Życie po śmierci, ale bez zaświatów – recenzja :)

Książka „Śmierć i życie po śmierci. Kiedy umrę, ludzkość będzie trwać” jest czymś innym niż się wydaje. Ani nie nadaje się do czytania w dziady, Halloween czy zaduszki, ani nie została napisana tylko przez Samuela Schefflera.

Jej tematem jest chwila, o której pisała Urszula Kozioł:

„chwila

w kształcie dziurki od klucza

obco wgapia się we mnie”.

 

Poza Schefflerem książkę  (przełożoną przez Dawida Misztala, opublikowaną nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego) współtworzą cztery komentarze do jego wykładów, kolejno Susan Wolf, Harryego G. Frankfurta, Seany Valentine’y Shiffrin oraz Nika Kolodnyego. A także wstęp Dawida Misztala, który pracę tę znakomicie spolszczył.

Wbrew temu, co może sugerować tytuł, przedmiotem zainteresowania Schefflera nie jest życie w zaświatach. Autora nie interesuje kwestia jednostkowej nieśmiertelności duszy oraz jej losów po śmierci ciała. Jedyne co może — swobodnie — wiązać tę książkę z eschatologią, to przyjęta przez Schefflera perspektywa: problematyzuje on nasze życie starając się patrzeć na nie w perspektywie końca świata. To właśnie jest owa obca, a wgapiająca się w nas, chwila, która — w ramach eksperymentu myślowego — raz przybiera formę globalnej katastrofy, raz bezpłodności naszego gatunku… Przeprowadzane przez Schefflera eksperymenty myślowe pozwalają mu postawić pytania o sens tego, co robimy i co nas spotyka: czy badania naukowe, i to zarówno te, które daje się bezpośrednio spożytkować (np. poszukiwanie leku na raka), jak i czysto teoretyczne (tzw. podstawowe), ważne dla nas tradycje, doświadczane przez nas przyjemności, są czymś, co byłoby dla nas istotne, gdybyśmy mieli świadomość, że ludzkość za moment czeka zagłada? Czy chcielibyśmy się w nie angażować? Rozwijać je? Poszukiwać?

Odpowiedź Schefflera jest negatywna. Jego zdaniem odniesienie do wizji końca ludzkości pozwala dostrzec, jak istotne jest dla nasz przekonanie, że po naszej śmierci wciąż będą żyć inni ludzie. Po pierwsze, uzmysławia nam, że liczy się dla nas coś więcej, niż tylko własne doświadczenia. Jeśli koniec świata miałby nastąpić po naszej śmierci, nie moglibyśmy go doświadczyć. Scheffler skłania się jednak ku przekonaniu, że przewidywanie takiego scenariusza nie pozostawi nas obojętnymi, co „sugeruje, iż czasami to, co wydarza się po naszej śmierci, ma dla nas znaczenie, a z tego z kolei wynika, że znaczenie mają dla nas także rzeczy inne niż nasze doświadczenie”. Fakt, iż koniec świata nie pozostawia nas obojętnymi, prowadzi — po drugie — do uświadomienia sobie, że to, co uznajemy „za wartościowe lub ważne dla nas”, nie ma podstaw wyłącznie w naszym doświadczeniu. Nie wiąże się także — a przynajmniej nie dla wszystkich — z dokonywaniem chłodnych, zobiektywizowanych bilansów zysków i strat, dzięki którym moglibyśmy, przykładowo, próbować rozstrzygnąć, czy zniszczenie Ziemi i zagłada naszego gatunku są czymś pożądanym czy nie. Wskazuje to, po trzecie, „że to, co dla nas ma wartość bądź znaczenie, nie jest po prostu wyłącznie kwestią wystąpienia najbardziej pozytywnych konsekwencji jakikolwiek by one były”. W końcu świadomość rychłego końca ludzi, w tym naszych bliskich, oraz istotnych dla nas rzeczy pokazuje, że nasza postawa wobec wartości ma charakter konserwujący: „Generalnie pragniemy, aby osoby i rzeczy, na których nam zależy, wspaniale się rozwijały; nie jesteśmy obojętni na zniszczenie tego, co ma dla nas największe znaczenie”. Scheffler jasno pisze, iż jego zdaniem istnieje związek pomiędzy uznawaniem czegoś za wartościowe a podejmowaniem działań na rzecz zachowania tego czegoś. Jako przykład takich działań wskazuje testamenty, które stanowią wyraz troski o zabezpieczenie osób i rzeczy po naszej śmierci, a które straciłyby sens bez naszej wiary, że po naszym życiu życie toczyć się będzie dalej.

Pokazanie, jak istotne dla naszego życia tu i teraz jest odniesienie do przyszłości, w której żyć będą kolejne pokolenia ludzi, a także zapośredniczenie tego odniesienia przez wartości, wydaje mi się w myśli Schefflera szczególnie istotne. Zgadzam się z nim przy tym, że wartości są tym, co pozwala nam zawiązywać współpracę między sobą, a także nadawać tej współpracy wymiar wielopokoleniowy, który nazywa go tradycją. Wartości pozwalają nam zawiązywać relacje „z tymi, którzy przyjdą po nas”, czyniąc z nas kogoś na kształt kuratorów: jesteśmy odpowiedzialni za kolekcję wartości, którą chcemy przekazać. Działania z tym związane odciskają z kolei piętno nad tym, co ma się wydarzyć, paradoksalnie sprawiając, że nasze odniesienie do przyszłości nabiera charakteru osobistego. Jednocześnie jednak takie postawienie sprawy zmusza do zadania pytania o to, czy perspektywa przyjęta przez Schefflera rzeczywiście działa? I nie jest to pytanie błahe, dlatego że żyjemy w perspektywie katastrofy, która nie jest eksperymentem myślowym, ale naszą bardzo prawdopodobną możliwością. Książka, o której piszę, powstała na kanwie Wykładów Tannera, które Scheffler wygłosił na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley w 2012 roku. A więc w momencie, gdy w dyskursie naukowym i popularnym lawinowym zainteresowaniem zaczęła cieszyć się koncepcja antropocenu. Mówi ona, że żyjemy w epoce, w której działalność człowieka daje się opisywać w kategoriach aktywności geologicznej, a także, że jest to aktywność zagrażająca przetrwaniu gatunku. Od tamtej pory wiemy jeszcze więcej o zmianach klimatu, zakwaszeniu wód, wymieraniu gatunków, zaniku bioróżnorodności czy pustynnieniu. Wszystkie te zjawiska są alarmujące i odnoszą się do przyszłości, dla części z nas na tyle odległej, że dotyczącej życia po naszej spodziewanej śmierci. Czy reakcje, które wywołują, rzeczywiście świadczą o tym, że żyjemy w perspektywie przyszłości, troszczymy się o to, żeby ludzkość trwała, kiedy sami umrzemy? A może wizja nadchodzącej katastrofy wpędza nas w marazm, by nawiązać do książki Ewy Bińczyk Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu? Ilu z nas w ogóle nie interesuje się takim wybieganiem w przyszłość i skupia na tym, by nam samym, tu i teraz, żyło się wygodnie, przyjemnie, a przynajmniej z jak najmniejszą ilością niewygody i niepokoju? Niektóre z tych pytań pojawiają się w zamieszczonych w książce komentarzach do filozofii Schefflera, co pozwala mu doprecyzować swoje stanowisko w zamieszczonej również odpowiedzi.

Gwoli sprawiedliwości, Scheffler nie buduje koncepcji uniwersalnej. Jasno zastrzega, że gdy pisze o naszych postawach, pisze o sobie i o tych, którzy z nim je współdzielą. Usprawiedliwia to cząstkowość jego perspektywy (czy ktokolwiek z nas patrzy z perspektywy całościowej?). Nie powoduje to jednak, że wskazywanie na trudności tej koncepcji pozbawione jest sensu. Nie oznacza jednocześnie, że sensu nie mają rozważania Schefflera. Wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że to książka istotna. Napisana jasnym językiem, znakomicie wykorzystująca potencjał myślenia katastroficznego, momentami dowcipna (by wskazać już sam tytuł i niestandardowe rozumienie „hipotezy życia po śmierci”), jest sposobem upominania się o to, byśmy dostrzegli, jak ważna dla naszego tu i teraz jest perspektywa następowania po sobie pokoleń, tego, że „kiedy umrę, ludzkość będzie trwać”. Może kiedy lepiej to zrozumiemy, łatwiej będzie nam mierzyć się z katastrofami, które czyhają na nas naprawdę?

 

Samuel Scheffler, Śmierć i życie po śmierci. Kiedy umrę, ludzkość będzie trwać, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2019.

Źródło ilustracji: Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego

 

Dziennikarski protest po tragicznej śmierci Mikołaja Filiksa :)

Tragiczna śmierć niespełna 16-letniego Mikołaja Filiksa stała się wyzwaniem dla opinii publicznej, a zwłaszcza dla naszego środowiska, bo mogły się do niej przyczynić działania osób przedstawiających się tak jak my – jako dziennikarze i dziennikarki.

Media publiczne – Radio Szczecin oraz TVP Info – informując 28 grudnia 2022 r. o wyroku z grudnia 2021 r. dotyczącym osoby skazanej za czyny pedofilskie, zrobiły to w sposób, który pozwolił na łatwą identyfikację ofiary, którą było dziecko szczecińskiej posłanki Koalicji Obywatelskiej Magdaleny Filiks.

Jako dziennikarki i dziennikarze jesteśmy oburzeni tak rażącym brakiem zasad i odpowiedzialności za słowo.

Atak podjęły media publiczne i tzw. prawicowe, wypowiadali się politycy PiS, w mediach społecznościowych pojawiły się obrzydliwe insynuacje pod adresem rodziny posłanki. Wiele wskazuje, że uderzenie w polityczkę i jej syna miało posłużyć do skompromitowania opozycji.

Wyrażamy nadzieję, że – nawet jeśli nie jest to możliwe w obecnych warunkach politycznych – w przyszłości dojdzie do pełnego wyjaśnienia, jak było możliwe tak skandaliczne naruszenie zasad etyki dziennikarskiej, oraz do ukarania osób odpowiedzialnych za rażące złamanie podstawowych reguł naszego zawodu. W szczególności mamy tu na myśli redaktora naczelnego Radia Szczecin Tomasza Duklanowskiego, autora pierwszego materiału, który rozpoczął tragiczną w skutkach nagonkę na posłankę Filiks i jej najbliższych, ale także inne osoby, które brały i wciąż biorą udział w tym procederze.

Podpisując ten apel, wzywamy do tego, by do czasu wyjaśnienia sprawy i ukarania winnych nie przyjmować zaproszeń do programów TVP, TVP Info, a także Radia Szczecin. Nawet w najbardziej rozgorączkowanej rzeczywistości politycznej musimy stawiać sobie granicę – jest nią krzywda niewinnego człowieka, w szczególności dziecka.

Zachęcamy dziennikarzy i dziennikarki wszystkich mediów, od ogólnopolskich po lokalne i branżowe, do indywidualnego podpisywania tego protestu.

Podpisy prosimy wysyłać na adres: [email protected]

Jacek Amsterdamski, WP.PL
Jerzy Baczyński, Tygodnik „Polityka”
Seweryn Blumsztajn, Towarzystwo Dziennikarskie
Kamila Ceran, Radio TOK FM
Wojciech Cieśla, Fundacja Reporterów
Bogusław Chrabota, „Rzeczpospolita”
Mikołaj Chrzan, „Gazeta Wyborcza”
Magdalena Chrzczonowicz, Oko.press
Wojciech Czuchnowski, „Gazeta Wyborcza”
Dariusz Ćwiklak, „Newsweek”
Michał Danielewski, Oko.press
Anna Gielewska, Fundacja Reporterów
Maciej Głogowski, Radio Tok FM
Jacek Harłukowicz, Onet.pl
Roman Imielski, „Gazeta Wyborcza”
Mariusz Jałoszewski, Oko.press
Mariusz Janicki, Tygodnik „Polityka”
Leszek Jażdżewski, Liberte!
Paweł Kapusta, WP.PL
Łukasz Kijek, Gazeta.pl
Marcin Kowalczyk, „Fakt”
Michał Krasucki, Radio ZET
Jarosław Kurski, „Gazeta Wyborcza”
Karolina Lewicka, TOK FM
Łukasz Lipiński, Tygodnik „Polityka”
Paweł Ławiński, Onet.pl
Andrzej Maślankiewicz, Stowarzyszenie Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej
Bianka Mikołajewska, WP.PL
Weronika Mirowska, prezeska Fundacji Grand Press
Paweł Moskalewicz, Dwutygodnik „Forum”
Andrzej Olejniczak, „Newsweek”
Monika Olejnik, TVN
Jan Ordyński, Towarzystwo Dziennikarskie
Piotr Pacewicz, Oko.press
Zbigniew Pendel, Tygodnik „Polityka”
Michał Samul, TVN24
Tomasz Sekielski, „Newsweek”
Andrzej Skworz, „Press”
Aleksandra Sobczak, „Gazeta Wyborcza”
Andrzej Stankiewicz, Onet.pl
Piotr Stasiński, „Gazeta Wyborcza”
Agata Szczęśniak, Oko.press
Marek Twaróg, Press.pl
Bartosz Węglarczyk, Onet.pl
Bartosz Wieliński, „Gazeta Wyborcza”
Dominika Wielowieyska, „Gazeta Wyborcza”, TOK FM
Jacek Żakowski, Tygodnik „Polityka”
Małgorzata Żochowska, Radio ZET
Marcin Żyła, „Tygodnik Powszechny”
Dominik Bąk, „Dziennik Super Nowości”
Maciej Gawlikowski, freelancer
Paweł Sito, Reset Obywatelski, Radiospacja
Jarosław Włodarczyk, Press Club Polska, International Association of Press Clubs
Marcin Lewicki, Press Club Plska
Szymon Piegza, Onet.pl
Leszek Nowacki, „Wiadomości Wrzesińskie”
Lena Rowicka, „Dziennik Płocki”
Krzysztof Łoziński, Studio Opinii, Towarzystwo Dziennikarskie
Justyna Dąbrowska-Cydzik, Wirtualnemedia.pl
Michał Engelhardt, wolny strzelec
Andrzej M. Mańkowski, portal PGO24.PL
Kazimierz Brzezicki, portal poprawny.pl
Donata Subbotko, „Gazeta Wyborcza”
Jerzy Nowicki, „Kurier Podlaski”
Stasia Budzisz, freelancerka
Michał Gostkiewicz, WP.PL
Rafał Mrowicki, Wirtualna Polska
Władysław Tocki, „Kontakty”
Sebastian Pypłcz, Śląska Opinia
Michał Fedorowicz, WP.pl
Agata Szczygielska-Jakubowska, „Gazeta Wyborcza Bydgoszcz”
Włodzimierz Nowak, OKO.press
Paweł Piotr Reszka, „Gazeta Wyborcza”
Bartosz Sierpniowski, roztocze.net
Dariusz Rostkowski, dziennikarz niezależny
Janusz Kołodziej „Tele Pro”
Aleksy Wójtowicz, Warszawa, Magazyn Szum
Bartłomiej Feretycki, telewizja NEWS24
Jan Dziadul, Tygodnik „Polityka”
Bogdan Duraj,chojnice.com
Łukasz Nosarzewski, Express Elblag
Telewizja Truso.tv
Karol Przygoda, Forum Media2
Izabela Szolc, Tygodnik NIE
Dorota Ceran, ceran.press
Piotr Gajdziński, Miesięcznik Odra
Janusz Wiertel, Towarzystwo Dziennikarskie
Jan Hartman, Tygodnik „Polityka”
Piotr Rachtan, Monitor Konstytucyjny (monitorkonstytucyjny.eu)
Marcin Matuzik, EUObserver
Wojciech Szczapa Romanowski, metropoliabydgoska.pl
Agnieszka Zofia Piechowska, Przegląd Piaseczyński
Grzegorz Wojciechowski „Lewicowy Dolny Śląsk”
Ryszard Tański Dwutygodnik Puls Powiatu
Elżbieta Rutkowska, „Dziennik Gazeta Prawna”
Yacek Kuklewski, Video-KOD
Dominika Górna, Tydzień Ziemi Śremskiej
Michał Broniatowski, Onet.pl
Małgorzata Maniszewska, emerytowana dziennikarka
Andrzej Buda, nj24.pl (dawne Nowiny Jeleniogórskie)
Sylwia Bagińska, redakcja WP Wiadomości
Andrzej Papliński, dziennikarz niezależny
Dorota Roman, Wyborcza.pl
Zuzanna Csató, emerytowana dziennikarka
Jerzy Undro, Press Club Polska
Wojciech Słowakiewicz, Kraków, wspinanie.pl
Piotr Frydryszek, emerytowany dziennikarz radiowy z Poznania
Maciej Sandecki, dziennikarz „Gazeta Wyborcza Trójmiasto”
Kamila Czaja, „artPAPIER”
Sabina Strózik, „artPAPIER”
Adam Ozga, Radio TOK FM
Katarzyna Gorzkiewicz, Tygodnik Angora
Kuba Karyś, Towarzystwo Dziennikarskie
Angelina Kosiek, „Gazeta Wyborcza w Kielcach”
Katarzyna Kalus, money.pl, Wirtualna Polska
Dominik Szczepanski, Gazeta.pl
Łukasz Łukasiewicz, Signs.pl
Tomasz Reich, NowaWarszawa.pl
Magdalena Gałczyńska, Onet.pl
Bartosz Ławski, Overdrive
Marek Książek, Stowarzyszenie Dziennikarzy RP Olsztyn
Anna Zych, „Trybuna Górnicza”, nettg.pl
Bogdan Białek, b. red. nacz. „Charakterów”, emeryt
Irmina Jach, Goniec.pl
Artur Celiński, Magazyn Miasta
Joanna Strzałko, reporterka, freelanserka
Tomasz Wojciechowski, Skiinfo.pl
Wawrzyniec Mąkinia, Radio Afera, Poznan
Kamil Olek, Warszawa, grupa mediowa Iberion
Klaudia Kowalczyk, Radio Nowy Świat
Konrad Mzyk, Onet.pl
Katarzyna Bosacka, TVN
Maciej Zakrocki, TOK FM
Krzysztof Boczek, OKO.press, magazyn PRESS
Sławomir Jasicki, „Gazeta Kołobrzeska”
Tomasz Nyczka, „Gazeta Wyborcza Poznań”
Sebastian Białach, „Dziennik Wschodni”
Ewa Walas, Gazeta.pl
Agnieszka Olejniczak, Dziennik Łódzki
Jędrzej Dudkiewicz, Wysokie Obcasy
Barbara Mrozińska-Badura, Telewizja Toya
Hanna Maria Giza, klcw.pl
Katarzyna Kaczorowska, Tygodnik „Polityka”, Wrocław
Krystyna Okulewicz-Rabij, agencja Press Photo
Aleksander Rabij, agencja Press Photo
Łukasz Śmierciak, Magazyn miejski Opole i kropka
Katarzyna Pruchnicka, Radio357
Łukasz Suda, Radio Kolor 103 FM
Ewa Furtak, „Gazeta Wyborcza”
Wiesław Stefaniak, emeryt TVP
Cezary Łazarewicz
Michał Nogaś, „Gazeta Wyborcza”, „Książki. Magazyn do Czytania”, 8:10 Podcast Gazety Wyborczej
Kamila Biedrzycka, Super Express/Express Biedrzyckiej.
Patryk Knapczyk, Wieści z Powiatu, ibytow.pl
Alina Pochwat-Cicha, Polskie Radio Rzeszów S.A.
Marcin Tyc, Parcele, Historia Bez Cenzury
Violetta Krasnowska, Tygodnik „Polityka”
Tomasz Jakubowski, „Gazeta Wyborcza”
Grzegorz Sajór Radio 357, Press, Forbes Women
Michał Szadkowski, „Newsweek”
Urszula Markowska, Słupsk, „Tramwaj Słupski”
Weronika Henszel, Poznań, Fakt
Kuba Wajdzik, portalmedialny.pl
Marta Woźniak, „Gazeta Wyborcza”
Adam Lach, Press Club Polska
Klaudiusz Michalec, Wirtualna Polska
Maria Eichler, Chojnice, Chojniczanin.pl
Katarzyna Ziółkowska-Dąbek, radio Eska Śląsk
Maciej Huzarewicz, Lwowek24.pl
Aleksandra Zawisza-Wiatrowska, Sieciowa Telewizja Obywatelska Video-KOD
Piotr Halicki, Onet Warszawa
Paweł Pałasz, magazyn „Lizard”
Anna Dryjańska, NaTemat
Małgorzata P. Bonikowska, dziennik „Gazeta”, Kanada
Paweł Pacut, Towarzystwo Dziennikarskie, b. dziennikarz TVP, b. działacz opozycji
Artur Brzozowski, „Gazeta Wyborcza Wrocław”
Jacek Parol, Studio Opinii, Towarzystwo Dziennikarskie
Marek Mikołajczyk, Wirtualna Polska
Magdalena Piotrowska-Grot, „artPAPIER”
Leszek Szymowski, Tygodnik Angora, Dwutygodnik Najwyższy Czas, SzymowskiTV
Janusz Szymonik, Katowice, „Trybuna Górnicza”, portal netTG.pl
Dominika Frydrych, Wirtualna Polska
Tomasz Jeleński, Radio 357
Michał Szała, nowinylokalne.pl
Mariusz Włoch, Super Nowości, Rzeszów
Anna Jasińska, Twój Styl
Marek Beylin, „Gazeta Wyborcza”
Jakub Demiańczuk, Tygodnik „Polityka”
Jarosław Szczepański, publicysta
Anna Dudzińska, Radio 357

Żyć w sposób wolny i odpowiedzialny – z Przemysławem Staroniem rozmawia Sławomir Drelich :)

Sławomir Drelich: Liberté! to pismo, które w centrum  stawia hasło wolności. Przyglądam się twojej karierze zawodowej, odkąd zdobyłeś  tytuł Nauczyciela Roku, i wydaje mi się cała ta kariera – w szczególności mam na myśli działalność nauczycielską – podporządkowana była i nadal jest promocji wolności. Postawiłeś sobie za cel uczyć wolności młodych ludzi, a teraz z tym przesłaniem trafiasz także do innych grup społecznych. Czy dobrze to widzę?

Przemysław Staroń: Jedną z podstawowych zasad, na których opieram swoją działalność, jest zasada in dubio pro libertate – „w razie wątpliwości – na korzyść wolności”. Druga to myśl Alexisa de Tocqueville’a, podkreślająca, że moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się Twoja. Od lat to realizuję i w gruncie rzeczy każda moja aktywność jest de facto wprowadzaniem w życie tych zasad. Chodzi mi nie tylko o wykorzystywanie mojej własnej wolności, ale też o promowanie wolności jako wartości i zachęcanie ludzi do tego, by z własnej wolności korzystali. Oczywiście w każdym z jej wymiarów. Mam na myśli zarówno wolność negatywną – „wolność od” – czyli radzenie sobie z tym wszystkim, co nas w jakiś sposób ogranicza, jak i wolność pozytywną – „wolność do” – czyli całokształt narzędzi, które pozwalają nam rozwijać swój potencjał i realizować ideał samorządzenia.

I to serio dotyczyć może różnych aspektów działalności. Bo przykładowo mogę być postrzegany jako działacz społeczny, w tym aktywista LGBT+, który sprzeciwia się próbom ciemiężenia – czyli uskuteczniam wolność negatywną – oraz bierze sprawy w swoje ręce, bo na tym właśnie polega wolność pozytywna. Tak jak Szymon Hołownia, który w pewnym momencie stwierdził dokładnie to samo: dość, trzeba wziąć sprawy w swoje ręce

Nierozumienie różnicy między tymi formami wolności oraz niewidzenie wielości możliwości zmiany często jest źródłem konfliktów. Pewnie pamiętasz, jak po poparciu decyzji Szymona o kandydowaniu na prezydenta niektórzy robili mi jakieś straszne burdy trzy lata temu. Co ciekawe, wielu z tych ludzi to osoby walczące o wolność. I właśnie te osoby próbowały za pomocą różnych mechanizmów manipulacyjnych i form hejtu wymusić na mnie, żebym ja nie walczył o wolność „od” i nie korzystał ze swojej wolności „do” w sposób, który uznałem za najsłuszniejszy i najskuteczniejszy.

Jeśli zaś chodzi o Liberté!, to jest to w ogóle zabawna sprawa, bo kiedy napisałem swój pierwszy oficjalny post uzasadniający wejście we współpracę z Szymonem, Leszek Jażdżewski udostępnił go właśnie za pośrednictwem kanałów Liberté!. To był jakby tekst założycielski mojego przystąpienia do drużyny Szymona. I znalazł się on właśnie na Liberté!. Co za symbol!

Rzeczywiście bardzo interesująca historia. Powiedz jednak, Przemku, czy dziś obawiasz się o swoją wolność? Czy masz przekonanie, że nasza wolność jest dziś realnie zagrożona? Czy mówienie o tym nie jest aby publicystyczną przesadą i zbiorowym hiperbolizowaniem?

Wiesz co, to znowu zależy od tego, o jakiej my wolności mówimy. Jeżeli chodzi o wolność w rozumieniu negatywnym, wolność od tych wszystkich kajdan i różnych form ciemiężenia, to trzeba przyznać, że tak, wolność jest zagrożona. Są nawet obiektywne wskaźniki, które tę diagnozę potwierdzają, jak np. ranking ILGA-Europe mierzący poziom równouprawnienia osób LGBT+ w Europie. Pokazują one dobitnie, jak pewne sfery naszych swobód są negowane, ograniczane i wręcz niszczone. Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie te działania wokół tzw. Lex Czarnek, także i przede wszystkim cios wymierzony np. w Szkołę w Chmurze (niestety, jak wiemy dzięki Alinie Czyżewskiej, cios nabudowany na tzw. Lex Kaznowska), zobaczysz bardzo konkretny dowód na to, jak próbuje się ograniczyć wolność negatywną, jak próbuje się bardziej nas kontrolować, a mniej zostawiać przestrzeni na własne, autonomiczne wybory i tworzenie świata, w którym przyszło nam żyć – a to z kolei jest ograniczaniem również naszej wolności pozytywnej. Paradoksalnie jednak w czasach tych wszystkich prób ograniczania naszej wolności negatywnej, niemal każdy(-a) z nas – osób ceniących sobie wolność – dostaje impuls do walki o wolność negatywną i do realizowania wolności pozytywnej. Patrząc na to na psychologicznym poziomie, „dzięki” próbom ograniczania naszej wolności negatywnej rodzi się aktywizm i działanie. Mówiąc krótko, pod wpływem tego całego zła, które dostajemy z politycznej góry, coraz bardziej uświadamiamy sobie tę przestrzeń wolności, poprzez którą możemy mieć wpływ na siebie i na świat. Podstawą tej wolności jest to, czego nauczali stoicy, a co Sartre nazwał wolnością kartezjańską: wolność moich myśli, wolność moich przekonań, a – co się z tym wiąże w takim egzystencjalnym rozumieniu – również wolność do podejmowania wyborów, do reagowania na to, co przynosi świat. Paradoksalnie żyjemy w czasach, kiedy ta wolność uzyskuje szczególną okazję, żeby na nowo się narodzić. Etycznie wścieka mnie to, że powodem są takie czynniki polityczne, z jakimi się obecnie borykamy, ale nie zmienia to faktu, że w tych właśnie realiach, kiedy tak bardzo ogranicza się naszą wolność „od” oraz próbuje się cały czas stosować różne formy presji i kontroli, a jednocześnie próbuje się dusić w zarodku wolność „do”, wiele osób uzyskuje doskonałą trampolinę do uświadomienia sobie, jak wiele od nich zależy, począwszy od wolności w zakresie prawa reakcji na to wszystko, co nas spotyka.

Zaraz się okaże, że paradoksalnie zło niesie dobro…

To jedna z największych tajemnic życia, która zawsze rozpalała Zakon Feniksa (założony przeze mnie międzypokoleniowy olimpijski fakultet filozoficzny), i której złożoność pokazałem w drugim tomie mojej książki,Szkoła bohaterek i bohaterów, w tomie noszącym nomen omen podtytuł „Jak radzić sobie ze złem”. Pragmatycznie rzecz ujmując: zło wymusza na nas reakcję. Tutaj bezpośrednio przechodzimy do tego, co wskazuje chociażby Frankl, który przeżył obóz koncentracyjny. Zrozumiał on, że nawet w sytuacji pozornie beznadziejnej człowiek ma wolność wyboru reakcji na to, co go spotyka. Dla mnie sednem są słowa Modlitwy o pogodę ducha: „Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić; odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić; i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”. Tak ten tekst brzmi w oryginalnym tłumaczeniu, ja często przeformułowuję go tak, żeby jego esencja trafiała do każdej osoby niezależnie od jej wyznania.

Podkreślam zawsze z całą mocą, że ta płytka narracja wszystkich przeciwników Prawa i Sprawiedliwości, którzy cały czas przekonują nas, jak jest strasznie źle w naszym społeczeństwie, jest prawdą, ale jest tylko i aż częścią prawdy. Potępiam z całą mocą to, co ta władza wyczynia. Etycznie i prawnie jest to zło w niewyobrażalnej postaci. Ale ono żyje. Natomiast dużo ważniejsze jest to, że żyjemy my. A skoro już żyjemy, może nie ma sensu karmić wilka bezradności i nieskutecznych metod działania, tylko nieustannie karmić wilka realnego sprawstwa. Zastanówmy się, jak możemy wykorzystać swoją wolność właśnie w tych czasach (a gdy komuś brakuje inspiracji, polecam chociażby zapoznać się z tym, co zrobiła i robi Wolna Szkoła, której jestem aktywistą). Ostatnio kupiłem w Książce dla Ciebie, mojej ukochanej księgarni w Krzywym Domku w Sopocie, świetną książkę Rok z filozofami. Autorki i autorzy wybrali na każdy dzień roku jakiś cytat myśliciela(-ki). Pomyślałem, że zacznę czytać tę książkę od cytatu, który jest przedstawiony przy dacie zakupu tej książki, czyli 18 listopada. I co znalazłem? Słowa Gabriela Marcela z Homo viator. Wstęp do metafizyki nadziei. Mogę je zacytować?

Pewnie!

„Czujesz, że ci ciasno. Marzysz o ucieczce. Wystrzegaj się jednak miraży. Nie biegnij, by uciec, nie uciekaj od siebie; raczej drąż to ciasne miejsce, które zostało ci dane: znajdziesz tu Boga i wszystko… Jeśli uciekasz od siebie, twoje więzienie biec będzie z tobą i na wietrze towarzyszącym twojemu biegowi będzie się stawało coraz ciaśniejsze. Jeśli zagłębisz się w sobie, rozszerzy się ono w raj”.

Świetna puenta. W tym kontekście pytanie trochę bardziej osobiste.

Już się boję… (śmiech)

Nie, nie, nie! Bez obaw! Powiedz mi, czy kwestia związana z wolnością i jej nowe zagrożenia, które się w ostatnich latach objawiają, czy to miało wpływ na twoją pracę w szkole, a później na decyzję o odejściu ze szkoły? Bo przecież twoja skłonność do obrony wolności powinna skłaniać cię do tego, żeby właśnie w szkole właściwie i namacalnie ją zakorzeniać i budować. Ty to robiłeś przecież. Czy coś cię rozczarowało czy po prostu uznałeś, że to złe czasy na pracę w edukacji?

Poruszasz temat, który jest niezwykle istotny.

Oczywiście! Dlatego właśnie muszę go poruszyć.

Ujmę to tak: od momentu, kiedy zacząłem być świadomym wartości wolności, a to się w dużej mierze wiązało z odchodzeniem od – tak bardzo ograniczającego i zarazem manipulacyjnego – wpływu Kościoła katolickiego, kiedy to umocniłem swoje wewnętrzne poczucie samostanowienia jako osoba LGBT+, od tego właśnie momentu krok po kroku coraz bardziej zacząłem doceniać wartość wolności. We wszystkich swoich działaniach, kiedy nawet nie myślałem zbytnio o tym, że właśnie wcielam w życie swoją wolność, cały czas jednak ją realizowałem. Tą wolnością zacząłem tak realnie żyć, że ona po prostu ze mnie wypływa i ten proces jest już nie do zatrzymania.

Taki wulkan wolności?

Powiem szczerze: wtedy nie potrafiłem tego nazwać, ale teraz już potrafię. Co ciekawe – intuicyjnie czułem, że wolność jest jakby jedną stroną medalu. Drugą stroną jest odpowiedzialność. Potem przeczytałem u Frankla, że na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych stoi Statua Wolności i właśnie dlatego na zachodnim wybrzeżu stać powinna Statua Odpowiedzialności. Czułem, że im bardziej realizuję swoją wolność, tym bardziej czuję odpowiedzialność za to, co robię. Tak naprawdę to hasło, które mi przyświecało, in dubio pro libertate, bardzo mocno tę postawę umacniało. Potem jeszcze bardziej chciałem żyć tym hasłem, mając też przecież świadomość, że granicą wolności jest wolność innego człowieka, ba, innego żywego istnienia. Ja po prostu zacząłem tym żyć, nawet jeszcze nie umiejąc tego nazwać. Siłą rzeczy, pracując w szkole, starałem się zarówno samemu żyć w sposób wolny i odpowiedzialny, jak i zachęcać do tego każdą osobę. Przede wszystkim moich uczniów i moje uczennice. Wspólnie poszukiwaliśmy możliwości realizacji swojej wolności, ale jednocześnie zwracaliśmy uwagę na każdy możliwy obszar odpowiedzialności. U mnie wszystko świetnie grało do momentu, kiedy zostałem Nauczycielem Roku.

A to nie powinno sprawić, że będzie jeszcze lepiej?

Kiedy zostałem Nauczycielem Roku, wtedy ewidentnie zaczęły się problemy. Coraz bardziej od tego momentu zacząłem doświadczać, że jestem w mojej szkole persona non grata. Krok po kroku, stopniowo. Działalność publiczna, w tym walka o równość, a potem zostanie doradcą Szymona Hołowni, coraz bardziej to wzmagały. Równolegle widziałem, że niektórzy w szkole mogą robić to, co w moim przypadku powodowało wręcz hejt na mnie. Te osoby zaczęły być wzmacniane, a ja – deprecjonowany. To, co jest kluczowe, to fakt, że coraz bardziej możliwość realizowania przeze mnie wolności i odpowiedzialności, także wraz z młodymi ludźmi, dla nich i w ich imieniu, po prostu zaczynała się zawężać. A ja zacząłem na różne sposoby, coraz bardziej, także niezwykle namacalnie, mieć okazywane, że jestem persona non grata.

Czyli tak naprawdę to, co powinno otwierać ci szereg nowych możliwości, na dobrą sprawę doprowadziło do ograniczenia nawet tych możliwości, które dotychczas miałeś? Wybacz, że powiem wprost, ale to przecież paradoks, w który trudno uwierzyć. Wydawałoby się, że mieć w szkole Nauczyciela Roku to dla każdej szkoły  zaszczyt i honor.

Tak, masz rację. I dlatego tak wiele osób, kiedy o tym opowiadam, nie może również we wszystko to uwierzyć. Mówią: „No właśnie, dla dyrektora to jest super sprawa”. Rzeczywiście w – z braku lepszego słowa – normalnym świecie tak by to wyglądało. Gdy natomiast sięgniemy do aparatu pojęciowego psychologii, zwłaszcza do koncepcji potrzeb, to wówczas stanie się jasne, dlaczego coś takiego się zadziało i dlaczego ja jestem jednym z wielu (bardzo wielu) takich „wow” nauczycieli, czy to nagradzanych, czy też nienagradzanych, ale takich… no wiesz… wybijających się, którzy w pewnym momencie z potężnymi sukcesami odchodzą ze szkoły. Cała historia z Nauczycielem Roku 2021, Darkiem Martynowiczem – który wraz z nami współtworzył program naprawy edukacji „Edukacja dla przyszłości”, powstały dzięki Instytutowi Strategie 2050, będącego częścią Polski 2050 – i z wieloma, wieloma innymi nauczyciel(k)ami jest przecież taka sama. Nie wiem szczerze mówiąc, na ile już jestem gotów o tym mówić, nie wiem, na ile różne osoby, które odeszły ze szkół, są w stanie o tym mówić, ale jedno jest pewne. O takich osobach i takich odejściach ze szkół słyszę nieustannie.

Wracając do kwestii potrzeb: przywołajmy ich hierarchię przedstawioną przez Maslowa. Niezależnie od różnych interpretacji i ocen tego ujęcia, cała podstawowa konstrukcja tego pomysłu jest bardzo sensowna. Chodzi o to, że jeżeli żyjemy w „normalnych” realiach, jeśli mamy zaspokojone wszystkie te fundamentalne potrzeby: fizjologiczne, bezpieczeństwa, afiliacji, akceptacji, miłości, to tak naprawdę możemy dopiero w takich warunkach spokojnie realizować potrzebę szacunku, samorealizacji i tak dalej. Mówiąc krótko, w takich normalnych okolicznościach mamy na przykład dyrektora szkoły, który w gronie pedagogicznym ma Nauczyciela Roku i dla niego to jest petarda. On myśli sobie: „Kurczę, w mojej szkole stworzyłem tak świetne warunki, że mój nauczyciel mógł coś takiego zdobyć. Wow!”. Natomiast my niestety w naszym kraju od dawna, a zwłaszcza od kilku lat, żyjemy w warunkach, w których z samej góry, czyli z obszaru najpotężniejszego wpływu, płyną takie komunikaty i działania, które namacalnie uderzają w jedną z fundamentalnych potrzeb, czyli właśnie w potrzebę bezpieczeństwa.

Masz na myśli, że zagrożenie dla tej potrzeby bezpieczeństwa odczuwają tak samo szeregowi nauczyciele, jak i kadra zarządzająca szkołami?

Dokładnie tak. Bo przecież jeżeli mamy do czynienia z takimi realiami, kiedy sam dyrektor szkoły ma zagrożone poczucie bezpieczeństwa (a obecnie dyrektorzy szkół mają zagrożone to poczucie nieustannie), to w tym momencie – na takim najprostszym poziomie – kluczowym będzie dla niego zaspokojenie właśnie tej potrzeby. Ta potrzeba będzie dominować jego organizm. Dla niego zaspokajanie tych wszystkich potrzeb wyższego rzędu, czyli na przykład potrzeby samorealizacji, staje się mniej czy bardziej, ale jednak drugorzędne. Zaznaczam jednak, że tak to wygląda w ogólnym zarysie, bo przecież to właśnie Frankl zauważył, że w gruncie rzeczy ta hierarchia potrzeb niewystarczająco uwzględnia sytuacje, kiedy człowiek swoje poczucie bezpieczeństwa ma zagrożone, ale jednak może się pomimo tego samorealizować. Ba, znamy przypadki, że człowiek samorealizuje się, choć ma problemy z zaspokojeniem swoich potrzeb biologicznych. Tylko że mam wrażenie, że to, co mówił Frankl, bardzo dobrze pokazuje, że jednak zagadnienie to zawsze wymaga indywidualnego podejścia, że to raczej jednostki są zdolne do tworzenia pięknego-życia-pomimo-wszystko, że to nie jest ogólna tendencja. Przeciętny człowiek – w sytuacji, kiedy ma zagrożone poczucie bezpieczeństwa – raczej nie będzie realizował tych wyższych potrzeb. Odnoszę wrażenie, że kiedy w obecnych realiach stwarzanych przez władzę tacy Nauczyciele Roku czy też jacyś inni turbonauczyciele(-ki) odchodzą ze szkół, to wielu dyrektorów z ulgą tych nauczycieli ze szkół wypuszcza. Mam wrażenie, że wielu dyrektorów jest wręcz wdzięcznych, że ci turbonauczyciele odeszli.

Trudno w to uwierzyć.

Tak, natomiast wejście pod taflę potocznych obserwacji z latarką psychologii pomaga to zrozumieć. Widzisz, w dużej mierze to wszystko wynika z tego, że ta władza stworzyła taki poziom lęku, który sprawia, że dla dyrektora szkoły kluczowe jest jednak po prostu zaspokojenie potrzeby bezpieczeństwa. Oni(-e) często nie mają już siły, żeby myśleć o tym, co jest trochę wyżej.

Ale czy ty ich czasem nie usprawiedliwiasz?

Właśnie nie! To jest temat, który poruszam teraz z moimi senior(k)ami (a raczej: silver(k)ami) w sopockim Uniwersytecie Trzeciego Wieku na naszym konwersatorium, które nazywa się – uwaga! – „Myślące Berety”. Mamy tutaj różne porządki: 1) porządek opisu i wyjaśniania – czysto psychologiczny i socjologiczny – oraz 2) porządek wartościowania, czyli porządek etyczny. Ja używam teraz aparatu pojęciowego porządku opisu i wyjaśniania. Pokazuję z perspektywy psychologicznej, dlaczego tak jest. To sytuacja analogiczna do tej, w której wyjaśniamy, dlaczego określony morderca zrobił to, co zrobił, co się takiego zadziało w obrębie jego historii życia i konstrukcji osobowości, że zamordował tyle osób. To czysty proces opisu zjawiska oraz próby jego wyjaśnienia, poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Nie ma to nic wspólnego z usprawiedliwianiem, które przynależy do porządku wartościowania.

Spójrzmy na to najpierw z psychologicznej perspektywy. W takiej typowej sytuacji osoba odpowiedzialna za zespół jest cholernie zadowolona z każdego sukcesu członka(-ini) zespołu i de facto sukces ten jest przez nią odczuwany jak jej własny. Tak jak dla mnie każdy sukces mojego ucznia czy mojej uczennicy emocjonalnie jest jednocześnie moim sukcesem – tak samo zresztą odczuwa to rodzic cieszący się sukcesami dziecka. Ale dzieje się tak wyłącznie w „normalnych” okolicznościach, a nam, całemu społeczeństwu, do normalności daleko.

Jeśli osoba odpowiedzialna za zespół przez cały czas tak bardzo się boi – a do tego krok po kroku doprowadza obecna władza w każdym obszarze życia społecznego – ta osoba po prostu cały czas jest podporządkowana nierzadko nieuświadomionemu dążeniu do tego, żeby było bezpiecznie. Skutków lęku mojego przełożonego doświadczyłem bardzo mocno, najpierw jako świeżo upieczony Nauczyciel Roku, później w związku z moją aktywnością na rzecz praw człowieka i praw osób LGBT+, i w końcu – hattrick! – ze względu na działalność u boku Szymona Hołowni.

Wiele osób gdzieś tam mówiło i mówi do dziś, że ten mój ówczesny dyrektor to po prostu człowiek, który się bardzo boi. Być może dochodziły też jakieś inne czynniki, na przykład zazdrość, ale tego nie wiem. Być może tak, być może nie, nie ma to już znaczenia. Mam wrażenie, że ten lęk był czynnikiem kluczowym, bo doświadczyłem wielu różnego rodzaju sytuacji, które udowadniały, że on po prostu się bał. Zresztą nierzadko mówił o tym wprost na lekcjach. I teraz uwaga: zostawiamy porządek wyjaśniania, przechodzimy do porządku wartościowania.

Człowiek, który się boi, może dokonywać różnych wyborów. Pamiętam, że dwa dni po tym, gdy zostałem Nauczycielem Roku, Prezydent Sopotu Jacek Karnowski przyszedł wraz z częścią Rady Miasta, by mnie uhonorować przed całą szkołą. Było to dla mnie bardzo wzruszające. Zacytowałem wtedy słowa Dumbledore’a, że nadchodzą czasy, w których będziemy musieli wybierać między tym, co dobre, a tym, co łatwe. Spojrzałem wówczas na mojego dyrektora, bo czułem, że on tego właśnie potrzebuje, takiego przypomnienia, bo przecież wie o tym doskonale. Niestety, ostatecznie jego dążenie do poczucia bezpieczeństwa wygrywało, co samo w sobie było absolutnie jego sprawą, ale gdy coraz bardziej materializowało się w postaci zachowań godzących we mnie, uświadomiłem sobie: „Ja mam tylko jedno życie”. I odszedłem.

I tu jest sedno porządku etycznego. Każdy dokonuje własnych wyborów. Gdy czyjeś wybory zaczynają uderzać w kogoś innego, mamy złamanie tego, o czym pisał Alexis de Tocqueville. Czyli psychologicznie rozumiem, dlaczego ktoś funkcjonuje tak a nie inaczej, ale etycznie nie wyrażam na to zgody, bo godzi to we mnie i/lub kogoś innego.

Trzeba tylko spojrzeć na to z lotu ptaka. Człowiek jest koktajlem tworzących go bardzo wielu elementów. Jest taka świetna grafika w necie, na której jest napisane, że każdy człowiek coś w życiu stracił, z czymś walczy, z czymś się mierzy, o czymś marzy, czegoś się boi. W praktyce czasem trudno oddzielić porządek wyjaśniania i wartościowania. Weźmy za przykład nieheteronormatywne osoby publiczne, które nie dokonały coming out-u. Wiem o tym doskonale, że w rozumieniu społecznym najlepiej by było, gdyby każda osoba LGBT+, będąca w jakimś sensie autorytetem (a z reguły każdy jest dla kogoś autorytetem, choćby dla jednej osoby), zakomunikowała światu: „Jestem osobą nieheteronormatywną”. Ale czy ja mam prawo oceniać kogoś, kto tego nie robi? I nie mówię o kryptogejach, którzy dyskryminują osoby LGBT+, bo to jest zupełnie inna sprawa, jednoznaczna moralnie i moralnie obrzydliwa. Mówię o tych, których coming out byłby dla nas wszystkich na wagę złota. I mimo że chciałbym, by te osoby znalazły w sobie odwagę, mówię sobie: „Przemek, przecież ty sam zrobiłeś publiczny coming out dopiero w 2016”. To daje mi poczucie pokory. Każdy z nas ma swoją drogę i swój czas, dlatego ja się od tych ocen mimo wszystko powstrzymuję.

Natomiast nie zmienia to faktu, że jeżeli ktoś mnie przypiera do muru i mówi: „No dobrze panie Przemku, ale co pan uważa o wszystkich tych ludziach, którzy milczą w różnych sytuacjach, albo poddają się aparatowi opresji i lęku, który tworzy władza?”, to ja i tak nie mówię, że te osoby robią źle, bo w dzisiejszych czasach akt sprzeciwu to często heroizm. A nikt nie przygotował nas do życia, w którym heroizmem musimy się wykazywać codziennie (w przypadku nauczycieli(-ek) jest to pogłębione przez przemoc m.in. ekonomiczną, którą wobec nas praktykuje władza). Dlatego odpowiadam w ten sposób: ja osobiście bym tak nie mógł. W życiu. Ja bym – mówiąc bardzo kolokwialnie – prędzej się zesrał. W drugim tomie swojej książki podsumowuję to, przytaczając wypowiedź pewnego bohatera z jednego z tomów Smoczej Straży Brandona Mulla, która jest kontynuacją Baśnioboru:

„Kiedy pojawiłaś się w zamku jako więźniarka, wiedziałem, że muszę ci pomóc. Zabijałem już w boju i na polowaniu, ale nigdy nie zabiłem nikogo w niewoli, tym bardziej przyjaciółki. Gdybym pozwolił im cię skrzywdzić, umarłoby we mnie to, co najważniejsze. Pewnie na zawsze. To był punkt, z którego nie ma odwrotu. Czułem to. Chciałem być akceptowany przez ojca i inne smoki. Ale nie kosztem tego, kim jestem. Przez jakiś czas myślałem, że mogę połączyć jedno z drugim: być sobą i mieć szacunek ojca. Wyobrażałem sobie, że pomogę smokom odzyskać trochę więcej rozsądku. Ja miałem na nie mały wpływ, za to one bardzo mnie zmieniały. W końcu musiałem wybierać: czy być sobą, czy zadowolić ojca. Wybrałem siebie. I lojalność wobec swoich prawdziwych przyjaciół (…) To dobre uczucie (…) Wolę umrzeć w ten sposób niż żyć w tamten. Już dawno nie czułem się lepiej”.

A po tej wypowiedzi dopisałem swoje podsumowanie: „Jeśli traficie kiedyś na słowa Sokratesa, że woli umrzeć niż przestać pobudzać innych do bycia mądrymi, na słowa Jezusa, że lepiej, aby człowiek stracił wszystko, niż zatracił siebie, na słowa św. Pawła, że w dobrych zawodach wystąpił, wiary ustrzegł, bieg ukończył, słowa Galadrieli, że zdała test, pozostanie sobą i odejdzie na Zachód, jeśli przyjrzycie się decyzjom Jonasa z Dark, Evana z Efektu motyla czy Lily Potter, a w końcu ujrzycie samego Harry’ego Pottera idącego do Zakazanego Lasu i poświęcającego swoje życie dla przyjaciół, wiedzcie, że mimo że (…) nie istnieje odpowiedź właściwa, oni wybrali odpowiedź najlepszą z możliwych”.

Teraz już chyba weszliśmy na bardzo poważny poziom – na poziom wartości?

Tak, to jest fragment właśnie z rozdziału o wartościach! I to, o czym piszę, to są moje wartości, wśród których wolność wewnętrzna jest jedną z wartości rdzeniowych. Nie wyobrażam sobie, żeby dać się zniszczyć komuś z góry, kto chce niszczyć mnie lękiem. Po prostu sobie tego nie wyobrażam. Z drugiej jednak strony mam w sobie absolutną pokorę i mówię za Szymborską: „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Dlatego właśnie jest mi tak trudno oceniać innych ludzi. Natomiast mówię jasno: nie wyobrażam sobie, żeby milczeć, kiedy inne osoby są represjonowane i niszczone. Jednak jak sam widzisz, jest to trudne. Dla mnie paradoksalnie dużo łatwiejsze jest wyjaśnienie czegoś psychologicznie niż sformułowanie jednoznacznej oceny moralnej, zwłaszcza dotyczącej działań konkretnych jednostek. I to w takich czasach.

Na pewno, tym bardziej, że tu pojawi się pytanie o to, czy mamy jeszcze do czynienia z wyborem – choćby był to nawet wybór łatwiejszego rozwiązania i prostszej ścieżki – czy może to już jest niewola…

Genialna uwaga. I tutaj trzeba rzec o realnych możliwościach radzenia sobie z pułapkami, jakie zastawiają na nas nasze wybory. Pamiętam, że rozmawialiśmy o tym na zajęciach z etyki z s. prof. Barbarą Chyrowicz. Ona w ogóle była zajebista, mega się dużo od niej nauczyłem, podobnie jak od s. prof. Beaty Zarzyckiej. Ciekawe, że tyle się nauczyłem od zakonnic (śmiech), ale to kolejny kamyczek do uświadomienia sobie, jak bardzo bezsensowne są stereotypy. Wracając do s. Chyrowicz: kiedyś opowiedziała nam o przeszkodach w realizacji naszych działań. Wtedy skumałem, że przecież tak naprawdę bardzo trudno jest dokonać rzetelnej i obiektywnej oceny odpowiedzialności ze względu na tak wiele czynników, które de facto zmniejszają naszą odpowiedzialność za działanie (bądź jego brak, zwany zaniechaniem). Przykładem takiego ograniczenia jest chociażby przymus. Czym innym jest przymus fizyczny, czym innym psychiczny, natomiast w przypadku tego, o czym rozmawiamy, mam wrażenie, że ten przymus psychiczny jest sednem. Dlatego ja, chociażby myśląc o swoich powodach odejścia ze szkoły… ktoś może powiedzieć: „Słuchaj, zrób z tego aferę”, a ja mówię: „Po co?”. Bo mimo że doświadczyłem bardzo wielu niefajnych rzeczy, to jednocześnie I know who is the real enemy. Generalnie wiem, że właśnie metapowodem i tym faktycznym źródłem tego wszystkiego jest Voldemort na samej górze.

Mi zawsze bliska była koncepcja, aby nie oczyszczać ludzi, którzy biernie dokonują różnych rzeczy pod wpływem jakiejkolwiek władzy. Jednak trzeba przecież mieć świadomość, że ostatecznie powodem takiego działania (czy jego braku) jest jakiś ciemięzca i to na nim spoczywa największa odpowiedzialność, bo on wytwarza te warunki lęku i presji. I tak, każdy z nas ma wybór, bez dwóch zdań, tylko że naszą uwagę powinniśmy skupić przede wszystkim na a) własnych wyborach oraz na b) źródle zła. I to źródło zniszczyć. Czyli w rozumieniu meta – skupić się na edukacji ustawicznej, wyskakującej z lodówek. A w rozumieniu obecnej sytuacji społeczno-politycznej: skupić się na tych, który doprowadzają do powstania takich warunków. I to ich trzeba odesłać na śmietnik historii, a nie cały czas się skupiać na tych, którzy są po prostu…

Funkcjonariuszami reżimu.

Dokładnie o to chodzi. A nawet jeśli nie funkcjonariuszami reżimu, to po prostu ludźmi, którzy zostali zatruci złem legitymizowanym na samej górze, bojącymi się sprzeciwiać, gdy łamane są fundamentalne zasady. Róbmy co się da, żeby budzić oddolnie i odgórnie każdą osobę, ale nie zapominajmy, gdzie bije sączące zło źródło. I żeby było jasne: to nie jest tak, że ja nie widzę odpowiedzialności po stronie wymienionych przed chwilą ludzi. Ja po prostu widzę, kim jest real enemy.

A ja w ogóle myślę sobie, że ty i tak w szkole Czarnka byś sobie rady nie dał.

A dlaczego nie? Ja mam wrażenie zupełnie odwrotne.

Tak?

Tak. Z prostej przyczyny. Ja mam bardzo silnie rozwinięty archetyp trickstera. Od momentu kiedy PiS przejął władzę, a tym bardziej odkąd zostałem Nauczycielem Roku, bo między przejęciem władzy przez PiS a tym, jak zostałem Nauczycielem Roku, minęły trzy lata, coraz bardziej czułem, jak aktywuje mi się ten archetyp, jak ożywia się we mnie, jak się coraz bardziej uobecnia. Rok po przejęciu władzy przez PiS zrobiłem coming out. Mówiąc krótko, ja w tych bardzo chujowych warunkach, gdy ten powszechny, społeczny, wyindukowany przez władzę lęk, o którym mówiłem, już raczkował, stwierdziłem: „No sorry! Halo! Jestem nauczycielem-gejem, żyję z partnerem, to jestem właśnie ja – a to, co może mi wyrządzić prawdziwą krzywdę, to życie nieautentyczne”. Dwa lata później zostałem Nauczycielem Roku. Jak bodaj w 2020 dowiedziałem się, że Czarnek zostanie ministrem, to na metapoziomie miałem chyba największy w życiu facepalm. Ale w środku poczułem kolejną aktywację archetypu trickstera, wyrażoną w poczuciu: „zajebiście, dawać go!”. Widzisz, Sławku, jestem także trenerem kreatywności. Jedna z rzeczy, która jest fundamentalna dla kreatywności, to przerabianie niemożliwego na możliwe – w twardym murze niemożliwego szukanie szczelin. Kreatywność rozwija się szczególnie wtedy, gdy mamy nieograniczoną wolność, i również szczególnie wtedy, kiedy mamy bardzo ograniczone warunki. Mówiąc krótko, ja właśnie paradoksalnie w warunkach coraz mocniej ograniczanych od 2015 roku coraz częściej widziałem właśnie te szczeliny, za pomocą których można działać i wręcz wysadzać system od środka. Nie ukrywam, że – jakkolwiek to zabrzmi – czasami żałuję, że nie pracuję już w placówce publicznej, bo po prostu mam tyle pomysłów, które bym realizował, które wpisują się w to, co Szymborska pisała w swoim wierszu „Głos w sprawie pornografii”! Wiesz, to taka metoda życia w Hogwarcie za czasów dyrektorowania Umbridge.

Znowu: jakkolwiek to zabrzmi, w momencie kiedy rozpoczął się atak na edukację domową, między innymi na Szkołę w Chmurze, w której obecnie pracuję, dla mnie oczywiście było to skandaliczne, że to się dzieje, ale mój wewnętrzny trickster wołał: „Ha, w końcu jestem w tej szkole, która została bezpośrednio zaatakowana”. I już zobaczyłem w swej głowie mnóstwo pomysłów wyrażenia sprzeciwu i oporu. Zresztą sednem tego podejścia jest przypięty na moim wallu na Facebooku post o szczególnym typie tożsamości: #hogwartity.

Nie zmienia to faktu, że to po prostu odczucia oraz metody radzenia sobie, które wynikają z konieczności. Zdecydowanie wolałbym nie żyć w takiej rzeczywistości, w której nasza kreatywność rozwija się z powodu ograniczeń, na które jesteśmy skazani. Wszyscy mamy prawo rozwijać kreatywność dzięki polu maksymalnej możliwej wolności. Natomiast podkreślam nieustannie: dzięki czytaniu Frankla czy Anne Frank bardzo mocno nauczyłem się odnajdywać sens w bezsensie. Problem jednak jest taki, że nie mogę mierzyć swoją miarą innych. Przeciętny człowiek nie jest do tego przygotowany, bo edukacja, której zaznawał w systemie, nie dała mu żadnego przygotowania w zakresie umiejętności radzenia sobie z życiem. I w końcu, podkreślam dobitnie: nikt nie ma prawa wymagać od ludzi na stanowisku pracy heroizmu. A stawanie przed dylematami moralnymi, i to codziennie, i to w warunkach urągających ludzkiej godności począwszy od poziomu ekonomicznego, czyli ta cała rzeczywistość polskiego nauczyciela i polskiej nauczycielki, dyrektora i dyrektorki, a tym samym rodziców, uczniów i uczennic – to jest stan zmuszający do heroizmu.

Nawiązania do Zakonu Feniksa są tutaj jak najbardziej na miejscu, choć muszę przyznać, że częściej myślę o innym superbohaterze,  o He-Manie. Jestem jego fanem i jako dzieciak, później jako nastolatek, uwielbiałem tę animację. Ten cały He-Man z tym wielkim mieczem, z wojującym dzikim kotem, by się tutaj przydali. Ale przecież nie każdy może być takim He-Manem i nie każdy nim będzie.

Tak, i to jest właśnie THIS. Jak starasz się o pracę jako nauczyciel, to przecież nikt ci nie mówi, że w ramach swoich obowiązków będziesz musiał podejmować jakieś heroiczne wybory moralne. A ponadto nikt ci nie płaci za pracę w tak wstrząsających warunkach. I to jest problem. Staram się walczyć za wszystkich, którzy z tego powodu cierpią. Zawsze powtarzam, że siła wspólnoty tkwi w sile najsłabszego jej członka. Zawsze musimy patrzeć na tych, którzy są najsłabsi, którzy najbardziej potrzebują pomocy. Pod tym względem jest mi bliska idea sprawiedliwości Rawlsa i ja w ten sposób właśnie funkcjonuję: „Nie patrz, Przemek, na siebie, patrz na tych, którym jest najtrudniej”. Stąd też moje zaangażowanie w naprawę polskiej edukacji, w pomoc osobom z wszelkich mniejszości, i w końcu pomoc osobom pozaludzkim – zwierzętom. A w końcu: całej planecie.

Czy to był właśnie główny bodziec, który popchnął cię do Szymona Hołowni? Chyba wiedziałeś, że nie unikniemy tego tematu. Sądzę, że wielu ludzi chciałoby wiedzieć, co cię do niego pchnęło, dlaczego Hołownia, dlaczego „żółty ruch”?

Dawno, dawno temu… (śmiech). No dobra, nie aż tak bardzo dawno temu, mniej więcej wtedy, kiedy zaczęły się rządy PiS, a właściwie jeszcze kilka miesięcy wcześniej, zacząłem uświadamiać ludzi, w którą stronę to idzie. Tłumaczyłem komu się dało, że PiS jest organizacją de facto toksyczną. Ja w życiu miałem zawsze taką łatwość widzenia ludzkich intencji i tego, do czego ludzie długofalowo są zdolni. I doskonale wiedziałem, do czego najwięksi działacze PiS-u są zdolni, rozumiałem ten typ organizacji, z tą ich całą mentalnością. Próbowałem uświadamiać ludzi, mówić wprost, że owszem, te lata rządów koalicyjnych PO i PSL-u nie były rajem np. dla edukacji, ale zawsze jednak uprzedzałem, że jeżeli wygra PiS, to będzie masakra. Oni będą wykorzystywali technikę gotowania żaby (mimo że ostatecznie przyrodniczo nie ma to uzasadnienia, bo żaba wyskoczyłaby dużo szybciej, ale ta metafora w ostatnich latach stała się niezwykle nośna). I krok po kroku będą rozwalali nam kraj, co widać aż nadto wyraźnie.

Od 2015 roku zastanawiałem się, które metody są najskuteczniejsze, żeby zarówno zakończyć ich rządy, jak i żeby oni czy im podobni już nigdy więcej nie wygrali. Na początku uczestniczyłem w protestach, a kiedy nadszedł rok 2018 i zostałem Nauczycielem Roku, to wówczas starałem się mówić, nazywać to wszystko, co się działo, po imieniu, gdzie się da, gdzie dawano mi mikrofon, a dawano mi chętnie i w największych mediach, dlatego mówiłem o tym serio wszędzie, gdzie się dało, m.in. o ataku na osoby LGBT+, który przecież był atakiem systemowym. I w końcu nadszedł strajk nauczycieli i nauczycielek.

Mniej więcej w połowie trwania strajku czułem już, że on upadnie. Walczyłem do końca, ale coraz bardziej widziałem, że żadne z działań do tej pory nie powoduje zmiany. Takiej zmiany realnej, widocznej liczbowo zmiany proporcji poparcia dla tej okropnej władzy. Cały czas patrzyłem na to i mówiłem sobie: „Ja pierdolę! Wydarzyło się tyle, a zupełnie nie widać jakiegokolwiek spadku poparcia dla tej władzy”. Będąc najświeższym Nauczycielem Roku, osobą publiczną, zacząłem się zastanawiać, co ja mogę zrobić i jak zdobyć skuteczniejsze narzędzia.

Czyli polityka?

I literatura, czego owocem stały się między innymi moje książki, obydwa tomy „Szkoły bohaterek i bohaterów”, ale o tym w następnym odcinku (śmiech). Wracając do polityki: jako 13-latek walczyłem o województwo środkowopomorskie i pisałem listy do władz, chwilę później rozpocząłem edukację obywatelską dzięki programowi KOSS, jako 15-latek przemawiałem na trybunie obywatelskiej podczas sesji Rady Miasta w Koszalinie, realizując projekty w ramach programów CEO „Młodzi Obywatele Działają” & „Ślady przeszłości”, jako 16-latek opowiadałem o tym w „Rowerze Błażeja”, byłem dwie kadencje przewodniczącym Samorządu Uczniowskiego w moim liceum, słynnym koszalińskim Dibulcu… Co to oznacza? To, że polityka i jej rola od dawna były dla mnie sprawami oczywistymi. Nie w rozumieniu moich pragnień, tylko w rozumieniu bycia świadomym obszaru, który jest kluczowy dla zmiany.

Strajk nauczycieli(-ek) przypadł na czas, kiedy różne środowiska liberalno-lewicowe traktowały mnie jak swojego pupilka. No to ja się starałem wykorzystywać maksymalnie ten swój głos, żeby im pomagać, żeby uświadamiać, żeby dawać ludziom różne argumenty. Bardzo symbolicznym momentem był ten, kiedy odbierałem nagrodę Człowieka Roku Gazety Wyborczej w kategorii: wzorowe sprawowanie, a główną nagrodę odbierał wtedy Donald Tusk. Gdy Justyna Suchecka wyczytała moje nazwisko, wszedłem na scenę i wygłosiłem krótki spicz, a podczas niego spojrzałem Donaldowi prosto w oczy i zacytowałem kapitan Marvel, były to mniej więcej słowa: „Pomóż nam wygrać. Tylko idźmy właściwą drogą. Drogą najważniejszych wartości. I nie zbaczajmy z niej”. Myślałem sobie wtedy, że jeszcze tylko kilka miesięcy do wyborów, Tusk wróci, powie „Dobra, przejmuję stery, żeby uratować ten kraj”… No ale nic takiego się nie stało. Więc dalej apelowałem, apelowałem, apelowałem, działałem, działałem, działałem.

Dla mnie wielkim WOW było to, że pojawiła się Wiosna Roberta Biedronia, i co ciekawe – bardzo szybko dostałem telefon od działaczki z Trójmiasta z propozycją, żebym w najbliższych wyborach europarlamentarnych był na ich listach. Potraktowałem to jako coś bardzo miłego, natomiast powiedziałem jasno: moim celem nie jest bycie zawodowym politykiem. Tzn. właściwie chciałem to powiedzieć, ale nie zdążyłem, bo pani, która ze mną rozmawiała, obecna posłanka, zdążyła powiedzieć w tej rozmowie takie rzeczy, że za głowę się złapałem. Popierałem wszystkie ideały Wiosny, które od lat były mi tak bliskie, a nagle usłyszałem kobietę, mocną w Trójmieście i na całym Pomorzu, kobietę, która reprezentuje tę właśnie Wiosnę, kobietę, która rzekła do mnie: „Na kogo Pan ma zamiar głosować? Chyba nie na tego starucha Lewandowskiego albo na Adamowiczową, która robi sobie karierę na śmierci męża?”. Słyszałem to (i nie tylko to) i… dosłownie nie wierzyłem. Byłem w szoku.

I co jej powiedziałeś?

Powiedziałem: „Wie pani co, chyba nie znajdziemy porozumienia”. I wtedy też właśnie – zupełnie abstrahując od tego, że ja nie miałem ochoty być na żadnych listach wyborczych – dowiedziałem się, że byłbym na jakimś dalekim miejscu tej listy, bo to chodzi o to, żebym pomógł podpromować Wiosnę. Muszę przyznać, że jest to jak dla mnie obcy sposób na traktowanie ludzi.

Pomyślałem wtedy: „Dobra, okej, nie będę tutaj robił problemów. Może to po prostu jakaś babka niefajna, ale to przecież nie przekreśla Wiosny”. Natomiast było to dla mnie nieco dziwne, że Robert, który jest gejem, ma tutaj świeżego Nauczyciela Roku też geja, i przez tyle miesięcy nie zainicjował w zasadzie żadnego kontaktu. Jedynie dwa dni przed wyborami do europarlamentu, kilka godzin przed ciszą wyborczą, zadzwoniła do mnie asystentka Roberta z pytaniem, czy mógłbym się pojawić na Stadionie Narodowym. Zapytałem ją: „dlaczego?”, a ona do mnie, że Robert ma podsumowanie kampanii i fajnie, jakby różne osoby tam były, „no i uświadomiliśmy sobie, że nie mamy nikogo od edukacji, no i pomyśleliśmy, że przecież jest Przemek Staroń”. Mówię do niej: „Ale zaraz, zaraz. Czy dobrze rozumiem, że na kilka godzin przed wydarzeniem kończącym kampanię wy dzwonicie do mnie, żebym po prostu przyszedł, pomachał, powiedział: tak, tak, ludzie, głosujcie na Wiosnę? Czy o to chodzi?”. I mówię dalej: „Sekundkę, tu jest chyba coś nie tak. Przecież edukacja to fundament. To jest absolutny fundament”. Jak oni mogli przez miesiące nie pomyśleć o nikim od edukacji, o realnym(-ej), z krwi i kości, nauczycielu(-ce)? Ja nie mówię już nawet, że musieli pomyśleć o mnie, błagam, choć to był czas, gdy wyskakiwałem z lodówek i kuchenek mikrofalowych, więc dla wielu byłem pierwszym, naturalnym skojarzeniem – ale przecież mogli generalnie nawiązać współpracę ze świetnymi nauczyciel(k)ami. Miałem wrażenie, jakbym miał przyjść na stadion i zareklamować pastę do zębów. Powiedziałem, że niestety nie mogę na tym być, powiedziałem, że bardzo mocno wspieram Wiosnę, ale wspomniałem też wtedy, że bardzo niepokojące są dla mnie te wszystkie sytuacje: rozmowa a propos list wyborczych i choćby ten telefon z prośbą o przybycie na stadion.

Czy już wtedy się ostatecznie rozczarowałeś?

Jeszcze nie, ale w międzyczasie działy się różne rzeczy i zacząłem mówić moim znajomym, którzy również wspierali Wiosnę, że boję się, że cały ten potencjał zostanie zmarnowany. Co ciekawe, asystentka Roberta powiedziała do mnie: „Tak, tak, to po wyborach spotkamy się z Robertem i wszystko mu powiesz”. Niestety po wyborach już nic takiego się nie wydarzyło. Robert zapowiedział, że odda mandat prof. Monice Płatek, ale tego nie zrobił. Dla mnie w tym momencie to była taka kropka nad „i”. Przecież jeżeli ktoś ma wartości, które są również moimi wartościami, ale de facto ich nie realizuje na poziomie czynów, to o czym my tu mówimy? Wtedy z wielkim bólem serca stwierdziłem: koniec. Nie zmienia to faktu, że przez cały czas miałem bardzo dużo sympatii do tej partii i ludzi w niej działających, bardzo się ucieszyłem, że później Lewica weszła do sejmu, cały czas świetnie współpracuję z różnymi jej działaczami i działaczkami, wszak moje serce bije po lewej stronie, a poza tym generalnie współpraca to coś, co ma największy sens.

Drugim ciekawym obszarem funkcjonowania polityki demokratycznej jest oczywiście Platforma Obywatelska/Koalicja Obywatelska. Ze strony PO pamiętam, jak dostałem jeden telefon pod pewnej posłanki, telefon z pytaniem, czy mógłbym w ramach ich kampanii pojawić się w Warszawie na jakiejś debacie. Odparłem, że niestety nie mogę, bo koliduje mi to z wyjazdem, ale mogę polecić innego świetnego nauczyciela… „Nie, nie, nie, Pan tu jest teraz taki bardzo medialny, nam chodzi o takie najmocniejsze nazwisko”. Więc ja znowu myślę sobie: „Aha, czyli nie edukacja was interesuje, tylko marketing”. Ale wtedy już niestety wiedziałem, że w dużej mierze tak to funkcjonuje.

Trochę żenada, co nie?

Obserwowałem wtedy, co się dzieje, i powtarzam cały czas, Sławku, że nie miałem i nie mam żadnych ambicji dotyczących zawodowej polityki w rozumieniu pracy parlamentarnej. Ja zawsze miałem po prostu poczucie, że kluczowe jest to, żeby nie być obojętnym na rzeczywistość, żeby reagować, próbować zmieniać, co się da, wykorzystując te narzędzia, którymi człowiek dysponuje.

Bardzo mi się podobało, co zrobił Jacek Karnowski, prezydent Sopotu. Koleś, którego mega lubię i cenię, facet, który po zabójstwie Pawła Adamowicza poprosił, żebym we wszystkich szkołach sopockich zrobił zajęcia z przeciwdziałania mowie nienawiści. To właśnie on był jednym z autorów koncepcji paktu senackiego. Gdy się o niej dowiedziałem, i jeszcze gdy okazała się ona skuteczna, pojawiła się we mnie myśl, że jednak można. Można poszukać skutecznych narzędzi i skutecznie je zastosować. Po raz kolejny zachwyciłem się Karnowskim, mimo że u nas w Sopocie niektórzy go nienawidzą. No ale to przecież tak jak mnie (śmiech).

No ale nie powiesz, że interesowałeś się jedynie polityką samorządową i lokalną? Przecież 2019 to był czas parlamentarnej kampanii wyborczej, a rok później wybory prezydenckie.

Tak, tak, było fajnie, że odbiliśmy Senat, to był naprawdę wielki sukces. Ale dzień po wyborach zaczął rozwijać się we mnie mindset, że teraz ważne będzie to, co robimy, żeby tę skuteczność, która została już pokazana i udowodniona, przenieść na kolejny obszar, czyli na zbliżające się wybory prezydenckie. Dziwiła mnie trochę cisza w eterze. Ale dawałem temu czas. Zastanawiałem się wtedy i byłem bardzo ciekaw, kto zostanie wystawiony jako kandydat(ka). Cały czas mówiłem, pisałem w postach, że to powinien być Rafał Trzaskowski, że to jest koleś znany, wykształcony, fajny, przystojny. Mam poczucie, że należało go postawić na czele całego obozu demokratycznego na samym początku. Jednocześnie myślałem też o środowisku lewicy, że może skumają, że te ich wartości pięknie pokaże kobieta kandydatka, szczególnie Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Cisza. No i zacząłem dostawać sygnały, że PO się zdecydowała na Małgorzatę Kidawę-Błońską, którą bardzo lubię i szanuję, tylko miałem poczucie, że ona może być świetną kandydatką na czas pokoju, a nie wojny, którą w tym kraju rozpętano. Lewica milczała. No i w końcu zaczęły do mnie docierać sygnały, że start planuje Szymon Hołownia. Wtedy w mojej głowie od razu pojawiła się myśl: „O, kurde! Ale zajebiście”. Facet, który jest obywatelem, niezwiązanym z żadną partią, to jest właśnie to. Koleś, który nie mając żadnego obciążenia partyjnego, może zostać takim obywatelskim kandydatem na prezydenta. Być naprawdę kandydatem wszystkich. Pomyślałem sobie, że jak partie to skumają, to będzie petarda, bo nie dość, że opozycja demokratyczna wokół niego się zjednoczy, to jeszcze na dodatek przyciągnie on wiele osób, które nie zagłosują na kandydata Lewicy czy KO: osób wahających się, do tej pory niegłosujących, może nawet tych, którzy stanowią tzw. soft PiS.

Szymon ma mnóstwo cech, które czynią go świetnym kandydatem. Wtedy wydawało mi się, że teraz to już na pewno Duda zostanie pożegnany i będzie to prosta droga do odbicia tego kraju z rąk Prawa i Sprawiedliwości. Szymon ogłosił swój start w grudniu, w Gdańsku, w Teatrze Szekspirowskim, a ja wtedy napisałem posta, w którym podkreśliłem, że to wspaniała wiadomość.

Znałeś wcześniej Szymona Hołownię?

Tak! Najpierw czytałem to, co on pisał. Z każdym rokiem byłem pod coraz większym wrażeniem jego zmian mentalnych, tego, jak on się staje dojrzały. Później, mając już z nim kontakt, zauważyłem, że on po prostu jest dobrym człowiekiem. No i jak napisałem tego posta, wysypała się lawina komentarzy od ludzi, którzy do tej pory prawili mi czułe słówka i opowiadali, jaki to Przemek jest zajebiście mądry… A tu klops. Podważano moją inteligencję, zdolność trafnego wyboru, intencje… W kolejnych miesiącach ilość komentarzy, które trzeba nazwać hejtem, przebiła skalę. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem tak wyraźnego, silnego, zmasowanego hejtu, także z powodu swojej orientacji psychoseksualnej. Na dodatek zacząłem doświadczać go od ludzi, którzy walczą o demokrację, wolność, równość… Co ważne: nieustannie argumentowałem, dlaczego poparłem Szymona, a pierwszy raz tak obszernie, poruszając też kwestię dzielących nas różnic (czyli np. stanowisko dotyczące małżeństw jednopłciowych), zrobiłem to właśnie w tekście, który ukazał się w Liberté!, tym słynnym tekście założycielskim, który redakcja zatytułowała: „Światem rządzi zmiana”. Miałem jednak wrażenie, że część osób nie była w stanie przyjąć żadnej mojej racjonalnej argumentacji, w której jasno zresztą podkreślałem, że moim celem nie jest przekonywanie nikogo do Hołowni. Taką metodę zawsze stosuję na lekcjach etyki: każdy może się wypowiedzieć, tylko ważne jest, aby podał argumenty. Natomiast głównym zadaniem oponentów jest wskazanie, co jest w tych argumentach… cennego. W żadnym wypadku oponenci nie muszą zmieniać swojego poglądu czy stanowiska (chyba że zechcą, wiadomo). To działa niesamowicie i przynosi niesamowite efekty.

Tylko w końcu zrozumiałem, że te efekty pojawiają się w przypadku sprzyjającej konstelacji okoliczności. Na przykład właśnie w przypadku ludzi młodych, z którymi ma się realną relację. Tymczasem po napisaniu tego tekstu oczekiwałem, że ludzie inteligentni pochylą się nad moją argumentacją i po pierwsze zaprzestaną hejtu, a po drugie stwierdzą coś w rodzaju: „Okay, teraz to rozumiem. Mój wybór zapewne będzie inny, ale kumam argumenty Przemka”. Owszem, wiele osób tak właśnie zrobiło, część nawet poparła Szymona, natomiast skala osób, które miały opór przed tą argumentacją, nie były gotowe w ogóle de facto się nad nią pochylić, no cóż, ta skala była dla mnie powalająca. Bardzo dużo mnie to nauczyło. Skumałem wtedy w pełni bardzo wiele, choćby to, jak Internet spłyca relacje, dialog, stopień rozumienia etc.

Już bodaj w grudniu 2019 przyszła mi pierwszy raz do głowy taka myśl, że problem z PiS-em leży dużo głębiej. Te reakcje, o których mówiłem przed chwilą, pokazały mi to w pełnej skali. Zacząłem mieć poczucie, że większość osób tkwi w mentalności kibicowskiej i sprowadzenie naszego kraju na sensowne tory nie jest dla nich tak ważne jak to, kto się tym zajmie. Mało tego, w wielu osobach zauważyłem postawę pt. „TO MUSI BYĆ KTOŚ, KTO MI PASUJE”. A przecież istota kandydata reprezentującego jak najwięcej obywateli i obywatelek wiąże się właśnie z tym, że będzie on oddalony od „idealnego” zestawu cech i poglądów.

Kiedy pojawił się ktoś, kto ogłosił walkę o urząd prezydenta, kandydat obywatelski – czyli zrobić kolejny krok po pakcie senackim – to ze strony opozycyjnej pojawiło się wyszydzanie, często wręcz nienawiść, doprowadzająca do takich absurdów, jak wyśmiewanie się ze wzruszenia Szymona nad konstytucją przez osoby, które na co dzień walczą ze stereotypami płciowymi!

Wtedy właśnie w pełni skumałem, że problem leży dużo głębiej, bo on tkwi w szeroko rozpowszechnionej w społeczeństwie i podgrzewanej przez media oraz social media natychmiastowości formułowania emocjonalnych ocen, niemożności myślenia holistycznego i postformalnego (zwanego też myśleniem kontekstualno-dialektycznym), niezwykle silnej podatności na polaryzację. Te czynniki niestety tkwią w naszych głowach mocniej niż wielu osobom się wydaje i wywołują więcej zła niż osoby walczące z PiS-em często są w stanie zauważyć. PiS jest poniekąd właśnie pokłosiem tych cech i niestety – wykorzystał oraz podkręcił je w niewiarygodnym stopniu.

Wiesz, przychodzą mi na myśl słowa Simone Weil. „W naszej nauce, niby w wielkim magazynie, mieszczą się najsubtelniejsze sposoby rozwiązywania najbardziej złożonych problemów, ale jesteśmy prawie niezdolni do zastosowania elementarnych metod rozsądnego myślenia. Wydaje się, że w każdej dziedzinie zagubiliśmy pojęcia świadczące o inteligencji – pojęcia granicy, miary, stopnia, proporcji, zależności, stosunku, związku koniecznego, powiązania między sposobem działania a rezultatem”. PiS nie stworzył powszechnego deficytu dojrzałego myślenia, ale wykorzystał go w stopniu, który wcześniej nie mieścił nam się w głowie. Popatrz chociażby na to, jak wiele osób mówi: „No bez kitu, Hołownia zasługuje na szacunek, jedyny ma tak rzetelny, szczegółowy program… Ale mu nie ufam”. Kiedy zapytasz dlaczego, usłyszysz na przykład: „Bo jest katolikiem”. Powiedz mi, Sławku, co się z nami stało, że człowiek inteligentny i/lub wykształcony ocenia czyjąś skuteczność w oparciu nie o rozumną analizę, ale w oparciu o swoje odczucie, tu: braku zaufania? Co się z nami stało, że taki człowiek legitymizuje w sobie samym myślenie oparte o błąd logiczny, jakim jest fallacia accidentis, czyli błąd uwydatniania nieistotnego szczegółu? Dlaczego za istotne uważa to, że ktoś jest katolikiem, skoro jednym z fundamentów edukacji nie tylko logicznej, ale i antydyskryminacyjnej, jest to, że żadne nasze cechy tożsamościowe w żaden sposób nie mają znaczenia w obliczu podejmowanych przez nas wyborów? Dlaczego tak trudno przyjąć nam esencję, którą oddał Albus Dumbledore, że to nasze wybory ukazują to, kim naprawdę jesteśmy, o wiele bardziej niż jakiekolwiek nasze uwarunkowania, zdolności czy aspekty naszej tożsamości? Dlaczego tak trudno nam zobaczyć, że to, skąd pochodzę, gdzie mieszkam, jaką religię wyznaję, jaką mam tożsamość psychoseksualną etc. – nie ma ostatecznie znaczenia, bo ostateczne znaczenie mają podejmowane przez nas wybory, mówiąc metaforycznie: wilk, którego decydujemy się karmić?

Wspomniałem o miejscu zamieszkania i to mi przywołało pewną myśl. Ja mieszkam w Gdańsku i dla mnie nieustannym przykładem, jak bardzo takie myślenie nie ma podstaw, jest postać Pawła Adamowicza. Facet, który deklarował się jako konserwatysta, poszedł na czele Marszu Równości, co zresztą dla osoby, która wie, że to Partia Konserwatywna zalegalizowała w UK małżeństwa jednopłciowe, nie powinno być żadnym zdziwieniem.

Paweł Adamowicz jest zresztą osobą, której tragiczna śmierć ostatecznie popchnęła Szymona do działania w najwyższej możliwej skali i wystartowania w wyborach prezydenckich. I właśnie z tego kontekstu wyłania się nasze pamiętne spotkanie. Na początku stycznia 2020 Szymon napisał do mnie coś takiego: „Przemek, słuchaj, będę w Gdańsku na uroczystościach związanych z rocznicą śmierci Pawła Adamowicza, możemy się spotkać?”. Zgodziłem się. Gdy się spotkaliśmy, podziękował mi za wszystko i powiedział, że jest mu bardzo źle z faktem, czego doświadczam po poparciu go. Podkreślił, że żyjemy na planecie, której grozi katastrofa klimatyczna, i w pierwszej kolejności trzeba ją uratować – a jednocześnie Polskę, która stacza się w otchłań nienawiści, polaryzacji, niepraworządności etc. Od razu rzekłem: THIS. I Szymon sam powiedział, że dlatego edukacja jest najważniejsza. Spytał, czy mógłbym mu w tym właśnie pomóc, wesprzeć go, wskazać te kierunki zmian, które powinno się zrealizować. Pokazał mi też to, co sam już wstępnie przygotował o edukacji w zarysie swojego programu. Było to bardzo dobre. Podkreśliłem, że rzeczywiście kluczowe jest to, żeby to uszczegółowić, a także zaznaczyłem, że ja sam nieustannie się edukuję, i od niego oczekuję tego samego, co skonkretyzowałem już wtedy na spotkaniu, polecając mu książkę Simone Veil O prawo do aborcji. W ogóle to spotkanie wyzwoliło we mnie taką metarefleksję: „Wow. Ktoś zaprasza mnie na spotkanie, tak dosłownie na spotkanie, i w ogóle nie na zasadzie: o, Przemek, przydałbyś się do promocji, tylko: Przemek, edukacja jest najważniejsza i czy pomożesz coś z tym zrobić”. Co ważne: nie ma znaczenia, że zostało to skierowane do mnie. Byłem tylko i aż reprezentantem całego środowiska nauczycielskiego. Dla mnie to był głos skierowany do nas wszystkich, do nauczycieli i nauczycielek par excellence. Głos pełen szacunku i podmiotowego traktowania, a nie traktowania nas, nauczycieli i nauczycielek, jak maskotek.

Szymon później oczywiście zapytał, czy zgodzę się na to, aby publicznie powiedział, że będę mu pomagać. Było to dla mnie oczywiste, że może o tym powiedzieć, niemniej znów poczułem w środku po prostu szacunek do niego – za to potraktowanie mnie w sposób całkowicie podmiotowy (dodam, że jest to dla mnie szokujące, że żyjemy w realiach, w których tak fundamentalne sprawy budzą podziw). Potem zapytał, czy mogę zostać jego doradcą. Też się zgodziłem. I kiedy to już w końcu wyszło w pełnej skali, to wtedy również w pełnej skali zaczęły się ataki. Realizowane przez ludzi, którzy do tej pory mnie wspierali. Zaczęły się już naprawdę hejterskie komentarze, a ten hejt, będący zaprzeczeniem jakiejkolwiek konstruktywnej krytyki, udowadniał mi, że idę dobrą drogą. Że to społeczeństwo jest w procesie staczania się w otchłań będącą zaprzeczeniem dojrzałego, demokratycznego funkcjonowania, że trzeba je przede wszystkim pozszywać. Tak jak chirurg zszywa rany, by te mogły się goić.

Jak sądzisz, czym ten hejt był motywowany? Chodziło o to, że nie poszedłeś w kierunku bardziej mainstreamowej partii politycznej? Czy chodziło o coś innego?

Myślę, że to jest wieloczynnikowe. Na metapoziomie problem pojawił się w tym dokładnie punkcie, o którym mówiłem przed chwilą, czyli w kwestii tej mentalności kibicowskiej, polaryzacji etc. Swego czasu poczytałem o badaniach, które wykazały, że członkowie i członkinie społeczeństwa generalnie mają niską tolerancję na niejednoznaczność. Człowiek upraszcza sobie rzeczywistość, bo inaczej by zwariował. Uświadomiłem sobie, że PiS perfekcyjnie wykorzystał świadomość tego zjawiska. Zaczął je wzmacniać i betonować.

Pokłosiem funkcjonowania w kraju z oświatą, która nie wychowuje ku dojrzałości, pluralizmowi, krytycznemu myśleniu, jest to, że zdecydowana większość społeczeństwa dużo lepiej odnajduje się w kategoriach czarne/białe, nie tolerując żadnych odcieni szarości. Poza tym spójrz: kiedy tak ze sobą rozmawiamy, ty zadajesz świetne pytania, dajesz mi przestrzeń wypowiedzi, ja w sensowny argumentacyjnie sposób tłumaczę swoje stanowisko, ale kiedy przyjdzie do publikacji, nasze wysiłki przegrają z klikbajtowymi nagłówkami. Choć marzę o tym, żeby się mylić.

I tutaj pojawia się kwestia tego, jak wielką rolę w konstrukcji rzeczywistości odgrywają media. Uświadomiłem sobie bardzo szybko, że mediom mainstreamowym (nie mówię oczywiście o publicznych, bo w stosunku do nich mam ziobro oczekiwań), gazetom czy telewizji, z jakiegoś powodu Hołownia był bardzo nie w smak, kiedy rozpoczął starania o urząd prezydencki. Zacząłem sobie wtedy coraz bardziej myśleć, czy te media nie są czasem mniej lub bardziej powiązane z interesami jakichś partii politycznych. Niestety chyba tak właśnie jest. Od kiedy poparłem Szymona, zacząłem się stawać persona non grata w tychże mediach – których, podkreślam, byłem niemal pupilkiem. Inni eksperci i ekspertki popierający Szymona doświadczyli(-ły) tego samego. Tomasz Lis zbanował nas na Twitterze na mocy faktu. Zacząłem mieć odwoływane wywiady, np. w TVN24, a gdy pytałem dlaczego, to słyszałem: „Już nie jest pan niezależnym ekspertem”. Ja na to: „Słucham? Doradzając MERYTORYCZNIE w tak fundamentalnym obszarze jak EDUKACJA kandydatowi OBYWATELSKIEMU?! Przecież to jest niezależność par excellence!” Ci dziennikarze, którzy naprawdę byli w stosunku do mnie fair, mówili krótko i szeptem: „Nie możemy promować Hołowni”.

Uznałeś więc, że to właśnie Hołownia i jego ruch będą w stanie tę dziką polaryzację przełamać?

Tak, nie widziałem innej siły, która byłaby zdolna realnie to ogarnąć, zacząć zszywać to, co porozrywane, tak, zacząć, bo ostatecznie to zszycie musi i tak zostać wykonane przez cały obóz demokratyczny. Czyli wykonać zadanie, które jest fundamentem całej reszty. Co ciekawe – pamiętasz, z czego zaczęto bardzo szybko szydzić? Z pojęcia dialogu. Złapałem się za głowę. Robiły to osoby, które nieustannie podkreślały, że walczą o praworządność, demokrację, solidarność, równość, a przecież dialog jest metafundamentem tego wszystkiego.

Generalnie, Sławku, znając Hołownię i również czytając go (uważnie) oraz słuchając tego, co mówi, odnajdywałem tam kluczowe punkty, które de facto pokazywały, że on rozumie to, co jest sednem. To, że my jesteśmy w fatalnej kondycji jako wspólnota społeczno-polityczna – i to, co trzeba zrobić w pierwszej kolejności, to zacząć tę wspólnotę łatać. Trzeba sprawić, żebyśmy jako wspólnota zgodzili się na jakimś fundamentalnym poziomie w sprawach podstawowych, jak chociażby ratowanie Ziemi, praworządność, demokracja, wolne sądy, edukacja, stop dyskryminacji, wolne wybory etc. To, co ja słyszałem od Szymona, i to, co czytałem, zgadzało się totalnie z tym, do czego ja już doszedłem we własnej głowie. Doszedłem do tego zarówno jako psycholog, jak i nauczyciel & trener nieustannie pracujący z grupami, rozumiejący mechanizmy dynamiki grupowej, powstawania konfliktów… oraz świadomy tego, jak je rozwiązywać. Całe moje doświadczenie i wiedza związane z byciem psychologiem, nauczycielem, liderem i założycielem różnych grup, organizacji, to wszystko ja również czułem od Szymona i słyszałem od niego. A co najważniejsze: widziałem to u niego w działaniu. To nie jest tylko tak, że on to mówi. On to robi. Przypominam, że jest to koleś, który założył wielkie i prężnie działające fundacje, facet, który mega przyczynił się do zebrania funduszy dla Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, ziom, który dostał różne nagrody za swoją działalność na rzecz np. ochrony zwierząt. Był bardzo ceniony przez liberalny mainstream, przez wielu wręcz uwielbiany.

Dopóki nie zgłosił się jako kandydat na Prezydenta.

Tak, dopóki nie ogłosił swojej kandydatury, mnóstwo ludzi mówiło, że wow, Hołownia taki nowoczesny, liberał, antyklerykał, co z tego, że katolik, wręcz zajebiście, bo będzie mentalnym mostem tak potrzebnym w polskiej rzeczywistości, no a poza tym nagroda jedna, nagroda druga, Otwarte Klatki i tak dalej. No i właśnie, to wszystko uzasadniało to, że teraz robimy z Szymonem i żółtym ruchem to samo, tylko w większej skali, z dużo większą, coraz większą liczbą ludzi. Niestety okazało się, że ze strony wszystkich tych grup, które wcześniej tak się nim zachwycały, teraz po prostu zaczęło się napierdalanie w niego. To też w ogóle było symptomatyczne niezwykle. I to też był dla mnie dowód, jeden z wielu, jak bardzo potrzebne jest to, co robi Hołownia, i jak bardzo dobrze jest, że go w tym wspieram. Dlaczego? Znów wyjaśnię to, korzystając z aparatu pojęciowego psychologii: jeżeli jest jakiś obszar w czyimś życiu, który wymaga pilnego wyleczenia i naprawy, to kiedy ten ktoś słyszy diagnozę, może reagować emocjonalnie. Kiedy np. zapytamy alkoholika, czy czasem nie pije za dużo, wówczas w tym alkoholiku uruchamia się nierzadko opór, zaprzeczanie, pojawia się jakaś forma agresji. Ta reakcja zawsze jest symptomem, że dotknęliśmy czegoś, co jest prawdą.

Bo łatwo jest przecież powiedzieć, że PiS jest zły czy całe to hasło o odsunięciu PiS-u od władzy, ale przecież PiS nie wziął się znikąd. Sukces tej partii był odpowiedzią Polaków na to, co się w Polsce działo.

Tak! Dokładnie o to chodzi! Muszę powiedzieć, że widząc reakcję salonów, tzw. warszaffki, ale widząc też reakcję środowisk lewicowych na Hołownię, ja dopiero wtedy to skumałem. Wtedy w pełni skumałem, dlaczego PiS wygrał. Pomyślałem sobie, że te ich arogancko-hejterskie reakcje to są zapewne dokładnie te style zachowań, które w coraz większej liczbie osób w latach poprzedzających wybór PiS-u budziły sprzeciw. Ludzie zaczęli po prostu mieć wyrzyg na te wszystkie elity, co zresztą zobaczyliśmy także w USA. Ja to zrozumiałem, ja to poczułem, ja wtedy w pełni też skumałem, że ci wszyscy ludzie, którzy tak zatwardziale chcą obalić PiS, nieświadomie jednak ten PiS cementują.

Ponieważ jestem badaczem, naukowcem w każdym wymiarze, stwierdziłem, że trzeba poszukać na to dowodu. No i rzeczywiście, w znanym artykule pt. Uprzedzony jak liberał Michała Płocińskiego w „Rzeczpospolitej” bardzo dobrze pokazano, że ludzie, którzy są po tej liberalno-lewicowej stronie sceny politycznej, bardziej hejtują ludzi po prawej stronie niż na odwrót. I tak samo dzieje się w obrębie samych tych środowisk. To szczególnie boleśnie widać wśród tych, z którymi się identyfikuję – tych, których serce bije po lewej stronie. Powszechność tzw. lewicowych inb, pełnych kanselowania czy virtue signalling, czasem wręcz mnie dołuje. Na Twitterze wciąż wisi profil „Czy dzisiaj jest inba na lewicy?”.

Twitter coś mi teraz przypomniał – widzisz, Sławku, to nie dotyczy tylko obszaru polityki. To samo dzieje się np. w świecie literatury. Ostatnio promowałem świetną książkę Oli Melcer Przyciąganie. Mój tweet był masowo „szerowany” przez osoby deklarujące się jako osoby LGBT+ (albo sojusznicze), i w tych szerach nie dokonywano konstruktywnej krytyki książki Oli, tylko ją wyszydzano, zarówno książkę, jak i Olę. Mnie zresztą też. Co ważne, ja o swoich doświadczeniach nie mówię po to, bo tego potrzebuję, wszak od tego mam bliskich oraz psychoterapię, tylko po to, aby pomóc innym zrozumieć to, co opisuję. To jest zresztą różnica między tzw. dzieleniem się krwawiącą raną a dzieleniem się zagojoną blizną, i właśnie w ten sposób tłumaczę, dlaczego np. w „Szkole bohaterek i bohaterów” przywołuję swoje własne trudne doświadczenia. Robię to po to, aby inne osoby mogły to lepiej zrozumieć – i poczuć, że nie są same. Ja często sam siebie traktuję jak coś w rodzaju barometru; doświadczając zachowania innego człowieka, wyobrażam sobie, jak takie jego zachowanie, jeśli występuje powszechnie, może oddziaływać społecznie. Znów użyjmy aparatu psychologii. W psychoterapii występuje zjawisko tak zwanego przeciwprzeniesienia, kiedy to psychoterapeuta poprzez swój kontakt z klientem namacalnie doświadcza, jakie klient może wyzwalać reakcje w innych osobach. I to nie chodzi tylko o intelektualne zrozumienie. W terapeucie pojawiają się emocje. Na tej podstawie, dzięki odczuciu możliwych reakcji otoczenia klienta, udaje mu się zrozumieć, na czym może polegać jego problem.

Jako psycholog i człowiek, który sam zawdzięcza wiele własnej psychoterapii, dobrze rozumiem mechanizm przeciwprzeniesienia. I właśnie to pozwoliło mi w pełni „połączyć kropki” w kontekście współpracy z Szymonem i z hejtem wobec mnie. Zacząłem namacalnie doświadczać pogardy, arogancji, hejtu ze strony tej rzekomo bardziej światłej części społeczeństwa. Wcześniej rozumiałem to, ale poniekąd, i jedynie intelektualnie. Ale ważne, że i tak rozumiałem, a rozumiałem między innymi dzięki słuchaniu i czytaniu różnych ludzi. Pamiętam taki artykuł w Na Temat Radka Szumełdy jeszcze podczas rządów PO-PSL. To był bardzo rzetelny artykuł działacza PO, artykuł, który miał jeden wielki ostrzegający metakomunikat: „Platformo, ogarnij się”. Już wtedy racjonalnie to kumałem, ale w wyniku hejtu po wejściu na pokład Hołowni tego doświadczyłem. I wtedy naprawdę zaczynałem rozumieć, dlaczego PiS wygrał. Niektórzy mówią: „Bo dał 500+”. Ale chwila. Czy brak jakiejkolwiek formy wsparcia, którą PiS załatało programem 500+ (niezależnie od formy i intencji), nie wziął się właśnie z arogancji salonu?

I widzisz, dlatego jak pojawiło się hasło „Jebać PiS”, od razu poczułem, że jest to hasło bardzo niebezpieczne. Co prawda wyraża ono moje emocje w stosunku do rządzących, ale wiem, że ono powoduje, że ludzie, którzy głosują na PiS, także ci, którzy nie są jego betonowym, żelaznym elektoratem, bardzo łatwo odbierają to jako atak na samych siebie. A to jest droga, która ma zero szans powodzenia.

Dokładnie. Poza tym przyjęcie hasła „Jebać PiS” za chwilę sprawi, że legitymizowane będą hasła „Jebać Platformę”, „Jebać PSL” czy „Jebać Polskę 2050”. Właściwie ktokolwiek będzie rządził, to usprawiedliwione będzie walenie w niego, odczłowieczanie, nienawidzenie. Przecież to nie jest żaden sposób na budowanie nowej Polski, a tym bardziej na odbudowywanie wspólnoty politycznej.

Właśnie o to chodzi. Dlatego ja nieustannie staram się walczyć o poziom debaty publicznej. Stale powtarzam, że mamy prawo czuć wszystko, co czujemy w stosunku do ludzi PiS-u, ale nie mamy prawa ich odczłowieczać. A jeżeli to robimy, jeżeli dodatkowo jeszcze nazywamy ich jakimiś wulgaryzmami publicznie, to przecież tak naprawdę pokazujemy, że wiele się od nich nie różnimy, i w końcu: wtedy legitymizujemy oraz utrwalamy nie tylko podziały, ale i władzę PiS-u. Dla wielu osób jest to wciąż nie do pojęcia: droga do odbudowania świata wiedzie tylko i wyłącznie przez autorefleksję oraz stawanie się mądrzejszą, czulszą i dojrzalszą osobą. Jeżeli ten proces będzie występować w maksymalnej możliwej skali, to mamy to. To jest ten paradoks: oczekujemy, że zmienią się inni, ale to, co faktycznie zmienić trzeba i na co mamy wpływ, to my sami(-e). Wtedy krok po kroku zaczyna dziać się coś arcykluczowego: stajemy się świadkami wartości. A to pociąga za sobą ludzi bardziej niż jakiekolwiek przekonywanie, nie mówiąc już o przekonywaniu ubranym w szaty hejtu.

Zawsze przywołuję Nietzschego, który napisał, że gdy walczymy z potworami, musimy bardzo uważać, aby nie stać się jednym z nich. Tymczasem bardzo często słyszę odpowiedzi sugerujące, że nie ma takiego ryzyka. Wiele osób po prostu to bagatelizuje. Natomiast mówię z całą mocą zarówno jako psycholog, jak i nauczyciel, edukator oraz etyk: Jeśli my zaczniemy stosować te metody walki, z którymi sami walczymy, staniemy się nieodróżnialni od oprawców. W celu tłumaczenia złożoności świata i odszyfrowywania jego niejednokrotnie skomplikowanych aspektów uwielbiam przywoływać dzieła popkultury. Tu idealnie pasują Igrzyska Śmierci. Katniss Everdeen widzi, że stojąca na czele rebelii Alma Coin tak naprawdę będzie stosowała podobne metody, co prezydent Snow. Dlatego właśnie Katniss robi coś, czego niemal nikt się nie spodziewa: zamiast wykonać wyrok śmierci na Snowie, wykonuje go na Almie Coin.

My sobie często dajemy przyzwolenie na używanie metod, które nas oburzają w środowiskach prawicowych. Jednak to, że dajemy sobie przyzwolenie, to jest jedna sprawa, etyczna, ale jest jeszcze druga: musimy to wreszcie dostrzec, że taka postawa, takie działanie, są po prostu bezskuteczne. Nie jesteśmy w stanie przekonać nikogo do naszych poglądów, idei, przekonań, jeżeli będziemy tę osobę obrażać. Ta osoba będzie się wtedy tylko bronić i zamykać.

Hołownia od początku wołał po prostu o ten elementarny szacunek, elementarny dialog, elementarne porozumienie. I jak się tylko pojawił na scenie politycznej, zaczęło głośno wybrzmiewać to, co osoby go czytające wiedziały od dawna. Dialog. Co wtedy zaczęły mówić środowiska liberalno-lewicowe? Zaczęły szydzić z Hołowni. Te wszystkie memy, że Szymon chce uprawiać z tobą dialog, ha ha ha, dialog o prawach człowieka, ha ha ha. Co ciekawe, nie robiono czegoś takiego, gdy Adam Bodnar wskazywał problematyczność nazywania prawa do aborcji prawem człowieka. Z różnych względów nie szło to w mainstream. A gdy coś idzie w mainstream, i jest umiejętnie zapodane, staje się klikalne – i staje się trampoliną linczu. Sam tego doświadczyłem, gdy pewne medium z wywiadu ze mną o psychologiczno-kulturowych aspektach kibicowania podczas Euro 2016 wycięło zdanie, które przytoczyłem jako przykład seksistowskiego zachowania podczas oglądania meczu. Ja je podałem jako przykład pewnej mentalności, i bardzo je skrytykowałem. A tymczasem jak przedstawiono je na okładce? „Kobieta podczas Euro jest od podawania piwa – mówi psycholog Przemysław Staroń”.

Wracając do tego szydzenia z Szymona Hołowni podkreślającego konieczność odbudowania fundamentów naszej wspólnoty, powiem krótko: za każdym razem łapałem się za głowę.

Słuchając tego wszystkiego też łapałem się za głowę. Kiedy w „Liberté!” opublikowano kilka moich tekstów analizujących przyczyny zwycięstwa PiS-u, usłyszałem, że jestem „pisiorem”. Też interpretowałem zwycięstwo PiS-u jako pewien symptom, jako odpowiedź na coś, co się rzeczywiście w społeczeństwie polskim dzieje. Wtedy oczywiście gromada niezastąpionych hejterów po stronie rzekomo liberalnych kolegów czy publicystów odezwała się z przytupem. Ale niestety, z tego, co mówisz, wyciągnąć można pesymistyczny wniosek dotyczący przyszłości. Cały czas mówimy o tym, że ta liberalno-lewicowa strona sceny politycznej po wyborach w 2023 roku będzie musiała się dogadać, prawdopodobnie będzie musiała razem rządzić etc. W tym kontekście chcę zapytać, czy patrzysz optymistycznie na ewentualną współpracę opozycji? Bo jednak to wszystko, co tutaj powiedziałeś, nakazywałoby nam daleko idącą powściągliwość…

Mam tu odpowiedź Schrödingera. Mówiąc krótko – kusi mnie, żeby powiedzieć, że widzę to pesymistycznie, ale kusi mnie też, żeby rzec, że widzę to optymistycznie. Paradoks? Cóż, paradoksy są bezpośrednią drogą do znajdowania rozwiązań, ale wiem, że wymagają objaśniania, dlatego pozwolę sobie to wytłumaczyć.

Mamy około trzech kwartałów do wyborów parlamentarnych. Trzy kwartały w takich czasach, w jakich żyjemy, to jest wieczność. Patrzę na to, jak bardzo nasze społeczeństwo w ciągu tych kilku lat dojrzewa i już w wielu obszarach dojrzało, i widzę, że mimo wszystko jest to postęp wręcz logarytmiczny: mówię tu chociażby o stosunku do osób LGBT+, bo przecież dekadę temu, jak pojawiła się ustawa o związkach partnerskich, i nieustannie się tym zachwycałem, to mnóstwo ludzi ze środowiska liberalnego mówiło, że to jest przesada (!). Teraz po tej opozycyjnej stronie stosunek do osób LGBT+ to jest w zasadzie papierek lakmusowy przyzwoitości. A dokonało się to w ciągu zaledwie (tak, zaledwie) dekady. I tak samo wiele innych obszarów, na przykład kwestia edukacji, po prostu dla wielu ludzi stało się tematami istotnymi, wiele osób skumało, jak bardzo beznadziejny jest polski system oświaty i że edukacja to sprawa literalnie nas wszystkich. To samo dotyczy kwestii zmiany klimatu czy troski o zwierzęta. Z roku na rok przybywa osób jasno podkreślających, i nawołujących do tego innych, aby nie strzelać w noc sylwestrową.

Mimo że wciąż tych osób jest za mało, ja skupiam się na tym, że jest ich coraz więcej, i robię wszystko, aby przybywało ich dosłownie z dnia na dzień. Np. beznadziejne zdanie na temat obecnego systemu edukacji ma już mnóstwo nauczycieli(-ek) i rodziców, i tego zdania gro spośród nich nie waha się wyrażać głośno. Podsumowując: do wyborów parlamentarnych jest jeszcze paradoksalnie sporo czasu, a machina społecznego oświecenia pracuje pełną parą.

I to jest coś, co budzi we mnie ten potocznie rozumiany optymizm. Skąd zatem pesymizm?

Wiesz, odpowiem z pozycji, w której funkcjonuję na co dzień. Jest to pozycja z jednej strony kreatora rzeczywistości, a z drugiej – obserwatora wszechświata. Otóż wszystko to, co może nam pomóc, leży w naszych rękach. Mogę to uświadamiać na zaspach i rozstajach, ale to nie ja decyduję, czyje ręce co zrobią z tym, co mają.

Z każdym rokiem coraz bardziej intensywnie podkreślam: nie oczekuj, że zmieni się świat, a wtedy zmieni się Twoje życie. Zmieniaj swoje życie, a wtedy będzie zmieniał się świat. Widzisz, Sławku, to, czy wyzwolimy się spod jarzma tej okrutnej władzy oraz uniemożliwimy jej i jej podobnym powrót, i czy pójdziemy w dojrzałą stronę jako społeczeństwo, to wszystko zależy od tego, jak bardzo każdy(-a) z nas w ciągu tego roku będzie podejmował(a) wybory idące w stronę dojrzałości. Mam takie poczucie, że ta wygrana PiS-u w 2015 spowodowała narodzenie się społeczeństwa obywatelskiego. Przez te kilka lat rozwijaliśmy się niczym motyl w kokonie. Pytanie jest takie, czy jako społeczeństwo jesteśmy już gotowi, żeby opuścić ten kokon. Jeśli przez ten rok będziemy dokonywać wyborów nabudowanych na uniwersalnych wartościach, będziemy wybierać nie to, co łatwe, ale to, co słuszne, to wierzę, że kokon pęknie i pofruniemy niczym piękny motyl, a pierwszy ruch naszych skrzydeł będzie zmieceniem obecnej władzy. Postęp w świadomości i dojrzałości obywatelskiej dokonuje się cały czas, rośnie logarytmicznie, niezwykle kluczowe jest tu pokolenie przełomu, Zet – Alfa, w którego metabolizmie płynie już zupełnie co innego, i ono serio chyba najintensywniej zmiata dziadocen.

Może tak być i chyba tutaj nawiążę do twojego ulubionego motywu, że każda z partii opozycyjnych znalazła już którąś część insygniów śmierci, teraz trzeba je zebrać, brzydko mówiąc, do przysłowiowej kupy, zgodzisz się?

Właśnie to jest istota wszystkiego. I tu właśnie wkrada się mój pesymizm. Bo ja nie widzę takiego postępu w dojrzałości w politykach, w tzw. celebrytach, w osobach zarządzających mediami, a już na pewno nie widzę go w takim stopniu. A przecież to wszyscy ci liderzy i te liderki wyznaczają oś funkcjonowania, i to nie tylko stricte swoich grup odbiorczych.

Dlatego wracam do optymizmu, ale nie tego potocznie rozumianego, ale tego, który opiera się na znaczeniu słowa optimus, i którego jestem wręcz wyznawcą. Jest to poszukiwanie najlepszego, najskuteczniejszego rozwiązania problemu. I w tym przypadku sprawa jest niełatwa, choć prosta. Narzędzia do rozwiązania mają najwięksi. Odpowiedzialność za pójście w stronę dojrzałości spoczywa na liderach i liderkach. Mówię to z całą mocą. Spoczywa ona na wszystkich liderach i liderkach mikro- i makrospołeczności. Na Szymonie Hołowni także.

Na ile dojrzale funkcjonują liderki i liderzy, na tyle dojrzałe stają się ich społeczności, grupy odbiorcze, elektoraty. A kto jest odpowiedzialny w stopniu największym? Ten, kto jest największy.

Moglibyśmy mieć tę sytuację w pewnym sensie rozwiązaną już teraz. Kto jest największym liderem opozycji i jednocześnie najbardziej doświadczonym, również w skali międzynarodowej, polskim politykiem? Donald Tusk. Powtarzam to, co powiedziałem ze sceny do całej sali, jak odbieraliśmy obaj nagrody Człowieka Roku Gazety Wyborczej, co powiedziałem patrząc bezpośrednio Donaldowi w oczy: „Pomóż nam wygrać. Tylko idźmy właściwą drogą. Drogą najważniejszych wartości. I nie zbaczajmy z niej”. Cały czas mam poczucie, że on jako lider największej aktualnie partii opozycyjnej ma najwięcej do powiedzenia, jest w stanie najwięcej zamodelować. Tak samo jest zawsze w każdej klasie. Osoba, która jest liderem, nadaje ostatecznie tej klasie charakteru. To od niej zależy, czy klasa będzie zgrana, jak zostaną przyjęte nowe osoby, czy klasa pójdzie na wagary etc.

Musiałby nadejść moment, w którym Donald Tusk będzie chciał – jakkolwiek to zabrzmi górnolotnie – żeby wygrała Polska, a nie Platforma.

Dokładnie tak. Pamiętam, jak dokonała się podmianka Kidawy-Błońskiej na Trzaskowskiego. Cała ta podmianka była wydarzeniem żenującym i niestety bardzo obnażającym rzeczywiste intencje Platformy. Gdyby wtedy naprawdę władzom PO zależało na zwycięstwie Polski, żylibyśmy dziś w innej rzeczywistości. Popierając obywatelskiego kandydata, politycy strony opozycyjnej zrobiliby coś, co wydawało się nie tylko zupełnie zdroworozsądkowe, ale też czego skuteczność potwierdzały badania. Mam wrażenie, że teraz dzieje się sytuacja analogiczna. Cały czas odnoszę wrażenie, że pod tymi pięknymi hasłami nie chodzi bynajmniej przede wszystkim o Polskę.

Jeżeli Donald Tusk naprawdę chce wygrać z PiS-em, to może to zrobić. Prawdziwy lider, jeśli jest tym największym, potrafi zgromadzić wokół siebie ludzi. Potrafi zbudować wspólnotę. Cały czas mam takie poczucie, że naprawdę wszystko mogłoby się zmienić, gdyby na samej górze coś takiego nastąpiło. Odnoszę wrażenie, że Donald Tusk mógłby to uporządkować, robiąc coś niełatwego, ale bardzo prostego: realnie jednocząc ludzi. Odnoszę wrażenie, że mógłby to zrobić – zaraz zobaczysz, że nie przez przypadek to określenie – „pstryknięciem palca”. Tylko musiałby to zrobić przede wszystkim w sobie samym. On musi chcieć nie tyle medialnego, papierowego, wygłaszanego tonem przypominającym szantaż zjednoczenia, tylko zjednoczenia autentycznego. Musi być też gotowy do odnalezienia najlepszej dla siebie roli w kontekście rzeczywistości, w której żyjemy. Być może musi zmierzyć się z tym, co wedle mistyki żydowskiej wykonał Bóg: dokonał cimcum, czyli samoograniczenia się, by oddać miejsce stworzeniu. Chcę rzec jasno: Donaldzie, od lat mam cię za najbardziej doświadczonego, stojącego po stronie demokratycznej, polskiego polityka, a zatem nie mam wątpliwości, że masz wszystkie potrzebne narzędzia, aby zrobić wszystko, co najlepsze.

Kiedy była składana moja aplikacja do tzw. „Nauczycielskiego Nobla”, czyli Global Teacher Prize, co przyniosło mi jak dotąd najbardziej spektakularny w klasycznym rozumieniu sukces – zostałem jednym z 50 najlepszych nauczycieli na całym świecie – całą część aplikacji z rekomendacjami od kilkuset osób otwierała rekomendacja od Donalda Tuska, ówczesnego de facto prezydenta Europy. Donald napisał w niej, że on nie ma wątpliwości, że Przemek Staroń zasługuje na tytuł najlepszego nauczyciela świata. Dlatego chcę podkreślić, że jeżeli kiedykolwiek, Donaldzie, miałeś poczucie, że jestem najlepszym nauczycielem na świecie, to byłoby mi PRZEM-iło, gdybyś wsłuchał się w to, co ten nauczyciel nieustannie przekazuje. Bo ten nauczyciel, gdy cokolwiek mówi, do czegokolwiek wzywa, tego samego zawsze w pierwszej kolejności wymaga od samego siebie. Ten nauczyciel nie mówi też stricte swoim głosem, tylko realizując archetyp Hermesa, stara się odszyfrowywać to, co zostało zgromadzone przez całą mądrość ludzkości, a co zaczyna się od nosce te ipsum, a kończy na sapere aude. Ten nauczyciel mówi, że Thanosa mogą pokonać tylko połączone siły Avengers, a każdy ma do odegrania swoją rolę, natomiast Ty jesteś, jak ten nauczyciel przed chwilą wspomniał, najbardziej predysponowany do tego, aby pstryknąć palcem. To właśnie pstryknięcie palcem spowodowało, że Thanos został pokonany i – nie zapominajmy o tym – można było zacząć odbudowywać świat, a tej odbudowy by nie było, gdyby nie to, że Avengersi nauczyli się w czasie wojny ze sobą współpracować. Natomiast podkreślam: pstryknąć palcem mógł tylko ten, który był prawdziwym Człowiekiem z Żelaza. Masz do tego największe predyspozycje, ale jak już wiemy dzięki Dumbledore’owi, to nie Twoje predyspozycje pokażą, czy jesteś Iron Manem, tylko Twoje wybory.

Czyli chcesz powiedzieć, że stajesz przed największym liderem – w ogóle przed największymi liderami – i mówisz: „Poznaj samego siebie” oraz „Miej odwagę być mądrym”, jeszcze opatrując to odwołaniami do Harry’ego Pottera czy Marvela? 

Tak. Bo nie mam żadnej potrzeby kłaniania się możnym tego świata. Jedyny pokłon, który składam, składam przed mądrością. I właśnie w tym pokłonie jest mój i Twój interes. Mój i Twój sens. Moja i Twoja nadzieja. Nas wszystkich. Bo Avengersami możemy być wszyscy. A dodając jeszcze uniwersum Tolkiena, podkreślę za Galadrielą: nawet najmniejsza istota może zmienić bieg dziejów. Mało kto był w stanie sobie wyobrazić, że to Neville zniszczy ostatniego horkruksa, a hobbici Pierścień Władzy. Nauczyciele Einsteina też nie podejrzewali, że siedzi przed nimi człowiek, którego nazwisko stanie się synoniem geniuszu. Dlatego kimkolwiek jesteś, czytająca to Osobo, nie patrz na nikogo, a wykorzystując swoje najlepsze umiejętności, chodź z nami, Wolnymi Plemionani, walczyć o możliwość realizacji tego, co stało się wręcz hasłem LEGO, czyli o możliwość przebudowania tego świata. Mamy wiedzę, mamy doświadczenie, mamy narzędzia, i w końcu mamy najważniejsze: siebie nawzajem, mamy zatem wszystko, aby w końcu ten świat przebudować i wreszcie zrobić to dobrze, mądrze, czule i wspólnie. A nawet jeśli sadząc sadzonki tych drzew nie doczekamy momentu, w którym będziemy mogli położyć się w ich cieniu, to trudno. Bo doświadczymy tego, co jest najważniejsze, i co pozwala widzieć proch tego świata jako gwiezdny pył: będziemy mieli poczucie, że wzięliśmy – i wzięłyśmy! – udział w najpiękniejszej przygodzie, wypełnionej poczuciem najgłębszego sensu i najbardziej autentycznego spełnienia.

Debata covidowa – nowość na szczycie listy przebojów :)

Otóż w chwili, gdy istotnym czynnikiem w walce z dziesiątkującą nas pandemią okazały się szczepionki, debata covidowa stała się wiodącym tematem dyskusji o granicach i naturze ludzkiej wolności. Dla liberalnie nastawionych dyskutantów przeistoczyła się ona w twardy orzech do zgryzienia wobec braku jasnych, zero-jedynkowych narzędzi poruszania się po jej obszarze.

W świecie dyskusji o rozumieniu pojęcia i o ramach wolności roi się od „złotych klasyków”. Niektóre z tych debat są bardzo już przebrzmiałe i rozstrzygnięte, jak na przykład kwestia tego, czy człowiek ma prawo sam wybierać swój zawód, miejsce zamieszkania i partnera seksualnego, albo czy to wypada czerpać zyski z pracy niewolniczej. Inne „złote klasyki” nie dają o sobie zapomnieć, niekiedy w skali globalnej, a niekiedy pozostając hitem już raczej tylko w polskiej krainie, niczym Boney M. Tak więc i w mijającym roku dyskutowaliśmy o aborcji, o prawach osób LGBT, o zakresie wolności prasy, o inwigilacji obywatela przez jego własne państwo i o szeregu innych spraw, które zajmują nas od wielu dekad, a dzięki polityce PiS wróciły na top. Jednak rok 2021 dołożył nam do tego katalogu zupełnie nowy, świeży i wielki „hicior”. Otóż w chwili, gdy istotnym czynnikiem w walce z dziesiątkującą nas pandemią okazały się szczepionki, debata covidowa stała się wiodącym tematem dyskusji o granicach i naturze ludzkiej wolności. Dla liberalnie nastawionych dyskutantów przeistoczyła się ona w twardy orzech do zgryzienia wobec braku jasnych, zero-jedynkowych narzędzi poruszania się po jej obszarze. Jednak wraz z jej rozwojem zyskaliśmy jednak jasność – który to już raz? – że zagrożeniem dla liberalnej wizji przyszłości społeczeństwa stają się ci, którzy w toku wymiany poglądów na pandemię prezentują postawy skrajne, po obu stronach.

Wolność w czasach covidu

Wszechstronne uwikłanie wartości, jaką jest wolność indywidualna, w całą plejadę dylematów związanych z potrzebą ważenia racji i priorytetów, jest w przypadku dyskusji covidowej rzeczywiście imponujące. Oczywiście u podstaw wszystkich rozważań leży ten fundament wszystkich fundamentów, czyli pytanie o rozróżnienie pomiędzy uzasadnionym korzystaniem z wolności własnej a działaniem, które – celowo czy nie – narusza wolność innych ludzi i w efekcie uderza w fałszywe nuty na liberalnym fortepianie. A zatem wolność nasza versus wolność innych. Dalej, niejednego kłopotu nastręcza rozsądzenie poszczególnych covidowych kwestii w świetle liberalnego przykazania wiary, iż wolność jednostki oraz korzystanie z jej dobrodziejstw (jako marchewka) są nieodzownie związane z ponoszeniem odpowiedzialności za skutki (co stanowi kij), a więc także warunkiem szerokiego czerpania z wolności jest zdolność zachowywania się jak jednostka wysoce odpowiedzialna. Jeszcze większe bóle głowy przynosi zderzenie tzw. negatywnej, a więc maksymalistycznie nakreślonej wolności w stylu klasycznego liberalizmu, z niekoniecznie doktrynalnie liberalną, ale do głębi ludzką potrzebą solidarności i współodczuwania, których winniśmy móc od naszych bliźnich oczekiwać choćby przejściowo, ale przecież zwłaszcza w okresach tak trudnej próby, jak czas globalnej epidemii.

Wolność wchodzi dodatkowo w klincz ze zjawiskami, które od zawsze stanowią dla niej zagrożenie, ale realia covidowe dostarczyły im sporo paliwa. Po pierwsze, jest to atak na wolność i (także dogłębnie liberalną) racjonalność człowieka ze strony postawy negowania faktów naukowych i całej naukowej metody poznawania świata. Można tutaj więc przeprowadzać klinicznie doskonałe argumentacje dowodowe i strzępić język do woli bez najmniejszego sensu i skutku (choć to dzisiaj w sumie cecha niemal każdej debaty). Po drugie, nieco pokrewnie, nastąpił wykwit teorii spiskowych. Po trzecie, jak zawsze i wszędzie, ale w obliczu groźby choroby i śmierci wyjątkowo mocno, strach i potrzeba poczucia bezpieczeństwa otworzyły szeroko drzwi wielorakim działaniom antywolnościowym. Po czwarte, poprawność polityczna zyskała swój covidowy wymiar i odtąd są rzeczy, których o pandemii nie można już powiedzieć, nie narażając się na ryzyko, zatem do debaty o wirusie wkroczyła mocno autocenzura. W końcu, głoszenie sceptycyzmu wobec szeroko uznanych poglądów na covid nadziało się na ów słynny, nowy zwyczaj obejmowania autorów „nieprawomyślnych” opinii mechanizmami z repertuaru cancel culture i urządzania im wielopoziomowych „shitstormów” w mediach społecznościowych.

Większość liberałów za problematyczne zjawisko w debacie covidowej uznała przede wszystkim (a niekiedy nawet wyłącznie) zachowanie narożnika określanego zbiorczą nazwą „anyszczepionkowców”. To właśnie oni krzyczeli i krzyczą o wolność własną, niespecjalnie interesując się wolnością i prawami innych ludzi. To oni całkowicie pomijają liberalne sprzężenie wolności z odpowiedzialnością, zaś o solidarność wołają tylko dla siebie i podobnie do nich myślących, bez baczenia na realne problemy ludzi z grup ryzyka. W końcu to oni usiłują dokonać zamachu na wolność, posługując się teoriami spiskowymi i podważaniem wyników badań naukowych. Podzielam opinię, że stanowią oni problem numer 1 dla ochrony wolności w dobie debaty covidowej. Jednak nie oznacza to, że należy pomijać zagrożenia z drugiej strony, ze strony histeryków, którzy każde zdanie zawierające sceptycyzm lub chociaż pytanie o te czy inne środki walki z pandemią chcą ocenzurować i uciszyć, imputując autorom winę za śmierć kolejnych tysięcy ofiar. Oni uderzają w wolność samej debaty covidowej, wymachując ukształtowaną już na jej potrzeby poprawnością polityczną/narracyjną, żądaniem samocenzury i cancel culture jako ulubionymi rodzajami broni. Natomiast strachem – narzędziem najmocniej i najskuteczniej burzącym misterny trud budowania wolnego społeczeństwa – operują na równi z antyszczepionkowcami. 

Wolność pod presją antyszczepionkowców

Antyszczepionkowcy (wśród których niestety jest wielu libertarian) zarzucają liberałom popierającym obostrzenia zdradę ideałów wolności, samych siebie obsadzając w roli bojowników o jej sprawę. Ten błąd logiczny może opierać się tylko na zacietrzewieniu, albo na niewłaściwym pojęciu o zagrożeniach dla ludzi wynikających z pandemii. Ktoś, kto stwarza większe ryzyko zarażenia drugiej osoby, choć mógłby stwarzać mniejsze, ten ogranicza wolność drugiego człowieka i to w sposób skrajny, jako że dla wielu ludzi zachorowanie na covid stanowi realne i bardzo poważne niebezpieczeństwo dla życia i zdrowia (co gorsza, jest sporo osób, którzy do grup ryzyka należą bez świadomości tego faktu, z powodu np. utajnionej jak dotąd choroby współtowarzyszącej, która zwiększa ryzyko zgonu, ciężkiego przebiegu lub powikłań w postaci tzw. długiego covidu). Potencjalnie więc każdy z nas może zostać w drastyczny sposób odarty z wolności poprzez lekkomyślne zachowania antyszczepionkowców lub ludzi negujących w ogóle istnienie epidemii. 

To trzeba powiedzieć jasno: nienoszenie masek, niezachowywanie odstępu, niepowstrzymywanie się od wyjścia z domu przy objawach infekcyjnych, odmowa robienia testów czy dezynfekowania rąk, w końcu zaś przede wszystkim nieszczepienie się – to wszystko zwiększa zagrożenie dla innych ludzi, a więc ogranicza ich wolność. Ograniczanie wolności jednego człowieka przez drugiego jest zaś niedopuszczalne z liberalnego punktu widzenia. Ta konstatacja natomiast oznacza, że wszystko to, co antyszczepionkowcy usiłują zohydzić kiepsko dobranym terminem „segregacja sanitarna”, jest zasadne. Zwał, jak zwał.

Słowo „segregacja” ma w tym przypadku stanowić piętno dla wszelkich projektów ograniczenia osobom niezaszczepionym dostępu do infrastruktury spędzania wolnego czasu, a nawet do środków transportu publicznego. Wiadomo, „segregacja” kojarzy się z segregacją rasową w USA, z barami czy toaletami, które opatrywano napisami „Whites only” lub „For colored”. Kojarzy się także, bardziej lokalnie tutaj w Polsce, z wykluczeniami Żydów z różnych miejsc w okresie okupacji niemieckiej (acz i o naszym swojskim „getcie ławkowym” w II RP nie wypada nie wspomnieć), z tramwajami „Nur für Deutsche”, a liberałom może nawet – najbardziej świeżo – z naklejkami „Strefa wolna od LGBT”. A jednak „segregacja sanitarna” z tamtymi rzeczywistymi segregacjami i brutalnymi zamachami na wolność człowieka nie ma nic wspólnego, bo u samego punktu wyjścia różni się odeń zasadniczo. 

Realne segregacje uderzały w ludzi w sposób przez nich niezawiniony, a ich ofiary nie mogły zrobić nic, aby przestać być traktowane gorzej wskutek tamtych segregacji. Człowiek, choćby chciał, nie może przestać być ciemnoskórym, Polakiem, Żydem czy osobą LGBT. Natomiast przestać być niezaszczepionym można niesłychanie łatwo, dobrowolnie i bez żadnych przeszkód. Być niezaszczepionym to wybór, nie ślepy los. Pik, i już nie jesteś „segregowany”. Dlatego „segregacji sanitarnej” nie można porównywać z tamtymi segregacjami z mrocznych kart ludzkiej historii. Bardziej przypomina „segregację” ludzi na posiadaczy prawa jazdy i nie-posiadaczy prawa jazdy. Członków klubu Biedronki i na jego nie-członków. Pierwsi mogą jeździć samochodami i odbierać „Świeżaki” za mniejszą ilość naklejek, a drudzy nie mogą. Nie są równo traktowani, ale jest po temu zasadny powód. I tylko od nich zależy przejście w każdej chwili do grupy „uprzywilejowanej”.

Tak więc „segregacja sanitarna” jest całkowicie zasadna i stanowi świetny mechanizm skłaniania części opornych do decyzji o dobrowolnym zaszczepieniu się. Niestosowanie tego narzędzia przez polski rząd stanowi jedno z najbardziej niepojętych zaniechań naszego kraju w walce z pandemią. Jeśli założyć, że liczbę ofiar czwartej fali można było w ten sposób ograniczyć choćby o połowę, to jest to w zasadzie zbrodnia.

Nieco trudniejszym problemem jest kwestia obowiązku szczepienia na covid. Teoretycznie, jeśli osoby niezaszczepione udałoby się, poprzez surowe stosowanie zasadnej „segregacji sanitarnej”, odizolować od wszystkich zaszczepionych osób, które nie życzą sobie bezwiednie wchodzić w bliskie kontakty z potencjalnymi rozsadnikami wirusa, to taki obowiązek stanowiłby nadmierne ograniczenie wolności indywidualnej niezaszczepionych. W liberalnym ujęciu państwo nie powinno dbać o zdrowie czy dobro żadnego z obywateli pod przymusem. Ludzie mają prawo prowadzić ryzykowny tryb życia. Palenie papierosów, konsumpcja alkoholu, nadmierna konsumpcja cukru, fast-foodów (i wielu innych rzeczy), uprawianie sportów ekstremalnych (a w pewnym wieku tak można zakwalifikować wszystko oprócz szachów, dartów i biliarda) czy posiadanie dużej liczby partnerów seksualnych – wszystko to jest potencjalnie szkodliwe, ale liberałowie protestują przeciwko zakazywaniu ludziom tych rzeczy. Co więcej, zazwyczaj jesteśmy za legalizacją konsumpcji niektórych tzw. miękkich narkotyków, czyli to pole ryzyka związanego z wolnością w odpowiedzialności własnej za skutki chcemy poszerzać. Dopóki więc osoby niezaszczepione nie stanowią ryzyka dla innych, powinny mieć prawo do wolnej decyzji w sprawie tego szczepienia. Paradoksalnie, droga do utrzymania dowolności szczepień na covid prowadzi tylko i wyłącznie przez konsekwentnie wdrażaną „segregację sanitarną”. 

Z drugiej jednak strony zagrożenie dla wolności innych ludzi generowane przez niezaszczepionych nie ogranicza się do ryzyka zarażenia osoby zaszczepionej, ale o zbyt niskim poziomie przeciwciał, aby uniknąć zakażenia (czy to przez upływający 6-miesięczny termin od ostatniego zastrzyku, czy to przez fakt przynależności do grupy dużego ryzyka, czy też do grupy osób, które z przyczyn medycznych się szczepić nie mogą). Niezaszczepieni ograniczają naszą wolność także przeciążając szpitale i blokując dostęp do nich chorym na inne, niezawinione własną brawurą choroby (choćby wysysając personel medyczny z innych oddziałów na oddziały covidowe w dobie szczytów fal pandemii); mogą powodować kolejne lockdowny niektórych branż lub całej gospodarki i skazywać innych obywateli na ruinę finansową; obciążają radykalnie finanse publiczne, zmniejszając potencjalne korzyści nas wszystkich związane z budżetem państwa w dobrym stanie. Wszystko to są ograniczenia wolności, wszystkie one są niedopuszczalne. 

Wolność pod presją poprawności narracyjnej

Gdy jednak do boju przeciwko wolności rusza drugie ekstremum w debacie covidowej, skutki także mogą być opłakane. W tym przypadku cios zostaje wyprowadzony nade wszystko w wolność słowa – można rzec, że to sprawa mniej istotna, aniżeli stwarzanie zagrożenia dla życia i zdrowia (niewątpliwie tak jest), ale jako element bardziej ogólnego trendu, aby ludziom wygłaszającym mniejszościowe poglądy zamykać usta przemożną presją, jest to trend bardzo niebezpieczny.

Doskonałą egzemplifikacją tego zjawiska jest niemiecka debata covidowa i przypadek uznanej i cieszącej się wielkim szacunkiem (przynajmniej do niedawna) politolożki Ulrike Guérot. Guérot zajmowała się przez niemal całą swoją karierę naukową i publicystyczną problematyką europejską i była (jest) wielką orędowniczką pogłębiania integracji europejskiej w kierunku budowy Europy federacyjnej. Na swoje nieszczęście w toku tego roku postanowiła zabrać mocny głos w debacie covidowej. Nie takich poglądów spodziewała się po niej jej własna bańka w mediach społecznościowych, bo Guérot zalicza (zaliczała się?) raczej do lewicowo-liberalnego światka wzajemnej adoracji.

Tymczasem już w 2020 r. Guérot zaczęła od krytyki niektórych obostrzeń, z zamykaniem wewnętrznych granic państw UE na czele. Następnie poddawała w wątpliwość zasadność niektórych, punktowych obostrzeń, zwłaszcza tych najsilniej uderzających w swobody obywatelskie. Z częścią jej następnie głoszonych poglądów można się (jak ja) śmiało nie zgadzać. Guérot niewątpliwie odrzuciłaby większość powyższej argumentacji, która doprowadziła mnie do poparcia „segregacji sanitarnej” i uznała ostre i wykluczające z życia społecznego poglądy i propozycje względem niezaszczepionych za niedopuszczalną „stygmatyzację znacznej grupy naszych współobywateli”. To jednak nie oznacza, że Guérot nie ma wcale racji. Wielu polskich liberałów, w tym także przedstawicieli naszego środowiska skupionego wokół „Liberté!”, raz po raz uznawało niektóre obostrzenia, stosowane przecież wcale nie tylko w Polsce przez PiS, ale i w wielu innych krajach przez rządy bezdyskusyjnie liberalno-demokratyczne, za zbyt głęboko ingerujące w nasze życie i wolność. Krytykowaliśmy lockdown i zamykanie szkół, sugerując izolowanie osób z grup ryzyka jako alternatywne rozwiązanie. Dzisiaj jesteśmy gotowi żądać stosowania obostrzeń dla niezaszczepionych zamiast lockdownu dla wszystkich. W imię dobra naszej sytuacji ekonomicznej, w imię troski o zdrowie psychiczne młodego pokolenia, w imię wielu innych ważnych wartości i celów (oczywiście z wolnością na czele).

Guérot także opowiadała się przeciwko zamykaniu gospodarki, wskazując na niebezpieczeństwo wytworzenia się przy tej okazji tzw. law of unintended consequences. Wskazywała, że niektóre obostrzenia się nieproporcjonalnie ostre wobec nikłego dla przebiegu pandemii znaczenia celów, które są w stanie osiągać. Przede wszystkim zaś – i tutaj Guérot trafiła w samą „dziesiątkę” – przestrzegała, że dla państw taka pandemia to wymarzona okazja, aby obywateli „opiłować” z części ich demokratycznych swobód i pytanie brzmi, czy nie na zawsze? Dlatego Guérot na każdym kroku powtarzała, że każde obostrzenie musi być związane z jasną deklaracją cofnięcia go, gdy covidowa konieczność jego stosowania przeminie lub zelżeje. Dla każdego liberała są to oczywiste oczekiwania.

Ponadto domagała się Guérot, aby – co stanowi wymóg demokracji – o każdym obostrzeniu wolno było swobodnie debatować i testować w dyskusji jego zasadność. Aby decydenci czuli, iż są opinii publicznej każdorazowo winni przekonujące i niezbite wyjaśnienia, gdy wolność obywatelska zostaje zawieszona lub zawężona. Mówiła wtedy, że „stygmatyzacja krytyki to koniec demokracji”. Krytykowała stan rzeczy, w którym jedna strona – zwolennicy obostrzeń z autorytetem rządu za plecami – mają z definicji przewagę i samodzielne prawo definiować pojęcia i węzłowe punkty debaty; w którym przyjmuje się, że autorów niektórych opinii w ogóle „nie wypada” słuchać, bo mnożąc wątpliwości sami wykluczyli się poza ramy swoistej covidowej racjonalności. Guérot podkreśla, że trafny argument może niekiedy paść nawet z ust w innych sytuacjach głupich ludzi, więc argumentów należy słuchać i nie zakładać z góry, że po tamtej stronie nigdy nie może być racja. 

Tak oto, zwłaszcza nawiązując do aspektu „przewagi narracyjnej”, Guérot wystąpiła przeciwko kształtującej się w tym roku poprawności politycznej debaty covidowej, w której cancelować należy każdego, kto raz wygłosi pogląd krytyczny wobec walki z pandemią wszystkimi siłami, także bazookami skierowanymi na muchę. Guérot wystąpiła ponadto przeciwko tej polaryzacji debaty covidowej, w której najbardziej doniosły głos uzyskują te dwie radykalne grupy, obie na swoje sposoby wrogie wolności. Gdzie każdy, kto wątpi w absolutną potrzebę zamknięcia szkół, ten z miejsca (i dożywotnio?) jest „foliarzem”. Gdzie każdy, kto domaga się, aby niektóre obostrzenia dotyczyły tylko osób dobrowolnie niezaszczepionych, jest „nazistą”. W takich realiach liberalny głos środka jest jednym i drugim, w zależności od kontekstu. 

Samą Guérot oczywiście spotkało dokładnie to, przed czym chciała przestrzegać. Lewicowi stróże poprawności narracyjnej wokół polityki antycovidowej urządzili badaczce kolosalny shit-storm, usiłowano zablokować rozpoczęcie przez nią pracy na uniwersytecie w Bonn, tamtejsi studenci zaczęli (jak to studenci w tych czasach) „bać się o własne bezpieczeństwo”, gdyż powszechnie znana „lekkomyślność prof. Guérot” może sprowadzić na nich infekcje. Kanały w mediach społecznościowych Guérot zamieniły się rynsztok, więc zamknęła je ona w końcu jesienią. Postanowiła też wrócić do tematyki europejskiej i zrezygnować z udziału w debacie covidowej, a więc w końcu, umęczona, zastosowała samocenzurę. 

***

Covid będzie z nami jeszcze jakiś czas. A więc także i debata covidowa. Może niedługo stanie się ona „starym klasykiem”, ale jej z licznych pułapek długo będzie się nam rzucać kłody pod nogi. Szykuje się tutaj niestety walka na dwa fronty.

Nie tylko oganizacje pozarządowe. Kto może zakończyć przemysłową hodowlę zwierząt :)

Nie ma obecnie wątpliwości co do poziomu świadomości zwierząt, które masowo trzymane są w zupełnie nienaturalnych i powodujących olbrzymi stres oraz cierpienie warunkach. Do tego sama skala hodowli jest tak wielka, że mając choć minimum empatii, nie sposób przejść wobec niej obojętnie.

Działanie na rzecz zwierząt hodowlanych jest satysfakcjonujące, ale i trudne. Produkcja zwierzęca w hodowlach przemysłowych jest jednym z największych etycznych wyzwań współczesności. Nie ma obecnie wątpliwości co do poziomu świadomości zwierząt, które masowo trzymane są w zupełnie nienaturalnych i powodujących olbrzymi stres oraz cierpienie warunkach. Do tego sama skala hodowli jest tak wielka, że mając choć minimum empatii, nie sposób przejść wobec niej obojętnie.

Poza cierpieniem zwierząt hodowla przemysłowa dotyka również wielu innych obszarów, które są dla ludzi ważne: wysokie spożycie mięsa jest związane z szeregiem chorób cywilizacyjnych, wycinką lasów i zmniejszaniem bioróżnorodności, antybiotykoopornością i wzrostem ryzyka pandemii. Produkcja zwierzęca odpowiada też za dużą część światowej produkcji CO2 i tym samym wpływa na zmianę klimatu. Problem jest więc nie tylko olbrzymi, ale i bardzo złożony, a przez to trudny do rozwiązania. Rozpoczynając zmagania na dowolnym jego odcinku, łatwo docieramy do miejsc, w których nasz odcinek łączy się z kolejnymi zależnościami o charakterze ekonomicznym, kulturowym czy politycznym.

Z drugiej strony ta wielowymiarowość problemu sprawia, że osoby o bardzo różnych kompetencjach i zainteresowaniach mają możliwość włączenia się w pracę nad zakończeniem przemysłowej hodowli zwierząt. Niektóre opcje w tym względzie są zdecydowanie bardziej popularne niż inne, warto więc przyjrzeć się uważniej tym mniej intuicyjnym, ponieważ mogą być szansą dla osób, które obecnie nie widzą dla siebie miejsca w ruchu działającym na rzecz zwierząt.

Wolontariat nie dla każdego

Pierwszym impulsem wielu osób, które chcą zaangażować się w pomoc zwierzętom hodowlanym, jest wspieranie organizacji pozarządowych – najchętniej poprzez zatrudnianie się w nich, albo wolontariat. Jest to krok bardzo wartościowy, bo wiedza, kompetencje, albo po prostu dodatkowa para rąk do pracy, są zawsze dużą pomocą. Jednak nie dla wszystkich osób krok ten jest możliwy do wykonania, a co istotniejsze, nie zawsze jest on najlepszy. Praca w organizacjach pozarządowych wiąże się z reguły ze stosunkowo niskimi zarobkami. Liczba osób, które organizacje są w stanie zatrudnić czy efektywnie zaangażować w ramach wolontariatu, również jest ograniczona. Do tego nie wszystkie umiejętności będą najlepiej wykorzystywane właśnie w NGO-sach, a część osób może najzwyczajniej nie być w stanie znaleźć dobrej organizacji dla siebie, albo nie mieć wystarczającej ilości wolnego czasu, żeby móc zostać wolontariuszem i wolontariuszką bez ciągłych wyrzutów sumienia, że nie dają z siebie tyle, ile powinni.

Możliwością wsparcia, o której zapomina zbyt wiele osób rozważając pomoc organizacjom pozarządowym, jest po prostu przekazywanie darowizn. W przypadku NGOsów działających na rzecz zwierząt hodowlanych takie wsparcie jest szczególnie istotne, ponieważ ciężko im rywalizować o środki z organizacjami pomagającymi ludziom. Warto mieć na uwadze, że do organizacji zajmujących się zwierzętami trafia niewielka część ogółu darowizn, a te, które do nich trafiają, są przeznaczane w większości na pomoc zwierzętom domowym, takim jak psy i koty. Na wsparcie działań na rzecz zwierząt gospodarskich wydawane są stosunkowo niewielkie środki, pomimo tego, że hodowla przemysłowa prowadzi do olbrzymiej skali cierpienia, a jej skutki wpływają też bardzo negatywnie na życie ludzi.

Przekazywanie darowizn wydaje się często mniej wartościową formą pomocy, ale jest to intuicja bardzo błędna. Jest wiele bardzo wartościowych działań, które organizacje są w stanie wykonać, mając do dyspozycji niewielką ilość osób, ale za to pokaźny budżet, a nawet akcje oparte na zaangażowaniu dużej ilości uczestników i uczestniczek – takie jak demonstracje – wymagają wielu środków na zapewnienie odpowiedniej infrastruktury, promocję i działania towarzyszące.

Zarabianie, żeby dawać

Pomaganie przez przekazywanie pieniędzy nie musi też oznaczać okazjonalnego wpłacania 100 złotych na wybraną organizację. Coraz więcej osób decyduje się z dawania uczynić istotną część swojego życia i tożsamości. Jedną z koncepcji, która została spopularyzowana dzięki działaniom ruchu efektywnego altruizmu (ruchu społecznego, który zajmuje się badaniem i promowaniem najbardziej skutecznych sposobów czynienia dobra) jest „zarabianie by dawać” (ang. „earning to give”) – świadome maksymalizowanie swoich możliwości zarobkowych, w celu przekazywania istotnej części przychodów na cele dobroczynne.

Rozpowszechnianiem tej formy pomocy zajmuje się między innymi organizacja Giving What We Can[1], założona w 2009 roku w Oxfordzie przez filozofa Toby’ego Orda. Członkinie i członkowie organizacji publicznie deklarują oddawanie co najmniej 10% swoich przychodów na cele najskuteczniejszych organizacji pozarządowych. Publiczna deklaracja towarzysząca przekazywaniu pieniędzy jest ważną częścią tej formy aktywizmu, ponieważ działaczom zależy również na promowaniu dobroczynności oraz promowaniu samego wpłacanie darowizn jako ważnej części czynienia dobra.

Wiedząc, że nie każda osoba jest w stanie podjąć pracę w organizacji pozarządowej działającej na rzecz zakończenia przemysłowej hodowli zwierząt, czy nawet oferować jej swój czas i umiejętności wolontariacko, myślenie w kategoriach „zarabiać by dawać” ma dużą wartość, bo znacząco zwiększa ilość opcji, które możemy brać pod uwagę, chcąc mieć istotny wkład w rozwiązanie tego problemu. Może to być również dobra podstawa do czerpania dodatkowej przyjemności i satysfakcji z pracy, która jest zgodna z naszymi predyspozycjami i wykształceniem. Nadwyżki finansowe można wydawać na różne rzeczy, ale niewiele z nich da nam taką frajdę, jaką dać może świadomość ratowania życia.

Zmniejszanie ryzyka

Do sposobów na odchodzenie od przemysłowej hodowli zwierząt, który jest bardzo interesujący, ale jeszcze nie wystarczająco popularny w Polsce, jest szczególny przypadek tzw. dywestycji, który skupia się na odsuwaniu inwestycji od firm, których działanie jest związane z hodowlą zwierząt lub w inny sposób szkodzi planecie. Ten rodzaj zarządzania zasobami finansowymi upowszechnił się dzięki inwestorom, którzy odsuwali swoje pieniądze od wydobycia węgla i innych paliw kopalnych. Jak podaje The Financial Times, w 2014 roku 180 instytucjonalnych inwestorów zdecydowało się wycofać swoje aktywa z sektora brudnej energii[2]. W 2019 roku ta liczba wzrosła do 1100 podmiotów, które wspólnie zarządzają aktywami o wartości 11 bilionów dolarów. W 2021 roku Forbes informuje już o 1200 funduszach z 16 krajów, zarządzającymi łącznie 40 bilionami dolarów[3]. Misją inwestorów zrzeszonych w Institutional Investors Group on Climate Change (IIGCC) jest mobilizacja kapitału na rzecz globalnej transformacji niskoemisyjnej oraz zapewnienie odporności inwestycji i rynków w obliczu zmian klimatycznych.

W swoich dążeniach do prowadzenia zeroemisyjnych portfoliów, rosnąca liczba inwestorów przygląda się coraz uważniej także hodowli przemysłowej. Zmiany klimatyczne są tu ważnym argumentem, ale nie jedynym, który sprawia, że inwestycje w hodowle przemysłową są po prostu złe. Ostatnie dwa lata bardzo dobitnie pokazały jak głęboki kryzys może wywołać pandemia, a warto pamiętać, że epidemiolodzy od wielu lat ostrzegali, że hodowla przemysłowa zwierząt jest jednym z głównych zagrożeń pandemicznych[4]. Między innymi dlatego, że duże zagęszczenie zwierząt sprzyja mutacjom, a jednocześnie niska odporność zwierząt trzymanych w nienaturalnych warunkach wymusza wysoki poziom zużycia antybiotyków i innych lekarstw na fermach, co z kolei prowadzi do coraz większego problemu antybiotykooporności.

Równie istotnym czynnikiem ryzyka dla inwestorów są też zmieniające się postawy konsumenckie. Oprócz wzrostu zainteresowania dietami roślinnymi, który stymuluje innowacje w obszarze produkcji żywności, coraz większa ilość konsumentów jest żywotnie zainteresowana podnoszeniem poziomu dobrostanu zwierząt hodowlanych. Z tego też względu kolejne firmy wycofują się z używania jajek klatkowych, futer ze zwierząt, czy kurczaków z najbardziej intensywnych hodowli. Wszystko wskazuje na to, że ten trend będzie nabierał na znaczeniu, a towarzyszyć mu będą coraz dalej idące krajowe i międzynarodowe regulacje – zarówno prawne, jak i wewnątrz-organizacyjne, dobrowolnie przyjmowane przez sklepy, restauracje i sieci hoteli.

Nurt dywestycji w obszarze hodowli przemysłowej zwierząt rozpoczął się później niż ten w obszarze paliw kopalnych, ale rozwija się równie dynamicznie. Najistotniejszą siecią inwestorów odwracających się od wspierania produkcji zwierzęcej jest Farm Animal Investment Risk & Return (FAIRR)[5], założona w 2015 roku przez Jeremy’ego Collera. Sieć skupia obecnie inwestorów o łącznej wartości zarządzanych aktywów szacowanej na 45 bilionów dolarów. FAIRR publikuje liczne raporty na temat ryzyka finansowego związanego ze wspieraniem hodowli przemysłowej zwierząt, oraz stale pozyskuje nowych członków.

Wpływ przez skalę

Wiele osób, którym leży na sercu dobro świata, trafia do organizacji pozarządowych. W obliczu problemów o dużym stopniu skomplikowania i olbrzymiej skali, warto szukać dla nich rozwiązań także tam, gdzie istnieje największy potencjał innowacyjności i skalowalności. Takim miejscem jest biznes.

Ela Madej, partnerka w 50 Years VC (funduszu inwestycyjnym skupiającym się na startupach mających dużą szansę na pozytywny wpływ na świat) w swojej prelekcji na temat nowoczesnych technologii jako narzędzia altruizmu stwierdziła, że jej firma wierzy, że “niektóre z największych problemów świata mogą i powinny być postrzegane jako okazje biznesowe, kiedy to rynek czeka na technologię lub na spadek kosztów”[6].

Taką okazją jest z pewnością rosnący rynek alternatyw dla mięsa, mleka, skór i innych produktów pochodzenia zwierzęcego. Prognozy rozwoju dla tego sektora są bardzo optymistyczne, na co składają się również analizy wskazujące, że alternatywy dla mięsa będą stopniowo wypierać z rynku mięso pochodzące z uboju zwierząt. Podczas niedawnej debaty „Żywność roślinna – nowe produkty, nowa konsumpcja”, Igor Sadurski – współzałożyciel polskiej marki Bezmięsny opowiadał o rozwoju swojej firmy: „Rośliśmy i rośniemy od 100 do 300% rok do roku. Rynek roślinnych zamienników produktów spożywczych jest wart mniej więcej 600 mln zł w Polsce”[7]. Bezmięsny wystartował w 2015 roku i jest jednym z najprężniej rozwijających się polskich producentów alternatyw dla mięsa. Marka jest już obecna również zagranicą pod nazwą Plenty Reasons.

Sukces Bezmięsnego nie jest odosobniony. W Polsce nadal jednak jest miejsce dla nowych firm działających w obszarze alternatyw dla produktów pochodzenia zwierzęcego, zaś zainteresowani nim inwestorzy mogą myśleć zarówno o produktach kierowanych bezpośrednio do konsumentów, jak i półproduktach, które trafiają do sektora HoReCa. Szanse są nie tylko w samym sektorze produkcji żywności, ale również w technologiach, które usprawniają logistykę lub komunikację z klientami. Jak w każdym dynamicznie rozwijającym się sektorze, najlepszy moment na założenie firmy był kilka lat temu, ale kolejny dobry moment jest właśnie teraz.

W związku z olbrzymim potencjałem do uzyskiwania efektu skali, oraz dużym polem do popisu dla innowacyjnych rozwiązań, jakie daje środowisko biznesowe, byłoby wielką stratą dla świata, gdyby utalentowane i doświadczone osoby, którym zależy na poprawianiu losu zwierząt hodowlanych, brały pod uwagę wyłącznie pracę w organizacjach pozarządowych. W dynamicznie rozwijających się polskich i zagranicznych firmach jest również stałe i duże zapotrzebowanie na talent połączony z chęcią naprawiania świata.

Wyrównywanie szans

Ważnym politycznie wyzwaniem, z którym trzeba się będzie zmierzyć na drodze do budowania bardziej zrównoważonego systemu produkcji żywności, są różnego rodzaju dopłaty, których głównymi beneficjentami są właśnie przemysłowe hodowle zwierząt.

Pomimo głośnych postulatów obniżania śladu węglowego na terenie UE oraz takich inicjatyw jak Europejski Zielony Ład, Wspólna Polityka Rolna jest najwyższą pozycją w budżecie unijnym, a znaczna część unijnych dopłat trafia do największych hodowców zwierząt. Z analizy Włodzimierza Gogłozy zawartej w jego wykładzie „What is the EU Common Agricultural Policy and Why you should CARE?“[8] wynika, że system dopłat w ramach Wspólnej Polityki Rolnej wręcz wspiera konsolidację mniejszych producentów w wielkie megafermy, a więc w jakimś stopniu przyczynia się do intensyfikacji produkcji zwierząt. Dodatkowo, wbrew obiegowym opiniom na temat wysokiego poziomu dobrostanu na fermach w Europie, kontrole unijne na fermach są bardzo rzadkie, zwykle zapowiadane z wyprzedzeniem, kary za naruszenia prawie nie istnieją, a większość zwierząt hodowanych na fermach jest wyjęta z przepisów zapewniających ogłuszenie przed śmiercią.

Dopłaty i subwencje nie są jedynymi przykładami politycznych działań, które aktywnie wspierają przemysłową hodowlę zwierząt. Lobbing dużych producentów żywności sprawił, że regulowane są też niektóre nazwy produktów. Od dłuższego czasu mleko sojowe można nazywać tylko napojem sojowym, pomimo tego, że jest w stanie zastępować mleko krowie we wszystkich tradycyjnych zastosowaniach kulinarnych. Regularnie powracają też próby dalszego wpływania na możliwość stosowania słów kojarzonych z produktami mięsnymi do nazywania ich roślinnych zamienników. Są to działania celowe, mające szkodzić konkurencji ze strony producentów alternatyw dla mięsa i innych produktów odzwierzęcych.

Wyrównywanie szans dla produktów alternatywnych dla tych, które pochodzą z przemysłowej hodowli zwierząt, to bardzo ważny politycznie cel, który ma szansę znaleźć poparcie u osób reprezentujących bardzo różne opcje światopoglądowe. Nawet środowiska reprezentujące rolników powinny w końcu dostrzec szansę jaka tkwi w produkcji i przetwórstwie białek roślinnych. Długofalowo bardziej opłacalne będzie antycypowanie trendów konsumenckich, zamiast usilnych prób utrzymywania status quo. Taką próbę zresztą podjęto przy okazji wprowadzania unijnego zakazu stosowania klatek bateryjnych w hodowli kur – kiedy polscy rolnicy ociągali się z wymianą klatek na ulepszone, niemieckie sieci handlowe zapowiedziały, że w przypadku niedostosowania się do wyższych standardów dobrostanu, przestaną kupować jajka z Polski.

Przyłączysz się?

Jeżeli ktoś zgodzi się, że zakończenie hodowli przemysłowej zwierząt jest jednym z najważniejszych wyzwań z jakimi będziemy mierzyć się za naszego życia, to sposobów na włączenie się w pracę nad tym wyzwaniem jest wiele i jestem przekonana, że każda i każdy jest w stanie mieć znaczący wkład w rozwiązywanie tego problemu. Warto też podjąć taką próbę, bo oprócz tego, że robimy to dla innych – w tym przypadku dla miliardów czujących i inteligentnych istot, które spędzają całe swoje życie w zamknięciu – robimy to również dla siebie. Nie tylko dlatego, że hodowla przemysłowa zwierząt zagraża naszej przyszłości. To nieprawda, że szczęścia nie można kupić – hojność i altruizm sprawiają, że jesteśmy szczęśliwsi, więc wszystko zależy od tego, jak wydajemy nasze pieniądze[9].

 [1] givingwhatwecan.org

[2] https://www.ft.com/content/4dec2ce0-d0fc-11e9-99a4-b5ded7a7fe3f

[3] https://www.forbes.com/sites/jamesconca/2020/09/07/managers-of-40-trillion-make-plans-to-decarbonize-the-world/#3015a0575471

[4] https://www.foodnavigator.com/Article/2021/02/02/Scientists-warn-factory-farming-raises-future-pandemic-risk-COVID-19-could-be-a-dress-rehearsal

 [5] https://www.fairr.org/

[6] https://www.youtube.com/watch?v=21RaiDtr4V4

 [7] https://www.portalspozywczy.pl/zywnosc-roslinna/wiadomosci/bezmiesny-ile-jest-wart-rynek-roslinnych-zamiennikow,205090.html

 [8] https://www.youtube.com/watch?v=cEIPR4whDGU

[9] https://time.com/collection/guide-to-happiness/4857777/generosity-happiness-brain/

Broniąc istot najsłabszych – z mec. Karoliną Kuszlewicz rozmawia Marcin Łubiński :)

Marcin Łubiński: Jesteś osobą obdarzoną niezwykłą wrażliwością. Związałaś się z ochroną tych, którzy nie mają głosu na niemal żadnej płaszczyźnie dotyczącej ich życia. To zaangażowanie widać na polu prywatnym oraz zawodowym. Prowadzisz bloga, warsztaty edukacyjne, jesteś autorką książek. Swoimi działaniami motywujesz do działania setki osób w całym kraju, dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem. Jednak ponad wszystko związałaś się z ochroną zwierząt zawodowo. „Bronisz” ich bardzo dosłownie, na wokandzie. Skąd wybór takiej ścieżki kariery?

Karolina Kuszlewicz: Tak, zresztą właśnie wyszłam z sądu. Broniłam aktywistek, które patrzą na ręce myśliwym. Zostały oskarżone o blokowanie odstrzału sanitarnego, to aktualnie przestępstwo. Z jednej strony to fatalne, że państwo jest tak antyobywatelskie, że zaczyna ścigać obrońców przyrody jak przestępców, z drugiej to dla mnie zaszczyt, że mogę bronić ludzi o tak jasnych wartościach. Rzeczywiście moje życie osobiste i zawodowe jest wyraźnie oparte na tych samych wartościach: szacunku do każdej istoty i respektowaniu jej prawa do życia oraz takim wręcz pierwotnym sprzeciwie wobec niesprawiedliwości. Jestem prawniczką – buntowniczką, tak czasem o sobie mówię. Zawód adwokatki traktuję jako narzędzie formalnej obrony najsłabszych istot w systemie, a nie cel sam w sobie. Uznaję, że zwierzęta są grupą marginalizowaną.

My, ludzie, schowaliśmy się za murem z betonu, paragrafów i pieniędzy. Uprawiając polityką ekspansywną, uzurpacyjną wobec innych gatunków.  Tymczasem na człowieczeństwo powinniśmy zacząć patrzeć jak na pojęcie, które włącza inne gatunki. Świetnym przykładem takiej potrzeby są miasta, które ewidentnie pokazują, że my jako ludzie nie żyjemy tam sami, dzielimy je z innymi gatunkami..

Punktem wyjścia mojej postawy jest bezdyskusyjne przekonanie, że życie każdej istoty należy tylko do tej istoty konkretnej. A zatem tylko ta konkretna istota ma prawo do decydowania o swoim życiu. Badania nad zwierzętami kręgowym nie pozostawiają wątpliwości co do osobowości zwierząt i tego, że mają one swoje potrzeby, role. Widzimy tam liderów i liderki i tak dalej. Wspólna nam wszystkim jest absolutna, fundamentalna potrzeba bezpieczeństwa i potrzeba posiadania domów. Po stronie ludzkiej jest to oczywiście dom w postaci mieszkania, ale po stronie zwierząt analogiczna potrzeba także istniej.e

Ba, ona nawet często jest realizowana w formie mieszkania, wystarczy spojrzeć na ptaki. Granica pomiędzy tym, co ludzkie, a tym co zwierzęce przebiega najbardziej w naszych umysłach i sercach. To my stworzyliśmy tę przepaść. Ja z kolei zostałam tak wychowana, że w ogóle nie znałam tej przepaść, a wręcz musiałam odbyć trudną lekcję społeczno-kulturową, że ona istnieje i niesie zniszczenie, cierpienie, wykorzystywanie, izolację. Nigdy się z tą przepaścią nie zintegrowałam.

Jak zatem wyglądało twoje wychowanie? Co ukształtowało cię w taki sposób?

Byłam wychowywana przez babcię i od kiedy pamiętam babcia była wegetarianką. To jest niesamowite, ponieważ moja babcia ma ponad 80 lat. Od kilkudziesięciu lat nie je mięsa. W Polsce powiatowej, z której mojej babcia pochodziła, przez lata była to postawa wręcz nieprawdopodobna. Co więcej, moja babcia tą postawę życiową wzięła od swojego ojca czyli mojego pradziadka, który po prostu widząc katastrofę, jaką przyniosła wojna, zniszczenie i odbieranie życia, powiedział, że już nie chce brać udziału w zabijaniu.

Babcia wychowywała mnie po pierwsze bez mięsa, chociaż nigdy nie było to tak nazwane „babcia nie je mięsa, więc ja też nie jem”.  Miałam dostęp do jednej i drugiej postawy, bo mój dziadek był osobą jedzącą mięso. Tak więc nic nie było mi zakazane, ale ja byłam tak zapatrzona w babcię i podążałam jej śladami – zresztą nie tylko w kontekście jedzenia – chociaż może jeszcze chwilę o tym jedzeniu.

Odkąd pamiętam było dla mnie oczywiste, że zwierzę jest odczuwająca istotą, która ma życie odrębne od mojego. Już jako dziecko traktowałam psy, z którymi żyłam jako towarzyszy a nie moją własność. Do dziś nie wyobrażam sobie życia psa, ale szanuję i uznaję też jego własną przestrzeń. Nie jest moim pupilem dla poprawy nastroju.

Myślę, że to jest bardzo ważne, aby w tym kontekście myśleć o zwierzętach towarzyszących. Ta relacja nie powinna być oparta na własności, bo to jest charakterystyczne dla tzw. stosunków rzeczowych, lecz na opiece. W związku z tym, że są udomowione i są z nami, to ich życie musi być także dostosowane do tych reżimów, których wymagają ludzkie warunki, na przykład też dla samego bezpieczeństwa dla takiego zwierzęcia. Ale zawsze czułam tą odrębność. W związku z tym mój umysł nie mógł pojąć, że zwierzęta mogą być zjadane przez człowieka.

Dla mnie to było po prostu zjadanie innej istoty, zupełnie niemieszczące się w moim dziecięcym wtedy umyśle. Tak mnie wychowano. To była taka postawa obecna w prozie życia. Nie były to jakieś głębokie rozmowy na temat naszego stosunku do zwierząt, do praw zwierząt. W ogóle nie było tam takich pojęć jak prawa zwierząt. To była moja obserwacja jako dziecka. Takie proste – czemu miałabym jeść inną istotę? Zabrać jej życie, by ją zjeść. Mnóstwo czasu spędzałam w kontakcie z przyrodą, razem z moją babcią, całe godziny na jej działce. I pamiętam, że wszystkie zwierzęta, które były na tej działce: ślimaki, koniki polne, myszy… ja je uwielbiałam obserwować, uwielbiałam się bawić pośród tych zwierząt, przede wszystkim wokół tych ślimaków, które były wszędzie.

Do dziś mnie to zadziwia. Gdy nieco podrosłam i wychodziłam na podwórko, wokół bloku z dzieciakami, zobaczyłam praktykę zbierania ślimaków czy innych takich małych zwierząt w słoikach, ewentualnie łaskawie robiono dziurki w tym wieczku od słoika, acz nie było to wcale oczywiste. Pamiętam, że mnie to bardzo zatrwożyło i nie mogłam zrozumieć tej potrzeby, aby je mieć i przynieść do domu. To był już wtedy jakiś rodzaj głębokiego współodczuwania, choć tak prosty, wyrażony językiem dziecka.

Byłam przekonana, że domem ślimaka jest podwórze, te liście, ta ziemia i że po prostu on jest zabierany z tego domu. Dla mnie to było bardzo okrutne, żeby zabierać istotę z jej domu, zaburzyć podstawę bezpieczeństwa. Nazywam to oczywiście domem po ludzku, bo to jest po prostu miejsce bytowania tego zwierzęcia. Gdy na przykład prowadzę samochód, to korzystam tylko z tego przywileju, że jestem człowiekiem i mój gatunek jest na tyle silny i sprawny technicznie, aby budować drogi. Ale cały czas pamiętam o tym, że wjeżdżam komuś do domu.

Więc najpierw były wartości bardzo mocno zakorzenione w moim dzieciństwie. Nie musiałam przejść żadnej specjalnej przemiany, dalsze etapy to raczej uczenie się zabierania głosu w imieniu zwierząt. Zawsze mocno czułam, że nie mam prawa przekraczać granicy innych istot, również innych ludzi.

Gdy mówię o tym uniwersalnym zdaniu, że życie danej istoty należy tylko do niej, myślę na przykład o zwierzętach hodowlanych, o tym, że życie takiej świni jest całkowicie zabrane już od momentu planowania rozmnożenia matki tego prosiaka. Po tym jak to zwierzę się urodzi, jest zabierane od matki, jest w kojcu, jest zabijane albo jest tuczone, aby potem być zabite. Krowy rozmnaża się przez sztuczne i brutalne zapłodnienie. odbiera się matce i trzyma się je w rodzaju plastikowego igloo.

Niektóre przeznaczone są na cielęcinę. Inne się hoduje, w sposób skandaliczny używając tych zwierząt po to, aby produkować mleko i produkty mleczne, a potem się je zabija. Jeszcze inne hoduje się po to, aby zabić je w uboju rytualnym na mięso i nawet nie pozwala się na ich ogłuszenie, odebranie świadomości przed tym zabiciem. Ich odrębne życie, które wynika z jakichś pierwotnych zupełnie niepodważalnych zasad, jest skrajnie zawłaszczone przez człowieka.

Ogromne emocje wywołują w nas próby manipulacji państwa w kwestii praw reprodukcyjnych kobiet, to jest symboliczne wchodzenie i wkładanie ręki w ciała kobiet żeby realizować swoją politykę … W stosunku do zwierząt pozaludzkich, np. krów to się dzieje na poziomie dosłownym, wkładana jest im ręka do pochwy w celu sztucznego zapłodnienia.

Nie wiedziałam, że zostanę prawniczką, to nie było moje marzenie, czy jakaś jedna ścieżka, którą obrałam. W dużym stopniu jest to zasługa moich rodziców, którzy wcześniej niż ja mieli takie spostrzeżenie, że ja mam takie predyspozycje intelektualne, które akurat bardzo pasują do prawa. Lubiłam logikę, rozwiązywanie zadań, ale i opisywanie tego, co nieoczywiste w świecie, złożone.

Moja praca jest pracą głęboką. Jestem spełniona, czuję, że łączę takie najlepsze predyspozycje, ale też znalazłam swoje miejsce, dlatego, że nie zgodziłam się na ten stereotyp, że prawnik czy prawniczka ma być…  Że aby być profesjonalnym w moim zawodzie adwokackim czy w ogóle prawniczym, wymagane jest schowanie do kieszeni wrażliwości. Przeciwnie, wrażliwość jest moją siłą. A prawo jest narzędziem do formalnej realizacji tej wrażliwości i upominania się o prawa, które uważam za podstawowe.  Zdecydowałam się na wybór takiej drogi, poczułam, że to dobry kierunek, napisałam pracę magisterską na temat międzynarodowej ochrony praw zwierząt.

Nikt nie chciał być moim promotorem. No bo jak to? Prawo i zwierzęta, to brzmiało jak oksymoron. Prawnicy mają zajmować się „spółkami z.o.o”,  fuzjami, traktatami o prawie morza, czy prawie energetycznym, prawem karnym, przestępstwami drogowymi i tak dalej… No ale jak to zwierzętami? Pamiętam, że to nie pasowało. Byłam uparta,  znalazłam osobę odważną, profesor prawa międzynarodowego, który się zgodził być promotorem pracy i napisałam tą pracę magisterską. Początkowo miał obawę, iż będzie to płacząca praca o pieskach i kotkach. Szybko ją jednak rozwiałam. Powstała bardzo solidna praca, za którą dostałam wyróżnienie.

Ale to było trudne. Na moich studiach nie było ani słowa o tym, co to jest wrażliwość. To była zupełnie zmechanizowana nauka prawa. Poszłam swoją ścieżką i to się udało. Kiedy odbywałam aplikację adwokacką, byłam przekonana, że potrzebuję pracy, w której zrealizuję swoje wartości. I tutaj wchodził właśnie ten mój ścisły umysł, który mówił: „OK, wartości potrzebują przejścia w sferę skonkretyzowanych decyzji i instrumentów ochronnych”. I tym się zajmuję.

To jest mój przekaz do osób wrażliwych: „Nie bójcie się prawa! Prawo potrzebuje takich ludzi, które połączą twarde myślenie z wrażliwością. ”.  Stworzyłam zresztą taką koncepcję prawa, którą nazywam koncepcją prawa wrażliwego. Niedługo ukaże się mój pierwszy artykuł właśnie na ten temat.

Co nazwałabyś swoim największym sukcesem zawodowym, jeśli chodzi o ochronę prawną zwierząt? Która ze spraw najbardziej utkwiła w twojej pamięci?

Oczywiście sprawa karpi, która trwa od 2010 roku, a zatem ponad 10 lat. Gdy się zaczynała, byłam na aplikacji adwokackiej, czyli przez całą moją karierę, przez całą ścieżkę zawodową, adwokacką, zajmuje się tą jedną sprawą, która wciąż jest w sądzie.

Mogę śmiało powiedzieć, że karpie nauczyły mnie wszystkiego o prawie. To w tej sprawie napisałam mój pierwszy subsydiarny akt oskarżenia – to jest taka instytucja prawna, którą wykorzystuje się, kiedy prokuratura nie widzi przestępstwa. Ktoś składa zawiadomienie, jakaś organizacja – wtedy to była fundacja „Noga w łapę” – a prokuratura mówi: „Nie będziemy tego prowadzić, bo nie ma podstaw”.  Wówczas takiej organizacji zostaje wniesienie aktu subsydiarnego, czyli takiego który zastępuje wniosek prokuratorski. To jest niezwykłe trudne.

Bo w Polsce to prokurator jest organem ścigania – tą emanacją państwa – która ściga za przestępstwa. W tej sprawie prokurator nie występuje, więc musiałam wcielić się w w rolę oskarżyciela, a to nie jest oczywiste w zawodzie adwokackim. Ta sprawa dotyczy karpi, które były przetrzymywane bez wody w skrzynkach, skakały po sobie, szarpały się, było widać, że bardzo się męczą. Następnie były ładowane do worków foliowych bez wody. Miałam absolutne przeczucie, bez wątpliwości, że racja ze strony moralnej jest bezdyskusyjnie po naszej stronie, ale również ze strony prawnej.

A życie to zweryfikowało. Przez pierwsze 6 lat przegrywaliśmy tę sprawę na każdym poziomie – w pierwszej i drugiej instancji sądu. Ale nie poddaliśmy się. Napisałam kasację do Sądu Najwyższego – to nadzwyczajny środek odwoławczy, bo dotyczy rażącego naruszenia prawa.

Po doświadczeniu 5 letnich porażek sądowych w tej sprawie założyłam, że przed Sądem Najwyższym sprawa ma 5% szans powodzenia, z uwagi na to, że nie jesteśmy jednak gotowi na tego typu sprawy. Pamiętam, że rozprawa była 13 grudnia 2016 roku. Wygraliśmy. Sąd Najwyższy z bardzo mocnym uzasadnieniem powiedział, że przez ostatnie lata postawa ludzi wobec zwierząt uległa radykalnemu przewartościowaniu i musimy to przenieść również na wymiar prawny.

Karpie są rybami, więc mają podstawowe prawo do bycia w błocie. Po sześciu latach walki udało się. To był niesamowity moment. Pamiętam, kiedy byłam na sali sądowej w todze i powtarzałam w myślach: „Karolina Kuszlewicz, nie płacz”. Sprawa trwa do dziś, bo Sąd Najwyższy nie może orzec skazania konkretnej osoby. Uchyla wadliwe wyroki i pokazuje, co sądy zrobiły źle,  jak należy na tą sprawę patrzeć i przekazuje ją do sądu niższej instancji, aby ten wydał wyrok w stosunku do konkretnych oskarżonych osób. W niższej instancji do dzisiaj nie zostało ogłoszone rozstrzygnięcie, a sprawa jest zagrożona przedawnieniem. To będzie niezwykle frustrujące, jeśli do tego dojdzie.

Uważam, że wiele osiągnęliśmy. W tej sprawie przetarliśmy ścieżkę, która była uważana za niemożliwą i ten wyrok Sądu Najwyższego dzisiaj już pracuje na inne sprawy. Jak wspominałam, orzecznictwo Sądu Najwyższego pokazuje, jak należy rozumieć prawo. I Sąd Najwyższy pokazał bardzo ważną rzecz, a mianowicie fakt, że zdolność zwierzęcia do przeżycia w jakiś warunkach, nie jest równoznaczna z tym, że ono nie cierpi. A prawo ma chronić zwierzęta przed cierpieniem, a nie tylko jakby przed przeżyciem za wszelką cenę. Wartością prawnie chronioną jest, aby zwierzę miało godne warunki.

Co roku w okresie grudniowym karpie cierpią, podczas gdy część Polaków dosłownie celebruje tradycję składania z nich ofiary. To jest źle pojęta tradycja. A tak naprawdę to nie tradycja, tylko relikt PRL-u. Ostatnio przed sądem pierwszej instancji znowu udało się coś niezwykle ważnego, nawet historycznego. Zeznania złożył profesor Elżanowski To wystąpienie było symboliczne, bo stanowisko profesora Andrzeja Elżanowskiego – zoologa, bioetyka, specjalisty w zakresie dobrostanu zwierząt – wybrzmiało bardzo mocno. Głos naukowca, eksperta, po stronie ryb. Wciąż jednak walczymy o skazanie, więc proszę trzymać kciuki.

Trzymamy, to jasne. Skoro już przywołałaś bioetykę, to od 2018 roku pełnisz funkcję Rzeczniczki ds. Zwierząt przy Polskim Towarzystwie Etycznym. Skąd pomysł na powstanie takiej funkcji?

Wspomniany profesor Elżanowski jest przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Etycznego. Pomysł został zapoczątkowany przez PTE i Klub Gaja, ja dołączyłam później. Pomyśleliśmy, że czas aby pójść w kierunku instytucjonalnej, formalnej i profesjonalnej reprezentacji zwierząt.

NGO-sy, trzeci sektor, organizacje prozwierzęce robią niezwykle ważną pracę, ale niestety nie zastąpią urzędu, który reprezentuje zwierzęta. To był 2018 rok i nic nie zapowiadało powołania takiego urzędu na szczeblu państwowym. Wtedy postanowiliśmy stworzyć taką społeczną funkcję przy Polskim Towarzystwie Etycznym.. Naszym celem było pokazanie, że można myśleć o rzecznictwie w imieniu zwierząt. W ślad za tym, a może równolegle niedługo po tym, stowarzyszenie Otwarte Klatki zaczęło kampanię o powołanie takiego  urzędu.

Uważam, że udało się nam uczynić z rzecznictwa temat polityczny, a to konieczny krok na drodze do powołania takiego organu państwowego. Podczas ostatniej kampanii prezydenckiej poszczególni kandydaci zaczęli się wręcz ścigać, o to kto da lepszego rzecznika do spraw ochrony zwierząt. Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz, Rafał Trzaskowski, Robert Biedroń – oni wszyscy mówili o powołaniu rzecznika. Oczywiście te koncepcje się od siebie różniły, jedne były lepsze, inne gorsze. Niektóre kompletnie iluzoryczne, ale temat stał się tematem politycznym.

Teraz celem jest pilnowanie, żeby ten urząd został właściwie powołany, czyli za pomocą ustawy z kompetencjami proceduralnymi, formalnymi, aby rzecznik czy rzeczniczka mógł/ mogła występować w sprawach sądowych tak, jak ja dzisiaj występuje. Oczywiście chodzi o znaczenie większą skalę działania. Trzeba włączyć państwo, aby wzięło odpowiedzialność za ochronę praw zwierząt. Ale to nie powinien być żaden rzecznik przy prezydencie, jakaś ozdoba pałacu prezydenckiego, tylko odrębny organ. Nie doradca. Minister rolnictwa powołał sobie takiego pełnomocnika. Bardzo dobrze, przyda mu się doradca w sprawie praw zwierząt.

Ale nie o to chodzi. To musi być odrębny urząd, niezależny od ministrów, niezależny od prezydenta, powołany mocą ustawy, z kompetencjami procesowymi i kontrolnymi, samodzielnie reprezentujący interesy zwierząt. Organizacje pozarządowe są bardzo ważne, wykonują kluczową pracę w kwestii ochrony zwierząt, ale nie może być tak, że państwo przerzuca na nie ciężar w całości, a dzisiaj tak właśnie jest.

Czy widzisz zmiany w polskim orzecznictwie od kiedy pełnisz tę funkcję? Czy stanowisko rzecznika przy PTE jest uwzględniane przy wyrokach sądowych?

W sądzie występuję jako adwokatka. Reprezentuję konkretną organizację, fundacje bądź stowarzyszenie, którego statutowym celem jest ochrona zwierząt. Pracuję tak, jak z innymi klientami. Nie robię tego jako rzeczniczka przy Polskim Towarzystwie Etycznym.

W PTE  zajmuje się promowaniem idei rzecznictwa, ale oprócz tego jestem adwokatką, która prowadzi swoją kancelarię specjalizującą się prawach zwierząt i ochronie przyrody. Widzę jednak zmiany, jakie dokonują się na salach sądowych. Widzę, że w stosunku do zwierząt sądy zaczynają posługiwać się innym językiem, na jednej ze spraw pół roku temu sędzia powiedział, że pies „umarł”, a nie „zdechł”. I chociaż dla mnie jest oczywiste, że psy umierają, a nie zdychają, to usłyszenie tego na sali sadowej było pozytywnym zaskoczeniem.

To jest właśnie ta wrażliwość w prawie, o której wspominałam. Zwłaszcza, że język prawny często jest sformalizowany i nie oddaje wagi jaką jest życie zwierzęcia, Ostatnio uzyskałam bardzo korzystny wyrok dla nas w Sądzie Rejonowym w Bielsku-Białej dotyczący umierających psów i kotów, które człowiek doprowadził je do tak drastycznego stanu zdrowia, że zwierzęta nie były w stanie samodzielnie się poruszać, a było ich jedenaście. Tragedia. Taka niema, zamknięta na 40 metrach kwadratowych umieralnia dla zwierząt. Tam były nawet sześciomiesięczne szczenięta.

Proszę wyobrazić sobie, do jak dramatycznego stanu muszą być doprowadzone szczeniaki, że nie były w stanie wydać jakiegoś odruchu radości, nie próbowały się nawet podnieść, nie próbowały merdać ogonem, tylko leżały, nigdy nie nauczyły się chodzić, bo cały czas były zamknięte w ciasnych klatkach. To był dość wymagający proces. Musiałam przekonać sąd, że ta osoba rzeczywiście powinna ponieść odpowiedzialność, że nie może bronić się tym, że nie wiedziała, że należy jej przypisać umyślność. Bo to wymóg, aby sąd mógł skazać za przestępstwo znęcania się nad zwierzętami. Często sprawy są umarzane, właśnie z powodu braku umyślności.

Od wyroku Sądu Najwyższego, który uzyskałam w 2016 roku, gdzie Sąd wypowiedział się w kwestii umyślności w przypadku zwierząt i znęcania się nad nimi, umyślności nie należy rozumieć jako złej woli, to nie musi być krzywdziciel z premedytacją. Tą umyślność należy przypisać samej czynności sprawczej. Czyli innymi słowy jeśli karpie, żywe ryby, które naturalnie muszą być w wodzie wkładamy do worka foliowego, to jest to czynność sprawcza. W tym zakresie działasz umyślnie, bo świadomie pozbawiasz je wody, zatem ponosisz odpowiedzialność karną. Wyrok z 2016 roku bardzo mi się przydał w sprawie „pełzających” psów i kotów”. W tej sprawie uzyskaliśmy ośmioletni zakaz posiadania zwierząt przez tą osobę, co jest kluczowe by ochronić przyszłe ofiary.

W sprawach zwierząt powtarzam, że nie chodzi o to, by kara była surowa, Nie chodzi też o to, aby tego sprawcę koniecznie osadzić w więzieniu, chyba że to jest recydywista już naprawdę zdeprawowawny. Po co to więzienie? Będziemy płacić za utrzymanie takiej osoby, a ona się nie zresocjalizuje tam. Nikt na tym nie zyskuje. Najważniejsze są zastosowane środki karne, czyli orzeczony surowy zakaz posiadania zwierząt, aby przyszłe potencjalne ofiary zostały uchronione przed postępowaniem takiej osoby. To jest dla mnie najważniejsze, a nie ten populizm penalny, który często przy sprawach zwierząt się pojawia.

Żądza tak surowej kary, że czasem mam wrażenie cienka granica dzieli ją od pragnienia samosądu. A to już droga donikąd. Też nie jestem zadowolona z wyroków, które są śmiesznie łagodne. Gdzie zbyt łagodne wyroki odzwierciedlają lekceważący stosunek do tych spraw, ale też nie podoba mi się żądanie, aby tych sprawców niemal z automatu skazywać na maksymalny wymiar kary. System wymiaru kary jest tak skonstruowany, że jest na pewnej osi, musi być wzięty pod uwagę przez sąd całokształt różnych okoliczności, także tych działających na korzyść sprawcy.

Ostatnio dowiedziałam się o kilku sprawach, w których sądy powołały się na książkę, którą napisałam. I to jest prawdziwa satysfakcja, po to była moja wielomiesięczna praca, by książka służyła w praktyce. Czuję się silna na tych sprawach i czuję, że wiem, po co tam staję, że staje w imieniu praw zwierząt. Widzę, że to oddziałuje na sądy i coraz chętniej wychodzą naprzeciw myśleniu o prawach zwierząt.

Jak myślisz, czy Polska dołączy w końcu do listy krajów, które posiadają rzecznika praw zwierząt powołanego przez rząd? Osobę, która działa podobnie jak Rzecznik Praw Obywatelskich, ale w sprawach, w których strona nie może sama wnieść zażalenia czy się reprezentować?

Tak. Patrząc na to co dzieje się w sferze politycznej, nie mam w tej sprawie wątpliwości. Wspominałam o wątkach, które pojawiły się podczas kampanii prezydenckiej. Mamy dobry wzorzec austriacki, gdzie jest to prawo kontynentalne, oparte na podobnych regułach co nasze. Tam rzecznik do spraw ochrony zwierząt funkcjonuje na terenie każdego landu, ma również uprawnienia procesowe, może nawet występować z kasacjami w sprawach zwierząt. Uczmy się od nich. Dość szeroko piszę o tej instytucji i jej funkcjonowaniu na moim blogu.

Wspominałaś również swoją książkę, Prawa zwierząt, praktyczny przewodnik. Skąd pomysł na stworzenie takiego kompendium?

Wydawnictwo przyszło do mnie z propozycją napisania takiej książki. I to jest znamienne, ponieważ jedno z najważniejszych wydawnictw prawniczych w Polsce przychodzi z takim pomysłem i ma odwagę wydać Prawa zwierząt, praktyczny przewodnik. Mówimy o wydawnictwie branżowym, gdzie do tej na prawa zwierząt nie było miejsca. Ten tytuł jest wizjonerski, bo pod względem formalnym praw zwierząt nie ma, ale ja o tych prawach w książce piszę.

Piszę bardzo praktycznie, jak używać obowiązujących przepisów, by stawać w obronie praw zwierząt. Sam pomysł opierał się na wiedzy, jaką zabrałam przez ostatnich kilka lat, stając na salach sądowych w imieniu zwierząt. Temat stosowania prawa w obronie zwierząt jest wciąż niszowy i nie jest to wiedza, jaką zdobywa się na studiach prawniczych. Ta książka jest przeznaczona także dla profesjonalistów i profesjonalistek, dla sądów i prokuratur, jak również dla policji, dla wszystkich, którzy stosują prawo w sprawach zwierząt.

Książka miała na celu pomóc wejść w specyfikę tych spraw, która jest zupełnie czymś innym niż orzekanie w sprawach ludzi czy rzeczy. Z drugiej strony moja książka miała służyć przedstawicielom i przedstawicielkom organizacji pozarządowych oraz wszelkim innym osobom, które reagują na krzywdę zwierząt i potrzebują narzędzi formalnych.

Najbardziej skuteczna reakcja i praca, to dla mnie taka, która dotyka wszystkich grup wykluczonych, która jest nastawiona na zmiany, która opiera się przede wszystkim na sercu i idzie z serca, a poszczególne instrumenty są narzędziami do celu naszej zmiany. Jeśli aktywiści i aktywistki mają serce bezkompromisowo po stronie zwierząt, to są dla mnie najlepszymi nieformalnymi rzecznikami i rzeczniczkami dla zwierząt.

Jednocześnie potrzebują narzędzi prawnych, żeby np. w przypadku umorzenia postępowania przez policję, wiedzieli co zrobić, jakich argumentów użyć, jakie pismo stworzyć, jak wnieść sprawę administracyjną o odebranie zwierzęcia, które jest ofiarą ofiarą przemocy itd. Chciałam, aby ci ludzie, którzy czynią dobro, wiedzieli, że prawo może stać po ich stronie i żeby nie bali się go używać i aby biorąc tą książkę do ręki mogli powiedzieć, że konkretna interwencja musi być przeprowadzona, bo są ku temu przesłanki.

Wiem także, że przygotowujesz kolejną książkę. Czy możemy liczyć na uchylenie rąbka tajemnicy? Jaką tematykę będziesz poruszać tym razem?

Tak, jestem już na finiszu kolejnej książki. To będzie rzecz analogiczna do przewodnika o prawach zwierząt, ale z takim mocnym akcentem na wiedzę prawniczą. To będzie książka napisana docelowo dla wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania, znacznie bardziej prawniczym językiem. Bo Prawa zwierząt, praktyczny przewodnik jest napisana „po ludzku”. Często zresztą o sobie mówię, że jestem adwokatową ludową.

Wierzę w siłę obywatelek i obywateli , w to, że to do nich przede wszystkim ma należeć prawo, a naszym obowiązkiem jako profesjonalistów jest takie komunikowanie o prawie, aby było zrozumiałe dla zwykłego człowieka, a nie takie aby stawiało mur. Dla mnie ci, którzy stawiają mury, są słabi. Musi być komunikacja, aby wszystko działało. Książka, nad którą teraz pracuję, będzie pozycją  systemową i będzie komentarzem do ustawy o ochronie zwierząt, którą punkt po punkcie, przepis po przepisie, przechodzę i wskazuję, jak te przepisy należy rozumieć w kontekście praw zwierząt. Mam nadzieję, że przyczyni się ona do tego, że sytuacja zwierząt na sali sądowej również się poprawi.

Kilka miesięcy temu Naczelny Sąd Administracyjny w uchwale siedmiu sędziów –– powołał się między innymi na argumentację z mojej poprzedniej książki. Chodziło o status strony w odniesieniu do organizacji prozwierzęcej w postępowaniu administracyjnym o odebranie zwierzęcia. Bardzo satysfakcjonujący był moment kiedy zobaczyłam, że tak poważny Sąd powołuje się właśnie na moją książkę i na moje argumenty. Mam nadzieję, że ten komentarz, który tworzę już stricte pod sądy, będzie działał i będzie przynosił efekty dla usprawnienia tego procesu i działania w imieniu zwierząt.

W ostatnim czasie w mediach głośno było o projekcie ustawy pozwalającej na uczestnictwo dzieci w polowaniach – jakbyś to skomentowała z prawnego punktu widzenia?

Oczywiście mój komentarz jest całkowicie krytyczny wobec tego projektu, który na szczęście po pierwszym czytaniu został zarekomendowany przez komisję sejmową do odrzucenia. Przypomnę, że w 2018 roku został wprowadzony zakaz udziału dzieci w polowaniach i stało się to przestępstwem. Po niecałych dwóch latach to samo zachowanie ma być znów dozwolone.

Więc jaką w ogóle hierarchię wartości reprezentuje nasz ustawodawca? Przez 2 lata będzie twierdził, że coś jest przestępstwem, nawet nie wykroczeniem a potem od tak uzna, że wszystko jest w porządku. Niepromowanie kultury zabijania i  dbanie o dobrostan dzieci, które mają być chronione przed doświadczaniem zabijania żywych istot jest dziś wartością prawnie chronioną Parlament uznał to za niezwykle ważną wartość. A po dwóch latach debatował, czy rzeczywiście kultura zabijania i ochrona przed dostępem do kultury zabijania przez dzieci jest niezwykle ważną wartością?!? Takie rzeczy nie powinny się zmieniać w ciągu dwóch lat! To zbyt poważna sprawa. Albo się ma kręgosłup moralny, albo wykształca się jakieś cywilizacyjne wartości, albo się chwieje. Niestety regularnie obserwujemy, że się chwieje skrajnie.

Po drugie, ustawa o ochronie zwierząt zabrania zabijania zwierząt kręgowych przy udziale dzieci. Jest to przestępstwo. Więc zabieranie dzieci na polowania nie może być dozwolone w prawie łowieckim.

Bardzo bym nie chciała, aby kolejne pokolenia były wychowywane w kulcie zabijania. A do tego prowadzi zabieranie dzieci na polowania. Oczywiście zdarza się, że dzieci są też później straumatyzowane tym doświadczeniem. To jest dodatkowy aspekt,  który trzeba wziąć pod uwagę. Zatrważające było dla mnie, że w tej dyskusji pojawiło się wiele głosów za procedowaniem dalej tego projektu, te głosy były takie oto, że myśliwi mają swoje prawa.

Tymczasem ten projekt w ogóle nie jest o myśliwych, ten projekt jest o dzieciach myśliwych. A myśliwi nie mają bezwzględnego prawa władzy rodzicielskiej nad swoimi dziećmi. Niech one, gdy będą dorosłe, zdecydują czy chcą uczestniczyć w zabijaniu, bo jako dzieci nie będą miały tego wyboru.

Dlatego powinny być przez państwo chronione przed takim arbitralnym narzuceniem udziału w tych czynnościach przez ich rodziców, myśliwych. Ponadto regularnie słyszymy o pomyłkach na polowaniu, o wypadkach z udziałem broni palnej myśliwskiej, które kończą się zranieniami bądź tragiczną śmiercią. W takich warunkach tym bardziej dzieci nie powinny brać udziału w polowaniach.

Jeśli miałabyś wskazać najważniejszą potrzebę, jeśli chodzi o ochronę prawną zwierząt w Polsce, co by to było na tę chwilę?

To bardzo trudne pytanie. W pierwszej kolejności zakazałabym hodowli zwierząt na futra, bo to jest tak nikczemne postępowanie ze zwierzętami, obdzieranie ze skóry, a zanim to nastąpi, uśmiercanie poprzez gazowanie czy rażenie prądem, elektrodą przykładaną do nosa i odbytu, przetrzymywanie przez całe życie w maleńkich klatkach zwierząt, które są z natury dzikie, jak na przykład lisy. To jest barbarzyństwo.

Wprowadziłabym także zakaz uboju rytualnego. Unia Europejska zostawiła nam przestrzeń, abyśmy zdecydowali, jaką chcemy mieć postawę wobec uboju rytualnego, a on dzisiaj jest w Polsce bardzo szeroko dopuszczony. Mówimy o tym, że zwierzęta są zabijane bez ogłuszania, czyli są przytomne i w pełni świadome. Są hodowane w warunkach, które często odbierają im prawo do życia, a na dodatek zabrane jest im prawo do ochrony przed skrajnym cierpieniem podczas ich zabijania.

Zabroniłabym również trzymania psów na łańcuchach, takiej polskiej powiatowej perspektywy, która jest obecna prawie wszędzie, do której się trochę przyzwyczailiśmy…

Pomyślmy jednak jakim nieprawdopodobnym okrucieństwem dla psów – które z natury muszą chodzić, wąchać, znaczyć swoje terytorium, ale też czasami muszą móc się schować, odejść, być niewidocznymi, czy w końcu mieć kontakt ze swoim gatunkiem – jest uwięzienie na łańcuchu. A one tak żyją… miesiąc, dwa, trzy, cztery, rok, dwa lata, pięć, dziesięć. To jest odebranie życia za życia. To są takie zmiany wyspowe, które bym wprowadziła. Ale oprócz tego potrzebujemy stworzenia całego systemu ochrony zwierząt w Polsce, systemu, którego wciąż nie ma. Ustawa o ochronie zwierząt jest ważna, ale wprowadzone przez nią regulację są fragmentaryczne, a ochrona zwierząt w Polsce jest wybiórcza i niekonsekwentna. My nie mamy granicy prawnej pomiędzy interesem człowieka a prawami zwierząt, co pozwala na wykorzystywanie zwierząt.

Zbyt wiele niekorzystnych dla zwierząt praktyk pozostaje dopuszczalnych. Brakuje mi takiego kręgosłupa moralnego w prawodawstwie dotyczącym zwierząt. Odzwierciedleniem tego, dużym krokiem naprzód byłoby właśnie powołanie urzędu rzecznika do spraw ochrony zwierząt. Nadanie zwierzętom systemowego, formalnego głosu, który występuje w ich imieniu, ale który utrzymywany jest przez państwo. To jest niezwykle istotna i potrzebna zmiana.

Moje zagmatwane życie. Herstoria N… :)

Czego od siebie chcemy

po tym gdy opowiedziałyśmy nasze historie

czy chcemy

być uleczone czy chcemy

by mech cicho porastał nasze rany

czy chcemy

by wszechwładna nieustraszona siostra

sprawiła, że ból odejdzie

a przyszłość nie będzie taka

(Audre Lorde, There are not honest poems about dead women)

 

N. odezwała się do mnie na FB, pod jednym z moich postów. 

,,U nas gdy ktoś nie kocha drugiego człowieka – napisała – nie ma dzieci, psa, tylko siebie kocha, po prostu (czasem całe życie, czasem przez jakąś chwilę tak jest) od razu jest «gorszy» i nie do końca akceptowany. No bo nie robi jak należy, nawet jeśli to jest jego prawda’’.

 Później zapytała jeszcze :

,,Chcesz żebym Ci opowiedziała moje zagmatwane życie?’’

Chcę!

Za pierwszym razem kiedy N. usiadła naprzeciwko mnie od razu zrozumiałam, że to będzie  trudna rozmowa. Nie pomogła filiżanka kawy, N. trochę płakała, a ja pamiętam, że po rozmowie z nią bardzo długo siedziałam w samochodzie, zanim zdecydowałam się odpalić silnik. 

Postanowiłyśmy się spotkać po raz drugi. 

„Kasiu, pierwszego listopada widziałam się z moją siostrą” – tak chyba zaczęła naszą drugą rozmowę N.

„Układa mi się życie” – dodała. 

Uśmiechnęłyśmy się do siebie.

Zacznijmy zatem od początku!

Herstoria N. 

 Moja mama zachorowała kiedy miałam sześć lat. To był rak szyjki macicy, kiedyś nie było profilaktyki, takie przypadki zdarzały się dość często. 

Pamiętam jak byłam z nią w poradni chorób kobiecych, czekałam przed wejściem do gabinetu. Tak, miałam wtedy sześć lat. Pamiętam, że ona wyszła z tego gabinetu i bardzo płakała. 

Lekarze dawali jej małe szanse, ale przetrwała dwa lat. Była operowana, szybko pojawiły się przerzuty na węzły chłonne i na nerki.

Nikt ze mną o tym nie rozmawiał. Nikt mi tego nie wytłumaczył. 

Krótko po jej śmierci chodziłam po podwórku i mówiłam koleżankom, że jak nie będą się ze mną bawić,  to moja mama ich postraszy. Z góry. Z tego tajemniczego nieba, w którym być może się znalazła.

Nikt mnie nie przygotował do jej śmierci 

Dobrze pamiętam dzień w którym zmarła. Mieszkała z nami wtedy babcia (jej mama). Wychodziłam rano do szkoły. To był 19 maj. Piękny miesiąc. Moja babcia powiedziała rano – ,,Pożegnaj się z mamą”. Krzyknęłam – ,,Pa, mamo”, babcia na to – ,,Pożegnaj się z mamą!” 

,,Ej, no przecież się żegnam!”

,,Pożegnaj się tak, jak powinno się żegnać. Czyli z Bogiem.”

To było nasze ostatnie pożegnanie. 

Od tego czasu już nigdy nie mówię do nikogo ,,z Bogiem”. Bo przecież jeśli tak powiem, to ten człowiek może odejść z mojego życia na dobre. 

Tamtego dnia ze szkoły wracałam całą ekipą podwórkową. Moja babcia siedziała przed blokiem na ławce i od razu powiedziała mi, że mam nie wchodzić do domu. Czekałyśmy na tatę. Pamiętam, że tato bardzo płakał, wziął mnie na ręce. Przytulił. To był taki ciepły moment. Kiedy wróciła moja starsza siostra to krzyczała i też bardzo płakała: ,,Ja w to nie wierzę!” (Pamiętam jej krzyk).

Podobno mama zmarła nagle, dostała krwotoku wewnętrznego. Przyjechała karetka i nie chcieli jej już zabrać. Znam taką wersję z opowiadań babci.

Miałam osiem lat. Moja siostra siedemnaście.

Nikt ze mną nie rozmawiał na temat śmierci mamy. Na pogrzebie nie weszłam do kaplicy.  Nie chciałam tam wejść. Chciałam zapamiętać mamę żywą.  

Pamiętam jak siedziałam na ławce na cmentarzu i majdałam nogami. Była ze mną ciocia, która w pewnym momencie zapytała – „Dlaczego nie chcesz wejść? Pożegnać się?” Wiele lat później, po śmierci taty ta sama ciocia też siedziała za mną na ławce na cmentarzu i zapytała o to samo.   

Mamy nie było. Zostałam sama z tatą.

Tato zaczął pić. 

To był 1989 rok. Tato pracował w zakładzie, w którym wszystkie narady i spotkania kończyły się piciem.

Wszyscy pili nic się nie dało załatwić bez picia. Takie to były czasy. 

,,Ojciec był pijakiem. Nie alkoholikiem, tylko pijakiem” – tak wiele lat później powiedziała moja macocha. 

Mieszkaliśmy w bloku policyjnym, o którym mówiono, że to jest piąty komisariat. 

Pod blokiem były działki i wszyscy tam pili.

Tato przyprowadzał do domu kolegów.

Siedziałam z nim po nocach. Pilnowałam, żeby nie spalił mieszkania. Palił nałogowo. To go zresztą zabiło. Zmarł na miażdżycowy zawał tętnic. 

Pilnowałam, żeby wstał do pracy.

Widziałam różne rzeczy. 

Mężczyzna, który w wieku czterdziestu lat zostaje sam, bez kobiety. Teraz po latach rozumiem pewne rzeczy. Widywałam go nago, oglądał różne filmy. 

To zdarzyło się dwa razy. Miałam wtedy jedenaście albo dwanaście lat. Szybko dojrzewałam. Docisnął mnie do ściany i zaczął całować. 

Pomyliło mu się w głowie.

Uciekłam. 

Nie roztrząsałam tego. To był temat tabu. 

Byłam sama. Moja starsza siostra uciekła. Zaraz po maturze dostała się do szkoły medycznej, poznała tam dziewczynę, która też została sama bez mamy i bez ojca. Zresztą jej mama zmarła na tą samą chorobę. Baśka zaszła szybko w ciążę, wychowywała potem to dziecko sama i moja siostra się do niej wyprowadziła.  

W domu ojciec wyżywał się na mojej siostrze. Bił ją. Nie miała po co wracać. 

Pamiętam jak nie odebrała mnie ze świetlicy. Miała pewnie jakiś swój powód. Przecież ona była młodą dziewczyną, a tato sprowadził ją do roli matki i żony, która miała prać, sprzątać gotować i zajmować się młodszą siostrą. 

Bała się go jak ognia. Wielokrotnie bił ją czym popadnie – sznurem od żelazka, rurą od odkurzacza. 

I wtedy, przy tej akcji ze świetlicą, ojciec wpadł w furię. Uderzył ją w głowę. Wylądowała w szpitalu. A potem uciekła. Do ciotki i do koleżanki. 

A mnie zostawiła. 

Mnie nie bił. Uderzył tylko raz, mam nawet ślad na czole. Pojechał do sanatorium i wrócił stamtąd zakochany w pani, która była śpiewaczką operową. Ta pani przyjechała do nas na weekend, ale chyba lubiła sobie popić, bo zasnęła na łóżku pijana, w ciuchach. Miałam wtedy może dziesięć lat i wykrzyczałam mu, że nie będzie żadnych kurew do domu sprowadzał. Wtedy tak mnie uderzył. Ale przestraszył się bardzo.

Jak miałam trzynaście lat to poznał macochę. Przestał pić, ustatkował się i uspokoił, ale bardzo się zakochał i ja poszłam jeszcze bardziej w odstawkę. Robiłam co chciałam. Wychowywałam się sama.

Poznałam chłopaka, który był uzależniony od amfetaminy. Byłam z nim siedem lat i przez ten czas jak matka Teresa próbowałam go wyciągnąć z nałogu. Na swoje szczęście pewnego razu się poddałam.  

Myślę, że uratowała mnie siatkówka. Zaczęłam grać w wieku dziewięciu lat. 

Grałam w drugiej lidze, szło mi bardzo dobrze, ale jak się zakochałam to sport poszedł w odstawkę. 

I byłam przecież skupiona na ratowaniu mojego chłopaka. Ale potem wróciłam. 

Moja siostra kłóciła i godziła się z tatą, poznała męża i postanowili zamieszkać ze mną, ale nie umieliśmy się pogodzić więc przeprowadziłam się do macochy. 

Macocha jest świetną kobietą, traktuję ją jak przyjaciółkę.

Ale czy pamiętam jak to jest mieć mamę? 

Nie pamiętam już tego. 

Mam takie wspomnienie. Mama wali mnie książkami po głowie, a moja babcia jej mówi – ,,Aśka, czemu ja tak traktujesz?”

,,Chcę, żeby zapamiętała mnie jak najgorzej. Żeby nie tęskniła”.

Bo przecież mama wiedziała, że umiera. 

Jaki byłby los mój i mojej siostry gdyby żyła?

Na pewno nie pozwoliłaby na to wszystko.  

Siostra nie jest szczęśliwa w małżeństwie. A może mama uchroniłaby ją przed ucieczką z domu i związaniem się z pierwszym lepszym facetem?

Ja całe życie byłam sama. Jak miałam osiemnaście lat to definitywnie odeszłam z domu, tato kupił mi mieszkanie na Trynku. 

***

Zamyślamy się.  Łyk kawy i mimo tej całej opowieści robi się jakoś tak przez chwilę ciepło. Do moich uszu dobiega kawiarniany gwar (życie!)

,,Czekasz na święta?’’ – to pytanie wyrywa mi się tak nagle.

I N. opowiada jak dwa lata temu pojechała do przyjaciółki na Wigilię, ale po godzinie wyszła. Wolała zostać sama.

Ilu ludzi spędza święta samotnie? Wobec społecznego nacisku radosnych i rodzinnych świat to nie może być łatwa sytuacja. 

Ja nie pamiętam prawie żadnych uroczystych chwil z mojego domu. Świąt też, czy wyparłam je? – kontynuuje N.

Nie pamiętam nawet własnej komunii. Moja komunia przypadła w rocznicę śmierci mamy i wszyscy skupili się na rocznicy.

Święta? A może to trójwymiarowa książeczka z czekoladkami przywieziona przez  daleką ciocię z Niemiec? 

Kiedy mama umarła to jeździliśmy na święta do babci od strony taty i jedyne moje wspomnienia stamtąd to zupa owocowa z makaronem i to, że prawie wszyscy byli pijani. Ojcowie pili i pili. I pili. A potem wybuchała awantura. 

Dopiero kiedy pojawiła się macocha to zaczęliśmy spędzać święta razem. 

N. płacze. 

Dużo przepracowałam – sama ze sobą,  z trenerem, z  psychologiem.  Jestem już silniejsza!

Mam swoją firmę. Rozwijam się. No i mam wspaniałą córkę! Trzeba pracować nad sobą. Podejmuję wysiłek, ale też mam zakodowane, że człowiek może być sam, ale musi iść do przodu. Bezwzględnie! 

Najtrudniej mi było, jak byłam sama z ojcem – N. wraca do opowieści

Teraz też obserwuję jak mężczyźni piją, mam koleżankę, której mąż pije i jak patrzę na jej córki to widzę siebie. 

Jak zasnął, to byłam spokojna. Jak nie spał, to ja czuwałam. Tak wyglądało moje dzieciństwo. 

Moje jedenaste urodziny. To był luty. Nie było go. Czekałam. Zadzwonił domofon.

,,Tu milicja, przywieźliśmy męża” – a ja odpowiadam, że to przecież mój tato, a oni po chwili milczenia – ,,Czy mogłabyś  zejść po niego?” Ojciec siedział w radiowozie. Awanturował się. Wcześniej spowodował wypadek. Zabrałam go do domu. Pamiętam chwilę wahania w oczach tego milicjanta. Ile razy rozbierałam go obsikanego i brudnego? 

Zawsze byłam dorosła. Jak miałam czternaście lat to jeździłam po niego do pracy, do Knurowa i wracałam jego autem.  Bo on nie był w stanie. 

Ile razy widziałam go jak wytaczał się z samochodu?

Czego mnie nauczył ojciec?

W pewien brutalny sposób samodzielności  i tego, że mogę liczyć tylko na siebie.

Gdyby nie sport (piłka ręczna) to pewnie byłam gdzieś indziej. Tam czułam się doceniona.  Zaopiekowana. Poznałam świetnych ludzi. Dzięki piłce poznałam moją najlepszą (do teraz!) przyjaciółkę. 

Z bloku, w którym mieszkałam tylko mi jednej w miarę się udało. A tak – alkoholiczka, schizofreniczka. Pokolenie lat osiemdziesiątych!

3 maja 2008 roku tato zmarł. 

Pod koniec jego życia nasze relacje trochę się poprawiły. 

Przez chwilę mieszkaliśmy nawet we trójkę,  ja byłam wtedy ciąży, to był dobry czas. 

Tato dostał zawału tuż po naszym weselu. Zabrało go pogotowie.  

,,Wybrałem sobie to łóżko, bo już drugi raz tutaj kostucha nie przyjdzie” – powiedział mi na sali szpitalnej. To było łóżko, w którym dzień wcześniej zmarł inny mężczyzna.

Lekarz powiedział mi wprost, że szanse są małe.

Ojciec nie widział się z moja siostrą od kilka lat. Kiedy dowiedziała się, że jest w szpitalu, to chciała przyjechać. Ale on się bał. 

W sobotę rano nie mogliśmy się do niego dodzwonić. 

,,Jedziemy do szpitala” – powiedziałam do męża. 

W połowie drogi dzwoni telefon.

Wiedziałam już co się stało. 

Mój mąż mówił, że w jednym momencie zrobiłam się blada jak ściana. 

Powiedzieli mi, że zmarł i że próbowali go reanimować.

Wyszedł zapalić, potem wszedł do góry po schodach. I koniec. 

Trzy miesiące później wylądowałam w tym samym szpitalu. Urodziłam córkę we środę, a w czwartek nie umiałam zaczerpnąć oddechu. Podano mi tlen, bo bardzo źle się czułam.

Zwiększyli mi też dawkę leków zakrzepowych, byłam po cesarskim cięciu.

W poniedziałek rano trafiłam znowu na oddział. 

I rozpoznanie – zatorowość płucna. Leżałam dwa tygodnie bez ruchu i na wznak. 

Zostawiłam córeczkę z teściową. Miałam wysoką gorączkę i nawał pokarmu. 

Po dwóch tygodniach wyszłam do domu. Zostałam sama z małym dzieckiem, które ciągle płakało, a ja nie wiedziałam czego chce. Bałam się, że umrę i że za chwilę będę tam gdzie mój tato. 

Mąż wrócił do pracy.

Macocha miała kryzys, bo przecież przed chwilą zmarł mój tato.

Czułam się fatalnie. Siostra męża zawiozłam mnie do psychiatry, dostałam leki i po jakimś czasie wyszłam na prostą.

Ale moja córeczka miała już osiem miesięcy. To był ciężki czas, ale wróciłam do pracy i to mnie chyba uratowało. Działanie!

Potem przyszedł pierwszy kryzys małżeński. Założyłam swoją firmę. W małżeństwie byłam zawsze sama. W końcu rozstaliśmy się. 

Teraz mam dobrego faceta, ale ostatnio powiedziałam mu, że tak naprawdę to nie potrzebuję nikogo.

,,Kocham cię, jestem z Tobą, bo tak chcę i tak wybrałam. Sama jedna też potrafię sobie poradzić”.

Zawsze byłam sama i już nie boję się samotności! 

***

Justyna Kopińska w jednym ze swoich felietonów pisze, że żyjemy w świecie, w którym

wiele osób chce nas sprowadzić do parteru, ale ważne jest to, aby mimo różnych

przeciwności wytrwale naciskać przycisk ,,w górę”. Ten nieprzyjazny i okrutny świat to czasem również najbliższe osoby. 

W naszej kulturze ciężko żyje się, gdy nie przystajemy do modelu. Nie mamy psa, ogródka i rodziny dwa plus dwa z fotką na Instagramie.

Ważne, żeby mimo tych wszystkich przeciwności nie poddawać się (co stara się mam wrażenie robić przez całe swoje życie bohaterka mojej herstorii).

N. trzymamy kciuki silna kobieto!

Mieć dzieci czy nie? Antynatalistycznie o szczycie klimatycznym w Katowicach :)

W październiku ukazał się alarmujący raport ONZ o globalnym ociepleniu. W listopadzie w Szarm el-Szejk odbyła się międzynarodowa konferencja na temat różnorodności biologicznej. Teraz na nagłówkach jest katowicki szczyt klimatyczny w ramach Porozumienia Paryskiego. Wielu ludzi śledzących te kwestie tylko kątem oka może odnieść wrażenie, że wprawdzie sprawy nie mają się zbyt dobrze, lecz coś się dzieje, ktoś coś robi, jakoś to będzie – można więc spokojnie żyć sobie dalej.

Ale powiedzieć, że sprawy nie mają się zbyt dobrze, to nie powiedzieć nic. Zamiast dalej sobie spokojnie żyć, trzeba zacząć działać. To już ostatni dzwonek.

Według ONZ, mamy dwa lata, by stworzyć skuteczne międzynarodowe porozumienie na rzecz ochrony bioróżnorodności.

Inaczej grozi nam zapaść planetarnych systemów podtrzymywania życia – infrastruktury przyrodniczej, bez której istnienie naszej cywilizacji jest niemożliwe. Poprzednie porozumienia w tej kwestii były niewystarczające i nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Na domiar złego niewiele się z nich nauczyliśmy: ambitny cel, by objąć ochroną bezcenne obszary Oceanu Południowego, które stanowią sanktuarium dla wielu gatunków i pochłaniają ogromne ilości dwutlenku węgla z atmosfery, spełzł na niczym, gdy początkiem listopada Rosja, Chiny i Norwegia zablokowały porozumienie w tej sprawie.

Oceany zostały już w 87% zmodyfikowane ludzką działalnością.

Zaśmiecone plastikiem, zanieczyszczone chemikaliami, plądrowane przez odwierty naftowe, cierpią ponadto na przełowienie. Od zdzierającego morskie dno trałowania dennego, przez długie na wiele kilometrów takle, czyli liny z tysiącami haków, po włoki zgarniające za jednym zamachem całe ławice, pozyskujemy na nasze stoły oraz na paszę i nawozy bezprecedensowe ilości morskich zwierząt. Jednocześnie ponad jedna trzecia połowów się marnuje. Jesteśmy w stanie zagrozić nawet tym morskim gatunkom, które istnieją od setek milionów lat i przetrwały kilka masowych wymierań. Poza oceanami nie jest wcale lepiej: zaledwie 23% terenów lądowych pozostało we względnie pierwotnym stanie, reszta jest wykorzystywana na potrzeby jednego tylko gatunku – nas. Rezerwaty przyrody, tak lądowe, jak morskie, są często chronione wyłącznie na papierze, bo ich eksploatacja trwa w najlepsze. Patrząc całościowo, od 1970 roku ludzkość spowodowała zmniejszenie populacji ssaków, ptaków, ryb i gadów o 60%. Spustoszenie biosfery zagraża nam samym: utrata bioróżnorodności stanowi niebezpieczeństwo porównywalne ze zmianą klimatu.

Tymczasem na konferencję w Szarm el-Szejk Stany Zjednoczone nie raczyły się pofatygować. Europa znajduje się w stanie rozproszenia (by nie rzec rozsypki). Brazylia wybrała prezydenta, który zapowiedział wzmożoną eksploatację obszaru Puszczy Amazońskiej, kluczowej tak dla różnorodności, jak i dla klimatu. Przy tym wszystkim uczestnicy wadzili się, czy zmianą klimatu są „głęboko zaniepokojeni”, czy tylko „zaniepokojeni”. Zamykając konferencję zdesperowani delegaci zaapelowali, by przywództwo na rzecz bioróżnorodności przejęły Chiny, gospodarz kolejnej konferencji na rzecz bioróżnorodności w 2020 roku. W końcu chcą przedstawiać się jako odpowiedzialny gracz na arenie międzynarodowej, z działań na rzecz ochrony klimatu i środowiska naturalnego czyniący swój znak rozpoznawczy. Inspirująca retoryka Pekinu maskuje jednak mroczną rzeczywistość: gdyby standardy klimatyczne, jakie Chiny wyznaczyły same sobie, zastosowały wszystkie kraje, do końca wieku ocieplenie przekroczyłoby 5 stopni Celsjusza.

Żródło: pxhere.com

Nawet, jeżeli co do joty wypełnimy obecne ustalenia Porozumienia Paryskiego – na co się na razie nie zanosi – nie ograniczymy globalnego ocieplenia do dwóch stopni Celsjusza, nie wspominając już o półtora stopnia, postulowanego przez naukowców jako górna granica zachowania klimatu, biosfery i społeczeństw we względnie rozpoznawalnej postaci. Jeśli zaś będziemy nadal robić to, co teraz robimy, do końca stulecia przekroczymy cztery stopnie, oznaczające „geofizyczny chaos” zagrażający cywilizacji, jaką znamy.

Według raportu Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu, mamy czas do roku 2030, by dokonać dogłębnej transformacji naszego sposobu życia. Inaczej skutki – głód, zalane miasta, kryzys uchodźczy bez precedensu – zaczną odczuwać już najbliższe pokolenia.

Wstrzemięźliwość naukowców oraz ingerencje przedstawicieli władz sprawiły, że streszczenie dla decydentów – najbardziej dostępna i przystępna część raportu – przedstawia zagrożenie w złagodzonej formie. Pominięto w nim np. temat punktów krytycznych, po których osiągnięciu zmiana klimatu zaczyna się sama napędzać, postępując błyskawicznie i nieodwracalnie. Najbardziej drastycznym przykładem takiego zjawiska jest uwolnienie się metanu z topniejącej wiecznej zmarzliny lub dna mórz. Metan to gaz cieplarniany wielokrotnie potężniejszy od dwutlenku węgla i zdolny do znacznie szybszego podgrzania atmosfery, ze wszystkimi tego katastrofalnymi skutkami. Punkty krytyczne pojawiły się w roboczej wersji raportu, ale w ramach ostatnich poprawek zostały „zniknięte”. Czy ktoś uznał, że lepiej, by decydenci i obywatele mylnie wyobrażali sobie zmianę klimatu jako proces linearny i przewidywalny?

Nawet jednak i bez punktów krytycznych, sprzężeń zwrotnych i reakcji łańcuchowych październikowy raport ONZ jest ujętym w naukowy żargon, linie wykresów i kolumny tabelek wołaniem o opamiętanie się. Po jego publikacji pojawiły się artykuły postulujące konkretne metody zachowania się w tej sytuacji, od wymuszenia zmian na korporacjach, przez ograniczenie podróżowania, po zmniejszenie spożycia mięsa. Rządy, biznes, indywidualni obywatele – wszyscy muszą się dołożyć do globalnych działań. Kolejne inicjatywy przemykają przez nagłówki światowych mediów, jak na przykład Extinction Rebellion, w ramach której zaniepokojeni obywatele zamierzają obywatelskim nieposłuszeństwem wymusić na władzach działanie. Wobec nieuniknionego pogorszenia sytuacji, powołana została Globalna Komisja ds. Adaptacji pod nadzorem poprzedniego sekretarza generalnego ONZ, mająca na celu promowanie rozwiązań dostosowujących ludzkość do zmieniających się warunków. Już wkrótce w Katowicach przekonamy się, czy coś z tego przebije się do świadomości decydentów, zarówno tych myślących o następnych wyborach, jak i tych, którzy starają się umocnić swoją dożywotnią władzę.

Żródło: pxhere.com

Ale jak na razie niewiele się zmienia.

Pozwolenia na odwierty nadal są wydawane, plany rozbudowy lotnisk są przyjmowane, kładzie się asfalt, wylewa beton, wycina lasy, wznosi zapory. Inicjatywy środowiskowe, które uspokajają opinię publiczną, kończą się często na słowach. Przykładem igrzyska olimpijskie w Tokio w 2020 roku, zapowiadane jako „zrównoważone”: przy budowie infrastruktury, samej w sobie przyczyniającej się do emisji gazów cieplarnianych, wykorzystuje się formy do odlewów betonowych wytwarzane z drewna pochodzącego z zagrożonych lasów tropikalnych Malezji i Indonezji. W zeszłym roku globalny poziom wylesiania był najwyższy od kilkunastu lat, a tymczasem podniosła międzynarodowa impreza sportowa w najlepsze przyczynia się do niszczenia unikalnych siedlisk orangutanów i innych gatunków.

Oparty na niekończącej się eksploatacji system prze dalej siłą inercji, choć stracił już rację bytu.

71% globalnej emisji przemysłowej dwutlenku węgla w ostatnich 20 latach pochodzi ze stu zaledwie firm, w zdecydowanej większości działających w sektorze paliwowym – w tym takich, jak Exxon i Shell, które już w latach 80. wiedziały o katastrofalnych skutkach emisji dwutlenku węgla, ale zachowały to dla siebie. Trzeba krytykować chciwe i krótkowzroczne korporacje, PR-owymi sztuczkami maskujące swoje destrukcyjne działania, oraz idące im na rękę rządy, zapatrzone w PKB i nie sięgające myślą dalej, niż do kolejnych wyborów lub następnego przewrotu. Trzeba mówić o ich przewinach, domagać się zmian, wywierać presję. Ale trzeba też zadać sobie pytanie: cóż zdziałałyby one bez rzeszy swoich klientów i obywateli?

Żródło: pxhere.com

Problemy, przed którymi stoimy, są tym większe, im więcej jest nas samych, oraz im więcej konsumujemy. Rozpowszechniony system produkcji żywności – i innych dóbr – metodami niszczącymi środowisko przyczynia się do zmian klimatycznych, a zarazem jest przez nie zagrożony. Wielkość populacji i poziom konsumpcji – odpowiedzialnej za skalę zużycia surowców i emisji zanieczyszczeń – nie muszą iść ze sobą w parze, ale w warunkach zakorzenionego materializmu obecnego modelu cywilizacji są niestety mocno skorelowane. Prognozy populacji na koniec stulecia wahają się między 6.2 a 15.8 miliarda, zatem przeludnienie może być źródłem postępujących problemów, zwłaszcza w warunkach rozwoju na zachodnią modłę.

Dyskusja na ten temat nie jest jednak łatwa. Przeludnienie i w ogóle ludność jako problem do rozwiązania to drażliwy temat, przywodzący wielu na myśl mroczne historyczne precedensy. Przeludnienie stało się nieomalże zakazanym słowem, a nawoływania do ograniczenia reprodukcji są często zbywane i potępiane jako niedzisiejsze czy wręcz niemoralne. Ale czy w sytuacji, która staje się coraz bardziej dramatyczna, należy gryźć się w język, by uniknąć narażania się na krytykę albo ranienia czyichś uczuć?

Chcemy wierzyć, że posiadanie dzieci to jedna z najważniejszych a zarazem najbardziej osobistych decyzji. I w pewnym sensie tak jest.

Ale przecież dzieci często rodzą się bynajmniej nie z powodu przemyślanej decyzji, zaś rządy wielu krajów ingerowały i ingerują w prokreację obywateli, zarówno by ją wspierać (500+ czy ulgi podatkowe), jak i by ją ograniczać (polityka jednego dziecka stosowana do niedawna w Chinach). Nie tylko dla najbliższych stworzenie nowego człowieka ma długoterminowe i dalekosiężne skutki.

Są ludzie, którzy w potomstwie nie widzą celu życia, ale tylko nieliczni z nich czują siłę, by otwarcie, pod własnym nazwiskiem i własną fotografią, powiedzieć, że żałują posiadania dzieci. Wiele kobiet rodzi z powodu presji rodzinnej lub społecznej, wbrew sobie, czując, że coś bezpowrotnie tracą, ale zachowując tę tajemnicę dla siebie, lub dzieląc się swoimi przejściami tylko pod pseudonimem. Inne zawczasu poddają się sterylizacji, by uniemożliwić (kolejną) ciążę; Polki muszą w tym celu jechać za granicę, bo krajowe przepisy nawet dobrowolne pozbawienie kogoś płodności traktują jako ciężki uszczerbek na zdrowiu, za co grozi do 10 lat pozbawienia wolności. Ale gdyby tak wciąż dominującemu „ustawieniu domyślnemu”, jakim jest pronatalizm, otwarcie powiedzieć nie?

Antynatalista David Benatar zdobył już etykietkę najbardziej pesymistycznego z filozofów.

Nic dziwnego, bo antynatalizm to filozofia pokazująca tragedię ludzkiego istnienia, pozbawionego sensu w wymiarze ponadczasowym, czy inaczej kosmicznym. Benatar przeważającą część swej argumentacji opiera na przekonaniu, że tworzenie nowych ludzi jest złem, dlatego należy przestać sprowadzać ich na ten coraz mniejszy świat. Decydując się na dziecko (lub po prostu nagle odkrywając, że będą mieć dziecko), rodzice często nie biorą pod uwagę, że ich potomstwo doświadczy chorób i wypadków oraz niepowodzeń i żałoby po bliskich – w tym rodzicach – a wreszcie nieuniknionej śmierci. Życie według Benatara nie jest warte zaczynania (choć, jeśli już się zacznie, to zazwyczaj warto je kontynuować, bo alternatywa, czyli śmierć, jest jeszcze gorsza), powołując bowiem do życia nową osobę, nieuchronnie skazujemy ją na cierpienie i śmierć. To zatem nie osoby decydujące się na bezdzietność powinny tłumaczyć się ze swojego wyboru: to ci, którzy chcą obarczać świat swoim potomstwem a swoje potomstwo światem, powinni uzasadnić swoje postępowanie. Sam Benatar nie ma złudzeń: antynatalizm zawsze będzie filozofią mniejszościową, bo sprzeciwia się najdogłębniejszym ludzkim instynktom. Ale według niego właśnie dlatego, że filozofia ta idzie pod tak przeciwny wiatr, zasługuje na wysłuchanie.

Żródło: pxhere.com

Nieco mniej miejsca Benatar poświęca cierpieniu, jakie życie danej osoby sprowadzi na innych. Nie można wykluczyć, że nowy człowiek będzie świadomie czynić zło; jest też pewne, że zaszkodzi innym w mniejszym lub większym stopniu przypadkowo. Ale też samym faktem swojej egzystencji, zwłaszcza w obecnym modelu ekonomicznym, każdy człowiek, jako przedstawiciel najbardziej niszczycielskiego gatunku na Ziemi, krzywdzi inne świadome istoty żywe oraz swoje środowisko, od spożywania ciał zabitych zwierząt, przez ekobójcze wykorzystywanie zasobów i wytwarzanie śmieci, po emisję dwutlenku węgla.

I tu dochodzimy do sedna. Jaki jest otóż najlepszy sposób, by zmniejszyć swój ślad węglowy? Odstawienie samochodu? To zaoszczędzi 2,4 tony ekwiwalentu CO2 rocznie. Odwołanie transatlantyckiego lotu w obie strony? 1,6 tony. Przejście na weganizm? Już tylko 0,82. No to może wymiana żarówek na energooszczędne? Niestety, ledwo 0,1. Ale za to rezygnacja z posiadania dziecka – 58,6 ton ekwiwalentu CO2.

U wielu osób czytających te słowa przytoczone statystyki i poglądy wywołają zrozumiałe oburzenie. Jak można w ogóle mówić w ten sposób o cudzie narodzin, o urokach macierzyństwa i ojcostwa? Ale są też już ludzie, którzy z bezdzietnością, czy raczej wolnością od dzieci ( childfree ), się nie kryją i odnajdują w tej decyzji sposób, by zrobić coś dobrego dla świata. Niektórzy z nich wprost identyfikują się jako antynataliści.

Wobec braku kosmicznego sensu ludzkiego istnienia, Benatar radzi, by skoncentrować się na sensach ziemskich, takich jak poprawianie losu poszczególnych ludzi i innych świadomych istot, oraz stanu środowiska, w którym żyjemy. Taki „pragmatyczny pesymizm” nie gwarantuje sukcesu (nie gwarantuje go nic), ale pozwala zachować czyste sumienie bez oszukiwania samego siebie. To tym ważniejsze, że w czym jak w czym, ale w oszukiwaniu samej siebie ludzkość ma wprawę.

Ale to nie tylko kwestia ludzkości jako takiej. To także kwestia konkretnego człowieka.

Wszystko wskazuje na to, że przychodzące dziś na świat dzieci znaczną część swojego dorosłego życia spędzą w warunkach, jakich nie chcielibyśmy nikomu zostawić w spadku. Zmiany klimatyczne, kryzys bioróżnorodności, a także postępująca w zastraszającym tempie i dotykająca już ponad trzy miliardy ludzi erozja gleb, przełożą się – a właściwie już zaczynają się przekładać – nie tylko na wrogą człowiekowi oraz jego miastom i uprawom pogodę, gdzie fale upałów, huragany i powodzie będą zabijać bezpośrednio, a wyższe temperatury i susze podkopią rolnictwo i hodowlę, ale także na cywilizacyjne dramaty, jak masowe migracje, konflikty zbrojne, społeczne konwulsje i rozpad instytucji. Jak pisałem wiosną na tych łamach, upadek cywilizacji to „destrukcja hierarchii i powiązań, które sprawiają, że społeczeństwo, w którym żyjemy, funkcjonuje i umożliwia nam tzw. ‚normalne życie’. Praca zawodowa, transport, struktury państwa, biznes, ochrona zdrowia, rozrywka, prawo, system oświaty, sport – wszystko to zależy od równowagi międzyludzkiej i instytucjonalnej. Presja ze strony postępujących zmian klimatycznych i pogarszających się warunków środowiskowych będzie wpływać na owo normalne życie, sprawiając, że problemy lokalne i globalne zaczną oddziaływać na siebie synergicznie” – mówiąc wprost, znajoma i przewidywalna rzeczywistość stanie się obca i wroga. Coraz więcej wskazuje na to, że naszym dzieciom i wnukom przekażemy umierającą planetę.

Żródło: pxhere.com

Można to wszystko wiedzieć, można być pesymistą co do kierunku, w którym zmierzamy, a jednak i tak zdecydować się na dziecko.

Amerykański pisarz Roy Scranton narodziny córki przywitał łzami. Po części radości, po części rozpaczy, bo nie ma złudzeń: jej dorosłe życie upłynie w rozpadającym się świecie, przed którym nie będzie w stanie jej ochronić. Jedyne, co może teraz zrobić, to starać się ograniczyć swoje wymagania, zmniejszyć cierpienie innych, szanować współzależność wszystkich elementów przyrody – i przygotować swoją córkę na to, co nieuniknione. Żyjemy bowiem w krótkim odstępie czasu między wiatrem, który zasialiśmy, a burzą, którą zbierzemy.

Nieco ponad dekada, by dogłębnie zmienić nasz model gospodarczy i społeczny. Dwa lata, by zapewnić przetrwanie bioróżnorodności na minimalnie zrównoważonym poziomie. Nawet biorąc poprawkę na motywacyjne słownictwo takich apelów, powiedzmy sobie tak szczerze, jaką mamy szansę? Im mniejszą, tym mocniej trzeba się jej uczepić i zacieklej o nią walczyć. Być może nadszedł czas, by zamiast naiwnej nadziei, zacząć odwoływać się do odwagi. Ale trzeba też powiedzieć sobie wprost, że o ile wkrótce nie nadejdzie przełom – by nie rzec cud – polityczny, społeczny, gospodarczy, naukowy, technologiczny, starość dzisiejszych młodych rodziców upłynie pod brzemieniem strachu o życie swoich będących już wtedy w średnim wieku dzieci, w warunkach zaczynającej się rwać tkanki społecznej. Wiele z tych dzieci może nie mieć szansy zaznać godnej starości. Czy warto podjąć w ich imieniu to ryzyko?

W porządku. A teraz weź się w garść i pomóż zmniejszyć to ryzyko, dla siebie i dla innych. Nie ma czasu do stracenia.

Nowoczesna opozycja – dlaczego przegrywamy i jak pokonać PiS. :)

Pogłoski o naszej śmierci są przesadzone (na razie).

„Pogłoski o naszej śmierci są nieco przesadzone” – taką odpowiedź należałoby przekazać prorokom przekazującym „dobre i złe nowiny” w mediach. Bez wątpienia .Nowoczesną mocno szarpnęły ostatnie wydarzenia, jednak takie zimne prysznice miewają i efekt pozytywny. Zachęcają do myślenia, zachęcają do ponownej definicji tematu głównego, zdefiniowania na nowo „o co nam chodzi”, „po co powstaliśmy”. Zacznijmy zatem od początku.

Nowoczesna powstała z konieczności protestu przeciw nieudolnym rządom schyłkowej PO i PSL. Zaproponowaliśmy inne spojrzenie na sprawy państwa – w miejsce rządów „zawodowych polityków” (z których każdy zna się na wszystkim) rządy osób znających się na zarządzaniu. Przyświecała prosta zasada: pilotować Boeinga nie powinna osoba wybrana przez pasażerów, ale taka, która umie pilotować taki samolot. Uwierzono nam. Weszliśmy do Parlamentu i od razu, od pierwszej chwili, nasze zdrowo-rozsądkowe myślenie zaczęło się wypaczać.

Z pełną naiwnością, z wiarą, że rozsądek jest najważniejszy, a celem nadrzędnym jest rozwój Polski i Polaków znaleźliśmy się, jak ten misjonarz w dżungli Nowej Gwinei, w środku gwałtownej walki dwóch zwaśnionych plemion. Front jedności, czyli trzy partie koalicyjne pod wspólnym sztandarem, rozpoczęły realizację trzypunktowego PLANU: przejąć władzę, umocnić władzę, skompromitować przeciwników. Pierwszy element to przejęcie „służb” CBA i ABW, drugi to prokuratura, trzeci to Trybunał Konstytucyjny, czwarty sądy, a w tle przejęcie policji, wojska i najważniejsze, spółek skarbu państwa wliczając w to perłę w koronie – telewizję publiczną.

Od pierwszego dnia znaleźliśmy się w innym świecie, świecie intryg, pułapek, podstawiania nóg i rozsypanych „skórek od bananów”. Ten świat nakręcany przez czyhających na poślizgnięcia dziennikarzy, którym nie idzie o meritum, a o skandal lub choćby skandalik, chichoczących z drobnych wpadek i żywiących się padliną. Uczone rozmowy przed kamerami prowadzone w stylu i tematyce zawodów sportowych: „kogo wystawi selekcjoner”, jakie tricki winna wykonać drużyna by omamić widzów, o czym zawodnicy rozmawiali w szatni… W ciągu dwóch pierwszych lat praktyki parlamentarnej dyrygowanej przez naszych rodzimych bolszewików, spotkaliśmy się z nie dającą się opisać arogancją. Organizowany przez PiS teatr z otrzaskanymi w boju aktorami takimi jak osławiony prokurator Piotrowicz czy pełna wdzięku i taktu doktor Pawłowicz zdemolował system prawa, cofnął w rozwoju edukację podstawową i średnią, rozwalił polską armię, zniszczył wizerunek Polski w UE i świecie.

Rząd Jedności PiS

Rządzący front jedności pokazuje swoją wzgardliwą ostentację w odniesieniu do systemu który go wyniósł do władzy. Przywódca większości parlamentarnej publicznie pokazuje lekceważenie  do Sejmu RP ostentacyjnie czytając podczas debaty książkę o kotach (wulgarny gest posła Piotra Pyzika, przy tym zachowaniu wydaje się być, choć mało elegancki, to jednak banalny) i wypowiadając się „bez żadnego trybu”. Prezydent i inni posłowie PiS przysięgając wierność Konstytucji i dodając „Tak mi dopomóż Bóg” łamią ją w całkowicie oczywisty sposób, czego przykładem jest rozczulająca otwartość posłanki Pawłowicz deklarującej publicznie, iż popełni krzywoprzysięstwo, bo tak chce partia.

Pożyteczni idioci tacy jak pan Dominik Tarczyński czy Stanisław Piotrowicz, którzy jak premier Jaroszewicz za czasów Gierka, mogą deklarować wyższość dobra publicznego nad prawem, wpisują się w grę naczelnika państwa, posła Kaczyńskiego, który uważnie czytał „Księcia” Machiavellego i stara się wprowadzić porządek społeczny kłamiąc, oszukując i manipulując ludźmi. Jako dobry chrześcijanin przyjmuje do swojego dworu nawet takich zdrajców swojej partii jak Ziobro czy Kurski. Wystarczy przybyć w worze pokutnym i przyprowadzić paru zwolenników gotowych na wszystko by uczestniczyć w uczcie przy pańskim stole. Władza dla naszych rodzimych bolszewików jest celem najwyższym. Dla jej zdobycia można wiele poświęcić, a jej trwałość to wierne kadry. Który podwładny będzie lepiej służył, mierny, niekompetentny, zależny od woli władcy czy profesjonalista z doświadczeniem? A jeszcze trzeba nagrodzić wiernych kombatantów! Kapłan Objawienia Smoleńskiego, osobnik o ewidentnych odchyleniach paranoidalnych, mitoman, który z mównicy sejmowej wypowiadał bzdury takie jak o okrętach sprzedawanych Rosji za dolara, kłamał o zakupach helikopterów czy dronów, który chwalił się, że wypełnił wydatki planowane wydatki na zbrojenia, a główną pozycją był zakup za 2 miliardy złotych samolotów dla VIP. Dla udowodnienia Objawienia Smoleńskiego powołał komisję złożoną z ignorantów, która za państwowe pieniądze prezentuje banialuki o bombach termobarycznych i mimo wytężonej „pracy” nie zdołała pokazać ani jednego argumentu na inną niż strukturalne niedbalstwo istotę tego wypadku lotniczego. Dezorganizacja Polskiej Armii jest faktem i nie pomoże jej iluzja gotowości bojowej w roku 2025 dla odparcia najeźdźców z pomocą cudownej, amerykańskiej broni i pocisków krążących, które są obecnie w fazie wczesnych prototypów. Trzeba było dopiero publicznego poniżania prezydenta i jego płaczliwych narzekań, by znienacka, w trybie zamachu dokonać jego dymisji.

Nowoczesna nie jest przeciwko PiS. Nie jest przeciwko wyborcom PiS. Jest za dobrymi rozwiązaniami dla Polski i Polaków. W lustrze chcielibyśmy widzieć osoby uczciwe i chcielibyśmy by nasze dzieci czy wnuki mówiły o nas z dumą. Działalność w parlamencie winna kojarzyć się wszystkim z debatą ku polepszaniu rzeczywistości. Musimy przełamać dzielenie spraw na złe „twojsze” i dobre „mojsze”. Nie możemy jednak zamknąć oczu na stan faktyczny w którym władza drogą pokrętną, opakowaną w fałszywą szlachetność uwodzi wyborców poprzez pobudzanie pseudo dumy narodowej, judzenie przeciwko sąsiednim krajom, nagradzaniem ksenofobii i cichej akceptacji dla neofaszystowskich organizacji.

Władcy łątek!

Czy można zaufać władzy w której minister sprawiedliwości, prokurator generalny w oficjalnym wystąpieniu podsumowujących swoją dwuletnią działalność stwierdza, że opóźnił projekty ustaw dążących do podporządkowania władzy sądowniczej partii rządzącej, bowiem musiał poczekać, aż wykona się przejęcie przez tę partię Trybunału Konstytucyjnego. Jednocześnie w tym samym wystąpieniu potwierdził domysły, iż projekty ustaw nie były skonstruowane przez posłów, a przez  jego ministerialną ekipę.

Przykładem na to jak działa prokuratura podporządkowana partii jest banalny wypadek kolumny BOR z panią premier – dochodzenie w tej prostej sprawie trwa już rok, a termin zakończenia prawdopodobnie odsuwa się czekając na całkowite upartyjnienie sądów, by wyrok nie naruszał godności władzy. Za chwilę miną dwa lata od śmierci Igora Stachowiaka bez prawnych konsekwencji dla sprawców. Aktywność ministra objawia się natomiast w dalszym ciągnięciu sprawy pociągnięcia do odpowiedzialności rzekomych sprawców śmierci ojca ministra wraz z sędziami, którzy wydali wyroki uniewinniające.

Czy można ufać ludziom bez twarzy, którzy każdy głupi i zdradziecki w swoich skutkach ruch partyjnej władzy wytłumaczą krzykiem i demagogią? Czy można ufać panom Terleckiemu, Sasinowi, Suskiemu, Tarczyńskiemu – godnym następcom w oszukańczych manipulacjach Jacka Kurskiego? Czy można ufać paniom Beatom: Szydło, Kempie i Mazurek, które patrząc prosto w oczy telewidzom „mówią fałszywe świadectwo” przeciw oczywistym faktom? Czy można ufać Czarneckiemu obrzucającemu błotem panią Thun, który kilka lat wcześniej wraz z Andrzejem Dudą, Ryszardem Legutko i innymi donosili na Polskę
w Parlamencie Europejskim o rzekomych fałszerstwach wyborczych (nigdy nie potwierdzonych), a przedtem o rzekomym utrudnianiu uzyskania licencji Telewizji Trwam i rzekomych nieprawidłowościach przy wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej? Macierewicz skarżył się na rząd Polski kongresmenom USA i organizował wystawy w Brukseli. Ale (według jego własnego określenia) szmalcownik Czarnecki może obrzucać błotem kogo chce i kłamać bowiem wyznacznikiem prawdy jest jego obecny mistrz – Kaczyński.

Rządzący front jedności wyspecjalizował się również w sztuce brudnej debaty polegającej na mieszaniu prawd, półprawd i fałszerstw i wygłaszaniu ich autorytarnym tonem, patrząc prosto w oczy, jednocześnie umiejętnie zagłuszając swoich przeciwników, a w przypadku problemów wygłaszając monologi na zupełnie inny temat. Ciekawe jest stanowisko spowiedników panów Czarneckiego, Sasina, Terleckiego, Sellina czy Suskiego. Czy okłamywanie jest grzechem? Czy też mają oni odpust specjalny od „swoich” księży?

Zarządzanie państwem jest jak zarządzaniem wielkim przedsiębiorstwem. Czy można powierzać zarządzania amatorom i nieukom zdobywającym popularność w wyborczym show? Oszustwo wyborcze polega nie tylko na fałszowaniu samych wyborów, ale również i przede wszystkim na oszukańczej kampanii wyborczej. Jakże łatwo w trakcie kampanii głosić o 500 zł na każde dziecko, a potem przekonywać, że na każde, ale drugie. Jakże łatwo obiecać, że w  ciągu dwóch miesięcy napisze się projekt ustawy o kredytach we frankach, gdy do realizacji czegokolwiek nie wystarczy napisać projekt, ale go wprowadzić bez szkody dla całości państwa. Jakże łatwo obiecać reformę sądownictwa by skracać postępowania, a potem wprowadzać reformę by przywrócić PRL-owskie upartyjnienie sądów.

Na decyzyjne stanowiska państwowe potrzebne są odpowiedzialne osoby, umiejące zarządzać zespołami, znające się na swojej profesji. Nie może być tak, że kryterium wyboru jest znana z PRL przynależność do nomenklatury partyjnej. Osoby zarządzające majątkiem państwowym czy samorządowym muszą spełniać tylko trzy kryteria: wiedza, umiejętność zarządzania i uczciwość. I jest to obojętne jaką ta osoba ma płeć, wyznanie, przynależność partyjną i zasługi w dalekiej przeszłości. Za zasługi wdzięczne społeczeństwo winno dawać order i dodatkową rentę, a nie państwowe stanowisko z kierowaną przez szofera limuzyną.

Mniej państwa w państwie

Partia Nowoczesna nie walczy z PiS ani z wyborcami PiS-u. Partia Nowoczesna walczy ze złym, niszczącym zarządzaniem Polską. Z zarządzaniem dążącym do jednego – utrzymania władzy przez następne cztery lata. Dla utrzymania władzy PiS potrzebował podporządkować sobie Trybunał Konstytucyjny, policję, armię i służby specjalne. Dla utrzymania władzy podporządkowuje sobie Sąd Najwyższy, Krajową Radę Sądownictwa i kierownictwa poszczególnych sądów. Dla utrzymania władzy trzeba było podporządkować sobie telewizję publiczną. Dla utrzymania władzy mami się swoich wyborców zawłaszczając osiągnięcia poprzedników i uruchamiając machinę propagandy sukcesu, której skali nie osiągnął żaden z partyjnych bonzów PRL.

Można ciągnąć dalej przypominając Misiewiczów, rozmyślne kłamstwa, nieudolności i niekompetencje, ale przecież nie o to chodzi! Jeszcze raz: nie idzie o walkę z PiS, a o naprawę rządzenia. Nowoczesna partia to ta, której podstawowym programem jest „jak najmniej państwa w państwie”. Uproszczenie procedur, przeniesienie spraw wiary do sfery sumień poszczególnych obywatelek i obywateli. Prostego pojmowania rzeczywistości:

W miejsce „swoich sędziów” – drastyczna reforma kodeksów postępowania, wzmocnienie obsługi sędziowskiej, wprowadzenie sędziów pokoju.

W miejsce „obrony życia za wszelką cenę” – wzmocnienie roli kobiety w decyzjach dotyczących swojego potomstwa i swojej przyszłości.

W miejsce „500+” na drugie i następne dziecko dla każdej rodziny – kwota wsparcia w zależności od średniej wynagrodzenia na głowę.

W miejsce zakupu rakiet przeciwlotniczych – zakup sprzętu dla wojska o podwójnym zastosowaniu, służącemu w przypadkach kataklizmów potrzebom cywilnym.

Związki partnerskie? To przecież specyficzna umowa cywilna o wspólne prowadzenie gospodarstwa domowego. Włączanie do dysputy kwestii seksu nie ma sensu – to sprawa czysto prywatna i nie powinna być debatowana publicznie.

Programy podstawowej edukacji winny zależeć od rodziców wspartych profesjonalnym doradztwem co do indywidualnych zdolności ucznia. Wiek rozpoczęcia edukacji powinien być elastyczny, a narzucony państwowy program winien obejmować tylko minimum programowe.

Koniecznym jest zmiana struktury służby zdrowia – lekarz winien skupić się na diagnozie i leczeniu, ocena wstępna i „papierologia” winna być dokonywana przez niższy personel medyczny. Służba zdrowia musi być godnie wynagradzana, a cały system odpowiednio dofinansowywany. Nie może być tak, że wspaniała inicjatywa WOŚP wypełnia luki systemu tej służby.

Żądamy od publicznych instytucji naukowych rzetelnych ocen tworzonego prawa. Łamanie konstytucji nie jest sprawą indywidualnych opinii. Głos muszą zabrać wydziały prawa uniwersytetów łącznie z Polską Akademią Nauk, a nie tylko jeden z wydziałów – nie może być w edukacji i praktyce prawnej dwoistości wykładni jak za czasów PRL.

Nowoczesna partia winna mieć charakter kontrolny i rekomendacyjny. Nie może być swoistą koterią, której członkowie po zdobyciu władzy obsadzą intratne stanowiska i wprowadzą „swoich” na państwowe i samorządowe posady. Partia winna rekomendować na stanowiska najlepszych bez względu na poglądy, a zająć się monitorowaniem i kontrolą działań. Działalność partii nie oznacza lansowania własnych rozwiązań i zwalczania innych tylko dla pokazania własnej tożsamości. Państwo jest dobrem wspólnym i wymaga wspólnej, ponadpartyjnej debaty nad regulacjami dotyczącymi wszystkich, z jednoczesnym dążeniem do przenoszenia większości regulacji z prawa powszechnego do decyzji indywidualnych.

Nowoczesna partia to organizacja zaufania społecznego kontrolująca władzę wykonawczą i proponująca rozwiązania prawne zwiększające efektywność wydawania środków budżetowych na rzecz dobrobytu i bezpieczeństwa obywateli. Partia Nowoczesna nie dąży do zagarnięcia władzy by wprowadzić swoich Misiewiczów do spółek skarbu państwa i do administracji państwowej, by jej członkowie znaleźli swoje miejsce przy bankomatach wypłacających wysokie pensje dla uprzywilejowanych. Partia Nowoczesna będzie wspierać każde rozwiązanie dobre dla Polski i Polaków bez względu na to kto lub które ugrupowanie je zaproponuje.

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję