Polacy w Norwegii. Stavanger – pierogi, andrzejki i polska szkoła :)

Znów przybił do Stavanger Dar Młodzieży. Ostatnio był tu zaledwie kilka lat temu. Stary masztowiec niczym specjalnym nie wyróżniał się wśród wielu jachtów w porcie w Stavanger. Był niczym szczególnym dla przeciętnego mieszkańca miasta. Ale nie dla mieszkańców polskiego pochodzenia. A jest ich w tym mieście około kilkunastu tysięcy.

Port w Stavanger
Port w Stavanger. Fot. Guillaume Baviere, źródło: Wikimedia Commons.

Ilu jest Polaków w Norwegii?

Tego chyba już nikt nie wie. Po wejściu Polski do struktur Unii Europejskiej, a właściwie po zliberalizowaniu ustawy o migrantach w 2009 roku, nastąpiła masowa migracja obywateli znad Wisły do kraju fiordów. Jedne dane mówią o 100 tysiącach. Inne o liczbie nawet dwukrotnie większej. Jedno jest pewne – Polaków spotkamy w Norwegii wszędzie. Warto dodać, iż tuż przed II wojną światową w Norwegii było zaledwie 40 naszych rodaków – tyle, co dzisiaj czasem mieszka w jednym domu. Dopiero lata 80. przyniosły napływ posolidarnościowej migracji politycznej, a lata 90. – popularnej w Skandynawii migracji matrymonialnej. Wspólne wycieczki chcących ułożyć sobie życie obywateli Szwecji i Norwegii, których celem było poznawanie polskich kobiet, doprowadziły do powstania chyba najtrwalszych związków w dość liberalnej rodzinnie Skandynawii.

Stavanger

Stavanger to miasto duże jak na norweskie realia. Jest zawsze trochę w cieniu Bergen, również położonego w zachodniej części Norwegii (Vest-Norge). Jako światowa siedziba Statoil (obecnie Equinor) zyskało sobie miano stolicy ropy naftowej. Był olej – była więc i praca, za którą przyjeżdżali do Stavanger migranci praktycznie z każdego miejsca na ziemi. Ale z Polski szczególnie.

Szkoła Polska – szkoła polskich serc

Polska szkoła to jest coś! Inne narodowości w Stavanger nie mają takiej placówki. Mają własne sklepy, różnego rodzaju organizacje, restauracje. Ale tak prężnie działającej szkoły nie mają! Obchodziła ona właśnie 10 lat swojej działalności – ciężkiej, ale i nadzwyczaj przyjemnej pracy: zarówno dla nauczycieli, administracji, rodziców, jak i samych uczniów. Obchody 10-lecia były uroczyste. Był konsul, generał z NATO, ksiądz. Były nagrody i medale. Polska Katolicka Szkoła Sobotnia w Stavanger – bo taka jest jej oficjalna nazwa – uczy w co drugą sobotę polskiego, historii, geografii oraz katechezy. Ma własną gazetkę i bibliotekę. Uczniowie dostają dyplomy z ocenami a nauczyciele legitymacje nauczycielskie. Zupełnie jak w Polsce – i o to właśnie chodziło.

Dwie najbardziej zasłużone osoby dla szkoły to długoletni dyrektor Antoni Czajkowski i przewodnicząca zarządu Joanna Kłysz-Kałuża. – W szkole obecnie uczy się ok. 400, pod okiem 45 nauczycieli i pracowników szkolnych. Zaczynaliśmy od 35 uczniów i zaledwie 5 nauczycieli. Dziś? Zapotrzebowanie jest tak duże, że trzeba by jeszcze ze dwie szkoły otworzyć – śmieje się Joanna.

Polska szkoła w Stavanger
Polska szkoła w Stavanger – obchody Święta Niepodległości. Źródło – Facebook.

Towarzystwo

Towarzystwa Polskie w Stavanger są dwa. Pierwsze to Towarzystwo Polsko-Norweskie (TPN); drugie to Stowarzyszenie (jak podkreśla Kaja Szulc-Nweke, jedna ze współzałożycieli) INorge.

Towarzystwo Polsko-Norweskie zostało założone w 1982 (ale formalnie dopiero 3 lata później). Celem było krzewienie kultury narodowej na terenie Norwegii. Istnieje do dziś, ale na początku lat 90. zostało zawieszone. Reaktywowało się w 2004 – już z innymi celami: teraz liczy się głównie pomoc Polakom w Norwegii. Towarzystwem kieruje Renata Peksyk – prawdopodobnie najbardziej zaangażowana w sprawy polskie i polsko-norweskie kobieta. Udziela się w szkole, kościele, lokalnych strukturach Partii Chrześcijańskiej (KRF), gminie i oczywiście w Towarzystwie.

Nowa migracja to nowe wyzwania! – Jak tu dotrzeć do wszystkich? – zastanawia sie Renata – To są dwie różne grupy: młodzież nie zna polskich tradycji, a starsi Polacy nie są zasymilowani.

Czy Stowarzyszenie da radę podtrzymać tradycję? – Spójrzcie na Polonię w Stanach Zjednoczonych – mówi Renata. – Do dziś polska tradycja jest tam żywa, a są to Polacy, którzy przybyli do Ameryki ponad sto lat temu.

Stowarzyszenie INorge (gra słów z norweskiego oznacza W Norwegii) jest dużo młodsze. Istnieje zaledwie 3 lata. Ideami, które przyświecały założycielkom INorge były: integracja, informacja i dobra zabawa – śmieje się Kaja. – W sumie pomysł pojawił się na placu zabaw. Zróbmy coś dla dzieci, by poczuły się jak nie na obczyźnie. Ja nie potrafię nic nie robić, więc korzystałam z zasobów, które miałam pod ręką – wspomina dalej Kaja. – Wierzyłam, i dalej wierzę, że jeśli posiadam jakąś wiedzę, która mogłaby komuś innemu ułatwić życie, to moim obowiązkiem jest dzielenie się nią.

Kaja Szulc-Nweke
Kaja Szulc-Nweke

Dwie organizacje, dwie przedsiębiorcze kobiety, jeden cel: promowanie polskości i zajęcie się integracją Polaków w nowej ojczyźnie… ale każda trochę inaczej. TPN stawia na kościół i tradycję. INorge raczej z kościołem się nie utożsamia, z tradycją bardzo, z Polską jak najbardziej. TPN organizuje dla dzieci polskich bal wszystkich świętych jako alternatywę dla Halloween, INorge bale Halloween dla wszystkich. – Dobrze dla dzieci – śmieje się Kaja. – Mogą iść na dwie imprezy, bo ich ideologia nie obchodzi. TPN organizuje Andrzejki, ogniska i występy ludowe a INorge – bal piratów i koncert Małgorzaty Ostrowskiej z Lombardu. Sytuacja jednak nie jest napięta – wręcz przeciwnie: każda z kobiet znalazła swoją niszę i każda angażuje się na swój sposób. – Uważam, że się doskonale uzupełniamy – mówi Kłysz. – Każdy ma ofertę dla innej grupy.

Storhaug – takie małe Jackowo

Storhaug to stara dzielnica Stavanger. Takie miasto w mieście, tuż obok centrum. W Storhaug mamy zarówno blokowiska, silosy, stare fabryki i cementownie, jak i piękne secesyjne wille i kamieniste plaże nad fiordami. Niektórzy mówią na północną część Storhaug, że to takie małe stavangerowskie Soho: pełne afrykańskich sklepików, azjatyckich take-away’ow i hipsterskich lokali. Tu znajdziemy Favoritt Mat (Ulubione jedzenie) – polski sklep z jedzeniem prowadzony przez małżeństwo Dominikę i Piotra. Można tutaj kupić pierogi, śledzie, twaróg i prawdziwą kapustę kiszoną z Polski. Nie taką jak w chińskim sklepie, w słoiku, lecz z beczki. Niedaleko sklepu Ewa – malarka – ma swoja pracownię. Obok działał polski jubiler, ale już go nie ma. Jeszcze dalej Grażka gotuje, a właściwie lepi pierogi. – Ja spełniam swoje marzenia – kwituje Grażka Skierokwoska. – A że pierogi smakują zarówno Polakom, jak i Norwegom, to je lepię.

Z tego lepienia wychodzi już kilkaset pierogów dziennie, a polska restauracja bije rekordy popularności zarówno wśród lokalsów, jak i turystów z wycieczkowców, którzy za radą Trip Advisora najpierw kierują swoje kroki do Grażki.

Dominika z polskiego sklepu w Stavanger
Dominika z polskiego sklepu w Stavanger

Grażyna została uhonorowana za swoją działalność nagrodą Wybitny Polak w Norwegii w dziedzinie przedsiębiorczości. Kai przypadła nagroda w kategorii „Młody Polak”, Joannie i Antoniemu: tytuł „Osobowości”. – Otrzymanie nagrody a właściwie samo uzasadnienie było tak piękne, ze płakałam jak bóbr – wspomina Kaja. To chyba najważniejsze wyróżnienie dla polskich migrantów w Norwegii.

Czasem myślimy, że nasze działania są niezauważalne, dopóki nie spotkamy osób nam nieprzychylnych. Ci najlepiej wiedzą co się robiło, po co i ile się na tym zarobiło. Nauczyłam się jednego – staram się nie reagować, nie denerwować się i nie zwariować. 

– Kaja Szulc

Zdjęcie tytułowe: Wikipedia, fot. Alexey Topolyanskiy (CC0 1.0)

Rodzice i szkoła w społeczeństwie obywatelskim :)

Zanim tofflerowska „trzecia fala” nie przybierze rozmiarów tsunami i nie zmiecie wszystkiego , do czego przyzwyczailiśmy się od pokoleń, w tym także szkołę w jej dotychczasowej formule( bo zastąpi ją nauczanie na odległość – e-learning), warto zastanowić się nad tym, jakie jest jej miejsce we współczesnych systemach społecznych, jakie założone, ale i ukryte cele realizuje, komu służy i kto w konsekwencji tych ustaleń powinien mieć wpływ na jej funkcjonowanie.

Szczególną inspiracją do podjęcia tego tematu stała się dla mnie batalia, jaką w ostatnich kilku miesiącach toczy rząd, wspierany przez parlamentarną większość, z opozycją – tą parlamentarną, ale i niemającą tam swych reprezentantów, z nagle zjednoczonymi związkami zawodowymi. Te zjednoczone siły, znalazłszy wsparcie w pałacu prezydenckim, zajadle przeciwstawiają się zmianom w prawie oświatowym, których jednym z elementów jest zwiększenia wpływu samorządu (rad gmin i powiatów) na zarządzanie szkołami.

A przecież nie są to zmiany rewolucyjne. To zaledwie kolejny, nawet nie tak zamaszysty krok. Prawdziwie rewolucyjne zmiany miały miejsce w okresie rządu AWS-UW, czy jeszcze wcześniej – w roku 1991, kiedy to sejm pierwszej kadencji uchwalił ustawę o systemie oświaty. Rozbiła ona definitywnie dotychczasowy monopol państwa na prowadzenie szkół, zezwalając na ich zakładanie i prowadzenie nie tylko osobom fizycznym, lecz także kościołom i związkom wyznaniowym a także fundacjom i stowarzyszeniom obywateli, a nawet osobom fizycznym. Kolejne nowelizacje przekazywały prowadzenie szkół w gestię samorządów lokalnych – rad gmin i powiatów, zwiększając stopniowo kompetencje tychże, jako organów prowadzących. To co teraz znalazło się w tak oprotestowanym projekcie nowelizacji to jedynie dalsze ograniczenia, w zasadzie głównie administracyjno – biurokratycznych uprawnień kuratorów i uproszczenie procedur przekazywania innym podmiotom, jak powszechnie wiadomo – głównie stowarzyszeniom rodziców, prowadzenia publicznych szkół samorządowych. I to spowodowało taką niespodziewaną konsolidację tak różnych ośrodków oporu, jak oba, dotąd skłócone, główne nauczycielskie związki zawodowe i dwie, o skrajnie różnym rodowodzie, opozycyjne partie polityczne: SLD i PiS. I jakby tego było mało, patronuje temu sojuszowi ten, od którego podpisu zależą dalsze losy reform, także tej edukacyjnej – Prezydent Rzeczpospolitej!

Czy jednak jest to tylko zwyczajna walka polityczna obozu rządzącego z opozycją? W mojej ocenie cały ten spór, jak także i te, prowadzone o model systemu ochrony zdrowia czy o system emerytalny – to tylko różne fronty właściwej walki, wojny o model naszego państwa. Aktualnie sprawująca rządy koalicja, jakkolwiek by ją nie oceniać, podjęła próby kontynuowania budowy państwa liberalno-demokratycznego, realizującego politykę społeczną typu wspierającego, z elementami modelu motywacyjnego. Państwo takie jest emanacją społeczeństwa obywatelskiego, określającego granice ingerencji państwa zasadą subsydiarności. Przeciwnikami takiej wizji państwa są , dziwnie zgodni w swym sprzeciwie, zarówno spadkobiercy tradycji (i majątku) kierowniczej partii omnipotentnego, żeby nie powiedzieć totalitarnego państwa, które zapisało się w historii mianem PRL, jak i partii, głoszącej ideę budowy jakiegoś nowego tworu politycznego, nazywanego przez nią „państwem solidarnym”, „IV-ą R.P.” – a tak naprawdę mającego wszelkie cechy państwa „kryptosocjalistycznego”!

Czytelnik może w tym miejscu powiedzieć: czy autor się aby nie zagalopował? Jak to się ma do tematu zapowiedzianego w tytule artykułu? Jaki związek ma ta wielka polityka z miejscem i rolą rodziców w szkołach publicznych? Otóż ma, i to bardzo istotny. Od tego czyja będzie szkoła: państwa czy samorządów, w jaki modelu państwa będzie ona funkcjonowała, zależy czy w ogóle, a jeżeli tak – to jaki wpływ będą mieli rodzice uczniów na funkcjonowanie szkół publicznych. Aby te związki lepiej wykazać trzeba się cofnąć w przeszłość i rozejrzeć, jak to się układa u naszych bliższych i dalszych sąsiadów.

Trochę historii.

Licząca wiele tysięcy lat historia szkolnictwa nie dostarcza informacji o miejscu i roli rodziców w ówczesnych szkołach. Nic w tym dziwnego. W znakomitej większości były to bowiem instytucje tworzone przez władców lub świątynie dla wykształcenia kapłanów, urzędników, poborców podatkowych… Nie było tam miejsca dla rodziców, nawet w epokach, w których państwo miało cechy republiki (Grecja, Rzym), gdyż i wtedy szkoła koncentrowała swe funkcje wokół nauczania, pozostawiając wychowanie rodzinom. W Europie nie tylko średniowiecze, lecz i czasy późniejsze, aż do XVII wieku – to czasy w których szkolnictwo pozostawało głównie we władaniu kościołów – prawosławnego, zreformowanego (luterański, kalwiński) i oczywiście rzymskiego. Tam także rodzic nie był partnerem nauczycieli..

Gdy powstawały systemy szkolne, których kolejną mutacją są te nam współczesne, czyli w epoce oświecenia, szkoła była instytucją, którą kształtujące się państwa nowożytne odbierały ich poprzednim właścicielom – kościołom. Tak też było i w Polsce. To właśnie w pustce jaka powstała po rozwiązaniu przez papieża Klemensa XIV w 1773 zakonu jezuitów, powstała Komisja Edukacji Narodowej. Stała się ona pierwszy ośrodkiem zarządu świeckiego państwa nad szkołami. Nim zainicjowane przez nią reformy mogły wydać pierwsze owoce – Polska zniknęła z politycznej mapy Europy. Dalsze dzieje, to szkoły w okresie rozbiorowym. Szkoła stała się wtedy instytucją obcej władzy, miejscem wynaradawiania, „ciałem obcym” w zniewolonym społeczeństwie. Jak w tamtym czasie mogli traktować szkołę rodzice jej uczniów? Zwłaszcza ci z nich, którzy nigdy nie zaakceptowali utraty własnego państwa? Także dla władz szkolnych nie tylko że nie byli oni partnerami, ale często wręcz przeciwnikami, a nawet wrogami państwowego, co oznaczało wtedy rosyjskiego, niemieckiego lub austriackiego systemu oświaty!

Krótki okres II Rzeczpospolitej nie stał się czasem sprzyjającym edukacji obywatelskiej. Pierwsze lata niepodległości to walka z analfabetyzmem, ujednolicanie systemów szkolnych, odziedziczonych po trzech zaborach i wysiłki władz lokalnych w budowie obiektów szkolnych. Najistotniejszym dla modelu szkoły polskiej tego okresu, okazał się przewrót majowy i objęcie władzy przez obóz sanacyjny. Dużą władzę otrzymał wtedy minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego, szkolnictwo prywatne poddano kontroli państwa. Wzmocniono władzę nauczycieli, preferowano wychowanie w duchu państwowym, nakazano wykonywanie praktyk religijnych. Koncepcje te spotkały się z silną krytyką endecji, socjalistów i mniejszości narodowych. W takiej atmosferze trudno było o budowanie mocnej pozycji rodziców w szkołach.

Okres po II wojnie światowej, to w Polsce czasy „demokracji ludowej”, czyli deklaratywnych praw obywatelskich i realnej , autorytarnej władzy centralistycznego państwa, realizującego narzucone Polakom idee stalinowskiej wersji socjalizmu. Nawet kolejne „odwilże” [ Gomułka] i „otwarcia” [Gierek] nie zmieniły zasady monopolu państwa w szkolnictwie, pełnej kontroli nad programami nauczania i wychowania, reglamentowania form zrzeszania się obywateli, jawnych i tajnych form inwigilacji wszelkich przejawów aktywności społecznej. Nie trzeba w
ięc dłuższych wywodów, aby jasnym się stało, że i w PRL rodzice w szkole, choć formalnie mogli działać w tak zwanych „komitetach rodzicielskich”, nie mieli realnego wpływu na formy i metody edukowania ich dzieci. Wielu z nich nie było taką działalnością zainteresowanych, także z powodów ideowych – mogło to mieć charakter swoistej „kolaboracji” z władzą komunistyczną.

Jak wynika z tej krótkiej prezentacji – historia nie może być źródłem inspiracji dla rodzicielskiej aktywności w szkołach. Nie tam przeto należy szukać wzorców dla współczesnych form partycypowania rodziców uczniów w życiu społeczności szkolnej.

Wpływ rodziców na pracę szkól w wybranych krajach Europy i świata

Jaki jest udział rodziców w zarządzaniu szkołami w innych krajach? Informacje na ten temat można przeczytać choćby w wydanej niedawno przez PWN książce „Pedagogika porównawcza”, autorstwa profesora Jana Pruchy – członka Czeskiej Akademii Nauk. W 11 rozdziale tej pracy, zatytułowanym „Rodzice a szkoła: problemy i tendencje współpracy”, autor przedstawił między innymi oryginalną typologię ról, jakie mogą pełnić rodzice wobec szkoły. Obok roli wychowawców i klientów instytucji, może to być rola osoby wywierającej wpływ na instytucje oświatowe. Najpowszechniej, w opinii autora, w znakomitej większości badanych pod tym kątem państw, występuje prawo do reprezentowania rodziców w kierowniczych bądź doradczych organach szkolnictwa na szczeblu szkoły i gminy. Jedynie w kilku państwach (Norwegia, Szwecja i Niemcy) rodzice mają swe przedstawicielstwa we wszystkich ( także regionalnych i centralnych) szczeblach zarządzania systemami szkolnymi.

Można zauważyć, że ostatnich 20 latach wzrasta w społeczeństwach europejskich świadomość potrzeby zwiększenia uspołecznienia systemu oświatowego, w tym zwiększenie wpływu rodziców na definiowanie celów, które szkoła realizuje oraz kontrolę jej funkcjonowania i uzyskiwanych przez nią wyników. Można także zaobserwować wzrastającą aktywności środowisk rodzicielskich, przekształcających się w grupy celowe, zmierzające do osiągnięcia wyznaczonych standardów swojego udziału w życiu szkół i lokalnych społeczności. W 1983 roku powstało Europejskie Stowarzyszenie Rodziców (EPA, European Parents Association), które w 1992 roku uchwaliło Kartę Praw i Obowiązków Rodziców w Europie. Oto niektóre z zapisanych tam myśli: „Odpowiedzialność rodziców wobec dzieci stanowi podwalinę istnienia ludzkości. Tymczasem, tak we współczesnej Europie, jak i w przyszłej, nie muszą oni sami dźwigać odpowiedzialności za wychowanie dzieci. W dziele tym są wspomagani przez osoby i grupy społeczne, zaangażowane w działania edukacyjne. Mogą także oczekiwać wsparcia finansowego ze strony państwowych służb specjalnych oraz ekspertyz z placówek naukowych i oświatowych.[…] Aby zrealizować to założenie, rodzice muszą ze sobą współpracować: w szkołach, ze szkołami, ale także na szczeblu europejskim i w narodowych stowarzyszeniach. Naszym celem są wzajemne inspiracje i działania prowadzące do pogłębienia europejskiej solidarności.”

Z 10-u zapisanych w Deklaracji praw przytoczę dwa, bezpośrednio odnoszące się do tematu tego opracowania. Oto one:

„3. Rodzice mają prawo do pełnego dostępu do formalnego systemu edukacji dla swoich dzieci z uwzględnieniem ich potrzeb, możliwości i osiągnięć. Rodzice mają obowiązek zaangażowania się jako partnerzy w nauczaniu ich dzieci w szkole.

4. Rodzice mają prawo dostępu do wszelkich informacji o instytucjach oświatowych, które mogą dotyczyć ich dzieci. Rodzice mają obowiązek przekazywania wszelkich informacji szkołom, do których uczęszczają ich dzieci, informacji dotyczących możliwości osiągnięcia wspólnych,( tj. domu i szkoły) celów edukacyjnych.”

Deklaracja Praw i Obowiązków Rodziców jest dowodem, iż coraz wyższa jest świadomość siły społecznej, jaką stanowią rodzice. Musi to być brane pod uwagę w polityce społecznej rządów i uwzględniane w ich planach rozwoju społecznego w ogóle, a w sferze edukacji w szczególności.

Nowa strategia partycypowania rodziców w systemach edukacji.

Wydaje się, że formuła stowarzyszania się rodziców, i w tej zorganizowanej formie wchodzenie do struktur zarządzania szkołą i edukacją, stanowi najbardziej wartościowy model uczestnictwa rodziców w życiu szkoły. Dotyczy to nie tylko sytuacji, w których pierwotnym bytem jest stowarzyszenie rodziców, a wtórnym – powoływana i prowadzona przez takie stowarzyszenie szkoła. Najstarszym polskim przykładem takiego modelu jest istniejące od grudnia 1988 roku Społeczne Stowarzyszenie Oświatowe i sieć prowadzonych przez nie szkół. Jednak wydaje się, że zbliża się już czas, gdy zorganizowane struktury rodziców zaczną o wiele skuteczniej, niż to ma miejsce w obecnych ramach prawnych, wpływać na szkołę i lokalne systemy edukacyjne.

Dzisiaj pozycję rodziców w szkole wyznaczają dwa artykuły (53 i 54) ustawy o systemie oświaty. Pierwszy z nich determinuje mechanizmy wyłaniania reprezentacji rodziców ( „po jednym przedstawicielu rad oddziałowych, wybranych w tajnych wyborach przez zebranie rodziców uczniów danego oddziału”). Drugi zaś reglamentuje zakres uprawnień wyłonionej w ten sposób rady rodziców. („Rada rodziców może występować do dyrektora i innych organów szkoły lub placówki, organu prowadzącego szkołę lub placówkę oraz organu sprawującego nadzór pedagogiczny z wnioskami i opiniami we wszystkich sprawach szkoły lub placówki.”) Jedyne, jak uczy praktyka, głównie fasadowe uprawnienia rodzicielskiej reprezentacji, to „uchwalanie w porozumieniu z radą pedagogiczną programu wychowawczego szkoły oraz programu profilaktyki dostosowanego do potrzeb rozwojowych uczniów oraz potrzeb danego środowiska…” Bo jeśli owa rada „w terminie 30 dni od dnia rozpoczęcia roku szkolnego nie uzyska porozumienia z radą pedagogiczną w sprawie programu,(…) program ten ustala dyrektor szkoły w uzgodnieniu z organem sprawującym nadzór pedagogiczny.”

Taka konstrukcja prawna petryfikuje zastaną po PRL sytuację, w której rodzice utrzymywani byli, celowo, jedynie w roli klienta instytucji oświatowej. Rola wychowawcy została im przywrócona przez III Rzeczpospolitą już w pierwszych latach dziewięćdziesiątych, jednak nie jako równorzędnych partnerów, współpracujących ze szkołą w tworzeniu rzeczywistej płaszczyzny wspólnych oddziaływań wychowawczych, lecz raczej jako „alibi” wobec przyjętej wówczas polityki wycofywania się z pełnienia tej funkcji przez system państwowej edukacji, a więc i przez szkoły. Całkowitym fiaskiem zakończyła się natomiast, zapisana także w ustawie o systemie oświaty, idea tworzenia rad szkół i systemu społecznych rad oświatowych. Te ostatnie, do 1999 roku miały bardziej precyzyjną podstawę prawną działania, jednak po nowelizacji mogą powstawać jedynie w oparciu o zapis art. 48 Ustawy o systemie oświaty: „Organ stanowiący jednostki samorządu terytorialnego może powołać radę oświatową działającą przy tym organie. […] Organ, o którym mowa ustala skład i zasady wyboru członków rady oświatowej; regulamin działania ra
dy oświatowej.”
Nic dziwnego, że nie stanowi to gwarancji udziału w nich rodziców. Jednym z nielicznych przykładów działalności takiego ciała społecznego jest powołana 11 października 2007 roku Gdańska Rada Oświatowa. Składa się ona z 32 osób. Są to: przedstawiciele Rady Miasta Gdańska, Kuratorium Oświaty, Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej, Urzędu Marszałkowskiego, Sądu Rodzinnego, związków zawodowych, a także przedstawiciele uczelni wyższych, stowarzyszeń i organizacji oraz środowiska dyrektorów szkół i innych placówek prowadzonych przez Miasto Gdańsk, którzy zostali wybrani poprzez głosowanie na spotkaniach wyborczych.

Samoorganizacja społeczna rodziców jako sposób na uzyskanie wpływu na pracę szkoły.

Przykład ten stanowi ilustracje tezy, że tylko zrzeszenie się rodziców daje im realne szanse na podmiotowe potraktowanie przez władze. Samoorganizowanie się rodziców w stowarzyszenia nie jest w Polsce czymś całkowicie nieznanym. Są to jednak najczęściej stowarzyszenia rodziców dzieci specjalnej troski. Oto nazwy niektórych z nich: Stowarzyszenie Rodziców i Przyjaciół Dzieci z Wadą Słuchu, Stowarzyszenie Dzieci Niewidomych i Słabowidzących TĘCZA, Stowarzyszenie Rodziców Dzieci z Chorobą Nowotworową „ISKIERKA”, Stowarzyszenie Rodziców Dzieci Autystycznych i wiele, wiele innych.

Ale kto powiedział, że nie mogą być rejestrowane stowarzyszenia lokalne, lub nawet ogólnopolskie, z oddziałami w gminach, powiatach i miastach, skupiające na przykład: rodziców dzieci dojeżdżających do szkól, rodziców dzieci dyslektycznych, zwalnianych z lekcji w.f., szczególnie uzdolnionych czy mających trudności w nauce matematyki. Mogą też powstawać stowarzyszenia rodziców jedynaków, rodzin wielodzietnych lub rodziców samotnie wychowujących swe dzieci. Wszystkie one będą wyrazicielem potrzeb rodziców określonej kategorii uczniów i wszystkie będą miały prawo delegować swych przedstawicieli do społecznych rad oświatowych – wojewódzkich, powiatowych, gminnych lub miejskich. To przede wszystkim z ich przedstawicieli powinny być tworzone rady szkół. Ale rad powoływanych na zupełnie innych, niż to zapisano aktualnie w ustawie o systemie oświaty, zasadach. Taka rada szkoły w postulowanej wersji powinna być strukturą o uprawnieniach podobnych do rady nadzorczej w spółce akcyjnej lub z o.o. Miałaby ona nie tylko prawo uchwalania szkolnego programu wychowawczego i profilaktyki, ale przede wszystkim mogłaby współdecydować w sprawach kadrowych (zwłaszcza powoływania i odwoływania dyrektora szkoły), a także budżetowych. I, co równie ważne, nie tworzyliby jej rodzice „z łapanki” albo, co jeszcze gorsze, motywowanych do pracy w radzie nadziejami na „załatwienie” czegoś dla swojego dziecka, a ludzie o autentycznie allocentrycznych postawach i potrzebie aktywności społecznej.

Nie są to koncepcje utopijne, niemożliwe do wprowadzenia. Już obecnie, i to od wielu lat, rady szkolne o podobnych kompetencjach działają przy szkołach w Anglii, Szkocji, Walii a także w Szwecji, Holandii i w niektórych landach Federalnej Republiki Niemiec. Aby podobnie mogło być także w Polsce, należy nie tylko zmienić prawo, ale także istotę pojmowania praw obywatela – rodzica w systemie edukacji, a więc przede wszystkim w szkole. Nie wystarczy, jak widać, przemianować dawne komitety rodzicielskie w szkolne rady rodziców, aby rzeczywiście uczynić z rodziców współodpowiedzialnymi, ale i współzarządzającymi szkołą. Aby skutecznie odesłać do lamusa historii stereotyp komitetu rodzicielskiego zbierającego składki (z resztą na pograniczu legalności), zasilające skąpy budżet szkoły, obraz jego przedstawicieli, wręczających nauczycielom kwiatki w Dniu Edukacji Narodowej i podczas zakończenia roku szkolnego, trzeba zdecydowanie i konsekwentnie zacząć wdrażać Europejską Kartę Praw i Obowiązków Rodziców, a zwłaszcza jej 8 punkt: „Rodzice i ich stowarzyszenia mają prawo wydawania opinii i przeprowadzania konsultacji z władzami odpowiedzialnymi za edukację na wszystkich poziomach ich struktur.”

Zapis ten pozwala na zaprojektowanie takiego modelu zarządzania lokalnymi systemami edukacji, w którym w zasadzie nie będzie miejsca na „wielką politykę” Ta nadal będzie grała pierwsze skrzypce na szczeblu ogólnopaństwowym – w Sejmie i Rządzie, przy ustalaniu prawa oświatowego, standardów edukacyjnych i podstaw programowych. Jednak w szkole, w mieście czy gminie to nie partie polityczne, które wszak stoją za wyborami wójtów i burmistrzów, rad gmin i powiatów – a wiec organów prowadzących szkoły, będą rozdawały karty w społecznych radach oświatowych. Rady te będą emanacją autentycznych sił społecznych środowiska lokalnego, będą urzeczywistnieniem idei samoorganizującego się wokół istotnych potrzeb zbiorowych społeczeństwa obywatelskiego. Stowarzyszanie się rodziców ułatwi im stawanie się rzeczywistymi „udziałowcami” tej wspólnotowej firmy, jaką powinna być szkoła! .

Patrioci vs. Fritz Bauer :)

Współcześnie, zwłaszcza w Polsce, trzeba na to umieć twardo odpowiadać, że obowiązkiem obywatela nie jest kryć swój własny rząd i udawać przed światem, że żadnego zła nie czyni. Przeciwnie: powinnością każdego przyzwoitego człowieka jest tą nieprawość obnażać i wymuszać zmianę.

„Gdy mijam próg mojego biura, wkraczam na terytorium wroga”, powiedział kiedyś zachodnioniemiecki prokurator Fritz Bauer. Jego życiowe zmagania są, jak mało która inna historia, doskonałą ilustracją stosowanego i dzisiaj przez tzw. patriotów moralnego szantażu. Gdy w imieniu wynoszonej przez nich ponad wszystko „ojczyzny” ludzie władzy dopuszczają się czynów niecnych czy nawet zbrodniczych, to bojownikom o elementarną prawdę, sprawiedliwość i moralność, takim jak Fritz Bauer właśnie, przypisuje się zdradę narodową i nielojalność wobec własnego państwa, stają się „ptakiem kalającym swoje gniazdo”. Współcześnie, zwłaszcza w Polsce, trzeba na to umieć twardo odpowiadać, że obowiązkiem obywatela nie jest kryć swój własny rząd i udawać przed światem, że żadnego zła nie czyni. Przeciwnie: powinnością każdego przyzwoitego człowieka jest tą nieprawość obnażać i wymuszać zmianę. To czynił Fritz Bauer, wbrew wszystkim niemieckim „patriotom”.

Fritz Bauer urodził się jako poddany cesarza Wilhelma II w Stuttgarcie, w 1903 r., w rodzinie żydowskiej, praktykującej liberalny judaizm, lecz sam od młodych lat był zadeklarowanym ateistą. Po studiach m.in. w Heidelbergu i Monachium ukończył prawo i doktoryzował się w wieku 25 lat. Rozpoczął karierę asesorską, aby już w 1930 r. zostać najmłodszym sędzią w całej Republice Weimarskiej.

Jego poglądy polityczne stopniowo ewoluowały, aby ostatecznie uczynić zeń – pomimo mieszczańskiego pochodzenia – umiarkowanego socjaldemokratę i członka SPD. Bauera do tej partii przywiodła jednak przede wszystkim jej pozycja najsilniejszej struktury opowiadającej się po stronie młodej republiki. Angażował się także w aktywność pro-weimarskiego zgrupowania „Reichsbanner Schwarz-Rot-Gold”, a także w stowarzyszeniu republikańskich sędziów. Tak więc jego losy po roku 1933 są łatwe do przewidzenia. Z powodu zaangażowania w plany strajku generalnego przeciwko przejęciu władzy przez nazistów został aresztowany rekordowo szybko, bo w marcu 1933, i jako jeden z pierwszych politycznych wrogów reżimu został osadzony w obozie koncentracyjnym. Zwolniono go pod koniec roku, wcześniej wymuszając podpisanie in blanco „lojalki”, która w pierwszej fazie funkcjonowania obozów koncentracyjnych dla politycznych przeciwników nazistów była narzędziem SS i SA, aby propagandowo wykorzystywać rzekomą „słabość byłych socjaldemokratów”, którzy w zamian za wyjście na wolność mieli wyrzekać się jakoby swoich przekonań. (W przypadku Bauera naziści pokpili zresztą sprawę, bo zrobili w jego papierach literówkę w nazwisku, wobec czego nie było jasne, o kogo chodzi).

Na wolności Bauer został naturalnie natychmiast pozbawiony prawa wykonywania jakiegokolwiek zawodu prawniczego. W 1936 r. wyemigrował do Danii i kolejne 9 lat skupiał się na staraniach o przetrwanie nazistowskiego panowania nad większością Europy: po zajęciu Danii przez III Rzeszę został pozbawiony prawa pobytu i ponownie umieszczony w obozie koncentracyjnym, z czego wywikłał się dzięki fikcyjnemu małżeństwu z Dunką. Gdy jednak w 1943 r. rozpoczął się proces deportacji i „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” na terenie okupowanej Danii, uciekł potajemnie do Szwecji, gdzie współpracował z Willym Brandtem przy wydawaniu pisma „Trybuna socjalistyczna”.

W końcu jednak Hitler się zabił, „tysiącletnia Rzesza” upadła, a Bauer był nadal przy życiu. Wrócił do kraju w 1949 r., a więc w chwili powstania Republiki Federalnej Niemiec. Z tym powrotem zwlekał, bo – jak się okazało, oczywiście słusznie – obawiał się, że narodowy socjalizm nie wyparował nagle wiosną 1945 z Niemiec, niczym za dotykiem czarodziejskiej różdżki. Tacy jak on mogli wracać i poruszać się w miarę bezpiecznie po Niemczech początkowo tylko dzięki obecności i reżimowi nałożonemu na ludność przez armie zachodnich aliantów. Niewielu pośród Niemców miało odwagę popierać działania denazyfikacyjne, czy nawet wyroki norymberskie. Alianci najwyższe z orzeczonych kar musieli wykonywać ukradkiem (potajemnie i w pośpiechu budowali szubienice i je transportowali, wyroki wykonali pod osłoną nocy, oczywiście nie ujawniając wcześniej ich terminu), z obawy przed zamieszkami. Zresztą na tej pokazówce z udziałem raptem 185 osób w kilkunastu procesach kończył się zapał zachodnich aliantów, którzy znacznie bardziej woleliby dawnych nazistów mieć jako sprzymierzeńców w walce z nowym, czerwonym wrogiem.

Tak więc powroty takich postaci jak Fritz Bauer do RFN, nawet im nie były na rękę. Amerykanie otwarcie wyrażali obawę, że „żydowski prawnik” podejmie teraz motywowaną prywatnymi krzywdami wendetę na swoich niedawnych prześladowcach, na ślepo, furiacko, naginając literę prawa, a już na pewno nie bacząc na „delikatną równowagę emocjonalną” niemieckiego społeczeństwa będącego w fazie, płytkiej raczej, mentalnościowej transformacji. Do tego dochodził aspekt polityczny. Zachodni alianci stawiali na ulokowanie władzy nad zachodnią częścią Niemiec w rękach sił na prawo od centrum, gdyż lewicy nie wolno było ufać w zakresie odrzucenia współpracy z Moskwą oraz jednoznacznej orientacji na zachodnie sojusze. Oznaczało to pogodzenie się z tym, że tysiące dawnych członków NSDAP, po zmianie legitymacji na te wydawane przez CDU, FDP i pomniejsze partie konserwatywno-narodowe, obsadzi państwowe urzędy i będzie sypać piach w tryby wszelkich prób rozliczenia ludzi za ich nazistowską przeszłość. Bauer więc był nie tylko Żydem potencjalnie zorientowanym na działania w stylu Aldo Raine’a i „Żyda-Niedźwiedzia” z obrazu Quentina Tarantino, ale także działaczem SPD, której szef Kurt Schumacher od udziału w NATO wolał natychmiastowe zjednoczenie Niemiec po wcześniejszej ugodzie z Kremlem.

Tak więc w 1950 r. Bauer zostaje – jak sam mówił – „zesłany” na prowincjonalną placówkę prokuratury okręgowej w Brunszwiku, gdzie miał być szczęśliwy, acz nieszkodliwy. Nic z tego. Już dwa lata później staje się znany na cały kraj, a nawet poza nim, ze względu na treść jego mowy prokuratorskiej przed brunszwickim sądem w ramach tzw. procesu Remera. W jego skutek osiąga bowiem cel niebagatelny z punktu widzenia ocen moralnych dokonywanych na drodze prawnej – oto wszyscy, skazani przez nazistowskie „trybunały ludowe” za zdradę, aktywiści spisku i autorzy zamachu na życie Adolfa Hitlera z 20 lipca 1944, w tym hrabia Claus Schenk von Stauffenberg, zostają pośmiertnie zrehabilitowani, zaś ich próba zamordowania nazistowskiego dyktatora uzyskuje legitymizację prawną jako czyn legalny. Do historii Niemiec oraz doktryny prawa przechodzą cytaty z Bauera, iż „państwo nazistowskie nie było państwem prawa, a państwem bezprawia”, dalej – iż „państwo bezprawia, które codziennie dopuszcza się dziesiątek tysięcy mordów, nadaje każdemu człowiekowi uprawnienie, aby się przed nim bronić wszelkimi metodami”, a w końcu zwłaszcza – iż „państwo bezprawia, takie jak Trzecia Rzesza, jest [prawnie] niezdolne do dokonania przeciwko niemu zdrady stanu”.

Sąd przyjął wnioski prokuratora Bauera w całej rozciągłości i zamieścił je w wyroku, kształtując doktrynę i linię orzeczniczą sądów Republiki Federalnej na zawsze. On zaś stał się człowiekiem sławnym, którego nie dało się dłużej schować pod dywanem. Stał się ponadto być może najbardziej znienawidzonym wtedy człowiekiem w zachodnich Niemczech. Głosów uznania dla jego wpływu na przebieg procesu Remera było niewiele. Nienawiść dochodziła zaś zewsząd, na pewno ze wszystkich możliwych kierunków w światku prawniczym.

Tym niemniej, w 1956 r. premier landu z SPD, Georg-August Zinn, mianował Bauera na stanowisko heskiego prokuratora generalnego z siedzibą we Frankfurcie nad Menem. Urząd ten Bauer miał sprawować 12 lat, aż do swojej tajemniczej śmierci. Miał na nim też zasłynąć jeszcze bardziej niż w Brunszwiku. Linią jego argumentacji prawnej stał się pogląd o istnieniu nie tylko prawa, ale nawet obowiązku stawiania przez obywatela czoła państwu bezprawia. Chodziło więc już nie tylko o – teraz oczywiste – zwolnienie ludzi uznanych przez nazistów za „zdrajców” z jakiejkolwiek winy typu „zdrada stanu” czy „wspieranie wroga w toku działań wojennych”. Chodziło o ukonstytuowanie ich bohaterstwa jako modelu zachowania najbardziej właściwego wobec realiów państwa bezprawia. Drugim aspektem jego krucjaty był sprzeciw wobec, propagowanego także przez anglosaskich aliantów, tzw. „Schlussstrich-Denken”, co w imaginarium polskiej debaty politycznej można – częściowo ryzykownie, ale cóż tam… – nazwać „polityką grubej kreski” (nie w tym znaczeniu, w jakim sformułowania użył Tadeusz Mazowiecki, ale w tym znaczeniu, które zostało mu przypisane przez kłamliwą propagandę prawicy!) oraz postulatem przejścia nad minionymi krzywdami do porządku dziennego.

W 1957 r. Bauer otrzymał od żyjącego w Argentynie byłego więźnia obozu koncentracyjnego Lothara Hermanna, jak się okazało, precyzyjne informacje odnośnie miejsca pobytu Adolfa Eichmanna. Bauer, na tym etapie już doskonale świadomy, że za progiem jego biura zaczyna się „terytorium wroga”, nie podzielił się tymi rewelacjami z żadną z zachodnioniemieckich instytucji składających się na aparat ścigania. Ściągnął na siebie ponownie gromy polityków, prawników, mediów i opinii publicznej, gdyż pierwszą i jedyną instytucją, jaką poinformował, był kierownik konsularnej misji Izraela w Kolonii, co było naturalnie jednoznaczne z poinformowaniem Mossadu. Niewykluczone, że ta decyzja Bauera stanowiła dla Eichmanna różnicę pomiędzy szansą na ucieczkę do nowej kryjówki i dożycie w niej swoich dni, a całym ciągiem wydarzeń, które w rzeczywistości nastąpiły, a których ostatnim akordem było wysypanie prochów Eichmanna z helikoptera do Morza Śródziemnego, poza granicami wód terytorialnych Izraela. (Bauer zaproponował jednak rządowi federalnemu podjęcie starań o ekstradycję Eichmanna do RFN, którą to perspektywę rząd CDU Adenauera natychmiast i w panice odrzucił).

Najważniejszym aktem zawodowej kariery Bauera było jednak doprowadzenie w 1959 r. przed sąd we Frankfurcie sprawy karnej przeciwko grupie wywodzących się z SS strażników obozu koncentracyjnego Auschwitz. Rok 1963, gdy rozpoczął się pierwszy z cyklu tzw. procesów oświęcimskich, był tym momentem w dziejach Republiki Federalnej, gdy była ona co najmniej gotowa, aby o nazistowskich zbrodniach powoli zapomnieć. Wiele z nich nadal było zresztą ukryte pod zasłoną niedomówień, w końcu miały miejsce gdzieś tam na „dzikich polach” Polski czy Rusi, gdzie nie udał się projekt „Lebensraum Ost”. Tymczasem cud gospodarczy był już rzeczywistością, jego autor Ludwig Erhard właśnie zostawał kanclerzem rządu CDU-FDP, zaledwie jedną dekadę po powojennym głodzie i nędzy, dylematem wielu Niemców stał się wybór pomiędzy włoską a wietnamską restauracją na sobotni wieczór. W Berlinie prezydent Kennedy oświadczał, że jest berlińczykiem, a USA stoją z Niemcami ramię w ramię w obliczu budowy muru przez komunistów. Kto by chciał tutaj jeszcze martwić się o Auschwitz?

Zainicjowane przez Bauera procesy frankfurckie zburzyły ten good feeling i – wraz z procesem Eichmanna – wprowadziły do niemieckiej świadomości ogrom zła, które wydarzyło się światu za sprawą niemieckich rąk. Pewnie nie da się powiedzieć, że na stałe – w kolejnych dekadach temat ten raz po raz przycichał, ale już nigdy nie na zawsze. Elementem tożsamości państwa niemieckiego stało się przekonanie, że o zbrodniach trzeba każde kolejne pokolenie uczyć w szkołach, tak aby żadne z nich tego zła nie powtórzyło. W końcu, właśnie za sprawą procesów prokuratora Bauera, młodzieżowa rewolta roku 1968 nie dotyczyła w Niemczech tylko wolnego seksu, narkotyków i rock ‘n’ rolla (choć tych rzeczy także dotyczyła), ale była także jednym wielkim postawieniem pytania przez młodych. Pytania adresowanego do rodziców i do dziadków, które brzmiało: „A co wy, w sumie, robiliście między 1933 a 1945 rokiem?”

Fritz Bauer mawiał, że pracując w zachodnioniemieckim wymiarze sprawiedliwości czuje się równie osamotniony, jak na duńskim czy szwedzkim uchodźstwie. Ta kolosalna ilość hejtu wydawała się jednak od pewnego natężenia spływać po nim, jak po kaczce. Chyba się przyzwyczaił. W efekcie nie miał już żadnych skrupułów, aby iść na wojnę z każdą figurą o nazistowskiej przeszłości. Trzeba pamiętać, że w jego czasach taką przeszłość mieli niemal wszyscy prawnicy po trzydziestce, którzy pracowali i jakoś aranżowali się z systemem prawnym Rzeszy. Bez skrupułów kierował na przykład akty oskarżenia wobec adwokatów, sędziów czy kolegów prokuratorów, gdy jego akta wskazywały, iż dopuścili się krzywoprzysięstwa, broniąc własnego „dorobku” z tamtego okresu, lub próbując pomagać innym unikać odpowiedzialności. Podobnie traktował m.in. dyplomatów i innych urzędników państwowych, spośród których wielu miało na koncie „zbrodnie popełnione przy biurku”.

Fritz Bauer poświęcił swoje życie budowie demokratycznego wymiaru sprawiedliwości na bazie dogłębnego rozliczenia z nazistowską przeszłością. Był prekursorem działającym w czasach, gdy spotkanie się z nienawiścią za taką działalność było nieuniknione. Zbyt wielu miało zbyt wiele do ukrycia, albo miało bliskich, którzy się „umoczyli”. Była powszechna gotowość na społeczną zmowę milczenia, a ani demokratyczni politycy, ani alianci nie mieli nic przeciwko jej zaprowadzeniu. Bauer należał do garstki jednostek, które to uniemożliwiły i przerzuciły pomost do okresu, gdy nadeszła zmiana pokoleniowa, a młodzi odrzucili zmowę milczenia. Wizja moralnej i prawnej oceny nazizmu zaproponowana przez Bauera dzisiaj już nie jest podważana przez nikogo w ramach konstytucyjnego i demokratycznego konsensusu Niemiec. Bauer wygrał.

Kto tu był patriotą? On czy jego wrogowie? To pytanie powinno być retoryczne, ale chyba wcale nie jest. W Polsce „targowicą” nazywani są ci, którzy o naruszeniach prawa przez polski rząd mówią na forum europejskim. Który sposób myślenia prezentują ich krytycy? Raczej nie jest to linia Fritza Bauera, prawda?

1 lipca 1968 r. Fritz Bauer został znaleziony martwy w swojej wannie. Pobieżna sekcja wykazała zażycie środka nasennego, który zatrzymał akcję serca. Pojawiła się sugestia samobójstwa, ale pełna sekcja – która miała to potwierdzić – nie została wykonana, pomimo wniosku zastępcy Bauera o nią. Ciało szybko skremowano. Przed śmiercią Bauer miał nie wykazywać się żadnymi zachowaniami, które sugerowałyby, że targnie się na swoje życie. Czy więc pękł pod naporem „patriotycznej” nienawiści? Czy też może dorwał go ktoś, komu zaszkodził? Tego się zapewne nigdy nie dowiemy.

Igrzyska Wolności 2020 – sobota :)

Światowa obsada debat; wachlarz tematów; wolny dostęp i szybkie wymiany argumentów; drugi dzień Igrzysk Wolności przyniósł wiele pytań i równie dużo odpowiedzi.

Czym jest patriotyzm dla Borysa Budki?

– To lekarze walczący na pierwszej linii z pandemią; ci, którzy płacą podatki, którzy uczą dzieci. Dziś patriotą jest każdy, kto dokłada swoją cegiełkę do budowy państwa. A ono musi być silne siłą obywateli, a nie siłą aparatu represji – mówił przewodniczący Platformy Obywatelskiej. Budka negatywnie ocenia działania władzy w odniesieniu do obywateli manifestujących swoje niezadowolenie obecną sytuacją: – W czasach kryzysu władza pokazuje siłę państwa stosując przemoc, zamiast skupić się na sprawności instytucji.

Co Martin Kuldorff myśli o lockdownie?

Współautor Wielkiej Deklaracji z Barrington uważa, że kluczowym działaniem państwa w czasie epidemii powinna być ochrona osób z grup największego ryzyka. Pozostała część społeczeństwa musi żyć normalnie, by możliwie najszybciej uzyskać odporność stadną, która powstrzyma szybki rozwój pandemii. Tymczasem lockdown przedłuża okres ochrony najsłabszych; przekłada problem na przyszłość, nie rozwiązując go.

 Czy jest sprawiedliwość dla kobiet?

– Polska nie jest krajem sprawiedliwym, a ta niesprawiedliwość dotyka głównie kobiet i dzieci – Justyna Kopińska jest stanowcza w swoich reporterskich obserwacjach i dodaje, że w sądach, gdzie należałoby sprawiedliwości szukać, mężczyzna z ugruntowaną pozycją społeczną jest najbardziej wiarygodnym świadkiem, kobieta – zdecydowanie mniej, a dzieciom się z założenia nie wierzy wcale. Na sprawiedliwość nie mogą też liczyć osoby niezamożne, niemające dostępu do prawników, nieznające dziennikarzy.

 Dlaczego mężczyźni muszą brać urlopy?

Zmiana musi zachodzić zarówno na poziomie regulacji prawnych, jak i w warstwie kulturowej. O ile jednak obecna władza zrobiła dużo dla osób biedniejszych, pod względem kultury i rozwoju cywilizacyjnego cofamy się. W WIG-20 aż do wczoraj nie było żadnej prezeski; wśród wszystkich spółek giełdowych zaledwie dwie są zarządzane przez kobiety; na wyższych uczelniach jest zaledwie 10% profesorek; partycypacja kobiet w rynku pracy jest jedną z najniższych w Europie, a te nierówności są pogłębiane przez pandemię. Według Andrzeja Domańskiego z Instytutu Obywatelskiego drogą do zmiany tego stanu rzeczy jest nacisk na transparentność (obecnie tylko dwie giełdowe spółki raportują wynagrodzenia w podziale na płeć) i obowiązkowy urlop rodzicielski dla mężczyzn, a także zwiększenie dostępu do opieki nad najmłodszymi dziećmi. Agnieszka ChłońDomińczak dodała do tego jeszcze zrównanie wieku emerytalnego, który w Europie jest różny dla kobiet i mężczyzn jedynie w Polsce i Rumunii; Justyna Kopińska: wychowanie dzieci w duchu równości w domu i w szkole.

Co zamiatamy pod polski dywan?

Zdaniem Jarosława Gugały najwięcej miejsca zajmują tam Żydzi, kobiety i osoby LGBT.

Według uczestników prowadzonego przez niego panelu problemem nie jest to, że antysemityzm rośnie – badania wskazują, że utrzymuje się na podobnym poziomie od lat. Ludzie głoszący antysemickie poglądy mają jednak współcześnie większe przyzwolenie na otwarte dzielenie się nimi. Zdaniem Antoniego Dudka, członka Rady Instytutu Pamięci Narodowej, zmiana ekipy rządzącej nie jest drogą do prawdziwej zmiany, której istotą powinno być stałe podnoszenie poziomu nauczania w szkołach i budowanie świadomości od najmłodszych lat.

Czy to dobrze, że ekipa Rafała Trzaskowskiego odradziła mu podejmowanie tematu osób LGBT w kampanii wyborczej?

Według Pauliny Górskiej z Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW politycy są bardziej konserwatywni, niż ich wyborcy. Badania wskazują bowiem, że postawy homofobiczne zaostrzają się w środowiskach konserwatywnych i ulegają ograniczeniu w grupach liberalnych.

Według Mirosławy Makuchowskiej, wiceprezeski Kampanii przeciwko Homofobii, ogólna nieufność względem osób nieheteronormatywnych jest kwestią tego, że w ogóle nie rozmawiamy o seksualności. Fundamentem poważnej rozmowy jest jednak równość jej uczestników.

Czy seksizm może być życzliwy?

Największa przepaść światopoglądowa dzieli dziś starszych konserwatywnych mężczyzn od młodych liberalnych kobiet. Według Pauliny Górskiej mamy także do czynienia ze swego rodzaju kryzysem męskości, która dziś opiera się na dwóch zaprzeczeniach: nie jestem kobietą, nie jestem osobą LGBT. Gorset oczekiwań społecznych wobec mężczyzn jest ciasny; obecne tendencje nie mieszczą się w nim. Poczucie zagrożenia, pojawiające się w sytuacjach kryzysowych, skłania do ograniczania praw tych, którzy emancypują się zbyt silnie. Współcześnie ta tendencja przejawia się dwoma rodzajami seksizmu: wrogim i życzliwym, zdecydowanie bardziej niebezpiecznym dla emancypacji kobiet. Postawy powierzchownie pozytywne, jak przepuszczanie kobiet w drzwiach, czynią więcej szkody niż pożytku, odwracając uwagę od sedna sprawy.

Co zostanie kobietom z pandemii?

– Zauważyłam, że zaczynamy rozumieć, czym jest siostrzeństwo. Że to nie jest puste słowo. Mam nadzieję, że ta wiedza z nami zostanie po pandemii, po wszystkich złych doświadczeniach, które się nam przytrafiają – Aleksandra Dulas z Fundacji SPUNK. Rozmowa o kobietach w pandemii odbyła się pod matronatem Łódzkiego Szlaku Kobiet.

Jak rozmawiać o aborcji?

Według Anny DziewitMeller w Polsce od pięciu lat doznajemy nieustającego szoku i jesteśmy pozbawiani coraz większego pakietu spraw, na które mamy wpływ.

Wyrok Trybunału postawił kobiety pod ścianą. I wywołał efekt, którego nie udało się osiągnąć wcześniej. – To trzy tygodnie absolutnego rekordu – mówiła Natalia Broniarczyk z Aborcyjnego Dream Teamu. – Odbierałyśmy po trzysta telefonów dziennie. Pierwszy raz media i ulica zaczęły mówić o pomaganiu w aborcji. Ono stało się potrzebą. Temat wykroczył poza ramy dyskusji politycznej. O aborcji trzeba rozmawiać jak o czymś, co może nam się przytrafić. Nam albo naszej bliskiej osobie. Tak, jakby rozmawiało się z przyjaciółką.

Dlaczego sekspraca wymaga legalizacji?

Pandemia mocno uderzyła w pracowników branży seksualnej. Wymuszona przez prawo działalność w szarej strefie pozostawia ich bez zabezpieczenia socjalnego. Przebranżowienie się też jest trudne – nawet w przypadku próby przejścia do Internetu. Używanie portali takich jak Onlyfans wymaga wielu umiejętności i często zatrudnienia dodatkowych osób. Wymaga też dobrej promocji w social media, które co do zasady są negatywnie nastawione do kobiecej seksualności.

Branża cierpi na zalew „zbawców”, którzy chcą ratować pracowników branży. A pracowników nikt nie słucha. Odbiera się im podmiotowość i zakłada, że nie biorą odpowiedzialności za swoje wybory życiowe. W ostatnim czasie obok zbawców coraz więcej jest osób wprost wrogich, obciążających pracowników seksualnych swoimi własnymi traumami. Tymczasem ci chcą tylko dekryminalizacji ich pracy, co ma pomóc także w ograniczeniu patologii takich jak handel ludźmi.

Czy doczekaliśmy końca globalizacji i dlaczego nie?

 Pandemia jest dzieckiem globalizacji, a jednocześnie ją nasili. Za globalizacją stoją wielkie korporacje; to one zainicjowały zmiany – często katastrofalne w skutkach – szukając okazji do obniżenia kosztów. To także one dają dziś nadzieję na zwalczenie pandemii. A zatem to globalizacja pozwoli zwalczyć pandemię – ten kompaktowy zestaw wniosków popłynął z panelu „Koniec globalizacji?”.

Według Henryki Bochniarz, Bogusława Chraboty i Jana Krzysztofa Bieleckiego pandemia pomoże odnaleźć nowe rozwiązania dla globalnych problemów; to będzie rekompensata dla ogromnej ceny, jaką płaci za nią świat.

Procesy globalizacyjne nie potoczą się jednak dalej bez udziału Chin. To Chiny napędzają dziś światową gospodarkę i to właśnie one są beneficjentem największego transferu kompetencji, na których gospodarka się opiera. Europa ma szanse wygrać tylko wtedy, jeśli zachowa kompetencje przy sobie. Niestety – budowanie gospodarki kompetencji nie jest udziałem Polski. Drogą do tego jest poprawa warunków zatrudnienia, tworzenie nowych miejsc pracy, wspieranie sektora prywatnego, czego obecne władze nie robią w wystarczającym stopniu.

Dlaczego chmury uratowały świat przed zapaścią?

Pandemia przyniosła umasowienie cyfrowych rozwiązań: powszechne wprowadzenie zdalnej edukacji i pracy, upowszechnienie telemedycyny. Firmy zmuszone do ekspresowej digitalizacji były zdolne do szybkiego wdrożenia telepracy głównie dzięki temu, że obecnie większość danych przechowywana jest w chmurze. Galopujący rozwój technologii wyprzedził legislację – ale takie jest prawo technologii.

Nie wszystko jednak da się nią zastąpić. – Mimo że jestem praktykiem cyfrowym, uważam za absolutnie fundamentalną wartość (…) bezpośredni kontakt – mówił Mirosław Sopek z MakoLab. Gwałtowna cyfryzacja rodzi zagrożenia dla bezpieczeństwa; część firm na niej skorzysta, część zniknie z rynku; wzmocni dysproporcje, szczególnie w sferze edukacji. Dlatego celem musi być wolność, a technologia: jedynie narzędziem do jej osiągnięcia.

Jak Polska powinna układać swoje relacje z USA?

 Wybór dokonany przez Amerykanów to według Tomasza Lisa wiele dobrego dla Polski i wiele złego dla polskiego rządu.

Wygrana Bidena jest szansą na odnowienie demokracji w USA – kolejnych pięciu lat pod rządami Trumpa mogłaby nie wytrzymać. Biden należy do odchodzącego pokolenia, które pamięta jeszcze Zimną Wojnę i dla Polski będzie to krótki oddech wytchnienia; nowe pokolenie może nie odczuwać już tak mocno potrzeby sojuszu z Europą.

Joe Biden odnowi sojusz z UE nawet jeśli część krajów i ich zachowań może Amerykanów drażnić. Będzie chciał, by Polska i Wielka Brytania jak najlepiej wpasowały się w tę układankę. Jednak współpraca wojskowa i gospodarcza jest obu stronom potrzebna ze względu na rosnącą rolę Chin.

Polski rząd obstawiał triumf Trumpa i utrzymanie „specjalnego sojuszu” ponad UE. Teraz dla Bidena Polska będzie znaczyła tyle, co jej pozycja w UE.

Ile Polska znaczy dla Chin?

 Tyle samo, ile dla USA. Dlatego polityka Polski wobec Azji musi być wielopoziomowa i uwzględniać fakt, że Azja to nie tylko Chiny. Pierwszy poziom to właśnie poziom europejski; drugi – wzajemne relacje między państwami; trzeci: poziom miast i regionów, który dziś jest zdecydowanie najlepiej zagospodarowany. Rolą rządu powinno być zmapowanie zasobów w oparciu o doświadczenia na poziomie regionalnym, relacje biznesowe czy społeczność polską w Azji i koordynacja tych trzech poziomów w kraju, a także zabieganie o koordynację polityki UE z USA.

Skąd brać energię dla Europy?

 Z odnawialnych źródeł! Według byłego premiera i przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka bardzo ważne jest zaangażowanie Polski w europejską strategię osiągnięcia Zielonego Ładu. Opieranie gospodarki na energii ze źródeł nieodnawialnych jest nieopłacalne,  Europejski Zielony Ład jest szansą na głębszą integrację, a potencjalne odwrócenie się Polski od porozumienia klimatycznego będzie oznaczało dla naszego kraju straty na wielu szczeblach, przede wszystkim: finansowym.

Fakt, że żyjemy w czasach gigantycznej zmiany klimatycznej oznacza, że politycy powinni wziąć na siebie nie tylko wprowadzanie legislacyjnych zmian, ale również dokonywanie procesu edukowania społeczeństwa. Jest konieczne, aby młodzi ludzie byli rzetelnie kształceni w kwestii zmian klimatycznych, ponieważ to oni edukują w tym zakresie swoich bliskich i środowisko, w którym funkcjonują.

Czego – poza klimatem – brakuje polskiej edukacji?

Według rozmówczyń Sławomira Drelicha w panelu „Nauka Obywatela”: nowoczesnych technologii, kształcenia umiejętności potrzebnych na rynku pracy i w życiu społecznym. Jej siłą bez wątpienia są natomiast liczni aktywni nauczyciele i młodzież otwarta na nowe inicjatywy.

Co dalej z Białorusią?

Odkąd Białorusini wyszli na ulice, dyktator drastycznie zwiększył skalę represji, które szczególnie mocno dotknęły mieszkańców małych miejscowości. Mimo to opór obywatelski nie słabnie, ale stale zmieniają się jego formy. Obecnie ludzie spotykają się, aby razem pić herbatę, na co władza na razie nie reaguje. Mimo, że media państwowe są w pełni zdominowane przez propagandę rządową, Białorusini czerpią wiedzę na temat aktualnej sytuacji w kraju dzięki niezależnym platformom informacyjnym działającym w Internecie.

Dlaczego według Adama Gopnika nosorożec jest lepszy od jednorożca?

Nosorożec jest brzydki, pozbawiony wdzięku, ale silny i konsekwentny. Jednorożec jest piękny i budzi podziw, ale jest tylko wytworem wyobraźni. W teorii Gopnika nosorożcem jest liberalizm, jednorożcami zaś: wielkie idee i utopie.

Jak bronić liberalizmu przed prawicą, która uważa, że niesłusznie wywyższa rozum ponad prawo naturalne i jest zagrożeniem dla religii i identyfikacji narodowej? Liberalne społeczeństwo pozwala religiom kwitnąć tak długo, jak długo wyznawcy nie uznają jej za jedyną i słuszną. Jest w nim miejsce na porządek rodzinny, tradycje i zwyczaje.

Lewica z kolei wierzy w siłę rewolucji i uważa, że zmiany powinny następować gwałtownie. Liberałowie wolą reformy.

Jak rozmawiać o śmierci?

Pandemiczna śmierć wymaga nowych narzędzi, sposobów opowiadania – i te sposoby powstają, ale jest to coś nowego i globalnego zarazem – mówiła filozofka Mira Marcinów. W momencie, kiedy proces tabuizacji śmierci uderza ze zdwojoną mocą, jej książka „Bezmatek” (Wyd. Czarne) stanowi próbę oswojenia tego zjawiska i nieodżegnywania się od towarzyszącej mu fizyczności.

Czy kulturę da się uratować?

Obecna sytuacja źle wpływa na kulturę i sztukę, którą należy pielęgnować i ratować. Temat kultury powinien się częściej pojawiać w mainstreamowych mediach, aby społeczeństwo znało sytuację. Trzeba też zadbać o dofinansowania dla aktorów.

Dlaczego Andrzej rysuje?

Bo pasjonował się piłką nożną! Swoja karierę zaczął od karykatur piłkarzy.

Rysowanie to dla niego przede wszystkim czytanie informacji, książek, gazet, esejów. Pierwszą rzeczą, która prowokuje go do rysunku, jest emocja. Zazwyczaj nieparlamentarna. Myśli tekstami, nie obrazkiem. Bo rysunek może być najbrzydszy na świecie, ale pomysł musi się obronić.

Satyra jest dla niego balansowaniem na granicy tego, co ludzie są w stanie zaakceptować, a czarny humor jest najlepszym sposobem odreagowania rzeczywistości.

To praca jego marzeń.

Co oglądać w niedzielę?

W niedzielę znów sporo o równości: Feministyczny Międzynarodowy Power Panel z emigrantkami, które walczą o prawa kobiet w kraju, oraz spotkanie dotyczące praw osób LGBT+ z Moniką Rosą, Bartem Staszewskim i Patrykiem Chilewiczem; o klimacie z różnych perspektyw, bo o antropocenie, o łowiectwie i o przyszłości transportu; nieustająco dużo o gospodarce, technologiach i polityce: światowym wyścigu technologicznym, walce z cyfrową dezinformacją, roli Internetu w kampaniach politycznych, cyfrowej suwerenności, praworządności, mediach i infrastrukturze przyszłości. Spotkamy się z naczelnym epidemiologiem Szwecji Andersem Tegnellem, pisarkami: Sabiną Baral i Dominiką Słowik, filozofami: Piotrem Augustyniakiem i Tomaszem Stawiszyńskim, humanitarystką, która w ubiegłym roku wycisnęła uczestnikom Igrzysk łzy z oczu: Aleksandrą K. Wisniewską. Na zakończenie: osiem power speeches o świecie po pandemii.

Potrzeba socjaldemokratycznej korekty – Rozmowa Sławomira Drelicha z Andrzejem Szahajem :)

Adam Smith pisał o pracy jako o funduszu, dzięki któremu człowiek jest w stanie zagwarantować sobie dobra konieczne do przeżycia. W „Bogactwie narodów” mamy mnóstwo rozważań dotyczących ludzkiej pracy i ludzkiego wysiłku. Odnoszę wrażenie, że od tamtego czasu doszło do pewnego przewartościowania i że problematyka pracy jest dziś raczej domeną lewicy, nie liberałów. Jak do tego doszło?

Adam Smith faktycznie dużo mówił o pracy, ale głównie w kontekście jej podziału i wynikającego z niego wzrostu jej efektywności. Podkreślał także, że każde faktyczne bogactwo wynika z pracy. Wydaje się poza tym, że naiwnie zakładał pewną sprawiedliwą zapłatę za pracę jako rzecz oczywistą. Inni liberałowie podchodzili do sprawy rozmaicie. Wyróżnia się John Stuart Mill, który zdawał sobie sprawę z możliwych niesprawiedliwości w sposobie opłacania pracy oraz nowi liberałowie brytyjscy, którzy generalnie opowiadali się za czymś, co dziś byśmy nazwali sprawiedliwością społeczną, czyli łagodzeniem nierówności i traktowaniem gospodarki jako narzędzia dobrobytu dla jak największej liczby ludzi (podobnie jak dwudziestowieczny amerykański filozof liberalny John Rawls). Generalnie jednak problem pracy w liberalizmie stopniowo schodził na dalszy plan, a ostatnie dekady XX w. to już prawdziwa katastrofa. Do głosu doszedł neoliberalizm, dla którego liczy się tylko zysk, wyroki zaś wolnego rynku co do wyceniania pracy są absolutnie sprawiedliwe.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że liberalizm nie jest orientacją, która jakoś specjalnie pochylałaby się nad pracą jako fenomenem nie tylko ekonomicznym, lecz także społecznym. Nigdy nie przebiło się w nim na trwałe przekonanie – oczywiste dla innych orientacji ideowych – że praca nie jest tylko towarem. Trudno się zatem dziwić, że orientacje socjaldemokratyczne oraz chrześcijańskie miały na ten temat do powiedzenia znacznie więcej. Idea godności pracy, pracy jako czegoś, co nadaje życiu sens, czy wreszcie godnej zapłaty za pracę powstały w pewnym sensie w kontrze wobec liberalizmu, który widział pracę przede wszystkim jako element wymiany rynkowej, czyli w kategoriach towaru do sprzedania. Pozostał też całkowicie ślepy na kwestie wyzysku.

Ale czy idea sprawiedliwości społecznej nie jest współcześnie swego rodzaju mitem, za którym można ukryć coraz to nowe i coraz bardziej wymyślne sposoby ingerowania państwa w życie jednostki? Wystarczy wskazać zapis art. 2 Konstytucji RP, który mówi, że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Przecież za tym zapisem nic się nie kryje.

Sednem idei sprawiedliwości społecznej jest kwestia nierówności. Jeśli przybierają one zbyt wysoki poziom, to wiadomo, że mamy do czynienia z systemem niesprawiedliwym społecznie. Problemem jest oczywiście określenie, co oznacza ów „zbyt wysoki poziom”. To zawsze kwestia dyskusyjna. Dziś nie ulega jednak wątpliwości, że nierówności na poziomie 0,25–0,27 wedle współczynnika Giniego mogą być znakiem tego, że ze sprawiedliwością społeczną nie jest źle, nierówności zaś przekraczające poziom 0,35 pokazują, że dane społeczeństwo jest bardzo rozwarstwione, a zatem mamy deficyt sprawiedliwości społecznej. Z pewnością sytuacja, kiedy to produktywność pracowników znacząco rośnie, a pensje stoją w miejscu, wskazuje na to, że mamy do czynienia z brakiem sprawiedliwości społecznej (tak było i jest w Polsce). Współczynnik pracujących biednych, płaca minimalna, stawka godzinowa, odsetek ludzi żyjących w bezwzględnym czy względnym ubóstwie oraz szereg innych uchwytnych socjologicznie i ekonomicznie danych może być użytych jako wskaźnik poziomu sprawiedliwości społecznej. Ważna jest też równość szans, przede wszystkim edukacyjnych. Widać zatem, że nie ma mowy o żadnym micie, ale o mierzalnym stanie społeczeństwa. Jeśli zaś chodzi o owo ograniczenie wolności jednostki, to chodzić może jedynie o podatki, które powinno się płacić, aby spełniać idee sprawiedliwości społecznej. Jeśli nie reprezentuje się postawy skrajnej, typowej dla libertarian („podatki to kradzież”), to nie ma powodu, aby się obawiać, że dążenie do sprawiedliwości społecznej może zaszkodzić wolności jednostek. To jest dopiero mit!

No i na koniec ten martwy zapis w Konstytucji RP. Intencja była dobra. Mieliśmy iść w stronę kapitalizmu reńskiego, poszliśmy w stronę najbardziej brutalnej wersji kapitalizmu anglosaskiego. Wielka szkoda.

A czy zasada sprawiedliwości społecznej powinna w jakiś sposób przekładać się na ustawodawstwo dotyczące pracy i relacji między pracownikami a pracodawcami?

Myślę, że tak. I to się dzieje. Chodzi głównie o płacę minimalną i minimalną stawkę godzinową, a także o kwestie urlopów oraz zapłaty za nadgodziny. Każde cywilizowane ustawodawstwo pracy jest de facto narzędziem zapewniania sprawiedliwości społecznej, tyle tylko, że w niektórych przypadkach idzie jedynie o pewne minimum, w innych o coś więcej. W tym sensie można np. powiedzieć, że kraje skandynawskie znacznie lepiej dbają o sprawiedliwość społeczną niż, powiedzmy, USA. Polska jest pewnie gdzieś pośrodku.

Heath1Ważna jest też skala podatkowa. Gdy jest progresywna, to znak, że kwestie sprawiedliwości społecznej są traktowane serio. Osobną sprawą jest opodatkowanie spadków oraz majątków. Jak wskazuje Thomas

Piketty, jeśli w tym aspekcie nie nastąpi rychła zmiana, to nierówności majątkowe będą narastać lawinowo. A wraz z nimi niesprawiedliwość społeczna.

Czy to jednak nie będzie skutkowało tym, że państwo coraz bardziej będzie się rozrastać? Może praca powinna być sferą dobrowolnej umowy między pracodawcą a pracownikiem? Przecież dwoje dorosłych ludzi może się umówić na określoną płacę i określony zakres obowiązków. Przykład amerykański – wskazany przez pana profesora – dowodzi, że pracownik ma możliwość zatrudnienia się w tym przedsiębiorstwie, które np. gwarantuje mu nie tylko wyższą pensję, lecz także np. więcej tzw. benefitów.

Relacja pomiędzy pracodawcą a pracownikiem rzadko jest symetryczna. Z reguły pracodawca zajmuje pozycję zdecydowanie silniejszą. I dlatego potrzebna jest specjalna ochrona pracownika. Owa niesymetryczność wynika m.in. z przymusu ekonomicznego, jakiemu podlega pracownik (musi znaleźć pracę, aby przeżyć; pracodawca z reguły może się obyć bez pracownika, a w każdym razie ma tutaj więcej swobody). Pisał o tym już Adam Smith w „Bogactwie narodów”, dostrzegając istotną różnicę pomiędzy sytuacją pracodawcy oraz sytuacją pracownika i… opowiedział się po stronie pracownika. Znamy sytuacje, w których pracownika nikt nie wspiera. To pozbawiony prawnej i socjalnej ochrony robotnik dziewiętnastowieczny, a dziś bezwzględnie wykorzystywany (wyzyskiwany) robotnik w krajach takich jak Bangladesz. Piekło życia dziewiętnastowiecznych robotników na Zachodzie (zapraszam do muzeum miejskiego w Manchesterze) czy współczesnych z tzw. Trzeciego Świata jest dobrze opisane w literaturze naukowej oraz beletrystyce.

Co do owego państwa ingerującego we wszystko, to raczej groźba papierowa. Dopóki mamy do czynienia z państwem kapitalistycznym i gospodarką wolnorynkową, dopóty państwo ingeruje z reguły tyle, ile trzeba (czasami za mało, jak np. w USA, o czym świadczą dzisiejsze nastroje w społeczeństwie amerykańskim). Doskonałym przykładem są państwa skandynawskie z bardzo rozwiniętym ustawodawstwem pracy i zarazem niezwykle efektywne ekonomicznie (Szwecja). Proponuję, aby patrzeć na całą sprawę jak na wynik długiego procesu uczenia się cywilizacji zachodniej. Starania o zrównoważenie pozycji pracodawcy i pracownika są jego rezultatem.

A czy efektywnie działające związki zawodowe nie byłyby w stanie zastąpić takiej ingerencji państwa?

Jasne, że tak. Tyle tylko, że w wielu momentach i miejscach zakładanie takowych jest blokowane przez pracodawców. Tak było i wciąż jest. Polska ostatnich 27 lat to tego dobry przykład. W tej sytuacji ingerencja państwa jest nieunikniona. Skądinąd najlepiej, jeśli o pracowników dbają zarówno państwo, jak i związki zawodowe, jak to się dzieje np. w krajach skandynawskich. Pracodawcy doskonale potrafią zadbać o siebie sami. Przy czym warto zauważyć, że tak „zadbani” pracownicy wcale nie chcą działać na szkodę pracodawców, lecz starają się wraz z nimi znaleźć najlepsze sposoby funkcjonowania przedsiębiorstw. To z kolei widać nie tylko w Szwecji, lecz także w Niemczech czy w Austrii.

Co się stało w Polsce, że związki zawodowe są tak słabe, a te, które działają, cieszą się tak złą sławą?

Wpłynęło na to wiele czynników. Przede wszystkim niechęć pracodawców, i to zarówno polskich, jak i zagranicznych. Utrudniali, jak mogli, zakładanie związków zawodowych, a państwo się temu przyglądało i nie interweniowało, co wiązało się z przekonaniem, że kapitałowi nie należy przeszkadzać w jego ekspansji, bo jeszcze się przestraszy i ucieknie. Dalej, rozpowszechnione przekonanie związane z dominującą ideologią neoliberalną, że każdy jest kowalem swojego losu i powinien myśleć tylko o sobie, doprowadziło do braku wiary w działania kolektywne i rozpowszechnienie się naiwnego przekonania, że inni może nie dadzą rady, ale ja na pewno sobie poradzę. Inny czynnik to naiwne przekonanie, że teraz już związki nie są potrzebne, bo kapitaliści będą już dobrzy. To z kolei wiązało się z paternalistycznym wzorem relacji pracodawca–pracownik, gdzie ten pierwszy kreował się na dobrego ojca, który będzie dbał o pracowników lepiej, niż oni sami zadbaliby o siebie. Wreszcie wiązanie związków zawodowych z poprzednim ustrojem, złe doświadczenia z wszelkimi radami pracowniczymi itd.

Nawiasem mówiąc, to fascynujące, jak w kraju, który wydał na świat „Solidarność”, nastąpił tak szybki i zdecydowany upadek wiary w działania zbiorowe. Rzecz bez precedensu w dziejach.

Często w naszej rozmowie przywołuje pan przykłady krajów skandynawskich. Czy dlatego, że to socjaldemokraci, a nie liberałowie lepiej rozpoznają zagadnienie pracy?

Tak, sądzę, że odrodzenie socjaldemokracji jest nieuchronne i konieczne. Po latach dominacji neoliberalizmu musi nastąpić korekta socjaldemokratyczna, inaczej będzie źle. Nierówności nie mogą się pogłębiać bez końca, podobnie jak frustracja pracowników. Co do liberalizmu, to może on obronić swoją reputację tylko pod warunkiem, że uzna ową korektę za zgodną także z jego tradycją. Nie musi to być takie trudne. Wystarczy wyrzucić na śmietnik historii neoliberalizm Friedricha Augusta von Hayeka czy Miltona Friedmana i sięgnąć po tradycje Johna Stuarta Milla czy nowych liberałów brytyjskich. Warto zawsze pamiętać, że to właśnie ci ostatni dali podwaliny ideowe pod państwo dobrobytu w Wielkiej Brytanii.

W ostateczności chodzi o konkretne posunięcia ekonomiczne i socjalne. To, z jakich pobudek ideowych wynikają, wydaje mi się sprawą drugorzędną. Historia dekad powojennych pokazuje, że można uzyskać te same rezultaty (państwo dobrobytu), wychodząc z zupełnie różnych punktów startowych. Potrzebujemy ponownie takiego konsensu ponad podziałami.

Może program „Rodzina 500 plus” to początek takiej socjaldemokratycznej korekty?

Tak, „Rodzina 500 plus” to gest przełomowy. Można nie lubić PiS-u, ale trzeba sprawiedliwie przyznać, że partia ta zdobyła się na gest, na który żadna inna partia zdobyć się nie potrafiła. Być może te pieniądze można było wykorzystać lepiej, nie przesądzam tego. Ale jedno jest pewne, to pierwszy tak wyraźny zwrot w stronę państwa socjalnego. Choć warto byłoby zapytać, jak to możliwe, że przez 27 lat nie zdołaliśmy zapewnić ludziom pracującym godnych warunków pracy i płacy, wystarczających do tego, żeby zgodnie z zaleceniami Adama Smitha pracownik mógł zapewnić byt sobie i swojej rodzinie bez niczyjej pomocy.

Program „Rodzina 500 plus” przypomina trochę sytuację w USA, gdzie państwo musi pomagać pracownikom Walmartu, ponieważ nie są oni w stanie wyżyć z płacy w tej korporacji. Wiele to mówi o współczesnym kapitalizmie. Płace stały się tak niskie, że bez pomocy państwa byt rodzin pracowników najemnych jest zagrożony. Państwo z jednej strony pozwala na rażącą niesprawiedliwość społeczną (niskie płace, narastające nierówności zarobkowe i majątkowe, bezsilność wobec ucieczki przed opodatkowaniem), a z drugiej strony leczy jej objawy, gimnastykując się finansowo (deficyty budżetowe). To polityka niemożliwa do utrzymania na dłuższą metę.

Część środowisk feministycznych krytykuje ten program jako bardzo konserwatywny czy też tradycjonalistyczny w istocie. Podobno „Rodzina 500 plus” poskutkuje dezaktywizacją zawodową kobiet.

Feministki pewnie mają rację. Najprawdopodobniej te pieniądze można było wydać lepiej, powinni się na ten temat wypowiedzieć specjaliści od polityki społecznej; mamy ich w Polsce wielu. „Rodzina 500 plus” to ruch w stronę państwa dobrobytu w stylu południowoeuropejskim (wedle klasyfikacji Gosty Espinga-Andersena). Mnie, prawdopodobnie tak samo jak feministkom, marzyłby się raczej model skandynawski. Lepszy jednak taki gest niż żaden.

Teraz „Rodzina 500 plus”, za chwilę podniesienie płacy minimalnej, minimalna stawka za godzinę pracy, możliwe, że wkrótce darmowe leki dla seniorów, wyższa kwota wolna od podatku itd. Stać nas na takie hojne państwo socjalne?

Tego nie wiem. Z pewnością trzeba tu być bardzo ostrożnym. Kluczem do sukcesu jest lepsza ściągalność podatków oraz ich inna struktura (progresywna skala podatkowa z wysoką kwotą wolną od podatku). Z pewnością nie unikniemy w tym względzie zmian. Przeprowadzi je ta władza albo następna. W Polsce wysokość podatków jest poniżej przeciętnej europejskiej i dłużej tak nie ujedziemy. Nie możemy wiecznie mieć dziadowskiego państwa. A porządne państwo wymaga lepszego finansowania.

Najwidoczniej komuś to państwo pasuje, skoro po 27 latach od początku transformacji nadal jest dziadowskie.

Oczywiście. Słabe państwo jest bardzo funkcjonalne wobec interesów tych wszystkich, którzy prowadzą niejasne biznesy, pływają w „mętnej wodzie”, opierają swój „model biznesowy” na przekrętach i nieuczciwości (w tym mafii w białych kołnierzykach). Ale także wobec wielkich korporacji, które za wszelką cenę starają się ograniczyć swoje wpłaty podatkowe i nastawione są na ekstrazysk wynikający np. z bardzo słabej ochrony pracownika. Wobec wszystkich tych, którzy dobrze żyją z „kiwania” państwa (vide afera reprywatyzacyjna w Warszawie i innych miastach). Kiedyś, w początkowym okresie naszej transformacji, także wobec naszych rodzimych oligarchów, którzy skwapliwie wykorzystywali jego nieudolność do robienia gigantycznych interesów. Zainteresowanych jego słabością zawsze było aż zbyt wielu. Dziwi mnie w tym kontekście lekceważenie tego problemu przez naszych rodzimych liberałów, którzy jakoś się tym problemem nigdy nie przejmowali. Co więcej, można odnieść wrażenie, że uważali ową słabość państwa za warunek szybkiej budowy systemu wolnorynkowego w Polsce. A przecież liberalizm głosi ideę ograniczonego, ale silnego państwa. Tymczasem w Polsce mieliśmy nie tylko ograniczone państwo, lecz także słabe państwo. W tym sensie przypominaliśmy zawsze kraje południowoamerykańskie. O groźbie latynizacji Polski pisałem już zresztą w roku 2000 w artykule pt. „Solidarność mandarynów” zamieszczonym na łamach „Polityki”.

Heath3A więc „Chuj, dupa i kamieni kupa” to słuszna konkluzja?

Boje się, że tak.

Gdzie w takim razie szukać w Polsce tych socjaldemokratów zatroskanych o losy pracowników? SLD to była parodia lewicy, PO deklarowała się jako liberalna rynkowo, PSL stoi na straży interesów korporacji okołorolniczych. Może w partii Jarosława Kaczyńskiego?

Dramatem ostatnich 27 lat było to, że jechaliśmy tylko na jednym silniku: liberalizmu skrajnie wolnorynkowego. Zabrakło porządnej, uczciwej i nowoczesnej socjaldemokracji. Zbawienna dla kapitalizmu równowaga została zachwiana. Polska lewica okazała się pseudolewicą, najczęściej bardziej żarliwą w wyznawaniu wolnorynkowej wiary niż najbardziej fundamentalistyczni liberałowie. Słabą pociechą jest to, że na kult turbokapitalizmu zapadła cała lewica europejska, vide Tony Blair i Gerhard Schröder. W puste miejsce wszedł socjalny konserwatyzm. Dobre i to. Jednak na dłuższą metę bez odrodzenia się klasycznej socjaldemokracji się nie obejdzie. W tym kontekście z nadzieją patrzę na partię Razem.

Naprawdę ma pan profesor nadzieję co do partii Razem?

Jak najbardziej.

Może po prostu nie ma w Polsce miejsca na taką lewicę? Może jedyną potrzebną lewicą jest lewica katolicka i tradycyjna, taka jak PiS?

Oczywiście, że jest miejsce. Mamy znakomite tradycje przedwojennego PPS-u, wybitnych myślicieli, takich jak Edward Abramowski, i jak każde społeczeństwo duże grupy ludzi, dla których rozwiązania socjaldemokratyczne są najbardziej korzystne. W tym sensie odrodzenie lewicy w Polsce to tylko kwestia czasu.

Jeśli chodzi o PiS, to oczywiście nie jest to żadna lewica, ale raczej prawica spod znaku konserwatyzmu współczującego. Gdybym miał jednak wybierać pomiędzy prawicą wspólnotowo-konserwatywną czułą społecznie i prawicą libertarianistyczną, lansującą socjaldarwinizm, wybrałbym tę pierwszą.

Jak czytam deklarację programową partii Razem, to nie obawiam się jedynie postulatu „Inna polityka jest możliwa”. Reszta – przepraszam bardzo – śmierdzi mi PRL-em.

To chyba nie zna pan PRL-u. Ja go pamiętam aż za dobrze. Nie widzę tych tęsknot. To raczej klasyczny program socjaldemokratyczny bez ciągotek do skrajności.

Dlaczego więc ludzie nie palą się do popierania Razem?

Jako społeczeństwo niezwykle przesunęliśmy się na prawo. Pracowały na to dwa odłamy prawicy wspomniane wcześniej: konserwatywno-wspólnotowy w sferze „nadbudowy” i libertarianistyczno-socjaldarwinistyczny w sferze „bazy”. Pierwszemu udało się przesunąć nas na prawo w kwestiach światopoglądowo-obyczajowych, a drugiemu – w sprawach ekonomiczno-społecznych. Udało im się wmówić nam, że wspólnota nie istnieje i każdy musi sam zmagać się z życiem, licząc jedynie na siebie, to zaś, czy przegra, czy wygra, zależy wyłącznie od niego. Do tego doszły: kompromitacja sił, które mianowały się lewicowymi, widmo PRL-u, które krążyło po Polsce i którym straszyło się wszystkich tych, którzy chcieli innej polityki i innego kapitalizmu, chaos intelektualny, widoczny np. w idiotycznym używaniu pojęcia „lewactwo” wobec w gruncie rzeczy umiarkowanej lewicy, systematyczne socjalizowanie młodych ludzi do egoizmu i konsumpcjonizmu (kultura masowa, reklama), jedynie pozornie pluralistyczne media, które utwierdzały ludzi w przekonaniu, że innego świata nie będzie, ten zaś, w który żyjemy, jest najlepszym z możliwych. Przyczyny można by mnożyć.

Może partia Ryszarda Petru daje nadzieję na jakiś nowy liberalizm, mądrzejszy, wyciągający wnioski z ostatniego ćwierćwiecza?

Wydaje mi się, że Nowoczesna nie dostrzega tego, że neoliberalizm poniósł klęskę. W tej sytuacji odgrzewanie neoliberalnych recept zakrawa na brak rozsądku i słaby ogląd rzeczywistości. Marny to także przepis na liberalizm, ten już wystarczająco się skompromitował neoliberalnym zacietrzewieniem. Lepiej nieco wygląda sprawa w sferze „nadbudowy”. Tu z pewnością pewne postulaty Nowoczesnej są powrotem do liberalnych źródeł. Boję się jednak, że ta część przekazu Nowoczesnej zostanie skojarzona z odgrzewaniem neoliberanych recept gospodarczych i w rezultacie całość jej przekazu wyląduje na marginesie polskiego życia politycznego, a liberalizm ponownie zacznie się źle kojarzyć. Szkoda.

W „Solidarności mandarynów” użył pan profesor określenia „klasa ludzi zbędnych”. Czy po tych kilkunastu latach podtrzymuje pan tę diagnozę? Kim dziś są owi „zbędni”?

Wtedy chodziło mi chyba o ludzi, którzy w wyniku przemian stracili pracę i nie widać było nadziei na ponowne zatrudnienie. Przypominam, że poziom bezrobocia był w owym czasie bardzo wysoki (ponad 20-proc.). Pewnie i dziś da się mówić o ludziach zbędnych w podobnym sensie, choć bezrobocie w Polsce jest dużo niższe (ale za to w wielu krajach świata bardzo wysokie). Różnica jest jednak taka, że z czasem udało się rozwinąć u nas sferę usług na tyle, że wchłonęła ona przynajmniej część ludzi, którzy utracili pracę w przemyśle. Przypominam, że w pierwszych latach transformacji utraciliśmy miliony miejsc pracy. Generalnie, jeśli wierzyć prognozom Jeremy’ego Rifkina zawartym w książce „Koniec pracy…”, problem ludzi zbędnych będzie się jednak nasilał. Pęd do wzrostu efektywności (coraz mniej ludzi wykonuje coraz więcej pracy) oraz zmiany technologiczne prawdopodobnie prędzej czy później postawią nas przed problemem ludzi zbędnych w tym sensie, że żadna gałąź gospodarki nie będzie ich potrzebować. W tym kontekście skrócenie czasu pracy, dzielenie się pracą oraz jakaś forma dochodu gwarantowanego pewnie staną się niezbędne.

Aktualnie chyba papież Franciszek jest skuteczniejszy w głoszeniu hasła sprawiedliwości społecznej.

To jest kwestia niezwykle ciekawa. Oto bowiem po latach zapomnienia za sprawą papieża Franciszka przypominamy sobie, że chrześcijaństwo nie musi być z definicji prawicowe, że istniał w nim zawsze nurt lewicowy w sensie społeczno-socjalnym, obecny np. w niektórych odmianach personalizmu chrześcijańskiego (Emmanuel Mounier) czy w niektórych ruchach społecznych (np. w ruchu księży robotników). Rozumiem przesłanie chrześcijaństwa jako stawanie zawsze po stronie słabszych. W tym sensie traktuję przesłanie papieża Franciszka jako powrót do źródeł.

Kościół katolicki w XX w. miał chyba całkiem mocne ramię solidarystyczne. Zaczęło się przecież encykliką Leona XIII „Rerum novarum”. Również Jan Paweł II był autorem kilku społecznych i propracowniczych dokumentów – od „Laborem exercens” począwszy. Czy polski Kościół pójdzie w tym kierunku?

Tak, ma pan rację. Trzeba koniecznie pamiętać o tych encyklikach. Co do Kościoła w Polsce, to nie wiem doprawdy, w którą pójdzie stronę. Boje się, że aż za dobrze odnalazł się on w rzeczywistości kapitalistycznej (przedsiębiorczość duchownych jest wszak imponująca) i trudno mu będzie teraz przypomnieć sobie o jego ciemnych stronach dostrzeżonych przez wymienionych przez pana papieży. A szkoda, bo w kraju katolickim takim jak Polska Kościół miałby do odegrania kapitalną rolę w procesie nadawania kapitalizmowi ludzkiej twarzy, tym bardziej że ma on stosowne narzędzia intelektualne w postaci społecznej nauki Kościoła, gdzie np. mówi się o godności pracy, o której całkowicie w Polsce zapomnieliśmy.

Może młodzi chrześcijanie w Polsce okażą się bardziej „franciszkańscy” niż „pałacowi” w odróżnieniu od większości naszych hierarchów?

Pewnie tak, choć trzeba by zrobić jakieś badania socjologiczne na ten temat. Zauważyłem istnienie magazynu „Kontakt”, który skupia młodą lewicę katolicką. To dobry znak.

Jednak ani Kościół, ani państwo polskie nie mają chyba żadnego pomysłu na starzenie się społeczeństwa.

Starzenie się społeczeństwa jest ściśle związane z prowadzoną polityką społeczną oraz dominującym systemem wartości. W Polsce polityką społeczną od czasu przełomu transformacyjnego był brak polityki społecznej, wszystko miało się ułożyć samo. Tam, gdzie taką politykę prowadzi się od dawna, np. we Francji, rodzi się dużo dzieci. Jeśli zaś chodzi o system wartości, to dominuje materialistyczny egoizm. W jego perspektywie posiadanie dzieci jest przeszkodą na drodze do zgromadzenia jak największej liczby rzeczy i jak największej ilości przyjemnych wrażeń. Wymaga autodyscypliny i wyrzeczeń. Tymczasem narcystyczna jednostka uważa brak możliwości permanentnego skupiania swej uwagi na sobie za nieznośny. Jest zazdrosna o samą siebie. Dzieci kradną jej czas i uwagę.

Tymczasem polskim rodzicom żyjącym w Wielkiej Brytanii rodzą się dziesiątki tysięcy dzieci rocznie, a przecież Zjednoczone Królestwo nie jest takim wzorcem państwa opiekuńczego jak chociażby kraje skandynawskie.

Nie trzeba aż państwa socjalnego w stylu skandynawskim, aby ułatwić życie ludziom i skłonić ich do rodzenia dzieci. Brytyjskie państwo socjalne na szczęście nigdy nie zostało zdemontowane pomimo starań pani Thatcher. A było ono zawsze bardzo przyzwoite. Wbrew naszemu oglądowi rzeczy nawet w bastionach neoliberalizmu – takich jak Wielka Brytania czy USA – zachowano sporo zdrowego rozsądku w sprawach socjalnych. Tylko my wykazaliśmy się żarliwością neofity w realizowaniu neoliberalnej utopii.

Niestety chyba również o edukacji nie myśli się w Polsce jako o elemencie polityki społecznej. Edukacja to wydatek, przykra konieczność. Likwiduje się małe szkoły, bo się nie opłacają, choć świetnie kształcą i organizują społeczności lokalne; tworzy się szkolne molochy, w których nawarstwiają się problemy wychowawcze; doświadczamy pseudowalki z niżem demograficznym poprzez likwidowanie szkół, a nie np. zmniejszanie liczebności oddziałów klasowych. Uczelnie wyższe są finansowane w zależności od liczby studentów; likwiduje się „nierentowne” kierunki studiów, dewaluuje się humanistykę. Edukacja to „strata kasy”, priorytetem zaś są drogi, stadiony, lotniska itp. Czasami myślę, że to szaleństwo.

Mam wrażenie, że edukacja w Polsce po roku 1989 ulegała dominującym trendom politycznym i ideowym. A była to przede wszystkim przedziwna mieszanka konserwatyzmu od góry (w sferze światopoglądowej) i skrajnego liberalizmu od dołu (w sferze ekonomiczno-społecznej). Taki bowiem był charakter dominujących w Polsce konserwatywno-liberalnych sił politycznych. Z jednej strony mieliśmy zatem edukację opartą na konserwatywnych wzorach narodowo-katolickich (jest świetna książka na ten temat poznańskiej badaczki Evy Zamojskiej), a z drugiej strony pasujących do nich jak pięść do nosa skrajnie indywidualistycznych wzorach neoliberalnych. Wychowankowie otrzymywali sprzeczne sygnały wychowawcze. W ostateczności jednak neoliberalna presja przeważyła i szkoła stała się elementem socjalizacji do pracy w ramach systemu skrajnie wolnorynkowego, do „wyścigu szczurów”. Jest na ten temat sporo publikacji, przede wszystkim Tomasza Szkudlarka, Eugenii Potulickiej i Joanny Rutkowiak.

Amerykanie przechodzili w latach 80. przez coś, co można by nazwać „zwątpieniem w humanistykę”, i to zjawisko znajdowało swoje odzwierciedlenie w zmianach w edukacji. W 2013 r. w Cambridge powstał raport „The Heart of Matter”, w którym tę politykę mocno skrytykowano i wskazano konkretne, namacalne i negatywne skutki, jakie dla gospodarki przynosi słabość wykształcenia humanistycznego. Dlaczego nie uczymy się z wniosków, jakie inni wyciągali ze swoich błędów?

Odwrót od humanistyki to znak utowarowienia wszystkich sfer naszego życia. Turbokapitalizm nie toleruje niczego, co nie da się szybko zamienić na pieniądze. W tej perspektywie humanistyka zaczyna być traktowana jako marnotrawstwo sił i środków, trudno bowiem założyć biznes filozoficzny czy filologiczny. Ponieważ zaś państwa stają się zakładnikami myślenia ultrakapitalistycznego, zamieniając się w agencje wielkiego kapitału, ich polityka wobec humanistyki staje się siłą rzeczy wroga. Czasami niestety sami humaniści przyjmują tę durną narrację o braku użyteczności humanistyki za dobrą monetę i starają się wykazać, że jednak są jakoś rynkowo pożyteczni, zamiast głośno powiedzieć, że cios w humanistykę to cios w samo serce tradycji zachodniej cywilizacji, cios samobójczy. Gdy cywilizacja ta zapomni o sobie, o swej tradycji, także jej instytucje zaczną się chwiać wraz z wolnym rynkiem, który nie może wszak istnieć bez prawa, norm i wartości dla niej typowych. A co najważniejsze, ludzie Zachodu duchowo skarleją i choćby żyli w nie wiem jak wielkim dobrobycie materialnym, zamienią się w żałosny cień swych wychowanych na humanistyce przodków. Prorokowany przez wielu myślicieli i pisarzy upadek Zachodu stanie się faktem.

Świecki wymiar Kościoła: Rzecz o przywilejach :)

Bycie wierzącym lub niewierzącym jest osobistym wyborem każdego człowieka, a wybór ten – jednym z fundamentalnych praw. Religia ma jednak również wymiary polityczny i ekonomiczny, objawiający się w przywilejach, z jakich w danym kraju korzysta dominujący spośród Kościołów. Przywilej zaś zawsze implikuje drugą stronę: daje więcej, niż się należy kosztem tych, którzy przywileju są pozbawieni.

Kościół rzymskokatolicki w dzisiejszej Polsce

Większość Polaków to katolicy (choć z dużą rezerwą należy traktować sztucznie zawyżane statystyki samego Kościoła mówiące o ponad 90 proc. osób wierzących), zatem sam fakt, że głos stojącej za nimi instytucji jest słyszalny, nie dziwi. A jednak nie sposób nie zauważyć, że Kościół rzymskokatolicki jest dominującą siłą polityczną, ma ogromny wpływ na prawodawstwo i cieszy się rozlicznymi przywilejami finansowymi oraz majątkowymi. Często próbuje się to usprawiedliwiać swoistą rekompensatą za prześladowanie religii w czasach PRL-u i konfiskaty majątków kościelnych w tamtych czasach; równie często na usprawiedliwienie przywołuje się zmitologizowaną rolę Kościoła w obaleniu komunizmu. Wreszcie najczęściej przytaczanym mitem jest utożsamienie religii (więc i Kościoła) z Polską, jej historią i tożsamością. Poprzeczka jest więc zawieszona wysoko, ale i o niemałych przywilejach przecież mowa. Zacznijmy od tego, skąd się one w ogóle biorą, jak dotykają kwestii finansowych (obciążając zarówno wierzących, jak i niewierzących) i co implikują w kwestii stanowienia i interpretacji prawa oraz siły politycznej.

Przywileje wynikające bezpośrednio z aktów prawnych

Artykuł 25 Konstytucji RP ustala podstawowe relacje między państwem a związkami wyznaniowymi. Z jednej strony czytamy, że „Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym”, z drugiej strony doprecyzowanie tych stosunków oddelegowane jest do umowy państwa ze Stolicą Apostolską (tzw. konkordat) i ustaw lub – w wypadku Kościołów innych niż rzymskokatolicki – umów pomiędzy Radą Ministrów a przedstawicielami związków wyznaniowych. Ten sam artykuł gwarantuje również autonomię organizacjom religijnym. Artykuł 53 Konstytucji RP przyznaje związkom wyznaniowym prawo do posiadania miejsc kultu religijnego, a także stanowi, że religia może być przedmiotem nauczania, choć zakazuje, by w ten sposób naruszać prawa osób trzecich. Zapisy Konstytucji RP znacząco wyróżniają Kościół katolicki – oprócz odrębnego trybu określania relacji państwo–Kościół należy zwrócić uwagę także na fakt, że odwołania do katolickiego Boga pojawiają się m.in. w preambule („my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, […] w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem […]”) czy w przepisach określających treść ślubowania posłów, senatorów, prezydenta, członków Rady Ministrów (możliwość dodania słów „Tak mi dopomóż Bóg” do przysięgi). Literalne odczytywanie Konstytucji RP samo w sobie nie przyznaje jeszcze tak daleko idących przywilejów dla Kościoła. Praktyka jednak, wraz przyjmowaną interpretacją zapisów prawnych, skłania do refleksji, że Kościół stanowi obecnie najbardziej wpływową siłę polityczną, kontrolującą największe ugrupowania partyjne, pełnymi garściami czerpiącą ze środków publicznych oraz rozlicznych przywilejów majątkowych i finansowych. Przekłada się to również na prawo: zarówno w zakresie jego stanowienia, jak i interpretacji oraz stosowania.

Konkordat

Głównym źródłem prawnym przywilejów Kościoła katolickiego jest zawarty w 1993 r. a ratyfikowany w roku 1998 tzw. konkordat, czyli umowa międzynarodowa między Rzeczpospolitą Polską a Stolicą Apostolską. Umowa ta – w teorii mająca uregulować stosunki pomiędzy oboma państwami oraz status Kościoła rzymskokatolickiego na terenie Rzeczpospolitej – w rzeczywistości nakłada na Polskę znaczące obowiązki, często sprzeczne z innymi umowami międzynarodowymi oraz aktami normatywnymi, mając przed tymi ostatnimi pierwszeństwo.

Art. 4 konkordatu daje osobowość prawną wszelkim instytucjom kościelnym wyłącznie na podstawie powiadomienia. Art. 5 uznaje jurysdykcję prawa kanonicznego (a nie państwowego) nad wszelkimi sprawami administracyjnymi, a zgodnie z art. 7 o nominacjach urzędowych decyduje Stolica Apostolska. Art. 8 daje prawo sprawowania kultu w miejscach innych niż wyznaczone także bez zgody władz państwowych. Art. 9 narzuca kalendarz dni wolnych od pracy w uroczystości kościelne, obowiązujący zarówno osoby wierzące, jak i niewierzące. Szczególnie istotny z punktu widzenia ingerencji w system edukacyjny jest art. 12, obligujący państwo do organizowania w szkołach publicznych lekcji religii przy jednoczesnym wyłączeniu spod nadzoru państwa treści tych lekcji. Należy zaznaczyć, że artykuł ten nie nakłada obowiązku finansowania tych zajęć przez państwo, a jednak tak właśnie dzieje się w praktyce. Art. 13 narzuca konieczność umożliwienia uczestniczenia w mszach świętych dzieciom na koloniach (bez określenia, czy dotyczy to tylko kolonii organizowanych przez instytucje publiczne). Art. 14 nakazuje finansowanie przez państwo (poprzez dotacje) szkół kościelnych, a art. 15 – finansowanie Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie (Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II) i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz dopuszcza finansowanie kościelnych szkół wyższych. Art. 16 zwalnia duchownych ze służby wojskowej (poza „obowiązkami” kapelanów), niezależnie od prawa obowiązującego innych obywateli (należy pamiętać, że w czasach ratyfikacji konkordatu obowiązywał przymus wojskowy). Art. 16 i 17 gwarantują funkcje kapelanów w jednostkach wojskowych, zakładach penitencjarnych, wychowawczych, resocjalizacyjnych oraz opieki zdrowotnej i społecznej. Choć nie pada sformułowanie o ich finansowaniu przez państwo, to tak właśnie w praktyce wygląda realizacja obowiązku „zapewnienia warunków”. Art. 21 wyłącza spod polskiego prawa zbiórki publiczne organizowane przez Kościół i jego instytucje. Art. 22 przyznaje Kościołowi takie samo prawo do prowadzenia działalności humanitarnej, opiekuńczej, naukowej i oświatowej jak państwu, a nie jak podmiotom prywatnym. Nakłada też na państwo obowiązek wsparcia remontów zabytków sakralnych oraz wymusił preferencyjne traktowanie Kościoła w kontekście reprywatyzacji.

Bilans Komisji Majątkowej

Jeszcze pod koniec PRL-u uchwalono ustawę o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, na której mocy powołano Komisję Majątkową. Jej działalność miała zastąpić postępowanie sądowe i administracyjne przy zwrocie kościelnych nieruchomości zabranych we wczesnych latach komunizmu. O ile sam zwrot zagrabionego mienia nie powinien budzić kontrowersji, o tyle sposób działania Komisji Majątkowej prowadził do wielu nadużyć. Jej decyzje były ostateczne, a strona kościelna miała w niej aż połowę udziału. Komisja działała od roku 1989 do roku 2011 i wedle końcowego sprawozdania przekazała Kościołowi nieruchomości warte około 5 mld zł i mniej więcej 150 mln zł rekompensat pieniężnych. Agencja Nieruchomości Rolnych i Lasy Państwowe wydały ok. 80 tys. hektarów gruntów. Śledztwa prokuratorskie w sprawie nieprawidłowości w działalności komisji, dotyczące głównie podejrzeń korupcyjnych lub działania na szkodę państwa, nie przyniosły rozstrzygnięcia, bo… komisja nie miała statusu instytucji państwowej, a jej członkowie nie posiadali statusu funkcjonariuszy państwowych, więc nie mieli obowiązku dbać o interes państwa. Tymczasem dokumentacja działalności komisji prowadzona była w sposób wybiórczy i nieprzejrzysty. Pojawiły się bardzo poważne wątpliwości co do sposobu wyceny gruntów oraz wielokrotnego rozpatrywania tych samych roszczeń. Komisja nie podlegała również żadnej kontroli wewnętrznej, a wiele wskazuje na to, że wartość faktycznie przekazanych nieruchomości przekroczyła wartość tego, co zostało zabrane. O takich sytuacjach mogą tylko pomarzyć spadkobiercy warszawskich właścicieli, którzy wobec przeciągających się latami spraw reprywatyzacyjnych wolą sprzedać swoje prawa za bezcen handlarzom roszczeń.

Fundusz Kościelny

Fundusz Kościelny został utworzony jako rekompensata za przejęte przez państwo majątki kościelne jeszcze bezpośrednio po owym przejęciu w roku 1950. W roku 2016 z budżetu państwa wpłacono do funduszu 118 mln zł (w 2014 r. mniej więcej 94 mln zł). Obecnie za pośrednictwem Funduszu Kościelnego finansowane są świadczenia funkcjonariuszy Kościoła katolickiego, przede wszystkim ich składki na ZUS (chorobowe i emerytalne). Teraz, gdy istnienie funduszu budzi powszechny społeczny opór (zwłaszcza po zakończeniu prac Komisji Majątkowej), politycy od kilku lat rozważają zastąpienie go odpisem od podatku PIT na zasadach podobnych do finansowania organizacji pożytku publicznego. Z punktu widzenia podatników niewiele to jednak zmienia, a jeśli już to na niekorzyść. Proponowane stawki odpisu z PIT byłyby bowiem na tyle wysokie, że wydatki budżetu państwa na instrument zastępujący Fundusz Kościelny by wzrosły, zamiast spaść. Propozycja odpisu z PIT w wysokości 0,3 proc. została stanowczo odrzucona przez Kościół, który proponował 1 proc., co oznaczałoby aż 500 mln zł dotacji.

Omijanie prawa przy dotowaniu instytucji kościelnych

340inkwizycjaGdy przepisy prawne nie pozwalają na finansowanie Kościoła, jego instytucji czy obiektów sakralnych wprost z budżetu, prawo często bywa zwyczajnie omijane. Najbardziej znane i głośne przykłady w ostatnich latach dotyczyły finansowania Kościoła pod pretekstem dotacji na inne cele, np. kulturalne. Dokładna skala byłaby trudna do oszacowania, ale praktyka jest nagminna. Głośnym echem odbiła się w 2014 r. nielegalna dotacja Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na budowę Świątyni Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie pod pretekstem finansowania zlokalizowanego w niej… Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego. Pomimo ujawnienia skandalu i jego medialnego nagłośnienia minister nie wycofał dotacji w wysokości 6 mln zł. Co więcej, rok później na ten cel przekazano kolejne 16 mln zł. Innym sposobem omijania prawa jest finansowanie działalności Kościoła nie bezpośrednio poprzez dotacje, lecz przez upolitycznione spółki Skarbu Państwa, zdominowane przez prokościelną opcję rządzącą. Gdy piszę ten tekst, wychodzi na jaw afera z finansowaniem w ten sposób właśnie Centrum Opatrzności Bożej.

Preferencyjne zasady wykupu nieruchomości

Szczególnie często Kościoły (przeważnie katolicki, czasami także, choć już nieporównywalnie rzadziej, inne związki wyznaniowe) korzystają z bonifikat przy zakupie nieruchomości (zwłaszcza gruntów) od samorządów. Często są to ulgi w wysokości 90–99 proc. wartości nieruchomości. Liczne są zresztą przykłady odsprzedawania przez Kościół uzyskanych w ten sposób gruntów już po cenie rynkowej albo bliskiej rynkowej, oczywiście z zachowaniem różnicy dla siebie. Podstawą prawną takich ulg jest ustawa z 21 sierpnia 1997 r. o gospodarce nieruchomościami (art. 68.1.6) – jest w niej jednak zastrzeżenie, że nieruchomość sprzedawana Kościołom z bonifikatą musi być przeznaczona na cele sakralne. Nie zawsze stosuje się ten przepis w praktyce – szerokim echem odbiła się choćby sprawa działki sprzedanej przez władze Gdańska parafii pw. św. Ignacego Loyoli, na której została założona hodowla danieli.

Dane na temat nieruchomości przekazanych za bezcen są szczątkowe, brakuje całościowych statystyk. Tylko jedna decyzja władz Krakowa (o udzieleniu bonifikaty w wysokości 98 proc. przy wykupie gruntów w krakowskich Łagiewnikach) wiąże się ze stratą niemal 3,4 mln zł. 90 proc. opustu przyznano niedawno Archidiecezji Lubelskiej na zakup dwóch działek o wartości 3,7 mln zł. Sprzedawanie nieruchomości o wartości kilkuset tysięcy złotych za 1–2 proc. wartości jest zaś już tak powszechne, że właściwie nie wzbudza większego zainteresowania mediów. Niestety, państwo i samorządy nie mogą liczyć na wzajemność w preferencyjnym traktowaniu przy przekazywaniu ziemi. Szczególną uwagę zwracają sytuacje, gdy Kościół utrudnia, często przez wiele lat, ważne inwestycje infrastrukturalne i inne działania o charakterze publicznym, licząc na odszkodowania o wartości znacznie przekraczającej wartość rynkową nieruchomości.

Nowe przywileje w obrocie ziemią

Skala nierównego traktowania w obrocie nieruchomościami jeszcze się powiększa, odkąd nadeszła tzw. „dobra zmiana”. Wprowadzona wiosną 2016 r. ustawa dotycząca obrotu gruntami rolnymi przyznaje związkom wyznaniowym przywileje, a właściwie pozbawia istoty prawa własności niemal wszystkich z wyłączeniem związków wyznaniowych. Pomijając oczywistą niekonstytucyjność samej treści ustawy (możliwość nacjonalizacji ziemi za symbolicznym odszkodowaniem przy próbie sprzedaży narusza art. 21 i 64 Konstytucji RP), po raz kolejny mamy do czynienia z sytuacją szczególnego uprzywilejowania Kościołów. Ustawodawca zmierza tym samym do przywrócenia hegemonii Kościoła w kwestii własności gruntów, w wyniku czego może się on ponownie stać monopolistą w kluczowych dziedzinach gospodarki, co oczywiście doprowadzi państwo do konieczności bezwzględnego podporządkowania zarówno ekonomicznego, jak i politycznego.

Finansowanie pensji katechetów

Największym bezpośrednim i jawnym wydatkiem publicznym na cele kultu religijnego jest nauczanie doktryny religijnej w szkołach (tzw. katechezy). Czytelnikom „Liberté!” temat jest zapewne dobrze znany, gdyż właśnie przeciw tej patologii skierowana była inicjatywa ustawodawcza Świecka Szkoła. Na pensje katechetów podatnicy wydają ponad 1,3 mld zł rocznie (ponad dwukrotnie więcej niż roczne wpływy z planowanego podatku handlowego, których spodziewali się rządzący), choć państwo nie ma żadnej kontroli nad programem i treścią nauczania.

Przywileje podatkowe Kościoła w Polsce

Kościoły i księża korzystają z ogromnych przywilejów podatkowych. Księży obowiązuje podatek dochodowy (PIT) w formie niewielkiego ryczałtu, w zależności od funkcji w Kościele i wielkości parafii – od 127 zł kwartalnie dla wikariuszy do półtora tysiąca dla proboszczów największych parafii. To kwoty nieporównywalnie mniejsze, niż gdyby PIT był płacony na zasadach ogólnych. Choć kościelne firmy i fundacje teoretycznie podlegają podatkowi CIT, to skala zwolnień prowadzi do tego, że nie płacą go prawie w ogóle. Kościół nie podlega też opłatom celnym oraz korzysta ze zwolnienia z podatku od nieruchomości i ulg od darowizn. Szacuje się, że łączna wartość przywilejów podatkowych jest porównywalna z kosztem finansowania lekcji religii.

Finansowanie i organizacja imprez religijnych ze środków publicznych

Dużym obciążeniem dla jednostek budżetowych (od budżetu państwa po najniższe jednostki samorządowe), a także wielu instytucji publicznych jest partycypacja w kosztach imprez religijnych i wydarzeń bardziej czy mniej związanych z Kościołem. W niektórych wypadkach mowa o imprezach masowych, czego przykładem są tegoroczne Światowe Dni Młodzieży, w innych mówimy o oficjalnych wydarzeniach, których głównym punktem programu są wizyty funkcjonariuszy Kościoła spotykających się z przedstawicielami władz publicznych. Najmniej kosztują – ale też są najczęstsze – rozliczne wydarzenia kulturalno-folklorystyczne z akcentowanym udziałem religii i duchownych. Oszacowanie łącznej sumy środków publicznych przeznaczanych na wszelkiego tego typu wydarzenia wydaje się niemożliwe. Wypada więc wspomnieć, że sama tylko dotacja publiczna na organizację Światowych Dni Młodzieży została zwiększona ze 100 do 180 mln zł, a nie obejmuje to wszystkich kosztów pośrednich związanych z zapewnieniem bezpieczeństwa, logistyką i niedogodnościami dla osób postronnych.

Armia kapelanów

Na mocy konkordatu Polska jest zobowiązana do utrzymywania armii kapelanów w jednostkach wojskowych i innych formacjach mundurowych oraz szpitalach publicznych. Roczny koszt utrzymania samego Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego to ponad 15 mln zł, a kolejne 10 mln zł wynosi rachunek od kapelanów więziennych, szpitalnych oraz zatrudnionych w służbach mundurowych. Z największą zaś patologią mieliśmy do czynienia przy okazji reformy polskiej armii. Redukcja liczebności sił zbrojnych, związana z likwidacją w 2009 r. wojskowego niewolnictwa (tzw. poboru), spowodowała likwidację wielu jednostek wojskowych. Etaty dla kapelanów jednak początkowo zostały – zaczęło się to zmieniać dopiero począwszy od roku 2013.

Zbiórki publiczne

Kościół katolicki korzysta także z przywilejów w zakresie działalności przedstawianej jako dobroczynna. Konkordat zwalnia z obowiązku rejestrowania (a zatem również właściwego rozliczania i kontroli) zbiórek publicznych. Przywilej ten w mniejszym stopniu dotyczy działalności charytatywnej, choć i tu mamy potężną instytucję o dość skomplikowanej strukturze finansowej, mowa o Caritas. Oprócz niej istnieją 44 jednostki diecezjalne o ograniczonej przejrzystości finansowej. Główne korzyści dla samego Kościoła urzeczywistniają się w tzw. „tacy” podczas mszy oraz rozlicznych zbiórek celowych na obiekty sakralne, utrzymanie kościołów i księży bądź formy propagandy wiary. Nie zapominajmy o zbiórkach na finansowanie niektórych fundacji religijnych i prowadzonych przez nie działalności medialno-biznesowej.

Środki europejskie

Kościół katolicki i inne związki wyznaniowe często korzystają także z funduszy europejskich. Czerpią ze środków z programów rozwoju regionalnego, m.in. na konserwacje zabytków, termomodernizację budynków czy nowoczesne technologie ogrzewania, a także rozbudowę szkół kościelnych. Kościoły pozyskiwały też środki z programu Kapitał Ludzki na szkolenia i świadczenie usług społecznych. Wreszcie – a to szczególnie istotne w kontekście nowych przywilejów w obrocie ziemią – korzystają z dopłat do gruntów rolnych.

Dochody niepubliczne 

Majątek Kościoła i jego dochody to oczywiście nie tylko wpływy budżetowe czy podatkowe. Ogromną część dochodów Kościoła stanowią datki dobrowolne lub quasi-dobrowolne, ale znajdujące się de facto w szarej strefie, poza jakąkolwiek kontrolą. Przykładami takiej działalności są wspomniana już „taca” i inne zbiórki oraz wysokie „darowizny” związane z odprawianiem chrztów, ślubów czy pogrzebów. Choć nie są one tak bardzo nieetyczne jak finansowanie Kościoła ze środków publicznych (ostatecznie każdy ma wybór, czy z nich korzystać, czy nie), nieraz budziły kontrowersje ze względu na kontrast pomiędzy deklarowaną dobrowolnością „ofiary” a ustalonym cennikiem za usługę, z jakim wierni spotykają się w praktyce. Także i te opłaty nie podlegają powszechnym systemom podatkowym i znajdują się praktycznie całkowicie poza kontrolą. Jako liberał nie popieram nadmiernej kontroli dobrowolnych datków czy świadczeń pieniężnych za usługi, jednakże poczucie niesprawiedliwości budzi dysproporcja pomiędzy traktowaniem Kościoła katolickiego i innych podmiotów

Wpływ polityczny na prawo powszechne

Mając ogromne środki finansowania, Kościół katolicki może łatwiej realizować swoją politykę. Przywileje ekonomiczno-finansowe prowadzą do uprzywilejowania w kwestiach prawnych, pod względem możliwości lobbingu za przepisami (dotyczącymi ogółu obywateli, a nie tylko osób wierzących) narzucającymi zasady wyznania – przede wszystkim katolickiego. To stąd przecież, bo nie z powszechnych czy obiektywnych norm etycznych, biorą się restrykcyjne przepisy w zakresie obyczajowości, prawo o ochronie pojęć tak abstrakcyjnych jak uczucia religijne czy zakaz handlu w święta kościelne. Zresztą w tej ostatniej sprawie co pewien czas wracają pomysły dalszego zaostrzenia przepisów i całkowitego zakazu handlu w niedziele, co ma skłonić obywateli do przeznaczenia „świętego dnia tygodnia” na praktyki religijne. To również siła polityczna Kościoła katolickiego sprawia, że Polska jako jeden z nielicznych krajów Unii Europejskiej nie przyznaje żadnych praw parom homoseksualnym tylko dlatego, że są one sprzeczne z aksjologią katolicką. Przykładów takiej legislacji jest wiele. Mówimy więc o prawie, które, realizując misję polityczno-propagandową Kościoła, narusza bezpośrednio prawa osób trzecich.

Wymiar symboliczny w przestrzeni publicznej

Kościół katolicki nie zadowala się wyłącznie korzystaniem z przywilejów finansowych oraz majątkowych ani nawet potęgą polityczną i wpływem na legislację. Dominacja Kościoła nad państwem widoczna jest także w warstwie symbolicznej, w niektórych wypadkach usankcjonowana przepisami prawnymi, w innych odbywająca się całkowicie niezależnie od porządku prawnego. Słynny krzyż wiszący nad drzwiami izby plenarnej w Sejmie został zawieszony „po partyzancku”, bez żadnej podstawy prawnej ani choćby uchwały sejmowej przez dwóch posłów Akcji Wyborczej Solidarność w nocy z 19 na 20 października 1997 r. Choć jego obecność w budynku władzy publicznej łamie bezpośrednio art. 25.2 Konstytucji RP („Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych”), znajduje się tam do dziś. Krzyże wiszą też całkiem powszechnie w szkołach publicznych, urzędach administracji centralnej oraz władz samorządowych, nierzadko ponad polskim herbem na tej samej ścianie, co symbolicznie ma pokazywać, że lojalność należy się najpierw Kościołowi, a dopiero później państwu. Nagminne jest też zapraszanie katolickich duchownych na uroczystości poświęcenia rozmaitych obiektów czy przecinania wstęg, bynajmniej nie za darmo.

Wpływ na stosowanie i interpretację prawa

Kwestia symboliki wprowadzać może jedynie miękkie, niewiążące narzędzia manipulacji, znajduje jednak wyraz również w postępowaniu funkcjonariuszy państwowych i sposobie pełnienia przez nich swoich obowiązków. Wśród parlamentarzystów stosunek zależności państwa od Kościoła przekłada się na lansowanie katolickiego światopoglądu w prawodawstwie. Faworyzowanie grup religijnych, a zwłaszcza Kościoła katolickiego, widoczne jest jednak także w działaniach władzy wykonawczej, prokuratury, administracji publicznej i władzy sądowniczej. Ileż to Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji się nagimnastykowało, naginając prawo, by nie dopuścić do zarejestrowania prześmiewczego Polskiego Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, stosując kruczki prawne tylko dlatego, że jedyna zgodna z prawem decyzja byłaby nie w smak Kościołowi katolickiemu i innym „uznanym” religiom. Sądy Administracyjne, z NSA włącznie (wyrok z lutego 2016 r.), niedawno zaprzeczyły swoim wcześniejszym wyrokom, by wbrew zarówno Ustawie o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, jak i Ustawie o ochronie danych osobowych odebrać prawo do poprawiania swoich danych osobowych tym, którzy wystąpili z Kościoła rzymsko-katolickiego. Przepisy kodeksu karnego o ochronie uczuć religijnych są zaś nagminnie stosowane przez prokuratorów i sędziów jako narzędzia cenzury, ponieważ każdą krytykę Kościoła i religijnych przesądów można pod nie podciągnąć (przykładem były niewinne przecież słowa popularnej piosenkarki Doroty Rabczewskiej, znanej jako Doda, na temat autorów Biblii, a w czasie pisania tych słów sąd rodzinny na Podkarpaciu ściga nastolatków, którzy nie okazali „należnej czci” tzw. hostii).

Relacje państwo–Kościół na świecie

Modele relacji państwa i Kościoła w poszczególnych krajach znacząco się różnią, co wpływa na siłę polityczną i gospodarczą organizacji religijnych. Francja i Stany Zjednoczone to przykłady krajów afirmujących zupełne rozgraniczenie państwa i Kościoła, choć w tych ostatnich liczba wyznawców danej religii jest jedną z najwyższych na świecie. Kościoły muszą co do zasady finansować się same, choć i tam korzystają ze zwolnień podatkowych oraz wcale niemałych dotacji celowych. W USA wiele jest ulg podatkowych od majątków kościelnych, dotacje otrzymują również niektóre kościelne organizacje charytatywne, we Francji zaś państwo finansuje utrzymanie kościołów zbudowanych przed rokiem 1905, a więc przed wejściem w życie ustawy o rozdziale państwa i Kościoła. Siła ekonomiczna Kościoła zależy w dużej mierze od tego, czy mamy do czynienia ze społeczeństwem świeckim, czy religijnym. Liczne związki wyznaniowe – głównie chrześcijańskie, ale nie tylko (spośród których żaden właściwie nie jest dominujący) – w Stanach Zjednoczonych mają do dyspozycji spore środki finansowe (głównie dzięki hojności wyznawców) i działają jak sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwa. Z kolei we Francji – kraju równie świeckim pod względem prawnego rozdziału państwa od Kościoła, ale znacznie bardziej laickim w sensie przynależności obywateli do Kościołów i praktyki religijnej – Kościoły nie mogą liczyć na nadmiar pieniędzy.

Podatek kościelny

Zupełnie inny model przyjęły Niemcy – kraj raczej przeciętny pod względem religijności społeczeństwa, mniej więcej w równym stopniu protestancki co katolicki. Charakteryzuje się on potężną siłą gospodarczą głównych Kościołów chrześcijańskich ze względu na rozbudowany model finansowania oparty na aparacie skarbowym. Każdy Niemiec formalnie przynależący do związku wyznaniowego płaci bowiem całkiem wysoki podatek kościelny. Z jednej strony prowadzi to do całkiem sporego odsetka wystąpień z Kościoła, z drugiej strony właściwie nigdzie na świecie Kościoły nie są tak bogate, przez co mają potężne narzędzia do realizacji swojej polityki. Płaci się tam od 8 do 9 proc. kwoty podatku dochodowego (nie jako odpis od podatku, ale jako powiększenie podatku o tę kwotę). Dochody Kościołów katolickiego i ewangelickiego wynoszą po 5 mld euro rocznie. Podatek kościelny istnieje też m.in. w Austrii (1,1 proc. dochodu), Hiszpanii (0,7 proc. dochodu) i Szwajcarii (2,3 proc. dochodu).

A jednak praktyka pokazuje, że niemieckie Kościoły nie przenoszą swojej ideologii na prawodawstwo w sposób choćby porównywalny z tym, z czym spotykamy się w Polsce. Można powiedzieć nawet o pewnym uspokojeniu roszczeń Kościoła w związku z jego finansowym uzależnieniem od państwa. Podatek kościelny daje wprawdzie, przynajmniej w Niemczech, ogromne dochody Kościołowi, ale marginalizuje inne, mniej przejrzyste źródła jego finansowania, pokrywając 70 proc. wpływów. Kościół w Niemczech funkcjonuje więc jako instytucja zdolna zaspokajać swoje potrzeby finansowe, niespecjalnie interesując się tym, co się dzieje poza nim. Choć niemieccy duchowni nie wpływają na politykę krajową, to wciąż mają ogromny wpływ na politykę Kościoła katolickiego jako całości, również na najwyższych szczeblach w państwie watykańskim. Dotyczy to w szczególności reform w warstwie doktrynalnej, ale odbywa się także z uwzględnieniem warunków finansowych. Znaczna część dochodów Watykanu pochodzi w końcu od krajowych episkopatów.

Inne modele finansowania Kościoła przez państwo

W Chorwacji z budżetu finansowane są pensje księży katolickich, remonty kościołów i utrzymanie szkół religijnych, na co państwo wydaje mniej więcej 0,5 proc. budżetu. Podobny model istnieje też w Czechach, mimo że mają one jedno z najbardziej laickich społeczeństw w Europie. W Danii z przywilejów podatkowych korzysta protestancki Kościół Danii, łącząc podatek kościelny (płacony przez wierzących w wysokości 1,5 proc. dochodów) z dotacją budżetową. Inne związki wyznaniowe są dotowane z budżetu, ale nie poprzez podatek kościelny. Dwa państwowe Kościoły w Finlandii (protestancki i prawosławny) korzystają z podobnej co w Danii wysokości podatku. Kościoły protestanckie są finansowane za pośrednictwem systemu podatkowego również w Szwecji i Islandii. Włochy zaś są najbardziej znaną egzemplifikacją pomysłu odpisu podatkowego: obywatele mogą zdecydować, czy 0,8 proc. ich podatku ma zostać przeznaczone na potrzeby jednego z Kościołów z oficjalnie uznanej listy, czy też trafić do budżetu. Dobrowolny odpis podatkowy istnieje w Holandii (od 1 do 3 proc. podatku). Wysokim poziomem pomocy publicznej dla Kościoła charakteryzuje się katolicka Irlandia, nadmienić jednak należy, że jej głównym beneficjentem są kościelne szkoły.

Rys historyczny

Kościół katolicki swoją potęgę finansową budował przez kilkanaście stuleci. Wywodząc się z nieznaczącej, początkowo nawet prześladowanej sekty przeistoczył się w potęgę polityczną i majątkową, a w wielu miejscach i okresach w główny ośrodek władzy. Nie tylko Średniowiecze, lecz także znaczna część czasów nowożytnych minęły pod jego całkowitą dominacją w krajach Europy Zachodniej i Środkowej (podczas gdy Południowy Wschód znajdował się pod wpływem Cerkwi). Nawet gdy Kościół katolicki został osłabiony przez reformację, nie oznaczało to zaniku politycznej dominacji religii, ale raczej przesunięcie strefy wpływów na nowe Kościoły. To właśnie reformacja doprowadziła do powstania protestanckich Kościołów państwowych, w których jedna osoba pełniła obowiązki głowy państwa i Kościoła. Ten stan rzeczy w wielu krajach protestanckich istnieje zresztą do dziś. Również w krajach zawsze katolickich kwestia rozdziału państwa od dominującej instytucji religijnej praktycznie nie istniała, a Kościół długo był dominującym posiadaczem ziemskim w wielu krajach Europy. Pionierem świeckości państwa była w Europie Francja, w której tendencje laickie pojawiały się z różną siłą od czasów Oświecenia, obecny zaś stan prawny w dużej mierze opiera się na zasadach zarysowanych we wspomnianej ustawie z roku 1905.

Stolica Apostolska

Swoistą centralą instytucji kościelnych i podmiotem prawa międzynarodowego jest Watykan de iure składający się z dwóch podmiotów: Państwa Watykańskiego i Stolicy Apostolskiej znajdujących się w unii personalnej. Głową obu podmiotów jest papież, monarcha absolutny wybierany przez tzw. konklawe. Podmiotowość prawną Watykanu, jego granice i stosunki z Włochami (bo częścią ich terytorium jest Stolica Apostolska) gwarantują tzw. traktaty laterańskie zawarte jeszcze w roku 1929 i podpisane przez Benita Mussoliniego i kardynała Pietra Gasparriego. Znaczące zmiany traktatów nastąpiły w 1984 r., kiedy zniesiono bezpośrednie finansowanie Watykanu przez Włochy (wprowadzono jednak wspomniany odpis podatkowy na rzecz Kościoła). Watykan na pierwszy rzut oka powinien pozostawać bez znaczenia politycznego (zajmuje ledwie skrawek terenu i ma znikomą liczbę ludności), a jednak jego siła dyplomatyczna jest ogromna. Konkordaty często faktycznie uzależniają inne państwa od Watykanu w kwestiach finansowych, politycznych, prawnych, a także światopoglądowych – chociaż skala tego uzależnienia w każdym wypadku jest inna. Konkordat jako umowa międzynarodowa jest też trudny do wypowiedzenia: pomijając delikatność polityczną (najczęściej zawierany jest z krajami, gdzie dominującą część populacji stanowią katolicy), zazwyczaj nie zawiera przepisów o jednostronnym wypowiedzeniu czy choćby niezależnym arbitrażu zawartych w nim postanowień, a obowiązki nakłada prawie wyłącznie na to drugie państwo, a nie na Watykan.

Dzisiejsze Państwo Watykańskie, choć potężne, jest jednak cieniem Państwa Kościelnego, istniejącego z przerwami od VIII do XIX w. Mimo wciąż potężnej roli politycznej i siły finansowej Kościoła jego znaczenie wciąż się zmniejsza. Przyczyn jest wiele, a najbardziej oczywista to laicyzacja społeczeństw opartych na filozofiach racjonalistycznych oraz nauce. Druga – która uderzyła szczególnie w Kościół katolicki – to liczne skandale. W katolickiej Irlandii czy eklektycznie religijnych Stanach Zjednoczonych wizerunek Kościoła ucierpiał zwłaszcza przez afery pedofilskie. Ucierpiały zresztą również kościelne budżety, z których wypłacono znaczne odszkodowania dla ofiar. Watykan początkowo nie reagował, ale obecnie, zwłaszcza od początku władzy Jorgego Maria Bergoglia (choć wykluczanie księży z Kościoła za pedofilię zapowiedział już poprzedni przywódca Watykanu – Joseph Ratzinger), nadużycia seksualne księży są przynajmniej oficjalnie zwalczane przez najwyższe władze kościelne. Wreszcie trzecią przyczyną stopniowego ograniczania władzy i przywilejów Kościoła katolickiego na świecie jest rosnąca konkurencja. Pojawiają się przecież nowe ruchy religijne stojące w opozycji do Kościoła, a wielokulturowość społeczeństw zachodnich prowadzi do większej obecności i widoczności innych wielkich religii, zwłaszcza islamu.

Należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden trend związany z osobą obecnego przywódcy Watykanu. Dość silnie akcentowana w jego polityce jest wizja kościoła ubogiego. Nie podoba się to oczywiście wielu kościelnym hierarchom przyzwyczajonym do zbytku i luksusu. Implikacje tej polityki (zakładając, że papieżowi uda się ją wcielić w życie) mogą być dwojakie. Z jednej strony ograniczenie „przemysłu religijnego”, a więc zmniejszenie finansowej potęgi Kościoła (lub przynajmniej przeznaczenie jej na cele dobroczynne), pozornie osłabia rolę polityczną Watykanu. Z drugiej strony jednak taka polityka może mu zaskarbić wiele społecznej sympatii, co w dłuższej perspektywie ma szansę odwrócić tendencję spadkową (a więc również zniwelować straty wizerunkowe po skandalach finansowych w Instytucie Dzieł Religijnych, znanym lepiej jako Bank Watykański). Może się jednak okazać, że opór hierarchów wobec polityki „kościoła ubogiego” te zmiany zablokuje. Zresztą, wracając na polski grunt, czy należy się spodziewać, że polscy hierarchowie kościelni łatwo zrezygnują ze swojej uprzywilejowanej pozycji? Uważam, że to wątpliwe.

Mali wodzowie tupiący nogami: Radykalizmy w Polsce i Europie – Rozmowa Sławomira Drelicha z prof. Radosławem Markowskim :)

Studium skrajności w przededniu politycznej zmiany warty – od widma nacjonalizmu, przez „Polskę w ruinie”, po kościelny monopol sfery publicznej. Czy to jeszcze sfera spekulacji, czy już stan faktyczny?

Sławomir Drelich:

Pani Henryka Bochniarz, prezydent Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, w swoim przemówieniu otwierającym Europejskie Forum Nowych Idei powiedziała, że my, Polacy, żyjemy w najlepszych czasach z możliwych i że trudno jednoznacznie stwierdzić, skąd się biorą wszelkie przejawy radykalizmów w naszym dyskursie publicznym. Według niej jesteśmy krajem i kontynentem sukcesu, a polskie społeczeństwo to społeczeństwo permanentnego rozwoju. Wobec tego skąd się biorą te przejawy radykalizmu i ostrej krytyki skierowane przeciwko całemu naszemu 25-leciu wolności?

Prof. Radosław Markowski:

Zagrożenie radykalizmami dostrzegam raczej w innych częściach Europy. Czy z takim zagrożeniem będziemy mieli do czynienia w Polsce, to się jeszcze okaże. Jeśli zaś mówić o tym, z czym mamy teraz do czynienia w polskim dyskursie publicznym, czyli o obserwowanym przez nas wielkim sporze politycznym, to można dostrzec, niewątpliwie skuteczną, demobilizację obozu umiarkowanego rozsądku, który w ostatnich latach definiował nasz dyskurs. Zgadzam się z Henryką Bochniarz odnośnie do tego, że jesteśmy krajem sukcesu. Jakich wskaźników byśmy nie użyli – czy to wysokość bezrobocia, które wreszcie jest jednocyfrowe, czy to wskaźnik inflacji – sukces jest wyraźny i niezaprzeczalny. Także nierówności społeczne nie rosną i jeśli nie spadają radykalnie, to na pewno od roku 2005 systematycznie spadały, aktualnie zaś utrzymują się na średnim poziomie OECD czy Unii Europejskiej. Przypominam, że nasz współczynnik Giniego wynosi 0,30–0,31 – tyle, ile średnia europejska, a nasz kontynent jest – z perspektywy globalnej – egalitarny, jeśli chodzi o zróżnicowanie społeczne. Ale oczywiście mamy kraje takie jak Wielka Brytania czy Portugalia, gdzie skala nierówności jest większa, oraz społeczeństwa bardziej egalitarne – szwedzkie czy czeskie.

Zagrożenia radykalizmami oczywiście istnieją, ale to zależy, jakiemu aspektowi życia publicznego się przyglądamy. Mnie się wydaje, że w tej chwili w Polsce mamy do czynienia z zagrożeniem, z którym dojrzałe demokracje radzą sobie bardzo dobrze, natomiast niedojrzałe mogą mieć problemy – tym zagrożeniem jest wielkie uproszczenie rzeczywistości. Pojawia się ono zarówno po stronie popytowej, jak i podażowej. Mówiąc inaczej: po stronie popytowej pojawił się wielki naiwniak, który zdobył znaczącą pozycję wśród mas, te zaś podejmują przecież decyzje w systemie demokratycznym. Otóż temu wielkiemu naiwniakowi wydaje się, że wszystko można bardzo łatwo załatwić i naprawić. Nie rozumie on związków przyczynowo-skutkowych ani też skomplikowanych relacji gospodarczych. Właściwie to liczy raczej na cuda. Został zresztą wychowany w kulturze, w której cuda są na piedestale. Ten wielki naiwniak nie rozumie wartości i kultury sfery publicznej, natomiast jest bardzo skoncentrowany na rodzinie. Z kolei po stronie podażowej w całej Europie mamy peleton takich małych wodzów tupiących nogami, wygrażających wielkim krajom i wielkim procesom historycznym, patrzących na swoje narody jak na plemiona. Wydaje im się, że rację może mieć wyłącznie własne plemię.

Na dodatek jest to zakrapiane nie rzetelną historią, tylko tzw. polityką historyczną – papką konfabulacji na temat wyższości własnego plemienia nad innymi. Nawiasem mówiąc, polityka historyczna jest zjawiskiem – muszę się do tego przyznać – które czasami nie mi daje spać. Bo przecież jak można we współczesnej Europie, w której rzetelni historycy nie mogą się dogadać co do niektórych faktów, proponować, by zamiast solidnej nauki uprawiać politykę historyczną, która jest stekiem banałów i kłamstw? Przecież każde plemię wymyśla sobie szereg własnych historyjek, w które później wierzy: w tej konkurencji narodowych konfabulacji absolutnymi czempionami są Litwini – ich opowiastki o wielkim narodzie i księstwie biją wszelkie rekordy, mam na myśli wszystko, począwszy od poprzekręcanych faktów, aż po niezdolność do przyznania, w jakim języku ludność tego księstwa mówiła. My także mamy takie mity! Jakiś czas temu rozgorzała burza medialna wokół krytycznych wobec Polski słów ambasadora rosyjskiego. Było to oczywiście niestosowne. Z drugiej strony ciekawe jest to, dlaczego my, Polacy, nie zastanawiamy się nad kierunkami działań naszej polityki zagranicznej z lat 1935–1939, a przecież w tej historii jest bardzo wiele do opowiedzenia. Okazuje się, że to wyparliśmy. Zupełnie nie uznajemy tego, że to my z Hitlerem napadliśmy na Czechosłowację i ograbiliśmy z kawałka terytorium przyzwoity kraj demokratyczny: nie dość, że zrobiliśmy to całkiem niepotrzebnie, to jeszcze chodziło o bardzo niewielki obszar. Faktycznie jednak byliśmy wtedy z Hitlerem w tym samym obozie. Ludziom brakuje odwagi, by o tym mówić. A takie są fakty. To my rozwaliliśmy wszystkie pakty montowane na linii Paryż–Praga–Moskwa, które w latach 30. XX w. mogły ewentualnie stanowić szansę na zapobieżenie II wojnie światowej. Nie jestem pewien, czy ten scenariusz by się udał, ale przecież dziś dobrze wiemy, że ten drugi – rzeczywisty – scenariusz można nazwać kataklizmem, a i to – mamy poczucie – określenie umiarkowane. Miliony ludzi poszły na tym kontynencie z dymem, ale to nowojorski żyd polskiego pochodzenia musiał przyjechać do Polski, wziąć nas i większość polskich historyków za rękę i pokazać Jedwabne. A takich Jedwabnych jednak kilka jest. Gdzie byli polscy historycy? Czy oni o tym nie wiedzieli? I to jest właśnie polityka historyczna w pełnej okazałości, jej politycznym zamysłem jest odbarwianie swojej historii oraz pokazywanie narodów ościennych jako podłych i niegodnych. Żeby była jasność: polska karta ratowania Żydów jest imponująca i nikt w Europie tak bohatersko się nie zachowywał, ale właśnie dlatego możemy i powinniśmy pokazywać, że było też inaczej. Nie zamierzam, rzecz jasna, panikować, ale zadaję pytanie: jak zachowywały się elity i intelektualiści, kiedy Adolf Hitler, pozbawiony talentu malarzyna, intelektualny prymityw, zaczynał zyskiwać poparcie, a potem dochodził do władzy? Mam wrażenie, że czasami lekceważymy również to, co się dzieje w tej chwili, a niejednokrotnie dzieją się rzeczy niebezpieczne.

Czyli nie dostrzega pan profesor żadnego podłoża do potencjalnych radykalizmów w Polsce?

Dokładnie. W Polsce nie ma obiektywnego podłoża do jakichś nowych radykalizmów. Widzimy jednak, że w perspektywie wyborów parlamentarnych jeden z obozów politycznych zaostrzył swoją retorykę. Drugi obóz pozwolił się zmarginalizować, pomimo tych wszystkich świetnych wskaźników pokazujących polską gospodarkę, biorących się przecież z ciężkiej pracy Polaków, którzy wzięli sprawy w swoje ręce i wypracowali ten nasz wspólny sukces. Dziś jednak dominuje retoryka obozu, który od wielu lat w swoich politycznych adwersarzach dopatruje się zdrajców, a kraj widzi w zgliszczach – to im udało się narzucić narrację o rzeczywistości, koncentrującą się na problemach, które co prawda istnieją, ale ich skala jest jednak inna. Weźmy chociażby kwestię, która zawsze mnie niezwykle interesowała, czyli system tzw. sprawiedliwości społecznej – ten system w Polsce to jest przecież katastrofa: to, jak działają sądy powszechne, te wieloletnie procesy, ta niemożność podejmowania szybkich i sprawnych decyzji itp. A kiedy już słyszymy uzasadnienie wyroku, to się dosłownie – powiem kolokwialnie – nóż w kieszeni otwiera. Mnóstwo rzeczy jest oczywiście do poprawienia także w służbie zdrowia. Chodzi jednak o to, byśmy te naprawy rzeczywistości przeprowadzali skutecznie.

Nie możemy sobie i ludziom wmawiać, że wszystko nam zupełnie nie wyszło, bo przede wszystkim to nieprawda. Ponadto taka postawa koszmarnie demobilizuje, bo utwierdza nas w nieuzasadnionym przekonaniu, że jesteśmy bandą nieudaczników. Namawiam więc do tego, żeby chwalić i propagować, jak tylko się da, wszystko to, co nam się w ostatnich latach udało, np. system bankowy, który w dużym stopniu jest współodpowiedzialny za sukces ekonomiczny i za to, że udało nam się w tych najtrudniejszych latach uniknąć recesji. Powinniśmy być wdzięczni sektorowi bankowemu, że postępował konserwatywnie i ostrożnie – a przecież nie rząd to robił, tylko konkretni ludzie. Teraz jednak z powodu proceduralnego nieudacznictwa obozu prezydenta, któremu się wydawało, że ot tak wygra wybory, została nakręcona koniunktura wmawiająca Polakom, że cały ten obóz polityczny to patałachy. Wszystko to razem wzięte wywołało przekonanie, że najwyższy czas, aby władzę w Polsce powierzyć innej ekipie, bo to ona ma teraz lepsze pomysły na jeszcze szybszy rozwój Polski oraz jeszcze lepsze rozwiązywanie tych najbardziej kłopotliwych spraw wewnętrznych. Mamy jednocześnie dalsze podsycanie oczekiwań ludzi, które – przykro mi to mówić – w stopniu, w jakim zostały już rozbudzone, nigdy nie zostaną zaspokojone.

A może ekipa rządząca i w ogóle cały obóz rządzący niepotrzebnie tak mocno odcięli się od hasła przeciwników politycznych o chorym państwie, które wymaga naprawy?

Jeśli miałbym odpowiedzieć na to pytanie jako osoba, która przeprowadza szereg badań i zarazem wierzy w to, co pokazują ich wyniki, jako osoba wierząca w te wszystkie liczby i wskaźniki wykazywane przez GUS, to muszę się z tą diagnozą zdecydowanie nie zgodzić. Otóż państwo jako całość nie jest do naprawy. Owszem, są do naprawy konkretne elementy tego państwa i bynajmniej nie mam poczucia, żeby rząd dotychczas o tych właśnie sprawach nie dyskutował (np. problemy górnictwa). Oczywiście, pewnie można było podjąć takie bądź inne działania i decyzje, pewnie można było lepiej czy gorzej pewne rzeczy zrobić, ale pamiętajmy o tym, że po drugiej stronie sporu – pozostańmy przy przykładzie górnictwa – mamy roszczeniowe związki zawodowe, które tupią nogami i mają w nosie fakt, że cena baryłki ropy spadła poniżej 40 dol. Wydaje im się, że można nadal sensownie zjeżdżać pod ziemię, wydobywać węgiel i że w bieżących warunkach ekonomicznych będzie się to opłacało. Niestety, to się nie będzie opłacało. Bez wątpienia więc mamy wiele obszarów, które na pewno wymagają naprawy, ale teza, że państwo jest w ruinie i trzeba zupełnie nowego początku, nowego otwarcia, jest absolutnie nieprawdziwa.

Czy porównywanie przez wielu działaczy oraz polityków i publicystów naszych związków zawodowych do związków zawodowych chociażby w krajach skandynawskich ma w ogóle sens?

Takie porównanie nie ma sensu. Ja bym nic nie miał przeciwko związkom zawodowym, gdyby – tak jak w Niemczech czy Skandynawii – większości swoich pieniędzy przeznaczały nie na nowe koszulki, tuczenie działaczy i płacenie im za nicnierobienie, lecz były de facto instytutami badawczymi, think tankami, które mają swoich ekspertów, dysponują rzetelnymi wyliczeniami, a kiedy siadają do rozmów z pracodawcami, to są zawsze dobrze przygotowane i potrafią ocenić rzeczywistość realistycznie. W takich Niemczech chociażby, jeśli związkom zawodowym nie uda się dogadać z pracodawcami, to dopiero wtedy ewentualnie podejmują rozmowy z rządami landowymi albo z rządem federalnym. Ponadto tam umowy są dotrzymywane. W Polsce natomiast stało się niestety tak, że komisja trójstronna całkowicie straciła swoje znaczenie, czemu niestety winne są przede wszystkim związki zawodowe, jednak tę sprawę również rząd mógł rozegrać lepiej i nie pozwolić związkowcom na opuszczenie stołu negocjacyjnego. Nie można jednak zapominać również o tym, że największa centrala związków zawodowych stała się przybudówką jednej z partii politycznych i w tej sytuacji z tym związkiem musi się trudno rozmawiać.

Chciałbym, żebyśmy teraz chwilę porozmawiali o efektach naszych ostatnich wyborów prezydenckich. Zastanawiam się, co o Polakach mówi sukces Pawła Kukiza. Pomijam całkowicie to, jak szybko roztopiło się 20-proc. poparcie uzyskane przez niego w pierwszej turze wyborów prezydenckich. Co jednak ten niespodziewany sukces antysystemowca – bo przecież taki wizerunek Paweł Kukiz sam sobie zbudował – i jednocześnie populisty, bo tak trzeba by go charakteryzować, mówi o nas, Polakach, 25 lat po odzyskaniu pełnej suwerenności? Kukiz przecież nie zaproponował nam żadnej alternatywy, wręcz zadeklarował wprost, że nie zamierza zaprezentować żadnego programu wyborczego. Jak to się stało, że udało mu się oczarować tak wielu ludzi?

Odpowiedź na to pytanie jest niezwykle złożona. Po pierwsze, nie ma nic złego w tym, że znajdują się pewne grupy ludzi, szczególnie w jakichś sytuacjach trudnych bądź w okresach kryzysowych, którzy są niezadowoleni, a jednocześnie nie za bardzo wiedzą, w jaki sposób naprawić swój świat. Ludzie ci są dosyć bezradni i dlatego wsłuchują się w głosy populistyczne, takie jak właśnie głos Pawła Kukiza. Proste rozwiązania, walnięcie pięścią w stół, zapowiedź rozgonienia elit itp. to na pewno hasła, które takich ludzi przyciągną. Jednak to aż 20-proc. poparcie dla Kukiza w wyborach prezydenckich niestety bardzo źle o nas świadczy. O ile bowiem wyobrażam sobie partię populistyczną w parlamencie i człowieka takiego jak Kukiz na stanowisku szefa bloku populistycznego, który co prawda ma fatalne recepty na rozwiązanie problemów Polaków, ale jednak wskazuje ich bolączki, bo przecież parlament musi reprezentować także tych, którzy są wyłączeni, wykluczeni, niezdarni. Jednak pomysł – kto o zdrowym umyśle mógł być jego autorem – że Paweł Kukiz nadaje się na głowę państwa, zakrawa na absurd. Pomysł ten był zupełnie chybiony i niestety o Polakach świadczy źle. Takiego populistę możemy ulokować w parlamencie, ale na pewno nie jako prezydenta kraju. Oczywiście naiwnością było oczekiwanie, że on w ogóle może wygrać.

Czy jednak możemy widzieć w Kukizie przyszłego koalicjanta Prawa i Sprawiedliwości?

To zależy, kogo zapytamy. Są oczywiście ludzie, którzy by się z takiego rozwiązania ucieszyli. To jest jednak prosta droga do powtórki z lat 2005–2007. Z pewnością obóz polityczny, który szykuje się do przejęcia władzy, chce, by Kukiz ze swoim ruchem wszedł do parlamentu, ale na pewno obóz ten ma zupełnie inny pomysł na posłów Kukiza, a mianowicie chce ich zwyczajnie podkupić. Dać im jakieś ważne stanowiska, z których później zostaną wykopani. Mówię jeszcze raz: to byłaby powtórka tego, co już oglądaliśmy kilka lat temu przy okazji koalicji PiS-u z Samoobroną i LPR-em. Obie partie w tamtej koalicji były przecież traktowane instrumentalnie, a w końcu nasłano na nich służby specjalne. I taki sam pomysł – moim zdaniem – mają członkowie PiS-u na ugrupowanie Kukiza.

Niezwykle często wielu komentatorów porównuje Kukiza, a także niektóre hasła głoszone przez PiS, do radykalnych partii europejskich takich jak Szwedzcy Demokraci, Front Narodowy we Francji czy UKIP w Wielkiej Brytanii. Wiemy, że tak naprawdę każda z tych partii to zupełnie inna bajka, ale może istnieją jakieś wspólne przyczyny tego, że w ogóle takie ruchy polityczne w Europie powstają?

Moim zdaniem – ale moja opinia jest poparta wynikami badań – przyczyną sukcesu Kukiza w Polsce była niewątpliwie jego retoryka wzywająca do rozwalenia systemu. Jednak trudno już mówić o elektoracie Kukiza, bo mamy do czynienia raczej z elektoratami Kukiza. Są to bowiem bardzo różni ludzie i dlatego Kukizowi będzie niezmiernie trudno zlepić to wszystko w jakąś koherentną całość. Kukiz jednak, jak się okazuje, sam nie miał na to wszystko pomysłu, przez co nie zrobił następnego kroku. Nie powiedział ludziom, co wybuduje w Polsce, gdy już rozwali to wszystko, co rozwalić zamierza. Polacy – nawet ci radykalni – nie są w ciemię bici i oni też stawiają pytanie: „Ale jeśli rozwalimy, to co zbudujemy w to miejsce?”. Tej odpowiedzi się jednak nie doczekali. Nie jestem pewien, czy szerzenie niechęci do istniejącego ładu oraz niemówienie niczego na temat przyszłości w obawie, że przy okazji planowania przyszłej zmiany ktoś się od ugrupowania odwróci, było zamierzone, czy też po prostu Kukiz nie miał innego pomysłu.

Może to drugie?

Tak. Myślę, że chyba to drugie. Ale nie mam pewności.

Ostatnio Kukiz bardzo mocno podkreśla konieczność zmiany konstytucji. Zresztą podobnie ostatnio coraz częściej wypowiada się Jarosław Kaczyński, który choć nieczęsto występował podczas całej kampanii prezydenckiej, to jednak co jakiś czas pokazuje się publicznie i widać, że wraca do retoryki, z którą PiS szedł do podwójnego zwycięstwa wyborczego dziesięć lat temu. Zresztą tegoroczna kampania pod wieloma względami przypominała kampanię z roku 2005, kiedy to pojawiały się hasła sprawiedliwości społecznej czy Polski solidarnej, a wraz z nimi postulaty zniesienia dotychczasowego ładu, czyli faktycznie zburzenia Trzeciej Rzeczpospolitej. Może będziemy mieli powtórkę z rozrywki?

PiS ma szansę na jednopartyjne rządzenie, choć mówi coś o budowie obozu biało-czerwonego, co nie jest potrzebne do zarządzania krajem. Przypomnijmy, wynik wyborów wskazuje, PiS aktywnie poparło dokładnie 19 proc. uprawnionych do głosowania Polaków. To jest mandat do rządzenia, ale to nie jest mandat do wywracania porządku konstytucyjnego kraju. Prezydent pochodzący z tego obozu jest całkowicie oddany partii, na pewno nie będzie niczego wetował. Cała władza w rękach Jarosława Kaczyńskiego. Sytuacja jasna – Polacy winni wezwać PiS: „Zakasujcie rękawy i do roboty, tyle naobiecywaliście, że każdego dnia szkoda. Stocznia szczecińska – proszę bardzo. Zasiłki – proszę bardzo. Deficyt budżetowy – ograniczajcie, uszczelnijcie ten wypływ 50 mld, zróbcie to”. Wtedy za dwa, trzy albo i cztery lata ocenimy to, co zrobią. Już teraz jednak widać, że z wielu obietnic PiS się wycofuje, a trzeba będzie to jakoś tym biednym, zagubionym ludziom wyjaśnić. Oczywiście, polityczni przeciwnicy, kapitał zagraniczny i cykliści do pewnego czasu wystarczą, by ich obarczyć winą za stan gospodarki, ale potem będzie coraz trudniej.

Dość ciekawa jest wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który podczas spotkania Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu powiedział, że po wygranych wyborach konieczne jest spełnienie kilku obietnic, zrealizowanie najważniejszych haseł kampanii nie tylko ze względu na sytuację obywateli i sprawiedliwość społeczną, lecz także z uwagi na wiarygodność. Możliwe więc, że celem PiS-u będzie pokazanie społeczeństwu, że jest partią wiarygodną, która realizuje obietnice wyborcze. Może to jest klucz do długoterminowego sprawowania władzy przez partię Kaczyńskiego? Czy to jest klucz do sukcesu?

To możliwy scenariusz. Ja jednak należę do osób, które nigdy nie uważały Kaczyńskiego za jakiegoś wybitnego, wielkiego myśliciela czy politycznego guru. Według mnie jest to wyłącznie polityczny spryciarz, który na tym sprycie czasami dosyć dobrze wychodził. Oprócz tego jest to polityk typu dziewiętnastowiecznego. Tak samo zresztą jak jego brat – który odnośnie do polityki europejskiej czy światowej miał świadomość polityków ery fin de siècle’u czy okresu międzywojennego, ze wszystkimi negatywnymi tego konsekwencjami. Naród, plemię, nasza ziemia, nasza krew, opozycja my–oni, traktowanie oponentów jako wrogów politycznych, z którymi się nie dyskutuje i nie zawiera porozumienia – to jest sposób postrzegania polityki przez Kaczyńskiego. W tym, co Kaczyński i jego partia robią ostatnio, jest nieustanne małpowanie wszystkiego, co robił Orbán po roku 1998, zarówno w czasie, gdy zasiadał w opozycji, jak i w okresie, kiedy przejmował rządy. Nie widzę tutaj niczego oryginalnego. Jeśli Kaczyński rzeczywiście tak powiedział, to jest to przykład daleko posuniętego cynizmu, oznacza bowiem, że będzie realizował także te postulaty, które należałoby uznać za najbardziej absurdalne, bo w dłuższej perspektywie doprowadzą do katastrofy gospodarczej Polski. Czy tak się stanie, tego, rzecz jasna, nie wiem. Nie widzę tutaj jednak niczego oryginalnego. Kaczyński to drugi Orbán.

W ostatnich tygodniach mamy w Polsce wysyp wypowiedzi na temat chyba najważniejszego dziś problemu społecznego w Europie, jakim jest kwestia uchodźców. Trudno to oczywiście w polskich warunkach nazwać debatą czy tym bardziej uporządkowaną refleksją na ten temat. Odnoszę wręcz wrażenie, że w Polsce mamy do czynienia z jakąś formą jazgotu medialnego czy politycznego. Czy ta sprawa jest teraz przez PiS rozgrywana jako element kampanii wyborczej, czy też retoryka tej partii stanowi jedynie emanację niechęci i rzeczywistych obaw Polaków?

Elektorat popierający PiS – i w tym miejscy od razu chciałbym zaznaczyć, że mówiąc o tym, nie obrażam części suwerena, tylko konkluduję na podstawie badań naukowych – to ta część polskiego społeczeństwa, która na pewno jest gorzej wykształcona, bardziej wykluczona z procesów cywilizacyjnych, w zdecydowanej większości nie czyta nawet jednej książki rocznie. PiS, podobnie zresztą jak partia Orbána, doskonale wie, do kogo mówi, i dlatego zawsze mówi to, co ta grupa chce usłyszeć. Trudno było oczekiwać, że w wypadku uchodźców czy imigrantów Kaczyński i PiS okażą się wielkimi kosmopolitami, którzy pochyliliby się nad losem przybyszów z odległych części świata. Nie zamierzam wnikać w to, czy przybywający do Europy to rzeczywiście sami uchodźcy wojenni, chociaż wśród nich i tacy niewątpliwie się znajdują. Tak na marginesie dodam, że ja z wielką namiętnością oglądam Al Jazeerę i jakiś czas temu śledziłem los arabskiej dziewczyny, która podróżowała z walizką i chciała się dostać do Szwecji. Co ciekawe, posiadała bardzo precyzyjną wiedzę o tym, że welfare state w Danii od dwóch lat nie jest już tak rozbudowane, jak w Szwecji. Ona chciała się dostać konkretnie do Uppsali. Kiedy się widzi takie rzeczy, trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że nie powinniśmy być naiwniakami. Wśród tych uchodźców jest wielu bardzo cwanych ludzi, którzy wykorzystują całą tę sytuację. Tam prawdopodobnie nie ma żadnych terrorystów, bo – prawdę powiedziawszy – terroryści, jeśli tylko będą chcieli, przylecą do nas business class, z całą pewnością nie będą szli 5 tys. kilometrów pieszo…

Ale pomijając już fakt, kim ci imigranci są, trzeba powiedzieć, że cała ta sprawa pozwoliła nam zobaczyć nasze lustrzane odbicie: ujrzeliśmy zarówno tych, którzy chcą się pochylić nad czyimś nieszczęściem i pomagać bezwarunkowo, tych, którzy gotowi są pomagać tylko pewnym grupom uchodźców, jak i tych, którzy w ogóle nie chcą pomagać obcym. Dostrzegam dwa zasadnicze problemy związane z całą tą niechęcią wobec imigrantów. Po pierwsze, tak wielu z nas ostro protestuje, choć przecież przez wiele lat my też byliśmy migrantami i mamy różne doświadczenia z tym, jak nas przyjmowano za granicą, choć częściej przyjmowano nas dobrze niż źle. Po drugie, problem z uchodźcami rozważa się tylko w kontekście Unii Europejskiej, a ja chciałbym podkreślić, że jest to też problem NATO. Przecież przywódcy NATO mogą pomyśleć tak: skoro ten 40-milionowy naród w obliczu 10 tys. imigrantów ma takiego cykora, to czy my możemy na Polaków liczyć, gdy wybuchnie jakaś większa zawierucha wojenna, czy oni w ogóle ruszą nam na pomoc? Mam więc wątpliwość, czy my aby nie pokazujemy się jako drobnomieszczańscy cwaniacy, którzy nie chcą się narażać? Nikt poważny w Polsce nie obawia się, że gdy wyjdzie do pracy, czyhający za rogiem muzułmanin z kindżałem zrobi mu krzywdę. Takich sytuacji w tym kraju w przewidywalnej przyszłości nie będzie.

W kontekście całej tej dyskusji trzeba sobie jednak postawić również pytanie następujące: „Jak to się dzieje, że naród tak mocno podkreślający tę swoją prawicową tradycję i tak często przypominający o tragedii powstania warszawskiego mądrością swych przywódców posłał na śmierć 220 tys. ludzi w bitwie, która nie mogła być wygrana i którą przez dwa miesiące bezmyślnie kontynuował? Należę do zwolenników tego, by rocznicę powstania warszawskiego świętować nie 1 sierpnia, kiedy ono wybuchało i jeszcze miało jakieś pespektywy, ale 3 października, czyli w dniu, kiedy powstanie upadło. Zawsze wychodziłem z tym postulatem i apelowałem o to również do władz Muzeum Powstania Warszawskiego. Wskazywałem, że muzeum to pozostanie projektem niepełnym, dopóki jego dyrektor nie wybuduje wielkiego ogrodu, w którym znajdowałby się ułożony z plastiku wielki stos 220 tys. ciał, by każdy Polak, który tam wejdzie, widział, do czego nasza bohaterszczyzna prowadziła. Nie znam żadnego innego narodu, który obchodziłby z czcią rocznicę bitwy, w której nasze straty w stosunku do wroga wyniosły jak dwieście do jednego. Ja bardziej niż muzułmanów boję się podobnych nacjonalistycznych szaleńców gotowych poświęcić tysiące ludzkich istnień w imię obrony „honoru”. Zresztą w XX w. Europa dwukrotnie zafundowała sobie jatkę, w której wyniku wyparowało 100 mln ludzi… i to – o ile się nie mylę – bez żadnego współudziału muzułmanów.

Ale wracając do imigrantów… Tak łatwo przychodzi nam wysłać na śmierć tysiące młodych ludzi, a boimy się, że istnieje jakiś ułamek procenta prawdopodobieństwa, że za lat 10 czy 15 jakiś arabski terrorysta, który znajdzie się wśród tych 10 tys. przybyszów, zmajstruje jakąś domorosłą bombę, która wybuchnie na dworcu w Bydgoszczy i zabije bądź rani 5 czy nawet 20 osób. Mamy zamiast tego problem z bogobojnymi obywatelami, którzy parę godzin po wyjściu ze świątyni w niedzielę podlani wódeczką wsiadają za kierownicę i pozbawiają życia niewinnych ludzi. Takich ofiar przez wiele lat będzie o wiele więcej niż ofiar muzułmanów. Obawiam się, że to wszystko zwyczajnie nie trzyma się kupy.

A poza tym do zamachu może dojść teraz, chociażby tutaj…

Ależ oczywiście. Sprawa ta jest skomplikowana, jednak dużo mówi o nas, o naszych lękach i – jak się okazuje – są siły polityczne, które te lęki potęgują. Podsycając strach, można w wyborach dojść bardzo daleko. W młodych demokracjach to nie gospodarka jest czynnikiem kluczowym, tylko sprawy socjokulturowe: religia, etnos, emocje wokół nakręcanych czasami iluzji. Gospodarka jest ważna dla politycznych decyzji w dwóch wypadkach: w razie tzw. cudu gospodarczego typu chińskiego czy chilijskiego albo gdy borykamy się z dramatycznym kryzysem. Gdy natomiast wzrost gospodarczy wynosi między 1 a 3 proc. PKB, wówczas kwestie gospodarcze niespecjalnie działają na ludzką wyobraźnię. Chyba że zacznie się wmawiać ludziom, jak bardzo jest źle, a oni w to uwierzą.

A w jakim stopniu nasze socjalistyczne dziedzictwo wpływa na tę polską niechęć czy nieufność wobec imigrantów? Obok Polski mamy przecież w Unii Europejskiej kraje takie jak Czechy, Słowacja i Węgry – one wszystkie są niechętne wobec problemu imigracji. Czy tę nieufność wobec wszelkich obcych, przybyszów mogło wyzwolić w nas doświadczenie socjalistyczne?

Ja nie widzę żadnego związku. Trzeba pamiętać, że główny kraj ideologicznego bloku socjalistycznego, czyli Związek Radziecki, był państwem multietnicznym. Oczywiście tam się działy różne niedobre rzeczy, ale nie można powiedzieć, by panowała tam ksenofobia. Symptomatyczny jest fakt, że przez tyle lat na czele tego państwa stał Gruzin Józef Stalin. Wielu przywódców sowieckich miało ukraińskie, żydowskie czy polskie korzenie i nigdy nie stanowiło to żadnego problemu. Ale proszę spojrzeć jeszcze na inny model, jakim przecież była Jugosławia. Do pewnego momentu Sarajewo było najbardziej kosmopolitycznym miastem w Europie, gdzie obok siebie żyli muzułmanie, katolicy i prawosławni, wszyscy oni pili tę samą śliwowicę, zawierali ze sobą małżeństwa i wspólnie śpiewali piosenki. Romska mniejszość w Bułgarii za socjalizmu miała się lepiej niż dzisiaj – w państwie przecież demokratycznym i wolnorynkowym.

Raczej nie upatrywałbym więc źródeł tych problemów w komunizmie. W Polsce charakterystyczne jest to, że w wyniku II wojny światowej staliśmy się społeczeństwem niesłychanie homogenicznym, o wiele bardziej niż wszystkie społeczeństwa ościenne. Węgrzy nie są tak religijni, jak Polacy, silne są tam elementy protestanckie, była też tradycja siedmiogrodzka, której znaczącym elementem są przecież etniczni Niemcy z Saksonii. W Polsce ta jednolitość wydaje się czynnikiem o pewnym znaczeniu, ale w tej kwestii również bym nie przesadzał. Na naszym pograniczu wschodnim ludzie o różnych korzeniach kulturowych mieszają się ze sobą, żyją obok siebie i nie mają z tym żadnego problemu. Stereotypy pojawiają się w czysto katolickiej części Polski oraz w czysto prawosławnych miejscowościach zamieszkanych przez Białorusinów. Tam, gdzie ludzie żyją wymieszani ze sobą, takich problemów nie ma.

Nie zaskoczyła pana profesora postawa niektórych hierarchów Kościoła katolickiego wobec problemu imigrantów? Mam na myśli tych, którzy podjęli wezwanie papieża Franciszka w sprawie przyjmowania jednej rodziny uchodźców w każdej parafii. Bo to w sumie dość chwalebny postulat.

Na pewno chwalebny, na pewno. Myślę, że ci, którzy z wielkim zainteresowaniem śledzą tę dyskusję i losy tego postulatu papieskiego, będą jednocześnie przyglądać się ewolucji polskiego episkopatu. Na początku pontyfikatu Franciszka polski episkopat jakby chciał przeczekać ten niepotrzebny incydent do momentu, kiedy na papieską kolację zostaną podane jakieś grzybki. Teraz jednak okazało się, że duch narzucony przez papieża Franciszka może odmienić centralę watykańską, i to na dłużej. Na pewno czekają nas ciekawe czasy. Ja jestem niezwykle krytyczny wobec Kościoła katolickiego jako instytucji i tym bardziej wobec polskiego episkopatu. Ale wytłumaczeniem ich postaw jest fakt, że byli to w większości ludzie przygotowywani przez poprzednich papieży do długiej walki z komunizmem i oni w demokratycznym otoczeniu po prostu sobie nie radzą. Oni nie rozumieją tego świata. Współczesny Kościół katolicki to przecież autorytarna i hierarchicznie zorganizowana instytucja, która w realiach demokratycznych odcina się od ustanowionego porządku konstytucyjnego, bo przecież istnieje prawo naturalne, wyższe od tych ziemskich bzdur, które uchwalają politycy. Gdyby tak naprawdę skupić się na tym, co hierarchowie mówili o naszej konstytucji, to trzeba by tę organizację natychmiast rozwiązać jako niekonstytucyjną. Oczywiście to nikomu nie przyjdzie do głowy i byłoby trudne, przyznaję. Ale demografia i to, co wiemy o życiu współczesnego człowieka, na pewno zrobią swoje z biegiem czasu. Przyjdą nowi i oni być może spojrzą na ten świat inaczej.

Już przecież mamy młodego prymasa.

Ale jeszcze potrzeba młodej mentalności, a to niestety wciąż przed nami. W tej instytucji wszystko się dzieje bardzo powoli.

I ostatnia sprawa, panie profesorze, o którą chciałbym zapytać, to inicjatywa Świecka Szkoła, w którą obok środowiska „Liberté!” zaangażowały się tysiące ludzi z całej Polski. Dzięki zaangażowaniu ludzi niezwiązanych instytucjonalnie z naszym środowiskiem udało się zebrać 100 tys. podpisów pod projektem znoszącym finansowanie religii w szkole z budżetu państwa. Sprawa trafi więc teraz do sejmu. Jak pan profesor ocenia tę inicjatywę?

To jest inicjatywa niesłychanie istotna. Jedna z wielu, które mają rację bytu. Chciałbym podkreślić, że jest to propozycja dobra, zarówno dla wierzących, jak i niewierzących. W naszym kraju całkowicie niesłusznie uznaliśmy, że Kościół katolicki i ta dominująca wiara mają jakiś ponadnormatywny status, który jest uwarunkowany szczególną historią. A ja, przyznam szczerze, nie widzę w historii jakichś wyjątkowo bohaterskich czynów tej instytucji i chyba nadeszła wreszcie pora zacząć to spokojnie i w sposób demokratyczny zmieniać. Przede wszystkim trzeba znieść dominację narracji katolickiej, która trwa od kolebki aż po grób. Proszę sobie przypomnieć, jak wyglądały uroczystości po tragicznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 innych osób: była to przecież kompletna, imperialna dominacja Kościoła, państwa tam w ogóle nie było, ono ponosiło koszty sprowadzania zwłok, organizacji pochówków, natomiast same uroczystości miały charakter religijny. W wielu wypadkach odbywało się to bez szacunku dla tych, którzy tam zginęli, bo część z nich nie była osobami wierzącymi.

Przechodzę do kwestii nauczania religii w szkole… Przecież w takiej formie, w jakiej się to odbywa, jest po prostu skandaliczne. Wszyscy musimy pracować nad tym, aby osoby wierzące nie miały monopolu, w szczególności ci fundamentaliści, bo przecież mamy również wielu bardzo światłych katolików, którzy rozumieją, że lepiej dla ich wiary, by kwestie religijne pozostawały w sferze prywatnej. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie powie, że w Polsce katolikom czegoś się zabrania. Wręcz odwrotnie, to wielu innym mniejszościom może czegoś brakować, choć pod tym względem nie ma co przesadzać. Nie widzimy tego ani w Warszawie, ani w Gdańsku, ani w Toruniu – choć odnośnie do Torunia to wcale nie jestem pewien… Dictum tej instytucji w małych miejscowościach i na wsiach jest dojmujące i czasami narusza wolność osobistą człowieka. Trzeba po prostu w sposób spokojny minimalizować wpływ tej instytucji na nasze życie publiczne. To wszystko.

Widzi pan profesor w ogóle szansę na wprowadzenie w życie tej inicjatywy w ciągu kilku najbliższych lat? Bo żadne środowisko polityczne oficjalnie – może poza Nowoczesną Ryszarda Petru, bo nawet lewica przebąkuje na ten temat bardzo nieśmiało – nie chce tej sprawy wziąć na siebie.

Ale przecież większość polityków to straszliwi oportuniści. Oni po prostu wszystkiego się boją. Bardzo mało jest w tej grupie ludzi odważnych. Dlatego właśnie oni zawsze będą klepać biskupa po plecach, będą przed nim klękać, tak już u nas jest. To się musi zmieniać i myślę, że należy myśleć o takiej zmianie niczym o kropli, która drąży skałę. Trzeba próbować zmieniać rzeczywistość i wyraźnie oddzielać sprawy religijne od państwowych, religijność zaś pozostawiać prywatności. My ostatnio w ramach Polskiego Generalnego Studium Wyborczego zamieściliśmy w naszej ostatniej książce jeden rozdział na temat wpływu katolicyzmu na kapitał społeczny i na zaufanie społeczne. Okazuje się, że wpływ katolicyzmu na te kwestie jest destrukcyjny. Zresztą potwierdza się wszystko to, co na Zachodzie zostało przeanalizowane i uznane za trywialny pewnik już wiele lat temu. W Polsce funkcjonuje teza, że nasz niski kapitał społeczny to pochodna komunizmu, a okazuje się, że wcale nie komunizmu, tylko katolicyzmu. Gdyby chodziło o komunizm, to dużo gorsza jego wersja w krajach takich jak NRD, Bułgaria czy Czechosłowacja powinna się przekładać na znacznie niższy poziom kapitału społecznego w tych krajach. A tak nie jest…

Pokazujemy w tym rozdziale, co nasi zachodni koledzy wiedzą od lat, a mianowicie, że to katolicyzm w czystej postaci, po odrzuceniu wszystkich innych hipotetycznych przyczyn niskiego kapitału – słabego wykształcenia czy starszego wieku – za to odpowiada. Od kolebki przeciętny Polak jest przyzwyczajany do słuchania z ambony o konieczności ukorzenia się, o braku przyczynowości, o tym, że wszystko wokół jest jedynie zamysłem istoty wyższej, że człowiek to tylko mały i nieznaczący pyłek, który nie powinien przyjmować od świata wszystkiego, co świat mu oferuje. Oprócz tego człowiek ten słyszy ciągle, że rodzina, rodzina, rodzina, później długo, długo, długo nic, co w konsekwencji prowadzi do tego, co dostrzegamy przecież wśród działaczy PSL-u, którzy zupełnie nie rozumieją, co to jest kumoterstwo, nepotyzm itd. Pyta później działacz PSL-u, co w tym złego, że zatrudnił w urzędzie rodzinę, skoro każdy by tak zrobił, a ponadto Kościół mówi, że tak trzeba, że rodzina…

Ta niezdolność Kościoła do wygenerowania przekazu, że istnieje coś takiego jak sfera publiczna, jak kontrakt społeczny, jak przyzwoitość między obcymi ludźmi, że my wszyscy powinniśmy być we współczesnym społeczeństwie równoprawni, to są podwaliny niskiego kapitału społecznego w Polsce. Co tu dużo mówić? Przecież Kościół, o którym dyskutujemy, dopiero kilkadziesiąt lat temu przemówił do swoich owieczek językiem, który owieczki rozumieją. Do tamtego czasu mamrotał do nich po łacinie. A kiedy już przemówił, to na Zachodzie Europy ci, którzy go usłyszeli, w większości się od niego odwrócili. Mamy więc oprócz tego wszystkiego hierarchiczną strukturę i mętne relacje. Podporządkowanie się prawu kanonicznemu, a nie jakichś tam świeckim sądom powszechnym…

Musimy spokojnie, krok po kroku budować normalność i przekonanie, że Kościół jest ważną instytucją, ale jednak tylko jedną z wielu instytucji, które w tym kraju funkcjonują. Pierwszym zaś jej psim obowiązkiem jest płacenie podatków i pozwolenie na monitorowanie swoich finansów, bo szefostwo tej instytucji znajduje się w obcym państwie! Wszyscy macie PESEL-e, więc płaćcie podatki i zacznijcie się ubezpieczać.

Bicie piany :)

bicie piany na sztywno

Pół roku temu zaangażowałem się w pewien projekt, który zapoczątkował w pewien sposób tego bloga i moją bazgraninę. Wtedy w czerwcu znalazłem się zupełnie przypadkiem na Torwarze, gdzie Nowoczesna debiutowała na polskiej scenie politycznej. Przypadkiem, bo gdyby nie chrzciny dzieciaka mojego kuzyna, które odbywały się dzień wcześniej, nie wiem czy chciałoby mi się przyjeżdżać specjalnie dla Ryszarda Petru do Warszawy. Pomimo całej mojej sympatii do wymienionej osoby i zbliżonych liberalnych, wolnorynkowych poglądów.

Na Torwarze najbardziej zainteresowała mnie obietnica uczestniczenia w procesie oddolnego budowania programu. Usłyszałem tam w Warszawie, że zaczynamy od wyznaczenia mapy barier, które przeszkadzają nam w rozwoju, a potem analizując te bariery wypracujemy bazę programową, która będzie te bariery po kolei usuwała. Pomyślałem sobie: w końcu ktoś zaczyna we właściwy sposób budowanie ugrupowania. Od początku, od fundamentów, a nie od dachu, ani też od środka, czy też od końca, bo tak też już bywało.

Mapa barier. Zamiast PR-owych żółtych karteczek, na których Nowoczesna wymyśliła sobie wypunktowywanie problemów, postanowiłem wejść w temat głębiej. Postanowiłem spotkać się z kilkunastoma znanymi mi osobami, które reprezentują różne profesje, i wypytać ich co ich gryzie, co im przeszkadza w zwykłym życiu, w funkcjonowaniu ich firm. Pół roku temu zapisałem sobie na komputerze z datą 15 czerwca 2015 roku pierwsze zeznania. Przez około miesiąc rozmawiałem z kilkunastoma osobami przez minimum godzinę. Z tych rozmów wybrałem i opracowałem dziesięć. 15 lipca dodałem swoje spostrzeżenia i taką 15 stronicową listę żalów przesłałem do centrali w Warszawie.

Co było w środku? Na jakie zmiany liczyli moi rozmówcy? Może ich postulaty zostały w ramach ,,dobrej zmiany” już zrealizowane? Może chodziło im o sparaliżowanie Trybunału, o upartyjnienie wszystkiego co się da, o wyjaśnienie kto kogo? Czy samolot brzozę, czy brzoza samolot? Sprawdźmy.

Pierwszy mój rozmówca pracujący w spółkach skarbu państwa zwracał uwagę na:

a.) sposób funkcjonowania spółek z większościowym udziałem skarbu państwa. W większości tych spółek rady nadzorcze nie są zainteresowane rozwojem firmy, lecz jedynie pobieraniem miesięcznych wynagrodzeń i obsadzaniem stanowisk w firmie przez rodzinę, lub według klucza partyjnego.

b.) spółki z większościowym, lub mniejszościowym udziałem skarbu państwa są często zmuszane przez rady nadzorcze realizujące odgórne polecenia resortowe i partyjne do podejmowania nieracjonalnych ekonomicznie decyzji.

c.) szczególnie w sektorze rolniczym wszystkie stanowiska w różnych agencjach oraz w spółkach z udziałem skarbu państwa są obsadzane według klucza partyjnego i rodzinnego, a nie według kompetencji. To jest mafia która się nazywa PSL.

d.) działalność urzędów skarbowych np. fikcyjne wyceny nieruchomości wynikające z niekompetencji biegłych i pazerności tej instytucji.

e.) fatalny stan służby zdrowia wynikający z blokowania ustawy dot. prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych polegającej na umożliwieniu dodatkowego ubezpieczenia pracowników w zakresie usług zdrowotnych. To przy niedofinansowaniu jest główną przyczyną niewydolności służby zdrowia. Przez to sprzęt w szpitalach pracuje 4-5 h dziennie, a czasami jeszcze mniej. Limity miesięczne i kwartalne są o połowę za małe. To powoduje, iż pracownicy są na permanentnych zwolnieniach lekarskich. Zasada 30dni powoduje, że kosztami jest obciążany przedsiębiorca, a nie skarb państwa.

f.) fatalne prawo spadkowe, które często uniemożliwia przekazywanie firm drugiemu pokoleniu. Często spadek w Polsce to problem.

Dla drugiego mojego rozmówcy, prowadzącego biuro rachunkowe, głównym problemem były:

a.) niespójne przepisy prawa podatkowego i cywilnego. Interpretacje przepisów nie są jednoznaczne. Każdy urząd skarbowy interpretuje inaczej. Ilość interpretacji jest nie do przerobienia. Zgłaszając się z prośbą do Ministerstwa Finansów z prośbą o interpretację czeka się na odpowiedź minimum pół roku, a tak długi czas oczekiwania powoduje problemy wielu firm.

b.) sprawy z urzędami skarbowymi toczą się wiele lat, firmy w tym czasie upadają.

c.) jeśli nawet wygra się sprawę po kilku latach z urzędem skarbowym to nie są wyciągane konsekwencje w stosunku do urzędników popełniających błędy. Jeżeli wygra się z urzędem skarbowym to żeby uzyskać odszkodowanie następuje kolejne postępowanie na drodze cywilnej, które znowu trwa wiele lat.

Trzeci rozmówca, pracujący w branży spożywczej i sportowej, powiedział mi tak:

a.) zbyt wysokie wydatki Państwa i zbyt duży udział tych wydatków w PKB, co powoduje, iż pracujemy na rzecz Państwa według różnych metod liczenia od 5 do nawet 7 miesięcy w roku. To nas różni od wielu Państw Europejskich gdzie pracuje się na siebie np od któregoś marca, czy kwietnia.

b.) politycy nawet jak chcą gdzieś znaleźć oszczędności po stronie wydatków, to od razu je wydają, a moim zdaniem powinniśmy się skupić przede wszystkim na oddaniu obywatelom części ich zarobków. Obywatel wie lepiej jak te pieniądze wydać od urzędnika.

c.) co jest związane z punktami a.) i b.) zbyt wysokie i skomplikowane podatki. Nie ma sensu zaczynać dyskusji o poszczególnych podatkach jeżeli nie rozmawiamy o nich wszystkich na raz.

d.) zbyt duże opodatkowanie kosztów pracy. Wbrew temu co mówi minister finansów to realnie 41%. W tej chwili głównym wpływem budżetowym jest praca co powoduje rozwój szarej strefy i nie konkurencyjność podmiotów, pracowników, którzy płacą uczciwie podatki. Nie może być tak, że przy zarobkach rzędu 10.000 złotych netto, państwo opodatkowuje to kwotą powyżej 7000zł.

e.) fatalnie działający sejm, sądy, służba zdrowia, generalnie niekompetencja wszędzie tam gdzie pojawia się Państwo i ich przedstawiciele.

f.) zbyt duży udział w PKB, w stosunku do innych państw np. OECD, państwa. Właściwie od pewnego czasu prywatyzacja została zatrzymana. Jest jeszcze bardzo dużo spółek skarbu państwa gdzie jedynym powodem ich istnienia w formie spółki skarbu państwa, jest możliwość obsadzenia stanowisk pracy, zarządów przez swoich. Po co na przykład skarbowi państwa chłodnia mroźnia w Białymstoku?

g.) w Polsce dobry pomysł na biznes, dobra egzekucja tego pomysłu, pracowitość nie gwarantuje ci nawet w 50% osiągnięcie sukcesu tak jak dzieje się to gdzie indziej. Może zniszczyć cię zmieniające się co chwilę prawo, niekompetentne i przewlekłe sądy, konkurencja, która wykorzysta lepiej luki prawne, zoptymalizuje lepiej podatki.

h.) przepisy ZUS-owskie. Dlaczego ktoś kto prowadzi działalność i jest zatrudniony na etat odprowadza podwójną składkę zdrowotną.

i.) kluby sportowe, sport zawodowy nie powinny być utrzymywane przez podatników, dotyczy to zarówno samorządów jak i spółek z udziałem skarbu państwa. Państwo powinno sponsorować jedynie sport amatorski, a w szczególnie aktywnie sport wśród dzieci i młodzieży. Politycy często na poziomie samorządów, czy też całego kraju wykorzystują sport, by zdobyć poparcie pewnych środowisk, a przez to władze.

j.) hazard powinien zostać zalegalizowany i powinno być umożliwione reklamowanie się poprzez sport zawodowy zarówno branży hazardowej jak i alkoholowej, czy tytoniowej.

k.) żeby odnieść sukces w biznesie trzeba mieć dobrych pracowników, którzy są jednym z największych kapitałów dobrej firmy. Tymczasem u nas firmy, które zatrudniają na umowę o pracę są nieatrakcyjne dla pracownika w stosunku do firm, które zatrudniają w oparciu o ,,samozatrudnienie”, a te są niekonkurencyjne w stosunku do tych, które zatrudniają na pół etatu, a resztę płacą na czarno.

l.) procedury przetargowe. Duża część przetargów jest ustawionych.

m.) wadliwe przepisy dotyczące transportu, których często nikt nie przestrzega, a jeśli chciałby przestrzegać to wypadłby z rynku, bo nie byłby konkurencyjny.

n.) moment płacenia VAT u. VAT powinien być płacony w momencie zapłaty, a nie w momencie wystawienia faktury. To powód wielu upadłości, a niestety przy tak działających sądach, często jest to wręcz prosta droga do pozbycia się konkurencji.

o.) bałagan w stawkach VAT u, tzn. niezrozumiałe jest, dlaczego następuje decyzja o podwyżce VAT i generalnie VAT idzie do góry, ale na wszystkie artykuły mrożone idzie z 7% na 5% w dół.

Mój czwarty rozmówca, radca prawny, zwrócił uwagę na:

a.) problem z załatwianiem spraw urzędowych w mieście Gdynia. Poprzez nepotyzm, brak kompetencji u części pracowników, strach przed samodzielnym podejmowaniem decyzji, interpretowanie spornych kwestii na niekorzyść petenta, nierówność wobec prawa.

b.) postulował wprowadzenie kadencyjności prezydentów miast.

c.) stanowiska są rozdawane w Gdyni bez konkursów. Np. brak konkursu na radcę prawnego. Wymieniają się na stanowiskach ciągle te same osoby w różnych spółkach komunalnych.

d.) nadmierne umarzanie spraw gospodarczych przez prokuratorów. Stosują oni zasadę, że kierują wszystko na ścieżkę dochodzenia swoich praw na drodze cywilnej. Nawet ewidentne wyłudzenia są umarzane. Powoduję to patologie, bo przestępcy zaczynają od niewielkich wyłudzeń. Sprawy są umarzane, a potem bezkarność powoduje, że rozochoceni tym przestępcy zwiększają skalę.

e.) przewlekłość postępowań sądowych. Nie wynika to do końca z braku infrastruktury (wokand), czy braku sędziów, tylko bardziej z organizacji. Na przykład Sopot jest miejscem gdzie sprawy ciągną się dłużej mimo wolnych wokand. Pisanie skarg na przewlekłość powoduje konsekwencje później w rozpatrywaniu innych spraw, więc skargi pisze się tylko na miejsca poza terenem działania. Ja nie napiszę skargi tam gdzie pracuje, bo będzie to rzutowało na kolejne postępowania.

f.) bezkarność sędziów. Brak możliwości ocenienia ich pracy. Np. przy ocenie okresowej sędziego powinna być brana opinia pełnomocników. Słaby sędzia, którego wyroki są zmieniane w kolejnych instancjach czuje się tak pewnie, bo grozi mu tylko brak awansu, a powinien być usuwany z palestry. Wśród bardzo wielu sędziów zauważalna jest postawa, że im się po prostu nie chce pracować, lub ze względu na brak możliwości awansu ze względów finansowych koncentrują się na zarabianiu dodatkowo poza zawodem zaniedbując pracę w sądach. Z sądu jednak nie zrezygnują. To daje oprócz zarobku dużo dodatkowych przywilejów np. możliwość wzięcia 35 dni urlopu.

g.) wadliwe przepisy odwoławcze powodują dodatkową możliwość przewlekania w nieskończoność procesów: np. gdy dochodzi do wyroku w przegranej sprawie, składam apelację nie podpisaną i nieopłaconą, wezwanie do uzupełnienia braków dostaję po miesiącu, podpisuję apelację i składam wniosek o zwolnienie z kosztów jednocześnie nie przesyłając formularza o stanie majątkowym, dostaję wezwanie do uzupełnienia formularza o stanie majątkowych (1,5 miesiąca), po 2-3 miesiącach dostaję oddalenie wniosku o zwolnienie z kosztów, piszę zażalenie, zażalenie rozpatruje sąd II instancji, więc trwa to znowu kilka miesięcy, Sąd oddala zażalenie, wracają akta, wtedy trzeba uiścić opłatę. Nie uiszczamy opłaty. Sąd odrzuca apelację. Potem znowu zażalenie i tak z powodów formalnych można przegrane sprawy na życzenie klienta przeciągać o kilka lat.

h.) uwolnienie rynku radców prawnych spowodowało zanik specjalizacji, żeby przeżyć radcy imają się wszystkich spraw, a to powoduje pogorszenie jakości usług.

Piątym rozmówcą był lekarz chirurg. On skupił się, co oczywiste, na służbie zdrowia:

a.) wszechwładza Funduszu, który kieruje w tej chwili służbą zdrowia, sprawiła, że wprawdzie korupcja się zmniejszyła i pieniądze są wydawane racjonalniej, ale służba zdrowia powinna kierować się nie tylko ekonomią, tymczasem podejście do pacjenta w ostatnich latach jest stricte urzędnicze. To wahadło za bardzo przechyliło się w tę stronę.

b.) człowiek może chorować na trzy choroby, a według Funduszu może chorować tylko na jedną przy przyjęciu. Każda choroba ma swój numer, a w rubryce można wpisać tylko jeden. To powoduje, że pacjent musi pójść znowu do lekarza ogólnego.

c.) kolejki do specjalistów spowodowane są głównie przez ich brak, ale ten brak jest wymuszany przez Fundusz, co w efekcie powoduje niewykorzystanie prawidłowo zasobów ludzkich, a przede wszystkim sprzętu.

d.) biurokracja. Lekarz specjalista pisze najpierw na kartach, a potem to samo jest przepisywane na komputerach.

e.) Fundusz zmusza lekarzy do niewystawiania skierowań na niektóre badania, których pacjenci potrzebują. Dzieje się to tak, że badanie jest wycenione np. na 110 złotych. Jednak okazuje się, że badanie niemożliwe jest do wykonania za 110 złotych i zaczyna kosztować 130 złotych. Fundusz jednak zwraca przychodni od kwoty 110 złotych i przychodnia na każdym badaniu traci 20 złotych przez co administracja żąda od lekarzy nie kierowania na te badania. Ci którzy tego nie robią mają problemy.

f.) zarobki specjalistów są ustalane przez Fundusz, który niestety wycenia niektóre specjalizacje nie ze względów merytorycznych. Niektóre środowiska nie mają medialnie przebicia i przez to są płatne słabo. Dlaczego kardiolog jest bardziej ważny od dermatologa. Dysproporcje są zbyt duże.

g.) w Polsce jest 3/4 pielęgniarek tuż przed emeryturą co powoduje słabą jakość ich pracy. Szczególnie, że jest to praca często ciężka fizycznie. Niestety zmiany warty nie ma, gdyż młode pielęgniarki emigrują.

h.) wydajność pracy jest w polskiej opiece zdrowotnej bardzo niska.

i.) patologią jest praca na wielu etatach. Lekarz pracujący na pięciu etatach np. jako chirurg podczas operacji jest wręcz niebezpieczny dla pacjenta. Dlaczego kontroluje się czas pracy kierowcy, a nie kontroluje się czasu pracy lekarza.

j.) chory jest system kształcenia. Za pieniądze podatników kształcimy lekarzy, którzy potem pracują zagranicą. Szacuje się, że koszt wykształcenia specjalisty to kwota od 50.000zł do 70.000zł za rok. My te pieniądze wydajemy, a potem mówimy, że Fundusz nie ma pieniędzy i Ci lekarze wyjeżdżają. Nas na to jako kraju nie stać, żeby Funduszu nie było na nich stać.

k.) Kliniczne Oddziały Ratunkowe. Żeby dostać się do szpitala trzeba przejść przez KOR. To najbardziej wąskie gardło w służbie zdrowia. To sito jest często przyczyną wielu ludzkich tragedii. Przykład. Trafia do KOR-u pacjent po Ostrym Zapaleniu Trzustki z innego szpitala z zagranicy. Płaci 1000$ dziennie, więc wraca do Polski gdzie ma ubezpieczenie. Tam go na tyle podleczyli, żeby przetrwał podróż samolotem. Pacjent więc ogólnie dobrze się czuje i nie zostanie przyjęty, a lekarz kwalifikujący w KORze nawet nie przejrzy jego badań, gdyż nie ma do tego kwalifikacji. Robi podstawowe badania i stwierdzając dobry stan ogólny odsyła do domu. Tymczasem pacjent musi być hospitalizowany, bo inaczej umrze za kilka dni. Po dwóch dniach stan się na tyle pogarsza, iż w końcu według standardów KOR-u można go przyjąć z powrotem do szpitala. Pacjent na szczęście przeżyje, ale jego stan jest na tyle poważny, że czeka go sześć operacji i około roczne specjalistyczne leczenie. Kosztuje to około 100.000 złotych. Gdyby KOR go przyjął od razu koszt byłby o 50-80% mniejszy. Nie liczymy tu też kosztów dla budżetu z tytułu tego, że ten człowiek, zamiast po około 2 miesiącach pójść do pracy, rok jest na zwolnieniu lekarskim, a właściwie kwalifikuje się na rentę, bo ma 30% trzustki. Według przepisów jest jednak wszystko ok.

Szóstym rozmówcą była Pani inżynier projektująca drogi na Pomorzu:

a.) główną bolączką przeszkadzającą w budowaniu dróg w Polsce jest wadliwe prawo dotyczące zamówień publicznych. Decydującym kryterium jest cena. Kryterium nie są właściwości wykonawcy-oferenta (techniczne, ekonomiczne, finansowe, doświadczenie). Tego się nie sprawdza i to nie podlega ocenie. Efektem tego jest to, iż na na potrzeby konkretnych przetargów zawiązywana jest firma, która jest organizacyjnie nie przygotowana do wypełnienia prawidłowo zadania. Powszechne jest, że zatrudnia się kilku studentów, którzy przygotowują przetarg, a potem jeżeli nawet uda się wykonać zadanie, to po wykonaniu przedmiotu zamówienia, często jest brak kontaktu z wykonawcą, bo firmy już nie ma. W przypadku inwestycji drogowych, gdzie pewne uchybienia wychodzą na jaw z czasem jest to niedopuszczalne. W tej chwili jest tak, że jak pojawia się problem po czasie to nie ma komu go rozwiązać.

b.) w przypadku niektórych przetargów przedmiot zamówienia jest źle przygotowany. Problemem jest często niekompetencja osób przygotowujących przedmiot zamówienia. Czasami jest to nawet nie tyle brak znajomości przepisów, ale brak wyobraźni. Zbyt mała waga jest poświęcana temu etapowi, który jest absolutnie kluczowy. Potem okazuje się, że czasami terminy przesuwają się kilkukrotnie, bo pewne rzeczy są fizycznie niemożliwe do zrealizowania.

c.) projektanci dróg jak na odpowiedzialność i wagę podejmowanych decyzji dotyczących nas wszystkich zarabiają za mało, a to jest znowu jest związane z decydującą rolą czynnika ceny przy przetargach. Przygotowanie do zawodu to 5 lat studiów, potem 2 lata praktyki w biurze, następnie rok praktyki na budowie, następnie dwa egzaminy. Tymczasem pensje niewiele przekraczają średnią krajową, a nawet ostatnio są na jej poziomie. Trzeba też pamiętać, iż projektant we własnym zakresie musi z tych pieniędzy opłacać składki za członkostwo w Polskiej i Pomorskiej Izbie. Bez tego może wykonywać zawodu. Nie są to małe kwoty.

d.) mimo, iż w Polsce buduje się w tej chwili najwięcej dróg w Europie, to duża część firm zajmujących się profesjonalnie projektowaniem dróg jest na skraju bankructwa i niewypłacalności. Przyczyną jest to, że w tej chwili skończyły się pieniądze z Unii dotyczące pierwszej perspektywy, a projekty z drugiej perspektywy jeszcze nie ruszyły. Przerwa w finansowaniu trwa już rok. Tymczasem jest to tak wyspecjalizowana branża, że niemożliwe jest przestawienie się na inne projekty. Pracowników też trzeba trzymać na etacie, bo wyszkolenie pracownika trwa latami. W tej chwili istnieje niebezpieczeństwo, iż nie wszyscy dotrwali, a to może znowu przełożyć się na jakość projektowanych dróg w latach 2015-2020

e.) najgorszy jest jednak brak perspektyw na przyszłość. Doświadczenie z wykorzystaniem pierwszej transzy pokazało, iż przez wadliwe prawo zamówień publicznych, trudno jest zarobić na projektowaniu dróg, nawet jeżeli te drogi są budowane. Co jednak później stanie się z branżą gdy minie 2020 rok? Wejście na rynki zagraniczne, to jednak ze względu na specyfikę branży, bardzo odległa perspektywa. Okrutnym żartem może się okazać sytuacja, że kryterium ceny, które obowiązuje w Polsce sprawi, że jednak będziemy za chwilę projektować, budować te drogi od nowa.

Siódmym rozmówcą był informatyk i jego żona przedsiębiorca:

a.) barierą prowadzenia działalności jest płacenie ZUSu, niezależnie czy mamy dochód, czy nie. Prowadzimy działalność w branży głównie sezonowej, ale nie możemy zawiesić działalności, gdyż musimy czasami wystawiać faktury poza sezonem. To sprawia, iż działalność przez większość czasu jest nieopłacalna, lub mało opłacalna.

b.) kolejnym problemem jest kwestia VATu, który płacony jest niezależnie, czy kontrahent zapłacił, czy nie. W Niemczech jest to rozwiązane inaczej.

c.) Niesprawiedliwa polityka anty(pro)rodzinna. Jestem za zniesieniem ZUS-u, ale jeżeli ma zostać ten system emerytalny, który aktualnie obowiązuje, to powinna być dodatkowo promowana dzietność. Tylko wysoka dzietność może sprawić, że ten system, czyli klasyczna oszukańcza piramida finansowa, nie zbankrutuje. Tymczasem Państwo tej zależności stara się nie zauważać, a jeśli zauważa to tylko udaje, że coś robi np. w formie tak absurdalnych pomysłów jak becikowe. Jeżeli ten system ZUS-owski miałby zostać, to trzeba naprawdę wspomóc osoby które mają dzieci. Jako absolwent ekonomii jest to dla mnie oczywiste. Poza tym, jeżeli te dzieci mają nas rzeczywiście kiedyś utrzymać to muszą być odpowiednio wyedukowane i korzystać z odpowiedniej opieki zdrowotnej. W Polsce, ani nie ma edukacji na poziomie, ani nie ma służby zdrowia, więc rodzice muszą dodatkowo inwestować w edukację prywatną i w prywatną służbę zdrowia. Jeżeli nie zlikwidujemy ZUS-u to powinniśmy wrócić do idei bonu oświatowego, a np wydatki na książki powinny być refundowane. W wakacje powinny być otwarte świetlice. Sensowniejsze jest płacenie kobiecie za pozostanie w domu, a nie żłobkom. Co z tego, że dziecko jest w żłobku, jeżeli zachoruje, to rodzic i tak nie może pracować. Rodzice powinni być też wysoko premiowani w systemie podatkowym. Część kosztów utrzymania dziecka powinno wziąć Państwo na siebie. Inaczej ZUS, a przez to Państwo jest nieuczciwe w stosunku do obywatela, który wychowuje dzieci, które będą potem utrzymywały tych którzy dzieci nie mają.

d.) bardzo słaby poziom szkoły państwowej. Absurdem dla nas jako osób głęboko wierzących są 2 godziny religii versus 1 godzina historii w 4 klasie. Szkoła publiczna jest tylko teoretycznie bezpłatna. Ciągle są wymuszane dodatkowe opłaty, szkoła chce dodatkowo pieniądze na ksero, szkoła nie ma pieniędzy na papier do tego ksera, lub szkoła potrzebuje pieniędzy na oklejenie folią na szyby całe skrzydło budynku, bo nie ma rolet, a słońce uniemożliwia prowadzenie zajęć. Podręczniki są schematyczne, dodatkowo co roku trzeba kupować nowe, które zwykle prawie niczym nie różnią się od poprzednich wydań. Dzieci muszą dodatkowo uczyć się języków, bo szkoła im tego nie zapewnia, bo nauczyciele są nie przygotowani.

e.) dzieci muszą też korzystać z prywatnej służby zdrowia. One w przeciwieństwie do dorosłych, którzy decydują za siebie i mogą poczekać, nie mogą czekać. Absurdem jest np. sytuacja, iż dostając skierowanie od prywatnego chirurga do endokrynologa w grudniu 2013 wyznaczany jest termin badania w państwowej poradni na styczeń 2015. Płacąc prywatnie za 3 tygodnie jest termin. podatki są za wysokie i przez to nie ma klasy średniej. Czym więcej zarobię, tym więcej państwo mi zabierze. Jak mi nie zabierze w formie podatków bezpośrednich to zabierze mi w inny sposób np. zmuszając mnie do korzystania z prywatnej służby zdrowia.

f.) w pracy problemem jest zbyt sztywny kodeks pracy. Przez to kultywuje się przeciętność, bylejakość. Wnioskując o zwolnienie niektórych pracowników, podczas kierowania projektami moje propozycje były odrzucane. Niestety dobry pracodawca nie chce zwalniać z powodu, że ktoś jest słaby i się nie nadaje. Za dużo z tym problemów.

g.) decentralizacja w naszym kraju jest dalej nie wystarczająca. Finansowanie jest głównie centralne, więc iluzją jest, że oddolnie można coś zmienić. Realną władzę ma ten kto ma pieniądze. Dzięki decentralizacji moglibyśmy wypróbować pewne pomysły gospodarcze. Jeżeli płace podatki to powinny one zostawać w regionie np. amerykański VAT jest lokalny. Ja chce płacić podatek na swój region i na swoich przedstawicieli, których wybrałem. Inaczej obywatelska kontrola nic nie da i nie wiem za co płacę i czy ten ktoś mnie tymczasem nie oszukuje. U nas moje podatki trafiają do Warszawy, a potem wracają w postaci np. janosikowego. To jest bez sensu.

Ósmym był przedsiębiorca pracujący w mediach oraz jego partnerka zajmująca się prowadzeniem przedszkoli i poradni psychologicznych.

a.) interpretacja przez każdego urzędnika przepisów jest całkowicie dowolna. Tak samo dowolnie interpretuje przepisy każdy ZUS, urząd skarbowy, instytucje oświatowe. Przykład. Mam dwie zarejestrowane firmy. Jedna w Warszawie, druga w Gdańsku. Identyczna sprawa. Działalność oświatowa – jakie są koszty kwalifikowane możliwe do odliczenia. Decyzja w jednym mieście nie oznacza takiej samej decyzji w drugiej.

b.) w przypadku zapytania urzędu skarbowego o decyzję urząd bardzo często nie odpowiada i mamy wtedy domniemanie zgody. Nie jest to korzystne. Poza tym z drugiej strony urząd cały czas wydłuża jak się da ten termin, na przykład dzięki błędom formalnym.

c.) kadra urzędnicza jest słabo wykwalifikowana, brak jest pomocy z urzędu, petent jest traktowany jako ktoś kto dezorganizuje urzędowi pracę, pomoc zwykle polega na ,,proszę się odwołać do artykułu” , duży jest jest problem z kosztami kwalifikowanymi. Prowadzimy działalność w trzech gminach, trzech miastach, trzech powiatach. Co urzędnik inna interpretacja, najgorzej jest z inspektoratami ZUSu.

d.) to co jest w prawie oświatowym wyklucza się wzajemnie z tym co jest zapisane w prawie gospodarczym, czy podatkowym. Efektem tego zamieszania jest nieuczciwa konkurencja, bo ktoś prowadzi działalność, a nie powinien i przez to ma mniejsze koszty.

e.) brak kontroli takiej szarej strefy, Sanepid kontroluje tylko tych którzy są ok. To samo dotyczy się nadzoru budowlanego, kuratorium, wydziału miasta. Najlepiej jest sprawdzać tych którzy działają legalnie. Efektem tego jest znowu nieuczciwa konkurencja.

e.) ustawa o zawodzie psychologa miała wejść w 2006 roku i do tej pory jej nie ma i psychologiem może się mianować każdy kto nie ma nawet magisterki.

f.) kuleje szkolenie psychologów. Przez to jest dużo niekompetentnych osób w zawodzie. Brak w szkoleniach części praktycznej. Potrzeba też większej specjalizacji. Praktyki minimum 4 letniej. W psychologii praktyka, a przez to dojrzałość jest bardzo istotna, gdyż osoba po studiach jest często jeszcze niedojrzała emocjonalnie, ma często problemy z samym sobą, a ma pomagać innym.

g.) brak standardów terapeutycznych w Polsce. Studia humanistyczne powinny być bardziej poszufladkowane. Nie nadążamy w szkoleniach za nowymi problemami przed którymi stawia nas cywilizacja. Cyberprzemoc, uzależnienie od gier, internetu, kryzys więzi między ludzkich w rodzinie, globalizacja. Zmiany w ostatnich latach dodatkowo promują potrzebę zajęcia się psychoterapią. Ludzie wpadają w nałogi, pojawia się depresja, samobójstwa. Tymczasem nie ma na to odpowiedzi w naszym systemie edukacyjnym, czy zdrowotnym. Leczenie jest dla coraz młodszych osób. Swoją działkę dokłada tu nienadążający system edukacyjny, który powoduje wzrost roli psychologów. Nie nadążamy za dyrektywami unijnymi. Sześciolatki są często nieprzygotowane do roli. W takim przypadku trzeba ten termin odroczyć. Gdy zgłosimy się do państwowej poradni, bo nie chcemy dziecka posłać do szkoły to taki proces trwa 6-9 miesięcy. Są przypadki że nie ma psychologa w szkole, a powinien być, jednak przecież gmina sama sobie kary na siebie nie nałoży, że go nie ma.

h.) psycholog średnio ma pod opieką w Polsce około 1000 dzieci i ma na to 20 godzin, bo na więcej nie ma kasy. Jest luka w przepisach, bo nie jest określone, czy psycholog, logopeda ma być na pełen etat, czy na pół etatu. Tylko ma być i nie jest to dostosowane do ilości dzieci. Czasami jest jeszcze gorzej niż te 1000 dzieci i pół etatu.

i.) analogiczna sytuacja jest w policji, gdzie też nie ma odpowiedniej ilości psychologów. Tu przewlekłość oceny i jakość tej oceny wpływa potem na postępowania sądowe.

j.) zmiany w KRSach są zbyt wolne. W spółce z.o.o zgłaszając zmiany do KRSu w Warszawie czekałem 4 miesiące zanim zmiana została zrealizowana. To powoduje dużo komplikacji, bo pozbywając się np. wspólnika, ten wspólnik musi podpisywać za ciebie umowy przez 4 miesiące, a jeżeli się z nim nie dogadasz to spółka w tym czasie może upaść.

k.) coraz więcej rodzi się dzieci z wadami, dysfunkcjami, te dzieci szczególnie w pierwszym stadium potrzebują szybkich diagnoz, szybkich decyzji, szybkich zabiegów. My im tego nie zapewniamy i potem konsekwencje tego i koszty opieki nad niepełnosprawnymi są niewspółmiernie wysokie dla tych dzieci i społeczeństwa. Znowu brakuje też specjalistów, a brakuje ich gdyż my ich szkolimy, ale potem oni pracują zagranicą, gdyż tam lekarze wyspecjalizowani w leczeniu dzieci są szczególnie poszukiwani, dlatego nawet nie można szybko zwiększyć kontraktów w NFZecie. Konsekwencją są kolejki do rehabilitacji. Brakuje szczególnie neurologów dziecięcych, psychiatrów dziecięcych, gastrologów dziecięcych. Brak też wczesnej diagnostyki i terapii z tym związanej. To powoduje, iż część dzieci zostaje niepełnosprawnymi, mimo iż niekoniecznie jest to im pisane.

l.) następnie państwo wyklucza osoby już niepełnosprawne. Stawka za opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem to 1200 zł, gdzie by opiekować się nim to rezygnujesz z pracy. Brak jest też często nie tyle pieniędzy, ale też zwykłej informacji, życzliwości dla tych rodziców. Zostają oni sami ze swoimi problemami.

Dziewiątym rozmówcą był restaurator:

a.) w sanepidzie przy odbiorze punktów gastronomicznych pracują ludzie którzy nie mają doświadczenia pracy po drugiej stronie, lub nawet jeśli mają, to jest to doświadczenie z zamierzchłych czasów. Pracują również na podstawie przepisów, które są oderwane od rzeczywistości.

b.) z tego powodu właściciel projektując lokal myśli pod kątem nie wygody klientów, czy wygody pracowników, tylko pod kątem przygotowania lokalu do odbioru przez urzędników odpowiednich służb. Czasami na potrzeby odbioru robi się prowizorki, typu prowizoryczne ściany, które się potem po odbiorze demontuje.

c.) jesteśmy młodym przedsiębiorstwem. Działamy od 2,5 roku. Odnieśliśmy stosunkowy sukces. Zatrudniamy na umowy około 40 pracowników w Gdyni. Dajemy utrzymanie ich rodzinom. Niestety nie mam wrażenia, że państwo, miasto jakoś to zauważa, w jakiś sposób próbuje nam pomóc. Możemy liczyć tylko na siebie.

d.) państwo jednak na pewno interesuje się nami gdy mamy płacić podatki. Płacisz 3 x podatek, 1x przy zakupie, 2x przy rozliczaniu miesięcznym, 3x koncesja. Czym więcej pracujesz, wygenerujesz dochodu, tym więcej zapłacisz.

e.) w Polsce mam wrażenie ciągle promowani są ci głupsi i mniej zaradni. Państwo ich ciągnie za uszy. Tylko ilu z nich przetrwa prowadząc działalność, poza tym to nieuczciwa konkurencja.

f.) w urzędach przez niejasne nieczytelne prawo za dużo zależy od czynnika ludzkiego, a urzędnicy z różnych powodów nie zastąpią jasno napisanego prawa.

g.) dyskryminacją jest zmuszanie nas przedsiębiorców do płacenia podwójnej, potrójnej stawki zdrowotnej jak na końcu i tak jesteśmy zmuszeni do prywatnej wizyty lekarskiej.

h.) denerwujące są ciągłe kontrole, utrudniające działanie. Podejrzewanie obywatela o bycie oszustem. Jedyną metodą uniknięcia kontroli jest nic nie robienie.

i.) promowanie młodych na siłę nic nie daje. Młodzi nie są przygotowani dziś do pracy. Czy mam przyjąć nic nie umiejącego młodego do pracy, bo państwo opłaci mi jego 50% wynagrodzenia i zwolnić starszego wykwalifikowanego pracownika, który może ma w odróżnieniu od tego młodego, dzieci, żonę na utrzymaniu, kredyt? Z drugiej strony brak podjęcia takiej decyzji sprawi, iż jesteśmy niekonkurencyjni. Czasami 20.000zł to koszt prowadzenia całego interesu sezonowego. Dlaczego ktoś ma ponosić koszty, a ktoś nie, tylko dlatego, że ktoś 10 lat prowadzi uczciwie ten biznes, a ktoś dopiero zaczyna?

Ostatnią osobą był przedsiębiorca prowadzący pośrednictwo pracy:

a.) działając w branży metalowej i wysyłając ludzi głównie do Szwecji, problemem jest brak w Polsce odpowiednio wykwalifikowanych ludzi do pracy. Od momentu kiedy stocznia przestała istnieć nie ma nowych ludzi pracy, dopływu świeżej krwi, w branży nie ma już młodych, najmłodsi pracownicy obecni w tej chwili na rynku mają 35-40 lat. Duża część zbliża się do wieku emerytalnego. Powodem jest brak szkół zawodowych, szkolnictwa zawodowego przygotowującego do pracy w zawodach zajmujących się obróbką stali, obróbki skrawaniem,frezerów, dekarzy, spawaczy. Nawet jeśli ludzie mają pokończone kursy, to brakuję im praktyki zawodowej, którą powinni wynieść już ze szkoły. Nikt nie zatrudni kogoś do pracy zagranicą, by się uczył.

b.) brak jest też odpowiednio przeszkolonych pielęgniarek. W tej chwili jest duże zapotrzebowanie w Skandynawii na pielęgniarki, ale ich nie szkolimy, a te które są zbliżają się do wieku emerytalnego.

c.) koszty pracy są w Polsce strasznie wysokie. W polskich spółkach stoczniowych firmy nie zatrudniają na umowę o pracę, oprócz jednej firmy, która zatrudnia na umowę, reszta zatrudnia na tzw ,,śmieciówki”. Problem jest taki, że to niebezpieczna praca, wypadki się zdarzają, a potem taki człowiek jest pozostawiony sam sobie.

d.) ja też w biurze zatrudniam na umowę zlecenie, a chciałbym zatrudniać na umowę o prace, ale dla studenta musiałbym opłacić składki. Powinny być preferencje przy zatrudnianiu studentów.

e.) jest zupełnie inna mentalność pracodawców w Polsce, niż w Szwecji. Szwecja jest krajem zaufania społecznego, jeśli ktoś powie że tak jest, to tak jest, w Polsce słowo nic nie znaczy.

f.) praca w Szwecji to nie jest tylko zakład gdzie się pracuje, w Szwecji jest to komórka społeczna. Różnica między nami, a Szwecją jest taka, iż w Polsce pracownik szuka pieniędzy a nie pracy.

g.) biurokracja w Polsce. W Szwecji większość rzeczy w urzędzie można załatwić elektronicznie, dużo też można załatwić po prostu na telefon. W Polsce absurdem jest mania pieczątek. W Polsce urzędnik nie rozumie podstawowej sprawy, czyli kto komu świadczy usługę. On, czy ty.

h.) ludzie w urzędach nie pracują po to żeby załatwić sprawę, rozwiązać ją, ale celem ich pracy jest to żeby mieć tzw. ,,dupochron”. Efektem ich pracy ma być nie rozwiązanie problemu, a leżący stos papierów.

i.) przewlekłość w urzędach. Ostatnio rejestrowałem w trójmieście spółkę i czekałem 3 tygodnie. W Szwecji robi się to elektronicznie i załatwia, to w 1 dzień tak samo w Sztokholmie jak i w Malmo. Zbyt jest też skomplikowany wniosek do wypełnienia w KRSie. To nie jest normalne, by wykształcony prawnik i przedsiębiorca nie mógł samodzielnie wypełnić wniosku. Z ustawy wprost to nie wynika, ale urzędy wydają sobie własne wewnętrzne specjalne procedury, które wszystko komplikują.

j.) komplikowanie skomplikowanych ustaw, ale również nieskomplikowanych to ich specjalność. Przykład. Nie dostałem dla moich pracowników w NFZcie karty EKUZ, której nie chciano mi wydać. Gdy spytałem na jakiej podstawie prawnej pani nie chce mi wydać, to usłyszałem, że na podstawie ich wewnętrznego regulaminu, a gdy poprosiłem o informacje co ten regulamin mówi to dostałem odpowiedź, że nie może mi tego przekazać, gdyż to ich wewnętrzny regulamin i nie jest do wglądu. W Anglii jak raz opłacisz składkę zdrowotną zaświadczenie dostajesz na 5 lat. W Polsce z łaską na pól roku. Każą przedstawiać wnioski o delegowaniu. W efekcie pracownicy proszeni są przeze mnie o otrzymanie karty jako turyści..

k.) Ciągłe prześladowania ze strony urzędników. W zeszłym roku miałem sytuację gdzie musiałem mieć ciągle jeden pokój zarezerwowany na kontrole. Miałem dwa razy ZUS, inspekcję pracy, urząd skarbowy, urząd pracy. Wszystko było ok.

l.) W Polsce nie ma czegoś takiego jak upadłość. Prawo upadłościowe to bubel prawny i fikcja. Nie można zrobić upadłości, bo w takiej sytuacji zwykle nie ma pieniędzy na likwidatora. Prawnie nie da się zlikwidować w cywilizowany sposób spółki. Tak samo prawo upadłościowe dotyczące osób fizycznych to też fikcja, co najlepiej pokazują roczne statystyki. To ważne, gdyż w Polsce nie miejsca na margines błędu, nie ma też możliwości uczenia się na błędach, które są często nieuniknione, ale czasami też niezawinione i nieprzewidywalne typu kryzys 2008 roku. Jednak z drugiej strony w Polsce, wykorzystując kruczki prawne i mechanizmy zgodne z prawem, można spokojnie funkcjonować jako bankrut i państwo nic nie może zrobić.

Wiemy już co Polakowi dolega, co go boli. Może więc coś się zmieniło? Może przez to pół roku chociaż część dolegliwości została usunięta? Odpowiedź, rzecz jasna, jest negatywna. W Polsce rząd, sejm, senat, władza nie rozwiązują problemów, tylko tworzą następne. A w przerwach zajmują się biciem piany. Na sztywno.

Finanse lokalne czy „absolutyzm kontrolny”? :)

1909495_46824534348_9877_nZnajdujemy się w szczególnym momencie. Niedługo skapituluje system finansowania samorządów i – jak sądzą niektórzy insiderzy – również trzysta polskich gmin i powiatów (m.in. ze względu na Kartę Nauczyciela, niedofinansowanie zadań zleconych, wpłaty, inwestycje). Perspektywy całych finansów publicznych nie są optymistyczne z powodu ich trwałego niezrównoważenia, obciążenia przywilejami zawodowymi, kosztownego prawa resortowego oraz rujnującego wpływu procesów demograficznych. Samorządy nie mają co liczyć na dodatkowe pieniądze. Także w przyszłości. Mogą za to oczekiwać dalszego zacieśniania fiskalnego. Tego rodzaju okoliczności na mniejszą lub większą skalę są udziałem władz samorządowych w większości krajów europejskich. Nie są to już warunki do dyskusji o „klasycznie” pojmowanym zwiększeniu samodzielności finansowej polskich samorządów – większych pieniędzy z udziałów w podatkach (co jednak nie znaczy, że nie należy walczyć o lokalny PIT) i subwencji. Warto też spojrzeć na całe finanse samorządowe przez pryzmat szeroko rozumianej kontroli, choć niekoniecznie w postaci działania wyspecjalizowanych służb (np. RIO czy NIK). Być może wkrótce to właśnie ogólnosystemowa tendencja do zwiększenia kontroli będzie najmocniej determinowała oblicze finansów wspólnot.

Paradoks decentralizacji
We współczesnym świecie samorządność terytorialną cechuje silny paradoks, z którym trudno pogodzić się nawet najbardziej zdecydowanym zwolennikom idei samorządu. Tam, gdzie władze centralne przekazały na poziom samorządowy istotną część zadań publicznych (a więc także zadania państwa opiekuńczego), sprawują równocześnie silną systemową kontrolę (z naciskiem na kontrolę ekonomiczną), bo większość wydatków realizowana jest lokalnie. Głęboka decentralizacja każe postawić równolegle pytanie o kontrolę w państwach o „dużym” sektorze samorządowym. W tej grupie jest również Polska (wydatki sektora samorządowego to 14,1% PKB), choć dotychczas pytanie to nie zostało jasno i odważnie zadane.

Instrumenty systemowe
Dyscyplinę wymusza się przez szereg różnie zaprojektowanych systemów i mechanizmów, które mają na celu utrzymanie w ryzach silnie zdecentralizowanych sektorów publicznych. W Holandii i Wielkiej Brytanii kontrola ma postać najbardziej oczywistą: prawie wszystko finansowane jest transferami budżetowymi; dużo bardziej (także, jeżeli chodzi o wyrafinowanie dotacji) niż w Polsce. Administracja rządowa w tych krajach doprowadziła budżet zadaniowy, będący również narzędziem kontroli, niemal do perfekcji. Istnieją bardzo rygorystyczne reguły fiskalne, niekiedy praktycznie zakazujące deficytu (Dania) czy wymuszające zrównoważenie budżetu w średnim czasie (Holandia, Szwajcaria, Szwecja). Ograniczona jest autonomia samorządów do regulowania stawek podatkowych w lokalnych daninach. Zazwyczaj w prawie ustalona jest dla nich maksymalna stawka (Islandia, Norwegia, Polska – przy czym zauważyć, że ponieważ nie ma dotąd lokalnego PIT, władztwo podatkowe naszych samorządów jest realnie nikłe). Niekiedy wyjściowo pełna samodzielność w tej sferze staje się z czasem czysto teoretyczna, bo gminy obowiązuje długotrwałe zamrożenie stawek (Dania). Poza regulowaniem stawki lokalnego PIT, gminy nie mają prawa przyznawania w nim ulg (Dania, Finlandia, Islandia, Norwegia, Szwecja). Z wyjątkiem Szwajcarii, ale jej przypadek jest wyjątkowy: od setek lat funkcjonują tam bardzo hermetyczne wspólnoty lokalne, a do Konfederacji raczej nie wpuszcza się „obcych”. W Danii odbiera się wpływy podatkowe, które gmina uzyskała dzięki wyższej niż uzgodniona przez reprezentację samorządów i rząd stawce lokalnego PIT. Państwa coraz mocniej ograniczają i reglamentują możliwość pobierania opłat za usługi publiczne, co można wiązać z rozwojem funkcji opiekuńczych państwa (Polska jako kraj aspirujący do tej roli, Szwecja). Tworzone są na poziomie centralnym sektorowe, ogólnopaństwowe plany działania, które ograniczają swobodę samorządów (Szwecja). Oferuje się też współfinansowanie wybranych inicjatyw. Tam, gdzie samorząd lokalny ma problemy finansowe, politycy lokalni, którzy nie działają na rzecz ich poprawy, muszą liczyć się ze zdecydowanymi karami finansowymi nakładanymi przez władze centralne (Dania). Z kolei mieszkańcy, którzy pozwolili swoim politykom na krach finansowy w gminie, muszą płacić lokalny PIT według automatycznie podwyższonej stawki, aż do poprawy sytuacji (Islandia). Ekonomiczne obciążenie zadaniami obowiązkowymi pośrednio wypływa na kontrolę wydatków: na własne inicjatywy pozostają znikome środki. Stosowane są obligatoryjne narzędzia planowania wieloletniego (Finlandia, Holandia, Norwegia, Szwecja). Forma kontroli to także system rachunkowości budżetowej opartej o zasady memoriałowe (Finlandia, Holandia, Szwecja). Nawet kraje tradycyjnie uznawane za samorządowe coraz silniej reglamentują działanie swoich gmin. Ostatecznym wyrazem kontroli (a może raczej jej porażki) jest recentralizacja. Wszystkie te okoliczności każą inaczej spojrzeć na samodzielność finansową samorządów.

Paradygmat upadnie wraz z finansami
Dla oceny przyszłości systemu finansów samorządów należy oderwać się do polskiej szkoły finansów publicznych. Jej „podstawa” samorządowa zamknęła się w dokonaniach lat 90. XX w. i położonych wówczas fundamentach pod finanse gmin. Zaś cała szkoła nie wydobyła się z myślenia o finansach publicznych zdeterminowanych przede wszystkim konstrukcjami prawa budżetowego PRL, wyraźnie godzących w jakość rozwiązań instytucjonalnych w samorządach. Paradygmat polskiej szkoły finansów publicznych wyczerpie się wraz z końcem obecnego okresu programowania funduszy strukturalnych. Nie oferuje bowiem odpowiedzi na pytanie, w jakim kierunku kształtować finanse samorządowe, by nie była to sfera bezrefleksyjnie dziedziczonych mechanizmów lub przypadkowo wdrażanych „nowinek” .

Na Zachodzie nie bez zmian
Myśląc o finansach samorządów, można podzielić to zagadnienie na dwie grupy tematów: zasilanie (finanse) i wydawanie (organizacja). W tej pierwszej sferze w krajach rozwiniętych obserwuje się bardzo silny nacisk na kontrolę makroekonomiczną przy ograniczeniu lub wręcz zmniejszeniu funduszy dla samorządów (np. Hiszpania, Holandia, Wielka Brytania, Włochy). Jeżeli zaś chodzi o wydawanie, doświadczenia nie są tak jednoznaczne. Szereg krajów europejskich podjęło skuteczne starania o większą swobodę alokacji pieniędzy będących w dyspozycji samorządów (Dania, Finlandia, Holandia, Norwegia, Szwecja, Wielka Brytania). Ale jednocześnie przeciwdziała temu nurtowi potrzeba większej specjalizacji usług i mnożące się regulacje prawne ograniczające samodzielność wydatków samorządowych. Podnoszą one także koszty funkcjonowania wspólnot. Zarysowuje się tendencja do recentralizacji usług. Przykładowo w Szwecji, uznawanej za państwo istotnie zdecentralizowane w latach 1970-2003, gminy i hrabstwa otrzymały jedynie 17 „małych” usług publicznych, a 28 usług odebrało im państwo, zaś Norwegia parę lat temu odebrała swoim samorządom władzę nad szpitalami. Generalnie należy spodziewać się ograniczania kompetencji podatkowych (i być może również zadaniowych) samorządów. Rządy będą to robić w imię konkurencyjności, bowiem ze względu na mobilność i „kapryśność” kapitału oraz ludzi ulgi lokalne mogą utrudniać spójną politykę gospodarczą centrum. Rządy będą walczyć o konkurencyjność przy pomocy nacisku na efektywność kosztową i dobre usługi. Usługi będą podlegać uniformizacji, czemu służy benchmarking, standardy i ogólnokrajowe systemy informatyczne obsługiwane przez samorządy.

W jakim kierunku?
Przy świadomości silnych ograniczeń po stronie finansów państwa, polskie samorządy potrzebują zmian zarówno w obszarze zasilania, jak i wydawania. Finansowanie samorządów powinno w możliwie największym stopniu zostać oparte na podatkach własnych i być może jest to ostatni moment dla dużej zmiany (ulegnie modyfikacji system subwencji), bez progresji podatkowej. Projektowanie nowych podatków nie wchodzi w grę; raczej modyfikacje tego, co już jest. Wystrzegać należy się pomysłów, które dążą do większego fiskalizmu. Opłaty nie wymagają aż takiej reglamentacji centralnej; dobrze byłoby je zmienić, bo dotyczą użytkowników, a nie mobilnych podatników. Transfery muszą być maksymalnie uproszczone i motywacyjne, aby samorządy szukały efektywności. Jednak zdecydowanie najbardziej palącą kwestią jest uwolnienie elastyczności w wydawaniu publicznych pieniędzy, poprzez większą samodzielność organizacyjną. Temu działaniu powinno towarzyszyć uproszczenie procedur realizacji zadań lub ich zniesienie w niektórych przypadkach. Równolegle polskie samorządy muszą być poddane dużo większej systemowej kontroli makroekonomicznej, szczególnie poprzez nakaz zrównoważenia budżetu w średnim okresie i czytelny system rachunkowo-budżetowy, z naciskiem na prezentację kosztów (a nie wydatków) oraz zobowiązań we wszystkich publicznych podmiotach samorządowych. Budżet zadaniowy powinien być obowiązkowym narzędziem w stosunkach finansowych państwa i samorządów, tam gdzie w grę wchodzą usługi o znaczeniu ogólnopaństwowym. Należy opowiedzieć się za zwrotem w kierunku „absolutyzmu kontrolnego”. Po to, by nie nastąpiła recentralizacja zadań do władz centralnych albo „czyste” zwiększenie kontroli, co jest bardzo prawdopodobne, jeżeli nie będzie w najbliższym czasie istotniejszych działań systemowych.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję