Rodzice i szkoła w społeczeństwie obywatelskim :)

Zanim tofflerowska „trzecia fala” nie przybierze rozmiarów tsunami i nie zmiecie wszystkiego , do czego przyzwyczailiśmy się od pokoleń, w tym także szkołę w jej dotychczasowej formule( bo zastąpi ją nauczanie na odległość – e-learning), warto zastanowić się nad tym, jakie jest jej miejsce we współczesnych systemach społecznych, jakie założone, ale i ukryte cele realizuje, komu służy i kto w konsekwencji tych ustaleń powinien mieć wpływ na jej funkcjonowanie.

Szczególną inspiracją do podjęcia tego tematu stała się dla mnie batalia, jaką w ostatnich kilku miesiącach toczy rząd, wspierany przez parlamentarną większość, z opozycją – tą parlamentarną, ale i niemającą tam swych reprezentantów, z nagle zjednoczonymi związkami zawodowymi. Te zjednoczone siły, znalazłszy wsparcie w pałacu prezydenckim, zajadle przeciwstawiają się zmianom w prawie oświatowym, których jednym z elementów jest zwiększenia wpływu samorządu (rad gmin i powiatów) na zarządzanie szkołami.

A przecież nie są to zmiany rewolucyjne. To zaledwie kolejny, nawet nie tak zamaszysty krok. Prawdziwie rewolucyjne zmiany miały miejsce w okresie rządu AWS-UW, czy jeszcze wcześniej – w roku 1991, kiedy to sejm pierwszej kadencji uchwalił ustawę o systemie oświaty. Rozbiła ona definitywnie dotychczasowy monopol państwa na prowadzenie szkół, zezwalając na ich zakładanie i prowadzenie nie tylko osobom fizycznym, lecz także kościołom i związkom wyznaniowym a także fundacjom i stowarzyszeniom obywateli, a nawet osobom fizycznym. Kolejne nowelizacje przekazywały prowadzenie szkół w gestię samorządów lokalnych – rad gmin i powiatów, zwiększając stopniowo kompetencje tychże, jako organów prowadzących. To co teraz znalazło się w tak oprotestowanym projekcie nowelizacji to jedynie dalsze ograniczenia, w zasadzie głównie administracyjno – biurokratycznych uprawnień kuratorów i uproszczenie procedur przekazywania innym podmiotom, jak powszechnie wiadomo – głównie stowarzyszeniom rodziców, prowadzenia publicznych szkół samorządowych. I to spowodowało taką niespodziewaną konsolidację tak różnych ośrodków oporu, jak oba, dotąd skłócone, główne nauczycielskie związki zawodowe i dwie, o skrajnie różnym rodowodzie, opozycyjne partie polityczne: SLD i PiS. I jakby tego było mało, patronuje temu sojuszowi ten, od którego podpisu zależą dalsze losy reform, także tej edukacyjnej – Prezydent Rzeczpospolitej!

Czy jednak jest to tylko zwyczajna walka polityczna obozu rządzącego z opozycją? W mojej ocenie cały ten spór, jak także i te, prowadzone o model systemu ochrony zdrowia czy o system emerytalny – to tylko różne fronty właściwej walki, wojny o model naszego państwa. Aktualnie sprawująca rządy koalicja, jakkolwiek by ją nie oceniać, podjęła próby kontynuowania budowy państwa liberalno-demokratycznego, realizującego politykę społeczną typu wspierającego, z elementami modelu motywacyjnego. Państwo takie jest emanacją społeczeństwa obywatelskiego, określającego granice ingerencji państwa zasadą subsydiarności. Przeciwnikami takiej wizji państwa są , dziwnie zgodni w swym sprzeciwie, zarówno spadkobiercy tradycji (i majątku) kierowniczej partii omnipotentnego, żeby nie powiedzieć totalitarnego państwa, które zapisało się w historii mianem PRL, jak i partii, głoszącej ideę budowy jakiegoś nowego tworu politycznego, nazywanego przez nią „państwem solidarnym”, „IV-ą R.P.” – a tak naprawdę mającego wszelkie cechy państwa „kryptosocjalistycznego”!

Czytelnik może w tym miejscu powiedzieć: czy autor się aby nie zagalopował? Jak to się ma do tematu zapowiedzianego w tytule artykułu? Jaki związek ma ta wielka polityka z miejscem i rolą rodziców w szkołach publicznych? Otóż ma, i to bardzo istotny. Od tego czyja będzie szkoła: państwa czy samorządów, w jaki modelu państwa będzie ona funkcjonowała, zależy czy w ogóle, a jeżeli tak – to jaki wpływ będą mieli rodzice uczniów na funkcjonowanie szkół publicznych. Aby te związki lepiej wykazać trzeba się cofnąć w przeszłość i rozejrzeć, jak to się układa u naszych bliższych i dalszych sąsiadów.

Trochę historii.

Licząca wiele tysięcy lat historia szkolnictwa nie dostarcza informacji o miejscu i roli rodziców w ówczesnych szkołach. Nic w tym dziwnego. W znakomitej większości były to bowiem instytucje tworzone przez władców lub świątynie dla wykształcenia kapłanów, urzędników, poborców podatkowych… Nie było tam miejsca dla rodziców, nawet w epokach, w których państwo miało cechy republiki (Grecja, Rzym), gdyż i wtedy szkoła koncentrowała swe funkcje wokół nauczania, pozostawiając wychowanie rodzinom. W Europie nie tylko średniowiecze, lecz i czasy późniejsze, aż do XVII wieku – to czasy w których szkolnictwo pozostawało głównie we władaniu kościołów – prawosławnego, zreformowanego (luterański, kalwiński) i oczywiście rzymskiego. Tam także rodzic nie był partnerem nauczycieli..

Gdy powstawały systemy szkolne, których kolejną mutacją są te nam współczesne, czyli w epoce oświecenia, szkoła była instytucją, którą kształtujące się państwa nowożytne odbierały ich poprzednim właścicielom – kościołom. Tak też było i w Polsce. To właśnie w pustce jaka powstała po rozwiązaniu przez papieża Klemensa XIV w 1773 zakonu jezuitów, powstała Komisja Edukacji Narodowej. Stała się ona pierwszy ośrodkiem zarządu świeckiego państwa nad szkołami. Nim zainicjowane przez nią reformy mogły wydać pierwsze owoce – Polska zniknęła z politycznej mapy Europy. Dalsze dzieje, to szkoły w okresie rozbiorowym. Szkoła stała się wtedy instytucją obcej władzy, miejscem wynaradawiania, „ciałem obcym” w zniewolonym społeczeństwie. Jak w tamtym czasie mogli traktować szkołę rodzice jej uczniów? Zwłaszcza ci z nich, którzy nigdy nie zaakceptowali utraty własnego państwa? Także dla władz szkolnych nie tylko że nie byli oni partnerami, ale często wręcz przeciwnikami, a nawet wrogami państwowego, co oznaczało wtedy rosyjskiego, niemieckiego lub austriackiego systemu oświaty!

Krótki okres II Rzeczpospolitej nie stał się czasem sprzyjającym edukacji obywatelskiej. Pierwsze lata niepodległości to walka z analfabetyzmem, ujednolicanie systemów szkolnych, odziedziczonych po trzech zaborach i wysiłki władz lokalnych w budowie obiektów szkolnych. Najistotniejszym dla modelu szkoły polskiej tego okresu, okazał się przewrót majowy i objęcie władzy przez obóz sanacyjny. Dużą władzę otrzymał wtedy minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego, szkolnictwo prywatne poddano kontroli państwa. Wzmocniono władzę nauczycieli, preferowano wychowanie w duchu państwowym, nakazano wykonywanie praktyk religijnych. Koncepcje te spotkały się z silną krytyką endecji, socjalistów i mniejszości narodowych. W takiej atmosferze trudno było o budowanie mocnej pozycji rodziców w szkołach.

Okres po II wojnie światowej, to w Polsce czasy „demokracji ludowej”, czyli deklaratywnych praw obywatelskich i realnej , autorytarnej władzy centralistycznego państwa, realizującego narzucone Polakom idee stalinowskiej wersji socjalizmu. Nawet kolejne „odwilże” [ Gomułka] i „otwarcia” [Gierek] nie zmieniły zasady monopolu państwa w szkolnictwie, pełnej kontroli nad programami nauczania i wychowania, reglamentowania form zrzeszania się obywateli, jawnych i tajnych form inwigilacji wszelkich przejawów aktywności społecznej. Nie trzeba w
ięc dłuższych wywodów, aby jasnym się stało, że i w PRL rodzice w szkole, choć formalnie mogli działać w tak zwanych „komitetach rodzicielskich”, nie mieli realnego wpływu na formy i metody edukowania ich dzieci. Wielu z nich nie było taką działalnością zainteresowanych, także z powodów ideowych – mogło to mieć charakter swoistej „kolaboracji” z władzą komunistyczną.

Jak wynika z tej krótkiej prezentacji – historia nie może być źródłem inspiracji dla rodzicielskiej aktywności w szkołach. Nie tam przeto należy szukać wzorców dla współczesnych form partycypowania rodziców uczniów w życiu społeczności szkolnej.

Wpływ rodziców na pracę szkól w wybranych krajach Europy i świata

Jaki jest udział rodziców w zarządzaniu szkołami w innych krajach? Informacje na ten temat można przeczytać choćby w wydanej niedawno przez PWN książce „Pedagogika porównawcza”, autorstwa profesora Jana Pruchy – członka Czeskiej Akademii Nauk. W 11 rozdziale tej pracy, zatytułowanym „Rodzice a szkoła: problemy i tendencje współpracy”, autor przedstawił między innymi oryginalną typologię ról, jakie mogą pełnić rodzice wobec szkoły. Obok roli wychowawców i klientów instytucji, może to być rola osoby wywierającej wpływ na instytucje oświatowe. Najpowszechniej, w opinii autora, w znakomitej większości badanych pod tym kątem państw, występuje prawo do reprezentowania rodziców w kierowniczych bądź doradczych organach szkolnictwa na szczeblu szkoły i gminy. Jedynie w kilku państwach (Norwegia, Szwecja i Niemcy) rodzice mają swe przedstawicielstwa we wszystkich ( także regionalnych i centralnych) szczeblach zarządzania systemami szkolnymi.

Można zauważyć, że ostatnich 20 latach wzrasta w społeczeństwach europejskich świadomość potrzeby zwiększenia uspołecznienia systemu oświatowego, w tym zwiększenie wpływu rodziców na definiowanie celów, które szkoła realizuje oraz kontrolę jej funkcjonowania i uzyskiwanych przez nią wyników. Można także zaobserwować wzrastającą aktywności środowisk rodzicielskich, przekształcających się w grupy celowe, zmierzające do osiągnięcia wyznaczonych standardów swojego udziału w życiu szkół i lokalnych społeczności. W 1983 roku powstało Europejskie Stowarzyszenie Rodziców (EPA, European Parents Association), które w 1992 roku uchwaliło Kartę Praw i Obowiązków Rodziców w Europie. Oto niektóre z zapisanych tam myśli: „Odpowiedzialność rodziców wobec dzieci stanowi podwalinę istnienia ludzkości. Tymczasem, tak we współczesnej Europie, jak i w przyszłej, nie muszą oni sami dźwigać odpowiedzialności za wychowanie dzieci. W dziele tym są wspomagani przez osoby i grupy społeczne, zaangażowane w działania edukacyjne. Mogą także oczekiwać wsparcia finansowego ze strony państwowych służb specjalnych oraz ekspertyz z placówek naukowych i oświatowych.[…] Aby zrealizować to założenie, rodzice muszą ze sobą współpracować: w szkołach, ze szkołami, ale także na szczeblu europejskim i w narodowych stowarzyszeniach. Naszym celem są wzajemne inspiracje i działania prowadzące do pogłębienia europejskiej solidarności.”

Z 10-u zapisanych w Deklaracji praw przytoczę dwa, bezpośrednio odnoszące się do tematu tego opracowania. Oto one:

„3. Rodzice mają prawo do pełnego dostępu do formalnego systemu edukacji dla swoich dzieci z uwzględnieniem ich potrzeb, możliwości i osiągnięć. Rodzice mają obowiązek zaangażowania się jako partnerzy w nauczaniu ich dzieci w szkole.

4. Rodzice mają prawo dostępu do wszelkich informacji o instytucjach oświatowych, które mogą dotyczyć ich dzieci. Rodzice mają obowiązek przekazywania wszelkich informacji szkołom, do których uczęszczają ich dzieci, informacji dotyczących możliwości osiągnięcia wspólnych,( tj. domu i szkoły) celów edukacyjnych.”

Deklaracja Praw i Obowiązków Rodziców jest dowodem, iż coraz wyższa jest świadomość siły społecznej, jaką stanowią rodzice. Musi to być brane pod uwagę w polityce społecznej rządów i uwzględniane w ich planach rozwoju społecznego w ogóle, a w sferze edukacji w szczególności.

Nowa strategia partycypowania rodziców w systemach edukacji.

Wydaje się, że formuła stowarzyszania się rodziców, i w tej zorganizowanej formie wchodzenie do struktur zarządzania szkołą i edukacją, stanowi najbardziej wartościowy model uczestnictwa rodziców w życiu szkoły. Dotyczy to nie tylko sytuacji, w których pierwotnym bytem jest stowarzyszenie rodziców, a wtórnym – powoływana i prowadzona przez takie stowarzyszenie szkoła. Najstarszym polskim przykładem takiego modelu jest istniejące od grudnia 1988 roku Społeczne Stowarzyszenie Oświatowe i sieć prowadzonych przez nie szkół. Jednak wydaje się, że zbliża się już czas, gdy zorganizowane struktury rodziców zaczną o wiele skuteczniej, niż to ma miejsce w obecnych ramach prawnych, wpływać na szkołę i lokalne systemy edukacyjne.

Dzisiaj pozycję rodziców w szkole wyznaczają dwa artykuły (53 i 54) ustawy o systemie oświaty. Pierwszy z nich determinuje mechanizmy wyłaniania reprezentacji rodziców ( „po jednym przedstawicielu rad oddziałowych, wybranych w tajnych wyborach przez zebranie rodziców uczniów danego oddziału”). Drugi zaś reglamentuje zakres uprawnień wyłonionej w ten sposób rady rodziców. („Rada rodziców może występować do dyrektora i innych organów szkoły lub placówki, organu prowadzącego szkołę lub placówkę oraz organu sprawującego nadzór pedagogiczny z wnioskami i opiniami we wszystkich sprawach szkoły lub placówki.”) Jedyne, jak uczy praktyka, głównie fasadowe uprawnienia rodzicielskiej reprezentacji, to „uchwalanie w porozumieniu z radą pedagogiczną programu wychowawczego szkoły oraz programu profilaktyki dostosowanego do potrzeb rozwojowych uczniów oraz potrzeb danego środowiska…” Bo jeśli owa rada „w terminie 30 dni od dnia rozpoczęcia roku szkolnego nie uzyska porozumienia z radą pedagogiczną w sprawie programu,(…) program ten ustala dyrektor szkoły w uzgodnieniu z organem sprawującym nadzór pedagogiczny.”

Taka konstrukcja prawna petryfikuje zastaną po PRL sytuację, w której rodzice utrzymywani byli, celowo, jedynie w roli klienta instytucji oświatowej. Rola wychowawcy została im przywrócona przez III Rzeczpospolitą już w pierwszych latach dziewięćdziesiątych, jednak nie jako równorzędnych partnerów, współpracujących ze szkołą w tworzeniu rzeczywistej płaszczyzny wspólnych oddziaływań wychowawczych, lecz raczej jako „alibi” wobec przyjętej wówczas polityki wycofywania się z pełnienia tej funkcji przez system państwowej edukacji, a więc i przez szkoły. Całkowitym fiaskiem zakończyła się natomiast, zapisana także w ustawie o systemie oświaty, idea tworzenia rad szkół i systemu społecznych rad oświatowych. Te ostatnie, do 1999 roku miały bardziej precyzyjną podstawę prawną działania, jednak po nowelizacji mogą powstawać jedynie w oparciu o zapis art. 48 Ustawy o systemie oświaty: „Organ stanowiący jednostki samorządu terytorialnego może powołać radę oświatową działającą przy tym organie. […] Organ, o którym mowa ustala skład i zasady wyboru członków rady oświatowej; regulamin działania ra
dy oświatowej.”
Nic dziwnego, że nie stanowi to gwarancji udziału w nich rodziców. Jednym z nielicznych przykładów działalności takiego ciała społecznego jest powołana 11 października 2007 roku Gdańska Rada Oświatowa. Składa się ona z 32 osób. Są to: przedstawiciele Rady Miasta Gdańska, Kuratorium Oświaty, Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej, Urzędu Marszałkowskiego, Sądu Rodzinnego, związków zawodowych, a także przedstawiciele uczelni wyższych, stowarzyszeń i organizacji oraz środowiska dyrektorów szkół i innych placówek prowadzonych przez Miasto Gdańsk, którzy zostali wybrani poprzez głosowanie na spotkaniach wyborczych.

Samoorganizacja społeczna rodziców jako sposób na uzyskanie wpływu na pracę szkoły.

Przykład ten stanowi ilustracje tezy, że tylko zrzeszenie się rodziców daje im realne szanse na podmiotowe potraktowanie przez władze. Samoorganizowanie się rodziców w stowarzyszenia nie jest w Polsce czymś całkowicie nieznanym. Są to jednak najczęściej stowarzyszenia rodziców dzieci specjalnej troski. Oto nazwy niektórych z nich: Stowarzyszenie Rodziców i Przyjaciół Dzieci z Wadą Słuchu, Stowarzyszenie Dzieci Niewidomych i Słabowidzących TĘCZA, Stowarzyszenie Rodziców Dzieci z Chorobą Nowotworową „ISKIERKA”, Stowarzyszenie Rodziców Dzieci Autystycznych i wiele, wiele innych.

Ale kto powiedział, że nie mogą być rejestrowane stowarzyszenia lokalne, lub nawet ogólnopolskie, z oddziałami w gminach, powiatach i miastach, skupiające na przykład: rodziców dzieci dojeżdżających do szkól, rodziców dzieci dyslektycznych, zwalnianych z lekcji w.f., szczególnie uzdolnionych czy mających trudności w nauce matematyki. Mogą też powstawać stowarzyszenia rodziców jedynaków, rodzin wielodzietnych lub rodziców samotnie wychowujących swe dzieci. Wszystkie one będą wyrazicielem potrzeb rodziców określonej kategorii uczniów i wszystkie będą miały prawo delegować swych przedstawicieli do społecznych rad oświatowych – wojewódzkich, powiatowych, gminnych lub miejskich. To przede wszystkim z ich przedstawicieli powinny być tworzone rady szkół. Ale rad powoływanych na zupełnie innych, niż to zapisano aktualnie w ustawie o systemie oświaty, zasadach. Taka rada szkoły w postulowanej wersji powinna być strukturą o uprawnieniach podobnych do rady nadzorczej w spółce akcyjnej lub z o.o. Miałaby ona nie tylko prawo uchwalania szkolnego programu wychowawczego i profilaktyki, ale przede wszystkim mogłaby współdecydować w sprawach kadrowych (zwłaszcza powoływania i odwoływania dyrektora szkoły), a także budżetowych. I, co równie ważne, nie tworzyliby jej rodzice „z łapanki” albo, co jeszcze gorsze, motywowanych do pracy w radzie nadziejami na „załatwienie” czegoś dla swojego dziecka, a ludzie o autentycznie allocentrycznych postawach i potrzebie aktywności społecznej.

Nie są to koncepcje utopijne, niemożliwe do wprowadzenia. Już obecnie, i to od wielu lat, rady szkolne o podobnych kompetencjach działają przy szkołach w Anglii, Szkocji, Walii a także w Szwecji, Holandii i w niektórych landach Federalnej Republiki Niemiec. Aby podobnie mogło być także w Polsce, należy nie tylko zmienić prawo, ale także istotę pojmowania praw obywatela – rodzica w systemie edukacji, a więc przede wszystkim w szkole. Nie wystarczy, jak widać, przemianować dawne komitety rodzicielskie w szkolne rady rodziców, aby rzeczywiście uczynić z rodziców współodpowiedzialnymi, ale i współzarządzającymi szkołą. Aby skutecznie odesłać do lamusa historii stereotyp komitetu rodzicielskiego zbierającego składki (z resztą na pograniczu legalności), zasilające skąpy budżet szkoły, obraz jego przedstawicieli, wręczających nauczycielom kwiatki w Dniu Edukacji Narodowej i podczas zakończenia roku szkolnego, trzeba zdecydowanie i konsekwentnie zacząć wdrażać Europejską Kartę Praw i Obowiązków Rodziców, a zwłaszcza jej 8 punkt: „Rodzice i ich stowarzyszenia mają prawo wydawania opinii i przeprowadzania konsultacji z władzami odpowiedzialnymi za edukację na wszystkich poziomach ich struktur.”

Zapis ten pozwala na zaprojektowanie takiego modelu zarządzania lokalnymi systemami edukacji, w którym w zasadzie nie będzie miejsca na „wielką politykę” Ta nadal będzie grała pierwsze skrzypce na szczeblu ogólnopaństwowym – w Sejmie i Rządzie, przy ustalaniu prawa oświatowego, standardów edukacyjnych i podstaw programowych. Jednak w szkole, w mieście czy gminie to nie partie polityczne, które wszak stoją za wyborami wójtów i burmistrzów, rad gmin i powiatów – a wiec organów prowadzących szkoły, będą rozdawały karty w społecznych radach oświatowych. Rady te będą emanacją autentycznych sił społecznych środowiska lokalnego, będą urzeczywistnieniem idei samoorganizującego się wokół istotnych potrzeb zbiorowych społeczeństwa obywatelskiego. Stowarzyszanie się rodziców ułatwi im stawanie się rzeczywistymi „udziałowcami” tej wspólnotowej firmy, jaką powinna być szkoła! .

Szkoła zamkniętych drzwi i okien. Nadciągająca katastrofa edukacyjna :)

W okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości zarządzanie oświatą narodową stało się ponadto frontem ideologicznej wojny: wojny o umysły młodych ludzi czy też – w opinii rządzących – wojny w obronie wartości. Polska populistyczna prawica chce uczynić ze szkoły narodowo-katolicki kokon – monadę bez drzwi i okien.

Polska szkoła doby III RP nie miała szczęścia do rządzących. Można by godzinami pisać o tym, jak kolejni ministrowie wpadali na genialne pomysły dotyczące przebudowy systemu kształcenia, modelu wychowania czy zarządzania kadrami nauczycielskimi. Co najsmutniejsze, rządzący częściej spoglądali na edukację jak na finansowy balast niż cywilizacyjną barierę. Tymczasem w okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości zarządzanie oświatą narodową stało się ponadto frontem ideologicznej wojny: wojny o umysły młodych ludzi czy też – w opinii rządzących – wojny w obronie wartości. Polska populistyczna prawica chce uczynić ze szkoły narodowo-katolicki kokon – monadę bez drzwi i okien.

 

Zamknięte drzwi

Szkoła rozumiana jako kokon, do którego nikt z zewnątrz nie powinien mieć wstępu, jest fundamentem wizji edukacji, jaką reprezentuje Prawo i Sprawiedliwość. Symboliczne znaczenie odgrywała tu nowelizacja prawa oświatowego przez publicystów i opozycję demokratyczną określana mianem Lex Czarnek. Jednym z najważniejszych założeń tej noweli było ograniczenie możliwości organizowania na terenie szkoły zajęć przeprowadzanych przez przedstawicieli organizacji pozarządowych i innych podmiotów zewnętrznych. Wszystko rzecz jasna miało się odbyć pod sztandarem zwiększenia wpływu rodziców na to, co się dzieje w szkole, jednakże w rzeczywistości – zarówno nadzór rodziców, jak również procedura zatwierdzania takich wydarzeń przez kuratorów – chodziło o usunięcie ze szkół wszelkich przejawów myślenia niezgodnego z duchem edukacji i wychowania wdrażanym przez rządy Prawa i Sprawiedliwości. Wielokrotnie powoływano się na art. 48 ust. 1 polskiej konstytucji wskazujący, że „rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami”. Na tej podstawie przyjmowano, że wszelkie przejawy idei niezgodnych z przekonaniami rodziców (w rzeczywistości: rządzących) powinny zostać ze szkoły usunięte. Zapominano jednakże o drugim zdaniu tego samego ustępu, który przewiduje, że „wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania”. Trudno wyobrazić sobie szkołę kształcącą i wychowującą w duchu szacunku dla wolności sumienia, wyznania i przekonań młodych ludzi, w której ci sami młodzi ludzie nie będą mieli dostępu do treści, idei i wartości odbiegających w jakimkolwiek stopniu od tego, co do ich głów usiłuje zapakować partia rządząca.

Co prawda Lex Czarnek – zapewne w związku z bardzo szeroką krytyką opinii publicznej, środowisk nauczycielskich i samych rodziców – nie udało się rządzącym wprowadzić w życie, jednakże nie oznacza to, że wszyscy ci, którym zależy na otwartej i mądrej szkole, mogą spać spokojnie. Nie można mieć najmniejszych wątpliwości, że rządzący podejmą kolejne inicjatywy, których efektem byłoby ograniczenie autonomii szkół poprzez stworzenie nowych form kontroli nad dyrektorami oraz uniemożliwienie nauczycielom realizacji treści kształcenia dowolnie wybranymi środkami. Narzędziem takiego wpływu na nauczycieli stało się chociażby – również szeroko dyskutowane w ostatnich miesiącach – wprowadzenie do szkół ponadpodstawowych przedmiotu historia i teraźniejszość. Przedmiot ten utworzony został kosztem realizowanej dotychczas w zakresie podstawowym wiedzy o społeczeństwie, która była dotychczas przedmiotem stanowiącym swoiste laboratorium społeczeństwa obywatelskiego i demokracji dla młodych ludzi. Tym samym partia rządząca zamknęła drzwi szkół ponadpodstawowych dla nauki demokracji. Ta wyjątkowo szkodliwa decyzja ministerstwa przyniesie katastrofalne skutki dla jakości życia publicznego w Polsce, choć skutki te odczujemy dopiero za kilka lub wręcz kilkanaście lat. Brak kształcenia obywatelskiego będzie skutkował kompletnym brakiem znajomości podstawowych mechanizmów współczesnego państwa wśród młodych ludzi. Rządzący zapewne mają świadomość, że wyborcą gorzej wyedukowanym łatwiej zmanipulować, zaś wyborca nie posiadający podstawowej wiedzy o społeczeństwie, państwie i prawie nie będzie miał umiejętności oceny działań rządzących.

Koncepcja przedmiotu historia i teraźniejszość dowodzi również, że rządzący Polską chcą zamknąć drzwi polskiej szkoły dla różnorodności interpretacji historii Polski oraz historii powszechnej, jak również pluralizmu myślenia o współczesnym społeczeństwie i miejscu Polski na świecie. Podstawa programowa przedmiotu historia i teraźniejszość zawiera treści wprost zaczerpnięte z prawicowej prorządowej publicystyki, wymagania niezgodne ze stanem współczesnej wiedzy naukowej, propaguje jednostronne ujęcie wydarzeń i postaci najnowszej historii Polski i powszechnej, a ponadto jej autorzy posługują się językiem i terminologią nienaukową, potoczną i publicystyczną. Pomysł takiego przedmiotu i tak zarysowanych treści kształcenia to jednoznaczny manifest zamknięcia intelektualnego, jakie rządzący pragną propagować wśród młodych ludzi. Narzędziem takiej historycznej indoktrynacji mają być nauczyciele historii i teraźniejszości, którzy – jak zapewne oczekuje ministerstwo i partia rządząca – biernie i bezmyślnie wlewać będą do umysłów młodych Polaków wszelkie fobie i frustracje polskiej narodowej prawicy, bo ich emanacją jest właśnie podstawa programowa tego nowego przedmiotu. Rządzący wpadli również na pomysł, aby jeden z profesorów od lat z Prawem i Sprawiedliwością związanych – notabene niegdyś autor niezwykle cenionych podręczników akademickich – napisał podręcznik do historii i teraźniejszości, który zostanie wydany przez jedno z wydawnictw od lat publikujące tytuły autorstwa intelektualistów z PiS-em związanych. Tak też się stało, a rzeczony podręcznik stał się jednym z najgłośniej dyskutowanych i najbardziej krytykowanych w dziejach Polski. To pełne przekłamań i nadinterpretacji „dzieło” na zawsze już przejdzie do historii jako przykład tego, jak nie powinien być napisany podręcznik. Skala niekompetencji i błędów (szczególnie z zakresu nauk o polityce i administracji), jak również obezwładniająca niesubtelność pisowskiej propagandy, która z tego podręcznika bije, zaskoczyć mogą najbardziej nawet wytrwałego czytelnika. Fragmenty z tego podręcznika będą przez lata wskazywane jako namacalne dowody tego, jak Prawi i Sprawiedliwość usiłuje indoktrynować młodych ludzi i jak naiwnie wierzy, że proces ten da się przeprowadzić przy pomocy łopaty lub topora.

 

Zamknięte okna

Zarządzanie polską edukacją przez Prawo i Sprawiedliwość opiera się jednak nie tylko poprzez zamykanie drzwi do szkoły i czynienie z niej kokonu, do którego nie może się dostać nikt i nic z zewnątrz. Kokon ten został przez partię rządzącą zaprojektowany również jako nieposiadający okien – tak, aby przebywający w nim uczniowie i nauczycieli nie dostrzegali świata zewnętrznego. Polska szkoła po reformach przeprowadzonych w pierwszej kadencji rządów Prawa i Sprawiedliwości cofnęła się w czasie przynajmniej o jedno pokolenie. Przede wszystkim procesu tego dokonano wprowadzając nową podstawę programową wszystkich przedmiotów nauczanych w ośmioklasowych szkołach podstawowych, jak również w liceach ogólnokształcących, technikach i szkołach branżowych. Jak się okazuje, rządzący przywrócili nie tylko obowiązujący pokolenie wcześniej model ustroju szkolnictwa, ale również – i to zatrważa najbardziej – podstawę programową ukierunkowaną na kształcenie i wymaganie od młodych ludzi niezwykle szczegółowej wiedzy akademickiej, rzadko będącej podstawą istotnych dla współczesnego człowieka umiejętności. Edukacja w zakresie przedmiotów przyrodniczych zupełnie została oderwana od doświadczeń ostatnich dwudziestu kilku lat, kiedy to dążono do nadania jej waloru praktycznego i dążono, by była ona w pewnym przynajmniej stopniu odpowiedzią na współczesny rynek pracy i zachodzące przemiany cywilizacyjne. Edukacja historyczna oparta została na anachronicznym modelu nauczania przede wszystkim historii politycznej. Nauczanie dziejów Polski i świata zdominowało wymaganie znajomości wojen, bitew i dynastii oraz szczegółów dotyczących funkcjonowania wąskiej elity politycznej. Historia społeczna, historia codzienności, historia kultury, historia ludowa – to margines, którego w polskiej szkole się nie naucza. Edukacja w zakresie języka ojczystego zdaje się zupełnie abstrahować od zmian społecznych i kulturowych, jakie w społeczeństwie polskim zachodzą. Remedium na spadające wśród młodzieży czytelnictwo ma być więcej lektur. Partia rządząca i jej funkcjonariusze oddelegowani do zarządzania polskim systemem edukacyjnym chcą zrobić ze szkoły monadę bez okien – chcą, żeby nie było z niej widać otaczającego świata.

Ten sposób myślenia dowodzi dobitnie, że ci ludzie, którzy dziś kształtują losy polskiej edukacji, intelektualnie i mentalnie tkwią nadal w wieku dziewiętnastym. Sama wiara, że współczesna szkoła może być skutecznym narzędziem nieszczególnie wysublimowanej propagandy, przy pomocy której uda się stworzyć nowego człowieka, jest przejawem gargantuicznej wręcz naiwności (żeby nie powiedzieć głupoty). Szkoła we współczesnym świecie może być – jak najbardziej – ważnym podmiotem kształtującym młodego człowieka, kształtującym jego postawy i przekonania. Niekoniecznie jednak musi nim być, gdyż współczesna cywilizacja sprawiła, że kształtowanie postaw i przekonań dokonuje się również (a może i przede wszystkim?) poprzez szereg innych narzędzi, instrumentów i instytucji. Rolę nie do przecenienia pełnią dziś media masowe, w tym głównie media społecznościowe, przy pomocy których przeciętny współczesny młody człowiek – także Polak – kontaktuje się ze światem zewnętrznym. Jeśli pewne treści zostaną usunięte z podstawy programowej czy podręcznika, to nie oznacza, że treści tych współczesny człowiek nie zdobędzie w inny sposób. Znajdzie je przy pomocy współczesnych nowych mediów bądź za pośrednictwem innych użytkowników, którzy treści te już wcześniej znaleźli. Jeśli podręcznikowa wizja historii będzie miała charakter jednostronny i monolityczny, to tym bardziej i tym chętniej współczesny młody człowiek znajdzie jej inną – często dużo bardziej atrakcyjną – wersję. Jeśli poprzez implementację swojej bezmyślnej wizji edukacji rządzący w istocie chcą skłonić młodych ludzi (i jednocześnie nauczycieli) do większej samodzielności  w poszukiwaniu źródeł informacji i ich konfrontowaniu z koncepcjami promowanymi w podstawie programowej i podręcznikach, to chwała im za to! Tak trzymać! Nie sądzę jednak, aby kadrami polityczno-oświatowymi Prawa i Sprawiedliwości powodowały takie szlachetne pobudki.

 

Widmo katastrofy

Co jednak przytłacza najbardziej, to fakt, że wszystkie zmiany w oświacie, jakie w ostatnich siedmiu latach wdrażały rządy Prawa i Sprawiedliwości, zbliżają nas nieuchronnie do edukacyjnej katastrofy. Szkoła – bardziej niż 10 czy 20 lat temu – staje się narzędziem opresji względem młodych ludzi. Opresja, na jaką rządzący skazują nasze dzieci, jest wielostronnie ukierunkowana. Jest to opresja przez naukę – od młodych ludzi wymaga się ogromu szczegółowych informacji, które bez większych problemów przeciętny siódmoklasista znalazłby w internecie przy pomocy telefonu komórkowego. Ten bezmiar zupełnie niepotrzebnych informacji, które w większości przypadków nie zostaną nawet zrozumiane, nie mówiąc już o ich operatywnym zastosowaniu, sprawia, że szkoła staje się niczym funkcjonariusz egzekwującym te bezsensowne wymagania. Jest to również opresja braku czasu – dla młodego człowieka czas wolny staje się marzeniem i rzadkością. Często nastolatkowie spędzają nad książkami i zadaniami domowymi całe swoje popołudnia i wieczory. Odpoczynek i czas wolny stają się dobrem inkluzywnym. W największym zapewne stopniu odczuwają to ci uczniowie, którym przyswajanie kolejnych partii materiału przychodzi wolniej i trudniej. Jest to jednak również opresja przeciętności – współczesny system edukacyjny oczekuje od wszystkich przyswojenia odgórnie ustalonych wymagań. Choć w prawie oświatowym wielokrotnie mówi się o indywidualizacji procesu kształcenia, to jednak wobec tak przeładowanej podstawy programowej  i jednocześnie przeludnienia oddziałów klasowych realna indywidualizacja jest jedynie mrzonką. Młodzi ludzie nie mają czasu na rozwijanie własnych zainteresowań, pielęgnowanie swoich talentów, odkrywanie piękna otaczającego świata i relacji międzyludzkich – nie mają czasu, bo uczą się do sprawdzianów, wykonują zadania domowe, przyswajają treści, których wymagać się od nich będzie na egzaminach zewnętrznych. Prawu i Sprawiedliwości udało się skutecznie odbudować myślenie o szkole jako o narzędziu opresji nad młodym człowiekiem, a – co najgorsze – wykonawcami takiej wizji stali się dyrektorzy i nauczyciele. Nie dziwi więc, że to w ich kierunku młodzi ludzie i rodzice werbalizują swoje niezadowolenie wobec systemu.

Pogłębienie indoktrynacji i skali propagandy politycznej w szkole sprawi jednak, że polska szkoła nie będzie już postrzegana wyłącznie jako narzędzie opresji, ale zupełnie utraci swój autorytet jako instytucja. Choć oficjalnie rządzący wielokrotnie deklarują, że ich celem jest właśnie odbudowanie autorytetu szkoły i przywrócenie prestiżu zawodu nauczyciela, to jednak w rzeczywistości ich działania skutkują czymś zupełnie odwrotnym. Szkoła ucząca martwych formułek, typologii i oderwanych od rzeczywistości faktów przestaje być „nauczycielką życia”, a staje się wręcz nieżyciowa. Okaże się być jedynie etapem koniecznym do tego, że otworzyć sobie furtkę do etapu kolejnego – np. do studiów wyższych. Paradoksalnie też rządzący regularnie osłabiają i rujnują szkolnictwo publiczne, choć podobno deklarują, że zależy im właśnie na ich umacnianiu. Coraz częściej bardziej świadomi i jednocześnie zamożni rodzice podejmują decyzję o przeniesieniu dziecka do szkoły niepublicznej, w której wdraża się innowacje pedagogiczne, a uczący w niej nauczyciele starają się jak tylko można minimalizować szkodliwe decyzje ministerstwa edukacji. Katastrofą wreszcie skończy się pogłębiająca się zapaść kadrowa w zawodzie nauczyciela. Wojna, jaką rządzący wypowiedzieli nauczycielom podczas strajku, trwa nadal – jej głównym przejawem jest ignorowanie oczekiwań płacowych nauczycieli, które skutkuje widocznymi już nie tylko w małych miejscowościach brakami kadrowymi w coraz większej liczbie polskich szkół. Coraz częściej problemy ze znalezieniem nauczycieli dotykają również dużych samorządów terytorialnych, w których wysokość kosztów utrzymania i kosztów życia niejednokrotnie przekracza wysokość pensji nauczyciela z kilkuletnim stażem. Już dziś znalezienie nauczyciela fizyki, chemii czy informatyki graniczy z cudem; za chwilę zabraknie nauczycieli języków obcych i matematyków; jednakże również wśród humanistów chęć podejmowania kształcenia na specjalnościach nauczycielskich systematycznie spada.

Katastrofa polskiej edukacji nadchodzi – jej symptomy widoczne są już od bardzo dawna, jednakże działania rządów narodowej prawicy katastrofę tę coraz bardziej przybliżają. Trudno powiedzieć, na ile działania te są efektem świadomej, przemyślanej strategii, której celem jest zrujnowanie polskiej oświaty i kształtowanie nieświadomych społecznie i obywatelsko biernych mas społecznych, które niezdolne będą do jakiejkolwiek formy sprzeciwu względem populistycznej władzy o autokratycznych skłonnościach. Trudno powiedzieć, czy działania te nie są formą ahistorycznej naiwności, bazującej na przeświadczeniu, że tak jak komunistom udało się formować homosovieticusa, tak też im uda się ukształtować homo pisopoliticusa, choć przecież warunki, w jakich dziś funkcjonujemy są daleko niewspółmierne. Trudno też powiedzieć, na ile szczere są te ich wszystkie deklaracje o obronie wartości, polskości, religii, tradycji, katolickości, swojskości, prawdy czy natury – jeśli są szczere, to największym bodajże paradoksem organizowanych przez nich kolejnych krucjat w ich obronie, jest fakt, iż działaniami swoimi raczej przyspieszają odwracanie się młodych Polaków od tychże wartości. Statystyki szkół wyraźnie pokazują, że każde proreligijne wzmożenie po strony obozu władzy skutkuje wzrostem młodzieży rezygnującej z nauczania religii w szkole. Zamykanie drzwi i okien polskiej szkoły, przekształcanie jej w monadę czy też swoisty kokon, nie sprawi, że będą z niej wychodzić narodowo-katoliccy homofobiczni prawdziwi Polscy. Bardziej spodziewałbym się, że opuszczą ją zmęczeni polskością ateistyczni kosmopolici, którzy na złość rządzącym owiną się tęczową flagą. Nie rozpaczałbym może nad tym jakoś szczególnie, gdyby nie fakt, że przy tej okazji doszczętnie zrujnowana zostanie polska edukacja, a o autorytecie polskiej szkoły pamiętać będą może tylko emerytowani nauczyciele.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera S :)

Samotność

Jak pisała wspaniała poetka Halina Poświatowska  „Mijam, mijasz, mijamy – a każdy tak samotnie.” A przecież jesteśmy stworzeniami stadnymi. Wyobcowanie się z natury i zdobycze cywilizacji zrodziły w ludzkim świecie, obok wielu innych nieszczęść, prawdziwą plagę samotności. Młode single nie martwią się tym, bo tylko chwilami odczuwają smutek, że nie mają przy sobie bliskiej osoby. Dla starych ludzi, szczególnie tych biednych i schorowanych, samotność jest dotkliwa jak fizyczny ból. Zwłaszcza ci, co mają niby jakąś rodzinę, nawet wychowane w pocie czoła dzieci, ale zostali przez wszystkich z jakiegoś powodu opuszczeni, cierpią okropnie wyglądając jakiegoś dowodu, że się o nich pamięta. Pieski i kotki pomagają to jakoś znosić. Jednak, po długiej tyradzie do ukochanego zwierzątka nachodzi nas okropna refleksja, że ono nie tylko nie odpowie, ale pewnie niczego nie rozumie z naszych zwierzeń Owszem, odwzajemnia uczucia. Nie mamy jednak pewności, czy nie jest to tylko przedłużenie oczekiwania na jedzenie i nadzieja na zapewnienie mu bezpieczeństwa. Samotność dopada każdego, nawet władców otoczonych tłumami, pochlebcami i oddanymi ludźmi gotowymi na każde skinienie. A może właśnie ich samotność jest wprost proporcjonalna do hołdów, jakie towarzyszą im bez przerwy. Są królowie, których otacza prawdziwa miłość podwładnych. Może nie wszystkich, ale przynajmniej większości. Do takich z pewnością należy Królowa Elżbieta, czczona nie tylko z powodu zacnego wieku i najdłuższego na świecie panowania, ale też z racji swoich osobistych zalet szlachetnej pani, których nie podważyły spory z niekompetentnymi księżniczkami. Ich pazerność i rozwydrzenie, tak przedziwnie gorąco popierane przez prosty lud, pozostawiły blizny na wizerunku Królowej, ale kiedy z każdego konfliktu wychodzi zwycięsko, naród kocha ją jeszcze bardziej. A przecież jest samotna, szczególnie teraz, kiedy odszedł jej mąż, tak kłopotliwy, ale najbliższy sercu. Wyobrażam sobie długie chwile, jakie spędza z dala od ludzi, czekając jak każdy stary człowiek na niechybną śmierć. Może wyobraża sobie, bo ma do tego pełne prawo, swój wspaniały pogrzeb i tysiące ludzi pogrążonych we łzach bez żadnego przymusu, jaki towarzyszył żałobie po Stalinie. Bo samotność dyktatorów jest inna. Otoczeni wojskiem i policją domyślają się, że za tą barierą jest morze nienawiści do nich i pragnienie, by odeszli z tego świata jak najszybciej. Myślą, że pewnie też doczekają się po śmierci godnego pochówku w eksponowanym miejscu i salw honorowych. Ale jeśli są tak niekochani, że potem ich pomników będą musiały pilnować uzbrojone oddziały, a większość narodu będzie w swoich domach radośnie świętować kres ponurej dyktatury, to samotność takiego władcy jest z pewnością bolesną ceną, jaką płaci za przywileje i poczucie, że wszystko mu wolno i nikt się nie odważy mu sprzeciwić.

Seks

W mojej debiutanckiej powieści „Boskie życie” zacny ksiądz tłumaczy głównej bohaterce Weronice zagubionej w meandrach dojrzewania że „…związek mężczyzny i kobiety nie oparty na sakramentalnej misji powołania nowego życia jest, prędzej czy później, skazany na niepowodzenie, a w dalszej przyszłości na potępienie wieczne. Nieczystość lubieżnych uciech cielesnych znajduje swoje ostrzegawcze unaocznienie w nieczystości narządów płciowych, które Stwórca tak przemyślnie wyposażył, że normalny człowiek w sposób naturalny reaguje na nie wstrętem. Dlatego właśnie nagość pozostanie na zawsze w czołówce zakazów po to, by człowiek rozpoznawał właściwie cel i jakość swoich uczuć i potrafił oddzielić w sercu swoim miłość od pożądania”. Weronika która właśnie przeżywa swoją pierwszą miłość reaguje na słowa „nieczystość narządów płciowych” z oburzeniem. Czuje się normalnym człowiekiem, ale nie reaguje ze wstrętem na owe narządy. Wręcz przeciwnie. Ta przepaść pomiędzy zdrowym podejściem do nagości, a chorym traktowaniem jej jako źródła zła wszelkiego wydaje się nie do pokonania, mimo rewolucji obyczajowych, wolności seksualnej w krajach cywilizowanych i powszechnej dostępności do pornografii. Wciąż człowiek nie może się uporać z problemami swojej seksualności i popełnia w ich rozwiązywaniu błąd za błędem, odtwarzają starodawne lęki pochodzące z dzieciństwa, bolesnych doświadczeń i legend równie pięknych co nieaktualnych. Bzdury o Stwórcy, który celowo urządził połączenie organów rozmnażania z organami wydalania nieczystości po to, by obrzydzić człowiekowi rozkosz płynącą z podrażnień zakończeń nerwowych wokół tych organów, powtarzane są jak w transie przez pokolenia szamanów, którzy sami w ukryciu doświadczają tych rozkoszy na różne sposoby, a potem zadręczają się poczuciem grzechu i dręczą tym wszystkich dokoła. Wierzący i praktykujący niech mi wybaczą, że zaliczam nasz ojczysty kler do szamanów, ale dają tyle powodów, żeby ich tak traktować, że nie mogę inaczej. To oni są odpowiedzialni za zepchnięcie życia seksualnego do podziemi i piętnowanie go przez rodziców, dziadków i wszystkich krewnych w poczuciu, że tylko to uchroni córki przed niechcianą ciążą. A przecież wynaleźliśmy już sposoby, by się rozmnażać kiedy chcemy, a nie kiedy ślepy los tak zdecyduje. Wynaleźliśmy już sposoby, by mieć pewność ojcostwa, więc nie trzeba żon trzymać w zamknięciu i kamienować je za posiadanie kochanków, chociaż męskie pożądanie zaspokajane jest od początku świata bezkarnie również dzięki najstarszej profesji. Więc może dajmy seksualnym potrzebom zielone światło i przestańmy je traktować jak plagę wszelkich nieczystości. Higiena ciała i jego narządów, coraz powszechniejsza wśród narodów świata, wystarczy, by seks mógł być czysty i radosny. Raczej tak to Stwórca zaprojektował, jeśli mamy wierzyć, że jest mądry i miłujący. I to raczej ludzie z czasem odkryli zalety wierności małżeńskiej i monogamii. Król Salomon miał więcej żon i dzieci, niż się to śniło Mahometowi. Jezus nie miał ich wcale z jakichś jemu tylko znanych powodów. Ale wielożeństwo nie było przez długie wieki grzechem, a potrzeba prokreacji w świecie, gdzie średnia długość życie była o połowę mniejsza niż dzisiaj, rodziła pomysły na zapewnienie jak najliczniejszego potomstwa, niezależnie od rozkoszy seksualnych. Jednak przecież to one właśnie są motorem rozmnażania! Indie przodujące w tej dziedzinie stają się najliczniejszym narodem obok Chin, gdzie posiadanie kilku żon było normą. Żydzi odeszli od zwyczajów Salomona, a dzisiaj z lękiem patrzą na miliony gwałtownie rozmnażających się Arabów, otaczających ich maleńkie państwo. Biała rasa, idąca drogą wytyczoną przez bezdzietnego Jezusa wydaje się być skazana na wymarcie w niedługim czasie, jeśli nie porzuci swojej ideologii pogardy i wstrętu wobec seksu, rzekomo miłej Bogu. Wściekły atak Kościoła pełnego bezdzietnych ofiar celibatu na wszelkie ruchy promujące swobodny seks i edukację dzieci w tej materii wolną od siania lęku, winy i obrzydzenia w sercach dojrzewających w cieniu konfesjonałów dziewcząt i chłopców, nasuwa podejrzenia, że służy zaciemnieniu prawdy o tak licznych krzywdach, jakie wyrządzają ci wrzuceni w nienaturalny tryb życia mężczyźni małym dzieciom uzależnionym od ich opieki. Raczej przydałoby się nauczanie, że seks może pozytywnie kształtować rozwój ludzkości, jeśli tylko wyruguje się z niego przemoc i wykorzystywanie nieletnich, niegotowych jeszcze do korzystania z jego dobrodziejstw. Można przekonać szukających odpowiedzi na zawiłe zagadki seksu, że ważne jest w nim partnerstwo i szacunek dla drugiej osoby, a warunkiem bezwzględnym jest obustronna zgoda na dobranie się do owych tajemniczych narządów wyposażonych przez Stwórcę w niespotykane w innych rejonach ciała zakończenia nerwowe. Ale od tradycji obrzezania dziewczynek po całkowitą tolerancję dla parad równości, gdzie nikt nikomu nie czyni krzywdy droga jeszcze daleka. Może jesteśmy w połowie, ale zobaczycie z jaką nienawiścią odezwą się komentarze na ten wpis, żeby zdać sobie sprawę, że to jeszcze nie za naszego życia powróci naturalny spokój w tej sferze i przekonanie, że to indywidualna sprawa każdego człowieka, w jaki sposób osiąga rozkosz.

Sekta

Moja nienawiść do tej formy wspólnego odczuwania, myślenia i działania nie bierze się tylko z pobudek osobistych. Byłem kiedyś żonaty z kobietą, która mimo wielkich talentów i silnej osobowości, wiele lat później po rozstaniu ze mną, uległa magii pewnej sekty. Wciągnęła się w jej ideologię, poddała się wpływom oszusta kierującego grupą fanatyków i zagubiła się całkowicie w irracjonalnym świecie emocji, bredni pseudofilozoficznych i wiary w nadprzyrodzone moce. Jej niedoskonały umysł uległ zwichnięciu, straciła kontakt z rzeczywistością, bliskimi, swoim zdrowiem i w końcu zmarła samotna i zrozpaczona. Takich ofiar manipulacji ludźmi jest ostatnio coraz więcej, bo żyjemy w dobie kryzysu zaufania do nauki, która wciąż nie odpowiedziała na wszystkie pytania, nie dała nam glejtu na uzyskanie szczęścia i przede wszystkim nie zapewniła ochrony przed śmiercią. Antyrozumowcy proponują więc ludziom drogę na skróty. Zastępy obłąkanych, albo całkiem zdrowych na umyśle, ale cynicznych i sprytnych ideologów poczynają sobie coraz śmielej w atmosferze lęków ogarniających ginącą planetę i masy ludzkie, przerażone zachwianiem się porządku, jaki jednak panował w przodujących krajach globu. Mozolne budowanie tego porządku zapoczątkowali Grecy pół tysiąca lat przed Chrystusem, który też zaproponował drogę na skróty, ale przynajmniej nic nie wiadomo o tym, by wykorzystywał i krzywdził swoich wyznawców. A to zdarza się wielu innym fałszywym prorokom i moja nienawiść do sekt wszelkiego rodzaju bierze się właśnie stąd, że szubrawcy korzystają z lęku i rozpaczy maluczkich i obdzierają ich z dóbr wszelkich, materialnych i duchowych. Traktują ich jak zwierzynę łowną, albo hodowlaną, dzięki której pasą swoje brzuchy, zaspokajają żądze panowania, chwały i wreszcie tę pospolitą żądzę seksualnego posiadania bezbronnych istot płci obojga. Zdarzają się wśród nich sadyści, którzy znęcają się nad wyznawcami zadając im ból i tortury. Wreszcie bywają i tacy, których satysfakcjonuje zbiorowe samobójstwo, kiedy wierni oddają swoje i swoich dzieci życie, towarzysząc w śmierci obłąkanemu przywódcy, by udowodnić miłość do niego i bezwzględne posłuszeństwo. Może nie powinienem potępiać takiego aktu? Może dla wyznawców większą rozkoszą i szczęściem jest ofiarowanie swego nędznego żywota jakiejś idei, czy domniemanej potędze, niż kontynuowanie egzystencji w strachu i łzach. A przecież chodzi o to, żeby w życiu zaznać szczęścia, chociaż przez chwilę. Na tym polega siła sekty, że jak alkohol daje szczęście i uzależnia od niego. Dlatego jest tak niebezpieczna i jak alkoholizm powinna być zwalczana, bo rujnuje istotę ludzką na wszystkich jej poziomach, dając w zamian owo upragnione szczęście – sztuczne ożywienie emocjonalne z wyłączeniem racjonalnej analizy i samooceny. Daje złudzenie przynależności do wspólnoty lepszej od innych wspólnot. Jest się wtedy w gronie wybrańców. Jest się kimś ważnym i mądrzejszym, bo wtajemniczonym w sekrety bractwa. Żałosne to i straszne dla postronnych, ale dlatego sekta musi być otoczona murem i niedostępna dla bezdusznych obserwatorów. Tym się różni od innych transparentnych organizacji ludzkich. Ciekawe, że to zamknięcie w bańce tajemnicy i poczucia wyższości nad światem rodzi w sekciarzach szczególną agresję i potrzebę zniszczenia wszystkiego, co jest inne, obce, nie poddające się regułom wyznaczonym przez przywódcę, czy tradycję sekty. To chyba nosi znamiona choroby.

Serce

Jego błogosławiona i jednocześnie natrętna obecność trwa przez całe życie. Bicie dzień i noc, w które wsłuchujemy się z lękiem, że pewnego dnia zapadnie cisza. Lęk o każdy ból, kłucie, czy zmianę rytmu, bo przecież to może być znak, że życie dobiegło końca. Statystyki mówią nam, że ten niestrudzony towarzysz jest jednocześnie niebezpiecznym wrogiem, bo to on najczęściej zabija. Ale nie będę się tutaj znęcał nad sercem, tylko na jego przykładzie chcę podziwiać potęgę mitu w ludzkim świecie. Dzisiaj wiemy, że serce jest tylko pompą mięśniową posłuszną bodźcom elektrycznym przesyłanym z głębin mózgu, gdzie zapadają decyzje niezależne od naszej świadomości. Kiedyś, gdy ludzie odczuwali jego istnienie jak by był żywym stworzeniem w głębi piersi, przypisywali mu siedlisko swoich stanów emocjonalnych, bo przecież kiedy je przeżywali, serce biło szybciej pod wpływem gniewu, podniecenia, czy strachu. Szczególnie miłość była okolicznością kojarzoną z sercem od niepamiętnych czasów. To w nim się rodziła i umierała w przekonaniu wszystkich, a po odkryciu, do czego naprawdę służy serce, wciąż w przekonaniu większości, bo wyedukowana należycie zawsze była mniejszość. I tak serduszko stało się symbolem uczuć, a przebite strzałą Kupidyna, czy Amora, jak kto woli, symbolem gorącej miłości niezależnej od naszej woli. Mowa ciała zawiera wiele gestów związanych z sercem, dzięki którym bez słów okazujemy uczucia, a w chwilach uroczystych często składamy przysięgi z ręką na sercu, chociaż nasza pompka nie ma o przysięgach, uczuciach, czy jakiejkolwiek prawdzie, żadnego pojęcia. O niczym nie ma pojęcia. Jest jak biceps, albo triceps, który na znak elektrycznego impulsu może się skurczyć, lub rozkurczyć. Owszem, jako pompka jest nieco bardziej skomplikowana, niż pojedynczy mięsień. Ma komory, przedsionki, zastawki i niespożytą wytrzymałość, bo gdyby taki biceps musiał pracować dzień i noc przez całe życie, to jego ból byłby nieznośny. Ale mimo tej skomplikowanej budowy nie powstają w sercu żadne uczucia, żadne emocje, czy myśli. Siedliskiem tych wszystkich cudów jest galaretowata szara masa pod sklepieniem czaszki i tylko ona wie coś o miłości, gniewie, patriotyzmie, honorze, odwadze i strachu. Tylko ona jest godna, by ją uznać za prawdziwe źródło naszego człowieczeństwa. Tylko jak z tej cicho pracującej dzień i noc galarety, brzydkiej i w dodatku nie czującej żadnego bólu, nawet jeśli się ją przy otwartej czaszce dotknie skalpelem, uczynić piękny symbol, nadający się na przykład jako emotka do wysłania ukochanej osobie? A Walentynki? Jak uczcić ten dzień zakochanych takim prawdziwym obrazkiem siedziby naszej miłości? Kształt i kolor wizerunku serca uczyniły z niego chyba na zawsze znak tego, co dzieje się wyłącznie w mózgu. Prawda anatomiczna nie ma tu żadnego znaczenia. No może dla nielicznych sfrustrowanych oszustwami edukacyjnymi, jak ja, ma to jakieś znaczenie. Większość nie zastanawia się nad prawdą o zjawiskach. Żyje w świecie mitów i symboli, bo one są wygodne, proste i ładne. Leżymy na kocyku w trawie, czy na plaży i podziwiamy opalające nas niebezpiecznie słoneczko jako Dobrodzieja tego świata, który wędruje sobie po niebie. A to przecież ogromna kula ognia, niewyobrażalnie odległa. A to niebo, to przecież tylko 10 kilometrowy pas atmosfery, za którym dalej jest czarna otchłań. A pod nami nie tylko kocyk i trawka, ale też 10 kilometrowy pas twardej ziemi pod którym mieści się prawie 13 tysięcy kilometrów roztopionej lawy. Teoria, że samo centrum planety jest twardą żelazną kulą wcale nie uspokaja, jeśli się dobrze zastanowić. Żyjemy więc pomiędzy tymi 10 kilometrami wzwyż i w głąb upierając się że Bóg rozpiął ten piękny nieboskłon specjalnie dla nas nad ziemią, która została nam dana na zawsze, a dla niektórych do dzisiaj wciąż jest płaska. Potęga mitu jest mocniejsza niż prawda naukowa i większość ludzi nigdy nie pogodzi się, że życie jest tylko przejściową formą istnienia samolubnego genu z jego potrzebą replikacji. On nie dba o swoją siedzibę, która rozpada się po śmierci w proch, a jej atomy łączą się z materią świata tego tutaj, bo do żadnego innego nie aspirują. Na szczęście nasza wspomniana szara galaretka potrafi nie tylko generować uczucia, ale też poezję i tworzy piękne mity, pomocne w przetrwaniu pełnym smutków zaprawionych odrobiną radości. To mózg ratuje nas przed zwierzęcym przemijaniem bez celu i tworzy piękno takie jak muzyka, taniec, śpiew, mądre wiersze i niewesołe zapiski, jak te o sercu.

Solidarność

Kiedyś namawiałem prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, żeby z okazji jubileuszu powstania Solidarności nadać Pałacowi Kultury jej imię i urządzić w sali Kongresowej wielki koncert, na którym spotkaliby się wszyscy założyciele i działacze Solidarności. Wierzyłem, że to słowo  to dużo więcej niż nazwa związku. Wierzyłem i wierzę nadal, że hasło odwiecznej solidarności ludzi dobrej woli zostało w Polsce ucieleśnione na niespotykaną skalę i w nadzwyczajnie pięknej formie. Uważam, że to specyficzny wkład mojej Ojczyzny do dziejów Europy i innych kontynentów. Popularność Lecha Wałęsy na całym świecie była symbolicznym potwierdzeniem wagi tego wkładu i żadne manipulacje nie są w stanie sfałszować tej prawdy. To były wielkie chwile jedności narodowej nie tylko tych dziesięciu milionów zapisanych do organizacji i noszących znaczek z czerwonym napisem i powiewającą nad nim chorągiewką. To była wspólnota poglądów, wartości i nienawiści do garstki łajdaków oraz pozostałej masy zastraszonych i przekupionych miernot. Nigdy nie zapomnę wzruszenia, kiedy stojąc na dachu przy placu Komuny w czasie pogrzebu Jerzego Popiełuszki, bohatera zamordowanego przez dyktaturę rękami ubecji, patrzyłem na niesamowite morze ludzkich głów pode mną i słyszałem ryk stu tysięcy gardeł „so-li-darność, so-li-darność…” Nauczyłem się wtedy raz na zawsze, że o sile narodu świadczy jego zdolność do jednoczenia się w obliczu zła. 

Solidarność to był nie tylko gniew ludu, ale też wzajemna pomoc w opresji. Obrona słabszych, wymiana informacji o prześladowanych, uporczywe nękanie władzy domaganiem się przestrzegania prawa – wiele takich postulatów stało się niezmiennym kanonem działań wobec przemocy państwa pod każdą szerokością geograficzną. Sama nazwa przylgnęła na stałe do związku zawodowego opanowanego z czasem przez karierowiczów i demagogów wmawiających ludziom, że są obrońcami ich godności i zarobków. Znałem wielu działaczy związkowych. Część z nich wierzyła w swoją misję i służyła Solidarności uczciwie i z poświęceniem. Jednak politycy nie pozwolili na „samorządność i niezależność” wpisaną do statutu. Dzisiaj to są puste słowa. Wydawało się, że ta pustka grozi też słowu „solidarność”. A jednak idee zawarte w tym haśle okazały się nieśmiertelne. Pojawiło się wiele odmian Solidarności. Używa tego słowa Unia Europejska na określenie słusznej jedności zwaśnionych od wieków państw i narodów. Używają tego opozycjoniści na Białorusi i w Rosji. Używamy go w naszej Ojczyźnie, gdzie opór wobec opresyjnych działań jest wciąż aktualny i ma piękną tradycję. Zaimponowała mi niezłomna solidarność prześladowanych uporczywie sędziów. Wczoraj zatryumfowała symboliczna solidarność pomiędzy Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy a Strajkiem Kobiet. Wściekłość władzy z tego powodu pokazała, że Solidarność jako ruch społeczeństwa obywatelskiego działa niezawodnie. Oby tak było zawsze.

Spokój

Już Słowacki w słynnym wierszu „Uspokojenie” rozpoczynającym się od słów „Jest u nas kolumna w Warszawie…” ostrzega przed ułudą spokoju i poczucia bezpieczeństwa w czasach bezkrwawego dobrobytu. Dzisiaj w dniach świętowania i obżarstwa ludzie pragną, żeby dać im spokój z ostrzeżeniami, przypominaniem o zagrożeniach i mobilizowaniem sumień. Religia „świętego spokoju” panuje w sercach ponad różnymi wyznaniami i zbiorowymi praktykami oddawania czci bogom. Coraz częściej ludzie życzą sobie Spokojnych i Zdrowych Świąt. Pragnienie, by się wreszcie przestać, choć na jakiś czas, lękać i denerwować, jest tak powszechne, że każdy, kto oferuje jakiś sposób na wymazanie z pamięci niepokojących myśli, wspomnień, czy obaw otaczany jest wdzięcznością, obsypany lajkami i wynoszony w górę w rankingach zaufania. Na szczęście nie wszyscy ulegają tej psychozie kultywowania spokoju, jako największego dobra, jakim może się cieszyć człowiek w swoim krótkim życiu. Strażnicy sumień bez wytchnienia przypominają o tym, że istnieją ważniejsze obowiązki niż trwanie w błogim poczuciu, że wszystko zmierza ku dobremu. Mimo potępienia, powszechnej niechęci i oskarżeń o jakieś niecne pobudki kierujące tymi, co burzą społeczny spokój, zawsze znajdą się tacy, którzy nie pozwalają zapomnieć o tym, ile zła istnieje wokół nas, za które ponosimy odpowiedzialność jeśli nie bezpośrednią, to taką jaka wynika z obojętności i zwykłego milczenia. Los Niespokojnych bywa nie do pozazdroszczenia. Najwybitniejsi z nich często kończą w więzieniach, bo każda władza dba o to, by „religia świętego spokoju” panowała w sercach poddanych i kierowała ich wdzięczność za ten spokój ku władcom dbającym o wyciszanie pytań, pretensji i wątpliwości. W historii Polski takim symbolicznym więźniem był Walerian Łukasiński trzymany 40 lat w odosobnieniu i nieludzkich warunkach, żeby jego niezgoda na panujący spokój została wyciszona i zapomniana. Takim więźniem w czasach mojej młodości był Adam Michnik, który mojemu pokoleniu nie pozwolił pogrążyć się w błogiej akceptacji istniejącego systemu i który przez całe swoje długie życie budzi sumienia Polaków swoim „rozrabianiem”, kiedy większość rozrabiać już nie chce. Dzisiaj takimi więźniami są Andżelika Borys i Andrzej Poczobut, o których w wielu polskich domach myśli się,  rozmawia przy wigilii, tak jak o umierających w lesie przygranicznym oszukanych przez reżim Łukaszenki migrantach. Dla mnie osobiście takim więźniem, o którym nie wolno zapomnieć, jest Aleksiej Nawalny, który zamiast świętego spokoju na emigracji wybrał powrót do imperium Putina, żeby budzenie sumień, jakie uważa za swój obowiązek, miało rzetelne zaplecze w jego cierpieniach. Oderwany od rodziny, wyniszczony i ciężko chory po próbie otrucia trwa na swoim posterunku, i to o nim myślałem przy moim stole wigilijnym siedząc bezpieczny i spokojny wśród swojej rodziny. Miałem przed oczami jego pożegnanie z żoną na lotnisku, jego serce jakie pokazywał jej złożonymi dłońmi ze szklanej klatki sądowej i o liście przesłanym z więzienia. Fotografię tego listu zostawiam tu na cześć tego wielkiego człowieka i wielu takich jak on. 

Starość

Kiedyś nie było aż takich z nią problemów. Rzadko kto dożywał sędziwego wieku. Dzisiaj starych ludzi jest tyle ile reszty, więc utrzymywanie ich, leczenie i wysłuchiwanie to poważny kłopot. Oczywiście, że należy nam się opieka po długich latach pracy i utrzymywania poprzednich pokoleń. Mniej oczywiste, że należy nam się automatycznie szacunek z racji wieku. Moim zdaniem na szacunek trzeba sobie zasłużyć i nie wystarcza długo żyć, tylko trzeba żyć godziwie, a z tym wielu ma przecież problem. Nie czuję obowiązku szanowania kanalii, choćby dożyła stu lat. Widzę jak starcy opanowali świat i kierują nim egoistycznie, dzięki bogactwu, wpływom i władzy, jaką nie zawsze zdobyli uczciwie i zgodnie z wolą większości. Utrzymuje się na świecie duża ilość paskudnych dziadów, których żądza przetrwania kosztuje miliony ludzi zbyt wiele. Skrajnym przykładem takiego dziadygi jest dyktator Białorusi, ale przecież ani w przeszłości, ani teraz , ani w przyszłości jego postawa, metody, kłamstwa i wszelkie obrzydliwości nie są niczym wyjątkowym. Patriarchat światowy wykształcił wiele narzędzi ucisku i jeszcze długo banki, kościoły, korporacje i parlamenty będą domeną siwych dziadersów, którzy wykorzystują wszystko, by nie wypuszczać cugli z rąk i poganiać uzależnione od ich władzy tłumy do wytężonej pracy. Czasem tłum się zbuntuje i rozprawi się z satrapą jak Rumuni, ale to zdarza się rzadko. Starcy u szczytów władzy dysponują takimi środkami i narzędziami utrzymywania posłuszeństwa, że zorganizowanie buntu dzisiaj, wobec doskonałych środków inwigilacji, wydaje się niemożliwe. Na szczęście, nam starym ludziom, zegar nieubłaganie wydzwania bliską godzinę kresu wędrówki, więc nie ma co się łudzić, że dominacja nad światem będzie trwała wiecznie. Te ostatnie godziny wcale nie są tak godne pozazdroszczenia, jak to się niektórym wydaje. Nękają nas następcy, spadkobiercy, dziedzice tronów i setki chorób. Codzienne przebudzenie wiąże się z jakimś nowym bólem fizycznym i duchową troską. Coraz częściej rozmyślamy o śmierci i boimy się, że będzie nas kroiła długo zamiast pozbawić głowy jednym machnięciem kosy. Rozstajemy się każdego dnia z jakimś kolejnym złudzeniem, bliską osobą, siłą mięśni i wydolnością oddechową. Rozstajemy się z rozkoszami obcowania z drugim człowiekiem. Kobiety wypierają swoje wspomnienia o nich, stając się cnotliwymi matronami, a większość samców odwrotnie, czepia się wspomnień, mitologizuje swoje dawne osiągnięcia i poszukuje nowych, chociaż wstyd ujawniać swoje pragnienia z tym wyglądem do jakiego się dojrzało. Wszystko to sprawia, że starość z dnia na dzień staje się coraz bardziej nieznośna i jak pisał nasz największy poeta Zbigniew Herbert „rankiem mgły coraz cięższe, łysieje powietrze…” Aż nadchodzą takie dni, że stajemy się cichymi zwolennikami eutanazji, bo przepaść między wcieleniem piękna i młodości jakim był Tadzio z filmu „Śmierć w Wenecji”, a jego wyglądem dzisiaj, dla wielu z nas staje się nie do wytrzymania. Pozazdrościć można tylko tym świętym starcom, którzy zachowali pogodę ducha i dobroć serca do końca. Nie jest ich wielu, ale jednak są, i ich przykład powinien stać się latarnią morską na wzburzonych wodach  powolnego umierania i degradacji cielesnej. Trzymać się mądrego ducha i pełnego humoru dystansu do własnych boleści – oto jest zadanie dla każdego dzielnego człowieka. Czego i Wam wszystkim życzę.

Strach

Wciąż nie dość szacunku do Karola Darwina i jego przełomowego odkrycia praw ewolucji. Obrońcy godności ludzkiej oburzają się na prawdę naukową, że pochodzimy od małpy i wysuwają setki argumentów, że to niemożliwe. Jako w miarę wykształcona małpa jednak przyznaję się, że moje wieloletnie przywiązanie do biblijnej wersji powstania człowieka, wiara w istnienie czegoś, co potocznie nazywamy duszą i wreszcie wspomniana już godność – wszystko to uległo zachwianiu dzięki żelaznej logice i dowodom naukowym ewolucjonistów z genialnym Dawkinsem na końcu ich sztafety i pomogło dotrzeć do prawdy, kim faktycznie jestem. Dzięki temu mocniej pokochałem zwierzęta i lepiej je rozumiem, niż w czasach, kiedy uważałem swojego kotka, czy psa za bezduszne istoty niższe. Obserwuję więc ze zdumieniem nie tylko odkrycia podobnych genotypów z minimalną różnicą ludzkich od świńskich, ale też wstrząsające podobieństwa psychologiczne pomiędzy nami, a stadami innych gatunków. Taką wspólną cechą, jaka mnie ostatnio fascynuje jest strach. Wiadomo, że bez niego żadna żywa istota nie pożyłaby długo. Decyduje o naszych instynktownych wyborach dotyczących pokarmu, przemieszczania się, reagowania na zagrożenia żywiołów i dobierania partnerów. Decyduje też o potrzebie trzymania się  jakiegoś ludzkiego stada, bo pochodząc od małpy jesteśmy stworzeniem zdecydowanie stadnym. W dodatku nie jesteśmy stadem drapieżników, chociaż i takie się zdarzają, ale raczej zwierząt płochliwych, skłonnych do powierzenia losu silnym przywódcom. W sytuacji realnego zagrożenia garniemy się zbiorowo do zaufanego przewodnika, wodza, pasterza, czy kogoś, w kogo moc wierzymy. W przyrodzie to naturalne i nie warto by było o tym pisać, bo setki mądrych ksiąg już powstały na ten temat. Jednak dostrzegam w ludzkiej historii pewną osobliwość związaną z kategorią strachu. Oto są przywódcy, pasterze, wodzowie i czy inne tego typu osobniki, które po to, by spokojnie rządzić stadem wzniecają strach wobec zagrożeń, które realnie nie istnieją. W mojej Ojczyźnie stało się to ostatnio prawdziwą plagą. Wystraszone, znerwicowane tłumy boją się wymyślonych przez spryciarzy klęsk i wrogów tak powszechnie, że same potęgują złe wieści dzieląc się między sobą strachem i powodując, że wodzowie i pasterze bezkarnie manipulują narodem i, nakłoniwszy go by właśnie ich wybrał i powierzył im rządy, grabią przerażoną gawiedź, szczują jednych na drugich, wymyślają rzekomych wrogów, jak na przykład mówiących inaczej, modlących się inaczej, kochających inaczej, czy nawet wyglądających inaczej, niż reszta stada. To wydaje mi się jeszcze straszniejsze niż wrogowie prawdziwi, których przecież w świecie nie brak. To podsycanie strachu stało się najskuteczniejszym narzędziem w rękach cwaniaków, którzy też działają pod wpływem strachu, że ich oszustwa wyjdą na jaw i zostaną w końcu ukarane. I tak strach stał się naczelną emocją narodu, który już tyle razy w historii dawał dowody wspaniałej odwagi. Ostatnim takim przejawem odwagi mojego stada był bunt kobiet wobec tchórzliwych oprawców i demagogów. Ale przemoc jednak ten bunt poskromiła. Strach powrócił. Mam nadzieję, że nie na długo.

Szacunek

Ostatnio w ramach poprawności politycznej często używa się zdania „szanuję twoje poglądy, ale…”   po czym następuje polemika, w której te szanowane poglądy zostają podważone, ośmieszone i sprowadzone do absurdu. A przecież szacunek to sprawa poważna i nie warto tym uczuciem szafować. Szanujemy ludzi starszych, szczególnie staruszki, które wielu utożsamia z najdroższą na świecie matczyną opieką. Ale jeśli szanuję Babcię Kasię za jej odwagę i prawość, a nie szanuję jej rówieśniczek wrzeszczących na korytarzu sądu „prostytutki!” pod adresem nieletnich i niepełnosprawnych dziewczynek, które molestował drań w sutannie, prowadzony na rozprawę z towarzyszącymi mu okrzykami tych pań „przejście dla świętego!”, to nie mogę ogólnie stwierdzić, że szanuję starsze kobiety. To samo dotyczy dziadków i innych grup wiekowych. Obejmowanie swoim szacunkiem całej zbiorowości, czy narodu bez wyszczególnienia konkretnych osób, których zalety zdołaliśmy poznać, nie jest chyba do końca uczciwe. Oczywiście jeszcze mniej uczciwe jest potępianie jakiejś społeczności sprowadzonej do jednego mianownika narodowego, rasowego, czy wyznaniowego. Uogólnianie jest zawsze nadużyciem, jeśli nie poparte jest wiedzą o indywidualnych cechach zgrupowanych w naszym wartościowaniu osobników. Wiadomo, że to wymaga wysiłku i staranności, ale można przecież oszczędniej gospodarować naszymi emocjami, które, jeśli szanujemy samych siebie, powinny być zalążkiem konkretnych działań, skoro nazwy naszych uczuć nie mają być tylko pustymi słowami. Zdarzają się wspaniali ludzie, którzy deklarując swój „szacunek dla prostego człowieka”, dają temu świadectwo, pomagając każdemu w potrzebie i promieniując dobrymi uczynkami, bez względu na to, kogo napotkają. Jednak większość z nas jest nader skąpa w czynieniu dobra innym ludziom, bo czuje do nich niechęć podszytą lękiem. Nie należy więc mówić o ogólnym szacunku do ludzi, tylko powinno się zawężać możliwie precyzyjnie swoją deklarację do tych, wobec których rzeczywiście moglibyśmy uczynić coś dobrego, by udowodnić swoje pozytywne emocje. Jeśli kogoś szanuję, to gotów jestem mu pomóc tyle, ile mogę i potrafię. Jeśli mijam go obojętnie, kiedy jest w potrzebie, to znaczy, że nie szanuję go, bo widocznie nie widzę do tego powodów. Obowiązkiem w naszej kulturze jest szacunek dla zmarłych. Zawsze mnie nurtował niepokój, czy sam fakt, że ktoś zakończył życie, jest wystarczającym powodem, by obdarzyć go szacunkiem, chociaż ten konkretny człowiek, kiedy żył, budził moje negatywne emocje i uważałem go za łajdaka. Niedawno odbył się pogrzeb arcyłotra, którego chowano z honorami, bo tego wymagała aura polityczna wokół jego osoby. Więc taki udawany szacunek na użytek publiczny wszedł nam już głęboko w krew i stąd nadużywanie szacunku w fałszywym kontekście jest zjawiskiem powszechnym. To nikogo nie dziwi, a więc nie zachęca do traktowania tego słowa z należytą mu powagą. Iluż to było władców chowanych z wielką pompą i szacunkiem, a nawet rozpaczą tłumów, a po jakimś czasie opluwanych powszechnie, strącanych z pomników, a nawet wydobywanych z grobu i przenoszonych w mniej godne miejsca, a w dawnych czasach wręcz wrzucanych na przykład do Tybru. Szacunek trwały demonstrujemy w budowaniu i urządzaniu muzeów wielkich ludzi. Zawsze z czcią i wzruszeniem zwiedzam taki dom, w którym mieszkał i tworzył wielki człowiek. Nawet jeśli spędził w nim tylko kilka pierwszych lat życia, jak Chopin w Żelazowej Woli. Często z bólem serca oglądam dom Wyspiańskiego w Krakowie. Może teraz jest wyremontowany, bo byłem tam kilka lat temu. Wtedy to była ruina urągająca deklaracjom szacunku wobec autora „Wesela”, największego tekstu teatru polskiego. Ostatnio natknąłem się na fotografię przedstawiającą dom, w którym przez całe życie mieszkał i pisał największy filozof w historii tej dyscypliny umysłowej, czyli Immanuel Kant. Kaliningrad nazwano imieniem jednego z bolszewickich dygnitarzy, zamiast nazwać to miasto od imienia najsłynniejszego obywatela ówczesnego Królewca, z którego Kant nie ruszył się nigdzie przez całe swoje długie życie. Poczułem fizyczny ból, że Rosjanie nie uszanowali go na tyle, by miał tam swoje muzeum, do którego pielgrzymowaliby wielbiciele jego książek z całego świata. Jedyne, co mogłem zrobić w tej sprawie, było napisanie listu do władz miasta, z prośbą, by doceniły skarb znajdujący się na ich terenie. Odpowiedzi nie było, a ja mogłem uczcić pamięć o wielkim filozofie jedynie przeczytaniem raz jeszcze „Krytyki czystego rozumu”, co gorąco polecam każdemu miłującemu mądrość, czyli Sophię.

Szatan

Kto wie, czy to nie największy celebryta mitologii dawnej i najnowszej. Popularnością przewyższa Jezusa, Buddę i Mahometa. Jest obecny we wszystkich religiach od prastarych kultów animalistycznych po dzisiejsze nowoczesne sekty scjentologów. Niezliczone rzesze ludzi dałoby się poćwiartować za wiarę w jego istnienie, a popkultura filmowa kontynuuje intuicje i wyobrażenia wykreowane przez tysiące wybitnych artystów wszystkich minionych epok. Dla mnie najbardziej przejmująco nazwał szatana Mickiewicz w „Dziadach” pisząc o nim „Boga nieprzyjaciel stary…”

Wizerunków ma niezliczoną ilość od zwierzęcych kombinacji rogatego pyska wykrzywionego wściekłością, poprzez takie pomysły jak Czarny Łabędź Czajkowskiego, po piękną twarz Emmanuelle Seigner z genialnego dzieła Romana Polańskiego. Może jest tak, że każdy wyobraża go sobie według własnych lęków i obsesji. Nawet ci, co nie wierzą w jego istnienie, próbują go sobie wizualizować zgodnie ze swoim talentem. Ta potrzeba stworzenia wizerunku zła obecnego w każdym ludzkim życiu jest próbą odpowiedzi na zagadkę jego pochodzenia, jaka dręczy człowieka od niepamiętnych czasów. Tak więc najwięcej portretów ma osobnik, którego nikt nigdy nie widział i który w myśl wiedzy naukowej nigdy nie istniał. Święty Augustyn zdumiewał się, jak to możliwe, że dążąc ku dobru fascynuje się złem. I dzisiaj zdumiewa nas ilość wyznawców szatana, liczne odmiany jego kultu i próby upodabniania się do jego ewentualnego wyglądu, tak liczne wśród młodzieży buntującej się przeciw porządkowi trzymającemu świat w ryzach.  Dzieciaki cierpiące w samotności z powodu licznych lęków malują się, tatuują, obwieszają się atrybutami grozy, by w grupie sugerować, że są po stronie ciemnych mocy i sieją postrach wśród rówieśników z sąsiedniego podwórka, czy wrogiego klubu piłkarskiego. Agresja, bójki i naturalne odruchy stosowania przemocy, również tej internetowej, ozdabiają estetyką zaczerpniętą z satanistycznej ikonografii, która usprawiedliwia moralny zamęt panujący w ich głowach. A przecież nie tylko nie ma szatana, ale nie ma też takiego bytu jak ogólne zło, czyli mityczna ciemna strona mocy. Każdy przypadek wystąpienia zła trzeba traktować odrębnie, dociekać jego źródeł i ewentualnie piętnować je i karać, jeśli wyjaśnimy rzetelnie jego istotę. Inne jest zło jako naruszenie norm społecznych od tak powszechnego przekroczenia przepisów drogowych, po zdradę wspólnoty, szczególnie w jej skali państwowej, za co kiedyś groziła kara śmierci. Inne natomiast jest zło polegające na wyrządzeniu krzywdy zwierzęciu, lub drugiemu człowiekowi. Tu skala wyjaśnień jest ogromna. Stąd tak istotna jest rola sędziów, którzy niedoskonale, ale jednak jakoś próbują ocenić winę i ukarać złoczyńcę, jeśli nie ma dość wiarygodnego usprawiedliwienia. Są też sytuacje, kiedy zło nie znajduje żadnego usprawiedliwienia. Taką jest fakt skrzywdzenia dziecka, obojętnie w jaki sposób. Bicie czy gwałt powinno w takich wypadkach być karane najsurowiej jak się da. I w tych przypadkach zdarza się, szczególnie wśród molestujących dzieci kapłanów, że odwołują się oni do szatana jako prawdziwego sprawcy ich czynu. Niektórzy nawet szczerze wierzą, że ta niepojęta dla nich potrzeba seksualnego zaspokojenia na bezbronnym dziecku została wymuszona przez bestię o rogatym pysku, czy też węża, który był pierwszym wizerunkiem szatana wykreowanym przez pustynnych pasterzy, tak często zagrożonych przez ten gatunek zwierzęcia. A może niektórzy z nich widzą „nieprzyjaciela Boga” jako słynne oko Saurona tak bardzo przypominające monstrualny narząd kobiecy w kultowym filmie o władcach pierścienia zniszczonego w końcu przez bohaterskich chłopczyków zwanych Hobbitami. Tropienie zła i przypisywanie jego stworzenia Szatanowi przybrało w naszej cywilizacji już tak pokrętne formy, że  większość ludzi gubi się w tej problematyce i nie jest w stanie zaufać nikomu, kto próbuje odczarować te brednie i skierować uwagę na nasze własne nieprzemyślane, czy wynikające z paskudnych upodobań czyny. A przecież innej drogi nie ma.

Autor zdjęcia: Olha Ivanova

Wolność jako narzędzie zniewolenia :)

Tradycją intelektualną właściwą światu zachodniemu jest liberalizm, stanowiący spójną koncepcję człowieka i społeczeństwa. John Stuart Mill – twórca współczesnego liberalizmu – zmienił tradycyjne rozumienie wolności, według którego każdy człowiek jest najlepszym sędzią swoich spraw. Zmiana ta polegała na ścisłym powiązaniu wolności z odpowiedzialnością za innych. Wolność w ujęciu Milla może być osiągnięta poprzez wykształcenie wewnętrznej kultury indywidualności, na którą składają się prospołeczne zasady moralne. Ma to swoje konsekwencje dla sposobu sprawowania władzy w państwie. Ponieważ nie wszyscy są zdolni wykształcić taką kulturę, powinnością władzy jest ochrona obywateli przed nieodpowiedzialnym korzystaniem ze swojej wolności ze strony innych członków społeczności. Sprzeciwiał się on zatem modnemu w XIX wieku podejściu laisser-faire, według którego zakres działania rządu dotyczący ochrony osoby i własności powinien dotyczyć wyłącznie ochrony przed siłą i oszustwem. Mill wskazywał również na potrzebę ochrony przed tyranią panującej opinii społecznej, przed skłonnością większości do narzucania idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie zgadzają.

Jak zatem wygląda ochrona wolności obywateli we współczesnej Polsce, kraju, który Jarosław Kaczyński uznał za lidera wolności w Unii Europejskiej? Jak państwo chroni obywateli przed niezasłużoną nienawiścią, wykluczeniem, intelektualnym oszustwem, utrudnieniami w korzystaniu ze swoich praw czy zagrożeniami ich bezpieczeństwa? Zgodnie z zasadą laisse-faire, państwo może ograniczyć się jedynie do ochrony przed fizyczną przemocą i złodziejstwem. Może też, zgodnie z wzorem państwa ideologicznego, chronić jedynie te wartości, które są zgodne z jego ideologią. Państwo może wreszcie pełnić rolę strażnika pilnującego zasad obowiązujących w demokracji liberalnej, czyli racjonalności (neutralność światopoglądowa), humanizmu (prawa człowieka) i równości (poszanowanie praw mniejszości). Do jakiego modelu państwa zmierza Prawo i Sprawiedliwość? Otóż odpowiedź na to pytanie wcale nie jest prosta, biorąc pod uwagę z jednej strony deklarowane wartości, a z drugiej – widoczne skutki działań rządu tej partii. PiS nie kryje bowiem swojej niechęci do liberalizmu, ale jednocześnie jakże często swoje działania uzasadnia potrzebą wolności słowa, pluralizmu i swobody wyboru. Warto się zastanowić do czego jest mu potrzebna ta tożsamościowa dwoistość. W związku z tym trzeba poddać ocenie sposoby, jakie PiS stosuje, z punktu widzenia postulatów Milla.

Ochrona przed nienawiścią

Nienawiść jest uczuciem niszczącym zarówno pojedynczego człowieka, jak i wspólnotę społeczną. Uczucie to, nawet jeśli jest wywołane traumatycznym poczuciem doznanej krzywdy, często staje się przyczyną gwałtu, którego ofiarami padają niewinni ludzie. Nienawiść jest zaraźliwą chorobą, na którą łatwo zapadają także ci, którzy od przedmiotu nienawiści nigdy krzywdy nie doznali. Dlatego słusznie podżeganie do nienawiści uznane jest w prawie karnym za przestępstwo, a obowiązkiem państwa niedopuszczanie do jego przejawów i podejmowanie się roli skutecznego mediatora w rozwiązywaniu konfliktów społecznych.

Rząd PiS-u oficjalnie nie odżegnuje się od tej roli, choć niewątpliwie ma poważne trudności z jej wypełnianiem. Powodem jest fakt, że z konfliktów uczynił on, zgodnie z zasadą „dziel i rządź”, paliwo swojej władzy. Wskazywanie wrogów i rozbudzanie negatywnych emocji to wypróbowany sposób pozyskiwania zwolenników każdej populistycznej władzy. Podżegaczami nienawiści są ugrupowania skrajnie nacjonalistyczne, poczynając od względnie cywilizowanej Konfederacji po grupy jawnie neofaszystowskie w rodzaju Falangi, Kongresu Narodowo-Społecznego, Trzeciej Drogi czy Blood and Honour. Występowanie przeciwko tym ugrupowaniom jest dla PiS-u trudne ponieważ w warstwie ideologicznej partia ta ma z nimi wiele elementów wspólnych, jak nacjonalizm i wiodąca rola Kościoła katolickiego. Co by na to powiedzieli wyborcy PiS-u, spośród których wielu sympatyzuje z narodowcami, chociaż na nich nie głosuje?

Rząd PiS-u problem walki z nienawiścią sprowadził w tej sytuacji do konfliktu dwóch wartości. Tą drugą jest wolność słowa, której PiS daje w tym konflikcie pierwszeństwo. To pozornie liberalne rozstrzygnięcie jest oczywiście sprzeczne z koncepcją liberalizmu Milla. Jest ono natomiast w pełni zgodne z prawicową awersją do poprawności politycznej. Powstrzymywanie się od szczucia, obrażania i poniżania uznano za większą krzywdę od doświadczania tych aktów nienawiści.

Uczestnicy Marszu Niepodległości, dopóki nikogo nie biją, mogą więc dowoli używać sobie na liberałach, lewakach, feministkach i gejach; mogą po nazwisku wyzywać polityków opozycji jako zdrajców ojczyzny i palić ich portrety. Wyrażają tylko swoje opinie, więc im wolno. Ponieważ opinie te wyjątkowo odpowiadają władzy, więc władza udaje, że ich nie słyszy, chwaląc uczestników Marszu za dyscyplinę i gorący patriotyzm.

Faszyści urządzili gorszący spęd w Kaliszu, gdzie po antysemickim spektaklu nienawiści spalono kopię XIII-wiecznego dekretu, dającego Żydom równe prawa z Polakami. Nikt im w zorganizowaniu tej imprezy nie przeszkodził, chociaż ich zamiary nie były tajemnicą, i nikt im tej żałosnej zabawy nie przerwał. Przeciwnie, policja pilnowała, aby faszyści mogli krzewić nienawiść bez przeszkód. Ponieważ antysemickie manifestacje nie mogą pozostać w świecie niezauważone, aresztowano po niewczasie trójkę wodzirejów tej imprezy. Wątpię jednak czy zostaną przykładnie ukarani za oczywiste przestępstwo. W podobnych sprawach niejakiego Rybaka, który na wrocławskim rynku spalił kukłę Żyda, byłego księdza Międlara, organizującego antysemickie demonstracje, czy narodowców wieszających na szubienicy portrety europosłów Koalicji Obywatelskiej, prokuratorzy Ziobry występowali raczej w charakterze obrońców niż oskarżycieli. Nierzadko bywa, że faszystowscy aktywiści nie poprzestają na słowach nienawiści i dopuszczają się fizycznych ataków na swoich ideowych przeciwników. O stanowisku pisowskiej władzy do takich zdarzeń najlepiej świadczy wypowiedź europosłanki tej partii Beaty Mazurek, która po takim incydencie w Kielcach stwierdziła, że nie pochwala zachowania sprawców pobicia, ale ich rozumie.

Ochrona przed wykluczeniem

Wykluczenie jest tu rozumiane jako odmowa pełnoprawnego uczestnictwa w danej grupie społecznej. Oznacza ono tak czy inaczej rozumianą dyskryminację lub ostracyzm. Wykluczenie może być karą za działanie wbrew interesowi grupy lub obroną grupy przed potencjalnym zagrożeniem ze strony niektórych jej członków. Wykluczenie będące ograniczeniem wolności jakiejś jednostki lub grupy może być uzasadnione jedynie ochroną wolności innych jednostek lub grup. W przypadku gdy jest ono jedynie skutkiem uprzedzeń, rolą państwa jest przeciwdziałanie temu zjawisku. Czy ta klasyczna zasada Milla znajduje się u podstaw wykluczających działań Prawa i Sprawiedliwości, których przedmiotem są ludzie LGBT, kobiety chcące dokonać aborcji oraz imigranci?

Homoseksualizm nie był w Polsce przedmiotem społecznego zainteresowania dopóki przedstawiciele tej orientacji seksualnej godzili się żyć w cieniu. Kiedy jednak zaczęli się domagać równych praw z osobami heteroseksualnymi, chcąc zakładać rodziny i żyć w społeczeństwie normalnie, bez poczucia wstydliwego piętna, wówczas ze strony obyczajowych konserwatystów i Kościoła katolickiego spotkał ich zmasowany atak. W pełni zasadne aspiracje środowiska ludzi nieheteronormatywnych zostały przez władzę określone mianem „ideologii LGBT” i uznane za zagrożenie dla tradycyjnej rodziny i moralności publicznej. Pogląd ten nie da się uzasadnić ani racjonalnie, ani empirycznie, biorąc pod uwagę doświadczenia krajów, w których od dawna nastąpiła społeczna i prawna emancypacja ludzi LGBT. Jest to tylko wyjście naprzeciw obskuranckiej tradycji Kościoła i środowiska nacjonalistycznego przesiąkniętego kulturą macho. Dyskryminacja prawna ludzi LGBT, połączona z nagonką na nich ze strony, pożal się Boże, moralistów, zaowocowała fizycznymi atakami na ludzi odważającymi się demonstrować swoją tożsamość. Wykluczenie ze skrywanego stało się jawne i brutalne.

W państwie PiS wykluczeniu podlegają kobiety, które mają ambicję rozporządzania własnym ciałem i nie chcą godzić się na rolę przymusowego inkubatora, łagodzoną paternalistycznym komunałem o stanie błogosławionym. Powody, dla których kobieta nie chce urodzić dziecka są rozmaite. O ich ważności może decydować tylko ona sama. Jeśli robi to ktoś za nią, to mamy do czynienia z klasycznym przykładem zniewolenia. Tymczasem Kościół katolicki ze swoim dogmatem, że usunięcie zarodka jest zabójstwem człowieka, wychował fanatyków, dla których walka w obronie życia nienarodzonych stała się najwyższą wartością, z powodu której gotowi są narażać kobiety na cierpienie, a nawet na śmierć. Rząd Zjednoczonej Prawicy zgodził się ze stanowiskiem fundamentalistów religijnych i pozbawił kobiety, wyrokiem swojego Trybunału Konstytucyjnego, prawa do aborcji nawet w przypadku nieodwracalnych wad płodu. Zachęceni tym fundamentaliści wystąpili do Sejmu z projektem ustawy o całkowitym zakazie aborcji, także wtedy, gdy ciąża jest skutkiem gwałtu lub zagrożone jest zdrowie i życie kobiety. Odebranie kobietom prawa decydowania o własnym ciele jest wykluczeniem możliwym tylko w państwie wyznaniowym, gdzie dogmaty religijne są ważniejsze niż prawa człowieka. Kaczyński i jego akolici przystają na to, ponieważ poparcie ze strony Kościoła i jego świeckich bojowników spod znaku Ordo Iuris, których wprowadza się na salony władzy, jest ważniejsze niż ochrona kobiet przed wykluczeniem.

Uchodźców zaocznie wykluczył Kaczyński, opisując ich jako roznosicieli zarazków, a ponadto potencjalnych terrorystów i wyznawców islamu, chcących zdechrystianizować Polskę. Tymi argumentami PiS uzasadnił odmowę przyjęcia 7 tysięcy uchodźców, na które zgodził się wcześniej poprzedni rząd. Polityka prawicy wobec uchodźców zasadniczo zmieniła stosunek do nich polskiego społeczeństwa. Zniknęło uczucie empatii i chęci niesienia im pomocy. Zamiast tego pojawiły się uprzedzenia, które coraz częściej znajdowały wyraz w nieufnym i nieprzyjaznym traktowaniu obcokrajowców o ciemnej karnacji. Pogardliwe określenie „ciapaty”, które upowszechniło się w pewnych kręgach, jest symbolem społecznego wykluczenia. Toteż kiedy pojawił się napór migrantów na polską granicę, rząd Zjednoczonej Prawicy, pewny społecznego poparcia, nie miał żadnych skrupułów, aby tych, którzy nielegalnie przekroczyli granicę pozbawić elementarnych praw człowieka. Stosowanie bezwzględnego push-backu w stosunku do kobiet i dzieci, ludzi chorych i wymagających pomocy, jest krańcową dehumanizacją, będącą skrajną formą wykluczenia.

W przypadku każdej z wykluczonych grup społecznych – LGBT, kobiet decydujących się na aborcję i uchodźców – ograniczanie ich praw tłumaczone było pozornymi zagrożeniami społecznymi, wymyślanymi po to, aby konfliktować społeczeństwo i pozyskiwać w ten sposób zwolenników.

Ochrona przed indoktrynacją

W państwie demokratycznym mogą być swobodnie głoszone różne poglądy i ideologie, za wyjątkiem tych, które krzewią nienawiść i prowadzą do wykluczeń. Rolą państwa jest zachowanie neutralności światopoglądowej i ideologicznej. W ten sposób państwo staje się gwarantem i strażnikiem wolności, nie dopuszczając do dominacji ideologicznej jednej grupy społecznej. Powinno to znajdować wyraz w systemie edukacji państwowej, w którym programowy pluralizm łączy się z promowaniem wartości demokratycznych i zasad etyki uniwersalnej. Dzięki temu proces edukacji staje się wolny od indoktrynacji. Do czasu objęcia władzy nad systemem edukacji przez ministra Czarnka, rola ta wypełniana była na ogół właściwie, mimo nacisków po 2015 roku na wpajanie wartości tradycjonalistycznych w polskiej szkole. Istotne znaczenie w systemie edukacji miał zwłaszcza udział organizacji pozarządowych w prowadzeniu zajęć pozalekcyjnych i organizowaniu imprez służących edukacji obywatelskiej.

Sytuacja zmieniła się zasadniczo, gdy Zjednoczona Prawica przystąpiła do ataku ideologicznego na szkolnictwo. Przemysław Czarnek scentralizował uprawnienia decyzyjne, pozbawiając ich dyrektorów szkół i nauczycieli na rzecz kuratorów i ministerstwa. Ograniczony został udział organizacji pozarządowych, zwłaszcza tych o progresywnym nastawieniu. Zmianie uległa podstawa programowa, w której wyraźny nacisk został położony na upowszechnianie poglądów zgodnych z prawicową polityką historyczną i nauką Kościoła katolickiego. Można powiedzieć, że oficjalnie została zakwestionowana zasada neutralności światopoglądowej państwa. Zamiast przekazywania uczniom wiedzy w sposób neutralny, rzeczowy i obiektywny, oczekuje się od nauczycieli formowania ich postaw i narzucania określonych poglądów i wzorów zachowań. Nauczanie ma być zatem zastąpione indoktrynacją w duchu nacjonalistyczno-klerykalnym.

W demokratycznym państwie szkoła powinna przede wszystkim uczyć krytycznego myślenia, otwartości na różne nurty ideowe i systemy wartości oraz kreatywnego podejścia do rzeczywistości. Niemałą rolę odgrywają w tym nowatorskie interpretacje i eksperymenty artystyczne. Tymczasem, znana z radykalnie prawicowych poglądów, kurator małopolski Barbara Nowak jest przeciwna oglądaniu przez młodzież „Dziadów” Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawianych w teatrze im. Słowackiego w Krakowie, ponieważ, jej zdaniem, spektakl ma wymowę niepatriotyczną i sprzeczną z przyjętym w państwie PiS-u systemem wartości. Taki to ma być pluralizm: może być różnie, byle było zgodne z bogoojczyźnianą legendą.

Zabawne jest to, że minister Czarnek swoje zmiany wprowadza właśnie pod hasłem pluralizmu. Twierdzi bowiem, że dotychczasowy system edukacji pozostawał pod wpływem lobby lewicowo-liberalnego. Zmiany idące w kierunku nacjonalistyczno-klerykalnym przywracać więc mają niezbędną równowagę i – jako takie – nie mają nic wspólnego ze stosowaniem indoktrynacji. Przeciwnie, są one określane jako ochrona dzieci i młodzieży przed dotychczasową lewicową indoktrynacją. Trzeba mieć naprawdę wiele tupetu, bezczelności i ignorancji, aby posługiwać się takim uzasadnieniem.

Pod tym samym hasłem Czarnek domaga się pluralizmu w nauce. Chodzi o to, aby w wyższych uczelniach państwowych dopuszczać do głosu ludzi reprezentujących poglądy i koncepcje religijne oraz sprzeczne z twierdzeniami nauki. Ma to polegać na zapraszaniu ich na naukowe spotkania, jako partnerów do dyskusji, powierzanie im prowadzenie zajęć ze studentami i zrównanie ich statusu z przedstawicielami oficjalnej nauki. Otóż tak rozumiana otwartość oznaczałaby zrównanie twierdzeń naukowych z twierdzeniami opartymi na innych przesłankach. Taki pluralizm byłby zabójczy dla roli nauki w społeczeństwie, czego skutki można zauważyć choćby w postaci ruchu antyszczepionkowców. Nauka, wiara i snucie ignoranckich fantazji nie mogą się przenikać i muszą pozostać odrębnymi obszarami ludzkich fascynacji. Dopiero wtedy można mówić o wolności. Czy Kościół dopuściłby ateistów, aby z ambony głosili swoje poglądy? Powołując się na demokratyczną wartość pluralizmu, Zjednoczona Prawica tworzy państwo ideologiczne, w którym z natury rzeczy wolność jest ograniczona.

Ochrona przed nierównym traktowaniem

Ten obowiązek państwa demokratycznego wynika zarówno z ochrony przed wykluczeniem, jak i z ochrony przed indoktrynacją. Chodzi o równe traktowanie osób i grup społecznych wyrażających swoje opinie i oczekiwania. Dotyczy to przede wszystkim ochrony zgromadzeń zarówno wcześniej zgłoszonych i formalnie zaakceptowanych, jak i spontanicznych. Często bywa tak, że manifestacja jednej grupy społecznej wywołuje kontrmanifestację ze strony innej grupy. Obowiązkiem państwa jest niedopuszczanie do zakłócania manifestacji i utrudniania uczestnikom jej zaplanowanego przebiegu, nie mówiąc już o możliwości fizycznego starcia skonfliktowanych grup.

Państwo pisowskie na ogół wywiązuje się z tego obowiązku, zapewniając policyjną ochronę manifestacji. Szczególnie gorliwie ochrona ta działa w przypadku uroczystości państwowych oraz manifestacji środowisk przychylnych rządowi. Obchodzenie miesięcznic smoleńskich obwarowane było zawsze wszelkimi środkami zabezpieczającymi przed ich zakłóceniem. Policja zatrzymywała i legitymowała nawet ludzi, którzy w sprzeciwie wobec władzy obnosili się z białymi różami. Ludzi, którzy okrzykami zakłócali ceremonię pod pomnikiem ofiar smoleńskich na Placu Zwycięstwa, policja ścigała nawet wdrapując się za nimi na drzewa. Natomiast kilka kobiet, które próbowały powstrzymać marsz narodowców, kładąc się na jezdni, oskarżono o zakłócanie porządku i skierowano sprawę do sądu, chociaż to one zostały poturbowane przez demonstrantów. Także wtedy, gdy Straż Narodowa Bąkiewicza skutecznie zagłuszała przy pomocy megafonów wielkiej mocy wiec w obronie uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej na Placu Zamkowym, policja nie reagowała. Na nic zdały się prośby organizatorów wiecu, aby Bąkiewiczowi zabronić zagłuszania lub przynajmniej przesunąć dalej miejsce jego zgromadzenia. Policja nie otrzymała na to zezwolenia władzy, która w swoim cynicznym tłumaczeniu równo dba o wolność zgromadzeń obywateli.

Ochrona przed pandemią

Niewątpliwie największym zagrożeniem jest już od dwóch lat pandemia covid-19, która opanowała cały świat. Kolejne fale nasilenia zakażeń niosą z sobą zatrważająco dużą liczbę ofiar zarówno śmiertelnych, jak i bezpowrotnie tracących zdrowie. Rząd Zjednoczonej Prawicy, gdy wirus dotarł do Polski, zareagował początkowo histerycznie, wprowadzając całkowity lockdown i liczne obostrzenia, przy czym niektóre z nich były sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, jak na przykład zakaz wstępu do lasu czy ograniczenie listy dozwolonych zakupów. Ta gorliwość sanitarna szybko jednak ustąpiła i zamiast niej pojawił się nieoczekiwanie lekceważący stosunek przedstawicieli władz państwowych, w osobach premiera i prezydenta, do pandemicznego zagrożenia. Było to zapewne spowodowane z jednej strony gospodarczymi i społecznymi kosztami lockdownu, a z drugiej strony – fatalnym stanem organizacyjnym, technicznym i kadrowym instytucji opieki zdrowotnej, który początkowo starano się ukryć przed społeczeństwem. Zapewniając o dobrym przygotowaniu do walki z pandemią, jednocześnie przyjęto strategię przeczekania zarazy, tym bardziej, że wiosną 2020 roku wirus uczynił w Polsce mniejsze spustoszenia niż w innych krajach. Przygotowując się do walki z pandemią, nie uniknięto afer związanych z zakupem masek i respiratorów od podejrzanych dostawców.

Wzmożony atak pandemii jesienią 2020 roku obnażył niewydolność systemu opieki zdrowotnej. Karetki z chorymi, bezskutecznie objeżdżające zapełnione szpitale, to ponury obraz, który utkwił w pamięci Polaków. Wynalezienie szczepionki przeciw covidowi przywitano z nadzieją na poprawę sytuacji. Od początku 2021 roku ruszył Narodowy Program Szczepień z rozmaitymi, jak to u nas bywa, organizacyjnymi kłopotami. Wkrótce też w ślad za tym rozpętała się histeria antyszczepionkowa. Miała ona zasięg światowy, co wskazuje na kolejną zaplanowaną akcję mającą na celu zniszczenie zachodniej cywilizacji, opartej na tradycji Oświecenia. W Polsce znalazło się dostatecznie dużo idiotów, którym udało się wpoić lęk przed przyjęciem szczepionki, aby można było zapomnieć o uzyskaniu odporności stadnej. Nawet nasilająca się już czwarta fala pandemii, zbierająca śmiertelne żniwo wśród niezaszczepionych, nie zmieniła zasadniczo ślepej wiary w mądrości internetowych guru, połączonej z pogardą dla nauki. W krajach zachodnich szybko zaczęto szukać obrony przed skutkami zabójczej ignorancji. Wprowadzono paszporty covidowe, dające możliwość korzystania z normalnego życia jedynie osobom zaszczepionym, a gdzieniegdzie wprowadzono prawny obowiązek szczepienia.

W przeciwieństwie do tego, rząd Zjednoczonej Prawicy postanowił być oryginalny i suwerenny. Żadnych obostrzeń dla ludzi niezaszczepionych, żadnych nakazów i ograniczeń. Wszystko to w imię poszanowania wolności osobistej obywateli. Wiceminister zdrowia z uśmiechem oświadczył, że Polacy mają gen sprzeciwu przed przymusem. I chociaż to lekarz, najwyraźniej był z tej cechy dumny. Prezydent Duda z irytacją powtarza, że żadnego zmuszania kogokolwiek do zaszczepienia się przeciw covidowi w Polsce nie będzie. Zjednoczona Prawica wraz z Konfederacją staje po stronie prawa do wolnego wyboru, które jednak w tym wypadku jest prawem do swobodnego rozprzestrzeniania się choroby i zwiększania liczby ofiar śmiertelnych. Jeśli chodzi o odsetek zgonów spowodowanych pandemią, Polska znajduje się już w światowej czołówce.

Dlaczego PiS nie reaguje na spustoszenia powodowane czwartą falą pandemii? Dlaczego pozostaje głuchy na protesty i apele środowiska lekarskiego oraz ataki opozycji? Źle rozumiana wolność ludzi niechcących się szczepić, która nie ma nic wspólnego ze współczesnym liberalizmem, jest powodem nie tylko wzrostu liczby zakażeń i zgonów, ale również rosnącej liczby ofiar niecovidowych, cierpiących na inne choroby, dla których opieka medyczna obecnie praktycznie nie istnieje. Otóż PiS robi to z powodu, który dla tej partii jest najważniejszy: utrzymania poparcia dającego szansę kontynuacji władzy. Tak się bowiem składa, że przeważająca większość przeciwników szczepień pochodzi z pisowskich mateczników. To im PiS nie chce się narazić jakimikolwiek restrykcjami. Nie chce też narazić się niektórym posłom z własnego ugrupowania lub koalicjantom w postaci Janusza Kowalskiego i Anny Siarkowskiej, którzy wspierają antyszczepionkowe lobby. Wiadomo przecież, że przewaga w Sejmie jest krucha, więc trzeba o nią dbać, choćby za cenę poświęcenia życia tysięcy Polek i Polaków.

PiS nie jest partią ideologiczną, kierującą się jakimikolwiek wartościami. PiS jest partią, która cynicznie stara się wykorzystać wszystko, co pozwoli jej utrzymać władzę.

Praliberał miesiąca: Jules Ferry :)

„Praliberał miesiąca” jest rubryką biograficzną. Co miesiąc będziemy na łamach „Liberté!” przywoływać w krótkich notkach postaci aktywnych polityków liberalnych dawnych lat, którzy w swoich czasach i krajach wywarli wpływ na tok debaty publicznej, a dzisiaj już rzadko bywają przywoływani.

 

Francuski liberał doby rozkwitu III Republiki, Jules Ferry, pozostaje po dziś dzień nie tylko jednym z tych ludzi, którzy nadali nowoczesnej francuskiej republice jej charakter i etos, ale także z punktu widzenia liberałów o różnym pochodzeniu narodowym symbolem ustanowienia jednego z najważniejszych, kluczowych filarów każdego liberalnego projektu państwowo-społecznego: bezpłatnej, powszechnej, obowiązkowej i laickiej szkoły, osiągającej równy poziom nauczania niezależnie od regionu, wielkości ośrodka czy pochodzenia społecznego uczniów. Żadna liberalna demokracja nie może w dłuższej perspektywie przetrwać bez skutecznego realizowania zadania kształcenia obywateli w duchu poszanowania roli nauki i faktów, obiektywnego podejścia do problemów oraz otwartej możliwości debaty i poddawania autorytetów próbie.

Jules Ferry urodził się w 1832 r. w departamencie Vosges we wschodniej Francji. Pochodził z rodziny katolickiej o tradycjach zaangażowania politycznego (jego dziadek był już burmistrzem rodzinnego miasteczka), ale wychował się w otoczeniu liberalnym, gdyż jego ojciec był znany jako wolnomyśliciel. Ferry uczęszczał do liceum w Strasbourgu, a prawnicze studia ukończył w Paryżu, idąc początkowo zawodowo w ślady ojca i podejmując pracę adwokata. Początki jego zawodowej i publicznej aktywności przypadły na okres reżimu Napoleona III we Francji. W tej rzeczywistości Ferry szybko stał się dość znany jako adwokat specjalizujący się w obronie przed sądami przeciwników cesarskiej dyktatury, zwłaszcza republikanów. Regularnie pisywał ponadto felietony polityczne m.in. dla „La Presse” i „Le Temps”.

Krzaczaste i bardzo długie bokobrody były najbardziej charakterystycznym znakiem szczególnym tego polityka, który wydawał się usiłować za tą „ozdobą” skrywać rysy twarzy człowieka łagodnego, pogodnego i dobrotliwego, o delikatnym uśmiechu. Jednak zdecydowanego i nieunikającego wystawienia się na ryzyko poprzez wchodzenie w środek politycznej kontrowersji. Od 1864 r. był już zadeklarowanym przeciwnikiem II Cesarstwa, zamieszanym m.in. w tzw. proces trzynastki, w ramach którego szereg znanych republikanów zostało ukaranych grzywnami za rzekomo „nielegalne” zebranie w celu przygotowania kampanii wyborczej. W kolejnych latach Ferry był autorem poczytnych, satyrycznych tekstów wyśmiewających korupcję dygnitarzy reżimu, a w 1869 został po raz pierwszy wybrany do parlamentu z jednego z paryskich okręgów i zasiadł w opozycyjnej frakcji republikańskiej.

Natychmiast wraz z upadkiem cesarstwa i zakończeniem okupacji pruskiej, Ferry wszedł do „wielkiej polityki”. Został członkiem prowizorycznego rządu obrony narodowej i mianowany w 1870 r. na krótko merem Paryża. Jego urzędowanie przypadło na najtrudniejszy okres odbudowy miasta ze zniszczeń, trudnych decyzji o racjonowaniu żywności oraz rewolty Komuny paryskiej, której Ferry się zdecydowanie przeciwstawił (przejściowo musiał opuścić miasto z obawy o bezpieczeństwo). Spalony w Paryżu, od 1871 r. przez 18 lat będzie w Zgromadzeniu Narodowym reprezentować swój rodzimy okręg w Vosges, gdzie zresztą dostał kolejne zadanie bliskie „mission impossible”, czyli negocjacje nowego przebiegu granicy w wschodzie kraju z Prusami po wojennej klęsce.

Po kilku latach z dala od kraju (czas utrwalania się ustroju III Republiki Ferry spędził częściowo na placówce dyplomatycznej w Grecji) rozpoczął się najważniejszy okres w politycznej karierze Ferry’ego. W 1879 r. został ministrem oświaty publicznej i sztuk pięknych i pełnił ten urząd z niewielkimi przerwami prawie do końca 1883 r. To wówczas zrealizował swoje kluczowe reformy. Najważniejsza z nich w 1881-82 r. (loi Ferry) ustanawiała bezpłatną szkołę podstawową (dla dzieci w wieku 6-13 lat), a następnie czyniła ją obowiązkową (rodziny zwłaszcza na wsi wykorzystywały dzieci do pracy na roli i odmawiały posyłania ich do szkół), dostępną dla dzieci obojga płci (acz bez wprowadzenia jednego programu, Ferry był też przeciwny szkołom mieszanym) i laicką. W ten sposób uznano prawo każdego dziecka do szkoły, którego zapewnienie było odtąd obowiązkiem państwa. Szkołę finansowały gminy i departamenty, dyrektorzy szkół otrzymali środki prawne, aby dyscyplinować rodziców uchylających się od obowiązku szkolnego, dalsze reformy określały ramy edukacji dziewcząt na poziomie szkół średnich i likwidowały bariery dla kobiet w zakresie podążania w kierunku kariery naukowej i w zawodzie nauczyciela akademickiego.

Laicyzacja szkoły odbyła się zaś w czterech zasadniczych etapach. Po pierwsze, usunięto przedstawicieli kościołów z rady naczelnej ds. oświaty publicznej oraz z rad akademickich. Po drugie, zlikwidowano prawo duchownych czterech największych (uprzywilejowanych konkordatowo) kościołów do „inspekcji” w szkołach publicznych i prywatnych, gdzie kontrolowali oni wcześniej „moralny walor” nauczania. Po trzecie, w 1886 r. (już po urzędowaniu Ferry’go w resorcie, ale z jego inspiracji) całkowicie usunięto duchownych ze szkół zakazując im prowadzenia nauczania w szkołach publicznych. Czwartym elementem było usunięcie w 1882 r. katechezy z programu nauczania w szkołach publicznych (przedmiot „nauczanie moralne i religijne” zastąpiło laickie „nauczanie moralne i obywatelskie”). Katecheza mogła odtąd być tylko oferowana jako przedmiot fakultatywny w szkołach prywatnych. Idea neutralności religijnej państwa oznaczała zakaz jakichkolwiek wypowiedzi w tej materii ze strony instytucji państwa, a szkoła publiczna była taką instytucją. Określono jednak jeden dzień powszedni w tygodniu jako wolny od zajęć szkolnych, wobec czego rodzice mieli możliwość właśnie wówczas posyłać dzieci na przykościelne katechezy, poza systemem edukacyjnym.

Stworzona przez Ferry’ego szkoła nie była jednak szkołą światopoglądowo neutralną. Kształtowała ona tożsamość obywateli i była narzędziem wdrukowywania w nich etosu Republiki: była żarliwie patriotyczna, liberalna w odniesieniu do konstytucyjnych wartości ustrojowych i wolnościowych Republiki, antyklerykalna w kontekście zajmowania stanowiska pro-naukowego i odrzucającego obecność religijnego dogmatu w nauczaniu, w końcu także zorientowana na blokowanie postępu idei socjalistycznych i anarchistycznych w społeczeństwie. Reforma była sukcesem: do szkół uczęszczało w zasadzie 100% dzieci, analfabetyzm zanikł, doszło także do zaniku głębokich regionalnych różnic kulturowych, program szkolny dokonał „ufrancuzowienia” lokalnych kultur i był kluczowym czynnikiem powstania narodu-państwa. Pojawiły się oczywiście konflikty, zwłaszcza na linii państwo – kościół katolicki (podręczniki „nauczania obywatelskiego” trafiały na „indeks ksiąg zakazanych”), lecz reforma edukacji była milowym krokiem dla ustanowienia w 1905 r. we Francji pełnego, wrogiego rozdziału kościoła od państwa. Ferry podkreślał konieczność poszanowania wartości rodziców przez szkołę i umożliwienia im religijnej formacji poza jej murami. Nie chciał z głęboko wierzącymi iść na wojnę (mówił, iż jest „antyklerykalny, ale nie antyreligijny”), jednak państwo miało być całkowicie laickie. Nie powstrzymało to katolickiej kampanii nienawiści wobec niego, stylizowano go na wroga Pana Boga, karykatury pokazywały w trakcie pożerania księży.

Po 1883 r. Ferry zajmował przez 2 lata stanowisko premiera i ministra spraw zagranicznych. Od dawna był znany jako zdecydowany zwolennik francuskiej kolonizacji i ten najmniej liberalny z jego poglądów miał stać się jego osobistym „Waterloo”. Po kilku sukcesach projektu w Tunezji i na Madagaskarze, uwikłanie wojsk francuskich w walki z Chinami spowodowało załamanie się giełdy paryskiej i otwarty bunt stołecznej finansjery. W tych warunkach, w 1885 r., skończyła się rządowa kariera Julesa Ferry’ego.

W 1887 r. Ferry był kandydatem swojej partii, Republikanów Oportunistycznych, w wyborach prezydenckich, ale przegrał z powodu braku poparcia koalicyjnej Partii Radykalnej. Ujawnił się wtedy opór wobec jego osoby ze strony obu politycznych ekstremów. W ratuszu Paryża czekała w gotowości grupa rewolucjonistów, gotowa ogłosić nową komunę paryską na wypadek jego wygranej. Nie mniej konkretna była prawica: tydzień po wyborach przedstawiciel ruchu boulanżystowskiego ranił go z pistoletu w budynku parlamentu. W końcu, w 1889 r., Ferry stracił swój mandat deputowanego na rzecz kandydata konserwatystów w, jak się okazało, sfałszowanych wyborach. Anulowano je, ale Ferry nie wystartował ponownie.

Wybrany zamiast tego do Senatu w 1891 r. został autorem raportu o sytuacji w Algierii, który jest znakiem ewolucji jego poglądów. Krytykował tam eksploatację kolonii, asymilację i dyskryminację ludności rdzennej i domagał się silniejszej reprezentacji politycznej dla muzułmanów.

Jules Ferry zmarł w 1893 r. w Paryżu, kilka tygodni po wyborze na prezydenta Senatu.

Katechizacja w szkole – odpowiedź na argumenty strony katolickiej :)

Kościół Katolicki i sympatyzujące z nim środowiska zaciekle bronią lekcji religii w szkołach. Zamiast komentować liczne wypowiedzi w tym temacie, zdecydowałem odpowiedzieć zbiorowo na najczęściej pojawiające się argumenty strony katolickiej.

Najczęstsze argumenty broniące obecności lekcji katechezy w szkołach publicznych lub finansowania ich z budżetu państwa.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej – art. 53, ust. 3 – gwarantuje rodzicom prawo do zapewnienia dzieciom wychowania zgodnie ze swoimi przekonaniami.

Ten argument to manipulacja. Jest to powoływanie się na zapisy prawne, mówiące o czymś innym, a jedynie tematycznie pasujące do omawianego problemu. Zapis ten chroni swobodę rodziców do wychowywania dziecka zgodnie ze swoimi przekonaniami – a nie zobowiązuje państwo do tego, by w imię czyichś przekonań te dzieci wychowywało za nich. Innymi słowy – zapis mówi, że państwo nie może przeszkadzać rodzicom w wychowywaniu dzieci zgodnie z ich poglądami, a nie że musi ich wspierać w takim wychowaniu, czy tym bardziej przejmować ich rolę.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej – art. 53, ust. 4, gwarantuje nauczanie religii w szkole.

Zapis ten niczego nie gwarantuje. Mówi, że religia „może być przedmiotem nauczania w szkole”. „Może” nie jest synonimem „musi”, ani „jest”. Zapis ten stanowi jednocześnie, że w takiej sytuacji „nie może być naruszona wolność sumienia i religii innych osób”. Tymczasem obecność katechizacji w szkole właśnie do tego prowadzi, czego przejawem jest np. „karanie” uczniów bezcelowym obowiązkiem spędzania dodatkowej godziny w szkole, tylko dlatego, że lekcje katechezy umieszczono w środku planu zajęć. Z drugiej strony uczestnictwo w lekcjach religii bywa łatwym sposobem podwyższenia sobie średniej ocen. Stanowi to więc ukryte „nagradzanie” uczniów za udział w takich zajęciach – a że nagradza tu państwowa instytucja, można to uznać za naruszenie wolności wyznania.

Lekcje katechizacji wpajają uniwersalne wartości i zasady.

Kłamstwo. Lekcje katechizacji wpajają wartości i zasady katolickie. Te zaś są dalekie od uniwersalnych. Za wartości, czy też zasady uniwersalne można uznać np. poszanowanie cudzej wolności (oczywiście w granicach rozsądku), szanowanie cudzego mienia, czy niekrzywdzenie innych ludzi (pomijając przypadki obrony życia czy mienia). Katolicyzm głosi tu zasady całkowicie sprzeczne z tym co uznaje się powszechnie w wielu miejscach na świecie. Wolność (np. wolność wyznania, wolność głoszenia innych poglądów politycznych) to dla Kościoła Katolickiego zło – i każdy kto wyznaje poglądy inne niż katolickie, popełnia ciężki grzech (np. Grzegorz XVI – Mirari vos, Pius IX – Syllabus Errorum). Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 1868 mówi ponadto, że grzechem jest również aprobowanie grzechu innych i nieprzeszkadzanie w nim – co w praktyce zobowiązuje do krzywdzenia innych ludzi za odmienne poglądy i powodowania szkód na cudzym mieniu (np. podpalanie warszawskiej tęczy – uznawane było przez środowiska katolickie za walkę grzechem homoseksualizmu).

Lekcje katechizacji są w szkołach dobrowolne.

Same lekcje są dobrowolne tylko formalnie. Po pierwsze – wiele szkół forsuje udział w takich zajęciach, wbrew prawu domyślnie zapisując wszystkich uczniów na katechezę i wymagając od niekatolickich rodziców składania pisemnych deklaracji. Po drugie – uczniowie nieuczęszczający na lekcje katechezy i tak muszą ten czas spędzić w szkole, ponieważ lekcje te zwykle umieszcza się w środku planu zajęć. Po trzecie – działanie katechety często wychodzi poza obszar właściwych mu zajęć. Nierzadko katecheta jest jednocześnie nauczycielem etyki – i przemyca on na tych lekcjach poglądy katolickie. Konsekwencją obecności katechetów w szkole bywa również zobowiązywanie uczniów nieuczęszczających na lekcję katechezy, do udziału w różnych katolickich uroczystościach.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej – art. 70, ust. 2, mówi że nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna, więc katechizacja powinna być finansowana z budżetu.

Po pierwsze – gdy w latach dziewięćdziesiątych toczyły się rozmowy na temat wprowadzenia religii w szkołach, Kościół Katolicki mówił, że idzie do szkół z misją i nie chce za to ani złotówki od państwa. Wtedy Kościół mógł na siebie wziąć ciężar finansowania katechizacji, a teraz nie może? Skoro chce swojej obecności w szkole, to może sam pokryć koszty takich lekcji. Katolicy w takim wypadku też mieliby zagwarantowaną darmową naukę. Zmieniłby się tylko opłacający je pośrednik – lekcje te byłyby finansowane ze źródeł Kościoła Katolickiego, a nie z podatków. Zapis w Konstytucji mówi bowiem, że nauka dla obywatela jest darmowa, a nie że nauczanie ma być zawsze finansowane przez państwo. Innymi słowy – wystarczyłoby aby zobowiązane ustawą szkoły, stawiały zawsze warunek, że zewnętrzna instytucja prowadząca w nich zajęcia, musi pokryć ich koszt – i dla zainteresowanego zajęciami, dalej byłyby one darmowe.

Po drugie – to co odbywa się na szkolnej katechezie trudno nazwać nauką. O nauce czegoś można by było mówić, gdyby nauczano tam np. prawa kanonicznego i treści dokumentów kościelnych.  W rzeczywistości jest to natomiast albo działalność wychowawcza połączona z wpajaniem wierzeń i dezinformacją polityczną (wpajaniem stereotypów, teorii spiskowych, uprzedzeń), albo czas w którym uczniowie jedynie odrabiają zadania domowe z innych przedmiotów i prowadzą luźne rozmowy z katechetą.

Wyrzucanie lekcji katechezy ze szkół jest powrotem do czasów komunistycznych.

Kłamstwo. Czasy komunistyczne cechowały się właśnie kolektywistycznym podejściem do społeczeństwa, narzucaniem poglądów i finansowaniem czego się da z budżetu. Usunięcie katechizacji ze szkół, to krok w stronę demokratyzacji (w Polsce ciągle panuje demokracja nieskonsolidowana). System demokratyczny wymaga bowiem m.in. równego traktowania obywateli – podczas gdy szkolna katechizacja jest silnym uprzywilejowaniem strony katolickiej. Państwo demokratyczne nie powinno też wspierać instytucji silnie antydemokratycznych i antywolnościowych – a taką jest Kościół Katolicki.

Polskie społeczeństwo to w 90% katolicy, więc to prawie wyłącznie katolicy finansują szkolną katechizację.

Kłamstwo. Według danych Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, katolicy stanowią nie więcej niż 26% polskiego społeczeństwa (więcej na ten temat pisałem w artykule Najnowsze dane sugerują, że katolicy to nie więcej jak 25,8% społeczeństwa!). Tylu bowiem obywateli uczęszcza regularnie na niedzielne msze, stanowiące dla katolika obowiązek (Kodeks Prawa Kanonicznego – kan. 1247), którego odrzucenie skutkuje automatycznie wykluczeniem ze wspólnoty (Kodeks Prawa Kanonicznego – kan. 751 i kan. 1364). Szkolną katechizację finansują więc przede wszystkim niekatolicy. Nawet zresztą gdyby katolicy stanowili większość, dalej dochodziłoby do dyskryminacji.

Polskie społeczeństwo to w 90% katolicy, więc w demokratycznym państwie Kościół Katolicki ma prawo dyktować czego nauczać w szkole.

Katolicy w Polsce to mniejszość – o czym jest mowa w poprzednim punkcie. Demokracja zaś nie polega na tym, że większość może narzucić wszystko mniejszości. Polega na podejmowaniu wyborów głosem większościowym, przy czym podjęte decyzje nie mogą krzywdzić mniejszości. Prawdziwa demokracja cechować się też powinna równym traktowaniem obywateli, świeckością i niepodleganiem zewnętrznym, niezależnym instytucjom. Lekcje katechezy są tego zaprzeczeniem. W demokracji ponadto, zasadniczy wpływ na politykę wywierają – poprzez głosowanie – obywatele oraz wyłonieni przez nich przedstawiciele w parlamencie, a nie jakieś dodatkowe organizacje, zwłaszcza reprezentujące interesy innego państwa, takie jak Kościół Katolicki. Kościół nie ma więc żadnej legitymacji by wyznaczać czego mają nauczać polskie szkoły.

Szkoła bez katechizacji, to nie jest polska tradycja.

Tradycja nie jest żadnym argumentem merytorycznym. Argument odnoszący się do tradycji – czyli wskazujący, że coś jest słuszne, tylko dlatego, że wcześniej było za takie uznawane, jest błędem logicznym i sofizmatem. W ten sposób da się bowiem pozornie usprawiedliwić każdą patologię. Idąc tym tokiem rozumowania można na przykład dojść do wniosku, że nie powinno się karać pijanych kierowców, bo to „tradycja” skoro od dawna w Polsce zdarzają się takie przypadki.

Kościół Katolicki jest mocno związany Polską i jej historią. Pomagał Polsce przetrwać w najcięższych chwilach.

Kościół Katolicki jest związany z Polską w podobny sposób, w jaki pasożyt związany jest z ciałem żywiciela. Na związku tym korzysta tylko Kościół, powodując w państwie szkody – m.in. w postaci podziałów społecznych, problemów z dyscypliną zawodową (np. związanych z klauzulą sumienia) czy aktów przemocy i wandalizmu na tle światopoglądowym (wystarczy popatrzeć co się dzieje na największym katolickim marszu w Polsce – czyli Marszu Niepodległości). Podobnie wygląda to w polskiej historii. Przykładem jak Kościół Katolicki „pomagał Polsce przetrwać”, mogą być czasy zaborów. Papież Klemens XIV wyraził oficjalnie zadowolenie z pierwszego rozbioru Polski. Pius VI błogosławił konfederację targowicką i polecił księżom pełną współpracę z zaborcami. Grzegorz XVI w encyklice Cum primum potępił powstanie listopadowe, a Leon XIII w encyklice Caritatis nakazał całkowite poddanie się władzy zaborców.

Walka z lekcjami katechezy w szkołach, to walka z polskością i zasadami na których opiera się Polska.

Idąc tokiem rozumowania tego rodzaju argumentów, można by powiedzieć, że walka z rosyjskimi trollami w internecie, to walka z Polską. Polskość to kwestia Polski, a nie Watykanu. Retoryka uzależniania „polskości” od jakiegoś podmiotu leżącego poza granicami kraju, świadczy tylko o złych intencjach Kościoła Katolickiego. Polska obecnie opiera się na zasadach względnie demokratycznych. Demokrację Kościół Katolicki zaś potępia (Leon XIII – Diuturnum illud). Lekcje katechezy są więc przejawem ofensywy przeciwko zasadom, na których ma opierać się Polska.

Katolicy muszą finansować zabiegi zapłodnienia in vitro, więc niekatolicy mogą finansować katechizację.

Zabiegi zapłodnienia in vitro są na pewnych płaszczyznach korzystne dla społeczeństwa. Katechizacja służy tylko interesom Kościoła Katolickiego oraz katolickich stowarzyszeń i partii politycznych. Zabiegi zapłodnienia in vitro nikomu nie szkodzą (hasła o potrzebie ochrony życia zarodków nie mają tu żadnej wartości merytorycznej, zwłaszcza że są rzucane dla pozoru – bowiem w polityce Kościoła Katolickiego życie ludzkie zawsze miało niewielką wartość). Szkolna katecheza natomiast promuje lub przynajmniej legitymizuje, poglądy i zachowania społecznie szkodliwe – nietolerancję, utożsamianie krzywdzenia innych z czynieniem dobra itp. Tak więc niekatolicy finansując z podatków lekcje katechezy, zmuszani są do płacenia za promowanie doktryny negującej ich podstawowe prawa oraz za szerzenie wrogości wobec nich. Katolicy finansując zabiegi zapłodnienia drogą in vitro, finansują jedynie coś co im się nie podoba – ponieważ narusza stosowaną przez nich dla pozoru zasadę ochrony życia (dla pozoru, bo np. w przypadku pochwalania przez Kościół Katolicki zbrodni NSZ i NZW, „konieczność obrony życia od poczęcia” już nie działa).

W szkolnej katechizacji chodzi tylko o pomaganie rodzicom, a nie o sam Kościół Katolicki.

Nieprawda. Jak wspomniano w jednym z poprzednich punktów, większość ludzi w Polsce nie wyznaje katolickich poglądów, więc raczej nie wychowuje też na katolików swoich dzieci. Wysyłanie tych dzieci na lekcję katechezy wynika głównie z konformizmu normatywnego, chęci nieodstawania od reszty, niechęci do dodatkowych formalności (których wbrew prawu wymagają szkoły) itp. W większości przypadków szkolna katechizacja nie jest więc żadnym przedłużeniem toru wychowawczego rodziców. Do tego dochodzi fakt, że w wielu szkołach lekcje te faktycznie nie są prowadzone – a uczniowie w tym czasie odrabiają prace domowe i prowadzą luźne rozmowy. Tym bardziej więc nie można tego uznać za pomoc rodzicom.

Pojedziemy w świat daleki… Warsztaty Terapii Zajęciowej :)

Była premier rządu, obecnie wicepremier do spraw społecznych, napisała piękne, chwytające za serce tweety do matek w ich dniu, ale jednocześnie ani razu nie zadała sobie trudu spotkania się z protestującymi matkami osób niepełnosprawnych w Sejmie. Nie zadała sobie trudu, aby w normalny, ludzki sposób przyjść i porozmawiać, choćby nawet pocieszyć kolejnym wyświechtanym banałem. Zamiast tego podarowała im wzgardę polityka, który w swoim exposé zapowiadał koniec arogancji władzy. Swoim zachowaniem udowodniła, że wszystko, co mówi i oferuje jej partia i rząd, którym do niedawna kierowała, a obecnie jest jego znaczącą częścią, to dmuchawce rzucone z wiatrem, które bezwładnie lecą dokąd chcą.

Dzisiejszym felietonem chcę Państwu przybliżyć temat osobiście mi bardzo bliski, czyli kim tak naprawdę są dla sporego państwa w centrum Europy osoby z upośledzeniem umysłowym i fizycznym, skazane nie tylko przez to państwo, ale i po części także przez społeczeństwo, na swoisty margines życia – dzisiaj chcę Państwu przybliżyć Warsztaty Terapii Zajęciowej wraz z całą ideą aktywizacji zawodowej oraz społecznej zawartą wokół nich, tak bardzo potrzebną samym niepełnosprawnym jak i ich rodzinom. Zapraszam.

Środowiska pro-life znów wszczęły krucjatę antyaborcyjną, a obóz rządzący wraca do swego chocholego tańca, udając, że, jak zawsze, wybitnie mu ta sprawa nie leży.

Który to już raz? Jest czymś urągającym, żądać od kobiet, aby nosiły w łonach nieuleczalne płody, rodziły je, a potem chowały w ziemi, w imię Chrystusa. Przy czym imię Najwyższego jest tu odmieniane przez wszystkie przypadki wyłącznie tylko na potrzeby polityki. Jest czymś urągającym także zmuszanie kobiet do podjęcia decyzji o urodzeniu niepełnosprawnego dziecka, oferując ochłap w postaci obraźliwych 4 tysięcy złotych, nic nie dając więcej, poza latami samotności w codziennym trudzie i często zwykłym, ludzkim cierpieniu. Tymczasem wolność wyboru, to najważniejsze dobro współczesnego, wolnego człowieka i nie wolno stawiać go ponad jakąkolwiek ideologię.

Warsztaty Terapii Zajęciowej powstały w latach 90-tych ubiegłego wieku, jako sposób na aktywizację społeczno-zawodową osób niepełnosprawnych poprzez uczestnictwo w różnych zajęciach, prowadzonych przez wykształconych i doświadczonych terapeutów, których zadaniem jest przygotowanie uczestników Warsztatów do chociaż częściowego samodzielnego życia. Obecnie funkcjonuje w Polsce 715 takich placówek, w których każdego dnia przebywa blisko 27 tysięcy osób z dysfunkcją ruchową lub umysłową różnego stopnia, od umiarkowanej do znacznej. Etapem kolejnym przystosowania do życia w społeczeństwie są Zakłady Aktywizacji Zawodowej. Tak przynajmniej mówi teoria, ale życie tę teorię mocno weryfikuje, o czym za chwilę.

Jednym z tych 715 Warsztatów są WTZ-y w Owińskach pod Poznaniem.

Placówka ta działa od roku 2004 pod egidą Wielkopolskiego Związku Inwalidów Narządu Ruchu i obecnie skupia 32 dorosłych uczestników w bardzo szerokim przedziale wiekowym oraz mocno zróżnicowanym stopniu niepełnosprawności. Jest tu obecnie 7 pracowni – gospodarstwa domowego, wyrobu świec, plastyczno-ceramiczna, komputerowa, muzyczna, tkacko-krawiecka oraz stolarska.

Warsztaty posiadają także własną salę do fizjoterapii oraz całkiem nowoczesną salę relaksacyjną. Zatrudniają 12 pracowników, w tym 7 terapeutów, psychologa, fizjoterapeutę, pielęgniarkę oraz pracownika gospodarczego i kierownika placówki. Z racji tej, że jedną z terapeutek jest osoba mi bliska, bywam tutaj od czasu do czasu, bardziej jako uczestnik festynów organizowanych dla wychowanków, ich rodzin a także dla osób związanych z Warsztatami zawodowo. Moje ostatnie dwie wizyty miały jednak charakter zgoła inny – chciałem bliżej przyjrzeć się ich funkcjonowaniu oraz zgłębić problemy z jakimi borykają się na co dzień, także w szerszym i bardziej ogólnym znaczeniu.

Budynek podarowała gmina, ale remont dachu zróbcie sobie sami.

Dobrze pamiętam drogę na Warsztaty. Z głównej ulicy Owińsk skręca się w lewo (lub w prawo, w zależności czy jedzie się do Poznania, czy z Poznania) w ulicę Kolejową – właściwie nie wiem dlaczego w Kolejową, bo nie prowadzi ona na dworzec PKP, a jedynie przecina kolejowe tory tuż za niewielkim wzniesieniem, jakiś kilometr dalej.

Mniej więcej w połowie drogi między skrzyżowaniem, a owym lekkim pagórkiem po lewej stronie, zaczyna się stary, czerwony mur, przecięty szeroką, ciężką bramą, wykutą rękoma jakiegoś miejscowego rzemieślnika. Brama jest zawsze szeroko otwarta, zapraszając swymi podwojami na niewielki dziedziniec. Dziedziniec, to słowo nieco na wyrost, ale konweniuje mi ono z wielką i starą bryłą budynku w kolorze ceglanej czerwieni z przełomu XIX i XX wieku.

Architektonicznie budynek jest piękny i przywołuje na myśl jakieś ciekawe historie, niestety bardziej jest źródłem kłopotów związanych z jego codziennym utrzymaniem, dziurawym dachem i wypaczonymi ze starości oknami, niż wzniosłej fascynacji – chyba że, tak jak ja, ma się wybujałą wyobraźnię i przebywa się w nim okazjonalnie. Wtedy można popuścić wodze fantazji. Budynek ów Warsztaty otrzymały od gminy bezpłatnie, ale ponieważ otrzymała go organizacja pozarządowa, traktowany jest jako prywatny, a to znacznie utrudnia remont niemalże wszystkiego, co jest jego częścią.

Wchodzę do środka. Trafiam akurat na przerwę śniadaniową, co oznacza, że wszyscy uczestnicy i terapeuci są w hallu, zwanym nie wiedzieć dlaczego świetlicą. Witam się ogólnym “dzień dobry”, w odpowiedzi słyszę to samo, ale wypowiedziane w różny sposób.

Nie każdy jest tutaj szczery i otwarty dla przybyszów z zewnątrz.

To typowe zachowanie. Zaraz jednak podchodzi do mnie Mateusz i zdecydowanym ruchem wyciąga dłoń, mówiąc:

– Dzień dobry!

W jego geście jest coś zaskakującego i zarazem szczerego. To pierwsze skojarzenie kogoś, kto nie ma do czynienia na co dzień z osobami funkcjonującymi w odmiennej świadomości.

– Dzień dobry – odpowiadam, witając się. Mateusz ma uścisk mocny i pewny. Nie zna mnie przecież, ale natychmiast obdarza wielkim zaufaniem. Rozumiem, że ma taką potrzebę. Ta szczerość chwyta za serce i jest miła. Akurat trafiam na gorącą dyskusję o naszych piłkarzach na Mundialu w Rosji. Jesteśmy tuż przed meczem o honor.

– Nie wygrają, sieroty! – słyszę.

– Ale gdzie tam, to patałachy! – pada z drugiego końca hallu.

Ta zbitka słów z obrazem osób nie w pełni sprawnych budzi moją szczerą wesołość, ale zachowuję przecież kamienną twarz.

Ze świetlicy kieruję się do gabinetu szefowej Warsztatów.

Wita mnie sympatyczna i energiczna blondynka w okularach, zapraszając do środka. Siadam na krześle obok biurka i po kilku zwyczajowych zdaniach, zagłębiamy się w rozmowę o Warsztatach oraz wszystkim tym, co Warsztatów Terapii Zajęciowej dotyczy. Małgorzata Wołosz kieruje Warsztatami od 2010 roku i widać, że robi to najlepiej jak tylko można. Szybko znajdujemy wspólny język, okazuje się, że w podobny sposób patrzymy na cały system pomocy państwa osobom niepełnosprawnym, który, mówiąc szczerze, nie powala na nogi od lat. I to niezależnie od zmieniających się ekip rządzących Polską. Pani Małgorzata proponuje mi przyjrzenie się pracowniom z bliska, poznanie uczestników i terapeutów, wie w jakim celu przyjechałem.

– Tak właśnie zamierzam – odpowiadam, pakując laptopa do torby.

Po chwili zanurzam się w świat Warsztatów, a z każdą godziną tu spędzoną uświadamiam sobie, jak bardzo jest to świat z jednej strony fascynujący, z drugiej, przyziemnością problemów, wręcz porażający. Ilu z nas, w pełni sprawnych, ma choćby znikomą wiedzę, jak tak naprawdę wygląda życie osób dotkniętych przez los (lub Boga, w zależności kto w co wierzy) często na skutek zdarzeń losowych?

Dociera do mej świadomości myśl nie tyle odkrywcza, co wręcz oczywista, że każdy z nas, sprawnych, winien choć jeden dzień spędzić obowiązkowo w podobnej placówce.

Nie po to, aby się użalać nad uczestnikami, czy zagłuszać własne sumienie, ale aby poznać ich, tak bardzo pragnących żyć i funkcjonować w społeczeństwie możliwie jak najnormalniej.

Tylko bycie wśród nich uzmysławia, jak bardzo te osoby tego chcą. Ile mają w sobie woli życia, jak bardzo cieszą się z najdrobniejszych sukcesów, jak bardzo czują i pragną bliskości osób zdrowych, czerpiąc od nich tę siłę, która daje im moc wstania każdego ranka z łóżka i przyjechania tutaj, aby pobyć wśród innych, by nie gasnąć samotnie w domu.

Z tobą chcę oglądać świat…

Zaczynam od pracowni komputerowej. Jest tu kilka stanowisk, jak w każdej takiej pracowni. Wita mnie Joanna – terapeutka. Objaśnia mi jak pracownia funkcjonuje i na czym polega terapia uczestników poprzez kontakt z komputerem. Tu poznaję Gabrysię. Gabrysia ma 31 lat, gdy była małym dzieckiem tonęła. Niedotlenienie mózgu spowodowało znaczną niepełnosprawność ruchową i umysłową. Gabrysia siedzi na wózku i skupia się na komputerowych puzzlach. Zajęcie polega na tym, aby odkrywać ukryte znaki parami. Znaki są rozsiane po całym ekranie komputera w różnych miejscach i są niewidoczne.

Chwilę przyglądam się na czym to polega i wkrótce zauważam, że nie dałbym rady tak szybko trafiać w odpowiednie miejsca. Zabawa wymaga dużej koncentracji i niezłej pamięci wzrokowej. Poza tym Gabrysia reaguje na moją rozmowę z Joanną, śmiejąc się momentami w typowy dla siebie sposób. Dodam, w uroczy sposób, jakkolwiek to brzmi. Ponieważ ruchy jej rąk są mocno nieskoordynowane, Joanna przykleja taśmą przewód od komputerowej myszki, dzięki czemu Gabrysia bez problemu porusza kursorem po ekranie komputera. Takich prostych, ale skutecznych sposobów jest na Warsztatach więcej. Wiadomo – potrzeba matką wynalazków.

Z pracowni komputerowej idę do pracowni ceramiki. Tutaj zajęcia prowadzi Dominika. To najmłodsza terapeutka w zespole.

Tu uczestnicy wyrabiają przedmioty z gliny, które potem wypalają w specjalnym piecu.

Dominika wymyśla różne naczynia, widać, że nie jest to tylko sztuka dla sztuki. Rozmawiam z uczestnikami na różne tematy. Niektórzy nadal są jeszcze wycofani, ale zauważam z każdą minutą, że mur niepewności ustępuje coraz bardziej. Tu poznaję też Basię.

Basia to uczestniczka o najbardziej zaawansowanej niepełnosprawności. Kiedyś była całkowicie oderwana od życia, dzisiaj, także dzięki Warsztatom, rozumie chociaż najprostsze słowa i polecenia. Chwilę jeszcze rozmawiam i przechodzę do pokoju obok, gdzie mieści się pracownia wyrobu świec. Warsztaty wyrabiają świece niemalże w ilościach produkcyjnych, oczywiście z zachowaniem odpowiedniej skali. Świece są tu wyrabiane na różne okazje, święta a także na co dzień. Niewielki dochód z ich sprzedaży przekazywany jest wyłącznie na działalność Warsztatów. Wszystkie WTZ-y w Polsce, to instytucje non profit.

Przy dużym stole siedzą dwie osoby, trzecia stoi obok. To Milena – terapeutka oraz Michał – uczestnik. Obok stoi Ania, także uczestniczka. Michał ma czterokończynowe porażenie mózgowe i całkowity bezwład nóg. Ręce, mocno nieskoordynowane, pozwalają mu jedynie na proste czynności i to wyłącznie przy pomocy kogoś sprawnego.

Gdy wchodzę, Michał rysuje swój kolejny obrazek przy pomocy kredki doczepionej do specjalnej opaski na głowie.

To jedyny sposób, aby Michał mógł się realizować plastycznie. Milena zachęca go, aby pomógł jej przy przeplataniu knotów przez formy do świec. Michał ochoczo się zgadza, wiem, że mimo swej ułomności bardzo chce być aktywny i sprawia mu to wielką przyjemność.

Ale przeplatanie sznurka przez małą dziurkę w dnie formy przy pomocy specjalnego oczka z rączką jest naprawdę wielkim wyzwaniem dla Michała z jego mocno niezharmonizowanymi ruchami rąk. Mimo naszej pomocy przygotowanie jednej formy trwa kilkanaście minut. Czynność przeplatania knota trzeba powtarzać po kilka razy, ale mimo to Michał nie traci animuszu. Żyje tym, że może coś robić. Później dowiaduję się, że największym dla niego koszmarem jest czas, gdy nie ma go na Warsztatach, gdy jest urlop lub gdy są święta i weekendy. Ania decyduje się siąść z boku i przycinać sznurki do świec. Siedzi sobie przy stole obok i uśmiecha się do siebie po każdym ich przycięciu. To jej świat.

Moim ostatnim celem jest pracownia muzyczna, ale przedtem zachodzę jeszcze do pracowni tkacko-krawieckiej. Ucinam sobie krótką rozmowę z opiekunką pracowni, Beatą, podczas której oglądam wyroby zrobione tutaj. Moją uwagę przykuwa obraz namalowany przez Marysię. Marysia uwielbia malować i robi to naprawdę dobrze, mimo swej ułomności. Obraz Marysi bez problemu porównałbym z jakimś obrazem impresjonisty lub z czasami wczesnego kubizmu. Jestem naprawdę pod wrażeniem i żałuję, że nie mogę tego powiedzieć autorce obrazu – niestety dzisiaj jest nieobecna.

Poznaję za to Stanisława. Stanisław uwielbia segregować obrazki, a oprócz tego prowadzi zeszyt z różnymi zestawieniami. Do tego ma rozległą wiedzę geograficzną i historyczną, która zadziwia swą szczegółowością. Przez chwilę przyglądam się, jak Stanisław układa kartoniki na różne kupki i usiłuję zrozumieć jego schemat działania. Po chwili dociera do mnie, że brak schematu, to jest to, co wyróżnia Stanisława.

Ten brak schematu jest jego schematem właśnie.

Dla mnie niezrozumiałym, bo ja w utartym porządku żyję, jak większość ludzi, Stanisław jest od niego wolny. Zapewne dlatego właśnie na swój sposób szczęśliwy.

Wreszcie docieram do pracowni muzycznej. Terapeutka, także Beata, siedzi przy elektronicznym pianinie i przygotowuje jedną z uczestniczek do konkursu wokalnego dla osób niepełnosprawnych, na który jadą za kilka dni. Ta pracownia jest najliczniej reprezentowana przez uczestników.

Nie dziwi mnie to, wszakże terapia muzyczna jest jedną z najbardziej oczekiwanych i miłych terapii.

Poznaję tu: Alę (tę od konkursu), Agatę, Mariusza, Pawła i Ryśka. Z każdym z nich rozmawiam. Mariusz, chory na schizofrenię, prowadzi ze mną całkiem poważną rozmowę na temat muzyki, której słucha i którą lubi. Podaje mi przykłady a capella, śpiewając fragmenty swoich ulubionych kawałków. Jest tu i The Beatles, i Depeche Mode. Mariusz często miewa, jak sam mówi, “omamiczki” i “spadziczki formiczki”, ale stara się tym nie przejmować.

Rozmowa z Pawłem jest bardziej pogłębiona. U Pawła trudno dostrzec problemy, choć wiadomo przecież, że nie jest od nich wolny. Paweł lubi głównie muzykę polską. Rysio natomiast siedzi sobie przy ławie i rysuje obrazek kredkami, choć trudno nazwać to rysowaniem. Jest tu jeszcze Agata. Agatka ma także porażenie mózgowe, ale twardo bierze udział w zajęciach. Chwilę później grupa prezentuje mi piosenkę, którą wspólnie przygotowali jakiś czas temu. Jej fenomen polega na tym, że do bardzo chwytliwej melodii i fragmentu oryginalnego tekstu uczestnicy dodali swoje własne słowa. A ponieważ ich skojarzenia są niesamowite, szybko proponuję, aby piosenka ta została hymnem Warsztatów. Kto wie, może tak się kiedyś stanie.

Niepełnosprawni żyją wśród nas, ale żyją też ci, którzy im pomagają.

W czasach słusznie minionych władza skrzętnie ukrywała inwalidów. Nie współgrali oni z systemem powszechnej szczęśliwości społecznej, którą głosił socjalizm. Ale powiedzmy sobie szczerze i otwarcie, Polska demokratyczna też nie zajmowała się nimi jakoś szczególnie dosadnie. Mimo, że WTZ-y zostały wymyślone i wprowadzone w życie lat temu kilkanaście, do dzisiaj nie stworzono jednorodnego systemu pomocy, aktywizacji, zachęt do finansowania przez przedsiębiorców, ale przede wszystkim godnej płacy dla terapeutów. Wysoce wykształcony terapeuta, po wyższych studiach pedagogicznych i koniecznych szkoleniach zarabia od lat… najniższą krajową. To po prostu skandal.

Trzeba wiedzieć do tego, że obowiązki terapeuty, jakie musi wykonywać, są bardzo szerokie. Gdy to konieczne, a konieczne jest często, trzeba uczestnika przenieść, podnieść, przewinąć i wykąpać, gdy się pobrudzi fizjologicznie. Pensja na poziomie 2300-2500 zł brutto to wstyd zarówno III jak i IV RP. Zresztą tak niskie uposażenia są przyczyną braków kadrowych, ale także bardzo dużej rotacji pracowników, która źle wpływa na uczestników. Przy wyższych pensjach można by też było utworzyć więcej pracowni, a zapotrzebowanie jest.

Ale nie tylko to jest problemem. Problemem są też środki, jakie państwo przekazuje na jednego uczestnika Warsztatów.

Przez długie lata było to 14.796 zł rocznie. Rząd PO/PSL kilka lat zamrażał tę kwotę (pamiętajmy jednak, że na większość czasu ich rządów przypadał światowy kryzys), ale i kolejne rządy PiS niewiele z tym robiły.

Wielkim sukcesem środowiska okazało się wywalczenie podwyżki o 100 zł miesięcznie w 2016 roku do kwoty 15.996 złotych rocznie, a ostatnio strony doszły także do porozumienia w kwestii corocznej waloryzacji tych świadczeń, która jest niezbędna. Jak to będzie działać, na razie nie wiadomo. Pamiętać przy tym trzeba, że z kwoty tej Warsztaty muszą utrzymać się same. Pokryć wszystkie koszty działalności i zapłacić pensje pracownikom. W czasach, gdy rosną średnie krajowe, ale rosną też koszty utrzymania, podwyżka świadczeń o 100 zł miesięcznie na jednego uczestnika trąci makabreską. Warsztaty w Owińskach mają to szczęście, że bogaty powiat poznański pokrywa ok. 15% budżetu. Inne WTZ-y takiej możliwości nie mają.

Państwo też do tej pory nie stworzyło systemu zachęt w kwestii finansowania (sponsorowania) WTZ-ów przez prywatny biznes. Kiedyś pamiętam, funkcjonował system odliczeń podatkowych, ale został on wycofany kilka lat temu. Przekazywanie 1% z rocznej deklaracji podatkowej kompletnie niczego nie załatwia. Nie działa też poprawnie przechodzenie uczestników z WTZ-ów do ZAZ-ów, czyli Zakładów Aktywności Zawodowej – kolejnego etapu integracji inwalidów ze społeczeństwem.

Wszystko to razem wygląda dość mizernie, zwłaszcza przy ogromnym rozpasaniu władzy, która funduje sobie lewe nagrody lub stawia namiot za milion złotych na jednodniową imprezę dla wybranych.

Robi to partia, która obiecywała wielką empatię i pomoc potrzebującym.

Żadne 500+, czy 300+ nie wymażą tego wielkiego wstydu, jakim jest brak systemowej pomocy państwa dla rodzin i opiekunów osób niepełnosprawnych. Swoistym memento jest też ostatnia decyzja minister Zalewskiej. Zgodnie z jej nowym rozporządzeniem niepełnosprawnym dzieciom nie będzie już przysługiwać nauczanie indywidualne w szkołach, co de facto oznacza po prostu odcięcie ich od integracji ze społeczeństwem. Rodzice nazywają to wprost dyskryminacją.

Tymczasem wszyscy niepełnosprawni chcą po prostu normalnie funkcjonować i cieszyć się z każdego małego sukcesu. Żyją w swoim świecie, ale to nie może być dla nas, pełnosprawnych, świat obcy. Każdy z nich ma swoje uczucia, myśli i obawy, a największą z tych obaw, jest strach przed samotnością i przed tym, co się z nimi stanie po śmierci rodziców. Wiedzą przecież, że ich najbliżsi nie będą żyć wiecznie. To najczęstszy temat rozmów z terapeutami w zaciszu pracowni…

Pojedziemy w świat daleki…

Po całym dniu spędzonym w tym intrygującym miejscu, wychodzę z budynku Warsztatów, a w głowie gra mi bez przerwy piosenka z pracowni muzycznej ze słowami zmienionymi przez uczestników:

Pojedziemy w świat daleki
Poza góry, lasy, rzeki

Pojedziemy w świat łaciaty
Tam gdzie rosną piękne kwiaty

Pojedziemy gdzieś za góry
Tam gdzie mieszka Fred Mercury

Pojedziemy za pagórki
Tam gdzie niedźwiedź zjeżdża z górki

Pojedziemy w świat różowy
Tam gdzie huczą mądre sowy

La la la la la, la la la
La la la la la la la la
La la la la la, la la la
La la la la la, la la la
La la la la la la la la
La la la la la, la la la

Kilka dni później dowiaduję się, że Agatka jest w szpitalu. Pogotowie zabrało ją z Warsztatów nagle. Leży na oddziale neurologii, ale nie wiemy jeszcze, co jej dolega. Trzeba być jednak dobrej myśli. Wszyscy na Warsztatach wierzą, że Agata do nich zaraz wróci. Nie wyobrażają sobie, aby mogło być inaczej…

Felieton ten dedykuję wszystkim, którym świat osób niepełnosprawnych jest bliski, w szczególności wszystkim pracownikom WTZ w Owińskach, także tym niewymienionym z imienia, jak również pracownikom WZINR w Poznaniu.

Jeśli czujesz potrzebę pomocy, zajrzyj pod adres: http://www.wzinr.org.pl/o-nas-2/

Imiona uczestników Warsztatów w Owińskach zostały zmienione.

 

Hipokryzja „obrońców” życia i rodziny :)

Wspomnianą tu „obroną życia i rodziny” zajmują się środowiska katolickie – w tym różne skupiające się na tym temacie organizacje, takie jak na przykład Fundacja Pro. Cel katolickich „obrońców” jest w tej kwestii jeden – doprowadzić na początek do całkowitej delegalizacji zapłodnienia in vitro, antykoncepcji i aborcji – również w przypadkach takich jak zagrożenie życia matki. Mają oni w zwyczaju nie tylko posługiwać się informacjami fałszywymi czy nastawionymi wyłącznie na emocjonalny przekaz, ale i forsują dogmatyczne myślenie, z którym nie da się rozmawiać merytorycznie. Ci ludzie nie chcą dyskusji na temat etyki, nie chcą dążenia do poszerzenia wiedzy na temat początków ludzkiego życia, sprawiedliwego i poprawnego pod względem etyki stawiania prawnych granic. Oni już są całkowicie pewni wszystkiego i żądają tylko by prawo w Polsce było dostosowane do oczekiwań Kościoła Katolickiego. Absurdu sytuacji dopełnia jeszcze skrajna niekonsekwencja. Oto bowiem te same środowiska, które chcą w imię „obrony życia” – zakazywać zapłodnienia in vitro czy aborcji, jednocześnie pochwalają akty ludobójstwa na tle wyznaniowym i etnicznym. Te same środowiska, które krzyczą o potrzebie promocji i ochrony rodziny – negują prawo tysięcy ludzi do jej posiadania.

Zacznijmy od kwestii rodziny. Kościół Katolicki i jego zwolennicy ciągle powtarzają o potrzebie ochrony rodziny oraz promowania wartości rodzinnych. Należy tu więc przypomnieć, że zgodnie z doktryną Kościoła Katolickiego, tysiące ludzi w Polsce nie powinno mieć w ogóle prawa do zawarcia małżeństwa czy życia w związku. Wedle katolicyzmu bowiem, związki niekatolickie – zwłaszcza małżeństwa cywilne i konkubinaty, powinny być przez państwo zakazane a ludzie żyjący w nich – karani (mówi o tym np. encyklika Casti connubii – Piusa XI). Księża katoliccy nauczają w tej kwestii, że ludzie niemogący wziąć katolickiego ślubu – czyli np. bezwyznaniowcy, innowiercy, homoseksualiści – nie powinni dążyć do zawierania związków i pogodzić się z koniecznością życia w samotności.

Jako, że w państwie względnie demokratycznym Kościół Katolicki nie może osiągnąć takiego stanu prawnego, jaki zakłada jego doktryna, stara się on przynajmniej na tym finansowo nie stracić. Obecnie więc może udzielić nawet ślubu stronie formalnie katolickiej i niekatolickiej. Nie znaczy to jednak, że Kościół nie próbuje układać spraw na swoją modłę. Stara się on więc choćby w swojej retoryce obrzydzić relacje z osobami spoza swojej wspólnoty – zwłaszcza bezwyznaniowcami, ateistami. Różnymi sposobami zniechęca do zawierania z nimi związków czy nawet przyjaźni. Krzewi podziały, ostracyzm, strach i nienawiść. Przedstawia ich jako ludzi bez zasad, nieodpowiedzialnych, rozwiązłych seksualnie, niezdolnych do miłości i wierności. Dla Kościoła Katolickiego nie jest więc zbyt ważne to, jaką jakość życia rodzinnego stworzą dani ludzie – bo o wiele większym problemem dla niego jest rodzic ateista lub liberał niż rodzic alkoholik, albo sadysta. Gdy zaś już dojdzie mimo wszystko do ślubu mieszanego – strona niekatolicka musi, zadeklarować, że ograniczy swój wpływ na wychowanie dziecka. To więc nie troska o rodzinę jest sednem katolickiej retoryki „prorodzinnej”, a interes polityczny. Nie chodzi tu o to by rodziny były trwałe, by ich członkowie odnosili się do siebie z troską i szacunkiem – a o to by jak najwięcej dzieci rodziło się w związkach wyznających odpowiednie polityczne poglądy.

Jak katolicka „troska o rodzinę” wygląda w praktyce w skali masowej, można zobaczyć na przykładzie państw, w których opcja katolicka przejęła władzę. Na przykład w Hiszpanii za rządów Franco, rodzicom na masową skalę odbierano dzieci, za samo tylko podejrzenie o poglądy odmienne niż „jedyne słuszne”. Dzieci te następnie sprzedawano do bogatych, katolickich rodzin – a faktycznym rodzicom np. podawano fałszywe informacje o tym, że ich dziecko nie przeżyło porodu. W ten sposób około 300 000 dzieci zostało odebranych rodzicom (więcej na ten temat możecie usłyszeć w filmie dokumentalnym BBC z 2011 roku – Skradzione Dzieci Hiszpanii). To zaś dość łagodna wersja obchodzenia się z dziećmi w porównaniu z tym co działo się w innych katolickich państwach – takich jak np. Argentyna i Chorwacja.

Jeżeli spojrzeć na katolickie postrzeganie samej rodziny – też nie wygląda to dobrze. Rodzina jest tam sprowadzona w typowy dla państw totalitarnych sposób, do roli reprodukcyjnej. Podstawowym celem małżeństwa wedle Kościoła Katolickiego jest rozmnażanie (Kodeks prawa kanonicznego – kan. 1096, § 1) – nie zaś właściwe relacje rodzinne, wierność czy wzajemna troska. Nastawienie na reprodukcyjną rolę małżeństwa jest tak silne, że osoby które przez swoją niepełnosprawność nie mogą odbyć stosunku seksualnego – nie mają prawa żyć w katolickim małżeństwie (Kodeks prawa kanonicznego – kan. 1084, § 1).

Taka sama hipokryzja dotyczy kwestii „obrony życia”. Tak też na przykład wiosną czy latem Kościół Katolicki i jego zwolennicy – ostentacyjnie próbują w Szczecinku „bronić życia od poczęcia” organizując m.in. Marsz Dla Życia I Rodziny. Jednocześnie na początku marca oficjalnie pochwalają działalność Narodowych Sił Zbrojnych i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego (oraz pomniejszych, bliskim im ideowo grup zbrojnych) – organizacji partyzanckich dążących do budowy państwa totalitarnego (tzw. Katolickiego Państwa Narodu Polskiego) i odpowiedzialnych za akty ludobójstwa na tle wyznaniowym i etnicznym – np. w Zaniach, Szpakach czy Przedborzu. Co więcej – kult tych organizacji to nie tylko pochwała ich zbrodniczej działalności i idei, które były ich źródłem. To także szerzenie uprzedzeń i negowanie prawa do życia współcześnie żyjących ludzi. Tak bowiem jak NSZ i NZW utożsamiały wyznanie prawosławne czy żydowskie pochodzenie z „komunizmem”, tak dziś ludzie promujący ten kult, każą utożsamiać z „komunizmem” m.in. wszystkich liberałów, ateistów, bezwyznaniowców (o tym kto stworzył ten kult, jak on działa i jakie przynosi skutki – pisałem w artykule „Czego w Szczecinku nie mówi się o Żołnierzach Wyklętych„).

Poza Szczecinkiem można znaleźć jeszcze ciekawsze przypadki. Tak też ci sami ludzie, którzy domagają się w imię „obrony życia” delegalizacji aborcji i zapłodnienia in vitro – jednocześnie potrafią chodzić w bluzach czy koszulach z hasłami „Śmierć Wrogom Ojczyzny” (w takim rozumieniu w jakim rozumiały go NSZ i NZW) czy „Zabijaj lewaków dla Chrystusa”. Te same środowiska, które prezentują grafiki antyaborcyjne – na stadionach wyciągają transparenty z postulatami mordowania liberałów. Te same środowiska, które krzyczą na jednych swoich marszach o potrzebie „poszanowania życia ludzkiego” – na innych swoich marszach krzyczą „na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści” (gdzie owymi „komunistami” – są po prostu wszyscy niepodzielający katolickich poglądów), „znajdzie się kij na lewacki ryj” czy też „Wyszyńskiego pamiętamy, ateistom żyć nie damy”.

Tak więc ten sam Kościół Katolicki, te same środowiska a nierzadko nawet ci sami ludzie – którzy wychwalają jakim to „patriotyzmem” i „bohaterstwem” było palenie żywcem całych rodzin (w tym m.in. kilkumiesięcznych dzieci) w ich chatach – kilka miesięcy później chcą w imię „obrony życia” zanegować prawo setek par do posiadania dziecka czy prawo do przerwania ciąży kobiecie, mogącej jej nie przeżyć! Niekonsekwencją jest w ogóle powoływanie się na katolicyzm. Kościół Katolicki dziś dużo bowiem mówi o potrzebie poszanowania życia od poczęcia, ale jednocześnie zawsze miał ludzkie życie za nic.

Wystarczy przypomnieć tu choćby działalność katolickich organizacji, takich jak Narodowe Siły Zbrojne, Pogotowie Patriotów Polskich, Gwardia Hlinki, Falanga Hiszpańska, Christus Rex. Co działo się w miejscach takich jak Stara Gradiška, Jasenovac, Castuera, Formentera. Co robili przedstawiciele Kościoła – tacy jak ks. Wernich, ks. Seromba, ks. Tiso, bp Stepinac, bp. Rožman. Wystarczy przypomnieć nauki samego katolicyzmu mówiące o obowiązku mordowania niewiernych dla Chrystusa (np. nauczanie świętego katolickiego Bernarda z Clairvaux – Liber ad Milites Templi de laude novae militiae) i karania śmiercią heretyków – by „ochronić” innych przed rozprzestrzenianiem herezji (święty Tomasz z Akwinu – Summa theologiae). Trzeba naprawdę sporej dozy bezczelności i wewnętrznego fałszu, by głosić publicznie tak sprzeczne rzeczy. By mówiąc o obronie życia realizować interesy Kościoła Katolickiego – odpowiedzialnego za taką ilość śmierci (za którą w istocie stała chciwość, żądza władzy, nienawiść do odmienności).

Sądzę, że całe to mówienie o potrzebie obrony „nienarodzonych”, to przede wszystkim próba wizerunkowego zadośćuczynienia i ukazania siebie jako obrońcę czegoś wartościowego. Retoryka ta używana jest tutaj bowiem przez ludzi, którzy w istocie negują prawo do życia każdego o innych poglądach, pochodzeniu etnicznym czy orientacji seksualnej. Tak więc ludzie ci, nie chcąc by widziano ich jako tych złych, którzy odmawiają innym prawa do egzystencji – znajdują usprawiedliwienie tej negacji, w postaci rzekomej obrony życia zarodków. Retoryka „za życiem” jest też wygodnym usprawiedliwieniem by odbić piłeczkę – i to stronę liberalną nazywać „mordercami”. Padło na zarodki, bo zarodki nie mają niewygodnych poglądów, są najbardziej bezbronne a odpowiedzialność za ich życie spada całkowicie na matki. Obrona życia narodzonego człowieka jest zaś nie tylko trudna i kosztowna (trzeba zadbać o jego zdrowie, ubrać go, wyżywić), ale w przypadku gdy dotyczy człowieka głoszącego odmienne poglądy – może być sprzeczna z interesem Kościoła.

Katolicka „obrona życia” łączy się też z innymi sprzecznościami. Nie dawno na przykład w Szczecinku Kościół Katolicki protestował przeciwko planowanemu koncertowi zespołu Behemoth. Jednym z argumentów jaki wysuwał katolicki kler, było narażanie dzieci na treści obrzydliwe, gorszące – które miałyby się pojawiać podczas występu. Jeżeli jednak chodzi o przekaz katolicki, to tutaj Kościół pozwala sobie na swobodne szerzenia zgorszenia i obrzydzenia – a przykładem tego są prezentowane publicznie antyaborcyjne plakaty, pokazujące rzekomo abortowane płody. Zdjęcia są pełne krwi, pofragmentowanych części płodów itp. – i nie jest tu istotne czy są prawdziwe czy spreparowane. Filmy fabularne z przemocą i dużą ilością krwi, mimo, że nie pokazują prawdziwych obrazów – też są zastrzegane dla starszego odbiorcy. Istotne jest tu to, że w przeciwieństwie do koncertu – na który idą chętni – plakaty te oglądać muszą wszyscy przechodnie, w tym dzieci. Sporo rodziców już sie na takie widoki skarżyło. Bywały w Polsce przypadki, że sprawę nawet zgłaszano policji.

Artykuł ten napisałem właśnie ze względu na opisane tu skrajne zakłamanie przejawiające się w kolejnych akcjach „obrońców życia i rodziny” – jakie pojawiają się w Szczecinku i innych częściach Polski Gorsze od zasad zbyt swobodnych czy zbyt restrykcyjnych, są zasady stosowane niekonsekwentnie – którym jakaś strona w praktyce nie zamierza podlegać choć chce je narzucać innym. Podobnie było w przypadku wspomnianych protestów katolickich przeciwko koncertowi Behemotha. Gdyby protestowali ludzie mieszkający obok placu koncertowego – przeciwko wszelkim koncertom odbywającym się tam, ze względu na zbyt duży hałas – być może bym ich poparł. Potępiać jednak będę protesty tych, którzy chcą odwołania koncertu powołując się na swoje „prawo do nieobrażania” – przy czym nie widzą nic złego w znacznie dotkliwszym obrażaniu innych (od „lewactwa”, „antypolaków”, „żydowskich zdrajców”, „komunistów” itp.). Podobnie jest w kwestii zapłodnienia in vitro, aborcji i antykoncepcji. Wyraźnie tu widać, że po stronie katolickiej, obrona życia i troska o rodzinę w rzeczywistości zaczyna się i kończy w pustych hasłach rzucanych dla pozoru.

Quo vadis, Ecclesia? :)

Lucjan Wesołowski i Edyta Pilichowska

Edyta:

Chrześcijaństwo jako religia  nie jest jednorodne i nigdy nie było. Różni się wyraźnie nie tylko w swoich zewnętrznych formach, ale także – jak wiemy – w sposobie postrzegania samej postaci Jezusa  i w sposobie kontynuowania jego nauk, a także w regulacjach dotyczących życia społecznego.

Chrześcijanie już w pierwszych latach po śmierci Jezusa zaczęli dzielić się na tzw. sekty i nie byli jednorodni w postrzeganiu jego nauk, mowa o tym już w Dziejach Apostolskich, a zwłaszcza w listach św. Pawła, gdzie znajdujemy informacje o różnorodnych ideach dzielących poszczególne grupy.

Wraz z upływem czasu – w wyniku oddziaływania różnych czynników politycznych i społecznych – wyłoniły się dwa oddzielne, główne nurty. Mowa o kościele rzymskokatolickim, który rozwijał się na terenach zachodniej części dawnego imperium rzymskiego oraz prawosławiu (część wschodnia). Podział na te dwa nurty został potwierdzony w roku 1054 w ramach tzw. wielkiej schizmy (nazywanej także schizmą wschodnią). Pojawiały się inne odłamy, a w XVI wieku w wyniku reformacji zaczęły się konstytuować różne kościoły protestanckie. Warto też wspomnieć o kościele anglikańskim, mormonach itd. Motywem łączącym jest Jezus jako Mesjasz, uznawany przez wszystkich chrześcijan.

Kościół rzymski (który zarządza katolicyzmem i organizuje życie katolików) na przestrzeni wieków  wyrządził chrześcijaństwu mnóstwo zła, odchodząc od idei obecnych w naukach Jezusa. Zamiast tego Kościół rozbudowuje do dziś instytucję o strukturze piramidalnej, w której często mamy do czynienia z ludźmi bardziej podobnymi do urzędników niż do nauczycieli duchowych (którymi być powinni). Kościół rzymski podzielił wspólnotę, jaką byli pierwsi chrześcijanie (czyli zgromadzenie wiernych, ludzi połączonych poprzez wiarę) na tych, którzy rządzą i podwładnych, na panów i sługi, w pełni realizując ideał feudalizmu, który w Kościele rzymskim jest żywy do dzisiaj. Wierni stali się petentami i  poddanymi władzy urzędników Kościoła, mimo iż Kościół rzymski właśnie jako instytucja uważał się i nadal uważa za kontynuatora nauk Jezusa.

Jednak mimo wszystkich nadużyć, a nawet zbrodni (jak nawracanie siłą czy działalność inkwizycji), słowa o przebaczeniu i miłości były nadal cytowane. Choć różnie to wyglądało w praktyce, zwłaszcza jeśli chodzi o instytucję samego Kościoła, to jednak w wymiarze społecznym i religijnym zasady te zostawały w pamięci.  Muszę jednak dodać, że tej „oficjalnej” religii katolickiej nie nazywam chrześcijaństwem.

***

Edyta: – Można odnieść wrażenie, że wielu ludzi w naszym kraju zapomina, że chrześcijaństwo to nie tylko katolicyzm.

Lucjan: – Tak, masz rację. Ja uważam się za chrześcijanina, ale w sensie popierania nauki miłości.

– Kościół rzymski zbudował sobie taką pozycję, jak gdyby był jedynym prawdziwym kontynuatorem nauk Jezusa.

– Można się długo o to spierać, ale z mojego punktu widzenia mógłbym to nazwać zawłaszczeniem.

– W moim rozumieniu, aby być chrześcijaninem należy podążać za indywidualizmem duchowym w oparciu o bardzo proste nauki Chrystusa. Nie poddawać się przywódcom duchowym, bo to Chrystus zaprezentował to, co powinno być trzonem, bardzo proste trzy czy cztery zasady. Reszta to dekoracja z rzymskiego imperium. Dlatego dla mnie katolicyzm nie jest w żaden sposób powiązany z prawdziwym chrześcijaństwem poza powoływaniem się na Chrystusa.

– Mocno to ujęłaś. Nie byłbym aż tak stanowczy, ale zgadzam się, że w katolicyzmie jest wiele rzeczy odległych – moim zdaniem – od tego, co znalazłem w Ewangelii. Nawiasem mówiąc, będąc na studiach przeczytałem sporo książek na temat chrześcijaństwa (katolickich, protestanckich i innych), prowadziłem przez rok ośrodek duszpasterstwa akademickiego, napisałem pracę magisterską na temat „Jezusa z Nazaretu” Romana Brandstaettera. Mając więc pewną wiedzę na te tematy jestem generalnie dość bliski temu, co piszesz.

– Uderza mnie, że słowa Chrystusa w katolicyzmie są za słowami księdza, a Jezus poniekąd pozostaje na drugim planie. Ludzie słuchają papieża, jakby był prorokiem i jakby to on” objawiał wiarę”.

– Mam podobne wrażenie w niektórych sytuacjach.

– Wielokrotnie wykorzystywano to do pociągnięcia ludzi za sobą dla podboju, dominacji, kontroli, nienawiści wobec innych grup (np. pogan czy nawet współwyznawców), podobnie jak to teraz jest z ISIS i jego przywódcami. Oczywiście mówię o zjawiskach ekstremalnych, takich jak Święta Inkwizycja, która została powołana do obrony i utrzymania „czystości wiary” ze względu na szerzącą się wtedy różnorodność poglądów na tematy religijne; ale także ze względu na indywidualizm religijny, niebezpieczny dla hierarchii kościelnej i ówczesnej struktury Kościoła.

–  Zgadzam się z Tobą.

– Dołączam do tego podbijanie innych narodów i narzucanie im wiary, kultury itp., zamiast głoszenia Jezusowej Dobrej Nowiny i pozwolenia ludziom, aby wybrali to, co im bardziej odpowiada.

– Tak! Wolność wyboru, szacunek dla drugiego człowieka to dla mnie sprawy fundamentalne.

– A przecież Jezus nigdy nie namawiał do podbojów, co więcej namawiał do życia w miłości i pokoju z „poganami”, pozostawiając tylko Bogu sąd nad ludzkimi uczynkami.

– Wystarczy przeczytać choćby jedną z ewangelii, żeby to zobaczyć. Idee, nawet najpiękniejsze i najczystsze, mogą się stać się punktem wyjścia do budowania struktur i systemów niekiedy bardzo od nich odległych… I do działań wręcz odwrotnych do ducha tych idei…

– Przede wszystkim dziwi mnie kult papieża, obecnie niemal celebryty. Poszukiwanie świętości w wytypowanym do tego człowieku to jest jakaś dramatyczna potrzeba prostych ludzi, aby można było bezgranicznie komuś wierzyć…

– Tak, to dziecinna potrzeba „rodzica”, który za nas zdecyduje, który wie lepiej… Nasza niedojrzałość emocjonalna i umysłowa… Jest w nas (a przynajmniej w wielu z nas) potrzeba oparcia się na kimś, komu przypisujemy większa od nas siłę, władzę, mądrość, czystość duchową itp. (niepotrzebne skreślić…).

–  Instytucja Kościoła sama wypracowała taki stosunek do postaci papieża, który niemal – zwłaszcza ostatnio – jest traktowany jak inkarnacja Jezusa, a co najmniej jego autoryzowany przedstawiciel.  Kościół wprowadza dogmaty – ogłaszane właśnie przez papieży, samowolnie manipulując postrzeganiem zarówno niektórych postaci np. Maryi, Marii Magdaleny, jak i pewnych zagadnień, jak np. kwestia odpuszczania grzechów przez instytucję Kościoła, spowiedź, przykazania kościelne. Sam sposób traktowania papieża, otoczenie go ochroną, luksusem, obowiązek całowania pierścienia to coś jak poddaństwo feudalne.

– Czuję głęboki sprzeciw przeciwko takim rytuałom. Dobrze, że ostatni papieże, a zwłaszcza Franciszek (do którego czuję dużą sympatię) zmienili wiele w tych kwestiach.

– Bo było w tym coś takiego, jakby papież był kimś w rodzaju  cesarza rzymskiego, władającego niemal całym znanym ówczesnym Rzymianom światem.

– Kościół po kilku wiekach walki utrzymywania się (o ile to możemy dzisiaj właściwie ocenić) blisko nauki Jezusa, a jednocześnie walki o przetrwanie został wprzęgnięty w struktury władzy. I odtąd zaczęła się degeneracja. Tak to przynajmniej widzę.

– Pomijam już kult świętych, co jest formą politeizmu praktykowanego przez Kościół.

– Słuszna uwaga… Takich kwestii jest więcej. Pewnie wiesz, że na samym początku dziejów chrześcijaństwa biskup Rzymu był tylko jednym z równorzędnych biskupów.  A dogmat o jego nieomylności w sprawach wiary ogłoszono dopiero w roku 1870. Część wiernych sprzeciwiła się temu dogmatowi, w wyniku czego powstał tzw. starokatolicyzm. Ale najważniejsza dla mnie sprawa (o której mało kto wie) to fakt, ze Kościół katolicki naucza tylko 9 przykazań. Jeśli przeczytasz obecne w dwóch księgach Starego Testamentu przykazania (w Księdze Wyjścia i w Księdze Powtórzonego Prawa), to jest tam jedno (drugie w kolejności), którego Kościół katolicki nie naucza –  o nieoddawaniu czci wizerunkom. Żeby utrzymać liczbę 10 przykazań, Kościół rozbił ostatnie z nich na dwa (dziewiąte: Nie będziesz pożądał itd… Dziesiąte: Ani żadnej rzeczy, która jego jest). Zwrócił mi na to uwagę pewien pastor.

– A wie Pan, co mi pomogło odkryć dla siebie wartość nauki Chrystusa? Buddyzm… Być może nawet nie wiem, że jestem bardziej buddystką niż chrześcijanką.. Jestem bliska przemieszaniu obu nauk, które wydają się być bliźniacze.

– Ja widzę w nich duże różnice, ale też zbieżności. I sam łączę w moim systemie wierzeń chrystianizm z buddyzmem i elementami innych nurtów duchowych. Używam określenia „chrystianizm”, żeby odwołać się bezpośrednio do nauk Jezusa zwanego Chrystusem, a nie do jakiejkolwiek formy religii, opierającej się na jego nauczaniu.

– Ja się akurat opieram na Nowym Testamencie, jeśli chodzi o chrześcijaństwo, ale wspieram to buddyzmem. Ważne też było i jest nadal dla mnie poznanie filozofii wschodu (filozofia jogi itd.), a także religii żydowskiej z czasów Jezusa, co pozwala lepiej rozumieć jego nauki.  Dla mnie jest bardzo istotne, że w Nowym Testamencie Chrystus występuje z pozycji nauczyciela, Mesjasza, który nadaje kobiecie równy status, traktuje ją z partnerstwem, szacunkiem, nie jak kogoś, kto ma być poddany. A już w dziejach apostolskich (to nie są słowa Jezusa, lecz uczniów) wyraźnie mówi się o poddaństwie kobiety wobec mężczyzny.

– Zapewne takie podejście Jezusa do kobiet było czymś trudnym do zaakceptowania w tamtych czasach, w tamtym środowisku. Myślę, że było rewolucyjne, jest mi ono bardzo bliskie.

– Mogłabym zażartować, że żaden Bóg takiego prawa – o poddaństwie kobiety – wymyślić nie mógł.

– A ja bym się przyłączył…

– Nasunęły mi się jeszcze takie myśli à propos chrześcijaństwa: prawo kamienowania za cudzołóstwo to prawo żydowskie i w tym kontekście tak ważne było mówienie i przekonywanie o „niepokalanym poczęciu”. Decyzja Józefa – jeśli traktujemy te postaci jako historyczne – była jedyną drogą, aby uratować życie tej kobiety. Zgodnie z prawem żydowskim Józef – jako już poślubiony, ale w sensie praktycznym narzeczony, który jeszcze nie współżył z Maryją -miał prawo zażądać jej ukamienowania. I stąd tak ważne jest w opowieści  ewangelicznej pojawienie się anioła. Nie wiemy, jak było naprawdę… Czytałam bardzo ciekawe opracowanie o społeczności żydowskiej w kontekście wiary i organizacji społeczeństwa w czasach Chrystusa. Maryja zaszła w ciążę, kiedy wyjechała, była rozdzielona z Józefem, a zatem było pewne, że nie on jest ojcem – niezależnie od tego, czy została uwiedziona, czy napełniona wolą Bożą….

– Oczywiście to ważne z punktu widzenia historycznego, jeśli mówimy o początkach chrześcijaństwa i jego kontekście kulturowym. Do dzisiaj w społeczeństwach islamskich istnieje ten problem i kobiety są kamienowane.

– Chrystus powiedział, iż po nim przyjdą inni prorocy, aby zwieść ludzi, i ze poznamy ich po owocach, bo dobre drzewo nie zrodzi złych owoców, jak i złe drzewo nie zrodzi dobrych…

– Dla mnie to jeden z najważniejszych drogowskazów życiowych.

– Czy ktoś używa religii czy jakiejkolwiek filozofii w celu uporządkowania życia społecznego, czy też dominacji – właśnie w nauce Chrystusa wychodzi to dokładnie na jaw…

– To, co uważam za sedno Ewangelii, to idee miłości, przebaczenia, zrozumienia, szacunku, prawdy.

– Czy mam nienawidzić kogoś, kto urodził się w Indiach, Nepalu, Tybecie czy innym kraju, w którym panuje inna religia? Albo jak mam traktować kogoś, kto tutaj w Europie wyznaje buddyzm czy inną religię, a unika krzywdzenia, czyni dobro? Chrystus o tym wyraźnie mówi, zastrzega też, że zbawienie i miłosierdzie Boga nie będzie dotyczyło tylko „zakonu”, czyli innym słowy społeczności żydowskiej. Zakon w tym ujęciu to zbiór obowiązujących Żydów praw opartych na unii z Bogiem (w która wierzyli i wierzą wyznawcy mozaizmu, czyli religii mojżeszowej). I że będziemy sądzeni wedle czynów, a nie zakonu (czyli przynależności do religii, społeczności wyznającej pewną religię)… I że będzie zbawienie dla pogan, bo Bóg patrzy na uczynki, a nie będzie zbawienia dla tych, którzy pozornie przyjmują religię, a czynią zło.

– Dla mnie to fundament myślenia religijnego czy szerzej duchowego. Czynienie dobra, miłość w każdej formie, do których zaliczam przyjaźń, szacunek, tolerancję itp. Nie dogmaty.

– Każdy człowiek ma prawo do miłosierdzia, jeśli tylko czuje żal za wyrządzona komuś krzywdę. Tylko Bóg go może osądzić, w sensie boskiego przebaczenia lub potępienia.

– Ja akurat w tej sprawie wierzę w to, co znalazłem w wypowiedziach wielu dawnych i dzisiejszych przewodników duchowych – że nie ma sądu ani potępienia. W kolejnych wcieleniach uczymy się, doświadczamy, rozumiemy coraz lepiej samych siebie i innych. Krzywdzimy innych idąc za naszymi słabościami, ignorancją, ego. A im więcej jest w nas czystości i harmonii, tym mniej zła wyrządzamy. Drogą do tego jest praca nad sobą, pogłębianie zrozumienia siebie i innych, stopniowa rezygnacja z utożsamiania się z własnym ego.

– Mogłam w moim niezbyt długim życiu zobaczyć wiele przykładów, jak wiele jest w naukach Chrystusa prawdy, bo przede wszystkim wiara jest w nich oparta na dobrowolności. I na uczynkach, a nie na zewnętrznych objawach pseudopobożności, która ma na celu wyniesienie społeczne czy inne korzyści.

– Warto tutaj przypomnieć sławne słowa Jezusa o faryzeuszach…

– Chrystus ostrzegał przed fałszywymi kapłanami, którzy pragną jedynie bogactw i zaszczytów, pokazywał inna rzeczywistość duchową. I to było powodem jego potępienia właśnie przez kastę kapłanów i arystokracji. Chrystus uderzył w ich system – bogacenia się kosztem ludzi, budowania pozycji społecznej na rzekomej pobożności.

– Tak to wygląda, jeśli czytamy Ewangelię.

– To jest nadal bardzo aktualne, bo ludzie nie zmienili się zbytnio. To, że używamy dziś internetu  i wielu urządzeń nie zmienia faktu, że na poziomie ludzkim wciąż jesteśmy tacy sami lub podobni do naszych przodków. Rodzimy się tacy sami.

– Myślę, że nie jest tak do końca. Sądzę, że się zmieniamy. Nawet na przestrzeni mojego życia zauważyłem, że podwyższył się poziom inteligencji i wrażliwości kolejnych pokoleń.

– Ale przechodzimy przez te same procesy, jak choćby bezradność dziecka, potrzeba opieki, potem dorastanie, szukanie miłości, osadzanie siebie w społeczeństwie w takim czy innym wymiarze. A potem starość i znowu potrzeba opieki. Jemy, pijemy, oddychamy… Jesteśmy dobrzy lub czasem nie… Mamy dokładnie te same zadania duchowe, co  ludzie  2 tysiące lat temu…

– Z ostatnim zdaniem nie zgodziłbym się, myślę, że powoli dojrzewamy jako ludzkość, pojawiło się wielu ludzi, którzy czują i myślą inaczej, niż ich rodzice czy dziadkowie. Nie mówię, że lepiej, ale inaczej, co często wiąże się z wyższym poziomem świadomości. Choćby rozszerzenie się wegetarianizmu pojętego jako idea niekrzywdzenia zwierząt albo ruchów ekologicznych czy zmierzch „świadomości łowcy”. Moim zdaniem istnieje postęp duchowy, choć z drugiej strony manifestuje się też pogłębienie postaw agresywnych i destrukcyjnych. Być może jesteśmy świadkami tego, co niektórzy przewidywali już dużo wcześniej –  ostrej polaryzacji postaw, wyraźnego postawienia przeciw sobie sił Dobra i Zła… Czas pokaże…

***

Lucjan:

Nic w materialnym świecie nie jest do końca dobre albo do końca złe, jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie możliwe punkty widzenia… Nasza rozmowa dotyczyła głównie negatywnych aspektów działalności Kościoła katolickiego, ale moglibyśmy znaleźć także wiele jej aspektów pozytywnych. Niemiecki myśliciel duchowy, autor wielu książek i artysta malarz Bo-Yin-Ra (Joseph Anton Schneiderfranken, właściwie Joseph Anton Schneider, 1876-1943) napisał, że w świecie materialnym idee mogą zaistnieć tylko o tyle, o ile zostaną przełożone na język materii. I tutaj należy oddać Kościołowi to, co mu się należy jako instytucji, która przekładała – w sposób mniej lub bardziej udany – idee Jezusa na konkret. Z całą pewnością w historii Kościoła możemy znaleźć wiele kart godnych uznania i szacunku. Należy też oddać hołd wszystkim ludziom, którzy w ramach Kościoła starali się czynić dobro i przeciwstawiać złu. Najnowsza historia naszego kraju i świata zna wiele takich postaci. Kościół położył wielkie zasługi w procesie demontażu socjalizmu realnego w Polsce i w czasie transformacji. Jest w nim wielu księży, zakonników, zakonnic i hierarchów postępujących w myśl ewangelii.

Problemem jest to, przeciwko czemu występował Jezus – zbytnie angażowanie się w sprawy świata doczesnego, uleganie mirażom władzy, posiadania, wpływu na umysły. Wiąże się z tym popieranie pewnych opcji politycznych (choć przecież Jezus powiedział „Królestwo moje nie jest z tego świata”), używanie sformułowań, które wydają się nie mieć wiele wspólnego z Jezusowym językiem miłości i przebaczenia, próby odgórnego wprowadzenia religii na egzaminy maturalne, postawa wobec trudnych zagadnień społecznych jak aborcja itp. Wbrew temu, co zapewne myśli wielu biskupów, próby wywierania nacisku na społeczeństwo muszą się skończyć (co jest opinią wielu publicystów, socjologów, psychologów, działaczy społecznych itd. ) oddaleniem się wielu ludzi od Kościoła (co nie musi oznaczać oddalenia się od wiary). Inne przewidywane konsekwencje to utrata aktualnego wpływu na katolickich obywateli Polski i – w mniejszym lub większym stopniu – pozycji szanowanej instytucji życia społecznego.

W moim odczuciu jedyna prawdziwie chrześcijańska droga ku przyszłości to skupienie się na tym, czego uczył Jezus, wyzbycie się ambicji, które z jego nauczaniem nie mają nic wspólnego (lub mają bardzo niewiele), bycie z wiernymi (a nie przeciw nim). Wykluczanie, potępianie, piętnowanie nie jest w moim odczuciu naśladowaniem Jezusa. Jest nim MIŁOŚĆ w wszelkich jej przejawach. A przynajmniej ja tak rozumiem drogę, którą pokazał Jezus…

Zdjęcie: Edyta Pilichowska_DSC9263_int

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję