardziej wykluczaniu i naznaczaniu tych, którzy odbiegają od jej założeń, aniżeli przyciąganiu zwolenników.

Powodem tego jest często manifestowane przekonanie, że ideologia ta ma oczywistą przewagę moralną i powinna być akceptowana przez ludzi mądrych i uczciwych. Stąd skłonność do postaw fundamentalistycznych i brak tolerancji dla odmiennych poglądów.

Podstawą ideologiczną rządów Zjednoczonej Prawicy jest wulgarny nacjonalizm, bazujący na ksenofobii i resentymentach, integryzm katolicki oraz konserwatyzm i rygoryzm obyczajowy. PiS odrzucił krytyczny patriotyzm, grożąc za krytykę Polski i Polaków sankcją karną, także obcokrajowcom, czym naraził się na śmieszność na arenie międzynarodowej. Zamiast tego, propagowany jest wyłącznie apologetyczny stosunek do historii Polski. W swojej polityce historycznej Zjednoczona Prawica nie uznaje obiektywizmu. Jego brak jest jej zdaniem probierzem patriotyzmu.

Tak więc polskich morderców ludności żydowskiej w licznych pogromach należy bronić, szukając dla nich odpowiedniego alibi, a najlepiej wcale o nich nie wspominając. Prawicowy nacjonalizm polega na ciągłym przypominaniu Niemcom, Rosjanom i Ukraińcom ich win wobec Polski i podtrzymywaniu niechęci i braku zaufania do tych nacji w polskim społeczeństwie.

I wreszcie największa zadra polskiej prawicy – uczestnictwo w Unii Europejskiej, które ze względów ekonomicznych jest co prawda korzystne, ale politycznie i kulturowo sprawia jej wiele kłopotów.

Dlatego w swojej propagandzie PiS konsekwentnie traktuje UE jako zagranicę, która nie ma prawa ingerować w wewnętrzne sprawy suwerennego kraju, jakim jest Polska. Generalnie, ten element ideologii PiS-u nawiązuje wyraźnie do mentalności faszystowskiej ze względu na nieufny, a często wrogi stosunek do międzynarodowego otoczenia, i poszukiwanie w nim sojuszników o podobnym światopoglądzie, jakimi są Orban na Węgrzech i Trump w Ameryce Płn.

Integryzm katolicki ma specyficzny, polski charakter. W polskiej mitologii Matka Boska odgrywa rolę narodowej opiekunki. To Ona obroniła częstochowski klasztor przed Szwedami i sprawiła cud nad Wisłą w 1920 roku, co Jerzy Kossak uwiecznił na swoim znanym obrazie. Z kolei polscy fundamentaliści intronizowali Jezusa Chrystusa na króla Polski. Związek nacjonalizmu z religią katolicką zawsze był w Polsce bardzo silny, czego wyrazem jest popularność tożsamościowego zwrotu „Polak-katolik”.

Wiara katolicka w Polsce ma ponadto szczególny, ludowy charakter, nigdzie indziej nie spotykany w takim nasileniu. Nadaje on tej wierze rys nieco pogański, polegający na wysuwaniu na plan pierwszy obrzędowości i rytuałów, antropomorfizację Boga i oczekiwanie cudów.

Brak głębszej refleksji intelektualnej powoduje trudność w zrozumieniu podstawowych wartości chrześcijańskich i zniekształca ich znaczenie. W tym silnym powiązaniu polskiego nacjonalizmu z Kościołem katolickim PiS dostrzegł szansę na realizację swoich celów. Sojusz tronu z ołtarzem przynosi tej partii istotne korzyści w postaci pozyskania sprzymierzeńca, którego wpływ na postawy ludzi jest w Polsce bardzo silny.

Dlatego PiS ogłasza się gorliwym obrońcą Kościoła i wyraża jednoznaczne poparcie dla etyki katolickiej, poza którą – jak twierdzi Kaczyński – jest tylko nihilizm. Ugrupowanie to czyni wiarę katolicką nieodłącznym elementem polskości, co samo w sobie ma wymowę wykluczającą część obywateli.

W ten sposób Kościół katolicki stał się w Polsce podmiotem politycznym, zaangażowanym po jednej stronie sporu politycznego. Ma z tego tytułu istotne korzyści ekonomiczne i polityczne. Te ostatnie polegają na możliwości wpływania na prawodawstwo w celu podporządkowania go rygorystycznym zasadom religijnym, dotyczącym zakazu: aborcji, środków antykoncepcyjnych, zapłodnienia in vitro, urządzania w przestrzeni publicznej obrzędów i uroczystości konkurujących z katolickimi, jak np., Halloween, czy wreszcie używania symboli religijnych przez tych, których Kościół katolicki wyklucza ze swojej wspólnoty, na przykład ludzi LGBT wieszających tęczową flagę na religijnych pomnikach.

Zyskując te korzyści, Kościół jako podmiot polityczny traci jednak szacunek i zaufanie ze strony tych osób wierzących, które dostrzegają rosnący rozdźwięk pomiędzy Kościołem otwartym papieża Franciszka, a upartym konserwatyzmem polskich hierarchów.

Populizm Zjednoczonej Prawicy jest najbardziej widoczny w jej poglądach na temat życia społecznego. Poglądy te są istotnym uzupełnieniem jej ideologii. Polegają one na obronie wartości, które w cywilizowanym świecie zostały już dawno odrzucone. Polscy tradycjonaliści zostali dzięki temu zwolnieni z obowiązku uczenia się czegokolwiek, do czego zachęcały ich liberalne elity. Otrzymali od PiS-u uspokajającą informację, że to, do czego są przyzwyczajeni jest dobre i zgodne z polską tradycją. Ideolodzy PiS-u nazwali to przywracaniem godności ludziom obawiającym się zmian obyczajowych.

Nie chodziło im jednak tylko o to, aby pozyskać poparcie tych ludzi. Istotnym powodem było to, że zachodnie wzory kultury społecznej stoją w zasadniczej sprzeczności z nacjonalistyczno-klerykalną narracją. Zarówno polska prawica, jak i polski Kościół panicznie boją się zachodniej obyczajowości, przy której totalitarne zapędy nie są możliwe. Obrona praw człowieka, feminizm, homoseksualne małżeństwa – to przykłady zjawisk, które nie pasują do zideologizowanego, jednolitego i silnego państwa, w którym władza steruje życiem prywatnym ludzi. Dlatego prawica z patosem deklaruje obronę polskich tradycyjnych wartości.

Te wartości to nic innego, jak patriarchalna i ksenofobiczna kultura, w której bicie dzieci uważane jest za środek wychowawczy, mąż ma prawo gwałcić żonę, kobiety są od rodzenia i wychowywania dzieci oraz prowadzenia domu, LGBT to zboczeńcy, którzy od normalnych ludzi powinni trzymać się z daleka, ateiści to ludzie pozbawieni moralności, do obcokrajowców nie wolno mieć zaufania, do zwierząt należy mieć stosunek przedmiotowy, a do przyrody – eksploatatorski.

Taka kultura społeczna pasuje do nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii i dobrze ją uzupełnia, bo dzięki niej łatwo odróżnić swojego od obcego. Nic więc dziwnego, że konwencja stambulska tak bardzo denerwuje Ziobrę, skoro przyczyn przemocy w rodzinie doszukuje się w religii i kulturowej tradycji.

Kłamliwa i wulgarna propaganda

Charakterystyczną cechą faszystowskiej propagandy jest aroganckie i bezwstydne kłamstwo. Jak powiedział Goebbels – „kłamstwo tysiąc razy powtórzone staje się prawdą”. Celem tej propagandy jest stworzenie wyimaginowanej rzeczywistości, w którą ludzie uwierzą, choćby dla świętego spokoju. Telewizja publiczna, przekształcona przez Jacka Kurskiego w telewizję partii PiS, pracowicie do tego dąży.

Wspierają ją w tym wysiłku sprzyjające prawicy media prywatne, jak dzienniki: „Gazeta Polska” i „Gazeta Warszawska”, kościelna telewizja „Trwam”, czy magazyny „Sieci” i „Do Rzeczy”, choć w tych ostatnich można niekiedy spotkać artykuły wyłamujące się z zasad faszystowskiej ortodoksji. Głównym celem tych mediów jest indoktrynacja, a nie informowanie czy skłanianie do wysiłku intelektualnego.

Prezentowany w nich świat jest czarno-biały. Wszystko, co dobre znajduje się po stronie Zjednoczonej Prawicy, a to, co złe – wyłącznie po stronie opozycji. Prezentowane jest to w sposób bezwstydny, bez próby jakiegokolwiek kamuflażu, który dawałby pozory obiektywizmu. Opozycję należy ośmieszyć i zohydzić do tego stopnia, aby odbiorca tego przekazu odczuwał wstyd i moralny niepokój, gdyby próbował doszukiwać się w niej czegokolwiek dobrego.

W dojrzałym faszyzmie propagandzie tej towarzyszy cenzura i likwidacja mediów nieprzychylnych władzy. W Polsce wciąż działają niezależne media, na które często skarży się Kaczyński i bliscy mu politycy. Nic dziwnego, bo media te, choć nie docierają tak powszechnie, jak TVP, psują wizję rzeczywistości, którą kreuje władza. Likwidacja tych mediów nie jest łatwa, jeśli chce się zachować pozory państwa demokratycznego, choć trzeba przyznać, że Orban na Węgrzech potrafi sobie z tym radzić.

W Polsce Zjednoczona Prawica próbuje iść w jego ślady. Ponieważ część opozycyjnych mediów jest własnością wydawców zagranicznych, rozpętywana jest nagonka, że reprezentują one interesy wrogich Polsce ośrodków zagranicznych, bo oczywiście wszystko, co jest przeciwko PiS-owi i „dobrej zmianie”, jest przeciwko Polsce. Dlatego wysuwany jest coraz bardziej zdecydowanie postulat „repolonizacji” i „dekoncentracji” mediów prywatnych.

Oczywiście skutkiem tych działań, o czym się już nie wspomina, jest przejęcie kierownictwa w tych mediach przez partyjnych nominatów. Ale poza tym jest przecież jeszcze wiele innych możliwości, aby utrudniać życie mediom opozycyjnym. Można przecież pozbawiać je dochodów z reklam państwowych przedsiębiorstw i instytucji, wprowadzać odpowiednie zmiany w prawie prasowym, nękać procesami o zniesławienie czy karami za naruszenie etyki dziennikarskiej.

Spacyfikowanie „Polsatu” i „Superstacji” jest przykładem skuteczności tej strategii.

Dyskryminacja przeciwników i odmieńców

Dyskryminacja mniejszości, które odbiegają od pożądanego przez władzę modelu społeczeństwa, jest bodaj najbardziej widoczną cechą faszyzmu. Dyskryminacja ta może przybierać różne formy i stopnie nasilenia: od odgórnie sterowanej krytyki i niechęci oraz pozbawienie niektórych praw, przez banicję i izolację więzienną lub psychiatryczną, aż do fizycznego unicestwienia.

Nie oznacza to wcale, że tylko te najbardziej radykalne formy dyskryminacji są wyrazem faszyzmu. Faszyzm pojawia się wszędzie tam, gdzie kwestionowana jest zasada równości ludzi w aspekcie zarówno prawnym, jak i społecznym. Jarosław Kaczyński zapewne nie jest świadomy, jak wyraźnie odkrył swoje faszystowskie inklinacje, gdy podzielił polskie społeczeństwo na ludzi lepszego i gorszego sortu, a także wtedy, gdy swoje ugrupowanie określił mianem „panów”.

Mentalność faszystowska nie znosi pluralizmu; dobre i właściwe jest tylko to, co jest zgodne z faszystowską ideologią, resztę trzeba potępić i odrzucić. Faszyści nie rozumieją tolerancji, dlatego nienawidzą liberalizmu i lewicowego permisywizmu. Argumenty przedstawicieli tych nurtów są przez nich z zasady ignorowane, jako lewackie.

Przykładem może być postawa wiceministra Janusza Kowalskiego, który poproszony o komentarz do wypowiedzi prof. Ewy Łętowskiej, odmówił go twierdząc, że poglądy osoby związanej z systemem komunistycznym na to nie zasługują. Ta postawa to nie tylko wyraz krańcowej arogancji, a zarazem ignorancji, ale także faszystowskie wezwanie do ostracyzmu osób, z którymi Zjednoczonej Prawicy nie jest po drodze.

Zmasowana krytyka polityków prawicy i sprzyjających im mediów skierowana przeciwko ruchom społecznym broniących demokracji, praw kobiet i LGBT, to zaledwie wstęp do dyskryminacji. Rzeczywista dyskryminacja ma charakter prawny i policyjny. Jest ona nieudolnie ukrywana i naiwnie tłumaczona przez władzę z obawy na reakcję społeczeństwa i Unii Europejskiej.

Prokuratura Ziobry pełni tutaj zasadniczą rolę. Uderzająca jest asymetria, z jaką reaguje ona na łamanie prawa i przepisów porządkowych w zależności od politycznej i ideologicznej przynależności sprawców.

Szczególną ochroną i pobłażliwością cieszą się wyczyny narodowców. Faszystowska, ziejąca nienawiścią oprawa ich marszów nie budzi żadnych wątpliwości prawnych ze strony prokuratury. Jeśli jednak na trasie marszu pojawiają się bezbronne kobiety, protestujące przeciwko hasłom nawołującym do przemocy i nienawiści, to mimo, że są one bite i znieważane przez uczestników marszu, to właśnie one, a nie ich oprawcy, otrzymują sankcję karną za utrudnianie „pokojowej” demonstracji.

Narodowcy urządzają symboliczną egzekucję, wieszając na szubienicy portrety liberalnych europosłów, i nie spotyka ich żadna kara za szerzenie nienawiści i groźby karalne. Ludzie wieszający tęczowe flagi i napis „konstytucja” na pomnikach są za to ścigani jak groźni przestępcy i poddawani brutalnym przesłuchaniom.

Minister Ziobro z wielkim oburzeniem mówi o przestępczym czynie Margot, która zniszczyła obraźliwe napisy na furgonetce Pro-Life i szarpała się z jej kierowcą, natomiast nic nie mówi o kłamliwej, siejącej nienawiść akcji Pro-Life, którą od dłuższego czasu uprawia ta organizacja.

Powodująca oburzenie na całym świecie akcja gmin, które ogłaszają się wolnymi od ideologii LGBT, skłoniła Beatę Szydło do stwierdzenia, że protesty te i sankcje UE, które dotknęły te gminy, są sprzeczne z demokratyczną zasadą wolności słowa.

Skoro tak, to dwa pytania do tej pani: po pierwsze, czy dyskryminacja jakiejś grupy społecznej jest zgodna z polską konstytucją, i po drugie: dlaczego w takim razie policja tak gorliwie interweniuje, nie dopuszczając do upowszechniania haseł i plakatów krytycznych wobec władzy, czyżby zasada wolności słowa była przywilejem tylko jej zwolenników? Zbigniew Ziobro postanowił z kolei wyrównać „krzywdy” wyrządzone tym gminom i pokryć z nawiązką ich straty finansowe z pieniędzy podatników, także oczywiście tych, którzy uchwały radnych tych gmin uważają za przejaw głupoty i niegodziwości.

O równym traktowaniu zwolenników i przeciwników tej władzy nie ma mowy, co jest ewidentnym sygnałem faszyzacji kraju. Świadczy o tym również rosnąca brutalizacja działań policji, coraz wyraźniej wskazująca na to, że służy ona władzy, a nie społeczeństwu.

Czym bowiem można wytłumaczyć długotrwałe przetrzymywanie w komisariatach antyrządowych demonstrantów, ich poniżanie przez rozbieranie do naga i brutalne traktowanie? W wolnej Polsce nigdy czegoś takiego do tej pory nie było.

Kształtowanie pożądanego modelu społeczeństwa

Wszystkie wspomniane wcześniej antydemokratyczne działania prowadzić mają do ostatecznego celu państwa faszystowskiego, jakim jest ukształtowanie społeczeństwa w duchu narodowo-klerykalnej ideologii. Społeczeństwa kulturowo i politycznie jednolitego, służącego państwu i jego przywódcom, wolnego od wrogich mniejszości.

Wybory prezydenckie 2020 roku, będące w istocie plebiscytem za lub przeciw władzy PiS, pokazały, że mimo zwycięstwa jej kandydata, droga do realizacji tego celu jest bardzo daleka. Trudno bowiem uznać za mniejszość ponad 10 milionów ludzi popierających kandydata opozycji. Dlatego Patryk Jaki powiedział wprost, że Zjednoczoną Prawicę czeka uporczywa walka o rząd dusz, o przekonanie większości ludzi jej nieprzychylnych, zwłaszcza młodych, aby przyjęli jej ideały i system wartości.

Aby tak się stało, trzeba zdominować instytucje kultury, system edukacji i szkolnictwo wyższe, w którym – jak zauważył wiceminister – wciąż dominują lewicowe poglądy.

Otóż ten proces ideologicznej reorientacji społeczeństwa trwa już od pewnego czasu. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego dokonuje zmian w kierownictwach instytucji kultury i dotuje wyłącznie przedsięwzięcia kulturalne, które pasują do państwowej ideologii. Prawicowa polityka historyczna jest już wyraźnie widoczna w treści podręczników szkolnych z historii i wychowania obywatelskiego oraz w doborze lektur z języka polskiego.

To prawda, że jak dotąd władza nie ośmieliła się jeszcze dyktować zmian programowych w szkołach wyższych. Natomiast kuratoria i instytucje wspomagające nauczanie na poziomie podstawowym i średnim zdominowane zostały przez aktywistów „Pro-Life” i „Ordo Iuris”. Szczególnie aktywna w szerzeniu fundamentalistycznych poglądów katolickich jest ta ostatnia organizacja, mająca niemałe zasługi w szczuciu na ateistów, feministki i ludzi LGBT.

„Ordo Iuris” cieszy się poparciem władz i ma silny wpływ na prokuraturę. W tym wypadku Zjednoczonej Prawicy jakoś nie przeszkadza, że jest to organizacja międzynarodowa i zasilana finansowo ze źródeł zagranicznych. Ten fakt zdradza strategię indoktrynacyjną PiS-u: aby zachować pozory obiektywizmu, partia ta nie angażuje się bezpośrednio w działalność wychowawczą; robią to za nią organizacje pozarządowe o charakterze skrajnie nacjonalistycznym i klerykalnym. To one są obficie dotowane przez państwo, w przeciwieństwie do organizacji obcych światopoglądowo.

Trzeba przyznać, że ta działalność propagandowo-wychowawcza przynosi rezultaty. Szczucie na przeciwników faszystowskiego kursu i uporczywe kreowanie wrogów w postaci mniejszości narodowych, wyznaniowych i seksualnych, nakręca w Polsce spiralę przemocy.

Coraz częściej dochodzi do gorszących ekscesów, jakich dopuszczają się wobec cudzoziemców, innowierców i homoseksualistów ludzie opętani przez siewców nienawiści. Agresja fizyczna i słowna, zwłaszcza wobec środowiska LGBT, które odważyło się otwarcie upomnieć o swoje prawa, narasta coraz bardziej, szczególnie po haniebnych wystąpieniach wyborczych Andrzeja Dudy.

Agresja ta budzi niepokój w kręgach liberalnych w kraju i zagranicą o standardy życia społecznego w Polsce. Na szczęście akcja rodzi reakcję; im silniej Zjednoczona Prawica, w której prym pod tym względem wiedzie Ministerstwo Sprawiedliwości, toczyć będzie walkę o odwrócenie liberalnych i emancypacyjnych trendów, tym większy będzie opór społeczny, zwłaszcza wśród ludzi młodych, o szerokich horyzontach, pragnących kontaktu ze światem.

Nie widać zatem szans na to, by mogła się urzeczywistnić wizja Kaczyńskiego o stworzeniu państwa wykluczającego wszelkie odstępstwa od narodowo-klerykalnego ideału. Faszystowska uniformizacja zawsze będzie rodziła opór i Kaczyński zmuszony będzie do nieustającej walki z wrogami, których sam tworzy. Jeśli ktoś powie, że o to mu właśnie chodzi, bo na tym polega jego filozofia rządzenia, to tym bardziej współczuję jego zwolennikom.

Zamiast szczęśliwego, życia na wyspie czystej, choć zacofanej polskości, czeka ich bowiem wyniszczająca wojna plemion.


Obraz: Ludolf BakhuizenRough sea with a Dutch yacht under sail

Mity Zjednoczonej Prawicy :)

Zwycięstwa wyborcze Zjednoczonej Prawicy i wciąż duże poparcie społeczne widoczne w sondażach, wynika nie tylko z transferów socjalnych, ale również z umiejętności kreowania i upowszechniania rozmaitych mitów. Są to mity nawiązujące do podstawowych wartości, które są jakoby zagrożone przez przeciwników PiS. Fałszowanie rzeczywistości, będące istotą prawicowej narracji, polega na demagogicznym zniekształcaniu znaczenia pojęć i doszukiwania się zależności tam, gdzie ich nie ma. Mity te są konsekwentnie i masowo upowszechniane przez podporządkowane władzy media i wypowiadających się publicznie polityków prawicy. Trafiają one do przekonania wielu ludziom, bo prostota demagogii i  pozbawiona wątpliwości pewność siebie demagogów, zawsze osłabia siłę zdrowego rozsądku.

Słabością opozycji jest brak zdecydowania w krytyce i demaskowaniu mitów, którymi  posługują się jej przeciwnicy polityczni. Ten brak zdecydowania wynika  z obawy, że wartości, których te mity dotyczą, są mocno zakorzenione w świadomości Polaków i budzą silne emocje. Pojawia się więc obawa, że zdecydowany sprzeciw wobec demagogii tych, którzy występują jako ich obrońcy, może zrazić wielu ludzi do partii opozycyjnych wobec Zjednoczonej Prawicy. Poza tym nie ulega wątpliwości, że znacznie łatwiej jest wzbudzać emocje prostą demagogią aniżeli studzić je racjonalną, a przez to bardziej złożoną argumentacją. Ale właśnie dlatego, że są to wartości ważne dla większości Polaków, opozycja nie może ustawać w prostowaniu i wyjaśnianiu fałszerstw prawicowej narracji, która w ich świadomości tworzy zakłamany obraz rzeczywistości. Dopóki politycy opozycji pozostawią tu pole prawicy i będą koncentrować się na sprawach związanych z życiem codziennym obywateli, nigdy nie przejmą od niej rządu dusz. Pozostanie wówczas tylko jałowe narzekanie, że zbyt dużo ludzi w Polsce nie dojrzało do cywilizacyjnego związku z Zachodem. Porażka koncepcji „ciepłej wody w kranie” powinna być tu ważną przestrogą.

Warto więc zwrócić uwagę na istotę czterech podstawowych mitów, którymi w swojej narracji posługuje się Zjednoczona Prawica.

  • Mit „demokratycznej legitymacji”

Politycy PiS-u stale powołują się na społeczny mandat, który otrzymali od suwerena, czyli wyborców. Tego mandatu nikt nie zamierza kwestionować, ale nie oznacza to, że demokratycznie wybrana większość parlamentarna może robić wszystko, co jej się podoba. Żyjemy (podobno) w ustroju demokracji liberalnej, w którym określone prawa mniejszości nie mogą być naruszane. Niewybaczalnym grzechem Platformy Obywatelskiej, gdy miała władzę, było tylko ratyfikowanie, a nie zastosowanie Karty Praw Podstawowych w praktyce legislacyjnej. Uznano, że są ważniejsze sprawy niż prawa człowieka, o które wystarczająco zadbano w polskiej konstytucji. Ten grzech sprawił, że obecnie prawica może wmawiać ludziom, że działając w imieniu większości tych, którzy wzięli udział w wyborach, postępuje zgodnie z wolą suwerena i mając większość w parlamencie może uchwalać takie ustawy, jakie jej odpowiadają. W ten sposób usiłuje się niepostrzeżenie zmienić ustrój państwa z demokracji liberalnej na demokrację hybrydową, w której aktywność polityczna obywateli ograniczona zostaje do samego aktu wyborczego. Dyktatura większości nie różni się wiele od dyktatury jednostki lub grupy społecznej. Nie przypominam sobie, aby zasady demokracji liberalnej były tematem często poruszanym i nagłaśnianym w środowiskach dzisiejszej opozycji. W świadomości społecznej zdaje się dominować przekonanie, że demokracja to po prostu rządy większości, sprawowane przez jej przedstawicieli.

Z demokracją liberalną ściśle jest związana zasada trójpodziału władzy, której celem jest wzajemne ograniczanie władz: ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Zjednoczona Prawica chce jednak rządzić bez jakichkolwiek ograniczeń, po dyktatorsku, bez owego – jak się kiedyś wyraził Jarosław Kaczyński – ograniczającego imposybilizmu, który jest istotą trójpodziału władzy. Aby tak było, jak chce Kaczyński, wszystkie trzy rodzaje władzy muszą pochodzić z jednego źródła. Skoro więc większość parlamentarna wybiera rząd, to powinna mieć również wpływ decydujący na władzę sądowniczą, poprzez swoich przedstawicieli w Trybunale Konstytucyjnym, Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym. Wówczas władzy zwycięskiego w wyborach powszechnych ugrupowania politycznego nikt niczego nie zabroni, bo wymienione instytucje staną się wydmuszkami powołanymi tylko do zatwierdzania postanowień władzy ustawodawczej i wykonawczej.

Do tego właśnie, bez oglądania się na międzynarodowe konsekwencje, dąży Zjednoczona Prawica. Uzasadnienie tego dążenia jest rozbrajające w swojej prostocie. Przecież nie może być tak – twierdzą prawicowi politycy – że suweren ma tylko wpływ na władzę ustawodawczą, a za jej pośrednictwem – na władzę wykonawczą. Powinien mieć również wpływ na władzę sądowniczą. Tymczasem ta, wybiera się we własnym gronie, stając się kastą od nikogo nie zależną. Prawdziwa demokracja – twierdzą – polega na tym, że wszystkie trzy władze wyłaniane są w wyborach powszechnych. Ponieważ sędziów w wyborach powszechnych wybrać się nie da, to powinna to czynić wybrana w tych wyborach władza ustawodawcza.

Być może ta argumentacja trafia do niektórych ludzi, którzy skłonni byliby zaakceptować brak trójpodziału władz. Należy jednak zadać pytanie: dlaczego ludzie wchodzący w skład stowarzyszeń prawniczych i wydziałów prawa na uniwersytetach zostali w tej argumentacji wyłączeni z kategorii suwerena? Jeśli państwo ma być państwem prawa, to głos decydujący muszą mieć prawnicy w wyborze swoich przedstawicieli do poszczególnych instytucji wymiaru sprawiedliwości. W tym wypadku decydować musi merytokracja, a nie demokracja w znaczeniu wyborów powszechnych. Jeśli zgodzić się z argumentacją prawicowych polityków, to profesorów, podobnie jak ludzi na ważniejsze stanowiska w różnych obszarach funkcjonowania państwa, też powinno się wybierać w wyborach powszechnych. Tak oto prawica pojęcie demokracji sprowadziła do absurdu. A wszystko po to, aby ją zastąpić dyktaturą nie zmieniając nazwy. Uważam, że opozycja zbyt mało uwagi poświęca na wyjaśnienie tych spraw szerszemu ogółowi obywateli, pozostając tylko przy ogólnikowym zarzucie deliktu konstytucyjnego.

  • Mit „suwerenności”

Odwołanie się do dumy narodowej często jest skuteczne. Informacje o tym, że zagranica próbuje nam coś narzucać i miesza się w nasze wewnętrzne sprawy, zawsze wywołuje odruch sprzeciwu i irytacji. Zjednoczona Prawica jako zagranicę traktuje jednak Unię Europejską, do której Polska przystąpiła dobrowolnie, świadoma nie tylko korzyści z tego uczestnictwa, ale i obowiązków, które z niego wynikają. A obowiązki te są wyraźnie określone i wynikają z systemu wartości, na których wspólnota europejska jest oparta. Nie jest to bowiem tylko wspólnota gospodarcza, ale również polityczna i społeczno-kulturowa. Ten ostatni aspekt jest szczególnie ważny, bo wspólnota wartości jest najważniejszą gwarancją trwałości Unii. Dla mieszkańców wszystkich państw tworzących UE Europa stała się ojczyzną, nie tylko w szerokim geograficznym sensie, ale w znaczeniu jak najbardziej dosłownym. Decyduje o tym integrujący charakter administracyjnych reguł stanowionych przez Radę Europy i Komisję Europejską w Brukseli oraz Parlament Europejski w Strasburgu. Odcinanie się od tych reguł i traktowanie UE jako otoczenia zagranicznego jest fałszowaniem rzeczywistości. Rzeczywistość jest bowiem taka, że przystępując do UE, władze każdego kraju członkowskiego przekazują część swoich prerogatyw na rzecz wspomnianych instytucji unijnych. Nie jest to jednak rezygnacja z tych prerogatyw na rzecz jakiejś obcej władzy, ale zgoda na rozwiązywanie spraw, których one dotyczą, wspólnie z innymi krajami członkowskimi.

Polskiej prawicy od początku, to jest od kampanii poprzedzającej referendum unijne, nie podobały się zasady obowiązujące w UE. Od początku też przedstawiciele ugrupowań prawicowych posługiwali się demagogią („Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”) i aby odróżnić się od zwolenników integracji z Unią, nazwali się „obozem niepodległościowym”. Po dojściu PiS do władzy w 2015 roku premier Beata Szydło, wyprowadzając unijne flagi z gmachu Urzędu Rady Ministrów, wykonała symboliczny gest znamionujący zasadniczą zmianę polityki polskiego rządu w stosunku do Unii. Prominentna polityczka tej partii – Krystyna Pawłowicz – nazwała publicznie te flagi „szmatami”. PiS-owi byłoby bowiem na rękę, gdyby UE była wyłącznie wspólnotą gospodarczą, co dawał niejednokrotnie do zrozumienia Jarosław Kaczyński. Wspólnotę wartości oficjalnie atakował minister spraw zagranicznych Waszczykowski, twierdząc, że Polacy mają swoje wartości, całkiem odmienne od tych zachodnich. Premier Morawiecki kłamliwie deprecjonował wkład UE w rozwój infrastruktury w Polsce, bełkocząc coś o chodnikach. Prezydent Duda zaś w ogóle w wątpliwość poddawał sens UE, mówiąc o wyimaginowanej wspólnocie.

Dlaczego obóz Zjednoczonej Prawicy usilnie stara się obrzydzić Unię Europejską Polakom? Dlaczego kluczy i oszukuje partnerów w Unii, a kiedy to się nie udaje, zarzuca im bezzasadną ingerencję w wewnętrzne sprawy Polski? Oczywiście robi to z tego samego powodu, dla którego niszczy w Polsce demokrację liberalną. Robi to po to, aby odrzucić wszelkie ograniczenia w sprawowaniu władzy przez własne ugrupowanie polityczne, które dąży do uczynienia z Polski XIX-wiecznego skansenu cywilizacyjnego. Walka o suwerenność władzy państwowej nie ma w tym wypadku nic wspólnego z polską racją stanu. Wręcz przeciwnie, nieumiejętność współpracy w ramach Unii Europejskiej nie jest żadnym „wstawaniem z kolan”, żadnym aktem patriotyzmu, ale cynicznym dążeniem do władzy absolutnej własnego środowiska politycznego. Jeśli dążenie to zakończy się sukcesem, czyli wyjściem Polski z Unii Europejskiej, nasz kraj stanie się zaściankiem świata, republiką bananową (choć w tym wypadku raczej ziemniaczaną), która szybko znajdzie się w kręgach wpływu jakiejś silniejszej dyktatury.

O polską rację stanu walczą w europarlamencie europosłowie polskiej opozycji, a nie zwolennicy rządu „dobrej zmiany”. Walka idzie o to czy Polska pozostanie w kręgu liberalnej kultury zachodniej, czy zostanie zepchnięta do świata wschodnich despotii. Demagogia prawicy polega na tym, że interes własnego środowiska, reprezentowany przez rząd PiS, usiłuje przedstawić jako interes Polski. Tak więc każdy, kto na forum międzynarodowym krytykuje posunięcia tej władzy, nazywany jest narodowym zdrajcą i odszczepieńcem. Należy bardzo zdecydowanie przeciwstawiać się tej narracji. Wszelka uległość, unikanie narażania się na takie hejterskie etykiety w obawie przed utratą elektoratu, są wodą na młyn prawicowych ekstremistów. Nie wystarczy przy tym powoływać się na to, że w czasach rządu PO, politycy PiS zachowywali się tak samo na forum Unii Europejskiej. To stanowczo za mało, bo nie ma tu miejsca na żaden symetryzm. Trzeba jasno precyzować wartości, o które się walczy i opisywać perspektywę, do której zmierza Zjednoczona Prawica, pozbawiając ją tych wszystkich patriotycznych frazesów.

Krytykując stosunek PiS do Unii Europejskiej, opozycja nie powinna ograniczać się do korzyści ekonomicznych i politycznych wynikających z uczestnictwa Polski we wspólnocie europejskiej. Powinna ona znacznie śmielej niż do tej pory kłaść nacisk na rozwijanie poczucia obywatelstwa europejskiego. Jest to perspektywa znacznie szersza niż tradycyjnie pojmowany patriotyzm. Czuć się obywatelem Europy to akceptować wartości i zasady ustrojowe, takie jak demokracja liberalna, rządy prawa, świeckie państwo i tolerancja obyczajowa. Dawny model patriotyzmu, oparty na partykularyzmie etycznym i rywalizacji między państwami narodowymi, musi być zastąpiony patriotyzmem ponowoczesnym, w którym dominuje etyka uniwersalna i troska o dobrostan całej wspólnoty europejskiej. Dopóki opozycja będzie się wstrzymywać z upowszechnianiem tego modelu patriotyzmu w obawie, że elektorat w Polsce nie jest jeszcze dostatecznie dojrzały do takiej zmiany perspektywy, dopóty PiS będzie w swojej demagogii skuteczny.

  • Mit „walki z Kościołem”

PiS postawił na Kościół jako sojusznika, wychodząc z założenia, że ludzie w Polsce są w zdecydowanej większości wierzący i Kościół katolicki ma na nich duży wpływ. Jarosław Kaczyński, twierdząc, że poza etyką katolicką jest już tylko nihilizm, uczynił swoją partię zakładnikiem Kościoła. Głos decydujący w polskim Kościele katolickim mają dziś tacy ludzie, jak ojciec Rydzyk i arcybiskup Jędraszewski, których cechuje kompletne niezrozumienie współczesnych problemów rozwoju cywilizacyjnego i przekonanie o konieczności zapewnienia wpływu Kościoła na życie społeczne. Ten wpływ skłonni są oni i zdecydowana większość polskich księży oraz ich świeckich zwolenników upatrywać w przedsoborowym przekonaniu o świętości Kościoła jako instytucji. Są w tym przekonaniu oponentami papieża Franciszka, który stoi na stanowisku, że autorytet Kościoła powinien wynikać z jego zrozumienia problemów współczesnego świata i umiejętności reagowania na nie, a nie na konserwatywnym przekonaniu o jego nieomylności. Jeśli głos takich funkcjonariuszy Kościoła, jak Rydzyk i Jędraszewski są dla znacznej części ludzi wierzących w Polsce decydującą wykładnią moralną, to znaczy, że opozycja zbyt słabo wykorzystuje przesłanie papieża Franciszka. Trzeba bowiem usilnie przekonywać o potrzebie oddzielania wiary i wartości chrześcijańskich od Kościoła instytucjonalnego, a zwłaszcza od politycznie i osobowościowo uwarunkowanych wystąpień hierarchów Kościoła katolickiego w Polsce. Na braku tego oddzielenia żeruje Zjednoczona Prawica, która wszelką krytykę poczynań Kościoła traktuje jako atak na religię i ludzi wierzących.

Na skutek wielowiekowych starań Kościoła katolickiego w polskiej kulturze społecznej utrwalił się stereotyp duchowieństwa jako środowiska wyjątkowego, mającego bezpośredni kontakt z Bogiem, a przez to obdarzonym absolutnym autorytetem moralnym, z którego wynikać ma prawo do kontroli życia społecznego w sferze obyczajowej. Ujawnienie afer pedofilskich w Kościele i innych nieobyczajnych zachowań niektórych księży, stało się przyczyną poważnego dysonansu poznawczego wśród dużej liczby wiernych, którzy byli przekonani o świątobliwości stanu kapłańskiego. Wielu ludziom wydawało się, że przyjęcie prawdy o życiu prywatnym części kapłanów, może prowadzić do osłabienia ich wiary. Nie chcąc do tego dopuścić, próbują swój dysonans przezwyciężyć, odrzucając informacje o nieobyczajnych zachowaniach księży i traktując je jako zamierzony atak na Kościół ze strony środowisk lewicowych i liberalnych.

Brak wyraźnego rozdziału między wiarą w Boga a stosunkiem do Kościoła instytucjonalnego w polskiej kulturze społecznej jest zasadniczą przyczyną nieporozumień na tle roli Kościoła katolickiego w państwie. To z tego powodu Polska jest państwem formalnie świeckim, ale w rzeczywistości przynajmniej w części wyznaniowym. Decyduje bowiem o tym wpływ kościelnych hierarchów na treść ustaw i wiele decyzji podejmowanych na niższych szczeblach władzy państwowej. W państwie świeckim Kościół może wyrażać swoje opinie na temat rozmaitych decyzji i aktów prawnych, ale organa władzy państwowej muszą kierować się absolutną neutralnością światopoglądową, mając na uwadze pluralistyczny charakter społeczeństwa. Przekonanie, że w strukturze społecznej zdecydowanie dominują katolicy i dlatego zasady wiary powinny mieć odzwierciedlenie w ustawodawstwie, jest zwykłą demagogią, zważywszy, że wielu nominalnych katolików tych zasad nie zamierza przestrzegać, a bywa, że nawet ich nie zna. Natomiast wierzący powinni tych zasad przestrzegać bez potrzeby przymusu prawnego. W państwie świeckim prawo nie może narzucać ludziom wzorów zachowań zgodnych z określoną religią lub ideologią. A tak się niestety w Polsce dzieje w przypadku możliwości aborcji, finansowania in vitro, dostępu do środków wczesnoporonnych czy zawierania związków partnerskich i wynikających z nich uprawnień. Domaganie się neutralności światopoglądowej państwa nie jest walką z Kościołem, któremu nikt nie próbuje ograniczać prawa do głoszenia Ewangelii, a jedynie troską o respektowanie praw człowieka.

Niestety, w Polsce, w przeciwieństwie do krajów zachodnich, politycy mają poważne trudności w oddzieleniu swojego stanowiska eschatologicznego od stosunku do Kościoła jako instytucji politycznej. Charakterystyczny jest ich lęk przed podejmowaniem decyzji niezgodnych z oczekiwaniami władz kościelnych. To jest największy problem opozycji. Wielu jej polityków, będących ludźmi wierzącymi, chciałoby bowiem unikać konfliktów z Kościołem w obawie, że zostaną posądzeni o sprzyjanie ateizacji kraju. Dopóki nie zrozumieją, że stosowanie się przez nich do zasad Ewangelii, nie upoważnia ich do narzucania tych zasad ludziom, którzy tego nie chcą, będą nie przeciwnikami, a sprzymierzeńcami Zjednoczonej Prawicy, która te zasady cynicznie wykorzystuje dla utrzymania się przy władzy w sojuszu z Kościołem.

  • Mit „zagrożonej rodziny”

Jest to mit najmniej przekonujący i funkcjonuje raczej jako manifestacja poparcia dla konserwatywnej wizji świata, bronionej przez Kościół. Zagrożenia dla tradycyjnej rodziny, składającej się z dwojga rodziców różnej płci i ich dzieci, Kościół katolicki i prawica upatrują w związkach partnerskich, w których ludzie żyją bez formalnego kontraktu małżeńskiego, a w szczególności w związkach homoseksualnych. Trudno zrozumieć dlaczego zalegalizowanie tych związków i przyznanie ich uczestnikom określonych uprawnień, ma stanowić zagrożenie dla tradycyjnej rodziny. Byłoby to raczej wyjście naprzeciw potrzebom ludzi, którzy ze względu na swój styl życia lub orientację seksualną chcieliby właśnie w ten sposób realizować związek uczuciowy z wybraną osobą. Brak zgody na legalizację związków partnerskich jest oczywistą dyskryminacją tych ludzi, z czego w cywilizowanym świecie zdano sobie wreszcie sprawę. W wielu krajach zachodnich ludzie nieheteronormatywni  mają prawo do zawierania związków małżeńskich i do adopcji dzieci na równi z osobami heteronormatywnymi.

W Polsce, ze względu na silny wpływ Kościoła, kultura społeczna charakteryzuje się dość wysokim stopniem konserwatyzmu, który nie tylko zrównanie tych praw wyklucza, ale powoduje w niektórych środowiskach wysoce agresywny stosunek do ludzi, którzy się tego domagają. Kościół i prawica tłumaczą te agresywne postawy właśnie zagrożeniem dla tradycyjnej rodziny ze strony ideologii LGTB. Ta ideologia ma jakoby polegać na propagowaniu związków homoseksualnych, co może skłonić niektórych ludzi, szczególnie młodych, do zmiany swojej heteronormatywnej orientacji seksualnej. Otóż ten element prawicowo-katolickiej narracji jest wyjątkowo słabym jej punktem i powinien być bezwzględnie wykorzystany przez lewicowo-liberalną opozycję. Wszystkie poważne źródła naukowe jednoznacznie wskazują, że orientacja seksualna jest wrodzona, a nie nabyta, a ponadto nie jest to stan chorobowy, który może być poddany jakiejś terapii. Orientacji seksualnej nie można kształtować, bo człowiek przychodzi z nią za świat i z nią umiera. Dążenia ludzi LGBT, domagających się równego traktowania, nie mogą być zatem uznane za ideologię, której celem jest niszczenie tradycyjnej rodziny. Demagogiczne argumenty Kościoła i prawicy służą w tym wypadku utrwaleniu stanu nierówności oraz pozyskaniu zwolenników wśród najbardziej ksenofobicznie i bigoteryjnie nastawionych warstw społecznych.

Tradycjonaliści, poszukując zewnętrznych urojonych zagrożeń, nie dostrzegają zagrożeń wewnętrznych, które sprawiają, że wiele rodzin jest patologicznych, w których dominuje przemoc i demoralizacja. W niedostrzeganiu i lekceważeniu tych zagrożeń, co było dobrze widoczne w sporach dotyczących ustawy o przemocy w rodzinie, ujawnia się cała hipokryzja „obrońców tradycyjnej rodziny”, dla których trwałość związku małżeńskiego jest ważniejsza od cierpienia tych, którzy żyją w rodzinie patologicznej. Oburza również ich niewrażliwość i widoczna pogarda w stosunku do rodzin rozbitych i niepełnych, w których, najczęściej kobiety, muszą samotnie wychowywać dzieci. Świadczy to o zimnym, doktrynerskim podejściu do uczuciowych związków między ludźmi. Tę hipokryzję i doktrynerstwo środowiska katolicko-prawicowego politycy opozycji powinni starać się wykorzystywać w walce politycznej.

Habemus Hołowniam!  :)

 

Nie jestem ekspertem od Szymona Hołowni. O tym, że prowadzi jakiś rozrywkowy program w TVN (kojarzyłem go raczej z tematyką religijną) dowiedziałem się gdy postanowił z niego zrezygnować. Nie miałem w ręku żadnej jego książki. Sporadycznie w „Tygodniku Powszechnym” czy na Facebooku czytałem jego felietony o sprawach bieżących. Zainteresował mnie w momencie gdy okazało się, że na serio planuje wystartować w wyborach prezydenckich. 

Moje wrażenia są siłą rzeczy dość powierzchowne i raczej świeżej daty, podobnie jak większości wyborców w kampanii. 

Pierwsze brawa Hołownia dostał za słowa o rozdziale Kościoła od państwa. Symptomatyczne. Czy to znaczy, że katecheza wróci do salek parafialnych, a państwo przestanie finansować inicjatywy czysto religijne? Tego się nie dowiedzieliśmy. Hołownia uważa in vitro za metodę nieetyczną, jest przeciwnikiem związków partnerskich, zawetowałby prawo liberalizujące obowiązującą w Polsce restrykcyjną ustawę antyaborcyjną (która i tak jest fikcją). Pytanie jak zareagowałby na całkiem prawdopodobne jej zaostrzenie?  

Hołownia mówi w niedawno wydanej książce, że „nikogo nie można karać za orientację seksualną, czy ich prześladować”, ale dodaje zaraz o homoseksualistach: „Mogę powiedzieć, że sposób, jaki oni wybrali na życie jest zły i mogę przedstawić argumenty za tym, ale zrobię to, jeśli ktoś mnie zapyta o zdanie i jeżeli będzie to mnie w jakiś sposób dotyczyło to zabiorę głos.”

Trudno nie uznać, że jest to postawa co najmniej schizofreniczna, a uznanie homoseksualizmu samego w sobie za „zły” stawia Hołownię w jednym szeregu z sympatycznymi fundamentalistami religijnymi w rodzaju Tomasza Terlikowskiego czy Marka Jurka.

W Polsce jest wielu wpływowych i ciekawych ludzi, którzy lokują swoje sympatie polityczne między PO a PiSem, umiarkowanych konserwatystów, marzących o silnym państwowym etosie. Są nieliczne, ale opiniotwórcze media czy stowarzyszenia katolickie, których wizja świata stoi na antypodach tego co głosi ojciec Rydzyk i dominujący nurt polskiego episkopatu. 

Jednak wszystkie tego typu inicjatywy: Polska XXI, Polska Jest Najważniejsza, Polska Razem – ludzie od Dutkiewicza, Rokity, Ujazdowskiego czy Gowina ponosili klęskę za klęską. Okazało się, że na ich emocje, abstrahujące od silnej polaryzacji, po prostu nie ma w Polsce miejsca.

Katolicki głos w Twoim domu

Na inauguracji kampanii w Gdańsku widziałem kolejnego po Biedroniu kandydata, który wygłasza kazanie, a przy tym sprawia wrażenie, że lubi słuchać swojego głosu. Po stronie minusów Hołowni zapisałbym to, że promieniuje zadowoleniem z siebie. Ale gdyby narcyzm i arogancja miały skreślać z polityki musielibyśmy zamknąć sejm z braku posłów.

Po stronie plusów stoją niewątpliwie wygadanie oraz wiarygodność w głoszonej homilii. Stworzenie fundacji pomagających najsłabszym – i to na świecie, a nie w Polsce, krytyka kompromitujących uwikłań Kościoła katolickiego, chęć przełamania obowiązujących podziałów – tu Hołownia jako publicysta, autor i medialny celebryta położył liczne zasługi. Na kontrze bezbarwnych polityków z Wiejskiej biegających między telewizyjnym studiem a sejmem za jego słowami stoją czyny. 

To właśnie jako „głos sumienia” starający się trafić do polskich katolików Hołownia wydaje mi się najciekawszy i najbardziej wiarygodny. Głos reformatorski, który, co ciekawe, wcale nie jest jednocześnie jednoznacznie „progresywny”. 

Polskiemu katolicyzmowi przydałoby się odrodzenie, oderwanie od hierarchii, odrobina protestanckiego fermentu bez odcinania się od tradycji i wrażenia pogoni za „nowinkami”, które na wielu muszą działać jak płachta na byka.

Dobrze brzmiące ogólniki o rozdziale Kościoła od państwa i potrzebie budowy wspólnoty znikną gdzieś w toku kampanii niepoparte konkretami. Natomiast ewangeliczne posłanie Hołowni, które denerwuje w formacie inauguracji kampanii, świetnie sprawdziłoby się – piszę to bez ironii – na ambonie czy w przykościelnej salce. 

Trochę szkoda, że Hołownia porzucił w swoim czasie plany wstąpienia do zakonu, byłby z pewnością bardzo ciekawym głosem wewnątrz kościelnej hierarchii. 


Fot:Andrew Skowron (Otwarte Klatki)

CC BY-NC-SA 2.0

Awangardo, zaczekaj! :)

Ruchy kobiece w Polsce nabrały wiatru w żagle, w czym wielka i na pewno niezamierzona zasługa PiS-u. Zamach na bardzo restrykcyjne i konserwatywne prawa reprodukcyjne rozbujał wahadło, które zdawało się zastygnąć na lata. Próba przepchnięcia go jeszcze bardziej na prawo pokazała, że dotychczasowa stabilność była fikcyjna, a napięcie powstałe w wyniku podtrzymywania status quo nie wywaliło bezpieczników tylko dlatego, że istniały mechanizmy omijania systemu. Pozorna statyczność sytuacji zwiodła konserwatywnych polityków, a wahadło, raz trącone, miota się na boki, kosząc po drodze wiele ideowych filarów dotychczasowego porządku, co wydawały się z marmuru. Strona konserwatywna, widząc ten stan rzeczy, rzuciła się do ideowego kontrataku, dzięki czemu częściej niż wcześniej słychać o tym, że cywilizacja europejska umiera, biali chrześcijanie są prześladowani, a polska kobieta zamiast stać na straży domowego ogniska ubiera się na czarno i domaga prawa do aborcji, czym wbija nóż w plecy Narodu.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Biorąc pod uwagę dobrowolną i głęboką kompromitację Kościoła katolickiego, który zdradził swoje ideały dla politycznego paktu i otwarcie wspiera dyktaturę, zasadniczo nic już więcej nie trzeba do dużej liberalizacji obyczajowej społeczeństwa Polski, której nadejście uważam za pewnik, a dyskutować możemy co najwyżej o tym, w jakiej formie i kiedy ona się dokona. Jesteśmy jako społeczność i jako struktura państwowa w kryzysie, czyli siłą rzeczy musi się dokonać przewartościowanie. Wszystkie skrzydła opozycji poczuły już krew bizona i wiedzą, że od siły przebicia politycznych aktorów, którzy zostaną na scenie po piątym akcie, będzie zależał kształt Polski na lata, jeśli nie dekady. Stąd ostatnio wysyp manifestów, oświadczeń, analiz i apeli – mądrzejszych lub głupszych. Stąd wzajemne obwąchiwanie się ruchów społecznych i partii. Nikt jeszcze głośno tego nie mówi, ale bloki wyborcze już się kształtują. Środowiska protestacyjne także wiedzą, że od ich uczestnictwa w tej rozgrywce zależeć będzie, czy ich postulaty zostaną wyryte na filarach nowej Rzeczpospolitej, która wyłoni się z oparów PiS-owskiej smuty.

Jedyny problem, jaki widzę w tym marszu po sukces, to przesadny pospiech. Oczywiście rozumiem, że mentorami i rzecznikami środowisk feministycznych są wyjadacze, co czekali na ostateczne starcie z siłami zła wiele lat i mają dosyć kompromisów, oglądania się na cudzą wrażliwość itd. Być może czują także, że stoją wobec „teraz albo nigdy” i nie żałują róż, gdy płoną zakrwawione prześcieradła. Jednak mam czasem wrażenie, że ta awangarda tak zaciekle gna do przodu, że zostawiła za sobą w tyle resztę wojska, co przyczyniło się walnie do skurczenia jej szeregów. Wiele osób, które zaczynały w Dziewuchach czy Strajku i uwierzyły, że są tam mile widziane, dowiedziało się po jakichś dwóch latach, że jeśli nie należą do elektoratu Razem lub Barbary Nowackiej, mogą przestać nazywać siebie feministkami. Po drodze nie pojawiła się refleksja, że różnica pomiędzy protestami gromadzącymi dziesiątki tysięcy osób a manifami środowiskowymi na kilkaset sztuk nie leży w nadzwyczajnej charyzmie i wybitnych zdolnościach organizacyjnych tych pierwszych. To nie tak, że doświadczone działaczki feministyczne nie umiały „wyprowadzić na ulice” (nienawidzę tego określenia) tysięcy ludzi, a tu nagle naturszczykom się to udało. Wręcz przeciwnie, wiele marszów i pikiet organizowały osoby dotąd szerzej nieznane, ledwo orientujące się w logistycznych i formalnych wymaganiach takiego wydarzenia. Na czym zatem polegał fenomen?

Otóż wielką siłą – która zdecydowała o sukcesach czarnych poniedziałków, wtorków i piątków – była powszechność. Szeroko zakrojony cel, pozwalający skupić pod czarnym parasolem masy. A w tych masach były katoliczki, ateistki, studentki, emerytki, wykładowczynie gender i sklepowe z małych miasteczek. Nikt nie wymagał od nich znajomości dzieł Élisabeth Badinter ani nie weryfikował, co rozumieją pod pojęciem feminizmu i czy w ogóle siebie tak postrzegają. Sukces odniesiony w roku 2016 był gigantyczny, tym potrzebniejszy, że opozycja chodnikowa właśnie przegrała długą i męczącą batalię o Trybunał Konstytucyjny. Spodziewano się powszechnie, że prawa reprodukcyjne zostaną rozjechane tym samym walcem, bo do października 2016 roku PiS ani razu się nie cofnął. Tymczasem stała się rzecz nieoczekiwana, która odwróciła być może losy całego konfliktu. Jak u Tolkiena, król Nazguli padł pod ciosem kobiety i przez chmury przedarło się słońce. Skłócone i pozbawione nadziei zastępy demokratyczne odzyskały ducha, bez którego nie podeszłyby potem pod Sejm, nie stanęły murem za sądami i tak dalej.

Ale po przesileniu letnim dzień się skraca. Jak KOD po wielkim sukcesie europejskiego marszu zaczął tracić impet, tak ruchy kobiece zachłysnęły się własnym triumfem i zaczęły popełniać błędy (zresztą w większości te same). Nie są one wciąż na tyle kardynalne, by przekreślać szanse na mocne wybrzmienie praw kobiet w przyszłej konstytuancie, ale niech będą światłem ostrzegawczym, aby nie zmarnować potencjału, który zaczyna powoli przesypywać się przez palce. Wierzę także głęboko, że nie są one wynikiem złej woli, raczej przedobrzenia i zapału, by jak najszybciej nadrobić zaległości kilkudziesięciu lat.

Po pierwsze, upolitycznienie.

Wyraźne faworyzowanie konkretnych opcji politycznych, odchodzenie od pluralizmu, otwarte bratanie się z politykami, przekształcanie struktur lokalnych w zaplecze polityczne Inicjatywy Polskiej, Razem, Zielonych itp. odstrasza osoby z innych opcji i zamienia ruchy kobiece w przybudówkę partyjną. W efekcie na placu boju pozostają tylko ci aktywiści, którzy popierają polityczne poglądy lokalnej liderki lub liderek. Inne osoby opuszczają grono sympatyków czy czynnych zwolenników, bo nie rozumieją, dlaczego w środowisku skupionym wokół walki o prawa reprodukcyjne nie wolno im skrytykować programu Rodzina 500 plus i właściwie kiedy ustalono, że feministka nie może być liberałką (niedawno redaktor opozycyjnego fanpage’a nazwał Joannę Scheuring-Wielgus „popfeministką”, bo ma niewłaściwe poglądy… gospodarcze). Rozumiem, że liderki mogą podzielać także różne idee swoich sojuszników (jest to naturalne i kuszące, bo otrzymują od tych sojuszników konkretne wsparcie), ale jeśli wymagają tego samego od wszystkich swoich sympatyków i zaczynają mieszać prywatne sympatie z oficjalną linią ruchu, tracą resztę. Nie czarujmy się, spora część mas protestujących to były kobiety związane z centrum lub centrolewicą, nie wszystkie były ateistkami, nie wszystkie były socjalistkami itd.

Po drugie, radykalizm –

chociaż niektórzy mogli już zapomnieć, czarny poniedziałek był protestem przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego. To ta sprawa porwała tłumy. Walka o liberalizację tejże ustawy, prawa LGBT, dofinansowanie in vitro itp. niekoniecznie muszą skupiać taką samą liczbę zwolenników. Ruchy kobiece robią dużo dobrego, aby ożywić publiczną debatę o aborcji i sprowadzić ją na szersze tory, ale drogą do zdobycia szerokiego poparcia dalej idących postulatów jest dialog i edukacja, a nie obrażanie się na dotychczasowych zwolenników, gdy mówią, że to nie ich bajka. Nie każdy też musi się zachwycać zdjęciami nieogolonych pach w ramach „ciałopozytywności” i naprawdę nie znaczy to od razu, że jest „dziadem” (tego określenia też nie znoszę) lub ofiarą patriarchatu.

Po trzecie, ujednolicenie –

tak, ruch skupia osoby mające raczej wspólne poglądy, jednak nie znaczy to, że nie podlegają one debacie. Jestem każdorazowo w szoku, widząc, jak zamknięte na argumenty i zacietrzewione bywają osoby niosące na sztandarach tolerancję i różnorodność. Skoro idziemy do walki z utrwalonymi dogmatami i chcemy obalać tabu, nie twórzmy własnych. Tak, wolno krytykować parady równości, projekt Barbary Nowackiej albo estetykę Żelaznych Wagin. Bez pluralizmu nie ma dyskusji, a wewnętrzny obieg dyskusyjny jest jak układ krwionośny – kiedy go nie ma, organizm nie żyje.

Po czwarte, pouczanie –

bojownicy ideowi mają nieznośną tendencję do poprawiania całego świata. Doskonały sposób na odstraszanie sojuszników to wrzucanie ich do jednego wora z ojcem Rydzykiem i ONR-em, bo np. nie posługują się lewicową nowomową i mówią „osoby niepełnosprawne” zamiast „osoby z niepełnosprawnościami”. Zresztą kwestie językowe to doskonały przykład, jak w imię niewykluczania można wykluczyć z rozmowy nawet przyjaznych sobie dyskutantów, i zasługują na osobny esej. I chociaż same feministki powtarzają, aby im mężczyźni nie tłumaczyli, jak mają być feministkami, ulegają pokusie pouczania swoich koleżanek i z politowaniem informują je, że są ofiarami manipulacji i patriarchatu, jeśli mają inne zdanie w dyskusji.

Po piąte, arogancja

– skupia wszystko, o czym była mowa wcześniej. Łatwo ulec pokusie i kreować się na tych prawych oraz oświeconych, jeśli się stoi po stronie sił dobra. Na tyle łatwo, że gdzieś zanika wrażliwość na różnorodność ludzi, różnorodność rozumianą nie tylko wąsko, wyłącznie seksualnie, lecz także ideowo, wyznaniowo, pochodzeniowo. Pamiętajmy, że na początku same organizatorki czarnych protestów odrzucały akademicką „mędrkowatość” i chciały tworzyć ruch dla wszystkich, a nie jedynie dla osób z doktoratem z feminizmu. To właśnie świeżość, powszechność, nieobciążenie środowiskowymi przepychankami były na początku ich wielkim atutem. Jak to jednak bywa, buntowniczki same poczuły się mentorkami i weszły w środowiskowe przepychanki, dorobiły się własnych konfliktów wewnętrznych (choćby pamiętna sprawa rejestracji znaku towarowego Dziewuchy Dziewuchom). Zaczęły także mówić do szerokich mas językiem tych akademickich feministek, których styl na początku odrzuciły – nie dlatego, że akademiczki nie miały racji, ale dlatego, że ich ton te masy odstraszał.

Po szóste, solidarność tylko ze sobą.

Nie tak dawno mój kolega, zaangażowany działacz z Małopolski, napisał gorzki tekst o tym, jak to przestał chodzić na czarne protesty, bo nigdy nie widuje jego liderek pod sądami. Zdarzyło mi się również usłyszeć od feministek, że protesty Obywateli RP, KOD-u i środowisk prodemokratycznych są „liberalne” (co?), „centrowe” (co?) i przede wszystkim są „wasze”, podczas gdy prawa reprodukcyjne są „sprawą wszystkich”. Ta bezkompromisowa solidarność nie obowiązuje jednak, gdy trzeba iść bronić Trybunału Konstytucyjnego (bo feministki mają żal do Rzeplińskiego).

Po siódme, rewanżyzm.

Jako osoba optująca za równością, nie mogę się zgodzić ani na faworyzowanie (opisane wyżej), ani na szowinizm w stosunku do mężczyzn mający wyrównać rachunek dziejowych krzywd. Nie tylko mnie odstraszają hasła typu „do debaty zapraszamy tylko kobiety”, „na naszą scenę nie wejdzie żaden mężczyzna” czy wygibasy na Kongresie Kobiet, co tu zrobić z Rzecznikiem Praw Obywatelskich, bo niestety nie jest kobietą. Bardzo lubię filmiki Przy Kawie o Sprawie, ale nie traktujmy ich jako instruktażu na serio. Pielęgnowane są także urazy i uraziki, jedna nieopatrznie rzucona uwaga gdzieś w ferworze ulicznej walki przekreśla współpracę między dużymi grupami opozycyjnymi, jedna niewyciągnięta lub nie w porę wyciągnięta flaga zrywa mozolnie budowane relacje itd. Opozycja parlamentarna jest en masse oskarżana o wszystkie błędy i zaniedbania Trzeciej Rzeczpospolitej w kwestiach praw reprodukcyjnych, co prowadzi do dalszego izolacjonizmu i zamykania się we własnej ideowej bańce.

Ktoś powie, że to wszystko dowody anegdotyczne, bolączki środowiskowe, występujące lokalnie i z różnym natężeniem, bo przecież są świetlane przykłady, jak Warszawski OSK pełniący wartę pod Senatem w lipcu 2017 albo wspólne wspieranie protestu RON wiosną 2018. Zgadzam się z tym w pełni. To są problemy na razie incydentalne. I być może nie przesądzą o sukcesie lub porażce postulatów feministycznych. Ale byłoby mi naprawdę szkoda, gdyby z ich powodu – a są to przecież głównie kwestie komunikacji i przekazu – ucierpiał tak ważny i silny ruch.

Chcę także skłonić liderki do refleksji nad tym, że rola szydercy jest wygodna, ale nie wnosi wiele konstruktywnego. Byłoby miło, gdyby po naszej stronie były same anioły, ale nie są. Musimy pracować z tym, co mamy. Ważne jest zaakcentowanie swoich bolączek, tylko za tym musi pójść jakiś wniosek konstruktywny. Jeśli postulaty Strajku Kobiet mają wejść do absolutnego kanonu przyszłego kształtu prawa i narracji, jaka popłynie przez odbitą PiS-owi Rzeczpospolitą, nie ma innego sposobu niż przekonać do nich, kogo się da. A nie da się nikogo przekonać, nie rozmawiając z nim. Tak, rzecz jasna można się obrazić, pielęgnować bycie zdradzonym o świcie i odmówić rozmowy ze skompromitowaną opozycją parlamentarną. Ale to się nie przyczyni do tego, że do przyszłego Sejmu nie wejdzie PO, a rząd utworzy Razem. Kto ma dopilnować realizacji postulatów kobiet, jeśli nie one same? Owszem, walka o fotel poselski oznacza wiele zakrętów, często zgniłe kompromisy i zmuszenie się do rozmów z tymi wąsatymi Januszami, którymi tak się gardzi. Jednak nie da się licytować i rozgrywać, nie wykładając stawki na stół. Można oczywiście pozostać komentatorem zza pleców innych graczy i pogodzić się z taką rolą – bo też jest ona bezpieczniejsza. Wejście do rozgrywki to ryzyko, oznacza poniesienie odpowiedzialności, choćby częściowej, za jej wynik. Dużo łatwiej jest wiecznie krytykować Okrągły Stół niż stworzyć nowy i samemu znaleźć się w roli osoby, której przyszłe pokolenia powiedzą kiedyś „rozczarowaliście mnie”. Oznacza też jednak wyjście z roli wiecznej ofiary, którą bez przerwy zdradzano i której „się należy” oraz przyjęcie roli aktywnej, partycypację w decydowaniu o losie swoim i osób, które za nami poszły.

Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Gdyński Paragraf 22 :)

comment_s4cLuX61QzeiVk9B015tGP3G7jrK4eL4

Taki mamy klimat, że Paragraf 22 nie bez przyczyny często gości na tym blogu. Nie inaczej będzie tym razem. Gdyby Joseph Heller nie napisał nic poza Paragrafem 22 właściwie świat nic by nie stracił. Gdyby jednak nie napisał Paragrafu 22 w 1961 roku świat mógłby wyglądać inaczej. Bez Hellera mogłoby nie być Monthy Pythona jak twierdził kiedyś w jednym z wywiadów John Cleese. Bez Monthy Pythona, jak mawiał pewien klasyk spod Białegostoku, mogłoby nie być już niczego, a na pewno nie powstałby mój blog i nie przeczylibyście tego dzisiejszego wpisu. Karty więc na stół. Przypomnijmy czym był, jest tytułowy Paragraf 22.

Literacki Paragraf 22 dawał żołnierzowi możliwość natychmiastowego zakończenia pełnienia służby na własną prośbę z powodu choroby psychicznej. Jednak ktoś, kto w trosce o uratowanie własnego życia chciał wnieść o zwolnienie ze służby, udowadniał tym samym, że jest psychicznie zdrowy, a tym samym nie mógł już prosić o zwolnienie z powodu choroby psychicznej.

Teraz ten paragraf 22 postanowiła użyć przeciwko nam rządząca Gdynią Samorządność. Złożyliśmy przed wakacjami w gdyńskim ratuszu wraz z innymi organizacjami obywatelski projekt w sprawie przyjęcia programu polityki prozdrowotnej ,,in vitro” i czekaliśmy sobie spokojnie, aż skończą się wakacje i radni powrócą do pracy. Tymczasem dostaliśmy opinię radcy prawnego miasta, który wytknął naszemu projektowi, kilka punktów technicznych do poprawy nie zmieniających części merytorycznej projektu. Zgodnie z sugestiami radcy poprawiliśmy więc go w ramach autokorekty, po konsultacji z prawnikiem specjalizującym się w prawie administracyjnym, uwzględniając uwagi radcy miasta, na zasadzie kopiuj/wklej. Na komisji, a potem dzień później na radzie miasta usłyszeliśmy, że te poprawki sprawiły, że projekt nie może być rozpatrzony, bo wprowadziliśmy poprawki, a to pod tym wcześniejszym projektem podpisało się 1600 mieszkańców Gdyni. Joseph Heller od 1999 roku nie żyje, ale gdyńska urzędnicza biurokracja udowadnia starą prawdę, że twórca może odejść, ale dobra literatura będzie żyć wiecznie. Paragraf 22 to nie literacka bujda. Paragraf 22 w Gdyni istnieje.

Pokopmy trochę głębiej ten temat. Na czym polegały te błędy w naszym projekcie? Otóż pierwszy wytknięty polegał na tym, że nie określiliśmy w naszym projekcie źródeł finansowania naszego projektu w miejskim budżecie. Rzeczywiście nie zrobiliśmy tego, bo gdybyśmy to zrobili, to musielibyśmy naprawdę mocno pokombinować, by prawidłowo jako obywatele znaleźć odpowiednią klasyfikację budżetową. Musielibyśmy naprawdę mocno zagłębić się w ten budżet, gdyż w związku z tym, że spodziewaliśmy się odmowy miasta z powodu braku środków w rezerwie budżetowej na rok 2017, zaproponowaliśmy budżet roku 2018ego. Tymczasem budżet 2018 jeszcze nie powstał. Nie istnieje. Za to Paragraf 22 w Gdyni istnieje.

Drugi zarzut – najpoważniejszy, dotyczył braku w projekcie opinii Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji. Zwróciliśmy się więc do wyżej wymienionej agencji o opinię. Jednak otrzymaliśmy informację, iż jedynym organem uprawnionym do wystąpienia o nią jest rządzący od 1998 Gdynią Prezydent Miasta. No i masz babo plecak. „Był więc tylko jeden kruczek paragraf 22, który stwierdzał, że troska o życie w obliczu realnego i bezpośredniego zagrożenia jest dowodem zdrowia psychicznego. Orr był wariatem i mógł być zwolniony z lotów. Wystarczyło, żeby o to poprosił, ale gdyby to zrobił, nie byłby wariatem i musiałby latać nadal. Orr byłby wariatem, gdyby chciał latać dalej, i byłby normalny, gdyby nie chciał, ale będąc normalny musiałby latać. Skoro latał, był wariatem i mógł nie latać; ale gdyby nie chciał latać, byłby normalny i musiałby latać.” Paragraf 22 w Gdyni nie lata. Wzrósł w ziemię za mocno.

Jeden z innych bohaterów Paragrafu Major Major Major miał w zwyczaju przyjmować podwładnych w swoim gabinecie tylko wtedy kiedy go w nim nie było. Coś ala prezydent Wojciech Szczurek. Czytam w archiwalnym artykule na Wirtualnej Polsce: ,,Na stronie Urzędu Miasta Gdyni widnieje informacje, że prezydent Wojciech Szczurek przyjmuje interesantów we czwartki po wcześniejszym umówieniu wizyty w Referacie Skarg i Interwencji. Wynika z tego, że mieszkaniec miasta, który chce widzieć się z prezydentem musi się jedynie zapisać i poczekać do ustalonego terminu wizyty. Do referatu należy przyjść zapisać się osobiście, rejestracja telefoniczna lub e-mailowa nie jest możliwa. Petent musi zabrać ze sobą całą dostępną dokumentację dręczącego go problemu. Samo przyjęcie dokumentów nie oznacza jeszcze, że dojdzie do rozmowy z włodarzem miasta. Urzędnik weryfikuje przyniesione akta, spisuje protokół ze spotkania i opiniuje wagę sprawy. Konsultacje z mieszkańcami odbywają się w biurze prezydenta cztery razy w miesiącu. Petenci muszą mieć konkretne sprawy – skargi lub zażalenia. Jeżeli są to tylko sugestie lub pomysły to do spotkania nie dojdzie. Na zwyczajną rozmowę z Wojciechem Szczurkiem również brak szans. Pracownicy gdyńskiego magistratu twierdzą, że propozycje same w sobie sprawami nie są. – Często zarzuca się prezydentowi, że nie spotyka się z mieszkańcami, a to nieprawda. Wielokrotne doświadczenia takich ogólnych spotkań w przeszłości wykazały, że nie przynoszą one oczekiwanych rezultatów, ani przez mieszkańców, ani przez prezydenta – górują bowiem na nich emocje, a nie merytoryczne argumenty – mówi Joanna Gratej, pracownik gdyńskiego magistratu.” Gdyński Paragraf 22 w pigułce.

-Szefie, przyszedł e-mail do pana!

– Niech wejdzie

Paragraf 22 jest nie tylko w Gdyni, ale w całym naszym kraju coraz częściej w użyciu, bo w Polsce jak policzył ostatnio GUS jest dziś 3,5 razy więcej urzędników niż za czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, której żywot skończył się w 1989 roku. GUS szacuje, że łącznie w budżetówce pracuje ponad trzy miliony Polaków, a koszt obsługi sektora publicznego niedługo przekroczy 100 miliardów złotych rocznie. Urzędniczy rak biurokracji rozwija się nieustająco i niezależnie od opcji politycznej. Platforma obiecywał z tym skończyć, a tylko w kryzysowych latach 2008 -2009 prześladująca polski mały i średni biznes biurokratyczna armia urzędników wzrosła o kolejne 40tys. Choroba wciąż narasta. Tylko niedawno obsługa samego programu 500 plus wygenerowała kolejne blisko 10 tysięcy urzędniczych miejsc pracy. W samej Gdyni na niecałych 300 mieszkańców przypada jeden miejski urzędnik, a jeszcze niedawno mimo, że mieszkańców było więcej, bo Gdynia się wyludnia, wskaźnik 1 do 400 wystarczał. Teraz już nie wystarcza. W Polsce za to na 1000 mieszkańców przypadają 2 małe i średnie firmy. To najniższy wynik w całej Unii Europejskiej. Po co się starać i je zakładać, rozwijać skoro można żyć przyjemnie na cudzy koszt. Nowy Jork ma 51 radnych, Berlin 100, a Paryż 172. W Warszawie liczba miejskich radnych wynosi natomiast 469. W mojej liczącej niecałe 250 tysięcy mieszkańców Gdyni 28. W liczącym prawie 3,8 mln mieszkańców Los Angeles 15. W efekcie w całej Polsce liczba samych tylko radnych wynosi około 50 tysięcy.

Ci urzędnicy na różnorakich szczeblach, osadzani w przedziwnych miejscach biją kolejne rekordy w kolejnych dyscyplinach. Jak rejestruje skrupulatnie Grant Thornton od początku stycznia do końca czerwca 2017 r. uchwalono w Polsce 17 440 stron maszynopisu aktów prawnych najwyższego rzędu – ustaw i rozporządzeń. Jest to wynik aż o 36,3 proc. wyższy niż w analogicznym okresie ubiegłego roku, kiedy to w życie weszło 12 796 stron maszynopisu aktów prawnych. Jeżeli w drugiej połowie roku 2017 zostanie utrzymana tendencja, to w 2017 roku powstałoby 43 488 stron maszynopisu aktów prawnych, czyli zdecydowanie najwięcej od 1918 roku. Żeby to przeczytać to nie starczyłoby życia, gdyż licząc to na dni to codziennie wchodzi w życie średnio siedem nowych aktów prawnych najwyższego rzędu. W tej produkcji jesteśmy niekwestionowanym liderem Unii Europejskiej. Szwecję pobiliśmy 56 krotnie.

,, I to jest nowa strategia syntezy. (…) I to jest nowa koncepcja sztuki. (…) Patataj… Patataj… Patataj…”

Rozdział państwa od Kościoła i koncert Behemotha – odpowiedź na artykuł ks. Wojciecha Parfianowicza :)

Ks. Parfianowicz w swoim artykule zniekształca rozumienie istotnych pojęć, stara się żerować na lękach, stosuje podwójne standardy etyczne. Już na początku próbuje obecne w Polsce postulaty dotyczące świeckości państwa zaprezentować jako coś przeciwnego niż to, czym są w rzeczywistości.

Przy okazji lektury felietonu, zadałem sobie pytanie, o co właściwie ma chodzić w tak pożądanym przez niektórych rozdziale Państwa od Kościoła. Nie żyjemy wszak w Państwie teokratycznym, ani takim, jak np. Wielka Brytania, czy Dania, gdzie religia ma status państwowej, a głowa Państwa jest jednocześnie głową Kościoła. Niektórzy rozdział Państwa od Kościoła rozumieją jako wykarczowanie przestrzeni społecznej z wszelkich przejawów religijności.

Pierwsza kwestia jaką należy wyjaśnić – państwo wyznaniowe i państwo klerykalne to nie to samo. W Wielkiej Brytanii istnieje religia państwowa, ale Kościół Anglikański nie jest klerykalny – to kościół podlega królowi a nie odwrotnie. Kościół Katolicki jest instytucją klerykalną – to on ma stać ponad państwem: ponad władzami, którym będzie mówił jak mają rządzić i ponad prawem, któremu nie będzie podlegał. Polska nie jest państwem wyznaniowym ani całkowicie klerykalnym (w tym wypadku katolickim). Klerykalizm jednak się w Polsce przejawia – a Kościół chce jego pogłębiania.

Formalnie Polska jest państwem demokratycznym i świeckim. W praktyce jest demokracją nieskonsolidowaną – czy inaczej demokratoidem, jak to określił Stanisław Lem. Demokracja więc jest tu wypaczona, pełno w niej różnych patologii. Również w kwestii świeckości i niezależności od Kościoła. Przykłady można wymieniać długo: w szkołach publicznych za pieniądze podatników katechizuje się dzieci; w państwowych instytucjach wiszą krzyże; w wojsku mamy oficerów politycznych zwanych kapelanami; częścią państwowych obchodów są katolickie msze; prywatne uczelnie katolickie – jak Katolicki Uniwersytet Lubelski są finansowane z budżetu.

Autor stwierdza, że „Niektórzy rozdział Państwa od Kościoła rozumieją jako wykarczowanie przestrzeni społecznej z wszelkich przejawów religijności”. Jacy „niektórzy”? Czy aby nie istnieją oni głównie w głowach ludzi takich jak ks. Parfianowicz? Z tego co ja widzę bowiem, o wyczyszczeniu przestrzeni społecznej ze wszelkich przejawów religijności mówi głównie katolicki kler i bliskie mu media. Po to by – jak sądzę – skojarzyć postulat świeckości państwa, jego rozdzielności z Kościołem – z jakąś tyranią, która będzie zakazywała ludziom wyznawać religii.

W Polsce najczęściej rozdział ten rozumiany jest z perspektywy liberalnej – czyli nie jako usuwanie przejawów religijności ze sfery społecznej, a jako usuwanie obecności Kościoła Katolickiego ze sfery państwowej (samorządowej). Jest to zresztą istotny element nie tylko dla ochrony swobód obywatelskich ale i dla polskiej suwerenności – wszak obecność katolickiej symboliki czy przedstawicieli Kościoła w urzędach, szkołach, wojsku, to obecność symboli i przedstawicieli obcego państwa.

Skąd bierze się przekonanie, że to właśnie światopogląd ateistyczny, liberalny, relatywistyczny, to ten podstawowy, zerowy, który ma służyć jako punkt wyjścia, albo dojścia dla oczekiwanego Państwa neutralnego światopoglądowo, czyli, jak to się mówi, świeckiego? Czy podejście ateistyczne, liberalne, nie jest po prostu jednym ze światopoglądów, tak samo „nieneutralnym” jak ten katolicki? Na czym w ogóle ma polegać owa mityczna neutralność światopoglądowa? Na rozdwojeniu jaźni? Na udawaniu, że publicznie, wartości chrześcijańskie mnie nie obchodzą, bo obchodzą mnie tylko prywatnie, po godzinach?

Główna manipulacja Ks. Parfianowicza w tym akapicie polega na przedefiniowaniu neutralności państwa tak by wyszło z tego coś absurdalnego. Przedmiotem neutralności światopoglądowej państwa nie jest państwo – które z założenia opiera się na jakiejś ideologii – a istniejący w tym państwie ludzie i instytucje. Oznacza to, że państwo nie może traktować w uprzywilejowany sposób ani dyskryminować nikogo ze względu na wyznanie. Takie państwo nie promuje teizmu, albo ateizmu jak i nie promuje związków wyznaniowych czy bezwyznaniowości. Z tym niestety w Polsce są problemy – bo strona katolicka jest na liczne sposoby uprzywilejowana – co tym samym doprowadza do dyskryminacji strony niekatolickiej.

Słowa o rozdwojeniu jaźni rozumiem jako odniesione do rzekomego polityka czy urzędnika będącego katolikiem, który musiałby wykonując obowiązki, działać wbrew swoim poglądom. Wyjaśnię więc. Jeżeli ktoś jest faktycznie katolikiem, powinien wiedzieć, że w państwie demokratycznym od ludzi na stanowiskach państwowych (samorządowych) wymaga się przestrzegania szerokiego zakresu prawa – które nie jest spójne katolickim światopoglądem. Ktoś taki więc nie powinien podejmować się pracy na takich stanowiskach. Tak jak pacyfista nie pcha się do wojska, żeby potem narzekać, że uczą go tam strzelać.

Przypomnę zresztą, że Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 1868 stanowi, iż grzechem dla katolika jest również współdziałanie w grzechu innych i nie potępianie tego co katolicyzm uznaje za złe. Czym zaś jest bycie urzędnikiem, burmistrzem, posłem, prezydentem w państwie świeckim i demokratycznym – jak nie byciem częścią „grzesznego” i „heretyckiego” systemu demokratycznego? Z drugiej strony jeżeli jakiś polityk czy urzędnik nie podziela katolickich poglądów: nie potępia demokracji, jest zwolennikiem wolności słowa i wyznania, nie chce delegalizacji antykoncepcji, delegalizacji małżeństw cywilnych, itd. – to nie jest katolikiem i nie powinien siebie za takiego uważać. Niech więc ci, którzy nie podzielają katolickich poglądów nie udają katolików a katolicy niech trzymają się z daleka od zawodów wymagających podejmowania działań niezgodnych z katolicyzmem – i nie będzie „rozdwojenia jaźni”.

A może neutralność ma oznaczać obojętność, np. na zło? Czy można pozostać „neutralnym” wobec pogardy, wobec krzywdzenia drugiego człowieka?

Neutralność światopoglądowa państwa nie oznacza obojętności na zło, pogardę i krzywdzenie innego człowieka – jak sugeruje ks. Parfianowicz. To właśnie pogarda i pochwała dla krzywdzenia drugiego człowieka płynące ze strony Kościoła Katolickiego sprawiają, że coraz więcej ludzi dostrzega, iż są w Polsce z tą neutralnością problemy. Kościół nie obawia się, że neutralność będzie obojętnością na zło. Kościół obawia się tego, przez taką neutralność nie będzie mógł dalej zasłaniać się religią by unikać odpowiedzialności – za własne zło. Gdy bowiem taka neutralność i niezależność państwa zaczną działać – karane tak jak każde inne, będą podmioty związane z Kościołem Katolickim: katolickie media nawołujące do nienawiści na tle wyznaniowym i etnicznym; katoliccy „patrioci” niszczących groby i pomniki czy publicznie rzucający postulaty do mordowania kogoś; księża dopuszczający się przekrętów finansowych lub nawołujący do ustanowienia państwa totalitarnego; politycy wspierający kult katolickich zbrodniarzy. To stronie katolickiej zależy na ignorowaniu pogardy i krzywdzenia innych. Na ignorowaniu dyskryminacji, mowy nienawiści, aktów przemocy i wandalizmu. Stąd takie inicjatywy jak wystosowany w ostatnim czasie przez środowiska katolickie wniosek o delegalizację Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych.

Dalej ks. Parfianowicz odnosi się do mającego się odbyć w Szczecinku koncertu zespołu Behemoth. Najpierw zaznacza.

Do finansowania z budżetu miasta mają prawo inicjatywy katolickie, jak i niekatolickie. To dla mnie oczywiste.

Parę zdań później zaś stwierdza:

Koncert zespołu Behemoth nie powinien być organizowany przez publiczną instytucję kultury, nie dlatego, że zespół ten głosi poglądy inne niż Kościół, ale dlatego, że otwarcie szydzi z wiary, publicznie obraża ludzi wierzących, niewybrednie kpi z ważnych dla tych ludzi wartości.

Tak więc nie można wesprzeć koncertu bo „szydzi”, ale można wspierać inicjatywy katolickie – mimo, że Kościół Katolicki obraża, podżega, pomawia (a celem jego ataków nie są tylko symbole a żyjący ludzie)? Kościół Katolicki też szydzi innych poglądów (np. przez wypaczanie cudzych postulatów, by sprowadzić je do absurdu i przez to po cichu wyśmiać – jak to uczynił ks. Parfianowicz z ideą państwa neutralnego pod względem wyznaniowym). Ludzi niepodzielających katolickich poglądów wyzywa od „lewactwa”. Regularnie pomawia wszystkich liberałów o to że są „komunistami”. Ateistów dehumanizuje, głosi że nie są zdolni przestrzegać jakichkolwiek zasad moralnych. Dyskredytuje osoby poczęte drogą in vitro – robiąc z nich niedorozwinięte umysłowo. Kpi z buddystów, ludzi słuchających pewnych gatunków muzyki czy ćwiczących jogę – mówiąc, że oddają się pod wpływ Szatana. Nie słyszałem o przypadkach znieważania czy atakowania katolików z powodu samych treści niesionych przez zespoły takie jak Behemoth. O aktach przemocy, wandalizmu i agresji słownej – spowodowanych katolicką retoryką usłyszeć można zaś często.

Czy ktoś, kto tworzy takie rzeczy, kto drze na koncercie Biblię krzycząc „żryjcie to g..wno”, kto o wielkim Polaku, jakim był Jan Paweł II, którego Sejm RP w specjalnej uchwale nazywa „najważniejszym z Ojców niepodległości Polski”, śpiewa: „Dziś czas by sięgnąć po głowę tego, powolnego, który taki zgarbiony i niedołężny, siedzi na tronie Watykanu! Dziś my karcimy waszego, ścinamy głowę Watykanu, którą wyślemy zanim przyjdzie tam, gdzie wasza wiara rozpostarła swe brudne skrzydła”; że ktoś taki jest godny jakiegokolwiek promowania, a jego twórczość można zakwalifikować w ogóle jako przejaw ludzkiej kultury, którą powinno polecać miasto i podległa mu instytucja, zajmująca się kulturą?

Choć autor zapewniał, że problemem nie jest głoszenie innych poglądów niż katolickie, parę zdań później neguje prawo do potępiania Jana Pawła II. Dla niekatolika a już w szczególności liberała, Jan Paweł II jest osobą zasługującą na krytykę nie tylko dlatego, że przewodził Kościołowi Katolickiemu, ale też ze względu na konkretne działania z tego wynikające, np. wspieranie totalitarnych reżimów – jak argentyński czy poszczególnych osób – jak Ante Gotovina. Istotą argumentu ks. Parfianowicza jest odmowa prawa do – w tym wypadku artystycznego – potępienia postaci historycznej, która w pełni na to zasługuje. Metoda przekazu nie jest najlepsza, ale biorąc pod uwagę to, że Kościół stara się stłamsić nawet merytoryczny głos krytyki Jana Pawła II – sam po części do takich form przekazu sprowokował.

Uznaję różnorodność poglądów i nikomu nie odbieram prawa do ich wyrażania. Jednak wewnętrznie nie zgadzam się na deptanie ludzkiej godności. To, co czyni zespół Behemoth, nie jest i nigdy nie było cywilizowaną różnicą poglądów, życzliwą dyskusją, czy nawet ostrą satyrą. Twórczość tego zespołu jest publicznym i niestety bezkarnym gwałceniem podstawowej ludzkiej wartości, do której uznania nie potrzeba być wierzącym. Mówię tu bowiem o szacunku do drugiego człowieka, którego, niestety, w naszej przestrzeni publicznej jest coraz mniej.

Tutaj autor wylewa swoje życzenia – jak chciałby zostać odebrany. Nie – ks. Parfianowicz nie uznaje różnorodności poglądów, skoro chce tłumienia negatywnego zdania o papieżu. Jest zresztą przedstawicielem Kościoła Katolickiego – który w swojej doktrynie potępia wolność poglądów. Nie sądzę też by ks. Parfianowicz nie zgadzał się na deptanie ludzkiej godności, skoro postanowił reprezentować regularnie depczący ludzką godność Kościół Katolicki.

To prawda, że w przestrzeni publicznej coraz mniej jest szacunku do drugiego człowieka – ale do tego w znacznym stopniu przyczynił się właśnie Kościół Katolicki. To Kościół sprowadził argumentację w debacie publicznej – do ubliżania od „lewactwa”, „komuchów” i „zdrajców”. Do tego, że każdy argument strony przeciwnej można zagłuszyć krzycząc „komunistyczna propaganda”. Do negacji samej podmiotowości przeciwnej strony społecznej debaty i sprowadzenia jej do rangi „wrogów ojczyzny”, z którymi się nie rozmawia, tylko których należy z Polski wygnać lub wytępić.

Do całej poruszonej w artykule sprawy in vitro nie będę się tutaj odnosił – z racji, że jest on odpowiedzią na artykuł Jerzego Hardie-Douglasa. Odniosę się jednak do jednego fragmentu.

Jeśli chodzi o sprawy bioetyczne, argumenty teologiczne nie są dla Kościoła jedynymi, gdyż Ewangelia nie dla wszystkich jest racją wystarczającą. To zresztą dość „średniowieczne” podejście, jeśli na ten okres w historii ludzkości spojrzeć mniej stereotypowo. Tylko przypomnę, że to właśnie w średniowieczu, obok katedr, w Europie rosły uniwersytety, gdzie kwitło życie naukowe. Fakt, wielu naukowców było jednocześnie duchownymi. Wiem, że dla wielu to nieprzekraczalna wada.

Kościół swoje opinie na tematy bioetyczne formułuje nie na podstawie żywotów świętych, ale najnowszych osiągnięć nauki. Wiara nie wyklucza bowiem racjonalności.

Nie słyszałem o żadnym tekście ewangelicznym potępiającym zapłodnienie in vitro. Kościół Katolicki zresztą z tekstami ewangelicznymi ma niewiele wspólnego. Lubi się jedynie nimi od czasu do czasu zasłaniać. Zapłodnienie in vitro dla Kościoła nie jest problemem etycznym czy teologicznym, ale kwestią zysku społeczno-politycznego. Jednym z pierwszych argumentów ze strony katolickiej z jakim się spotkałem był argument mówiący, że z in vitro rodzą się dzieci słabe, z wadami genetycznymi, że metoda ta pozwala na rozmnażanie się słabym biologicznie jednostkom – co ma być przeszkodą w budowaniu silnego społeczeństwa. Przypomina to podejście nazistowskie, więc teraz Kościół zasłania się głównie „obroną życia” zarodków – co pozwala mu dodatkowo żerować na empatii. W tekście ks. Parfianowicza szczątkowo jednak pojawia się argument eugeniczny – dziecko poczęte drogą in vitro porównuje on do samolotu do którego włożono podróbkę silnika.

Co do uniwersytetów przy katedrach – nic dziwnego że jakakolwiek działalność badawcza rozwijała się tylko tam, skoro Kościół zwalczał wszystko co mu nie podlegało. Wystarczy jednak przypomnieć jaki „naukowy” stosunek miał on do kwestii poruszonych przez Giordano Bruno czy Mikołaja Kopernika a później do piorunochronów czy szczepień – i cała ta „naukowość” pryska.

Na koniec zostaje kwestia „najnowszych osiągnięć nauki” na których niby to ma opierać się Kościół Katolicki. Jakie to dokładnie odkrycia naukowe mówią np. o tym, że dzieci z in vitro rodzą się niedorozwinięte umysłowo i z charakterystycznymi bruzdami dotykowymi – jak to głosił choćby ks. Franciszek Longchamps de Berier? Jakie badania naukowe udowodniły, że dzieci poczęte drogą in vitro cierpią na syndrom ocaleńca – jak głosi ks. Piotr Kieniewicz? Kościół tu nie opiera się na nauce a jedynie forsowanym przez siebie „prawdom” – przyczepia etykietę „naukowy”, żeby mieć jakiekolwiek szanse w dyskusji. Co do racjonalizmu – przypominam, że został on potępiony przez Kościół Katolicki w dokumencie Syllabus Errorum – Piusa IX.

Ks. Wojciech Parfianowicz cytował w swoim artykule fragmenty piosenek Behemotha, dla pokazania jak to promuje on pogardę. Ja więc wkleję na koniec kilka fragmentów piosenek katolickich (tworzonych oddolnie, ale wyrażających idee katolickie i powtarzających w bardziej wyraźny sposób to co głosi Kościół Katolicki). Każdy może sobie porównać te piosenki i osądzi gdzie jest więcej pogardy i mniej kultury wypowiedzi: w piosenkach Behemotha czy w piosenkach o charakterze katolickim.

Wuem Enceha – „Wielka Polska”

Jebani łowcy hiva nazywają mnie faszystą?
Bo nie chcę szybko zdychać, a tu syf jest ponad wszystko.
Jestem nacjonalistą, biała skóra, łysa głowa.
Nie czerwona, nie tęczowa, tylko Polska Narodowa!
Raz-dwa do wora nad Wisłę wszystkich pedałów.
Ja nie bez powodu cisnę te kurwy, dostaję szału.
[…]
Ja żyję według zasad, zawsze po prawej stronie!
To biała rasa, co czci orła w koronie!
Aż skończę w grobie, będę mówić to z dumą,
Wielka Polska, precz z komuną!
[…]
Pedały, brak wiary, dragi, farsa na pokaz.
Czym jest jeszcze tolerancja, kurwa, czym jest głupota!
Dobra, dobra, bawcie się sami!
Forsa, forsa, zbawcę masz pomiędzy banknotami?
Bóg, Honor, Ojczyzna, dla mnie to jest prosta ścieżka
I żadna lewacka pizda nie będzie mi w szykach mieszać!

Wuem Enceha – „Zakaz pedałowania”

Ja pociągnę za spust wcześniej celując im w skroń.
Biała rasa, lecz nie broń, krzyż celtycki po prawej stronie.
Lewackie dziwki, tak jestem homofobem.
Szanuję co wartościowe, wynaturzenia to farsa.
Nie wychowam dziecka w tolerancji do pedalstwa.
Staną jak kastra, te niedomyte kurwy.
Siewnica rowa jaka? Większe niż ten Gomułki.
Pierdolę liberalizm i te pseudodemokrację.
Pedał szanowany bardziej od Polaka w naszym państwie.
Niech każda ciota krwawi ja nie puszę tego kantem.
Prawym prostym z buta wjadę na marszu 2012.
Polska dla Polaków, barwy tylko biel i czerwień.
Zero tęczy, buraków z kolorowej niepodległej.
Rasista, faszysta strasznie cipki was to boli.
Że kochana jest ojczyzna, a was trzeba rozpierdolić.

Tolas, Evtis, Żebro, JKRS – „Ruch Narodowy”

Narodowo – Katolicka opcja polityczna.
Boi się Nas Biedroń, Grodzka czy Nowicka.
No i dobrze, niech się boją w Nas jest siła mówię Tobie.
Czas zwalczyć tych co cierpią na „polakofobię”!
[…]
Ruch Narodowy to jedyna słuszna droga.
Tożsamość narodowa głęboko osadzona.
Pytam po raz wtóry gdzie podziano wolność słowa.
Prawdziwy patriota brat widać to po oczach.
Nie ma tolerancji, spłonie tęcza kolorowa.

Leszek Czajkowski – „Antyklerykał”

Cała bolszewia nie warta śmiecia, co degenerat pojął gdy leciał, pojął gdy leciał.
Pamiętaj ty co dogmatom przeczysz, że wszystko widzi stwórca wszechrzeczy.
Dzisiaj pyskujesz i bluźnisz wściekle, a jutro będziesz się smażyć w piekle.
Dostaniesz ciepły kącik w piecyku wśród agnostyków.
Bo w piekle ogień, smoła i sadza, i świecka władza.

Leszek Czajkowski – „Antylewacka Piosenka O Radości”

Nadęci lewacy bredzą coś głupawo,
A uczciwi ludzie zawsze są na prawo!
[Ref.]
A różowe hieny niechaj żyją w strachu
Lepszy Wrzodak w rządzie niż skrzypek na dachu!
[Ref.]
Chociaż dziś czerwony robi się niebieski
Dla komuszej bandy nie ma grubej kreski!
[Ref.]
Nigdy nie zwycięży soc – masońska klika
Póki nasza Polska i radio Rydzyka

Luxtorpeda – „Raus”

Raus! Raus!
Odejdź stąd! Odejdź stąd!
Odejdź stąd, nie chcę cię tu, przepadnij
To moje serce, mój dom i mój chodnik
Znikaj, wyjdź, idź swoją drogą chamie
Ode mnie wara, stop, ani kroku dalej
[…]
Zostaw mnie, oddal się bo cię skrzywdzę
Krok w tył, nim przekroczysz granicę
Nie chcę nic od ciebie, krzyż na drogę
Moje jest moje, i nic tu po tobie

Schmaletz – „Rewolucja NSZ”

 Prawą ręką ci pogrożę zdrajco, a nie lewą.
Zima wasza, wiosna nasza. Czy widzisz to drzewo?
Zamiast liści będziesz właśnie tam wisiał.
Twoja kamienica, moja ulica.

Z dziejów pewnego złudzenia, czyli o godzeniu religii z nauką :)

Liberté! Numer XXII

O relacjach między nauką a religią powiedziano już i napisano tak wiele, że raczej niewielka szansa, by dało się w tej kwestii powiedzieć coś nowego i oryginalnego, w tym celu bowiem należałoby stworzyć albo nową naukę, co jest raczej niemożliwe, albo nową religię, co wydaje się mało twórcze poznawczo.

W kategoriach sporu epistemologicznego czy ontologicznego nader trudno uzupełnić w czymkolwiek bezlitosną lekcję intelektualnej uczciwości, jakiej udzielił Daniel Dennett najinteligentniejszemu chyba, a bez wątpienia najpoczytniejszemu z wypowiadających się na temat relacji religia–nauka teistów, czyli profesorowi Alvinowi Plantindze. Zainteresowanych odsyłam do książki będącej zapisem dyskusji obu tych autorów, pt. „Nauka i religia: czy można je pogodzić?”, która dostępna jest również w zupełnie niezłym polskim przekładzie.

Warto też pamiętać, że hipoteza immanentnego konfliktu między współczesną nauką a zinstytucjonalizowanymi wierzeniami, zwłaszcza monoteizmami Zachodu, może być dla wielu ludzi – nawet uprawiających naukę bądź będących funkcjonariuszami któregoś z kultów – po części sztuczną kreacją. W końcu dziś Laplace’owska odpowiedź udzielona Napoleonowi jest w zasadzie powszechnie przyjmowanym założeniem aktywności naukowej. Akceptują je nie tylko przedstawiciele nauk przyrodniczych i ścisłych, lecz także humaniści. Profesor Janusz A. Majcherek – w końcu sam zajmujący się zawodowo etyką i socjologią moralności – w książce „Bóg bez znaczenia” podsumowuje to jednoznacznie:

„Żaden naukowiec nie może w swym badaniu ani podsumowaniu jego wyników powołać się na istnienie boga jako argument (ani nawet wzmocnienie argumentu) na rzecz wyboru konkretnej metody badawczej lub określonej interpretacji uzyskanych rezultatów. Nie wolno mu jako badaczowi zjawisk termodynamicznych, biochemicznych, ale również społecznych wikłać się w analizy sensu życia, substancjalności i nieśmiertelności duszy oraz perspektyw życia wiecznego, choć oczywiście jako człowiek może te kwestie podejmować i po swojemu rozstrzygać. Filozof może wprawdzie założyć, że te zagadnienia są usytuowane wewnątrz dziedziny, którą się zajmuje, ale i on nie powinien w swoich dociekaniach i badaniach, a zwłaszcza dokonywanych przez siebie rozstrzygnięciach, powoływać się na istnienie boga. Gdyby swoje stanowisko w kwestii ontycznego statusu uniwersaliów, możliwości poznania apriorycznego, zagadnienia psycho-fizycznego czy realnego i obiektywnego istnienia wartości uzasadniał istnieniem bądź wolą boga, naraziłby się co najmniej na nieufność społeczności naukowej”.

Istota boska, a przynajmniej religia w pewnym sensie znalazła się zatem poza obszarem dyskursu naukowego – nawet w etyce i filozofii moralnej, o biologii czy astronomii nie wspominając – więc może rzeczywiście żadnego konfliktu nie ma. Cóż, sprawa nie jest jednak aż tak prosta. Jak postaram się pokazać, konflikt między religią a nauką istnieje i nawet jeśli czasem tylko się tli, to w pewnym momencie może znów wybuchnąć z pełną siłą (czego przedsmak mamy już zresztą dzisiaj, choćby przy okazji dyskusji nad in vitro, komórkami macierzystymi i GMO).

Oczywistości nie takie oczywiste

Ponieważ nie jestem naukowcem, a filozofem tym bardziej, ów tlący się podskórnie konflikt mogę obserwować ze szczególnej perspektywy, bowiem jest to perspektywa kogoś, kto od ponad już dwudziestu lat – jako wydawca i tłumacz, a czasem też jako uczestnik dyskursu publicznego – zajmuje się popularyzacją nauki. Z tej właśnie szczególnej perspektywy chciałbym się podzielić kilkoma spostrzeżeniami (to zresztą część materiału do książki, której zapewne nigdy nie skończę) mogącymi służyć uporządkowaniu całej problematyki, a także – co chyba wszyscy cenimy – obaleniu kliku mitów, często przywoływanych, gdy tylko rozmowa wkracza na obszary, o których tu mówimy. Jednym z takich mitów jest na przykład dość powszechnie podzielany pogląd, jakoby Kościół katolicki zaakceptował teorię ewolucji. Jak pokażę, przekonanie to jest fałszywe, a co więcej musi być fałszywe, bowiem, co też – mam nadzieję – wykażę, te dwa korpusy twierdzeń: tzw. nauczanie Kościoła (katolickiego, ale nie tylko) i ewolucjonizm, są nie do pogodzenia. Są po prostu sprzeczne. (Tak na marginesie – od dawna intryguje mnie, czemu określenie „kreacjonizm” jest praktycznie nieobecne w dyskursie katolickich naukowców. Tak jakby się tego wstydzili. A przecież chrześcijaństwo, podobnie zresztą jak wszystkie wielkie religie monoteistyczne, jest kreacjonizmem niejako ex definitione).

Nim przejdziemy do meritum, warto jednak doprecyzować problem, bowiem – jak miałem się okazję przekonać, choćby współprowadząc w radiu TOK-FM cykl audycji o relacjach nauka–religia – bardzo wiele nieporozumień bierze się stąd, że różni ludzie, zwłaszcza naukowcy, a wierzący naukowcy w szczególności, mówiąc o religii, mają na myśli bardzo różne rzeczy.

Zacznę zatem od próby w miarę przynajmniej precyzyjnego dookreślenia, o czym zamierzam mówić. Przyjmuję zatem, że mamy dwa korpusy twierdzeń. Pierwszy z nich powszechnie zwie się religią (tak, wiem – co do tego, czym jest religia i jak ją definiować, też nie ma zgody, ale nikt jakoś dotąd lepszego terminu nie wymyślił. Świadomie też nie posługuję się terminem „wiara”, bo to pojęcie jeszcze mocniej niezdefiniowane). Ze względu na to niezdefiniowanie (religioznawcy identyfikują w tej chwili na świecie około dziesięciu tysięcy systemów religijnych; chrześcijaństwo ze swoimi ponad czterdziestoma tysiącami denominacji jest jednym z nich) nie będę oczywiście mówił o religiach w ogóle, tylko ułatwię sobie zadanie i z wielu konkurujących wyznań przykłady i argumenty czerpać będę głównie z jednego, najbliższego mi, jeśli można tak powiedzieć, zarówno geograficznie, jak i kulturowo (w końcu, chcąc nie chcąc, jestem kulturowym katolickim ateistą). Oczywiście mam tu na myśli religię rzymskokatolicką i Kościół katolicki (w zasadzie bardziej nawet interesuje mnie tu Kościół niż religia, bo jest to konkretna instytucja głosząca konkretne poglądy i reprezentowana przez konkretne osoby i dokumenty). Pominąwszy już kwestię owej bliskości, o której wspomniałem, na swe usprawiedliwienie mam również i to, że to jeden z najstarszych Kościołów świata, a zarazem wciąż jeszcze największa z ponad czterdziestu tysięcy denominacji uznających się za chrześcijańskie (choć niedługo już może się to zmienić). Powinienem może jednak dla porządku dodać – acz bardziej nie będę się w ten wątek wgłębiał – że pewne ogólne twierdzenia o Bogu i o naturze świata są wspólne wszystkim wielkim religiom monoteistycznym i moje dalsze uwagi w dużym stopniu można odnieść też do innych tradycji religijnych szeroko rozumianego Zachodu, a przede wszystkim do wszystkich religii tzw. Abrahamowych.

Postanowiłem posłużyć się w tym tekście katolicyzmem z jeszcze paru powodów, które pokrótce tu wymienię. Po pierwsze, chciałbym uniknąć zarzutu, z jakim bardzo często spotykają się ludzie podobnie jak ja zainteresowani relacjami między nauką a religią, a mianowicie, że „ustawiamy sobie” przeciwnika, dobierając co głupszych (albo bardziej kontrowersyjnych i niereprezentatywnych zatem) przedstawicieli obozu teistycznego i sięgając po wypowiedzi, które nie prezentują „prawdziwego” obrazu danej religii. Dyskusja z katolicyzmem ułatwia uniknięcie tego typu krytyki, religia ta bowiem ma bardzo jednoznaczne wyznanie wiary i bardzo jasną strukturę – a skoro posługuję się dalej credo i katechizmem oraz oficjalnymi dokumentami watykańskimi, a także cytuję praktycznie wyłącznie wypowiedzi papieży oraz kardynałów, nikt chyba nie może mi zarzucić, że dyskutuję z wyimaginowanym oponentem.

Ten wybór – istniejącej, konkretnej religii – pozwala mi też chwilowo nie wdawać się w intelektualnie moim zdaniem puste spory z dwoma teoretycznymi konstruktami, które często w rozważaniach o sporze naturalistów z nadnaturalistami się pojawiają. To pojęcia zapewne doskonale znane, zatem jedynie zasygnalizuję to, o czym dalej mówić nie będę – nie będę w tym miejscu dyskutował z „Bogiem fizyków” (tym zajęli się świetnie między innymi i Dawkins, i Dennett), ani z „Bogiem luk”, bo ten konstrukt już chyba wystarczająco dogłębnie się skompromitował. Zresztą, by być uczciwym, trzeba przyznać, że już i co mądrzejsi teiści się od niego odżegnują i wprost przed takim interpretowaniem boskości ostrzegają.

Odnosić się więc tu będę do najpowszechniej chyba akceptowanego na Zachodzie obrazu Boga jako najwyższej inteligencji, która świadomie (i starannie oraz przemyślanie) stworzyła Wszechświat i nadal w jego kształt ingeruje, co oznacza, że mówię o religii, której centralnym konstruktem jest Bóg osobowy, wszechmocny, wszechwiedzący, wszechobecny i last but not least kochający. To Bóg, który jest stwórcą Wszechświata i (nade wszystko) człowieka i który z zamieszkiwanym przez nas światem wchodzi w interakcje, na przykład wysłuchując ludzkich modlitw lub karząc i nagradzając ludzi za ich odpowiednio złe i dobre uczynki. Wiem oczywiście, że wielu współczesnych teologów taki obraz Boga zdecydowanie odrzuca jako karygodne uproszczenie i część słuchaczy może mój wybór uznać za irytujący albo wręcz nieuczciwy, niemniej, przynajmniej na pewnym etapie rozważań, takie podejście jest niezbędne, gdybym bowiem miał tu mówić o relacjach między nauką a Bogiem w rozumieniu na przykład profesora Hansa Künga, uznawanego za jednego z najwybitniejszych współczesnych teologów katolickich i filozofów chrześcijaństwa, musiałbym skończyć na zacytowaniu poniższej definicji (i zamilknięciu w podziwie). Otóż Bóg Künga jest, cytuję dosłownie, „absolutnie względnym, tu i poza tu, jest transcendentną immanencją, wszystko obejmującą i wszystko przenikającą najbardziej realną rzeczywistością w sercu rzeczy, człowieka, w historii ludzkości i w świecie”. Państwo wybaczą, ale jestem o wiele za mało inteligentny, by dyskutować z tą definicją, ani nawet by próbować ją zrozumieć, a tym bardziej rozważać, z czym jest, a z czym nie jest sprzeczna. Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że wcale się nie dziwię, że Karol Wojtyła odebrał Küngowi prawo nauczania… Też mam poczucie, że to chyba nie jest bóg Abrahama, Jakuba i Izaaka ani nawet Bóg Nowego Testamentu.

Wróćmy zatem do bardziej ortodoksyjnego katolicyzmu, który jest użytecznym dla moich celów przykładem doktryny teistycznej, bowiem poza swą powszechnością wyznanie to ma również bardzo precyzyjny katechizm, jasno określone credo, liczne encykliki i bulle, nieomylnego papieża i wreszcie całą wielką kongregację, która stoi na straży czystości doktryny. Łatwiej będzie mi zatem przedstawiać interesujące mnie elementy tej doktryny w sposób maksymalnie niezafałszowany. Zacznijmy zatem od samego wyznania wiary, bez którego akceptacji nikt za członka Kościoła rzymskiego nie może się uważać (przynajmniej według władz tego Kościoła). Brzmi ono, jak pewnie większość osób doskonale wie: „Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi, i w Jezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, Pana naszego, który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Marii Panny, umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion, zstąpił do piekieł; trzeciego dnia zmartwychwstał, wstąpił na niebiosa, siedzi po prawicy Boga Ojca Wszechmogącego, stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych. Wierzę w Ducha Świętego, Święty Kościół powszechny, świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny”.

Przyjmijmy zatem, ze mówiąc dalej o religii, o ile nie podkreślę, że jest inaczej, właśnie doktrynę opartą na powyższych zasadach będę miał na myśli.

Pora teraz przejść na drugą stronę barykady. Nie muszę zapewne wyjaśniać, co to jest nauka, ale może na wszelki wypadek doprecyzuję. Otóż, analizując relacje między nauką a religią, chciałbym się skupić na tej części nauki, którą Anglosasi nazywają science, a my niezbyt szczęśliwie „naukami przyrodniczymi i ścisłymi” albo „matematyczno-przyrodniczymi”. To niezbędne ograniczenie, uwzględniwszy choćby fakt, że w naszym wspaniałym kraju na państwowych uczelniach działają finansowane z budżetowych pieniędzy wydziały teologiczne, zatem ustawodawca teologię też uznaje za dział nauki. Ja jednak wolę dobrowolnie narzucić sobie ograniczenie, o którym wspomniałem, i nie tylko teologii (oraz krytyki literackiej i astrologii na przykład), ale całej humanistyki w moich rozważaniach nie uwzględniać (choć nie wątpię, że spory między teologami to fascynujący materiał empiryczny). Zatem nauka, o jakiej będę dalej mówił, to: „autonomiczna część kultury służąca wyjaśnieniu funkcjonowania świata. Nauka jest budowana i rozwijana wyłącznie za pomocą tzw. metody naukowej lub metod naukowych nazywanych też paradygmatami nauki poprzez działalność badawczą prowadzącą do publikowania wyników naukowych dociekań. Proces publikowania i wielokrotne powtarzanie badań w celu weryfikacji ich wyników prowadzi do powstania i kumulacji wiedzy naukowej. Zarówno ta wiedza, jak i sposoby jej gromadzenia określane są razem jako nauka”.

To oczywiście skrótowa definicja, z czego zdaję sobie sprawę, ale mam nadzieję, że na nasze potrzeby najzupełniej wystarcza, obejmuje bowiem kluczowe dla rozumienia współczesnej nauki pojęcia czyli: metodę naukową, podejmowanie działalności badawczej, wymóg publikowania i weryfikacji (czyli powtarzalności wyników) jako metodę gromadzenia wiedzy naukowej, wymiar społeczny, czyli intersubiektywność wyników.

Pozwolę sobie też na jeszcze jedno uproszczenie, mianowicie jako reprezentanta współczesnej nauki przywoływać będę przede wszystkim ewolucjonizm. Podobne rozumowanie mógłbym zresztą przeprowadzić i na przykładzie innych dziedzin, choćby kosmologii i konfesyjnych interpretacji zasady antropicznej, ale ewolucjonizm wydaje mi się tu najlepszym i najbardziej znamiennym przykładem. W końcu o modelu inflacyjnym Wielkiego Wybuchu, jak również o współczesnych sporach o ciemną energię, mało kto z duchownych publicznie się wypowiada, natomiast teorię ewolucji z wielkim znawstwem i entuzjazmem komentują najwyżsi hierarchowie Kościoła katolickiego i identyfikujący się z Kościołem politycy. Może przypomnę na wszelki wypadek, że całkiem niedawno minister rządu Rzeczpospolitej Polskiej nazwał ją kłamstwem gorszym od kłamstwa katyńskiego…

Kto się czubi?

Przejdźmy więc do naszego zasadniczego pytania – mamy oto dwie sfery ludzkiej kultury: naukę i religię (poniżej zegzemplifikowane przez szczegółowe twierdzenia jednego z wyznań i jednej z dyscyplin). Historycznie nie muszę chyba uzasadniać, że – łagodnie mówiąc – im bardziej nauka się autonomizowała, tym silniejszy opór napotykała ze strony religii. Przypadki Galileusza czy Bruna i tysiące innych znają wszyscy, też więc nie ma po co do nich wracać, zapewne większość z państwa wie też, że watykański indeks ksiąg zakazanych został „zawieszony” w roku 1966 – dopiero pod sam koniec Vaticanum II – a wtedy jeszcze znajdowały się na nim dzieła (wszystkie lub niektóre) ludzi tak zasłużonych dla powstania i rozwoju nowożytnej nauki i kultury, jak m.in.: Hobbes, Kartezjusz, Kant, Spinoza, Locke, Mill, Rousseau, Darwin (co prawda Erazm, a nie Karol), Gibbon czy Russell, a nawet Encyklopedia Larousse’a. Z drugiej strony znamy też przypadki wykorzystywania nauki (która oczywiście w rzeczywistości często z nauką nic wspólnego nie miała, jak choćby marksizm z jego „materializmem dialektycznym” i „naukowymi prawami rozwoju społeczeństwa”) do bezpardonowej walki z religią, a co najtragiczniejsze, również z ludźmi ją reprezentującymi. (Z nauką zresztą, jak często przypominam moim lewicującym znajomym, marksizm miewał problemy równie wielkie, jak i chrześcijaństwo. I to komuniści zabijali genetyków, a nie chrześcijanie).

Historyczne sentymenty i resentymenty to jednak nie najlepszy punkt wyjścia do spokojnej dyskusji, spróbujmy zatem przeprowadzić pewien eksperyment myślowy – oddzielmy przeszłość grubą kreską (ta metoda ma swoje dobre tradycje w naszym kraju), zapomnijmy o tym, co było, przebaczmy, prośmy o przebaczenie i zastanówmy się, jak mogłyby wyglądać relacje nauki i religii dziś, gdy przynajmniej w Europie nikt (poza islamskimi fundamentalistami) nie pali ani bezbożników i heretyków, ani kościołów i synagog.

Czy zatem – przejdźmy do naszego zasadniczego pytania – jakiś konflikt między nauką a religią występuje i czy ma on racjonalne, a nie tylko historyczne podstawy?

Otóż pominąwszy logiczną skądinąd, ale też i dość eskapistyczną, moim przynajmniej zdaniem, odpowiedź Laplace’a, jedną z najczęściej przytaczanych odpowiedzi na to pytanie sformułował lat temu około dwudziestu niezrównany Stephen Jay Gould w książce „Skały wieków: nauki i religia w pełni życia”. Jako że to idea dość szeroko znana, pozwolę sobie przypomnieć jedynie kluczową jej tezę, a mianowicie twierdzenie (na wszelki wypadek posłużę się cytatem), że zamiast wybierać między religią a nauką, należy „stosować regułę złotego środka i z równą godnością traktować obie domeny”. Postulat szlachetny, trudno Gouldowi zaprzeczyć, a jak ów jeden z najwybitniejszych ewolucjonistów XX w, próbuje nas przekonać, również w pełni realistyczny i co więcej racjonalny, bowiem te dwie domeny ludzkiego doświadczenia reprezentować mają – to właśnie zasadnicza teza autora – „nienakładające się magisteria” (Non-Overlapping Magisteria – NOMA). Znów może posłużę się uroczą metaforyką Goulda, bo istotnie aż przyjemnie robi się na duszy wobec tak pięknego mistycyzmu. Posłuchajmy zresztą: „Magisterium nauki zajmuje się rzeczywistością empiryczną: z czego Wszechświat jest zrobiony (fakty) oraz dlaczego działa tak, a nie inaczej (teorie). Magisterium religii dotyczy kwestii ostatecznego sensu, znaczenia oraz wartości moralnych. Owe dwa magisteria ani się nie pokrywają, ani nie wyczerpują (wystarczy wspomnieć magisterium sztuki lub sens piękna). By zacytować stare powiedzenie: nauka zajmuje się wiekiem skał, religia – skałą wieków”.

Gouldowska NOMA zrobiła sporą karierę w świecie naukowym, a i licznym teistom przypadła do gustu, i na ładnych parę lat zyskała wręcz status niemal rozstrzygającej odpowiedzi na pytanie o relacje między świątynią a akademią. To skądinąd zresztą zrozumiałe, bo rzeczywiście w pewnym przynajmniej sensie była rozwiązaniem wygodnym dla obu stron – teistom dawała we władanie świat wartości, naturalistom pozostawiała autonomię w sferze empirii. I wszyscy żyliby długo i szczęśliwie, gdyby nie to, że paru dociekliwych naukowców – w tym oczywiście ojcowie założyciele ruchu Nowych Ateistów, a więc między innymi Richard Dawkins, Daniel Dennett, Sam Harris, Christopher Hitchens, Steven Pinker i kilku innych – zaczęło żywić poważne wątpliwości co do trafności Gouldowskich metafor. A i świat trochę się w tym czasie zmienił, choćby wtedy, gdy 11 września 2001 r. religia z wielką siłą dała znać o tym, że doczesny los ludzi i materialny kształt świata bardzo mocno ją interesują…

Zostawmy jednak na razie na boku politykę i spróbujmy przyjrzeć się dokładniej, cóż takiego próbował nam przekazać autor „Skał wieków…”. Wtedy łacno okaże się, że jakkolwiek można (z pełną oczywiście świadomością nieuchronnych uproszczeń) zaakceptować oferowany nam w książce obraz nauki i jej zainteresowań (fakty i teorie), to obraz „magisterium wiary” jest (niestety, chciałoby się rzec) zupełnie fałszywy. I to nie dlatego, by teologia i wszelkie jej poddziały nie zajmowały się „kwestiami ostatecznego sensu oraz wartościami moralnymi” (inna rzecz, na ile sensownie to robią, ale i tym tematem nie będziemy się w tej chwili zajmować). Problem w tym, co słusznie wypunktowali Nowi Ateiści, że główne założenie Goulda, jakoby magisterium Kościoła w ogóle nie pokrywało się z obszarem zainteresowania (i nauczania) nauki, jest po prostu błędne. Kościół (a raczej Kościoły) są bardzo mocno zanurzone w rzeczywistości empirycznej i bardzo twardo się na temat faktów i teorii (jednoznacznie naukowych) wypowiadają, o czym chyba nie muszę nikogo przekonywać w czasach, gdy w polskich szkołach dzieci mają więcej godzin katechezy katolickiej niż fizyki i biologii tygodniowo (zwracam uwagę, że w tym momencie nauka i religia nie walczą już nawet ze sobą o wyimaginowane terytorium, ale wprost zaangażowane są w czysto materialny konflikt o ograniczone zasoby – o czas ucznia i pensje dla katechetów), a do sejmu Rzeczpospolitej Polskiej trafia projekt wprowadzający finansowanie z publicznych pieniędzy naprotechnologii (zamiast „zbrodniczego” in vitro).

Nie chodzi mi, rzecz jasna, o to, by wyciągać jednostkowe wypowiedzi różnych polityków, księży, rabinów, mułłów czy pastorów – to może i zabawne (taki śmiech przez łzy), ale mało twórcze. Istotny jest sam rdzeń doktryny religijnej monoteizmów. Zacytowałem na początku tego tekstu katolickie credo. Spróbujmy może przyjrzeć się mu właśnie pod kątem wizji świata (faktów i teorii), jakie niesie. Mamy w nim zatem: Stworzyciela (i stworzenie) nieba i ziemi; Boga spłodzonego przez Ducha (czyli przez siebie samego) i dziewicę; człowieka, który umarł, zmartwychwstał i powróci po śmierci, sądzić żywych i umarłych, którzy trafią do nieba (na górę) lub do piekła (na dół). I do tego jeszcze życie po śmierci, życie wieczne i parę równie interesujących twierdzeń. To wszystko są bez wątpienia twierdzenia o naturze rzeczywistości, których – do czego jeszcze wrócimy – nie można traktować alegorycznie. W wypadku Kościoła katolickiego zaś powyższe twierdzenia uzupełnione są jeszcze o kolejne dogmatyczne prawdy, równie mocno potwierdzające fizyczną ingerencję Boga w naturalny bieg rzeczy – mam tu na myśli choćby dogmat o niepokalanym poczęciu (i wiecznym dziewictwie) oraz (duchowym i cielesnym) wniebowzięciu matki Jezusa (przypomnę może, że ostatni z tych dogmatów ogłoszony został, gdy ludzkość szykowała się już do lotów w kosmos). Otóż jeśli te twierdzenia są prawdziwe, jak słusznie zwraca uwagę choćby Dennett, to oznacza, że fałszywa jest większość teorii naukowych, za których pomocą współcześnie objaśniamy świat: w tym na przykład kosmologia, biologia i genetyka… A chyba nawet mechanika newtonowska.

Muszę w tym miejscu dodać, że takie oczywiste skądinąd jak zaprezentowane powyżej wnioski, bazujące na czysto logicznej analizie powszechnie dostępnych dokumentów i pism różnych Kościołów, przez teistów uznawane są za przejaw bezprzykładnej agresji wobec religii i wierzących oraz za przykład pełnej złej woli ateistycznej propagandy, jak to określają z lubością nie tylko polscy hierarchowie. Tymczasem nawet moim skromnym przykładem naprawdę chciałbym poświadczyć, że nie ma tu żadnej agresji, tylko ciekawość świata. Nie ze złej woli, a właśnie z ciekawości pytałem na przykład w radiowym studio pewnego fizyka (skądinąd profesora i członka PAN oraz Kościoła katolickiego), jak on jako fizyk może akceptować już nawet nie transsubstancjację (to pytanie uznałem za niedelikatne), ale oficjalnie uznaną przez jego Kościół zdolność Ojca Pio do bilokacji. Przecież jeśli bilokacja jest możliwa, to nie działają prawa zachowania (a to nie są prawa statystyczne, więc raczej nie da się ich ominąć) – czyli cała współczesna fizyka opiera się na fałszywych założeniach. Cóż – nikogo chyba nie zaskoczy, że nie uzyskałem satysfakcjonującej odpowiedzi. W zamian usłyszałem natomiast, że jeśli Boga nie ma, wszystko wolno. Jak komu – odpowiedziałem… Tyle może osobistych dygresji.

Na szczęście nie jest tak, by pragnienia teistów, by mieć głos rozstrzygający w kwestiach naukowych, trzeba było dopiero dedukować ze świętych pism i dokumentów kościelnych. Wypowiedzi hierarchów (i to najwyższych) Kościoła katolickiego są w tej kwestii praktycznie jednoznaczne.

Prawda nasza i wasza

By nie być gołosłownym, kilku takim deklaracjom przyjrzę się bliżej. Dość powszechnie panuje na przykład przekonanie, jakoby Kościół katolicki (w czym wielkie zasługi położyć miał „Nasz papież”) ostatecznie zaakceptował teorię ewolucji. Na dowód tego twierdzenia cytuje się zwykle list/posłanie wystosowane przez Jana Pawła II do członków Papieskiej Akademii Nauk, w którym papież stwierdził, że: „Dzisiaj, prawie pół wieku po publikacji encykliki [mowa o encyklice „Humani generis” Piusa XII], nowe zdobycze nauki każą nam uznać, że teoria ewolucji jest czymś więcej niż hipotezą”. Cytat się zgadza. To prawda (święta prawda, chciałoby się powiedzieć). I miło, że już po niespełna dwustu latach Watykan doszedł do takiego wniosku. Dość często jednak zapomina się, że już kilka zdań dalej papież jednoznacznie rozwiewa wszelkie wątpliwości, tłumacząc, skądinąd zupełnie słusznie z punktu widzenia reprezentowanej przez siebie doktryny, że „[…] nie ma jednej teorii ewolucji […], a niektóre teorie ewolucji są nie do pogodzenia z chrześcijańską antropologią”, te mianowicie, w których „ducha ludzkiego uważa się za stworzonego przez siły materii ożywionej lub też jako zwykły epifenomen tej materii. Są one nie do pogodzenia z prawdą o człowieku, są one również niezdolne do określenia godności osoby ludzkiej”.

Wojtyle wtórował po latach jego następca Benedykt XVI, mówiąc: „Teorii ewolucji nie można całkowicie udowodnić, ponieważ mutacji zachodzących przez setki tysięcy lat nie można powtórzyć w warunkach laboratoryjnych”. I dalej: „naturalistyczne podejścia do pochodzenia życia i gatunków są «niekompletne», gdyż w tym procesie należy zagwarantować miejsce dla Boga”. Ogólnie, co zostało wprost sformułowane w dokumentach katolickiej Kongregacji Nauki Wiary „Kościół nie potępia teorii ewolucji Darwina, lecz jedynie «darwinizm ideologiczny», odmawiający roli stwórczej Bogu, a rozwojowi człowieka i ewolucji świata racjonalności i boskiego planu”. Nie muszę chyba wyjaśniać, że jeśli zaczynamy mówić o ewolucji w kategoriach racjonalności i realizacji jakiegokolwiek planu (obojętne, czy boskiego, czy jakiejś pozaziemskiej inteligencji), to… przestajemy mówić o ewolucji.

W każdym razie twierdzenie, że człowiek stanowi element realizacji boskiego planu, jest bezdyskusyjnie stwierdzeniem o naturze świata (a nie o wartościach). Osobny problem, że jest ono sprzeczne z tym, co mówi nam nauka, podobnie zresztą jak wszystkie twierdzenia teistów o szczególnym usytuowaniu gatunku homo sapiens w naturze i niepodleganiu tego gatunku – już u jego zarania – regule doboru naturalnego, które streścić można: ewolucja (ostatecznie) – tak, ewolucyjna antropogeneza – nigdy!

Takich wypowiedzi najwyższych hierarchów Kościoła mógłbym cytować jeszcze dziesiątki, ale może wystarczy nam ta jedna – otóż zaledwie parę lat temu kardynał Maria Michael Hugo Damian Peter Adalbert Graf von Schönborn, arcybiskup Wiednia i jeden z najbliższych współpracowników kardynała Ratzingera, czyli następcy Jana Pawła II, uważany też za jednego z głównych autorów nowego Katechizmu Kościoła katolickiego, w głośnym artykule opublikowanym nie byle gdzie, bo na łamach „New York Timesa”, bardzo ostro skrytykował decyzje amerykańskich sądów zakazujące nauczania w szkołach kreacjonizmu, a w szczególności teorii inteligentnego projektu, uznawszy je za przejaw walki z religią i próbę narzucania amerykańskiemu społeczeństwo ideologii lewicowej.

Mało kto – nawiasem mówiąc – zdaje sobie sprawę, że teizm ma kłopoty nie tylko z ewolucjonizmem w biologii, ale również ze współczesną kosmologią, gdzie przecież nauka też nie dostrzega zarysów jakiegokolwiek planu. Tu również pozwolę sobie przywołać Kościół rzymskokatolicki i sięgnąć po opowieść z Castel Gandolfo ze świętym Janem Pawłem II w roli głównej. Stephen Hawking, który został przez papieża zaproszony na konferencję astrofizyków, jakkolwiek nie doczekał się potępienia, na które pewnie w skrytości liczył, usłyszał za to (tak przynajmniej wspomina w „Krótkiej historii czasu”): „It’s OK to study the universe and where it began. But we should not inquire into the beginning itself because that was the moment of creation and the work of God” (cytuję za wydaniem angielskim, bo polskie zostało skrócone). Ponieważ wiarygodność tego cytatu bywa czasem kwestionowana, postanowiłem sprawdzić u źródła i już w wypowiedziach papieża cytowanych na stronach Watykanu (tego źródła chyba nikt nie kwestionuje) znalazłem taki oto passus: „Any scientific hypothesis on the origin of the world, such as the hypothesis of a primitive atom from which derived the whole of the physical universe, leaves open the problem concerning the universe’s beginning. Science cannot of itself solve this question: there is needed that human knowledge that rises above physics and astrophysics and which is called metaphysics; there is needed above all the knowledge that comes from God’s revelation”.

Pomijając już nawet interesujące skądinąd pytanie, skąd papież zaczerpnął wiedzę o „pierwotnym atomie”, z którego wyłonił się cały wszechświat (bo na pewno nie ze współczesnej fizyki i kosmologii; taki pomysł istotnie wysunął kiedyś Georges Lamaître, ale to były lata 30. XX w. i nauka dawno już odesłała go do lamusa; ciekawe jak zareagowaliby teiści, gdybym o magisterium Kościoła katolickiego dyskutował, powołując się na słynny „Syllabus błędów” Piusa IX, a to mniejszego rzędu anachronizm), to zwracam uwagę na jedno, czym chciałbym zakończyć wątek NOMY. Otóż tak wypowiadając się na temat ewolucji oraz kosmologii, zwierzchnik Kościoła katolickiego bardzo precyzyjnie określa, jakimi tematami może i powinna się zajmować nauka, a na jakie obszary ma nie wkraczać. Jednoznacznie też stwierdza, że te obszary (pochodzenie Wszechświata, pochodzenie człowieka…) zastrzeżone są dla „metafizyki”. Czy to nie jest jednoznaczny dowód, że przyjazne rozdzielenie „magisteriów”, o którym tak uroczo poetyzował Gould, jest po prostu mitem?

Niech zatem NOMA spoczywa w spokoju, a my pamiętajmy Goulda nie za jego niezbyt mądre pomysły godzenia za wszelką cenę fizyki z metafizyką, ale za naprawdę wspaniałą pracę, jaką wykonał dla rozwoju i popularyzacji ewolucjonizmu. I jeszcze jedna uwaga na temat NOMA, bowiem ta koncepcja „przyjaznego rozdziału” często pojawia się w publicznych dyskusjach w postaci, która jest zupełnie niezgodna z intencją samego jej autora. Otóż w istocie sam Gould – to w końcu nie przypadkiem jeden z najwybitniejszych uczonych XX w. – nie był tak naiwny, jak mu się zarzuca. Jego postulaty w żadnym stopniu nie były wezwaniem do samoograniczania się nauki. On raczej żądał takiego ograniczenia się od ludzi religii, de facto czyniąc z niej po prostu teorię moralności (jedną z wielu). Wątpię, czy na takie ograniczenie wierzący by się zgodzili…

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję