Celebrowanie różnicy. Pluralizmy i metafory :)

Na ogół na pluralizm patrzymy przez pryzmat współżycia społecznego różnych grup, których członkowie postępują według niewspółmiernych systemów wartości. Jednak nawet w obrębie tych wspólnot występują znaczne różnice między ludźmi w sposobach odbierania i postrzegania świata, komunikowania się, a także kluczowych czynników przy podejmowaniu decyzji.

Któż nie przyzna się, że wobec Innych jest co najmniej tolerancyjny. Czasami pojawi się do nich akceptacja czy wręcz uznanie. Często jednak przejawia się to zwyczajnym byciem obok, dzieleniem wspólnej przestrzeni, przygodnym przecięciem się ludzi w danym miejscu i czasie, zrządzeniem losu, na które niewiele możemy poradzić. A jeśli chcielibyśmy wpłynąć na tę sytuację, konieczne byłoby użycie przemocy fizycznej, słownej czy symbolicznej. Na ogół jednak do tego nie dochodzi. A gdy już się zdarzy, wywołuje raczej oburzenie. Raczej, bo zawsze znajdą się przyklaskiwacze odnajdujący w akcie przemocy przyjemność.

Przemoc i tożsamość

Odpowiedzią na takie zachowanie są dobrze znane tłumaczenia. Nie mam nic przeciwko nim, ale ich miejsce jest na innym kontynencie, w innym państwie, w innym mieście, na innym osiedlu, w innym bloku. Niech tam sobie żyją. Tam mogą robić co chcą. Nie moja sprawa. To mi nie przeszkadza. Wtedy taka osoba ze swoimi poglądami też im nie przeszkadza. Jest ładnie, czysto, przyjemnie, nie ma miejsca na konflikt, a może – co ważniejsze – nie rodzą się dylematy etyczne i moralne. Czyż świat nie byłby lepszy, a przynajmniej lepiej funkcjonował, gdyby wszyscy byli podobni, myśleli w zbliżony sposób? Skoro jednak to nie jest możliwe, to niech będzie podzielony na enklawy podobnych osób. Wystarczy tylko dbać i pielęgnować te podobieństwa, a wszystko będzie dobrze. Zapanuje powszechna szczęśliwość. No może nie zupełna, bo wewnętrzna jedność zawsze zostaje zakłócona przez jakieś spory, różnice zdań czy interesów, ale nie ma co dokładać jeszcze problemów nadmierną różnorodnością. Nie dopuścić do tej plagi to obowiązek każdej zdrowo myślącej osoby, najwyższe zadanie etyczne czy moralne. Cóż lepiej może usprawiedliwiać wszelkie formy przemocy?

Drugim dobrze znanym uzasadnieniem akceptacji przemocy jest formuła „nie ma tolerancji dla braku tolerancji”. Zestawiając tak różne przykłady uzasadnień przemocy nie chodzi o to, by je zrównywać. Takie próby skończyłyby się niepowodzeniem. O ile ten pierwszy łączy się z segregacją przestrzenną, a przede wszystkim może, a często dotyczy różnic niezbywalnych lub bezpośrednio silnych tożsamości, to nietolerancyjna tolerancja dotyczy w głównej mierze określonych przeświadczeń, przekonań, nastawienia, sposobu myślenia, choć niekiedy wynikają one lub są częścią silnej tożsamości. Odnosi się więc ona do tej cząstki nas, która może ulec zmianie, nie wpływając na naszą tożsamość – przynajmniej w założeniu osób podzielających tę postawę. W jej przypadku chce się przemoc wyeliminować, nie dopuścić do jej rozprzestrzeniania. W tym celu albo napiętnuje się zachowania i wypowiedzi – słownie lub symbolicznie, na poważnie lub szyderczo, tak by nie tylko osoby głoszące nietolerancyjne hasła zaprzestały tego, ale także by było to przykładem dla pozostałych – albo ignoruje czy przemilcza, co może być odbierane również jako co. Jednak jak wiadomo z psychologii, intencjonalne milczenie bywa również formą przemocy. Opowieści grup zmarginalizowanych, niesłyszanych potwierdzają taką tezę, choć oczywistą intencją ich członków i badaczy jest doprowadzenie do wyjścia takich osób z cienia często wywołanego właśnie przemocowymi działaniami osób i wspólnot nastawionych na podobieństwo.

W przypadku tolerancji nietolerującej nietolerancji bardziej przekonuje uzasadnienie przemocy. To odpowiedź na intencjonalne działania nietolerancyjnych osób, które uznajemy za szkodliwe dla członków rodzin, sąsiadów, współobywateli czy po prostu ludzi. Jest więc wynikiem tego, co uchodzi za coś przygodnego, coś co można zmienić, jest bowiem kwestią woli, w domyśle złej woli, choć przecież dobre intencje nie zabezpieczają przed stosowaniem przemocy, a często utrudniają jej dostrzeżenie. Uznając działania i poglądy nietolerancyjne za wolicjonalne, a więc mogące ulec zmianie, można postrzegać je za niedopuszczalne, a nawet zabronić prawem. W przypadku cech niezbywalnych czy silnych tożsamości w społeczeństwie liberalnym nie sposób tak postąpić. Do cech niezbywalnych zaliczyć można pochodzenie, a więc etniczność, kolor skóry, klasowe korzenie rodzinne czy wiek. Co prawda, daty urodzenia nie możemy legalnie zmienić, to jednak możemy sobie dodawać lub odejmować lat – możemy mentalnie czuć się na starszych lub młodszych, wyglądać dojrzalej lub znacznie poniżej swojego wieku, i choć te aspekty często odgrywają większą rolę niż PESEL, to tylko on jest podstawą ochrony prawnej. Do kategorii silnych tożsamości należy natomiast zaliczyć wyznawaną religię, tożsamość płciową, orientację seksualną czy przynależność klasową. Taka lista pokrywa się z wymienionym w prawach człowieka katalogiem zabronionych powodów dyskryminacji. W nim znajduje się jeszcze światopogląd oraz przekonania polityczne i społeczne, a więc bezpośrednio dotyczące omawianego problemu.

Czy wolno dyskryminować dyskryminujących?

Jest to też najbardziej zawiła kwestia, być może jedno z tych zagadnień, które nie mają ostatecznie jednoznacznych odpowiedzi. A próbując je rozwikłać, popadamy w błędne koło lub sprzeczność nierozwiązywalną na mocy logiki. Potrzeba pewnej gimnastyki intelektualnej, by jakoś sobie poradzić z trudnościami, albo mieć nadzieję na przyjęcie na słowo pewnych zasad i liczenie, że nikt nie będzie nadmiernie drążyć tematu, a już na pewno swoimi działaniami rzucał wyzwania normom. W przeciwnym razie może być problem, by stały się common sensem nie wymagającym uzasadnienia, oczywistością jakich wiele, nad którymi się nie zastanawiamy. Spróbujmy jednak bliżej się przyjrzeć temu zagadnieniu i trudnościom, które się uwidaczniają.

Z perspektywy praw człowieka jedno z pytań brzmi: czy można dyskryminować tych, którzy dyskryminują? Czy można wobec nich stosować tę formę przemocy? Deklaracje prawno-człowiecze (Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, Europejska Konwencja Praw Człowieka) zawierają ograniczenia w możliwości głoszenia i manifestowania swoich przekonań (zresztą jak praktykowania kultu religijnego). Dotyczą one interesu publicznego, ochrony porządku publicznego, zdrowia i moralności, a także ochrony praw i wolności innych osób. Odsyłają one do ustaw i porządku prawnego danego państwa, które muszą być zgodne z przyjętymi przez nie deklaracjami. Jednocześnie to głównie państwa-sygnatariusze stoją na straży przestrzegania niedyskryminacyjnych praktyk. Nie może to dziwić, bowiem jedyną instytucją mogącą legalnie stosować przemoc jest właśnie państwo.

W demokracjach o treści zapisów prawnych decydują obywatele uwzględniający istniejące przepisy i zobowiązania międzynarodowe, kontrolowani przez sędziów zasiadających w trybunałach konstytucyjnych lub instytucji pełniących podobną funkcję. Ten ostatni element, jak przedstawił to francuski badacz demokracji Pierre Rosanvallon, jest korektą wobec legitymizacji władzy opartej jedynie na woli powszechnej wyrażanej w wyborach. Opiera się on na legitymizacji poprzez refleksyjność będącej – obok legitymizacji poprzez bezstronność (instytucje nadzorcze i agencje regulacyjne) oraz poprzez bliskość z obywatelami (organy rzecznicze) – uzupełnieniem tradycyjnej legitymizacji demokratycznej i systemu checks and balances. Punktem nie jest proceduralny podział, lecz ten wynikający z nastawienia na różne wartości poszczególnych instytucji, wartości, których ścieranie ma podnosić jakość demokracji. Jest więc wyrazem pluralizmu, choć innego niż klasyczny trójpodział czy wiara w ucieranie się stanowisk w debacie parlamentarnej. Nie zastępuje ich, lecz nakłada się na niego. To refleksyjności, z pomocą bezstronności i bliskości, przypada rozstrzyganie w przypadku praw człowieka.

Czy natomiast obywatele mogą dyskryminować, choćby w postaci napiętnowania grup, które dopuszczają się dyskryminacji? Czy mogą powoływać się na prawa człowieka przed wyrokami i orzeczeniami sądów lub wynikającymi z nich zmianami w ustawach? Czy w tym procesie obywatele skazani są tylko na decyzje sędziów, w przypadku państw europejskich także z Europejskiego Trybunału Praw Człowieka?

Dyskryminacja ze względu na poglądy polityczne jest najsłabiej opisana. Na ogół wymieniana jest razem z dyskryminacją ze względu na wyznanie, a przecież często wchodzą one ze sobą w konflikt. Religia może np. opisywać ważne ze względu na światopogląd danej osoby czy grupy sprawy związane z orientacją seksualną czy tożsamością płciową w sposób dyskryminujący, onieśmielający, upokarzający, poniżający czy uwłaczający. Z tego powodu taka religia czy światopogląd z niej wynikający są nie do pogodzenia. W takich przypadkach na ogół rozpatruje się konkretną sytuację pod kątem racjonalnego uzasadnienia postępowania celem zgodnym z prawem, a środki służące realizacji tego celu – czy są właściwe i konieczne. Ale czy państwo może rozstrzygać, które z elementów światopoglądu religijnego są niezbędne np. do zbawienia? Dbanie o to nie jest zresztą rolą państwa i z jego perspektywy nie da się tego racjonalnie uzasadnić. Tak więc świecki światopogląd ma pierwszeństwo przed jakimkolwiek religijnym, co z perspektywy przynajmniej niektórych religii czy jej wyznań jest herezją i tylko wyrozumiałość ze strony przywódców religijnych i wierzących oraz niechęć do rozstrzygającej konfrontacji pozwala na uznanie takiego stanu rzeczy.

To potwierdza niemożność jednoznacznego rozstrzygnięcia kwestii niedyskryminacji na polu praw człowieka, nie tyle nie mogąc stwierdzić, czy ma się z nią do czynienia czy nie, co uznając ją za dopuszczalną w pewnych sytuacjach. Zmusza jednocześnie do szukania modus vivendi w spluralizowanym społeczeństwie. Ten może być wynikiem jakiegoś stanu zawieszenia, klinczu, bezradności lub wiązać się z takimi cechami jak wielkoduszność czy tolerancja lub miłosierdzie, które ostatecznie opierają się na uznaniu postępowania, przekonań za złe, niepożądane, a mimo to zostawieniu ich w spokoju. Każda strona ma jakąś koncepcję odpowiadającej tej idei wyrażaną w swoim języku.

Rewolucja praw człowieka

Inny ujawniający się problem z prawami człowieka bierze się z faktu, że same prawa człowieka są elementem światopoglądu, nawet jeśli postrzegane są jako uniwersalne, niezbywalne, niepodzielne, wzajemnie powiązane, a może nawet i odwieczne. A przecież mają one swoją historię, wcale nie taką długą. Przypominają o tym choćby kolejne generacje praw, a także ich interpretacje, jak chociażby niedawna dyskusja o prawie do aborcji – z jednej strony przyzwolenie na nią w określonych warunkach, z drugiej pełna jej depenalizacja. Te zmiany stawiają fundamentalne pytanie o to, czy prawa człowieka są odkrywane czy ustanowione, czy są wynikiem oświecenia, choćby stopniowego, czy tworzone przez ludzi w danym czasie i kontekście kulturowym. Pierwsze z alternatyw sugerują niezbędny misyjny charakter i poprzez niego wchodzenie w sferę polityczności – agonistycznego starcia wartości z opornymi na nawrócenie barbarzyńcami, przeszkadzającym w urzeczywistnieniu dobrze funkcjonującego globalnego społeczeństwa demokratycznego i liberalnego. Misjonarze o możliwych sprzecznościach wolą nie myśleć, by nie niszczyć idealnego obrazu świata, który może nadejść. W przypadku kolejnych alternatyw agonalny charakter jest widoczny od razu. To my jako ludzie chcemy dążyć do lepszego świata, wybieramy prawa człowieka, nawet ze swymi sprzecznościami, bowiem prowadzą one do polepszenia losu ludzi, budowania bardziej demokratycznych i liberalnych społeczeństw, uznawania za lepsze od ich innych form. Przyjmuje się, że nie każdy musi mieć więc nabożne podejście do praw człowieka. Same zresztą zakładają możliwość niejednoznacznego stosunku do siebie, jak chociażby we wspomnianym przypadku religii, orientacji seksualnej oraz tożsamości płciowej – opowiadać się za nimi i być z nimi w niezgodzie. Choć prawa człowieka można zadekretować, to będzie dochodzić do kolizji między wartościami w nich zapisanymi.

Sprzeczności wyraźnie widać w społeczeństwach znajdujących się dopiero na drodze do praw człowieka. Czy mieć podejście misyjne czy jednak zgodne ze społecznym ich ustanawianiem? Oktrojować je czy wspierać oddzielną drogę danej społeczności i kultury do nich? W takich przypadkach wszystkie napięcia uwidaczniają się wyraźniej, ponieważ nie wszystkie wartości i tradycje prawno-człowiecze są podzielane przez lokalną wspólnotę, a część dotychczasowych tradycyjnych elementów danej kultury – ważnych, wyznawanych przez grupy religijne czy światopoglądowe – wchodzi z nimi w konflikt. I choć dla osób zakorzenionych w kulturze praw człowieka, będącej częścią ich silnej tożsamości – czy jak sami by woleli, cech niezbywalnych – pewne pryncypia są oczywiste, to dla innych przyjęcie ich jest rewolucją, dodatkowo postrzeganą często jako przychodzącą z zewnątrz. To spotkanie dwóch światów i jak przy każdym spotkaniu z Innym, jeśli ma być ono dokonane, a nie tylko odbyte, dochodzi do zniszczenia znanego dotychczas świata. W realnym spotkaniu z autentyczną różnicą drzemie jakiś pierwiastek przemocy mogący albo przejawiać się zdominowaniem jednej strony, albo uruchamiający reakcję jądrową, odciskającą ślad na obu partnerach. Jeśli coś może budzić strach czy lęk przed spotkaniem z Obcym, to właśnie obawa przed destrukcją świata, jaki się zna, dotychczasowych przeświadczeń, może nawet wartości, zobaczenie w nim człowieka. Używając sformułowania z innej dziedziny, w dokonanym spotkaniu tkwi twórcza destrukcja.

Wprowadzanie praw człowieka jest rodzajem rewolucji, taką jaką była rewolucja chrześcijańska w Rzymie czy rewolucja francuska. U podstaw tej starożytnej leżało upowszechnienie nowego rozumienia człowieka – jego godności i uniwersalności. Dla nowożytnej fundamentem stała Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela. Obie zaczynały się od głoszenia dobrej nowiny. Ich bronią było słowo, również piętnujące postępowania i ludzi, przeciwko którym się opowiadały. Gdy ono wyczerpywało swoje możliwości, natrafiało na opór, niezgodę czy niechęć do przyjęcia, obie uciekały się do bardziej jawnej przemocy. Rozpowszechnianie idei praw człowieka w Europie naznaczone było krwią i cierpieniem w słusznej sprawie. Jak zauważył Norberto Bobbio, włoski filozof polityki, działacz ruchu antyfaszystowskiego, widzący na własne oczy najpierw przemoc faszystów, a w latach 70. XX w. Czerwonych Brygad, grupy rewolucyjne zawsze znajdą uzasadnienie dla stosowania słusznej przemocy jako uzasadnioną odpowiedź na przemoc przeciwnika. W końcu chrystianizacja innowierców mogła odbywać się mieczem, a przemoc w latach 90. XVIII w. we Francji stała się legendarna, zyskując nawet miano rewolucyjnej. Nawet terroryści swoje oburzające działania wywodzą z nakazów moralności, dzięki czemu mogą zdobywać, nawet jeśli nie członków, to przynajmniej sprzymierzeńców. Tylko dla bandyckiej przemocy, ostatecznie wynikającej z egoistycznych celów bandyty, nie sposób znaleźć wytłumaczenia.

Po II wojnie światowej prawa człowieka, wyrzekając się stosowania szerokiego wachlarza przemocy, postawiły osoby działające na ich rzecz w niełatwej sytuacji. Na upowszechnianie idei bezprzemocowego życia nałożone zostały ograniczenia z wynikające wartości prawno-człowieczych – co z perspektywy liberalnych wartości leżących przecież u ich podstaw jest ważnym i uznawanym za skuteczny sposób sprawowania władzy. Jednocześnie na stojących w ich obronie sędziów i działających w ich oparciu przyznano prerogatywę określania kiedy przemoc, jak chociażby dyskryminacja, jest celowa i uzasadniona. To potężna władza. Przypomina tę znaną z prawa międzynarodowego, gdy przychodzi do określenia, czy ma się do czynienia z ruchem narodowotwórczym czy nielegalnymi buntownikami, z hostis czy rebellies. To przecież determinuje ich międzynarodowo-prawne umocowanie, związane m.in. z tym, czy stosowana przez nich przemoc jest uzasadniona. Albo jak w przypadku działań zbrojnych, czy są podstawy do karania państwa czy też nie. Zajmujący się wojnami sprawiedliwymi i niesprawiedliwymi, Michael Walzer podaje w tym kontekście przykład agresji rosyjskiej na Ukrainę i marsz wojsk Amerykańskich na Bagdad. W pierwszym przypadku niezgoda i opór społeczeństwa lokalnego jego zdaniem upoważnia do stosowania sankcji, w drugim, ponieważ takie okoliczności nie zachodziły, nie było do nich podstaw. Przy decydowaniu w takich przypadkach można stąpać po bardzo cienkiej linie, gdyż nie ma obiektywnych miar np. skali oporu lub jego jakości, mogą też wpływać na to takie czynniki jak dysproporcja sił, która studzi możliwy opór.

Niszczycielska natura

Przemoc jest nieodzownym elementem kondycji ludzkiej. Napawa nas jednak obawą i lękiem, czyniąc nasze życie nieznośnym. To właśnie sprawia, że gotowi jesteśmy zrezygnować z części wolności. Takie rozumowanie popchnęło Hobbesa do uznania, że z potrzeby bezpieczeństwa rodzi się zgoda na ustanowienie i poddanie się władzy zwierzchniej mogącej je zapewnić. Angielski filozof formułował swoją koncepcję na kanwie doświadczeń okrutnej i wyniszczającej wojny domowej – pierwszej nowożytnej rewolucji. Opowiadał się za władzą absolutną, która jego zdaniem jako jedyna może gwarantować pokój i wolność obywateli. Ta była dla niego taka sama niezależnie od ustroju. Sprzeciwiał się jednak demokracji, republikanizmowi i parlamentaryzmowi głoszonym w tamtych czasach przez dziś praktycznie zapomnianych takich myślicieli jak James Harrington, John Milton, Algernon Sidney czy Marchamont Nedham, widząc w nich źródło niekończących się rozruchów i przemocy. Tej, zdaniem Hobbesa, może zapobiec tylko większa od niej moc – państwo rządzone przez niepodzielną władzę monarchy, instancję nadrzędną, z którą się nie dyskutuje i przyjmuje jej rozstrzygnięcia bez gadania, ponieważ stanowi legalną formę przymusu.

Nic więc dziwnego, że właśnie w tamtym okresie uznano wojny domowe za niesprawiedliwe z założenia, działania całkowicie bezprawne, a buntowników, rebeliantów i zdrajców za wyjętych spod prawa. Natomiast wojny międzypaństwowe uznano za sprawiedliwe ze względu na brak siły zwierzchniej, równość nie tylko walczących podmiotów – którym nie chodziło o zagładę wroga – ale także neutralnych państw trzecich. To wszystko sprawiało, że wojna była ograniczona. Często zresztą casus belli miały podłoże dynastyczne, jednak to nie kwestie winy moralnej, prawnej czy teologicznej (jak dotychczas) decydowały o sprawiedliwości wojny, czyniąc ją totalną i ekstremistyczną, lecz kwestia formy, przypominającej pojedynek dwóch osób z obowiązującymi je regułami.

Z czasem postać państw europejskich ulegała zmianie. Przekształciły się formy rządów, pojawiły się nowe prawa i instytucje, ewoluował stosunek do wolności, tak wśród obywateli, jak i rządzących. Wnikliwie opisali te procesy różni badacze, jak Michael Oakeshott, Michel Foucault, Carl Schmitt czy Reinhart Koselleck. Zmieniał się stosunek do przemocy stosowanej przez państwo, między państwami, a także między obywatelami. Nie odbywało się to liniowo, stale i w sposób nieodwracalny. Dążenia do władzy dyskretnej i dyscyplinowania, chęć ustanowienia trwałego pokoju między państwami, wyeliminowania wojny przerywały erupcje strasznego i niepojętego okrucieństwa, powroty wojen totalnych.

Od stuleci trwa walka o to, by przemoc była jak najmniej dotkliwa i jak najrzadziej stosowana. Zastrzeżenie o jej użyciu w wyłącznie słusznym celu może być zwodnicze, bo historia pokazała, że mogą one znaczyć w różnych czasach i dla różnych ludzi co innego i to, co miało przynieść pomyślność ludzi, wcale się do niej się nie przyczyniało. Idee mające sprzyjać w jej zapanowaniu – potępianie ignorancji, okrucieństwa, niesprawiedliwości, opowiadanie się za szlachetnością prostoty dusz, a przeciw cywilizacji, powoływanie się na wolę powszechną, udział w misji wspólnotowej narodu czy tworzenia bezkonfliktowego społeczeństwa – przyczyniały się do jej zaprzeczenia.

Używanie przemocy w walce o wolność również wydaje się problematyczne, po pierwsze ze względu na to, że w różnych tradycjach politycznych oznacza ona co innego. Dla Marksa i wczesnych socjalistów miała inne znaczenie niż dla Constanta, J.S. Milla czy Spencera, konserwatyści z ducha burkowskiego wydobywali jej inne elementy, zaś republikanie od Tocqueville’a po Arendt widzieli ją odmiennie. A przecież byli również tacy, którzy głosili poglądy wyraźnie wolności się sprzeciwiające, z de Maistrem na czele, już po pierwszej krystalizacji praw człowieka. Do tego przecież kultury odmienne od Zachodniej mają swoje postrzeganie spraw, swój język opisu świata. Zresztą spór o ostateczne rozumienie wolności jest sporem agonalnym, tzn. jest kwestią wyboru, a nawet wyborów w poszczególnych sytuacjach, bo przyglądając się poszczególnym obszarom prawa czy nawet przepisom można zobaczyć, że czerpią z różnych tradycji. „Systemy prawne stanowią mozaikę stworzoną z odpowiedzi na wyzwania danych czasów i świadomości ludzi w nich żyjących, są wynikiem decyzji, ale nie owocem spójnego zamysłu, jak o postaci nowożytnych państw europejskich”, powiedział Oakeshott.

Polityka, w znanej dziś postaci, jest obszarem, w którym pewne formy dyskryminacji i przemocy, w żadnym wypadku jednak fizycznej i brutalnej, są racjonalnie uzasadnione z punktu widzenia osiągania celu. Choć nie w oczach tych, którzy widzą możliwość zaistnienia jednorodnego świata, w którym radośnie będą współistnieć tylko światy wartości dające się pogodzić, a każdy, kto nie jest ignorantem, odrzuca zabobony, nie wykazuje złej woli, wyzbywa się uprzedzeń i nie daje się porwać lenistwu, może to pojąć i przyczynić się do stworzenia takiej rzeczywistości, czyli racjonalistów wszelkiej maści czy osób wierzących w iluzję neutralności. Niemożność ustanowienia takiego świata bierze się z występowania niewspółmiernych wartości niedających się ze sobą harmonijnie połączyć. Zmuszeni więc jesteśmy w pewnych sytuacjach między nimi wybierać, czasami przeprowadzając wcześniej wokół nich dyskusje, próbować przekonywać, jednak ze względu na niewspółmierność, brak wspólnej płaszczyzny, do której można by się odwołać – jak widzieliśmy, nawet prawa człowieka nie spełniają takiej funkcji – nie pozostaje nic innego, jak jakieś formy przemocy. Najłagodniejsza z form to onieśmielenie członków grupy tak, by zostawili w spokoju to, co uznają za złe. W innych przypadkach może się to odbywać poprzez decyzję większości, mniejszości lub instytucji państwa czy uderzanie w oponenta obśmiewając, wyszydzając, odbierając mu rozumność. Dobrze, gdy odbywa się to w możliwie jak najmniej szkodliwy sposób.

W takich przypadkach nie tyle przemoc może przerażać, co poklask i rechot, który za nią idzie. Uznanie jej za smutną konieczność – wydaje się – byłoby bardziej na miejscu. Absurdem byłoby zrównywać każdy przejaw przemocy, lecz również uznać, że pewne z nich nią nie są. Z tego powodu w tradycji liberalnej panowała olbrzymia niechęć do arbitralności i decyzjonizmu, często uciekanie od nich w stronę racjonalizmu i odpolitycznienia, uznawanie, że tylko na ich gruncie da się stworzyć i obronić liberalne społeczeństwo. Niesłusznie z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że zaklinanie rzeczywistości nie sprawi, że jej charakter zniknie czy się zmieni. Po drugie, czyniło to ich nieprzygotowanymi do konfrontowania się z tym, co noc szepce za oknami i postrzeganie siebie jako niesłusznie gnębionych, niczym Milusińscy Brzozowskiego.

Przy omawianiu poglądów Hobbesa wspomnieliśmy, że przemoc jest wpisana w kondycję ludzką. Nie tylko jej doświadczamy, ale również sięgamy po nią. Zygmunt Freud mówił, że w człowieku, obok popędu miłości – erosa, tkwi popęd niszczycielski. Żadnego z nich nie da się pozbyć, równoważą się w człowieku. Można co najwyżej je jakoś kanalizować, zarządzać nimi. Kultura – tak, jak ją dana osoba postrzega i jak się ona jej narzuca (superego), dziś z pewnością naznaczona prawami człowieka – z jednej strony stara się powstrzymać siłę niszczycielską, z drugiej tworzy obszary, w których można ją zaspokajać. Ponieważ zdaniem wiedeńskiego psychologa człowiek nie jest istotą łagodną i godną miłości, musi dać również upust swojej agresji. Może dawać temu wyraz w sposób łagodny lub niszczycielski. Freud wspominał np. zjawisko, które określał mianem narcyzmu małych różnic, przejawiające się zwalczaniem i wyszydzaniem grup bliskich sobie, podobnych. W dzisiejszej kulturze rywalizacja sportowa – zarówno, gdy samemu staje się do walki, jak  przy kibicowaniu – może być postrzegana właśnie przez pryzmat rozładowywania w bezpieczny i akceptowany sposób agresywnych skłonności. Ich negatywnym przykładem mogą być dyskryminacja i hejt osób czy grup, również w przypadku dyskryminacji dyskryminujących czy hejtu wobec hejterów. W końcu przemoc postrzegana jako czyniona w słusznej sprawie łączy w sobie dwa popędy – miłości innych i destrukcji. To zawsze największa pokusa.

Agon i pluralizm

Nie przypadkowo Freuda w swoich rozważaniach o polityczności przywoływała Chantal Mouffe. Rywalizacja polityczna i starcie wartości niesie w sobie nie tylko patos tworzenia lepszego świata, ale odpowiada również ludzkim namiętnościom. Gdy ścierają się ze sobą różne światopoglądy, czasami wynikające z narcyzmu małych różnic, innym razem fundamentalnej niezgodności aksjologicznej, nie pozostaje nic innego jak arbitralne rozstrzygnięcia, zwycięstwo jednych, porażka drugich. Nic więc dziwnego, że zwolenniczka demokracji agonalnej krytykuje i odrzuca dwa podejścia, które zrobiły furorę w świecie liberalnym, a jej zdaniem są iluzją, zaciemniają obraz tego, co polityczne, prowadząc do uwiądu demokracji, a także do alienacji obywateli i ich indywidualizacji.

Pierwsze z nich wiąże się racjonalnością instrumentalną opartej jedynie na formalnych procedurach i instytucjach, których celem jest rozwiązanie wszelkich problemów. Jest to podejście technokratyczne, w dużej mierze rezygnujące z ocen moralnych innych niż zgodność proceduralna. W polityce najważniejszą procedurą jest kompromis, do którego mogą dojść rywalizujące ze sobą strony, posiadające swoje interesy. Bardziej niż na forum obywatele, a w zasadzie w ich imieniu eksperci, spotykają się na targu, na którym ubijają interesy. Miarą sukcesu jest ich skuteczność. Drugie podejście opiera się na deliberacji skupionej wokół wartości i nastawionej na dobro wspólne. Chodzi o dojście do takiego stanu, w którym ład jest uzgadniany przez polityków i liderów opinii w oparciu zasady moralne i etyczne praktyki. Choć w założeniu deliberacja miała też włączać obywateli w proces decyzyjny, to często ich wyklucza, faworyzując co najwyżej niektórych z nich.

Z perspektywy Mouffe istotą demokracji jest realny spór, a nie próby ugładzania wszystkiego. Z tego powodu opowiada się za przywróceniem polityczności życia publicznego, w którym ścierają się wrogie, bowiem nie mogące się pogodzić wizje świata i porządków politycznych. Dla belgijskiej filozofki polityki powinny być nimi światopogląd lewicowy i prawicowy. Podział dychotomiczny ma ułatwiać sprawę. Opowiedzenie się za jednym lub drugim rozwiązaniem nie powinno sprawiać problemu. Taka prostota nie czyni jednak decyzji łatwiejszą dla obywateli. Może się zgadzać w jednej kwestii, a być przeciwny w drugiej. Zmusza do wyboru w obrębie własnego systemu wartości, stworzenie w jego ramach hierarchii, przynajmniej w danym czasie. Nie musi to więc wcale oznaczać włączenia obywateli w życie polityczne, ponieważ mogą się w tym sporze nie odnajdować. To zagubienie może pojawić się nawet, gdy nie będzie się odwoływać wyłącznie, a nawet przede wszystkim do rozumu racjonalnego, a do rozumu namiętnego, do czego zresztą Mouffe namawia. W tej wizji obywatele są jak widzowie antycznych przedstawień teatralnych podczas świąt ku czci bogów, w których z jednej strony przysłuchują się racjom bohaterów dramatów i ważą ich niewspółmierność, z drugiej oceniają dzieła dramaturgów.

Zarysowana perspektywa polityczności, w której rozróżnia się swojego i obcego, będących odpowiednio przyjacielem i wrogiem, jest minimalistyczną wersją pluralizmu. Ten zakłada bowiem nie samą różnicę w wartościach podzielanych przez grupy i ludzi, lecz ich niewspółmierność, niemożność pogodzenia ich. Jeden z najbardziej zadeklarowanych pluralistów, Isaiah Berlin dodawał, że decydując się spośród wzniosłych i pozytywnych wartości wybrać jedną, poświęca się jednocześnie inną. Nie można mieć wszystkiego, nie jest możliwe stworzenie idealnego społeczeństwa. Jedyne na co możemy liczyć, to znośne modus vivendi, które można osiągnąć także dzięki dążeniu przez niektórych ludzi i grupy do swoich ideałów, choć nie nadgorliwe i nie nazbyt pośpieszne, lecz tolerancja lub miłosierdzie wśród przeciwników są dość znaczne.

Daleko od i do jedności

Mouffe jeszcze w inny sposób przyczynia się do poszerzenia znaczenia pluralizmu w demokracji, ale w sposób niezamierzony. Wyróżniając trzy spojrzenia na demokrację: agonalne, racjonalistyczno-proceduralne i deliberatywne pokazuje, że każde z tych podejść, posiadające swoje wady z perspektywy obywateli, może występować i odnosić pewne sukcesy. Najważniejsze wydaje się nie fetyszyzowanie żadnego z nich oraz dostrzeganie ich ograniczenia. Nie w każdej sytuacji tak samo mogą się nadać, w pewnym momencie mogą natrafić na mur nie do przebicia. Mogą również występować razem, a procesy w ramach każdego z nich toczyć się jednocześnie. Michael Walzer analizując demokrację deliberatywną – jak ją określa, amerykańską odmianę działania komunikacyjnego Habermasa, będącą przejściem z dyskursu praw na dyskurs decyzji – zauważa, że są również inne aktywności niezbędne w demokratycznej polityce nie oparte na rozumowym ustalaniu decyzji w procesie racjonalnej dyskusji między równymi partnerami, kierujące się dostępnymi danymi i dostrzeganymi możliwymi rozwiązaniami uwzględniającymi różne wartości, określającymi ich znaczenie i wagę dla danej kwestii.

Do działań opartych na innych wartościach niż tak pojmowana rozumność, a wywodzących się z namiętności, zaangażowania, solidarności, odwagi czy konkurencyjności Walzer zalicza: (1) edukację polityczną opartą na agitacji i propagandzie, a w rodzinie połączoną z miłością, (2) przynależność do organizacji wymagającą zdyscyplinowania, (3) mobilizację poprzez inspirowanie, prowokowanie, przeobrażenie – przynajmniej na czas kampanii – członków w bojowników, (4) demonstrację swojego zaangażowania, (5) wystosowywanie oświadczeń w określonych sprawach, niekoniecznie zawierających argumenty, (6) debaty nie nastawione na porozumienie, lecz zwycięstwo w pojedynku, nawet kosztem dyskredytowania oponentów, (7) negocjacje nakierowane na kompromis odzwierciedlający równowagę sił, (8) lobbing oparty na ustanawianiu bliskich znajomości i dojściami do decydentów, (9) kampanie wyborcze służące przedstawieniu kandydatów, a nie deliberacji, (10) głosowanie, w którym obywatele podejmują decyzje w oparciu o swoje zainteresowania, pasje i sympatie, (11) tworzenie więzi z darczyńcami poprzez zbieranie funduszy, (12) wykonywanie czarnej roboty, (13) przyjemność płynącą z rządzenia.

Michale Walzer jest reprezentantem pluralizmu, choć podchodzi do niego w odmienny sposób niż Berlin czy Mouffe. Broni go i równości, wydzielając sfery kierujące się odmiennymi logikami sprawiedliwości. Patrzy na każde społeczeństwo jako na wspólnotę dystrybucyjną. Wszystko co jednostka posiada, zawdzięcza innym, niezależnie czy słusznie, czy niesłusznie, sprawiedliwie czy niesprawiedliwie. Dobra, które trafiają do człowieka, pochodzą z różnych porządków i mechanizmów ich dystrybucji. Nikt nie sprawuje nad nimi wszystkimi kontroli, w żadnej wspólnocie nie są one rozdysponowywane według jednego klucza, np. rynkowego, ani jednego kryterium czy zespołu wzajemnie połączonych kryteriów. Nie należy nawet oczekiwać, że tak kiedyś będzie, ani że tak powinno być. Filozof sprzeciwia się – tak popularnej przed pół wiekiem – wizji jedynego sprawiedliwego systemu dystrybucji zakładającego, że wybraliby go idealnie racjonalni ludzie, kierujący się bezstronnością wynikającą z niewiedzy o położeniu społecznym swoim i innych członków wspólnoty. Przekonuje natomiast, że zasady sprawiedliwości są pluralistyczne, a różne dobra należy rozdzielać według różnych racji i procedur, pamiętając, że różnice wywodzą się z odmiennego pojmowania dóbr społecznych, będących wynikiem historycznych i kulturowych partykularyzmów. To właśnie jest podstawą równości złożonej wymagającej obrony granic określonych obszarów wyodrębniających sfery dystrybucyjne w danej wspólnocie politycznej. Tak więc innymi kryteriami członkowie wspólnoty kierują się przy rozdysponowaniu dóbr i jego osądzaniu w przypadku spraw związanych z bezpieczeństwem, władzą, rynkiem, pracą, wykształceniem, relacjami pokrewieństwa i miłością, religią czy uznaniem. Próby objęcia ich wszystkich jakąś jedną zasadą czy doktryną odrywają od rzeczywistości. Nie oznacza to jednak, że w ramach każdego obszaru nie odbywa się spór o właściwe, sprawiedliwe racje, którymi powinno się w ich obrębie kierować przy redystrybucji.

Jeszcze w inny sposób ugryzł pluralizm Richard Rorty, traktując go jako swoisty politeizm. W nowożytności jego najbardziej rozwinięty wyraz przejawił się w romantyzmie – tym buncie przeciwko wizji i mitowi jednego idealnego świata, jak określał tę formację intelektualną Berlin. W świecie, w którym pozycja religii została zachwiana, pojawiło się poszukiwanie wypełnienia pustego miejsca po niej. Zwrócono wzrok na poezję mogącą pełnić podobną funkcję. Jednak nie może być ona monoteistyczna, bo nie posiada jednego boga, może natomiast przypominać świecki politeizm. Poeci wychwalają i proponują różne ideały. Romantyzm utylitarystyczny podkreślał, że mogą one być sprzeczne z sobą, lecz przedstawiać tak samo wartościowe formy życia.

Ten wątek podjął amerykański filozof-pragmatysta William James. W Doświadczeniu religijnym twierdzi, że błędem byłoby uznanie za ideał jednej właściwości, lecz należy uznać większą ich grupę, które różni ludzie uznają za godne szerzenia. Co więcej, jego zdaniem – jak wcześniej Humboldta czy J.S. Milla – celem instytucji społecznych jest właśnie rozwój ludzkości w całym jej zróżnicowaniu. Rorty nazywa Jamesa politeistą – jak każdego, kto uważa, że nie ma jednego kryterium wiedzy pozwalającego porównywać i hierarchizować wszystkie ludzkie wartości i potrzeby, oraz którzy zrezygnował z poszukiwania sposobu powiązania wszystkiego i odnalezienia formuły mówiącej wszystkim, jak mają żyć i według jakich miar.

W ten sposób romantyzm wykroczył poza tolerancję religijną, otwierając drzwi tolerancji moralnej. Nie mogąc określić hierarchii ludzkich wartości i potrzeb potykających się nieustannie o siebie, a także wykorzystywanych jednych przeciw drugim czy w samozwańczym szale, uznając swoje za lepsze od innych, można było zwrócić się tylko ku psychologicznym podstawom, uznając szczęście człowieka za najwyższy cel. Chodziło o to, by zapewnić wszystkim równe warunki, pozwalające na zmierzanie do niego i doskonalenie się, nie przeszkadzając w tym innym. To zdaniem Rorty’ego prowadzi do zastąpienia prawdy przez politykę demokratyczną, pierwszeństwa demokracji przed filozofią. Jednak amerykański filozof pominął fakt, że demokracja opiera się na pewnych filozoficznych przesłankach, o których nie można zapominać. Nie określają one jak dokładnie jest, ale mówią, czego nie wolno, czy też jakie problemy się pojawiają w demokratycznej wspólnocie. Nie rozstrzyga ich jednak, ani nie poucza, nie może pomóc w wyborze pośród różnych ścieżek, które człowiek ma do wyboru – ścieżek do szczęścia, a nie prawdy, jak dodałby amerykański filozof.

Krytykując Jamesa za rozróżnienie spraw rozstrzyganych za pomocą intelektu od tych, w których rozstrzyganiu decydują uczucia, Rorty sugeruje, że bardziej pożytecznym byłoby wprowadzenie przez niego przeciwstawienia spraw, których rozwiązanie wymaga współpracy z innymi – godzenia nawyków i skłonności różnych osób – i spraw które można rozwiązać samemu, zmierzając do wytworzania obrazu samego siebie. Zdaniem Rorty’ego nie wymagają one spójności, są to bowiem całkiem oddzielne sfery życia, mogące współistnieć w człowieku, jak dawniej patrzono na dualizm intelekt i uczucia. Są wyrazem pluralizmu tkwiącego w człowieku, bliskiego Hobbesowskiemu rozróżnieniu na wewnętrzną wiarę i zewnętrzne wyznanie, działanie publiczne i prywatne sumienie, postępowanie i przekonania, kwestie podjęte i rozwinięte przez Spinozę. Jak pokazał Carl Schmitt, wprowadzenie takiego rozróżnienia prowadzi w konsekwencji do uznania wyższości sfery prywatnej nad publiczną. Losy mieszczaństwa opisane przez jego ucznia, Reinharta Kosellecka miały o tym świadczyć.

Różnice osobowości

Wcześniejszym od Rorty’ego krytykiem Williama Jamesa był Carl Jung. Szwajcarski psychiatra nie zgadzał się z amerykańskim filozofem w kwestii przedstawienia przez niego różnych typów osobowości ludzi. James zaczynał od zajmowania się psychologią. W jego rodzinie było to chyba popularne, ponieważ jego brat, powieściopisarz Henry James, zasłynął z tworzenia trafiających do czytelników portretów psychologicznych bohaterów swoich opowiadań i powieści. Później jednak William przerzucił się na spawy związane z religią i tworzył podstawy filozofii pragmatycznej.

Jung był współpracownikiem Freuda, który w pewnym momencie odciął się od niego, uznając, że zbyt dużo uwagi poświęca seksualności, jest na niej wręcz zafiksowany. Zainteresowała go jednak odmienność w sposobie myślenia między nim a wiedeńskim psychologiem oraz jego uczniem, Adolfem Adlerem. W koncepcji Jamesa nie znajdował odpowiedzi. Postanowił więc stworzyć własną klasyfikację. Podzielił ludzi na osoby introwertyczne i ekstrawertyczne, a w obrębie tych grup wyróżnił typy myślące i uczuciowe. Z czasem zaczęła powstawać z tego cała szkoła, która zwłaszcza po II wojnie światowej ewoluowała w różne strony. Zainteresował się nią również biznes, chcący wykorzystać zdobycze psychologii do zwiększenia produktywności i funkcjonowania zespołów. W tym celu powstały testy osobowości. Z perspektywy psychologii czy zarządzania istotne jest prawidłowe określenie swojego typu, pozwalające lepiej siebie zrozumieć, ale także mające pomagać w funkcjonowaniu z innymi osobami. Z perspektywy filozofii politycznej, którą się tu zajmujemy, skupienie na właściwym rozpoznaniu jednostek nie jest potrzebne. Chodzi o rozpoznanie psychologicznych czynników wpływających na polityczne działania.

Na ogół w sprawach publicznych skupiamy się na różnicach wynikających z przynależności grupowych, światopoglądów i wartości. Do tej pory tak też był tu przedstawiany pluralizm. Dopiero nie tak dawno, za sprawą afery z Cambridge Analytica wyraźniej zarysowała się kwestia typów osobowości w polityce, choć nie przebiła się ona szerzej do świadomości. Psychografia miała służyć do zdobywania poparcia dla konkretnych kandydatów, dobierając odpowiednio materiał do konkretnej osobowości, rozbudzając w niej namiętności i lęki. Nie ma chyba ostatecznych dowodów na to, że właśnie model oparty na koncepcji Junga spełnił pokładane w nim nadzieje, choć zakładany efekt został osiągnięty.

W przypadku tego modelu następujące czynniki wpływają na zachowanie ludzi: otwartość (chęć i gotowość na nowe doświadczenia), sumienność (preferowanie porządku i powtarzalności lub zmiany i płynności), ekstrawersja (stopień towarzyskości danej osoby), ustępliwość (skłonności do przedkładania potrzeb innych nad własne) oraz neurotyczność (skłonności do niepokoju). Każdy posiada różny ich stopień, co przekłada się na wybory i postępowanie w życiu prywatnym, zawodowym oraz politycznym.

Druga szkoła wywodząca się z jungowskiej klasyfikacji jest bardziej syntetyczna. Określa ona czynniki wpływające na odbieranie i postrzeganie świata, podejmowanie decyzji oraz sposób komunikacji. Są więc one kluczowe również w sferze politycznej, choć na ogół omawiane są w kontekście życia uczuciowego, rodzicielskiego, towarzyskiego, zawodowego, czy silnych i słabych stron. Życie polityczne pomija się ze względu na to, że typy nie wiążą się z konkretnymi treściami determinującymi politykę, przez pryzmat których patrzy się na nią.

W tym przypadku wymienia się następujące funkcje: (1) ekstrawertyczne myślenie związane z kategoriami racjonalności, metody indukcyjne oraz danych, (2) introwertyczne myślenie związane z kategorią logiki, dedukcji i faktów, (3) ekstrawertyczne odczuwanie związane z kategorią etyki, sprawiedliwości i empatii, (4) introwertyczne odczuwanie związane z kategorią moralności i wartości, (5) ekstrawertyczna sensoryczność związana z doświadczeniem i pamięcią krótkotrwałą, (6) introwertyczna sensoryczność związana z przeżyciami i pamięcią długotrwałą, (7) ekstrawertyczna intuicja związana z zagadnieniami metafizycznymi, (8) introwertyczna intuicja związana z wolą mocy. Ekstrawertyczne kategorie dotyczą więc skupienia na tym, co zewnętrzne wobec człowieka, introwertyczne na tym, co wewnętrzne. Każda osoba może posługiwać się wszystkimi sposobami odbierania świata, komunikacji oraz podejmowania decyzji, jednak różnie wyglądają preferencje do korzystania z nich oraz obaw przed ich użyciem.

Takie podejście skłania do pluralizmu psychologicznego, czyli sytuacji, w której lęki są różnego rodzaju i biorą się z różnic między ludźmi. Odróżnia się on od monizmu psychologicznego, głoszącego, że wszyscy obawiamy się – tak po hobbesowskiemu – przede wszystkim utraty życia i przemocy ze strony innych. Niepokoje czy niepewność w zetknięciu z uczuciami własnymi lub innych osób, albo – co rzadziej się podkreśla – z własną logiką czy też zrozumieniem innych, można wyeliminować i do tego powinno się dążyć. Zarówno pluralizm, jak i monizm psychologiczny, albo jak można byłoby też na to spojrzeć, politeizm i monoteizm psychologiczny kierują nas ku pytaniu, czy psychologia w życiu ludzi i społeczeństw przejmuje dziś miejsce zajmowane niegdyś przez religie.

Psychologia, zrodzona w XX w., w XXI w. stała się częścią kultury zachodniej, a wraz z nią globalnej. Nie jest już skryta po gabinetach. Życie psychiczne człowieka nie jest już tematem, o którym lepiej nie mówić. Psychologia jest dziś niemal wszechobecna, przenika wszystkie dziedziny – od terapii przez marketing i rozrywkę po politykę. Stała się częścią superego jak powiedziałby Freud, a więc stanowi część życia codziennego człowieka, zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego. Trafiła pod strzechy, stała się częścią mądrości ludowej. Może jest więc w historii piątą fundamentalną dziedziną dotykającą podstawowych spraw egzystencjalnych – po religii, filozofii i mniej udanych projektach nauk o człowieku na kształt fizyki i poezji. Psychologia, podobnie jak poprzedniczki, dotyka podstaw egzystencji ludzi, próbuje odpowiadać na jej problemy, tłumaczyć je, radzić sobie z tym, co przerasta społeczeństwa czy daną osobę. Nie dziwi więc, że wszystkie wymienione wielkie egzystencjalne refleksje się przenikały, czerpały ze swoich tradycji. I, co dla tych rozważań jest szczególnie ważne, odgrywały rolę w procesie polityczności – walki o kształt świata. W każdej z nich byli też obecni kapłani i kuglarze.

Dla osób być może o mniej analitycznym umyśle Jung przedstawił również inny sposób postrzegania osobowości i postępowania ludzi. Chodzi o obecne w kulturach archetypy. Wyróżniał ich dwanaście. Uczeń Junga, James Hillman poszedł innym tropem uznając, że ogarniać otaczający świat i oddziaływać na niego można poprzez obrazy, metafory. To one rezonują w ludziach. Nie trzeba ograniczać się do konkretnych przedstawień, zwłaszcza uznawanych za odwieczne, transcendentne, odkrytych czy też stworzonych przez jednego czy drugiego badacza. Jung był zakorzeniony w tradycji monoteistycznej, na jej podobieństwo rozwijał swoje koncepcje. To właśnie krytykował u niego Hillman, sam w swoim myśleniu odwołując się do politeizmu. Z perspektywy przedstawionego wcześnie politeizmu psychologicznego obrazy mogą być inaczej odbierane w zależności od sposobu postrzegania świata, również osoby o odmiennych sposobach komunikacji będą je inaczej konstruować.

Znaczenie metaforyczności języka, a zatem i myślenia w życiu, komunikacji, wpływania na wyobraźnię swoją i innych w latach 80. XX w. podjęli George Lakoff oraz Mark Johnson. To metafory, kształtując postrzeganie świata, odgrywają niepoślednią rolę w sferze politycznej. Ten fenomen opisał nieco wcześniej Hans Blumenberg. Zasłynął on z polemiki z Carlem Schmittem dotyczącej teologicznych podstaw nowożytności. Jego zdaniem wykształciła ona własny paradygmat wolny od chrześcijańskich źródeł, zsekularyzowanego świata, przebranego jedynie w nowe szaty, czerpiącego całymi garściami z tradycji, którą chciała odrzucić. Świecka nowożytność ukonstytuowała się jako coś nowego i odrębnego, zrywała z tradycją. Niemiecki filozof zauważał, że niezmienność języka nie wskazuje jeszcze na związek treściowy. Dopiero sprawdzając, co kryje się za danymi pojęciami, można taką relację określić.

Blumenberg pokazał również, jak bardzo jesteśmy skrępowani czasami, w których żyjemy. Każda epoka bowiem posiada dominujące metafory absolutne, niedające się skonceptualizować, będące dla niej fundamentem, nie mogące być traktowane jedynie jako proste chwyty retoryczne, a stanowiące klucz do języka filozoficznego, nie dającego zredukować się do kategorii logicznych. Są one prawdami historycznymi i pragmatycznymi, naznaczającymi myślenie ludzi w danym czasie. Dopiero ich zmiana może przyczynić się do pojawienia się nowej formacji intelektualnej. Tak było, jak pokazuje z kolei Isaiah Berlin, w przypadku odkrycia i sukcesu Newtona. W krótkim czasie prawa fizyczne stały się wzorem i metaforą dla idealnego rodzaju wiedzy, wywierając przemożny wpływ na wielu XVIII-wiecznych myślicieli, a za ich pośrednictwem na bardziej nam współczesnych.

To właśnie obraz pewnej wiedzy o ludziach i społeczeństwie, dającej się sprowadzić do prostych i niesprzecznych praw i zasad, które można przedstawić w łatwy sposób, leży u podstaw ideału pokojowego i harmonijnego współżycia na świecie osób i grup wyznających różne, jednak mogące pogodzić się wartości. Bobbio w odniesieniu do życia w pokoju użył metafory wędrowców w labiryncie wiedzących o wyjściu, nie znając drogi do niego, ale działających tak, jakby istniało. Przedstawione tu spojrzenie jest inne. Jesteśmy w pomieszczeniu bez wyjścia i musimy zadbać o to, by stworzyć możliwie znośne warunki, korzystając z posiadanego bogactwa doświadczeń i tradycji, choć posiadane zasoby nie zaspokoją i nie zadowolą wszystkich. Niektórych może taka myśl przygnębiać, w innych jednak budzić nadzieję i pocieszenie.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Kryzys polskiego mężczyzny :)

Jak to się stało, że ludzie w podobnym wieku, z podobnymi doświadczeniami, a przede wszystkim wychowani w tym samym kraju, tak bardzo się od siebie różnią? Wygląda na to, że szybko postępujące zmiany w społeczeństwie popchnęły młodych mężczyzn w ramiona swoistego kryzysu.

Wydawało się, że wraz z młodym pokoleniem społeczeństwo polskie będzie się liberalizować. Nawet jeśli niekoniecznie miałoby to oznaczać zdecydowany skręt w lewo, można było odnieść wrażenie, że młode pokolenie będzie zmierzchem tendencji prawicowych, do tej pory przeważających w Polsce. Gwałtowny spadek religijności, bliskie kontakty z Zachodem i widoczna zmiana stylu życia miały zwiastować ogromne przeobrażenia w polskiej mentalności. A jednak…Pod koniec stycznia „Oko Press” opublikowało artykuł wskazujący na wyraźne różnice w preferencjach politycznych. Okazało się, że młodzi mężczyźni chętniej wybierali konserwatywne opcje polityczne, a najbardziej zaintrygowało to, że wybierają skrajnie prawicową Konfederację, podczas gdy ich konserwatywne rówieśniczki wolą PiS jako opcję mniej radykalną. Jak to się stało, że ludzie w podobnym wieku, z podobnymi doświadczeniami, a przede wszystkim wychowani w tym samym kraju, tak bardzo się od siebie różnią? Wygląda na to, że szybko postępujące zmiany w społeczeństwie popchnęły młodych mężczyzn w ramiona swoistego kryzysu.

Straszne zmiany

Wydaje się, że młodsze pokolenia dorastają w zupełnie innym świecie, niż ich rodzice i dziadkowie, ale jednak nie do końca. Rzeczywistość oczywiście się zmienia, ale ich wartości nadal w dużej mierze są determinowane przez to, co wynieśli z rodzinnego domu. Z kolei sposób życia zależy już ściśle od współczesnych im czasów i warunków życia. Tak jak dziadkowie patrzyli na świat przez pryzmat wojennych doświadczeń, rodzice wyciągnęli życiowe wnioski z okresu PRL-u, które później przekazali swoim dzieciom jako przykład, tak młode pokolenie funkcjonuje w świecie mediów i globalizacji. Z analizy „Małżeństwa i urodzenia w Polsce”, przygotowanego dla Eurostatu w oparciu o dane GUS, bardzo dobrze widać kluczowe różnice. Jeszcze na początku lat 90. wiek panów młodych wynosił średnio 24 lata, a panien młodych 22 (taka sama średnia była na początku lat 70.!), a w 2013 roku to już było 28 lat dla mężczyzn oraz 26 dla kobiet. Na Zachodzie oczywiście to było statystycznie kilka lat więcej. Wraz z przesunięciem się granicy wiekowej zmianie uległa także struktura poziomu wykształcenia nowożeńców. W tym samym okresie współczynnik rozwodów wzrósł z 1,1‰ do 1,7‰, a do tego należy dodać, że dochodzi do nich głównie z powodu niezgodności charakterów (ponad 1/3 rozwodów). Matki rozwodziły się oczywiście częściej niż babcie, ale presja społeczna i utrudnienia związane z zakończeniem sformalizowanego związku nadal sprzyjały utrzymywaniu się małżeństw pomimo ich wewnętrznego rozpadu. Natomiast za wisienkę na torcie można uznać spadającą liczbę urodzeń. Z tego wyłania się obraz świadczący o tym, że związki zawieramy jako ludzie lepiej wykształceni, a przede wszystkim bardziej dojrzali i doświadczeni życiowo. Częściej podejmujemy też decyzję, że chcemy zakończyć relację, w której się nie odnajdujemy, a także rzadziej decydujemy się na dzieci, co w praktyce przekłada się ogólnie na mniej zobowiązań. Teraz warto te wnioski ubrać w kontekst realiów poprzedniego pokolenia.

Biorąc pod uwagę średni wiek zawierania małżeństw, można sobie wyobrazić, że dla obu stron, choć szczególnie dla kobiet, był to jeden z pierwszych związków. Młodzi ludzie, dopiero co wchodząc w dorosłość, decydowali się na szybkie sformalizowanie relacji i koncentrowali na tworzeniu rodziny, co pozwala przypuszczać, że nie zastanawiali się zanadto, czy mogliby wieść inne życie. W praktyce oznacza to, że ludzie nie szukali zbyt długo. Normą było przypieczętowanie związku, który był wystarczająco stały. Można również z dużym prawdopodobieństwem założyć, że dodatkową presję stanowiły ówczesne normy społeczne. Na osoby wyłamujące się z niepisanej reguły patrzono raczej krzywym okiem. Inny był także stosunek do kobiet w ciąży. W przypadku nieplanowanego dziecka, bardzo często pojawiały się naciski ze strony rodziny na sformalizowanie związku. Pojawiały się także te społeczne, czego dowodem było chociażby wydalanie ze szkół uczennic (nie uczniów!), które znalazły się w takiej sytuacji. Dostęp do antykoncepcji oraz jej jakość były o wiele gorsze niż teraz, co na pewno przekładało się większe ryzyko wystąpienia takiego przypadku. Chociaż na pewno podejście było wyraźnie luźniejsze niż wcześniej, presja społeczna była na tyle silna, że kładziono głównie nacisk na to, co wypada. Dodatkowym czynnikiem była zapewne ograniczona możliwość poznawania nowych ludzi – nie można było swobodnie podróżować, a o dzisiejszych technologiach umożliwiających wyjście poza lokalne grono znajomych, bez przemieszczania się, można było tylko pomarzyć. Niewątpliwie przyczyn konserwatywnego podejścia do kwestii małżeństwa należy szukać w silnych związkach społeczeństwa z Kościołem. Ślub kościelny był bardzo ważny i teoretycznie uniemożliwiał ewentualny rozwód (w praktyce można było się starać o unieważnienie małżeństwa, co nie było zadaniem łatwym).

Na pierwszy rzut oka, wydaje się, że tamte czasy były o wiele gorsze, ale patrząc pod innym kątem można dostrzec pewne pozytywy. Przede wszystkim, tradycyjny system dawał większe poczucie stabilizacji. Możliwości poznawania nowych ludzi były mniejsze, więc decyzje zapadały szybciej, często z obawy przed brakiem lepszej opcji. Bardzo możliwe, że w dzisiejszych czasach wiele z tych związków w ogóle by nie powstawało. Decydowała zasada „lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu”, a to oznaczało, że wiele wad się wybaczało. Ktoś mógł nie być atrakcyjny dla drugiej strony, jawić się jako osoba nudna lub pozbawiona dobrych manier, ale przymykano na to oko, ponieważ przeważała zaleta, że w ogóle był. Znowu, to dawało jakieś poczucie bezpieczeństwa w obliczu strachu przed samotnością. Nawet jeśli nie trafiłoby się na wymarzoną osobę, to zawsze pozostawało koło ratunkowe, niczym na zamkniętym balu karnawałowym, w postaci osoby, która została sama na przysłowiowym parkiecie.

Być jak ojciec i matka

Zmiany jakie zachodzą w Polsce pędzą z ogromną prędkością. Już skok obyczajowy pomiędzy pokoleniem rodziców i dziadków wydawał się duży, ale ten który obserwujemy obecnie to prawdziwa przepaść. Nie dziwi fakt, że Zachód lepiej reaguje na zmieniające się normy obyczajowe, ponieważ tam te zmiany zaczęły się o wiele wcześniej. Ale wróćmy do Polski.

Większość młodych Polaków, dorastając w tradycyjnym modelu, do niego się przyzwyczaiła. Wiele pozostałości dawnego systemu figuruje w ich głowach jako norma. Co więcej, rodzice przygotowują dzieci do dorosłego życia na podstawie własnych doświadczeń. Potrafią też wywierać dodatkową presję, np. w sytuacji, gdy dziecko nie chce się ustatkować przy pierwszej trafiającej się okazji, preferując dalsze poszukiwania odpowiedniejszego partnera. Młodzi mężczyźni, często wzorem swoich ojców, wychodzą z założenia, że wystarczy być względnie życiowo zaradnym, a jakaś partnerka sama się znajdzie. Nierzadko też chcą powielić rolę głowy rodziny, do której należą kluczowe decyzje, co często jest sprzężone z byciem głównym, jeśli nie jedynym żywicielem rodziny. Wypadkową tego było, że w przypadku założenia rodziny obowiązki domowe spadały na kobietę, co utrudniało jej aktywizację zawodową. Uznawano za naturalne, że jeśli ktoś ma zrezygnować z rozwoju zawodowego dla dobra rodziny, miała być to żona. Więc do wspomnianego wcześniej poczucia bezpieczeństwa matrymonialnego, dochodził przywilej większej kontroli a więc większy wpływ na decyzję o ewentualnym zakończeniu związku. Mężczyźnie łatwiej było odejść i ponieść mniej konsekwencji z tego tytułu.

Chociaż kobiety również w dużym stopniu wzorują się na swoich matkach, funkcjonujących w tym systemie, to zmieniające się warunki otworzyły przed nimi nowe możliwości, z których chętnie zaczęły korzystać. To, co młode Polki wzięły z doświadczenia rodziców, dotyczy bardziej podejścia do jakości relacji w momencie, kiedy się już na nią zdecydują. Bycie w związku jest nadal postrzegane przez nie jako coś kluczowego w życiu, coś co powinno stać w jego centrum. Podobnie jak kobiety poprzedniego pokolenia, są bardzo przywiązane do rodziny. Na tle swoich rówieśniczek z Europy nadal szybciej dążą do jej założenia, a także są bardziej gotowe do poświęceń. Jednak zanim się zaangażują, mają większe wymagania jeśli chodzi o partnerów. Mają wyższe studia oraz życie zawodowe. Zarabiają podobnie, czasami nawet więcej. Nie chcą, żeby współmałżonek był po prostu osobą, która jest, ale poszukują kogoś o podobnych zainteresowaniach, poglądach politycznych czy podejściu do życia. Żądają partnerskiego układu, takiego samego wpływu na podejmowane decyzje. Nie przymykają już oka na protekcjonalne traktowanie, seksistowskie uwagi, czy to, że partner nie do końca odpowiada ich preferencjom. Są gotowe zrezygnować, jeśli różnice są zbyt duże, oraz odrzucają potencjalnych kandydatów prezentujących przeciwne do tych założeń postawy. Mają więcej własnego, jednostkowego doświadczenia życiowego, co ułatwia im dokonać lepszej selekcji. Nie czują się już tak uzależnione od obecności mężczyzny w ich życiu, więc mają większą odwagę domagać się tego, czego pragną. Co więcej, mają większe możliwości poznawania nowych ludzi. W dobie otwartych granic, internetu i aplikacji randkowych, zniknęło poczucie bycia „skazanym” na przysłowiowego kolegę z podwórka, towarzyszące poprzednim pokoleniom. Nie bez znaczenia jest także większa świadomość swojej seksualności, a także możliwości kontrolowania płodności. Oczekuje się też od mężczyzn większej empatii, nie bycia obok kobiety, ale z nią. Wszystko to dzięki zmianom, jakie zaszły na świecie i które przyczyniły się do tak dużego poszerzenia możliwości dla kobiet, również w krajach bardziej konserwatywnych.

Młodzi Polacy nie odnajdują się w nowej rzeczywistości. Choć mierzą się, tak samo jak każdy, z lękiem przed samotnym życiem, to orientują się, że zmieniły się reguły gry, a oni są przygotowani do zupełnie innych warunków. Nie wystarczy, że będą naśladować swoich ojców. Nie mogą liczyć na to, co dawało kiedyś gwarancję bezpieczeństwa ani na to, że w końcu niemal na pewno trafi się im jakaś partnerka. Kobiety, które nie znajdują sobie partnerów w najbliższym otoczeniu, po prostu szukają dalej. Nierzadko za granicą lub wśród cudzoziemców przebywających w Polsce. Partnerzy z bardziej liberalnych krajów zachodnich są w stanie zaoferować im chociażby większe poszanowanie ich autonomii wraz z partnerskim modelem relacji. Również oni podnoszą poprzeczkę, uświadamiając młodym Polkom, że nie muszą się godzić na to, co ich matkom wydawało się nieuniknione. Ich rodacy czują się zagrożeni tą perspektywą, która rodzi w nich obawę, że w nowej rzeczywistości sobie po prostu nie poradzą. Reagują więc sprzeciwem, a nawet złością uciekając się do różnych form obrony konserwatywnego modelu społeczeństwa. Jednym z bardziej widocznych przykładów jest zjawisko krytykowania przez młodych mężczyzn programu Erasmus, dającemu studentom szansę wyjazdu na zagraniczną wymianę. W sieci bardzo często można natknąć się na ich komentarze, często bardzo wulgarne, deprecjonujące młode Polki, korzystające z tej szansy. Zarzucają im rzekomą seksualną rozwiązłość, a przede wszystkim przedstawiają możliwość związków polskich kobiet z cudzoziemcami jako coś odzierającego z godności. Sugerują, że w takich relacjach nie ma mowy o uczuciach, a liczy się jedynie pogoń za korzyściami materialnymi lub tym co egzotyczne. Także oni ukuli pejoratywne określenie „Orgasmus”. Takie zachowania mogą być objawem kompleksów, ale przede wszystkim obawy, że przy trendzie zmieniających się warunków mogą nie mieć szansy na założenie rodziny. Nawet jeśli znajdą sobie partnerkę, to zawsze pozostaje ryzyko, że ona będzie miała większe możliwości, żeby odejść. Nie będzie już poddana ostracyzmowi, a dobre wykształcenie oraz własne życie zawodowe ułatwi jej podjęcie nowej drogi życiowej. Niewątpliwie dodatkowym czynnikiem jest również zwykła niechęć do rezygnacji ze swoich wpływów. Młodzi Polacy czują, że tracą kontrolę swoich ojców nad życiem rodzinnym, którą traktowali niczym spadek mający im przypadać w przyszłości. Dlatego rozwiązania swoich problemów szukają gorączkowo w powrocie do wartości konserwatywnych. One nie jawią się tylko jako magiczne lekarstwo, mogące zatrzymać zmiany postępujące na ich niekorzyść, ale również pewne uspokojenie, jeśli chodzi o zmierzenie się z obawą przed samotnością czy inną rzeczywistością. Łatwiej uwierzyć w zły porządek oraz postępujące zepsucie świata, niż przyznać przed sobą własną słabość lub strach, a przede wszystkim pogodzić się z tym co nowe oraz inne.

W interesie mężczyzn

Odpowiedzią na te lęki stała się Konfederacja, skrajnie prawicowa partia promująca wartości konserwatywne, celująca przede wszystkim w młodych mężczyzn, pod których układa swój program. Choć publicznie jej członkowie tego nie deklarują, łatwo wywnioskować z działań, wypowiedzi czy propozycji, że ich założenia to umocnienie poczucia męskości opierającego się na dawnych, stereotypowych wzorcach, a także na ograniczeniu praw kobiet. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że od konkurencyjnego, prawicowego PiS-u różni się tylko stosunkiem do świadczeń socjalnych, ale tak naprawdę rozbieżność pojawia się już na poziomie fundamentów. Czegokolwiek by nie zarzucić partii Jarosława Kaczyńskiego, jego ugrupowanie zabiega o poparcie ogółu. Swój program kieruje do przeciętnego Polaka z małego miasteczka, czującego, że jego godność jest deptana przez elity, a także głęboko przyzwyczajonego do wartości bliskich mu od dziecka. Dlatego jednym z głównych filarów potęgi PiS-u są Kościół oraz wiara, tak ważne dla wielu obywateli, przekonanych że laicyzacja to coś złego. Przy czym ten lęk jest zrozumiały, ponieważ w okresie wojny, a później komunizmu, wiara katolicka stanowiła swoistą ostoję polskości i tak w mentalności polskiej się w dużej mierze zapisała. Dopiero od niedawna pojawia się zwrot jeśli chodzi o kwestie religijności, ale nadal kulturowe przywiązanie do Kościoła oraz nadawanie mu dużej rangi w życiu jest ogromnie istotne. Natomiast w przypadku Konfederacji katolicyzm nie pełni już tak centralnej roli. Jest bardziej narzędziem usprawiedliwiającym rację bytu dla konserwatywnego porządku w społeczeństwie. Stanowi ponadnaturalne wyjaśnienie dla dawnego podziału na mężczyznę dbającego o byt i kobietę skupioną na gospodarstwie, a z wizją woli Boga trudniej polemizować niż z wytłumaczeniem, że coś ma po prostu być, bo tak. Tym bardziej w narodzie tak przywiązanym do wiary mężczyznom łatwiej się oprzeć na poglądach głoszonych przez duchownych, że taki podział to nie jest ich wola ale powołanie, że muszą wypełnić misję. Łatwiej też taką wizję świata wpoić kobietom wychowanym w poczuciu, że Kościół stanowi autorytet. Zwłaszcza że ten zabieg od wieków funkcjonował jako sposób na usankcjonowanie porządku pożądanego przez określone grupy społeczne. Żeby przekonać do czegoś ludzi, wystarczyło to tylko ubrać w religijną otoczkę.

Konfederacja zdaje sobie sprawę, że otwarte sformułowanie postulatu o męskiej dominacji nie byłoby zbyt dobre wizerunkowo, ba, godziłoby w Konstytucję, więc nigdy nie jest wyrażane wprost. Takie poglądy otwarcie wypowiada właściwie tylko Janusz Korwin-Mikke, znany ze swoich kontrowersyjnych wypowiedzi (np. o przejmowaniu przez kobiety poglądów mężczyzn, z którymi sypiają). Dlatego nie ma szans na bycie główną twarzą partii, tak jak bardziej umiarkowany Krzysztof Bosak, argumentujący swoje przekonania głęboką wiarą, co jest jeszcze do przełknięcia. Równie wielu sympatyków barwnej postaci, jaką jest Korwin-Mikke, tłumaczy jego wypowiedzi i upiera się, że nie miał tak naprawdę na myśli tego, co powiedział, choć to prawdopodobnie jedyny taki fenomen w polskiej polityce. Ale Janusz Korwin-Mikke ma swoją uprzywilejowaną pozycję, a także grono fanów. Nie tylko ze względu na swoją bezpośredniość, ale również za rolę, jaką spełnia. Bardzo chętnie, podejmuje się, niczym partyjny kaznodzieja, objaśniania świata przez pryzmat własnego światopoglądu. Dla wielu mężczyzn stanowi pewną formę emocjonalnego wsparcia, takiego odległego przyjaciela, który poklepie po plecach i przyzna rację. Nawet jeśli Konfederacja stara się trochę zdystansować od radykalizmu Korwina, to jednak nie reaguje na wywoływane przez niego kontrowersje. Trudno określić, na ile jego partyjni koledzy zgadzają się z jego poglądami, ale na pewno zdają sobie sprawę, że skutecznie dociera do znaczącej części grupy docelowej wyborców partii, funkcjonując jak dobrze sprzedający się produkt.

Ponieważ Konfederacja nie może otwarcie przyznać się do swojej wizji idealnej Polski, próbuje przepchnąć swoje założenia bocznymi drzwiami. Młodzi Polacy potrzebują stereotypowego poczucia męskości, więc należy dać im broń. Nic dziwnego, że istotną część zwolenników partii stanowi Ruch Narodowy, którego działalność w dużej mierze opiera się na gloryfikowaniu agresywnego szowinizmu, siły czy struktur militarnych. Dla wielu mężczyzn seanse patriotyczne, w postaci m.in. Marszu Niepodległości, mają niewątpliwie wartość terapeutyczną. Reszta postulatów Konfederacji to sprytny zabieg zmiany ról społecznych – przywrócenia mężczyźnie roli głównego żywiciela i ograniczenia praw kobiet. Nie można ustawą zmusić tych ostatnich do siedzenia w domu czy zajmowania się dziećmi, ale można to zrobić inaczej. Ciężko się nie pochylić nad tym, dlaczego skrajnie prawicowe ugrupowanie stworzone dla oraz przez młodych mężczyzn, tak bardzo interesuje się prawami kobiet, takimi jak swobodny dostęp do aborcji. Wbrew pozorom jest to bardzo ze sobą związane, bo służy interesom docelowych wyborców partii. Ograniczenie możliwości do decydowania o swojej płodności to skuteczne narzędzie uzależnienia od siebie kobiety. W tej kwestii świetnym dowodem na prawdziwe intencje Konfederacji jest to, co można było obserwować przy okazji tematu prawa do przerywania ciąży. Jak bardzo żałosne nie były PiS-owskie propozycje pokojów do wypłakania się, nie można zaprzeczyć, że przynajmniej oficjalnie, partia deklaruje wsparcie dla kobiet w ciąży. Obiecuje zasiłki, wsparcie, hospicja. Inna rzecz, że to są czcze obietnice, ale faktem jest, że Konfederacja nie oferuje kobietom w zamian nic – chce tylko zakazu. Oferta dla kobiet brzmi „radź sobie sama”. To właśnie Konfederacja, której posłowie deklarują przywiązanie do tradycyjnych wartości, chce ograniczenia świadczeń socjalnych wspierających w dużej mierze kobiety w trudnej sytuacji. Ograniczenie wpływu oraz pomocy państwa do minimum ma umożliwić młodym mężczyznom gromadzenie kapitału i dla skrajnie prawicowej partii to właśnie on ma stanowić ubezpieczenie dla kobiety. Celem jest po prostu to, żeby jakość życia młodych Polek była uzależniona od ich matrymonialnych wyborów. Przy czym oznacza to ogromne ryzyko przemocy ekonomicznej. Nawet jeśli wizja opiekuńczego mężczyzny może komuś się wydawać romantyczna, to jest oczywiste, że stwarza wiele bardzo poważnych zagrożeń dla pozostających pod taką opieką. Można sobie z łatwością wyobrazić, że ciężarnej kobiecie trudno odejść od przemocowego partnera, grożącego pozostawieniem jej bez pomocy, której nigdzie indziej po prostu nie uzyska. Ostatnio popularność w sieci zdobywa żona blisko związanego z Januszem Korwinem-Mikke Karola Wilkosza, Wiktoria Wilkosz. W swoich filmikach pokazała między innymi, jak wygląda dzień z życia konserwatywnej kobiety, z którego można wywnioskować, że całkowicie zrezygnowała z kariery zawodowej i jest na utrzymaniu męża. Para jest bardzo popularna w środowisku sympatyków Konfederacji i stała się jednym z modelów ich wizji szczęśliwego życia. Chociaż absolutnie niewykluczone, że będą ze sobą szczęśliwi nawet do końca życia, to nietrudno sobie wyobrazić, że w podobnym układzie mogą wystąpić problemy. Co więcej, takie sytuacje się zdarzają, p.. mąż nagle zaczyna stosować przemoc, albo zdradza, a czasami w grę wchodzi po prostu zwykła niezgodność charakterów. Kobieta w takiej sytuacji, decydując się na odejście, ryzykuje znalezieniem się w kryzysie bezdomności oraz ubóstwa. Co zrobiłaby Wiktoria Wilkosz w sytuacji, gdyby jej małżeństwo miało się rozpaść? Ile małżeństw, z początku szczęśliwych, zamieniło się w tragedie np. przez alkoholizm? Wielu wyborców Konfederacji zapewne powiedziałoby, że to wina kobiety, bo znalazła sobie niewłaściwego partnera, w końcu widziała, co brała. Żeby przyjąć taki sposób myślenia naprawdę trzeba ignorować ogromną część rzeczywistości. Trzeba w końcu powiedzieć jasno, że Konfederacja to partia dążąca do ograniczenia praw kobiet (zresztą zgodnie z poglądami Korwin-Mikkego), żerująca na obawach młodych mężczyzn przed nową rzeczywistością i zmianą dotychczasowych reguł funkcjonowania społeczeństwa. Także proponująca im, jak zawsze kuszącą, dominację.

Jednak nie oznacza to, że należy młodych mężczyzn demonizować. Po prostu pewna partia wykorzystująca ich obawy, stara się – niczym w telezakupach – wcisnąć im złoty środek, mający magicznie rozwiązać wszystkie ich problemy. Wybór padł na wartości konserwatywne, ponieważ to jest coś, co jest im bliskie, a przede wszystkim stykali się z tym od dziecka obserwując swoich ojców. Na pewno są tacy, którzy świadomie pragną takiego porządku społecznego, ale dla dużej części tych mężczyzn, ideologia Konfederacji wydaje się być jakąś drogą do radzenia sobie z problemami, które niesie zmieniająca się rzeczywistość. Biorąc pod uwagę kult stereotypowej, toksycznej męskości, piętnującej okazywanie uczuć, trudno zmierzyć im się z własną wrażliwością, a zostawienie ich samych sobie prawdopodobnie tylko pchnie ich w stronę coraz większej radykalizacji. Ten problem sam nie zniknie i nie można go ignorować. Rozwiązaniem jest edukacja oraz organizowanie życia społecznego tak, aby uwzględnić pokoleniową przepaść powodującą tak dużą frustrację. Zrozumienie kryzysu współczesnego polskiego mężczyzny jest kluczem otwierającym drzwi do rzeczywistości w jakiej się znalazł, a przede wszystkim do dialogu umożliwiającego zasypanie tych różnic. Stąd też, z perspektywy społecznej to strategiczne zadanie, ponieważ takie pęknięcie i wynikająca z niego polaryzacja będzie miała ogromne znaczenie dla przyszłości Polski. Fakt, że nawet konserwatywne kobiety są niechętne Konfederacji, świadczy o tym, że większość z nich jest świadoma tego, co kryje się za eufemistycznie sformułowanymi postulatami skrajnie prawicowej partii, a to pozwala prognozować, że bez odpowiedniej reakcji, przepaść między młodymi Polakami będzie się jeszcze bardziej pogłębiać.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ubezwłasnowolnienie przez zamęczenie, czyli jak władza neutralizuje uczniów :)

Przyglądając się skutkom wprowadzonych zmian od samego środka, można dojść do wniosku, że albo nowy system tworzony był przez ludzi całkowicie oderwanych od realiów współczesności, albo jego celem było uformowanie człowieka biernego, który zamiast myśleć i przebudowywać świat, będzie pokornie powtarzał przestarzałe formułki.

Polscy uczniowie stali się największymi ofiarami źle przygotowanej i bezmyślnie wdrożonej reformy systemu edukacyjnego. Przyglądając się skutkom wprowadzonych zmian od samego środka, można dojść do wniosku, że albo nowy system tworzony był przez ludzi całkowicie oderwanych od realiów współczesności, albo jego celem było uformowanie człowieka biernego, który zamiast myśleć i przebudowywać świat, będzie pokornie powtarzał przestarzałe formułki. Jeśli rzeczywiście autorami reformy kierował ów drugi cel, wówczas można odnieść wrażenie, że polska szkoła jest na dobrej drodze, aby udało się go osiągnąć. Dokonuje się proces regularnego i systematycznego ubezwłasnowolniania uczniów poprzez ich zamęczenie – swoista neutralizacja przez pracę.

Neutralizacja przez pracę

Czy wiecie, jak długo pracuje polski uczeń? Otóż uczeń czwartej, piątej czy szóstej klasy szkoły podstawowej ma w tygodniu od 24 do 26 godzin lekcyjnych, nie wliczając 2 godzin tygodniowo religii bądź etyki. Natomiast uczniowie klas siódmych i ósmych mają już od 31 do 34 godzin lekcyjnych, nie licząc znowu religii bądź etyki. Ci, którzy zdecydują się na kształcenie w liceum ogólnokształcącym, spędzą w szkole od 25 do nawet 37 godzin (sic!) tygodniowo. Natomiast potencjalni uczniowie techników – od 30 do 35 godzin tygodniowo. Jeśli dorzucić do tego 2 godziny religii lub etyki, doradztwo zawodowe, wychowanie do życia w rodzinie, ewentualne zajęcia pozalekcyjne, szkolne kluby sportowe czy fakultety przygotowujące do egzaminów maturalnych, wówczas okaże się, że polski uczeń spędza w szkole więcej czasu niż jego rodzic w pracy. Trudno więc nie nazywać procesu edukacyjnego polskich uczniów pracą. Dodać trzeba więcej: jest to ciężka harówka, jakiej większość z nas – szczególnie ci, którzy kształcili się przed wprowadzeniem gimnazjów – nie zna z własnego doświadczenia.

Może i miałoby to sens, gdyby uczeń po przyjściu do domu mógł poświęcić czas na odpoczynek, kontakty towarzyskie, rozwój własnych zainteresowań oraz spędzanie czasu z rodziną. Jednakże niestety tak nie jest. Już bezpośrednio po wdrożeniu przez Annę Zalewską zmian edukacyjnych rodzice nowych klas siódmych sygnalizowali, że ich dzieci – jeśli chcą mieć dobre oceny – spędzać muszą kolejne popołudniowo-wieczorne godziny na odrabianiu lekcji i nauce do kolejnych sprawdzianów. Ta praktyka wraz z nową podstawą programową stała się plagą liceów ogólnokształcących. Licealista ma tygodniowo od 6 do kilkunastu godzin przedmiotów, które realizuje na poziomie rozszerzonym. To wyniki tych egzaminów maturalnych będą dla niego kluczowe w procesie rekrutacji na kierunki studiów. Oprócz nich uczęszcza jednak na 10-15 innych przedmiotów, z których język polski, matematyka i język obcy nowożytny będzie musiał zdawać na maturze. Każdy z tych przedmiotów kończy się oceną, każdy wymaga w miarę regularnego przygotowywania się do lekcji, w ramach każdego odbywają się kartkówki, sprawdziany i prace klasowe. Mówiąc krótko i dobitnie: praca, praca i praca.

Możliwe, że praca rzeczywiście uszlachetnia i uczy odpowiedzialności, jednakże wydaje się, że dzisiejsza młodzież jeszcze będzie miała okazję przekonać się o tym w przyszłości. Nadmiar obowiązków szkolnych ogranicza młodym ludziom możliwości rozwoju własnych talentów i zainteresowań, a jednocześnie naraża na przemęczenie, frustrację i niską samoocenę, co z kolei skutkować może problemami psychicznymi, fobiami i nerwicami. Szkoła oparta na reżimie nieustannej pracy staje się instrumentem zniewolenia i narzędziem opresji w rękach bezlitosnych planistów, którzy – abstrahując od zmieniającej się w sposób dynamiczny rzeczywistości – wymyślili sobie pewien katalog akademickiej wiedzy, od którego przyswojenia uzależnili możliwości dalszego kształcenia polskiej młodzieży. A to wszystko w czasach, kiedy właściwie wszystko znaleźć można w podręcznym smartfonie, posiadającym nieograniczony dostęp do Internetu. Zaprzęgnięcie młodzieży do niemiłosiernej pamięciowej pracy może być jednak celowym zabiegiem twórców podstawy programowej. Przecież nadmiar nauki i przeciążenie nią mogą stać się narzędziem neutralizacji typowej dla młodych ludzi skłonności do buntu, nonkonformizmu i niezgody wobec obowiązującego status quo. Konserwatywni autorzy podstaw programowych najwidoczniej uznali, że uczeń, którego przywiążemy do podręcznika i zniewolimy ilością nauki bądź zadań domowych, stanie się bardziej pokorny i bierny. Nie krytyczne myślenie, ale sprawność w bezmyślnym przyswajaniu wiedzy ma być znakiem rozpoznawczym „dobrze wykształconego” młodego Polaka.

Ubezwłasnowolnienie przez zamęczenie

Jak się okazuje, podstawy programowe napisane przez tzw. ekspertów minister Zalewskiej zawierają treści, które przypominają swoim kształtem wykazy efektów uczenia się popularnych kierunków studiów na najlepszych polskich uniwersytetach. Uczeń, który realizuje biologię na poziomie rozszerzonym, ma przykładowo przedstawić „budowę węglowodanów (uwzględniając wiązania glikozydowe α, β)”, rozróżniać „monosacharydy (glukoza, fruktoza, galaktoza, ryboza, deoksyryboza), disacharydy (sacharoza, laktoza, maltoza), polisacharydy (skrobia, glikogen, celuloza, chityna)”, określać „znaczenie biologiczne węglowodanów, uwzględniając ich właściwości fizyczne i chemiczne”, planować oraz przeprowadzać „doświadczenie wykazujące obecność monosacharydów i polisacharydów w materiale biologicznym”, przedstawiać „budowę białek (uwzględniając wiązania peptydowe)” czy też opisywać „strukturę I-, II-, III- i IV-rzędową białek”. Uczeń realizujący historię na poziomie rozszerzonym przykładowo „wyodrębnia etapy ekspansji Francji i omawia proces tworzenia kolejnych antynapoleońskich koalicji”, „ocenia sytuację wewnętrzną i międzynarodową Francji w dobie Dyrektoriatu”, „charakteryzuje cywilizacje prekolumbijskie”, „charakteryzuje organizację państw i strukturę społeczeństw w cywilizacjach starożytnego Dalekiego Wschodu” czy też „charakteryzuje proces powstawania niepodległych państw w Ameryce Łacińskiej”.

Nie podejmę się oceny konieczności realizacji właśnie takich treści na obu przedmiotach kształcenia – tym bardziej, że przejrzenie podstaw programowych każdego z przedmiotów rozszerzonych w liceum ogólnokształcącym czy technikum skutkowałoby wskazaniem kilkunastu czy kilkudziesięciu zagadnień równie szczegółowych i wymagających niezwykle precyzyjnej wiedzy na poziomie stricte akademickim. Lektura podstaw programowych pisanych przez ekspertów Zalewskiej zdumiewa zupełnie czymś innym: przewagą wymagań opartych na zdobywaniu szczegółowej i niezwykle wysublimowanej wiedzy nad wymaganiami ukierunkowanymi na myślenie, ocenianie, analizowanie i budowanie operatywności zdobytej wiedzy. Okazuje się bowiem, że zawrotne tempo realizacji przez zreformowaną szkołę poszczególnych treści kształcenia, uniemożliwia realne przyswajanie tychże treści, ich ćwiczenie i utrwalanie, a także stosowanie w praktyce. Tym samym niejednokrotnie – żeby nie powiedzieć: zazwyczaj – nowe treści kształcenia zostają przez uczniów zapomniane po ich pozytywnym zaliczeniu na sprawdzianie czy pracy klasowej. Filozofia „zakuj, zdaj, zapomnij” z przytupem wraca do polskiej szkoły, co radykalnie odróżnia nasz system kształcenia od najlepiej zorganizowanych i najskuteczniejszych modeli edukacyjnych, z fińskim czy duńskim na czele.

Wydawać by się mogło, że kształcenie przez powtarzanie i zapamiętywanie stanowi jedynie relikt dawnych czasów, a współczesna oświata ukierunkowywać powinna młodego człowieka na krytyczne myślenie, kreatywność i umiejętne wykorzystywanie nie tylko zdobytej wiedzy, ale przede wszystkim narzędzi i technologii, które oferuje mu współczesność. Autorzy nowego polskiego systemu edukacyjnego wraz z twórcami podstaw programowych zdają się jednak zupełnie nie rozumieć wyzwań, przed jakimi staje współczesna oświata. Zdają się również nie rozumieć wyzwań, przed jakimi staje współczesny człowiek. Możliwe jednak, że doskonale wyzwania te rozumieją i świadomie zdecydowali się na spowolnienie procesów modernizacyjnych, jakie dokonują się wśród młodego pokolenia w społeczeństwach współczesnego Zachodu. Ślęczący nad zadaniami domowymi młodzi ludzie mają niejako skupić swoją uwagę na nadmiarze akademickich treści, które mają za zadanie przyswoić w zawrotnym tempie. Mają wyłączyć myślenie i skupić się na zapamiętywaniu, a umęczeni i przeciążeni – stać się mają bezwolnymi aktorami życia codziennego, którzy nie będą mieli czasu na pławienie się w osiągnięciach współczesności. Przemęczenie może z założenia ma prowadzić do ubezwłasnowolnienia. Uczeń zmęczony nie będzie zadawał pytań, nie będzie kontestował, nie będzie oceniał. Jego zadaniem – praca, nie zaś myślenie!

Scholastyczna reedukacja

Rozmontowanie przez Annę Zalewską oraz rząd Prawa i Sprawiedliwości poprzedniego systemu szkolnictwa dokonało się niemalże z dnia na dzień. Nie wprowadzono okresów przejściowych, podczas których nauczyciele przygotowaliby się do kształcenia w duchu nowych podstaw programowych. Same zaś podstawy programowe przygotowały gremia, których tożsamość pozostawała ukryta, a w proces ich opracowywania nie zostały włączone organizacje pozarządowe, związki zawodowe ani nawet najwybitniejsi specjaliści w określonych dziedzinach. Tak sformułowany model edukacyjny stanowi swoistą formę nowej scholastyki, uprawianej w duchu późnośredniowiecznym. Zadaniem jej ma być bezrozumne przyswajanie encyklopedycznych formułek, wokół których zorganizowany jest cały proces kształcenia. Zupełnie wyeliminowano z tego procesu pobudzanie ucznia do krytycznego myślenia, prowokowanie jego kreatywności i innowacyjności, ćwiczenie w analizie i syntetyzowaniu. Ta swoista scholastyka uformowana została jako antywesternizacyjna reedukacja – jej twórcy świadomie lub podświadomie usiłują spowolnić bądź wręcz zatrzymać mentalne, intelektualne i świadomościowe zmiany, których podmiotem są współcześni młodzi ludzie. Uzupełnienie takiego modelu edukacyjnego mniej lub bardziej subtelnymi wątkami martyrologiczno-nacjonalistycznymi i narodowocentrycznymi stanowić ma całościowy system wychowania dobrego Polaka, którego znakiem orzeł biały, a ojczyzna jego zdobywana krwią i blizną.

Była minister Zalewska wprowadziła te radykalne zmiany systemowe nie tylko bez odpowiedniego ich przygotowania czy konsultacji, ale przede wszystkim wbrew realiom współczesnego świata. Nie tylko nie uda się nimi spowolnić zmian społecznych i świadomościowych, jakie zachodzą nieustannie w polskiej szkole i w polskim społeczeństwie, ale finalnie doprowadzić mogą do obniżenia się konkurencyjności absolwentów polskich szkół i uczelni na europejskich i światowych rynkach pracy. Absolwenci polskich szkół i uczelni będą bowiem gorzej przygotowani do radzenia sobie z wyzwaniami współczesności, mniej skuteczniej niż ich zachodnioeuropejscy rówieśnicy będą potrafili dostosować się do zmieniającej się rzeczywistości społecznej, gospodarczej i technologicznej. Jednocześnie najbardziej pokrzywdzeni będą ci, których rodziców nie stać na wybór niepublicznych szkół czy też na wynajęcie dla swoich pociech prywatnych korepetytorów-guwernantów, którzy oprócz przygotowania do matury, spróbują otworzyć swoim podopiecznym oczy na zmieniający się coraz bardziej gwałtownie świat. Polska szkoła stała się w ostatnich latach narzędziem niespotykanego od czasów komunistycznych ubezwłasnowolnienia młodego człowieka. Władza wraz z podporządkowanymi sobie ekspertami obarczyła polską młodzież absurdalnymi oczekiwaniami, skazała na niewolę przyswajania nadmiarowej wiedzy akademickiej i setki godzin ślęczenia nad pracami domowymi. Trudno uwierzyć, by takie działania stanowiły pomyłkę, przypadek bądź wypadek przy pracy.

Etyczny galimatias… czyli słów parę o etyce rządu :)

Civility… uprzejmość, grzeczność, kurtuazja… Dziś, wraz z teoretykami i praktykami, przepracowujemy ją w dziedzinie u nas niemal nieznanej, w której bodaj ostatnim silnym głosem były słynne słowa Władysława Bartoszewskiego „Warto być przyzwoitym”. Bo przecież o to chodzi… w etyce rządu.

„Nie śpij, gdy inni mówią, nie siadaj, gdy inni stoją, nie mów, kiedy powinieneś milczeć, nie idź, gdy inni się zatrzymują” – powiada Zasada 6. Brzmi bardzo prosto, prawda? Albo ta – Zasada 14. – „Nie odwracaj się plecami do innych, zwłaszcza podczas rozmowy”. Oczywiste. Na pozór. Póki nie odwrócimy się po raz pierwszy, póki nie wybuchniemy złością, póki pierwszy raz nie trzaśniemy drzwiami. W domu, w domu, który – na użytek wspólnoty – nazywamy państwem. To tylko niewielkie przykłady Zasad uprzejmości (The Rules of Civility), zbioru 110 zasad, które jako czternastoletni młodzieniec wziął na warsztat George Washington, zwany przez niektórych ojcem narodu amerykańskiego, pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych, patrzący na pokolenia swych późnych „synów” z każdego banknotu jednodolarowego. Są i tacy, co powiedzą (choć nieco na wyrost) „ojciec demokracji”. Tu… ledwie nastolatek, któremu zachciało się tłumaczyć z języka francuskiego zbiór, powstałych w XVI wieku reguł, obowiązujących w towarzystwie, a także we wszelkiego rodzaju sytuacjach formalnych. Każdym towarzystwie. Bo to kształtuje charakter, nadaje szlif, co dziś przydałoby się niejednemu. Civility… uprzejmość, grzeczność, kurtuazja… Dziś, wraz z teoretykami i praktykami, przepracowujemy ją w dziedzinie u nas niemal nieznanej, w której bodaj ostatnim silnym głosem były słynne słowa Władysława Bartoszewskiego „Warto być przyzwoitym”. Bo przecież o to chodzi… w etyce rządu.

Poruszając się w obrębie zagadnień praktycznej filozofii polityki, a tak naprawę w obszarze polityk jako takiej, często natrafiamy na problemy gdzie  proponowane przez nie rozwiązania okazują się niewystarczające. Dla rozwiązywania konkretnych problemów i udzielenia odpowiedzi na coraz bardziej palące pytania zdaje się potrzebować czegoś więcej tradycyjne narzędzia i przypisany do tej dziedziny aparat pojęciowy. By sprostać wyzwaniom współczesności, by odnaleźć się w zapętlających się stanowiskach, opiniach czy w końcu działaniach, powinna ona sięgać po etykę rządu, która zdaje się proponować szczegółowe recepty na dobrze opisane w swej dziedzinie problemy. Dopiero splot tych dwóch pozwala dostrzec znaczenie etyki w dziedzinach takich, jak  obywatelstwo, konflikt interesów na linii rząd obywatel, lobbing, przejrzystość działań rządu, etyczne aspekty układania i uchwalania budżetu państwa, czy w końcu w prowadzenie kampanii wyborczej. Bo tak, w każdej z tych dziedzin nie tylko możliwa czy potrzebna, co wręcz konieczna jest taka właśnie etyka praktyczną. Konieczne są – co dobitnie pokazują również pytania i zadania z ostatnich kilku miesięcy pandemii – rozwiązania oparte na konkretnych, ba, czasem prostych, a niegdyś rozumianych same przez się, wartościach. Takich obszarów, gdzie polityka napotyka etyczne wyzwania jest oczywiście więcej, a każdy z nich może/powinien być rozpatrywany w trzech generalnych kategoriach – w dziedzinie samej polityki (gdzie rozważamy podejmowanie konkretnych, ale etycznych decyzji), w obowiązujących procedurach (czyli zespole konkretnych praw i zobowiązań, których należy przestrzegać w szeroko rozumianej służbie publicznej) oraz w odniesieniu do przyjmowanych taktyk i strategii. 

Dość pesymistycznie patrzymy na to, co jest. A jednocześnie, pytani o wartości, często wzruszamy ramionami. No bo… niby jak miałaby one zagościć w polityce. Jak pchać się z nimi w obszar, który dość powszechnie uznaje się za wyzuty tego rodzaju myślenia czy wprost zdemoralizowany. Kłamstwo – w przekazie dnia, fundowanym już od śniadania. Manipulacja – w stałej ofercie, tak skuteczna, że „kupi” ją niemal każdy, nie trzeba nawet wyprzedaży. Niedomówienia – na każdy dzień, w ofercie „lunchowej”. Propaganda – na sutą, medialną kolację. Sztuczność – na deser. I jeszcze przemilczenia prawdy… co uderzają do głowy niczym kiepskiej jakości wino. Gdzie tu miejsce na wartości, gdy „odbiorca” zdaje się syty, a sami głoszący ów świat absurdu własnymi niegodziwościami… nażarci, jeśli nie pijani? A jednak coś się zmienia… Bo gdzieś spod warstw kurzu i gruzu, do świata polityki, także pytaniami samych obywateli, zaczyna się „dobijać” owo wołanie o przyzwoitość. Stanisław Jerzy Lec powiadał w prawdzie, że „fotel władzy nie jest robiony na miarę głowy”, ale… można by spróbować.

Takie próby upatruję właśnie w etyce rządu. Jeśli – za Timothym Snyderem – powiemy: „Pamiętaj o etyce zawodowej. […] Trudno jest zniszczyć państwo prawa bez prawników lub urządzić procesy pokazowe bez sędziów”, to podobnie powinniśmy myśleć o politykach. I nie mówię wcale, że z miejsca dokonamy, na całej scenie politycznej, bez wyjątku, od samego dołu do samej góry, jakiejś wielkiej rewolucji. Ale każda podróż zaczyna się przecież od pierwszego kroku. Zaś możliwości uczynienia takiego jest aż nadto. Etyka rządu daje na to szanse przynajmniej w kilku kategoriach.

***

Pierwszą z nich jest polityka (tu: policy), pojmowana jako sposoby etycznego podejmowania decyzji w najistotniejszych kwestiach. Ważne są tu przede wszystkim podstawy procesu podejmowania decyzji. Przykłady? Najczęściej wskazuje się tu rzecz dość (wydawałoby się) przejrzystą czyli wszelkiego rodzaju kwestie związane z opracowaniem budżetów – czy to na poziomie lokalnym czy krajowym. Tak jak „konstytucja państwa powinna być taka, by nie naruszała konstytucji obywatela” (znów Lec), podobnie w wersji idealnej życzylibyśmy sobie, aby budżet odwzorowywał wartości, jakie istotne są dla danej wspólnoty, a jednocześnie nie przyczyniał się do łamania podstawowych praw i wolności każdego człowieka, pogłębiania wykluczeń czy podziałów społecznych. Oczywiście kwestie takie dużo łatwiej realizować na przykład w budżetach obywatelskich, gdzie – w ramach zaproponowanych projektów – sami podejmujemy decyzję o takim a nie innym podziale pieniędzy, przydzieleniu środków budżetowych na realizację wskazanych inwestycji, które danej wspólnocie wydają się najbliższe/najpotrzebniejsze. Łatwiej również budować tego rodzaju budżet dla wspólnot mniejszych – gmin czy miast, które konkretne kwoty (podążając ścieżką potrzeb) będą lokować w odpowiadającym tymże obszarom. Jasne, i tu nie jest prosto. Zawsze pojawiają się pytania: jakie dziedziny są priorytetowe (i dlaczego); gdzie trzeba dokonać cięć (i dlaczego); jakie programy/projekty zyskają finansowanie (i dlaczego). To są, a przynajmniej powinny być decyzje uwzględniające również aspekt etyczny. Nie możemy oczywiście pominąć czynnika ekonomicznego, opłacalności danych inwestycji itp., ale tu nawet utworzenie parku, a nie stworzenie kolejnego parkingu, decyzja o wstrzymaniu wydawania pozwoleń na budowę np. w korytarzach powietrznych miasta, decyzja o zaniechaniu pozwolenia na budowę kolejnej galerii handlowej, powalająca – dla przykładu – na ochronę lokalnej przedsiębiorczości, wydatkowanie pieniędzy na ścieżki rowerowe, ogrody kieszonkowe, siłowanie na wolnym powietrzu czy programy integracji seniorów… jest decyzją o charakterze etycznym. Pytamy co i dlaczego jest dla nas ważne, gdzie są priorytety? Tu budżet oznaczać ma nie tylko wzrost ekonomiczny, ale także wzrost w dziedzinie wartości, a wśród tych znajdziemy również lepsze samopoczucie, zdrowie czy „poczucie godności” obywateli/członków danej wspólnoty. Pierwsze zadanie w tej dziedzinie nie jest aż tak skomplikowane: dokładać starań by decyzje budżetowe były etyczne, to znaczy: odpowiedzialne, nastawione na interes społeczny, a nie na realizację partyjnych/partykularnych celów. Na początek… mniej kolesiostwa…

***

Kategoria druga, proces (process), rozumiany jako unikalny zestaw obowiązków i zobowiązań/powinności (duties and obligations), które w sposób rozumny i odpowiedzialnych powinno się zakładać wchodząc do służby publicznej. Zadania dla każdego lidera, ba, dla każdego, kto w jakikolwiek sposób chce zbliżyć się do spraw związanych z życiem i funkcjonowaniem wspólnoty społeczeństwa, państwa. Zestaw, jaki powinno się zakładać, w jaki powinno się wierzyć na każdym poziomie tego zaangażowania – począwszy od wspólnoty osiedlowej/dzielnicowej, aż po poziom ogólnokrajowy. Małymi krokami. Skoro jako członkowie społeczności dajemy innym jej członkom (tu już osobom publicznym czy politykom) mandat do działania w naszym imieniu, to przynajmniej chcielibyśmy spodziewać się, że będą oni działali wedle ściśle określonych wartości, które i my jesteśmy w stanie uznać za swoje własne. Mowa tu nie o katalogach szczegółowych rozwiązań, jakie ta czy inna grupa chciałaby stosować dla rozwikłania danego problemu, ale o tym, na co jako ludzie rozumni jesteśmy w stanie się zgodzić Na przykład, że w swoich działaniach będą mieli na uwadze dobro wspólne i przedłożą je ponad partykularne, tudzież partyjne interesy. Ufamy, że będą dobre gospodarować finansami publicznymi i dbać o majątek, który wspólnie określamy jako skarb państwa. Czyli – de facto – że będą dobrymi gospodarzami troszczącym się o dobro i własność każdego z nas. Do tego przecież – historycznie i filozoficznie rzecz ujmując – do tego właśnie ich wynajmujemy. 

Jakież to wartości? Na początek lojalność –  taka, która potrafi przezwyciężać konflikt interesów, do jakiego wcześniej czy później dochodzi w polityce, gdy przychodzi jednostce postawić interes publiczny ponad swój własny/partyjny. Tu pytamy wobec kogo polityk ma być lojalny? W wersji idealnej, wobec wyborcy. Dalej przychodzi uczciwość (fairness) rozumiana w pierwszym rzędzie jako bezstronność (impartiality), którym towarzyszy obowiązek zachowania się w sposób godny i pamiętania o godności innych uczestników życia publicznego. Idzie to przede wszystkim o równe traktowanie wszystkich członków społeczności/wspólnoty. Owi wybrani na urząd winni kierować się interesem wszystkich, a nie tylko tych, którym zawdzięczają swoją polityczną pozycję. Mają być dla wszystkich. Służyć wszystkim, nawet tym za którymi nie przepadają. Działania, jakie prowadzą winna cechować odpowiedzialność (accountability), a także transparentność, jaką zapewniać ma choćby stała łączność z wyborcami, organizowanie spotkań i debat publicznych, prezentacja projektów aktów prawnych i ustaw, a także utrzymanie otwartego dostępu do dokumentów, ustaw, projektów, raportów – słowem wszystkich dokumentów poza tymi, które klasyfikowane są jako tajne. Przy czym owa przejrzystość działań powinna cechować wszystkie podmioty życia publicznego. Pozostaje coś jeszcze,  uprzejmość (civility)… a w niej choćby nie okazywanie radości z nieszczęścia kogoś innego, chociaż był  wrogiem (Zasada 22.); dostosowanie swoich zachowań do miejsca (Zasada 42.); nie używanie przekleństw ani zniewag (Zasada 49.); niewypowiadanie słów krzywdzących, ani poważnych szyderstw z nikogo, chociażby drugi dawał ku temu okazje (Zasada 65.); nie upieranie się przy własnej opinii (tylko dlatego, że jest „moja”, Zasada 69.). Czy w końcu: „Pomyśl, zanim przemówisz” (Zasada 73).

***

W reszcie kategoria trzecia, polityka (w sensie politics), obejmująca dążenia, w tym osobiste aspiracje, związane z kandydowaniem na dany urząd (i dalej, z utrzymaniem go). To nie tylko dobrze określone cele, ale również sposoby ich realizacji/prowadzenia działań. Przykładem jest tu możliwość prowadzenia efektywnej, a jednak etycznej kampanii wyborczej. Marzenie ściętej głowy? Niekoniecznie. Bo wystarczy powiedzieć, iż w swym etycznym wymiarze kampania powinna zawierać informacje zrozumiałe dla określonej grupy wyborców, uwzględniające ich wykształcenie, zrozumienie i potrzeby. W tym znaczeniu kampanie mają spełniać przede wszystkim funkcję informacyjną. Skoro tak, to przygotowane w nich przesłanie powinno być uczciwe, prawdziwe i winno odnosić się do kwestii istotnych. Obiecywanie przysłowiowych gruszek na wierzbie, domku za miastem i wakacji na Bali dla każdego… to jednak nie to. Również przekaz kampanijny winien być formułowany w taki sposób by pomóc ludziom odpowiedzialnie zdecydować komu powierzą swoją wolność. To zbyt poważna decyzja, aby podejmowali ją  nieświadomie, by byli zwodzeni. Politycznymi obietnicami piekło jest brukowane, a nawet nie wierząc w ani w ognistej, ani w rysowanej przez Dantego wersji, zesłanie w nie polityków „na wieczność” nijak się ma do problemów, które domagają się rozwiązania tu i teraz. Dziś ludzie, dziś obywatele muszą wiedzieć na kim i na czym mogą polegać. Gdy zatem idzie o samych kandydatów to – w wersji minimum – mają oni obowiązek: rozumnie dyskutować z rywalami, angażować się w debatę publiczną, być dostępni dla mediów, jasno komunikować swoje poglądy i wyznawane wartości, być dostępnymi dla obywateli/wyborców (na to ostatnie sposobów nie brak). I choć może na słowa „etyczna kampania wyborcza” niejeden zaśmieje się w głos, to za ową etycznością stoi również merytoryczność, podejmowanie dialogu, traktowanie ludzi poważnie. Tego, wbrew pozorom, zdaje się oczekiwać wielu z nas.

Bo może znudzeni bylejakością czekamy na jakość. Na konkret. I nie myślę tylko o milczącej, biernej 1/3 Polaków, którzy scenie politycznej przyglądają się z – delikatnie rzecz ujmując – dystansem. Myślę o każdym z nas, bo o każdego – w tej czy innej formie – polityka w końcu się upomni. Czy to w sądzie, czy w sąsiedzkim sporze, czy to w chwili, gdy ktoś zechce wyciąć drzewo za naszym oknem by poprowadzić w tym miejscu drogę, albo wybudować kolejny blok. Upomina się o nas i dziś, w czasie nie po, ale gdzieś z środku pandemii, a nie wierzę aby ktokolwiek chciał by teraz podejmowano decyzje o nas bez nas. 

W książeczce, którą tłumaczył nastoletni George Washington jest jeszcze jedna zasada. Ostatnia. „Pracuj, aby utrzymać w piersi tę małą iskierkę niebiańskiego ognia zwaną sumieniem” (Zasada 110). I niezależnie od tego, czy nazwiemy ową cząstkę sumieniem czy zmysłem etycznym, to właśnie ona podpowiadać powinna, nie w tylko, że warto, ale również co to znaczy „być przyzwoitym”. Nawet, a może szczególnie w polityce.

Technologia, głupcze! :)

Każdy Koreańczyk pytany o źródła dynamicznego gospodarczego i technologicznego rozwoju swojego kraju podkreśla, że po prostu nie ma innego wyjścia, jak rozwijanie nowoczesnych technologii i tworzenie nowych produktów, które będą najlepsze na świecie lub co najmniej konkurencyjne pod względem jakości i ceny dla najlepszych produktów z innych krajów.

Korea Południowa, kraj o podobnej liczbie ludności co Polska osiągnął bezprecedensowy sukces i od lat 50’ ubiegłego wieku z jednego z najuboższych przeistoczył się w jeden z najbogatszych i najbardziej technologicznie zaawansowanych krajów na świecie. Podobnie jak Polska dopiero od lat 90’ ubiegłego wieku mógł dokonać transformacji ustrojowej. Z autorytaryzmu przepoczwarzył się w demokrację parlamentarną i zbudował aktywne społeczeństwo obywatelskie. Jeszcze zanim doszedł do demokracji rozpoczął transformację gospodarczą. Obecnie Korea Południowa jest siódmą gospodarką świata i piątym eksporterem. Wartość koreańskiego rocznego eksportu to około 600 miliardów euro. Korea Południowa eksportuje towary o wartości trzy razy większej niż Polska… Osiągnięcie tego poziomu wymagało ogromnej determinacji oraz dyscypliny, bo jeszcze w połowie XX wieku Korea była jednym z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów świata.

Tocząca się w latach 1950-53 Wojna Koreańska zakończyła się podziałem Półwyspu Koreańskiego na komunistyczną północ i kapitalistyczne południe, które było ochraniane przez Stany Zjednoczone. Od tego momentu losy obu części tego kraju stały się diametralnie różne. Południe, które przed wojną było znacznie biedniejsze, otrzymało dużą amerykańską pomoc gospodarczą. To amerykańscy doradcy ustawili tamtejszą gospodarkę i wytyczyli kierunki jej powojennego rozwoju. Japończycy, którzy wcześniej okupowali Koreę, inwestowali przede wszystkim na północy. Stało się tak między innymi dlatego, że południowa część Korei ma niewielkie zasoby naturalne i trudne warunki do rozwoju rolnictwa. Większość terytorium stanowią góry i zaledwie 30% powierzchni kraju nadaje się do uprawy i hodowli. Tu warto zaznaczyć, że cała powierzchnia tego kraju to zaledwie trzecia część Polski. 

Na tym niewielkim górzystym półwyspie mieszkają dziś 52 miliony ludzi. Prawie połowa – około 25 milionów – w aglomeracji tworzonej przez Seul i miasta sąsiadujące ze stolicą. Ta zaś to jedno z największych i najnowocześniejszych miast na świecie. W ostatnich dekadach została zabudowane tysiącami wieżowców. W Warszawie tego typu budynków jest obecnie kilkanaście… Stara tradycyjna zabudowa prawie zupełnie zniknęła. Zachowały się jedynie nieliczne małe osiedla, mające dziś status zabytkowych. Seul ma nowoczesny skoordynowany system komunikacyjny składający się z rozbudowanego gigantycznego systemu metra oraz niezliczonych linii autobusowych. Stolica jest opleciona gęstą siecią autostrad i obwodnic. W centrum pełno jest ogromnych elektronicznych ekranów reklamowych. Niektóre okazałe budynki mają fasady zaopatrzone w systemy służące do wyświetlania obrazów i krótkich artystycznych animacji. Seulski ratusz to stary zabytkowy budynek zdominowany przez dobudowany obok szklany gmach o niezwykłych proporcjach i kształcie. Na dachu starego i wewnątrz nowoczesnego funkcjonują przepiękne ogrody. Miasto dopłaca wspólnotom mieszkańców, które decydują się na zakładanie podobnych ogrodów na dachach swoich budynków. Miejska zieleń jest dumą mieszkańców i władz miasta. Opiekuje się nią ogromne wyspecjalizowane przedsiębiorstwo zarządzane przez ratusz. W wielkomiejskim Seulu jest dzięki temu sporo urokliwych zaułków, parków, ścieżek spacerowych, kunsztownie zaprojektowanych i wykonanych wysepek zieleni i kwiatów. 

Każdy Koreańczyk pytany o źródła dynamicznego gospodarczego i technologicznego rozwoju swojego kraju podkreśla, że po prostu nie ma innego wyjścia, jak rozwijanie nowoczesnych technologii i tworzenie nowych produktów, które będą najlepsze na świecie lub co najmniej konkurencyjne pod względem jakości i ceny dla najlepszych produktów z innych krajów. Na światowych rynkach Korea konkuruje z Japonią, krajami Unii Europejskiej, Stanami Zjednoczonymi a w ostatnich dekadach również z szybko modernizującymi się Chinami. 

Z polskiej perspektywy wyraźnie widać potęgę technologiczną i gospodarczą Korei Południowej. Telefony komórkowe, AGD, samochody, komputery, telewizory, sprzęt biurowy i audio, klimatyzatory oraz wiele innych – to produkty obecne dziś w każdym polskim gospodarstwie domowym. Koreańskie koncerny i marki mają dziś najwyższą międzynarodową pozycję. Samsung, LG, KIA, czy Hyundai i kilka innych, mniej w Polsce znanych, to firmy i marki globalne. Koreańska elektronika oraz motoryzacja konkurują dziś z powodzeniem z najlepszymi i najpotężniejszymi producentami z Europy, Japonii, USA czy Chin. Korea  jest również potęgą w przemyśle stoczniowym, energetycznym, chemicznym oraz – mało kto o tym w Polsce wie – spożywczym. 

Koreański koncern spożywczy SPC ma roczne obroty na poziomie 60 miliardów USD i 7 tysięcy sklepów na całym świecie. W ciągu 10 lat planują dojść do 20 tysięcy placówek. Najważniejsze rynki zagraniczne dla SPC to: Chiny, Stany Zjednoczone, Singapur oraz Francja. Menadżerowie tej firmy mówią, że każdy rynek jest dobry i są gotowi podejmować wyzwania praktycznie wszędzie. Ich zakłady produkują codziennie 600 typów pieczywa i ciast. Nikt na świecie nie jest w stanie utrzymywać tak zróżnicowanej produkcji. Kolejny pod względem różnorodności amerykański koncern produkuje sto gatunków pieczywa i ciast. Oprócz tak wielkiej różnorodności strategicznym celem koreańskiej firmy jest jakość premium. SPC ma własne centrum badawczo-technologiczne. Współpracuje również z Seoul National University. Koncern ma liczne patenty na technologię produkcji pieczywa i żywności. Dysponuje dwudziestoma fabrykami na świecie, między innymi w Chinach, Stanach Zjednoczonych, Francji i Rosji. W każdym miejscu dostosowują się do lokalnych upodobań klientów. We Francji udało się im wypromować własne ciastko nadziewane masą ze słodkiej czerwonej fasoli, które podbiło francuski, czyli najbardziej konkurencyjny i wymagający rynek! W Korei natomiast jedna z marek, pod którymi SPC sprzedaje swoje produkty, nosi nazwę Paris Baguette. Kawiarnie i spożywcze butiki tej marki spotyka się na każdym kroku. Firma oferuje Koreańczykom rozbudowany system lojalnościowy. Dzięki temu jej klientami są prawie wszystkie koreańskie gospodarstwa domowe.

W Polsce swoje centrum produkcyjne ma koreański koncern LS a dokładnie jego dział LS Cable, produkujący kable, światłowody i podzespoły komunikacyjne i energetyczne. Warto podkreślić, że Koreańczycy wysoko oceniają poziom polskich współpracowników. Liczą na rozwój i korzyści płynące z położenia naszego kraju w pobliżu największych europejskich rynków. 

W relatywnie krótkim tekście nie sposób opisać całej koreańskiej gospodarki i narodowej strategii rozwoju. Warto jednak zauważyć, że cechuje ją konsekwencja rządzących, odpowiedzialność inwestorów oraz legendarna dyscyplina i oddanie pracowników. To podstawowe filary koreańskiego sukcesu. Wszyscy koreańscy menadżerowie i eksperci powtarzają, że ich kraj – nie mając bogactw naturalnych i znajdując się w bardzo niebezpiecznej sytuacji politycznej z powodu agresywnego komunistycznego reżymu na północy oraz w otoczeniu silnych gospodarczych rywali, jak Japonia, Tajwan i Chiny – nie ma innego sposobu na sukces jak rozwijanie nowoczesnych technologii oraz eksportu i ekonomicznej ekspansji na międzynarodowy rynek.

Korei udało się osiągnąć sukces dzięki skoordynowanej polityce kolejnych rządów i jasno określonym celom strategicznym, a także oryginalnej strukturze organizacji narodowej gospodarki w formie tzw. czeboli, czyli konglomeratów firm z różnych dziedzin. Obecnie funkcjonuje kilkanaście czeboli, trzeciej już generacji. Ta forma uzyskiwania efektu synergii ewoluowała przez kilkadziesiąt lat. Jak bardzo? Wystarczy uświadomić sobie, że Hyundai był na początku skromnym sprzedawcą ryżu…

Nie bez znaczenia ma tu również pracowitość Koreańczyków, których tydzień pracy wynosi dziś 52 godziny robocze. Ta liczba jest kompromisem zawartym między pracodawcami a silnymi związkami zawodowymi. Za dodatkowe godziny pracodawcy muszą płacić wyższe stawki. Ponad 60% Koreańczyków pracuje w potężnych i bogatych koncernach, które płacą bardzo dobrze, ale stawiają również bardzo wysokie wymagania. 

Dlatego w Korei panuje kult wykształcenia

Młodzi ludzie starają się dostać na prestiżowe kierunki studiów, których ukończenie gwarantuje atrakcyjną i dobrze płatną pracę. Niepowodzenie na egzaminie wstępnym jest życiową tragedią. Poprawka wymaga skończenia intensywnego rocznego kursu przygotowawczego, który jest drogi i wymaga od uczestników całkowitego poświęcenia. Na wykształcenie zdolnych potomków składają się często całe rodziny. Jednak szkoły prowadzące takie kursy są oblegane, bo dostanie się na prestiżową uczelnię stanowi przepustkę na dobre studia, które z kolei są warunkiem zawodowej kariery i dobrobytu.  

W Korei działa system wspierania start-upów i tak zwane inkubatory przedsiębiorczości, finansowane wspólnie przez sektor prywatny i fundusze państwowe. Twórcy innowacyjnych projektów nawet przez kilka lat mogą liczyć na solidne wsparcie, a ryzyko bankructwa w przypadku niepowodzenia jest amortyzowane przez pieniądze sponsorów. Zarządzający start-upami podkreślają, że każdy projekt musi trafić w swój czas i często bywa tak, że to co początkowo jest niepowodzeniem, po rozwiązaniu jakiegoś technologicznego problemu lub na skutek zmian w strukturze społecznych potrzeb staje się szansą i sukcesem. Obecnie narodowe programy rozwoju obejmują także wspieranie takich dziedzin jak elektryczne ogniwa wodorowe, które mają stanowić część rewolucji w transporcie. Koreański gigant motoryzacyjny Hyundai (piąte miejsce na świecie z roczną produkcją na poziomie 8 milionów pojazdów) sprzedał właśnie pierwsze kilkaset aut Hyundai Nexo napędzanych prądem wytwarzanym z wodoru. Odbiorcą jest miasto Paryż, które przeznacza te pojazdy na potrzeby korporacji taksówkowych. Efektem spalania wodoru jest czysta woda. Auto ładuje się w sześć i pół sekundy. Jego zasięg wynosi ponad sześćset kilometrów. Koreańczycy produkują już również ciężarówki i autobusy z takim napędem. Motoryzacja oparta na energii elektrycznej wytwarzanej z wodoru od kilkunastu lat jest rozwijana jako narodowy priorytet. Dzięki wsparciu państwa oraz ośrodków badawczych Hyundai wyprzedził w tej dziedzinie wszystkich konkurentów i jako pierwsza firma na świecie jest w stanie zaoferować bezpieczny, ekologicznie czysty system pojazdów i stacji tankowania. W dobie walki o czyste powietrze i ochronę środowiska to szansa na ogromne zyski i zajęcie uprzywilejowanej konkurencyjnej pozycji na świecie.

Kolejny strategiczny cel Korei to budowa systemu G-5. Koreańskie firmy budują i oferują na całym świecie najnowocześniejsze podzespoły na potrzeby układu telekomunikacyjnego oraz informatycznego, który oplecie wkrótce cały świat. Koreańczycy są tu w światowej czołówce, zarówno pod względem badań naukowych, jak i wdrożeń technologii w powstające systemy. Z tym projektem związany jest kolejny strategiczny cel, jakim jest zbudowanie rewolucyjnego komputera kwantowego. Tu również trwa technologiczny wyścig, w którym Korea wiedzie prym. Nad tą technologią pracują koreańskie start-upy wspierane przez państwo, kapitał prywatny oraz uczelnie. Umiejętność konstruowania komputerów wielokrotnie wydajniejszych niż obecnie stosowane, będzie miała kapitalne znaczenie dla przyszłości koreańskich firm, które mają szansę na miejsce w pierwszym szeregu technologicznych liderów. Twórcy innowacyjnych pomysłów nie stają się ofiarami bankructwa swojego projektu, ale mają szansę rozwijać go dalej oraz pracować przy innych. To kapitał ludzki, bez którego żadna firma ani kraj nie ma szansy na sukces. Zatrudnienie najbardziej twórczych umysłów i powstrzymanie tak zwanego drenażu mózgów, który jest plagą Polski, w Korei jest traktowane jako strategiczny cel państwa.

Koreańczycy postawili również na naukę. Kilka koreańskich uniwersytetów jest notowanych w pierwszej pięćdziesiątce listy najlepszych światowych uczelni. Seoul University jest na dwunastym miejscu na świecie. Dla porównania, najwyżej notowany polski uniwersytet jest na tej liście pod koniec piątej setki… Dzięki rozbudowanemu systemowi stypendialnemu Koreańczycy studiują także na najlepszych uczelniach świata. Koreańskie koncerny zlecają wyższym uczelniom zadania badawcze niezbędne do rozwoju technologii. Jeśli są to projekty strategiczne – finansuje je również państwo.

Obecnie Korea Południowa ma kilka narodowych projektów rozwijanych przez koncerny i wspieranych przez państwo. Są to między innymi: sztuczna inteligencja, analiza wielkich baz danych (BIG DATA), komputery kwantowe, ogniwa wodorowe do samochodów elektrycznych i bezpieczny system tankowania, pojazdy autonomiczne, system 5G, systemy telekomunikacyjne, telefonia komórkowa, ekrany telewizyjne i inne. 

Wizyta w koreańskim sklepie ze sprzętem AGD pokazuje, jak oryginalne pomysły mają lokalni producenci. W tej chwili Samsung i LG wprowadzają na rynek nową generację telewizorów o rozdzielczości 8K. Gwarantują one dwa razy wyraźniejszy obraz niż najlepsze u nas telewizory 4K… W Korei można kupić innowacyjne pralki, które czyszczą ubrania z minimalnym użyciem wody w formie pary. To rewolucyjny wynalazek, bo brak czystej słodkiej wody staje się jednym z największych problemów ludzkości. Lodówki, które przez Internet zlecają sklepom uzupełnienie swojej zawartości oraz odczytują terminy przydatności do spożycia to już standard. Koreański odkurzacze nowej generacji jest już wydajniejszy niż najlepsze produkty europejskiej i amerykańskiej konkurencji. Koreańczycy promują (najpierw u siebie) nieznane dotąd wielofunkcyjne urządzenia domowe, które mogą pełnić jednocześnie funkcję routera wi-fi, wysokiej jakości sprzętu audio, grzejnika, filtru i nawilżacza powietrza i innych, a mają kształt pufa, który można postawić przed ulubionym fotelem albo sofą. Projektanci liczą na zainteresowanie tym, zajmującym niewiele miejsca urządzeniem, właścicieli niewielkich mieszkań, czyli potencjalnie każdego mieszkańca współczesnych miast w Korei i na całym świecie. Urządzenie kosztuje znacznie mniej niż „jego elementy” kupowane oddzielnie, a na dodatek można je konfigurować według indywidualnych potrzeb. Czy odniesie sukces? Przyszłość pokaże, ale jest ono typowym przykładem koreańskiej kreatywności w poszukiwaniu sposobów zaspokajania ludzkich potrzeb, na których można zarobić. Jest przykrą powinnością zaznaczyć w tym miejscu, że nasz kraj, jeśli chodzi o wynalazki oraz innowacyjność jest na szarym końcu krajów cywilizowanego świata.

Czego obawiają się Koreańczycy? 

Korea Południowa rozwijała się szybko nieprzerwanie przez kilkadziesiąt lat. Jednak obecnie jej menedżerowie nie kryją obaw przed światowym spowolnieniem, które nieuchronnie musi dotknąć również ich uzależnioną od eksportu gospodarkę. A na światowych rynkach widać już jego objawy. Bogate kraje starzeją się, słabną i tną wydatki. Kupują głównie w krajach rozwijających się, których rozwój również w ostatniej dekadzie wyraźnie zwolnił. Koreańscy eksperci widzą wyraźnie wysokie prawdopodobieństwo globalnego kryzysu. Jednym z największych zagrożeń jest konfrontacja USA i Chin, która przyjmuje formę wojny celnej. Korea sprzedaje ogromne ilości gotowych produktów w Stanach oraz technologicznych komponentów do Chin. Wojna celna między światowymi gigantami to dla Korei Południowej poważny problem i zagrożenie. W kraju trwa dyskusja, jak dostosować politykę rządu do wymagań nowych czasów. Istotną sprawą jest wspieranie małych i średnich firm, które radzą sobie dużo słabiej niż wielkie koncerny i czebole. Innym problemem jest starzenie się społeczeństwa, spadek liczby ludności oraz zmiany modelu życia. W Korei zaczyna brakować rąk do pracy, a nowe pokolenia odrzucają model, w którym dominuje absolutne poświęcenie pracy i karierze kosztem rodziny, a nawet zdrowia. Jednak w Korei wciąż dominuje przekonanie, że tylko systematyczną, dobrze zorganizowaną i wydajną pracą można dojść do dobrobytu. Ostatnim osiągnięciem związków zawodowych jest ustalenie tygodniowej liczby godzin pracy na poziomie 52. Oczywiście Koreańczycy pracują zacznie dłużej, ale za godziny nadliczbowe pracodawcy muszą więcej płacić. Te ustalenia są przestrzegane w wielkich koncernach. W małych rodzinnych interesach nie ma tego rodzaju limitów.

Na koniec zostawiam pytanie, co z koreańskiego sukcesu może być inspiracją  dla Polski?

Potencjał różnorodności :)

Różnorodność pracowników jest faktem, nawet w pozornie homogenicznym społeczeństwie. Są firmy, które potrafią już czerpać z tego kapitału, wzmacniając pracowników i własną organizację. 23 kwietnia 2018 roku Urząd Miasta Łodzi i Uniwersytet Łódzki dołączyły do grona sygnatariuszy Karty Różnorodności*. To siódmy samorząd i pierwsza uczelnia państwowa, które w ten sposób podkreśliły swoje zaangażowanie na rzecz przeciwdziałania dyskryminacji oraz upowszechniania różnorodności. Trudno przecenić potencjał związany z zaangażowaniem takich pracodawców.

Krok pierwszy – zmiany wewnątrz organizacji

Samorządy to szczególni sygnatariusze Karty Różnorodności – często kluczowi pracodawcy w regionie, zatrudniający kilka czy kilkanaście tysięcy pracowników w podległych jednostkach. Jak podaje raport Związku Miast Polskich, w instytucjach publicznych, które są albo częścią administracji samorządowej lub dla których organami właścicielskimi są jednostki samorządu lub które wykonują zadania będące ustawową kompetencją samorządów terytorialnych pracuje blisko 1,9 mln osób, co stanowi aż 21,5% zatrudnionych ogółem w kraju”[1].

W niektórych województwach administracja samorządowa to pracodawca, którego standardy i dobre praktyki rekrutacji, sprawiedliwe formy zatrudnienia czy zasady szkoleń pracowników mogą istotnie wpływać na rynek pracy. I to nie tylko na swoje bezpośrednie otoczenie, ale też inne sektory gospodarki (edukacja, kultura, pomoc społeczna, gospodarka wodno-kanalizacyjna i in.). 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jako pracodawcy mają ogromny potencjał w procesie budowania równości płci, w tym zwalczania luki płacowej. I choć Polska z różnicą płac kobiet i mężczyzn na poziomie ok. 7–8% jest jednym z liderów europejskich, to wciąż sporo jest do zrobienia. Najwyższa sektorowa luka płacowa to blisko 40% wynagrodzenia (finanse i ubezpieczenia), natomiast w administracji publicznej jest to ok. 16%[2]. Podobne dane wskazuje raport NIK – różnicę 11%[3], a więc także powyżej średniej w Polsce. To tym bardziej smutne, że w samorządach pracuje 72% kobiet – to jest istotnie więcej niż średnia w Polsce. Niestety, sektory sfeminizowane nie gwarantują równości wynagrodzeń, wręcz odwrotnie.

Inną ważną kwestią jest zatrudnienie osób z niepełnosprawnościami (ON). Polscy pracodawcy (w tym samorządy) w niewielkim stopniu korzystają z potencjału tej grupy, płacą składki na PFRON, zatrudniając mniej niż 6% ON. I choć samorządy coraz częściej pracują nad dostępnością urzędów w kontekście potrzeb osób z niepełnosprawnościami, wciąż w bardzo rzadko widzą w nich pracowników.

Warto pamiętać, że szacunek dla różnorodności, który deklarują sygnatariusze Karty Różnorodności, to nie tylko przeciwdziałanie dyskryminacji określonych grup, ale także otwarcie się pracodawców na różne potrzeby, poszukiwanie narzędzi wspierających godzenie ról zawodowych i życiowych (WLB – work life balance), pasji pracowników, wreszcie budowanie długofalowych strategii w tym zakresie.

Praca w niepełnym wymiarze czasu czy praca zdalna (telepraca) to narzędzia coraz chętniej wykorzystywane w firmach, wciąż jeszcze w znikomym stopniu obecne w samorządach[4] . Dobre praktyki biznesu mogą tu być inspiracją dla pracodawców samorządowych. Podpisanie Karty Różnorodności powinno wzmocnić lub zapoczątkować działania takie jak: przegląd procesów kadrowych w odniesieniu do wspierania różnorodności, w tym tworzenie/doskonalenie polityk równej płacy, przejrzystych ścieżek karier, przeciwdziałaniu dyskryminacji i mobbingowi. Wreszcie tworzenie/dostosowanie miejsc pracy do potrzeb osób z niepełnosprawnościami czy podejmowanie działań służących podnoszeniu świadomości pracowników nt. różnorodności.

I choć trudno skutecznie pracować nad wszystkimi aspektami różnorodności, ważne jednak, by podejmowane działania miały charakter systemowy i długofalowy, prowadzone były w dialogu i z zaangażowaniem pracowników/-nic.

Krok drugi – kreowanie zmiany w otoczeniu

Warto pamiętać, że choć Karta Różnorodności jest deklaracją dotyczącą miejsca pracy, a zarządzanie różnorodnością zaczyna się od polityk i procedur kadrowych, w dojrzałych organizacjach obejmuje wszystkie obszary jej aktywności. Rośnie satysfakcja i zaangażowanie pracowników, zwiększa się innowacyjność, organizacja osiąga lepsze wyniki finansowe, ale też w jej otoczeniu stopniowo następuje zmiana społeczna. Ten właśnie aspekt zarządzania różnorodnością mocno podkreśla Komisja Europejska, sprawująca patronat na Kartami Różnorodności, obecnymi już w 21 krajach europejskich. Znowu, trudno przecenić jak duży wpływ na otoczenie mają samorządy, odpowiadające m.in. za zagospodarowanie przestrzeni publicznej, ochronę zdrowia, oświatę, kulturę czy przeciwdziałanie bezrobociu i jakie znaczenie ma poszanowanie różnorodności.

Po pierwsze, w kontekście – dostępności do usług i produktów dla osób z różnego rodzaju niepełnosprawnościami. Świadomość tematu rośnie, jednak, jak wynika z raportów NIK 5 , nadal są duże problemy zarówno z dostępnością architektoniczną, jak i kształceniem, dostępnością transportu czy wreszcie dostępnością cyfrową stron internetowych instytucji publicznych. Wszystkie te aspekty są istotne, ponieważ 12% populacji Polski to osoby z niepełnosprawnościami, a jeszcze bardziej ze względu na demografię. Obecnie 9 mln Polaków ma więcej niż 60 lat; po 2024 r. jedna piąta populacji przekroczy 65 lat, a po 2060 r. będzie to już 33% społeczeństwa. Wreszcie, przyjazna architektura to temat ważny również z perspektywy rodziców małych dzieci.

Po drugie, w kontekście równości płci – samorządy mają narzędzia kluczowe dla aktywizacji zawodowej kobiet. Od zapewnienia żłobków i przedszkoli, poprzez wspieranie przedsiębiorczości kobiet, aż po tworzenie warunków sprzyjających transferowi wiedzy między sektorami i podnoszeniu kwalifikacji zawodowych zgodnie z potrzebami rynku. Kluczowa jest współpraca, a biznes dostrzegający potrzebę wspierania kobiet jest gotowy do partnerstw. Jednym z przykładów takich działań może być projekt Kobieta z energią firmy Veolia i Stowarzyszenia Kongres Kobiet realizowany w Poznaniu. Pomysł skierowany do kobiet, które angażują się na rzecz swoich społeczności, ale też są zagrożone wykluczeniem – bibliotekarkom, nauczycielkom, kobietom 50+ i seniorkom.

Na koniec, nie sposób pominąć tematu akceptacji dla różnorodności, w wielu wymiarach, w przestrzeni publicznej. Pewnym symbolem otwartości miast na różnorodność jest patronowanie paradom równości organizowanym przez społeczność LGBT czy wspieranie – także finansowe – wydarzeń, których celem jest pokazanie różnorodności mieszkańców, nauka tolerancji i przeciwdziałanie dyskryminacji. Kluczowe dla zmiany społecznej są mniej spektakularne, organiczne działania, jak przyjęta w Łodzi pod koniec marca br. uchwała dotycząca programu działań antydyskryminacyjnych Prezydenta Miasta, w tym m.in. powołania Rady ds. Cudzoziemców i Zapobiegania Ksenofobii (podobna Rada ds. Cudzoziemców funkcjonuje także w Gdańsku). Jej zapisy obligują Prezydenta do tworzenia długofalowego zaangażowania, w tym m.in.: działań antydyskryminacyjnych w szkołach czy przeprowadzenia kampanii społecznej dotyczącej akceptacji dla inności (także w kontekście wieku, niepełnosprawności czy orientacji seksualnej). Co ciekawe, projekt regulacji został przygotowany przez Koalicję „TAK dla Łodzi”, łączącą NGO-sy i ruchy miejskie. To kolejny przykład siły dialogu i partnerstw w aktywności samorządów na rzecz równości.

Uczelnie wyższe mogą stać się wyjątkowymi partnerami samorządów, mocno wspierającymi walkę z dyskryminacją i promowanie otwartości na różnorodność. Warto o tym pamiętać, nie tylko odwołując się do symbolicznego podpisania Karty Różnorodności w Łodzi przez Uniwersytet.

Zarządzanie różnorodnością więc, chociaż odnosi się bezpośrednio do miejsca pracy, na miejscu pracy się nie kończy, może przynieść przede wszystkim korzyści. Coraz więcej pracodawców zaczyna to zauważać, robiąc krok w kierunku otwarcia się na różnorodność i związany z nią potencjał.

*Karta Różnorodności to międzynarodowa inicjatywa wspierana przez Komisję Europejską, realizowana obecnie w 21 krajach Unii Europejskiej. Karta jest zobowiązaniem, podpisywanym przez organizacje, które decydują się na wprowadzenie zakazu dyskryminacji w miejscu pracy i działania na rzecz tworzenia i upowszechniania różnorodności. Koordynatorem polskiej odsłony Karty Różnorodności jest Forum Odpowiedzialnego Biznesu. Więcej na www.kartaroznorodnosci.pl

1 „Samorząd jako pracodawca”, str.30

https://www2.deloitte.com/content/dam/Deloitte/pl/Documents/Reports/pl_aktywizacja_zawodowa_kobiet_
raport1_2017.pdf, str 26
3 https://www.mpips.gov.pl/gfx/mpips/userfiles/_public/1_NOWA%20STRONA/Aktualnosci/2017/NierownoscPlacowa_raport.pdf, str 16

4 „Samorząd jako pracodawca”, str.35

5 http://www.administrator24.info/artykul/id4566,nik-budynki- uzytecznosci-publicznej- nadal-sa- bariera-dla-niepelnosprawnych; https://www.nik.gov.pl/plik/id,10057,vp,12366.pdf

źródło zdjęcia: flickr, fot. Jon Rawlinson (CC BY 2.0)

Czy Polska powinna przyjąć migrantów? :)

Komu zależy na przyjmowaniu imigrantów? Przede wszystkim rządom – takim jak niemiecki czy francuski. Pierwszym z głównych tego powodów jest próba ratowania systemu ubezpieczeń społecznych. Państwo może gromadzić kapitał nie tylko zwiększając wysokość podatków czy składek, ale i zwiększając liczbę osób, które będą je płacić. Najbardziej zaś takiego zabiegu potrzebują redystrybutywne systemy ubezpieczeniowe, będące piramidami finansowymi. Aby móc aktualnie wypłacać emerytury, potrzebują one odpowiedniej ilości osób płacących w tym czasie składki. Jeżeli w krajach europejskich społeczeństwo się starzeje – czyli wzrasta liczba ludzi pobierających świadczenia emerytalne w stosunku do liczby płacących składki – to jedynym rozwiązaniem aby ratować taki system, jest przyjmowanie pracujących (płacących składki) z zewnątrz.

Drugim powodem jest coraz większa w Europie ilość ludzi z wyższym wykształceniem, chcących pracować na lepiej opłacanych stanowiskach. Jest to problem dla państw takich jak Francja czy Wielka Brytania, gdzie brakuje chętnych do pracy wymagającej niewielkich kwalifikacji. By zapewnić sobie odpowiednią ilość osób oczekujących jakiegokolwiek zatrudnienia, za niskie wynagrodzenie i bez perspektyw rozwoju zawodowego, państwa te przyjmują imigrantów. W Polsce postulaty zwolenników przyjmowania dużych ilości imigrantów (głównie z Ukrainy, ale nie tylko) również bywają motywowane kwestiami pracy – przy czym tutaj są to głosy ludzi, którzy (mimo panującego tu bezrobocia) chcieliby pozyskać jeszcze tańszych pracowników, skłonnych do dłuższej pracy, w gorszych warunkach i być może z pominięciem zasad bezpieczeństwa.

Można się pokusić się o wyznaczenie trzeciego powodu w postaci wyborów. Imigranci o których tu mowa są w dużej mierze nastawieni na pomoc socjalną – na co wskazuje ich kierowanie się do państw, w których jest ona najbardziej hojna. Jeżeli otrzymają obywatelstwo – staną się też wyborcami ugrupowań, które taką pomoc rozbudowują. Przyjmując imigrantów, partie socjalistyczne powiększają więc swój potencjalny elektorat. Ponadto dużą otwartość na imigrantów popierać mogą również politycy, publicyści czy inni działacze publiczni, chcący poprawić swój wizerunek retoryką troski o dobro pokrzywdzonych – żerując tym samym na współczuciu i litości odbiorców.

Czy Polska powinna przyjmować masowo imigrantów? Nie. Polska sama ma dostatecznie dużo zaniedbanych własnych obywateli. Panuje duże bezrobocie, wielu ludzi pracuje za minimalne stawki, żyje w nędzy, emigruje z Polski w poszukiwaniu pracy czy dogodniejszych miejsc do prowadzenia działalności gospodarczej. Obowiązkiem polskich parlamentarzystów, polskiego rządu – powinno być zaś przede wszystkim dbanie o swoich a nie uciekających z innych państw za lepszym życiem. To jest zasadniczy i faktyczny powód, przez który większość ludzi w Polsce nie chce imigrantów.

Argument jaki można najczęściej usłyszeć przeciwko przyjmowaniu imigrantów, to strach przed terroryzmem, islamizacją. To jednak populizm, wzniośle brzmiący w ustach polityków i wygodne usprawiedliwienie dla niechęci o podłożu materialnym. Mówienie o potrzebie oporu przed islamizacją i zagrożeniu terroryzmem jest bowiem bardziej atrakcyjne, niż mówienie o obronie swojego miejsca pracy. Do tego dochodzi efekt konfirmacji, czyli skłonność do przyjmowania przez jednostkę jako prawdziwych, treści które w jakiś sposób zgadzają się z jej poglądami. W takim przypadku dla człowieka, do którego na ogół docierają mocno uproszczone informacje – może wystarczyć tylko to, że dane ugrupowanie polityczne, jest tak jak on przeciwko przyjmowaniu imigrantów – i z tego powodu uwierzy on w każdą inną treść głoszoną przez to ugrupowanie w tym temacie. Np. o zagrożeniu islamizacją i terroryzmem, o potrzebie promocji poglądów nacjonalistycznych itp.

Nie powinno więc nikogo dziwić, że sprzeciw wobec przyjmowania imigrantów najbardziej widoczny jest właśnie w biedniejszych państwach Europy Wschodniej – a ci, którzy najgłośniej wołają o potrzebie ich przyjmowania, należą zwykle do tych, co nie muszą się martwić o swoje utrzymanie. Sprzeciw wobec przyjmowania imigrantów będzie w Polsce obecny a jego fundamentem jest kwestia priorytetów państwa – tego co się komu w pierwszej kolejności należy. Lęk przed tym, że czekający na pracę czy przydzielenie mieszkania zostanie „wypchnięty z kolejki” – na rzecz kogoś obcego, kto dopiero się w Polsce zjawił. Poczucie niesprawiedliwości wynikające z tego, że na rozwiązanie problemów obywateli nie ma ciągle pieniędzy, ale znajdą się spore na socjalne wsparcie dla obcych.

Hasła o potrzebie pomocy „ofiarom wojny”, czy inne, wyrażone w podobnym tonie – tylko wzmogą społeczną niechęć, stając się wodą na młyn ugrupowań nacjonalistycznych, ksenofobicznych, które dla coraz większej części społeczeństwa, będą jawiły sie jako jedyna linia obrony wobec zagrożenia masowym napływem imigrantów. W Polsce są to organizacje katolickie, takie jak Obóz Narodowo Radykalny i Młodzież Wszechpolska. W takiej sytuacji będą one żerować na biedzie i poczuciu bycia zaniedbanym przez własne państwo (które będzie rozdawać pieniądze obcym, nie dbając o godne życie dla swoich). Coraz bardziej wpływowa stanie się ich mowa nienawiści – nakierowana na nie tylko już na syryjskich migrantów, ale i wszystkich muzułmanów, ludzi o ciemnym kolorze skóry, albo i w ogóle obcych. Szerzona tak ksenofobia – doprawiona populistycznymi hasłami o islamizacji i terroryzmie – sama w sobie jeszcze bardziej nastawi społeczeństwo na tę opcję polityczną.

Ciekawe jest tu zachowanie Kościoła Katolickiego, który oficjalnie nawołuje do przyjmowania imigrantów, jednak w kierunku swoich słuchaczy wysyła całkowicie przeciwne komunikaty – strasząc islamizacją i terroryzmem. Najbardziej oczywiste jest, że retoryka otwartości, kierowana na zewnątrz, do społeczności co bardziej liberalnych, ma po prostu poprawić wizerunek Kościoła jako instytucji troszczącej się o los poszkodowanych – a za tym pożytecznej. Inne przyczyny takich działań nie są pewne, ale można domyślać się, że Kościół naciska na rządy by przyjmowały imigrantów, ponieważ wie, że znaczna ich ilość wywoła strach w społeczeństwie – który nasili ksenofobię i lęk przed islamem. Dzięki temu zaś Kościół będzie mógł zdobywać poparcie i pozwolenie na polityczną ekspansję – mieniąc się jedynym obrońcą Europy przed islamizacją.

Czy migranci potrzebują pomocy? Część zapewne tak, ale spora ich ilość to zwykli wandale, którzy niszczą cudze mienie i atakują Europejczyków, oczekując że państwa europejskie zapewnią im wygodne życie. Przykłady można zobaczyć w internecie – jak ten z Węgier z 2015 roku, kiedy to policja próbowała rozdawać migrantom w wagonach wodę – a ci zamiast ją przyjąć lub przynajmniej odmówić, wyrzucali ją na tory. Imigranci o których tu mowa to raczej też nie ci najbardziej poszkodowani przez konflikt w Syrii – bowiem tacy często nie będą mieli siły by uciekać. Jeżeli ma być udzielona pomoc poszkodowanym przez ten konflikt, to należy jej udzielać tam – lokalnie. Wtedy trafi do najbardziej potrzebujących. Wypowiedzi tych, którzy naciskają na przyjmowanie imigrantów z Syrii, mówiąc o strasznych realiach kraju ogarniętego wojną, cierpiących dzieciach, potrzebie solidarności, obowiązku pomocy – są dla mnie w dużej mierze mocno obłudne i cyniczne. Dlaczego bowiem ludzie ci tyle mówią o ofiarach konfliktu w Syrii, ale nie wspomną ani słowem o ofiarach podobnego konfliktu w Jemenie?

Zwolennicy przyjęcia imigrantów powołują się na solidarność z Niemcami, którym trzeba pomóc z tym kryzysie, czy też obowiązki wobec UE. Pomoc – być może, ale pomoc nie musi oznaczać przejęcia na siebie (i swoich obywateli) ciężaru czyjejś nieodpowiedzialnej polityki. Jeżeli zdrowy człowiek pomaga choremu dojść do zdrowia – to nie przez to, że sam się w imię solidarności zarazi. Więcej – aby choremu pomóc, zdrowie jest mu szczególnie potrzebne. Solidarność z Niemcami może więc polegać na np. pomocy w odesłaniu części migrantów z powrotem, ale nie na tym, że biedniejsze państwo będzie płacić za nieodpowiedzialne decyzje bogatszego. Tym bardziej, że Niemcy jakoś solidarne z resztą UE nie były gdy zdecydowały same o wpuszczaniu do siebie takiej liczby ludzi z zewnątrz. Podobnie o solidarności nie myślały w takich tematach jak np. gazociągi z Rosji.

Istotne jest tu nie tyle to, że niektóre państwa mają teraz problem z imigrantami, ale że jest on skutkiem ich własnej polityki, naruszającej prawo UE. Za obcą osobę w UE odpowiada bowiem państwo unijne, które tę osobę przyjęło. Tak więc od Polski teraz oczekuje się tego, by brała na siebie ciężar czyjegoś bezprawnego działania – podczas gdy to owe winne temu państwa powinny płacić – i to nie tylko za sam problem imigrantów, ale i kary za wpuszczenie ich do UE.

Naciski na Polskę by przyjęła imigrantów też są bezprawne. Kwestia przyjęcia imigrantów nie była ustalona w ramach polityki zagranicznej UE, a była sprawą polityki poszczególnych państw. UE podjęła ten temat już po fakcie. Nie można zaś wymagać od Polski by brała na siebie skutki niezależnej polityki zagranicznej państw i teraz, gdy państwa te nie mogą sobie poradzić, była obarczana tym problemem w formie jaką przewiduje wspólna polityka zagraniczna (tzn. polityka UE, którą wcześniej te państwa się nie przejmowały). Narzucanie Polsce przyjęcia imigrantów narusza też pośrednio inne jej prawa w ramach UE – np. Traktat o Unii Europejskiej – art. 4, ust. 2, który stanowi, że UE „Szanuje podstawowe funkcje państwa, zwłaszcza […] utrzymanie porządku publicznego oraz ochronę bezpieczeństwa narodowego.”

W temacie imigrantów pojawia się często temat islamu jako zagrożenia. Treściom szerzonym przez stronę katolicką należy tu zadawać kłam. Islam to nie jednolita doktryna a nurt, podobnie jak chrześcijaństwo. Wśród islamistów są m.in. pokojowo nastawieni sufici czy polscy Tatarzy. Sporo muzułmanów traktuje Koran jak tradycję, podobnie jak np. wielu chrześcijan nie stara się wprowadzać w życie zapisów Biblii (przykładowo, zakazujących noszenia ubrań z różnych rodzajów materiału). Naiwne i szkodliwe jest więc wrzucanie wszystkich muzułmanów pod sztandar Państwa Islamskiego. Uprzedzenia jakie krzewione są w związku z kwestią imigrantów z Syrii, dotykać będą bowiem w końcu m.in. ludzi mieszkających od urodzenia w Polsce. Nie tylko muzułmanów – czego przykładem może być sprawa z Kraśnika z października 2015 roku – kiedy to dwóch lokalnych „patriotów” napadło w ramach „walki z islamizacją” na świadków Jehowy. Co więcej – wzrastająca fala nienawiści wobec wszystkich wyznających islam, akty przemocy i wyrazy pogardy, sprawią że sami muzułmanie z czasem będą czuć się realnie zagrożeni. Jeżeli w tym momencie nie będą mogli liczyć na pomoc państwa – a pomoc i solidarność zaoferują im ruchy związane z terroryzmem, mogą oni stać się ich zwolennikami.

Absurdem jest również straszenie islamizacją Polski. Tym, że muzułmanie wkrótce będą chcieli ustawiać prawo pod swoje zasady. Analogią niech będzie katolicyzm. Według Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, w 2013 roku katolicy stanowili nie więcej niż około 28% polskiego społeczeństwa. Czy Polska stała się przez to państwem katolickim (pomijam tu liczne przejawy klerykalizmu)? Czy zgodnie z doktryną Kościoła Katolickiego – zdelegalizowano małżeństwa cywilne a za liberalne poglądy, niewiarę czy homoseksualizm, karze się? Nie. Dlaczego więc wyznawcy islamu, stanowiąc nie więcej niż 1% (nawet ewentualni imigranci niewiele tu zmienią) mają doprowadzić do islamizacji Polski, zwłaszcza, że nie każdy z nich musi być zwolennikiem państwa wyznaniowego?

Reasumując – niektóre rządy w Europie postanowiły samowolnie przyjmować duże ilości imigrantów. Kiedy problem zaczął je przerastać – ciężarem wynikającym z własnego egocentrycznego, nieodpowiedzialnego działania, chcą obarczyć inne państwa. Państwa w których lęk przed masowym przyjęciem imigrantów, u podłoża którego stoi poczucie zaniedbania i niesprawiedliwości – popycha ludzi w kierunku ugrupowań ksenofobicznych, nacjonalistycznych, negujących podstawowe swobody obywatelskie. Czy w takiej sytuacji Polska powinna przyjąć wskazane ilości imigrantów? Zwłaszcza lokując ich potem w małych miastach, z których już teraz ludzie uciekają za pracą? Dla mnie jest to oczywiste, że nie. Polski w chwili obecnej po prostu na to nie stać.

Ciapaci, kozojebcy i terroryści. Islamofobia w Polsce :)

Realne problemy z integracją imigrantów i ich potomków w Europie Zachodniej, krwawe zamachy fundamentalistów, niekontrolowany napływ uchodźców, postkolonialne poczucie wyższości dawnych imperiów to realne czynniki, które mogą sprawiać, że w krajach takich jak Francja, Wielka Brytania czy Niemcy poglądy islamofobiczne, choć godne pożałowania, mogą być w jakimś stopniu zrozumiałe. Skąd jednak islamofobia w Polsce, gdzie nie ma potrzeby tworzenia ideologii obronnej przed islamem?

15 Newsha Tavakolian, Listen (Imaginary CD Covers), 2011W Polsce nie może być mowy o zagrożeniu ekonomicznym czy kulturowym ze strony islamu, niezależnie od percepcji społecznych tego problemu. Nie tylko ze względu na znikomą liczebność tej grupy, lecz także z uwagi na jej dobrą integrację. Katarzyna Górak-Sosnowska pisze o islamofobii platonicznej – istniejącej przy braku bezpośrednich doświadczeń z muzułmanami, a na marginesie odnotowuje, że islamofobia nie jest w Polsce statystycznie odnotowywana z braku danych1.

Polska wytworzyła własny mit „Polski jagiellońskiej”, następnie Kresów, który służył uwiarygodnianiu polskiej ekspansji, a potem pretensji na wschodzie – tam, gdzie etniczni Polacy znajdowali się w mniejszości. Przedrozbiorowa Rzeczpospolita Obojga Narodów, będąca wyobrażonym punktem odniesienia, mogłaby być zaklasyfikowana zarówno do świata Wschodu, jak i Zachodu. Polska wobec własnego Orientu, tj. Kresów, występowała z innych pozycji niż Zachód wobec kolonii. Polska, kolonizując wschód, jednocześnie się nim stawała w stopniu, jaki był niemożliwy dla potęg morskich, takich jak Wielka Brytania czy Francja, w stosunku do Afryki Północnej, Bliskiego Wschodu czy Indii. Polonizacja Rusinów oznaczała też inkulturację Rzeczpospolitej pierwiastkami orientalnymi. Wilno i Lwów stanowiły realne przestrzenie przenikania się Orientu i Okcydentu.

Słynny amerykański politolog Samuel Huntington przeprowadza linię podziału między cywilizacjami na linii oddzielającej katolicyzm od prawosławia (Polska jawi się jako „przedmurze chrześcijaństwa”), ale współczesna Polska placet potwierdzający pełnoprawną przynależność do Zachodu otrzymała w istocie dopiero w roku 2004, przystępując do Unii Europejskiej. Kraje Europy Środkowej zdominowane przez ZSRR wybitny czeski pisarz Milan Kundera opisywał jako „Zachód porwany”. A może Kundera nie miał racji, a Polska to Orient, któremu tymczasowo udało się przyłączyć do Zachodu, do którego – pozbawiona suwerennego rozwoju w czasach kształtowania się nowoczesnych pojęć na kanwie oświecenia – w znacznej mierze nie pasuje?

Muzułmanie w Polsce

Do lat 80. XX w. polscy Tatarzy stanowili większość polskich muzułmanów. W tamtym czasie zaczęły się pojawiać grupy napływowe, przede wszystkim z zaprzyjaźnionych z PRL-em socjalistycznych państw Bliskiego Wschodu. Z czasem, zwłaszcza po roku 1989, pojawili się imigranci ekonomiczni będący w drodze „na Zachód” bądź traktujący Polskę już jako kraj docelowy, a także uchodźcy z Bośni, Iranu, Afganistanu czy Czeczenii2. Do tego doliczyć można około tysiąca konwertytów na islam, co razem daje około 0,1 proc. populacji (30 tys. osób). Według badań CBOS-u z roku 2010 zaledwie 3 proc. Polaków miało kontakt z Arabem, a 1 proc. z Turkiem. Z konieczności obraz muzułmanina jest obrazem medialnym, a nie pochodzącym z bezpośredniego doświadczenia3.

W badaniach GUS-u czy spisie powszechnym wyznawcy islamu nie stanowią wystarczająco dużej próby statystycznej, żeby móc dokładnie oszacować ich liczbę, tym bardziej że wyznawcy tej religii są historycznie skoncentrowani na wschodnich rubieżach obecnej Rzeczpospolitej (polscy Tatarzy). W szacunkach liczebności społeczności muzułmańskiej uwzględnia się członków wspólnot religijnych. Dane GUS-u mówią o wzroście liczby członków sunnickiego związku religijnego Ligi Muzułmańskiej z 208 w 2006 r. do 3800 w 2010 r. W ciągu czterech lat prawie podwoiła się liczba członków Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP – polskiego związku muzułmanów hanafickich, z 604 w 2007 r. do 1132 w roku 20114. Centrum Badań nad Uprzedzeniami szacuje, że liczba muzułmanów w Polsce wynosi od około 5 tys. do nawet 65 tys.5. Jak widać, nie są to twarde, ale raczej mocno szacunkowe dane.

Rozważania na temat polskiej islamofobii są szczególne, ponieważ mniejszość muzułmańska w Polsce jest na tyle niewielka, że w zasadzie niedostrzegalna. To tworzenie wizerunku muzułmanina wyobrażonego, ale – jak twierdzi Jean Baudrillard – prawdziwe jest to, co zobaczymy w telewizji, rzeczywistość stała się hologramem samej siebie. Tym, co uwodzi naprawdę, jest rzeczywistość „zredukowana o jeden wymiar mniej”6.

Przejawy islamofobii w badaniach opinii

Mimo że muzułmanie stanowią ułamek procenta populacji Rzeczpospolitej i w przeważającej części są dobrze zintegrowani – nie mieszkają w gettach, najczęściej nie wyróżniają się wyglądem ani ostentacją religijnych praktyk – stosunek Polaków do muzułmanów jest negatywny. 44 proc. Polaków deklaruje niechętny stosunek do muzułmanów, a niespełna jedna czwarta ma wobec nich uczucia pozytywne7. Arabowie od kilku lat znajdują się na końcu rankingu najmniej lubianych narodów razem z Romami (Arabów i muzułmanów się w Polsce ze sobą utożsamia, podobne zjawisko występuje w niemal całej Europie). A „przekonania na temat islamu – pisze Katarzyna Górak-Sosnowska – są nie tylko negatywne, ale także błędne”8.

Badanie w ogólnopolskim panelu badawczym Ariadna – który, jak piszą jego twórcy, „zbiera opinie Polaków na różne tematy dotyczące codziennego życia”9 – z września 2015 r. poświęcone identyfikacji postaw islamofobicznych i próbom ich diagnozy przyniosło kilka ciekawych spostrzeżeń. Panel skonstruowany był z wielu szczegółowych pytań i badał skojarzenia z islamem, muzułmanami, deklarowany stosunek do nich. Obejmował 711 osób. Wydaje się, że to za mała próba, żeby wyciągać daleko idące wnioski z cząstkowych korelacji przy podziale próby na mniejsze grupy (np. jaki stosunek do muzułmanów mają osoby z wyższym wykształceniem zamieszkałe na wsi i oceniające przeciętnie swoją sytuację materialną), powinna natomiast być wystarczająco reprezentatywna na potrzeby ogólnej analizy [Wykres 1].

1

Między 49 a 54 proc. ankietowanych odczuwało zagrożenie – rzeczywiste bądź symboliczne – ze strony muzułmanów (rzeczywiste zagrożenie to możliwość utraty pracy czy mieszkania na rzecz muzułmanina, zagrożenie symboliczne to zagrożenie, jakie stanowi islam dla polskiej kultury; pytano też o poczucie zagrożenia terroryzmem). Większość ankietowanych deklarowała duży dystans społeczny do muzułmanów, przy czym muzułmanki oceniano wyraźnie lepiej niż mężczyzn wyznających islam. Ponad 65 proc. badanych deklarowało, że odczuwałoby dyskomfort w relacjach z muzułmanami, a jedynie 15 proc. – że by go nie odczuwało [patrz: Wykres 2].

2Krytyka islamu korelowała w badaniu z postawami islamofobicznymi. Sugeruje to, że osoby mające najwięcej informacji o islamie zwykle jednocześnie odczuwają wobec niego największą niechęć. Prawdopodobnie jest tak, że niechęć do islamu wyczula na (selektywne) informacje na jego temat. Jednocześnie starsi ankietowani w mniejszym stopniu wyrażali postawy islamofobiczne.

Autorka raportu z badań nie poświęca szczególnej uwagi odpowiedziom na pytanie o postawy ekstremalne wobec muzułmanów. Wprawdzie większość osób sprzeciwia się przemocy fizycznej i podpalaniu meczetów (odpowiednio 10 i 12 proc. nie widziało w tym nic złego), ale to i tak szokujące dane. Co gorsza, wypędzenie z Polski muzułmanów popiera już przeszło 23 proc. (!) ankietowanych. To bardzo wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o licytację między partiami o miano najbardziej niechętnej muzułmanom oraz otwarte deklaracje o islamofobii polityków, nawet tych zajmujących najwyższe stanowiska. Trudno sobie wyobrazić podobne deklaracje choćby w stosunku do przedstawicieli narodowości żydowskiej, niemieckiej czy ukraińskiej, choć i tu dokonuje się negatywny przełom.

Większość skojarzeń ankietowanych z islamem można sprowadzić do klisz pt. „religia”, „terroryzm”, „Arabowie”. Polacy nie są też szczególnie wyczuleni na mowę nienawiści wobec muzułmanów i w niewielkim stopniu są skłonni na nią reagować lub jej zakazywać. Badanie „Postrzeganie muzułmanów w Polsce” wskazało, że to młodzi ludzie najczęściej skłonni są do islamofobii, agresji fizycznej wobec muzułmanów; charakteryzuje ich też największa nieufność i dyskomfort w relacjach z muzułmanami. 80 proc. ankietowanych zadeklarowało, że nie ma kontaktu z muzułmaninem, a ponad 60 proc., że nikt z ich rodziny nie zna żadnego muzułmanina11.

Próba badania dokonywanego przez internet przeszacowywała, jak się wydaje, liczbę mieszkańców wsi (37 proc.) oraz korzystanie z internetu (ponad 4 godz. dziennie) w stosunku do średniej. Mimo to nie można lekceważyć ujawnionych w badaniu postaw, zwłaszcza że bardzo wyraźnie zarysowuje się grupa ewidentnie wroga islamowi, gotowa akceptować przemoc zarówno werbalną, jak i fizyczną. Brak styczności osobistej i bazowanie na wizerunkach medialnie zapośredniczonych sugeruje wyraźnie, że to przekazy medialne, a nie bezpośredni kontakt są podstawą budowy określonych postaw. Z drugiej strony brak realnej styczności nie powoduje wcale spadku poczucia zagrożenia ze strony muzułmanów.

Akty fizycznej agresji związane z islamofobią

Rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar podał do wiadomości publicznej informację o przestępstwach pochodzących z nienawiści w przedziale czasowym od 1 stycznia do końca sierpnia 2016 r. W tym okresie wszczęto 493 postępowania przygotowawcze w sprawach o przestępstwa z nienawiści. To o 41 więcej niż w porównywalnym okresie w roku poprzednim (w ogóle, bez względu na przesłankę/cechę osobistą). RPO stwierdza gwałtowny przyrost spraw, w których pokrzywdzonymi były osoby wyznające islam. W roku 2016, we wskazanym okresie, wszczęto aż 116 postępowań przygotowawczych (podczas gdy w 2015 r. było ich 50), a w sprawach dotyczących osób pochodzenia arabskiego takich postępowań podjęto 80 (gdy w roku 2015 odnotowano jedynie 14 takich spraw). Łącznie liczba spraw, w których podmiotami ataków były osoby pochodzenia arabskiego i wyznania muzułmańskiego, wzrosła zatem trzykrotnie (196 we wskazanym okresie w stosunku do 64 rok wcześniej).

Brunatna księga”, czyli zestawienie prasowych informacji o incydentach na tle rasistowskim, szczegółowo wylicza około 30 takich aktów wymierzonych w muzułmanów w ciągu dwóch lat – od kwietnia 2014 r. do kwietnia 2016 r. Te niekompletne materiały pozwalają jednak stwierdzić, z czym muszą się liczyć osoby o „muzułmańskim (zdaniem napastników) wyglądzie”.

Wrocław, 5–6 kwietnia 2014 r. Dwóch Polaków bije do nieprzytomności Marokańczyka, łamiąc mu kości twarzy.

8 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Wrocław, 1 czerwca 2014 r. Atak na Egipcjanina, wyzywanie od „ciapatych” i „brudasów”, grożenie spaleniem lokalu, uderzenie pięścią w oko.

Kruszyniany, 28–29 czerwca 2014 r. Zdewastowanie tatarskiego cmentarza i meczetu w trakcie trwania ramadanu.

Bydgoszcz, 24 sierpnia 2014 r. Pobicie przez troje ludzi Libańczyka, właściciela lokalu gastronomicznego, i broniącego go policjanta po służbie w cywilu.

Białystok, 7 września 2014 r. Pobicie w autobusie i obrzucenie wyzwiskami dwóch czeczeńskich uchodźców przez dwóch mieszkań́ców miasta.

Zambrów, 13 października 2014 r. Pobicie przez trzech mężczyzn 14-letniego chłopca z Czeczenii na przystanku autobusowym.

Zabrze, 25 stycznia 2015 r. Atak sześciu mężczyzn na dwóch Algierczyków w tramwaju. Gdy napastnicy wsiedli do pojazdu, obrzucili cudzoziemców wyzwiskami: „Śmierdzące Araby”, „Czarnuchy” i „Brudasy, won z Polski”, a następnie użyli wobec nich przemocy fizycznej.

Poznań, 3 listopada 2015 r. Atak z powodów rasistowskich na obywatela Syrii. Napastnicy, trzej mężczyźni, grozili mu śmiercią i obrzucili go obelgami, Syryjczyk musiał być operowany.

Chełm, 11–12 listopada 2015 r. Brutalne pobicie przez zamaskowanego mężczyznę Palestyńczyka zatrudnionego w jednym z lokali gastronomicznych. Poszkodowany relacjonował: „Od razu wskoczył za ladę i zaczął mnie bić po nerkach ogromną pałką. W lokalu byli ludzie, ale nikt nie próbował go powstrzymać”.

Wrocław, 14 listopada 2015 r. Atak czterech mężczyzn na obywatela Egiptu. Sprawcy obrzucili go rasistowskimi wyzwiskami odnoszącymi się do jego koloru skóry i religii (islamu), a jeden z nich uderzył go pięścią w twarz.

Września, 15 listopada 2015 r. Na ulicy Sądowej małżeństwo Hindusów zostało zaatakowane przez mieszkańca miasta, który obrzucił ich rasistowskimi obelgami, a pod adresem mężczyzny krzyknął: „Jesteś Syryjczykiem” i uderzył go w twarz.

Adelsheim (Niemcy), 9 stycznia 2016 r. Próba wdarcia się przez grupę obywateli Polski na teren miejscowego ośrodka dla uchodźców. Napastnicy byli uzbrojeni w noże.

Warszawa, 20 lutego 2016 r. Pobicie z powodów rasistowskich obywatela Chile przez nierozpoznanego mężczyznę w pociągu Kolei Mazowieckich relacji Sochaczew–Warszawa. Napastnik pytał: „A kim ty właściwie jesteś? Arabem?” i bił go po głowie, kopał, uderzył też w twarz butelką i wybił mu ząb.

Łódź, 5 marca 2016 r. Atak dwóch mężczyzn na obywatela Egiptu, wykładowcę Uniwersytetu Łódzkiego w tramwaju linii 3. Mężczyzna został wypchnięty z tramwaju na przystanku kopnięciem w brzuch12.

Przejawy islamofobii w sieci i mediach

Piąty raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI) na temat Polski stwierdził w roku 2015, że w Polsce narasta problem islamofobii w sieci, zaznaczając obecność portalu agresywnie antymuzułmańskiej Polskiej Ligii Obrony, której celem jest niedopuszczenie do tego, żeby Polska stała się „islamskim kalifatem”13.

Portal naTemat.pl opisał akcję bloga Freikorps Polen, który zestawiał komentarze w polskim internecie na temat uchodźców ze zdjęciami nazistów. Nawet bez tego zabiegu ich wydźwięk jest jednoznacznie rasistowski. „Bydło. Strzelać, póki jeszcze możemy coś zrobić”, „Pobudować komory gazowe na granicach i jazda z ku**ami, a nie przygarniać!!!” albo „Porównanie tych robaków do szlachetnych i pożytecznych zwierząt, jakim jest bydło, jest obraźliwe14. Przejawów nietolerancji było tak wiele, że spółka wydawnicza Agora pod tekstami o uchodźcach na swoich portalach gazeta.pl i wyborcza.pl wyłączyła możliwość ich komentowania15.

Wspomniana „Brunatna księga” opisuje przypadek islamofobicznych, a przy okazji też antysemickich wypowiedzi osób powszechnie znanych. „21 stycznia Mariusz Pudzianowski, zawodnik MMA i właściciel firmy transportowej, zamieścił na swoim profilu na Facebooku następujący komentarz na temat uchodźców, którzy we francuskim porcie Calais z powodu dramatycznej sytuacji bytowej próbowali nielegalnie przedostać się do Wielkiej Brytanii: «Nie mam litości – śmiecie ludzkie! Mnie tam dać! Nie pożałuję bejsbola, zero tolerancji! Ludzie, jaka tolerancja? Ja już nie mam tolerancji dla tych śmieci – co niby nazywają się ludźmi!»”. Pudzianowski wyzwał na Facebooku działaczkę akcji HejtStop Joannę Grabarczyk, która do-

niosła na niego do prokuratury od „judeopolonii”. Poparł go Paweł Kukiz, poseł i lider ugrupowana parlamentarnego Kukiz’15, który o Grabarczyk napisał: „Gdybym był na jej miejscu, to też marzyłbym (marzyłabym) o imigrantach w kontekście sylwestrowej nocy”. Prokuratura sprawę umorzyła [patrz: wykres 3]16.

3Raport firmy Sotrender, badającej trendy w sieciach społecznościowych, wykazał, że profil „Nie dla islamizacji Europy” jest piątym wśród organizacji pozarządowych profilem na Facebooku z 308 tysiącami lajków17.

Pozornie tak „niewinne” z punktu widzenia islamofobii publikacje jak okładka „Newsweeka” z Antonim Macierewiczem w turbanie i podpisem: „Amok. Czy język nienawiści wywoła prawdziwą wojnę?”, która oburzyła nie tylko prawicowych komentatorów, utwierdza negatywny stereotyp muzułmanów18. Turban z tradycyjnego nakrycia głowy, kojarzącego się z beduinami czy historycznymi przedstawieniami muzułmanów, staje się w tym wypadku narzędziem stygmatyzacji nielubianego polityka jako fanatyka.

Skrajnym przypadkiem nietolerancji wobec muzułmanów w mediach głównego nurtu był tekst szefa działu opinii „Rzeczpospolitej” (czyli osoby decydującej o tym, jakie publicystyczne teksty ukazują się na łamach dziennika) – Dominika Zdorta – który wezwał do deportacji polskich Tatarów, którzy mieszkają na tych ziemiach od średniowiecza. Tatarzy jego zdaniem stanowią zagrożenie, ponieważ przez lata nie nawrócili się na chrześcijaństwo, a ich tożsamość opiera się na wierze. Powinny się nimi zainteresować odpowiednie służby i poważnie rozważyć konieczność ich deportacji19.

Zdort rozważał tekst amerykańskiego politologa George’a Friedmana, który sugerował, że konieczna będzie wywózka muzułmanów z Europy. Jak pisał Zdort, pomysł „w praktyce jednak byłby niesłychanie skomplikowany w realizacji. Nawet gdyby – dzięki „współpracy” islamskich terrorystów – udało nam się uciszyć głosy protestu naiwnych wyznawców praw człowieka, to trudno sobie wyobrazić, jak mielibyśmy usunąć z Europy wyznawców islamu”. Zastanawiał się też, w jaki praktyczny sposób można by deportować Tatarów z Polski ze względu na bunty i zdrady tatarskie w przeszłości.

Zdort został skrytykowany także na łamach mediów prawicowych, którym Tatarzy służą jako przykrywka dla ich własnej islamofobii, jednak nie spotkały go ani ostracyzm, ani konsekwencje zawodowe. Co więcej, przez dwa tygodnie jego tekst przeszedł w zasadzie niezauważony. Był to ważny sygnał przesuwania się dopuszczalnych granic debaty na łamach najbardziej opiniotwórczych mediów.

Należy sobie postawić pytanie, czy w Polsce panuje kultura przyzwolenia dla agresji wobec muzułmanów. Trzeba ze smutkiem stwierdzić, że niestety tak. Brakuje uniwersalnego potępienia agresji na osoby o odmiennym wyglądzie (często omyłkowo za Arabów uznawani są np. Latynosi). Liderzy polityczni nie zajmują w tej kwestii jednoznacznych postaw. Akty agresji są przemilczane, mimo że równolegle w sprawie antypolskiej ksenofobii w Wielkiej Brytanii następuje reakcja na najwyższym szczeblu, z niezapowiedzianą wizytą ministrów spraw zagranicznych i wewnętrznych włącznie.

Medialne przedstawienia islamu w Polsce – spór o karykatury proroka Mahometa

Pierwsza poważna debata na temat islamu w obrębie kultury europejskiej odbywała się w Polsce w latach 2005 i 2006 przy okazji publikacji karykatur proroka Mahometa w polskiej prasie, w geście solidarności w związku z groźbami pod adresem duńskiej gazety „Jyllands-Posten”. Autor karykatur, Kurt Westergaard, został we własnym domu zaatakowany przez młodego Somalijczyka i o mało nie zginął20.

Ówczesny redaktor „Rzeczpospolitej” – Grzegorz Gauden – napisał wtedy: „Doszło do najpoważniejszego w ostatnim czasie zderzenia między dwiema wielkimi kulturami. Spór dotyczy fundamentalnych dla nas wartości. Prawa do wolności, w tym swobody wypowiedzi. Zdecydowaliśmy się przedrukować te karykatury, bo całkowicie odrzucamy metody, do których odwołali się islamscy przeciwnicy publikacji. Wolności wypowiedzi trzeba bronić. Także wtedy, kiedy nie zgadzamy się z ich treścią”21.

Premier Danii Anders Fogh Rasmussen mimo gwałtownych protestów na całym świecie i retorsji wymierzonych w jego kraj ze strony niektórych państw muzułmańskich odmówił spotkania z ambasadorami krajów arabskich protestujących przeciwko karykaturom i domagających się potępienia przez rząd ich publikacji, stając na gruncie liberalnego państwa prawa, w którym kontrowersje wokół wolności słowa rozstrzyga niezależny sąd.

Był to pierwszy tak ostry konflikt dotyczący sfery wartości pomiędzy światem zachodnim a islamem, w którym aktywny udział wzięła również Polska. Można uznać, że publikacja karykatur i opowiedzenie się za wolnością słowa było w tamtym kontekście opowiedzeniem się po stronie Zachodu, tym bardziej że świat muzułmański zareagował nie tylko protestami, lecz także zerwaniem stosunków dyplomatycznych (m.in. Irak zerwał stosunki z Danią i Norwegią), bojkotem duńskich towarów i zamieszkami pod placówkami dyplomatycznymi Danii. W pewnym sensie była to próba sił – wystąpienie na pozycjach tradycyjnie zdystansowanych wobec religii ze strony prasy europejskiej, która zastosowała wobec islamu te same kryteria co wobec innych religii, tj. nie zawahała się poddać go krytyce, a nawet wyśmiać. Mniejszość muzułmańska w znacznej mierze nie dopuszcza obrażania ich religii czy drwin z niej. Jak podaje sondaż Instytutu Gallupa, potrzeba ochrony muzułmańskich symboli religijnych i Koranu przed bluźnierstwem w krajach europejskich jest „ważna” lub „bardzo ważna” aż dla 89 proc. ankietowanych [patrz: wykres 4].

4Koncepcja zakresu debaty publicznej i rozdziału religii od państwa okazała się radykalnie inna w koncepcji postoświeceniowej Europy Zachodniej i islamu. Co ciekawe, Polska, która sama nie jest krajem o silnej oświeceniowej i sekularnej tradycji, w tym aspekcie plasowała się gdzieś pomiędzy. Sojusz sił religijnych i państwowych, uznających potrzebę szczególnej ochrony religii przed satyrą czy krzywdzącą ich zdaniem krytyką przeciwko „obozowi oświeceniowemu”, tj. lewicowo-liberalnym zwolennikom wolności słowa stojącej ponad uczuciami religijnymi, w sporze o karykatury był faktem.

Jedynym rządem na świecie, który postanowił przeprosić za publikację karykatur, był rząd Prawa i Sprawiedliwości z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem22. Hierarchia kościelna także jednoznacznie potępiła publikację. Przewodniczący Komitetu ds. Dialogu z Religiami Niechrześcijańskimi bp Tadeusz Pikus napisał w oświadczeniu: „Wolność słowa, która wyśmiewa, raniąc uczucia innych, jest wypaczoną wolnością, a solidaryzowanie się z nią jest źle pojętą solidarnością. Incydent ten potwierdza wątpliwej jakości szkołę dialogu społecznego, międzykulturowego i międzyreligijnego. Przez łamanie prawa człowieka wierzącego, zwłaszcza do należnego mu szacunku, uderza się w jego godność i wprowadza się «dyktaturę relatywizmu»23. Dla polskiej prawicy radykalizm dopuszczalnej w Europie Zachodniej czy USA krytyki prasowej był trudny do przyjęcia. Zakres tolerancji dla radykalnie odmiennych poglądów – niewielki. Polskie prawo penalizujące „obrażanie uczuć religijnych”24 jest odzwierciedleniem takiego stanu rzeczy.

Paradoksalnie większa religijność w wypadku Polaków mogłaby służyć budowaniu pomostów z kwestionującymi zasadność sekularnego prawa wspólnotami muzułmańskimi. Muzułmanów i polskich katolików podejście do „świętości” nie musiałoby koniecznie dzielić, tak jak oddziela zsekularyzowany Zachód od muzułmańskich imigrantów. W USA sojusz różnorodnych wspólnot religijnych (głównie protestanckich i katolickich fundamentalistów) opowiada się m.in. za radykalnym wsparciem dla Izraela, mimo że większość amerykańskich Żydów popiera demokratów. Tzw. „pas biblijny” (Bible Belt), tj. stany w USA, w których większość stanowią chrześcijańscy fundamentaliści, odgrywa bardzo istotną rolę w republikańskich prawyborach prezydenckich; kieruje do Izby Reprezentantów i do Senatu radykalnie konserwatywnych polityków, pokazuje, że możliwe są strategiczne sojusze religijnych fundamentalistów przeciwko sekularnemu państwu, nawet jeśli – jak w wypadku protestantów i katolików – występuje między nimi zadawniony głęboki konflikt (wywodzący się jeszcze z czasów zerwania Anglii z Rzymem).

Benjamin Barber w klasycznej już pracy „Dżihad kontra McŚwiat” opisuje modernizację i sprzeciw wobec niej25. Według niego świat jest areną starcia procesów globalizacji z „dżihadem” definiowanym szeroko, szerzej niż tylko w świecie arabskim, jako sprzeciw wobec nowoczesności, kosmopolityzmu, sekularyzacji. W tych kategoriach polscy religijni czy narodowi fundamentaliści sytuują się blisko swojego wroga, czyli muzułmańskiego fundamentalizmu, stanowią więc lokalną wariację tej samej odpowiedzi na globalny proces. Interpretacja Barbera stawia nas w sytuacji konfrontacji „dwóch dżihadów”. Muzułmański fundamentalizm i europejski nacjonalizm, mimo że wspólnie są wrogie globalizacji, w co najmniej równym stopniu wrogie są także sobie.

Przedstawienia medialne muzułmanów – zamachy w Paryżu i kryzys uchodźczy

6 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Zagadnienie islamofobii stało się palące w momencie, w którym tematem numer jeden w Unii Europejskiej stał się niekontrolowany napływ uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki. Kryzys uchodźczy nie sięgnął wprawdzie Polski bezpośrednio, jednak setki tysięcy uchodźców, którzy przedzierali się przez Turcję, Bałkany i południowe Włochy do Niemiec i innych bogatych krajów UE sprawiły, że konieczność rozwiązania problemu stała się istotna dla całej wspólnoty. Propozycja tzw. kwot uchodźców wzbudziła gwałtowny opór krajów dawnego bloku komunistycznego, które nie zostały dotknięte kryzysem, więc nie odczuwały potrzeby stosowania nadzwyczajnych rozwiązań poza tymi dotychczas obowiązującymi (rozporządzenie Dublin II, konwencje genewskie itp.). Obrazy z dworca Keleti w Budapeszcie, z Grecji, z Lampedusy, z otwierających się na uchodźców w bezprecedensowy sposób Niemiec w połączeniu z gorącą dyskusją wokół zgody na przymusowe rozlokowanie uchodźców przez Komisję Europejską (ostatecznie stanęło na nieco ponad 7 tys. osób w Polsce, ale dotychczas nawet nie rozpoczęto relokowania pierwszych uchodźców) we wszystkich krajach UE spowodowały gigantyczną społeczną falę sprzeciwu.

Na kryzys uchodźczy nałożyły się doniesienia o serii zamachów we Francji: w Paryżu na redakcję „Charlie Hebdo”, a następnie 13 listopada w klubie Bataclan i trzech innych miejscach oraz zamachu w Nicei. Każdy z nich wywołał, co zrozumiałe, ogromne poruszenie, falę solidarności z ofiarami, ale też podsycał i tak już bardzo silną niechęć do mniejszości muzułmańskiej. Utożsamienie terrorystów z całą wspólnotą islamu stawało się przyczynkiem do dyskusji o tym, czy muzułmanie w Europie stanowią zagrożenie dla jej wartości. Przytoczone poniżej relacje medialne i komentarze polityków nie pretendują do pełnej medialnej analizy dyskursu, są jednak ilustracją dla bardzo wyraźnej tendencji. Wypowiedzi polityków dominowały na portalach i serwisach informacyjnych, to do nich odnosiły się komentarze ekspertów i publicystów.

Z wyjątkiem niektórych liberalnych mediów i polityków lewicy stanowisko było jednoznaczne: Polska nie zgodzi się na żadnych uchodźców ze względu na zagrożenie, jakie stanowią oni dla bezpieczeństwa jej obywateli. Świeżo zaprzysiężony rząd Beaty Szydło ustami przyszłego sekretarza stanu ds. europejskich Konrada Szymańskieg26o odmówił wykonania nawet tych bardzo ograniczonych zobowiązań rządu Ewy Kopacz, która dopiero postawiona w sytuacji bezalternatywnej zgodziła się na przyjęcie owych 7 tys. uchodźców, a wcześniej głośno protestowała przeciwko próbom wymuszania na Polsce jakichkolwiek tzw. kwot27.

Sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców uwiarygadniał generalną linię nowego rządu przeciw „europejskiemu mainstreamowi” i dawał amunicję do walki z wrogiem zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. „Musimy dotrzeć do społeczności muzułmańskiej, która nienawidzi tego kontynentu i chce go zniszczyć. Musimy dojść również do lewicowych ruchów politycznych, które z uporem uważają, że należy się w dalszym ciągu otwierać” – mówił minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski w RMF FM. „Słyszę od rana dyskusje tego oszalałego lewactwa, które tłumaczy nam, że absolutnie to państwa zachodnie są winne, to myśmy nie stworzyli warunków do integracji dla tych ludzi. Biczowanie się, iż cała nasza cywilizacja jest ułomna, to ślepa uliczka” – odpowiedział na pytanie, czy zamachy w Paryżu można wiązać z falą uchodźców28.

Każdy zamach powodował, że opinie wcześniej radykalne, jak cytowana poniżej opinia Łukasza Warzechy z wPolityce.pl, zaczęły nadawać ton w głównym nurcie debaty: „[…] [To] oczywiste, że celem fanatyków jest wywołanie konfliktu pomiędzy muzułmanami, mieszkającymi w Europie, a jej rdzennymi mieszkańcami. Dlatego trzeba unikać stosowania odpowiedzialności zbiorowej. Zarazem jednak nie wolno dłużej unikać stwierdzenia podstawowego faktu: że źródłem problemów jest odmienność kulturowa, a pożywką dla fanatyków jest islam w jednej ze swoich, wcale nie najmniej popularnych, postaci. Werbalne potępienie zamachów przez francuską Radę Kultu Muzułmańskiego ma pewne znaczenie, lecz nie zapominajmy, że islam jest religią skrajnie zdecentralizowaną, a organizacje takie, jak rada nie mają żadnej mocy regulacyjnej wobec radykalnych imamów, którzy mogą głosić pochwałę fanatyzmu tuż pod jej nosem. Nawet jeśli wciąż większość żyjących w Europie muzułmanów odcina się od takich aktów (czego w obecnej chwili trudno być pewnym), to w najlepszym przypadku pozostają bierni. Czy gdziekolwiek odbył się masowy muzułmański protest przeciwko islamskiemu terroryzmowi? Czy wiadomo, aby jakakolwiek grupa europejskich muzułmanów efektywnie współdziałała ze służbami na rzecz ujawniania dżihadystów? Nie”29. Nawet fragmenty, w których autor sam sobie zaprzeczał – i to w tym samym akapicie (fragmenty pogrubione) – nie zmieniały podstawowego faktu – tę walkę wygrywali, i to zdecydowanie, przeciwnicy polityki otwartości na uchodźców i radykalni krytycy islamu. Notabene protesty się odbywały, i to masowe30, a informację prowadzącą do poznania tożsamości „mózgu” paryskiej operacji ujawniła policji muzułmanka31, o czym w Polsce w krótkiej notce poinformował niszowy antymuzułmański portal Euroislam.pl32.

W debacie pojawiały się bardziej wyważone eksperckie wypowiedzi. Andrzej Barcikowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, stwierdził, mocno upraszczając, że zamachy biorą się z braku możliwości społecznego awansu muzułmanów w Europie Zachodniej, gdyż dla młodych bezrobotnych wyznawców islamu autorytetami stają się radykalni imamowie33. Sławomir Sierakowski na łamach lewicowej „Krytyki Politycznej” pisał: „Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu”34. Wypowiadali się także eksperci, których interpretacje można by podważać, o czym świadczy ta relacja z portalu popularnego tabloidu: „To dopiero początek! To efekt polityki francuskiej i ich mocarstwowych planów” – mówi o zamachach w Paryżu ekspert ds. stosunków międzynarodowych i znawca kultury islamu dr Wojciech Szewko. Sygnalizuje też, że „istnieją plotki o radykalnych uciekinierach niemieckich, którzy mogli się pojawić w Polsce”35. Znaczenie tych odmiennych od głównego nurtu głosów, a przede wszystkim ich ranga były nieporównywalne z dominującą narracją o „zagrożeniu” ze strony muzułmanów generalnie i uchodźców w szczególności.

Kolejne zamachy stawały się pretekstem do dyskusji, czy model integracji muzułmanów zawiódł. Kwestia kryzysu uchodźczego i dyskusja o przyjmowaniu – na wniosek Brukseli – uchodźców w Polsce uczyniła temat wcześ>niej gorący i emocjonujący, ale wciąż odległy, tematem bliskim. „Zagrożenie” stało się czymś realnym – i trzeba było zareagować. Milczy się o tym, że jedno ma związek z drugim. Założenie, w którego ramach to na muzułmanach czy raczej ich rzecznikach (przeciwnikach stereotypizacji) leży konieczność udowodnienia, że muzułmanie jako całość w Europie Zachodniej nie są rozsadnikiem terroryzmu. W ramach tego przedstawienia każda odmienność – burkini, zasłanianie twarzy, tradycyjna rola kobiety, rytualny ubój zwierząt – przynależą do kategorii wzmacniania stereotypu groźnego obcego.

Miałem okazję występować m.in. z Łukaszem Warzechą w sztandarowym programie „Debata” w TVP, przedstawianym jako poważna dyskusja na temat uchodźców w godzinach najlepszej oglądalności i przyglądać się tej manipulacji od wewnątrz36. W trzeciej części programu żonę opozycjonisty z Tadżykistanu skazanego na 15 lat więzienia w obozie dla uchodźców na warszawskim Targówku przedstawiono jako żonę terrorysty, którego ugrupowanie walczy o ustanowienie kalifatu w Azji Środkowej we współpracy z Al-Kaidą. Partia Islamskiego Odrodzenia Tadżykistanu, o której była mowa w materiale, jest ugrupowaniem opozycyjnym, działającym przez lata w sposób legalny, ostatecznie zdelegalizowaną przez autorytarne władze Tadżykistanu dopiero w roku 2015. Jej działacze, którzy występowali przeciwko terrorystycznym metodom walki, byli prześladowani, torturowani, skazani na wieloletnie wyroki więzienia. Przedstawienie kobiety nieświadomej kontekstu, w jakim zostanie ukazana, jako żony terrorysty ukrywającej się przed wymiarem sprawiedliwości w Polsce było skrajnie nieuczciwą manipulacją narażającą ją na poważne zagrożenie. List do TVP, wysłany przez Ludwikę Włodek, socjolożkę, pisarkę i znawczynię Azji Środkowej pozostał, wedle mojej wiedzy, bez odpowiedzi37.

Poprzedzająca materiał debata była sformułowana w sposób mający wykazać niegotowość – mentalną i praktyczną – Polaków do przyjęcia uchodźców. Kontekst, dla którego ci uchodźcy w ogóle znaleźli się w Europie, został w zasadzie pominięty. Za „eksperta” uchodzi m.in. Miriam Shaded38, walczącą otwarcie z islamem. W ten sposób jako równoważne przedstawia się głosy osób, które mówią o delegalizacji Koranu, i te, które próbują tłumaczyć kontekst, w jakim Unia Europejska, w tym Polska, znalazła się w związku z kryzysem uchodźczym wywołanym przede wszystkim przez wojnę w Syrii. W sondzie towarzyszącej programowi głosujący w stosunku 95 do 5 poparli wniosek o to, żeby Polska nie przyjmowała uchodźców39.

Medialne relacje i opinie islamofobicznych komentatorów charakteryzuje jedna lub wiele z opisanych metod. W ewidentny sposób lokują się one po stronie „zamkniętej wizji” islamu, opisanej w raporcie o islamofobii dla Runnymede Trust:

  1. wyrwanie z kontekstu szokujących, często okrutnych przykładów zachowań muzułmanów;
  2. podparcie ich cytatami z Koranu lub osób, które wypowiadają się, zdaniem autorów, w „imieniu” islamu, umieszczając poszczególne niepowiązane ze sobą wydarzenia w kontekście;
  3. pokazanie słabej, nieadekwatnej reakcji w Europie Zachodniej, gdzie doszło do danego wydarzenia. Cytowanie wyrwanych z kontekstu wypowiedzi osób, które mają usprawiedliwiać zachowania muzułmańskich fundamentalistów;
  4. Mniej szokujące, ale powszechne przykłady łamania zachodnich standardów w Europie Zachodniej przez tzw. „zwykłych muzułmanów”;
  5. Przedstawianie skrajnych, nieakceptowalnych zachowań jako typowych, ilustrujących to, czym jest islam, np. wiek poślubianych kobiet;
  6. statystyki, które mają udowodnić nielojalność muzułmanów, nieakceptowanie przez nich zachodniego porządku;
  7. przedstawianie islamu jako całości;
  8. muzułmanie przedstawiani nie tylko jako wspólnota religijna, lecz także rodzaj tajnej struktury o tych samych celach politycznych. Teorie spiskowe powielające zimnowojenne schematy, w których komuniści spiskowali, żeby obalić rząd USA w czasach maccartyzmu, czy antysemickie teorie o Żydach, którzy rządzą światem.

Takie zjawisko nie jest czymś zupełnie swoistym dla polskich mediów. Jeśli chodzi o treść, to o jej doborze decydują różne czynniki. Przede wszystkim założenie o istniejących różnicach i podziale na Wschód i Zachód, muzułmanów i niemuzułmanów, często z podkreśleniem niższości tych pierwszych, nie odbiega od tego prezentowanego przez brytyjską prasę, np. „Daily Telegraph”, które dzieli społeczeństwo na Brytyjczyków i muzułmanów, mimo że ci drudzy są pełnoprawnymi obywatelami kraju40. Terroryzm, poniżanie kobiet, fundamentalizm religijny to częste tematy nie tylko brytyjskich, lecz także amerykańskich publikacji.

James Fallows na łamach „The Atlantic” już w roku 1996 oskarżał media o podkopywanie fundamentów demokracji, między innymi w związku z fałszywą zasadą równowagi, w której argumenty obu stron przedstawia się jako równoprawne, podobnie jak słabości i mocne strony kandydatów, mimo że w żadnym razie nie mogą być one porównywalne, pozorując pluralizm, a faktycznie negując sens debaty publicznej41.

Podobna fałszywa równowaga panowała również w polskich mediach. Dziennikarze „tylko zadawali pytania”: „Czy zamachy to jest kwestia nieudanej integracji muzułmanów w Europie?”, „Czy napływ uchodźców grozi nam kolejnymi zamachami?”. Dla uatrakcyjnienia debaty poszukiwali coraz radykalniejszych głosów. Budowali atmosferę strachu, przywoływali zmyślone lub niemal zmyślone fakty, jak słynne „strefy szariatu w Szwecji”, do których policja rzekomo się nie zapuszcza (co zdementowała ambasada Szwecji w Warszawie), z przemówienia prezesa PiS-u Jarosława Kaczyńskiego42.

Władza ramy – czyli jak komunikacja kształtuje przekonania

Manuel Castells, wybitny hiszpański socjolog, opisuje system, w którym procesy komunikacji, zaprogramowane i kontrolowane odpowiednio przez elity, mogą znacząco wpłynąć na przekonania odbiorców, a tym samym zmienić ich polityczne wybory43. Polityka dziś toczy się w mediach i przez media, do jej analizy należy zastosować narzędzia dekonstruujące władzę medialną.

Według badań Pew Research Center tylko 7 proc. informacji może liczyć na zwiększoną uwagę widzów amerykańskich mediów44. Są to informacje, które budują poczucie zagrożenia, odnoszą się do bezpieczeństwa oraz informacje donoszące o łamaniu konwencji społecznych. Bodźce w postaci newsów

wystarczą do tego, żeby wzbudzić odpowiednią reakcję, nie potrzeba samodzielnego przeżycia określonej sytuacji. Zgodnie z opisanym wcześniej mechanizmem emocje powodują skupienie uwagi na danym problemie i skłaniają do poszukiwania większej ilości informacji na jego temat10. Newsy medialne mogą budzić w odbiorcach gniew i niepokój. Niepokój służy unikaniu ryzyka i uruchamia skrypty racjonalne, gniew osłabia ocenę ryzyka, zwiększa zachowania ryzykowne, uruchamia skrypty emocjonalne. Gniew i niepokój wobec interwencji Amerykanów w Iraku w roku 2003 decydował o tym, czy dana osoba popierała wojnę, czy się jej sprzeciwiała.

5 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Newsy telewizyjne (główne źródło informacji politycznych) ustalają ważność określonych tematów poprzez powtarzanie wiadomości, umieszczanie poszczególnych wydarzeń w nagłówkach, zwiększanie czasu poświęconego danej informacji, podkreślanie ważności informacji, dokonywanie wyboru słów i obrazów ilustrujących wydarzenie oraz zapowiadanie informacji, która pojawi się w wiadomościach. Tworzenie ramy odbywa się za pośrednictwem struktury i formy narracji oraz poprzez dobór dźwięków i obrazów.

Castells wyróżnia trzy elementy procesu tworzenia ram w umysłach za pomocą przekazu. Są to: wyznaczanie hierarchii tematów (agenda-setting), wyjaskrawianie (priming) i ramowanie (framing).

Hierarchizowanie tematów przez odbiorców odbywa się na podstawie tego, w jaki sposób media podkreślają wagę danej informacji. „Badania wskazują też, że świadomość widowni, zwłaszcza dotycząca kwestii politycznych, jest silnie związana z czasem, jaki poświęcają jej media o zasięgu krajowym”45.

Wyjaskrawienie, jak podaje za Scheufelem i Tewksburym Castells, polega na tym, że treść przekazu sugeruje go jako punkt odniesienia do innych tematów, niezwiązanych nawet wprost z tym przekazem. W efekcie odbiorca zaczyna oceniać polityków czy debatę publiczną przez pryzmat wyjaskrawionego tematu.

Ramowanie jest procesem „wybierania i podkreślania pewnych aspektów wydarzeń i kwestii oraz tworzenia między nimi związków w celu propagowania określonej interpretacji, oceny lub rozwiązania”. Co ważne, „tylko te ramy, którym udaje się połączyć przekaz z ramami istniejącymi wcześniej w umyśle, stają się aktywatorami przewodzenia”46.

Gdyby założyć, że w Polsce otrzymaliśmy podobną jak w innych krajach Europy dawkę informacji na temat muzułmanów, terroryzmu, uchodźców i w efekcie wzrost nastrojów islamofobicznych był większy niż gdzie indziej, oznaczałoby to, że albo informacje podane w polskich mediach były sformatowane tak, by uruchamiać ramy strachu, niechęci, a nie np. współczucia lub też że zbliżona treściowo informacja dała inny efekt ze względu na wcześniej istniejące uwarunkowania. Analiza porównawcza przekazu w polskich i zachodnich mediach na tle stosunku do muzułmanów byłaby tu ciekawym i wiele wyjaśniającym zabiegiem.

Ramowanie to nie „formatowanie”, ale raczej aktywizowanie odpowiednich sieci neuronowych, co zakłada, że określone schematy powstały już w mózgu odbiorcy i reagują – bazując na informacjach i emocjach już zgromadzonych – na określony komunikat. Jeśli jest on powtarzany i nie wystąpi zjawisko przeciwramy inaczej definiującej dane zjawisko, to interpretacje zaczynają się utrwalać.

Opisywany przez Castellsa proces kształtowania opinii publicznej to nic innego niż najbardziej wyrafinowany przykład smart power, pojęcia zdefiniowanego przez Josepha K. Nye’a, gdzie zamiast koercji czy próby przekonania do własnego poglądu najbardziej efektywnym mechanizmem jest takie ułożenie agendy i zdefiniowanie problemu, żeby obiekt naszego działania nieświadomie zadziałał zgodnie z naszym interesem47.

Polityczne elity głównego nurtu sprawują największą kontrolę nad ramami newsów. Poziom ich kontroli się intensyfikuje, kiedy ramy

newsów odwołują się do wydarzeń spójnych kulturowo (np. obrony państwa przed wrogiem po wydarzeniach z 11 września 2001 r. lub w czasie wojny). Wpływ ram medialnych na elity polityczne okazuje się wyraźniejszy, kiedy decyzje polityczne nie są pewne. Przeciwramy, żeby okazały się skuteczne, muszą być zakorzenione kulturowo albo mieć wsparcie przynajmniej części elit i mediów, które podzielają dany punkt widzenia48.

Bardzo istotne jest również to, czy w mediach panuje jednomyślność w ocenie danego tematu – przykładowo jednomyślność panowała w kwestii 11 września i konieczności prowadzenia wojny z terroryzmem. W warunkach walczącej o dominację ramy bardzo ważnym elementem jest przedstawianie jej jako już dominującej – tę rolą odgrywają przede wszystkim sondaże opinii publicznej, ale także teksty opinii w gazetach, wypowiedzi komentatorów w telewizjach i radiu, a ostatnio w znacznej mierze ton nadają media społecznościowe, zwłaszcza ważny w kręgach opiniotwórczych Twitter. Konformizm elit i natura współczesnej polityki polega na tym, że po wstępnym ustaleniu hierarchii sił szybko znika potrzeba zmiany tej hierarchii, następuje chęć dostosowania się i niewalczenia z tym, co postrzegane jest jako opinia publiczna. Problem polega na tym, że im bardziej ulega się danej ramie zamiast występować z własną kontrramą, tym bardziej oddaje się pole (odbiorcę) przeciwnikowi, uniemożliwiając sobie przedstawienie spójnej i skutecznej kontrnarracji w danym temacie, co oznacza konieczność próby podjęcia innego zagadnienia lub dostosowania się do wyznaczonego pola przez przeciwnika.

Taki mechanizm wystąpił w Polsce, gdzie po stronie elit politycznych nie znalazła się żadna grupa, która w sposób zdecydowany i jednoznaczny przeciwstawiłaby ramę strachu i zagrożenia ze strony uchodźców (powiązanej z ramą terroryzmu) innej ramie, np. dumy i otwarcia w geście solidarności, zakorzenionej w historycznym doświadczeniu przymusowej emigracji i wojny. Potwierdzają to sondaże opinii publicznej. Według powtarzanych od maja 2015 r. badaniach CBOS-u w ciągu 14 miesięcy liczba osób niechętnych wobec przyjmowania uchodźców wzrosła dwuipółkrotnie, z 21 proc. do 53 proc., a liczba zwolenników ich przyjmowania spadła z 72 proc. do 40 proc. [patrz: Wykres 5]49.

5W omówieniu cytowanego badania pada spostrzeżenie, że w wypadku pytania o relokację do Polski uchodźców z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, znajdujących się na terenie UE, wyniki są jeszcze bardziej jednoznaczne: 66 proc. przeciw, 26 proc. za. „Mimo że w pytaniu nie ma mowy o pochodzeniu uchodźców, na wykresie prezentującym stosunek Polaków do pomocy osobom uciekającym przed wojną wyraźnie zaznaczają się ataki terrorystyczne. Do zamachu w Paryżu (w listopadzie 2015 r.) opinia publiczna była na ogół przychylna przyjmowaniu uchodźców, choć w przeważającej części za słuszne rozwiązanie uznawano azyl tymczasowy. Po tych wydarzeniach przewagę liczebną zyskali niezgadzający się na ich przyjmowanie, którzy od tego momentu stanowią ponad połowę badanych. Kolejny wzrost poziomu sprzeciwu w tej sprawie, który nastąpił po zamachu w Brukseli (w marcu 2016 r.), miał już charakter krótkotrwały”.

Niemiecki politolog mieszkający w Polsce, Klaus Bachmann, w odniesieniu do niechętnych uchodźcom deklaracji Polaków zauważył na spotkaniu w Fundacji Batorego, że przy takich nastrojach społecznych obecnie żaden polski rząd nie mógłby w kwestii uchodźców prowadzić innej polityki niż rząd PiS-u50.

Setki tysięcy uchodźców przestały być tematem „samym w sobie”, a stały się jedynie odpryskiem debaty o terroryzmie w Europie. Radykalizmem stało się w Polsce głoszenie wcześniej zupełnie umiarkowanego „centrowego” postulatu przyjmowania ograniczonej liczby uchodźców. Podjęcie walki w ramach tak zdefiniowanego sporu („Czy mimo wszystko powinniśmy przyjmować uchodźców?”) było z góry skazane na porażkę.

Zakończenie

Problem islamofobii jest zjawiskiem realnym i narastającym. Nie jest łatwo znaleźć odpowiedź na pytanie, czemu akurat w Polsce – która nie ma większych doświadczeń z mniejszością muzułmańską i której nie dotknął ani żaden atak terrorystyczny, ani kryzys uchodźczy – zjawisko islamofobii występuje z taką intensywnością. Wydaje się, że doszło do splotu kilku czynników i dopiero ich dokładne zbadanie pozwoli na udzielenie jednoznacznych odpowiedzi. Przede wszystkim warto wykorzystać wiedzę i doświadczenie z badań nad antysemityzmem. Co prawda w Polsce historia Żydów i muzułmanów jest nieporównywalna, jednak mechanizm konstruowania inności muzułmanina w ramach dyskursu zachodniego – a także w warunkach polskich – przypomina uderzająco to, w jaki sposób konstruowano bazujące na sklejeniu kategorii religijnej i rasowej pojęcie Żyda. Jak pisze Katarzyna Górak-Sosnowska: „idea kulturowego determinizmu Saida jest bardzo popularna w Polsce”, a muzułmanin, wobec braku możliwości osobistego z nim kontaktu, pełni tu funkcję „odległego obcego”51.

Obiecującym tropem w odkryciu przyczyn islamofobii jest analiza dyskursu medialnego na temat muzułmanów w połączeniu z zastosowaniem teorii neuropsychologicznych do badań nad komunikacją polityczną i polityką. Komunikaty dotyczące zamachów terrorystycznych w Paryżu były zestawiane z tematem muzułmanów oraz uchodźców i tworzyły skrypty wywołujący ogromny efekt społeczny oraz polityczny, co potwierdzało teorie Manuela Castellsa. Żeby uzyskać twarde dane dotyczące postaw islamofobicznych, należałoby przeprowadzić badania na grupach konfrontowanych z tradycyjnymi zachowaniami kojarzonymi z muzułmanami (np. modlitwa w miejscu publicznym) w zależności od kontekstu, w jakim są one przedstawiane – czy jest to tradycyjny kraj muzułmański, czy kraj europejski, czy też np. modlitwa terrorystów, film dokumentalny albo materiał prasowy. Warto poddać analizie szczególnie reakcje na materiały filmowe, tzw. migawki, z głównych wydań dzienników telewizyjnych, w których aktom terrorystycznym (podłożonym bombom, dekapitacji) towarzyszą obrazy przedstawiające muzułmanów w tradycyjnych strojach lub modlących się, i zbadać, jaki wpływ na postawy wobec islamu mają tak zmontowane materiały.

Ciekawa byłaby analiza porównawcza przekazów medialnych w kilku krajach europejskich oraz w Polsce pod kątem intensywności przekazu dotyczącego terroryzmu, muzułmanów oraz uchodźców. Gdyby się okazało, że przekazy te są zbliżone, oznaczałoby to, że Polacy pozostają bardziej podatni na islamofobię lub że skrypty uruchamiane za pomocą określonych przekazów medialnych działają na nich silniej. Gdyby jednak wyszło na to, że polskie przekazy medialne są bardziej nacechowane otwartą bądź ukrytą stereotypizacją islamu, wówczas to one byłyby odpowiedzialne za nieproporcjonalny do problemu wzrost islamofobii w Polsce.

Bez tworzenia uruchamiającej odpowiednie skrypty w mózgu narracji (ramy) dany przekaz nie może być skuteczny – zwłaszcza wtedy, gdy bazuje wyłącznie na suchych faktach. Jeśli tworzy się ramę, w której zestawia się zamachy terrorystyczne z uchodźcami, i do takiej dyskusji zaprasza ekspertów, to nawet ktoś tłumaczący, że nie można pociągać do odpowiedzialności całej grupy, w kontekście całej konstrukcji przekazu wyda się skrajnie niewiarygodny. Będzie wzmacniał stereotyp spisku elit próbujących ukryć prawdę przed społeczeństwem. Teoria komunikacji wyjaśnia, dlaczego próby objaśniania i tłumaczenia, czym jest islam w takim kontekście, okazały się społecznie zupełnie nieskuteczne. Jedynym sposobem byłoby wytworzenie innego skryptu – z innym przekazem – i odpowiednie jego nagłośnienie.

Tu dochodzimy do kolejnego elementu, czyli braku silnego i jednoznacznego głosu elit politycznych w Polsce sprzeciwiających się utożsamianiu islamu z terroryzmem i przede wszystkim zamachów terrorystycznych z uchodźcami. Ustąpienie pola tym, którzy na islamofobii zdobywali polityczne korzyści, sprawiło, że nastroje społeczne, początkowo akceptujące przyjęcie uchodźców, jednoznacznie zmieniły się na wrogie uchodźcom. Żaden polityk i żaden rząd nie mógłby w takich warunkach optować za przyjmowaniem uchodźców.

Islamofobia ma daleko idące konsekwencje społeczne i polityczne. Jest na rękę muzułmańskim terrorystom. Dzięki niej mogą oni pozyskiwać kolejnych wyalienowanych członków społeczności Europy Zachodniej. Muzułmanie widzą, że nie są obywatelami pierwszej kategorii. Poczucie niższości i upokorzenie prowadzą do poszukiwań ideologii, która może dać odpór poniżeniu, zapewnić poczucie wartości.

Podsycanie konfliktu na linii Zachód–islam jest jednym z najważniejszych celów i narzędzi budowania własnego wpływu przez liderów dżihadu, co potwierdza lektura prywatnego listu, który lider światowej Al-Kaidy – Ajman al-Zawahiri – napisał do przywódcy irackiej gałęzi Al-Kaidy, al-Zarkawiego. Wyrazisty konflikt z „niewiernymi”, taki jak w Iraku, oraz globalny konflikt wynikający z „prześladowania” muzułmanów są zdaniem ówczesnego lidera Al-Kaidy kluczem do zwycięstwa52. Jednym z najlepszych narzędzi propagandowych i rekrutacyjnych Al-Kaidy jest założenie, że Zachód znajduje się w stanie wojny z islamem i muzułmanami – argument, który jest wzmacniany każdego dnia przez tych, którzy sugerują, że wszyscy muzułmanie są terrorystami i wszyscy ci, którzy wyznają islam, stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa USA53.

Narastająca islamofobia w Polsce i Europie jest pokłosiem tego, w jaki sposób definiuje się tożsamość muzułmańską, ale też sposobu formułowania medialnych i politycznych komunikatów oraz ich wykorzystywania. Bez zrozumienia natury tych procesów ci, którym za względów moralnych, społecznych i politycznych zależy na tym, by islamofobię ograniczać, będą skazani na porażkę.

Tekst bazuje na pracy licencjackiej „Islamofobia w Polsce: przyczyny i konsekwencje” napisanej w Katedrze Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego pod kierunkiem dr Marty Woźniak-Bobińskiej.

1 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Warszawa 2014, s. 10.

2 A. Stefaniak, Postrzeganie muzułmanów w Polsce: raport z badania sondażowego, Centrum Badań nad Uprzedzeniami, Warszawa 2015, s. 4.

3 K. Górak-Sosnowska, Dz. cyt.

4 K. Sadowa, Muzułmanie w Europie – asymilacja czy koegzystencja?, „Wrocławskie studia erazmiańskie”, zeszyt VIII, Wrocław 2014., s. 374.

5 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 4.

6 J. Baudrillard, Symulakry i symulacja, Warszawa 2005, s. 134.

7 Stosunek Polaków do innych narodów, badanie CBOS, luty 2012 r.

8 K. Górak-Sosnowska, Wizerunek islamu i muzułmanów w Polsce w świetle badań socjologicznych, [w:] Współczesne problemy świata islamu, M. Malinowski, R. Ożarowski (red.), Gdańsk 2007, s. 141–153.

9 Ariadna, Ogólnopolski panel badawczy, <http://panelariadna.pl/userpanel.php> (26 września 2016 r.).

10 Patrz: selektywny dobór informacji przez filtr istniejących już matryc poglądów i postaw – M. Castells, Władza komunikacji, Warszawa 2013; D. Westen, Mózg polityczny, Poznań 2014; J. Haidt, Prawy umysł, Smak Słowa, Sopot 2014.

11 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 22.

12 Brunatna księga, Stowarzyszenie Nigdy Więcej, nr 22, 2016, s. 1–14.

13 Raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI), <https://www.coe.int/t/dghl/monitoring/ecri/Country-by-country/Poland/POL-CbC-V-2015-20-POL.pdf> (18.07.2016 r.).

14 P. Marszałek, Zestawili komentarze Polaków ze zdjęciami nazistów. Przerażające, jak bardzo pasują, <http://natemat.pl/154067,blokowanie-mozliwosci-komentowania-tekstow-o-uchodzcach-nic-nie-zmieni> (26 czerwca 2016 r.).

15 Agora zablokowała w swoich serwisach możliwość komentowania tekstów o uchodźcach, <http://www.press.pl/tresc/40986,agora-zablokowala-w-swoich-serwisach-mozliwosc-komentowania-tekstow-o-uchodzcach> (28 września 2016 r.).

16 Tamże, s. 11.

17 Fanpage Trends, Sotrender, sierpień 2016 r., <https://www.sotrender.pl/trends/facebook/reports/201608/ngo#trends> (20 września 2016 r.).

18 „Newsweek”, nr 17/2012.

19 D. Zdort: Dokąd deportować Tatarów, „Rzeczpospolita”, 6 lutego 2015 r., <http://www.rp.pl/artykul/1177173-Dominik-Zdort–Dokad-deportowac-Tatarow.html?template=restricted> (24 września 2016 r.).

20 Karykatury Mahometa. Między satyrą a bluźnierstwem, <http://www.dw.com/pl/karykatury-mahometa-między-satyrą-a-bluźnierstwem/a-18756602> (18 września 2016 r.).

21 „Rzeczpospolita”, 4–5.02.2006, s. A5.

22 K. Fuchs, I.C. Kamiński, Spór wokół publikacji karykatur Mahometa, „Problemy współczesnego prawa międzynarodowego, europejskiego i porównawczego”, vol. VII, 2009.

23 Karykatury Mahometa – dezaprobata biskupów, 4 lutego 2006, <http://www.kosciol.pl/article.php/20060204212952134> (18 września 2016 r.).

24 Art. 196 Kodeksu karnego: Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.

25 B.R. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, Warszawa 2007.

26 Wobec tragicznych wydarzeń w Paryżu Polska nie widzi politycznych możliwości wykonania decyzji o relokacji uchodźców, http://wpolityce.pl/swiat/271757-polska-musi-zachowac-pelna-kontrole-nad-swoimi-granicami-nad-polityka-azylowa-i-migracyjna, opublikowano 14 listopada 2015 r. (22 września 2016 r.).

27 RMF FM, <http://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-zaden-unijny-kraj-nie-zrobil-ws-uchodzcow-mniej-niz-rzad-ewy,nId,1922022> (20 września 2016 r.).

28 Zamach w Paryżu. Przyszły minister ds. europejskich: „Nie wykonamy decyzji o przyjęciu uchodźców”, „Gazeta Wyborcza”, 14 listopada 2015 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19186929,zamach-w-paryzu-przyszly-minister-ds-europejskich-przeciw.html> (24.09.2016 r.).

29 Ł. Warzecha, Zamachy w Paryżu. To jest otwarta wojna. Wojna tutaj, u nas, na naszym kontynencie, nie na Bliskim Wschodzie, 14 listopada 2015 r., <http://wpolityce.pl/polityka/271740-zamachy-w-paryzu-to-jest-otwarta-wojna-wojna-tutaj-u-nas-na-naszym-kontynencie-nie-na-bliskim-wschodzie> (23 września 2016 r.).

30 Reakcje świata muzułmańskiego na zamach w Paryżu, Notatka BBN, <http://www.bbn.gov.pl/pl/prace-biura/publikacje/analizy-raporty-i-nota/6404,Notatka-BBN-Reakcje-swiata-muzulmanskiego-na-zamach-w-Paryzu.html> (25 września 2016 r.).

31 G. Miller, S. Mekhennet, One woman helped the mastermind of the Paris attacks. The other turned him in., „Washington Post”, 10 października 2016 r., <https://www.washingtonpost.com/world/national-security/one-woman-helped-the-mastermind-of-the-paris-attacks-the-other-turned-him-in/2016/04/10/66bce472-fc47-11e5-9140-e61d062438bb_story.html> (20 września 2016 r.).

32 Przywódcę zamachowców paryskich wydała muzułmanka, <https://euroislam.pl/przywodce-zamachowcow-paryskich-wydala-muzulmanka/> (20 sierpnia 2016 r.).

33 Szef ABW: Zamachy w Paryżu to zemsta za marginalizowanie muzułmanów, „Dziennik Gazeta Prawna”, 14 listopada 2016 r., <http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/905085,abw-zamachy-payz-zemsta-za-marginalizowanie-muzulmanow.html> (25 maja 2016 r.).

34 S. Sierakowski, Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu, 14 listopada 2016 r., <http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/francja/20151114/sierakowski-zamachy-paryz-uchodzcy> (23 września 2016 r.).

35 Ekspert o zamachach w Paryżu: to dopiero początek!, <http://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/zamachy-w-paryzu-ekspert-o-przyczynach-zamachu/zf556zp> (13 listopada 2016 r.).

36 Debata: Uchodźcy, 23 lutego 2016 r., <http://vod.tvp.pl/23869358/23022016> (25 września 2016 r.).

37 L. Włodek, TVP manipuluje. Przedstawia kobietę z Tadżykistanu jako „żonę terrorysty”. To nieprawda. „Gazeta Wyborcza”, 11 marca 2016 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19754547,tvp-manipuluje-przedstawia-kobiete-z-tadzykistanu-jako-zone.html> (20 marca 2016 r.).

38 Miriam Shaded – działaczka NGO walcząca o delegalizację islamu, kandydatka do parlamentu partii KORWiN, szefowa Fundacji Estera, sprowadzającej do Polski wyłącznie uchodźców chrześcijańskich, <http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/514964,miriam-shaded-islam-konstytucja-religia-zakaz-szariat-dzihad.html> (27 sierpnia 2016 r.).

39 Debata: Uchodźcy, Dz. cyt., 55 minuta materiału (25 września 2016 r.).

40 M. Wolf, Orientalism and islamophobia as continuous sources of discrimination?, licencjat, University of Twente, Enschede 2015, <http://essay.utwente.nl/67684/>, s. 6, (28 września 2016 r.).

41 J. Fallows, Why Americans Hate the Media, „The Atlantic”, luty 1996 r., <http://www.theatlantic.com/magazine/archive/1996/02/why-americans-hate-the-media/305060/> (15 sierpnia 2016 r.).

42 Strefy szariatu w Szwecji? Jest reakcja na słowa prezesa PiS, 18 września 2015 r., <http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/jaroslaw-kaczynski-o-prawie-szariatu-w-szwecji-reakcja-szwecji,578242.html> (24 września 2016 r.).

43 M. Castells, Dz. cyt., s. 36–61.

44 Tamże, s. 162.

45 Tamże, s. 164.

46 Tamże, s. 163–164.

47 J.K. Nye, The Future of Power, New York 2011.

48 Tamże, s. 170–171.

49 Komunikat z badań CBOS, Stosunek do przyjmowania uchodźców, <http://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2016/K_111_16.PDF> lipiec 2016 r., (28 września 2016 r.).

50 Okrągły stół Fundacji Batorego, materiały własne.

51 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Dz. cyt., s. 49.

52 Cyt. za: M. Cook, Ancient religions, modern politics. The Islamic case in comparative perspective, Princeton 2014, s. 360–370.

53 A. Wajahat, E. Clifton, M. Duss, Fang Lee, S. Keyes, F. Shakir, Fear, Inc.: The Roots of the Islamophobia Network in America, Waszyngton 2011, s. V, <http://www.americanprogress.org/issues/2011/08/pdf/islamophobia.pdf> (27 września 2016 r.).

Umiejętności przyszłości: Jak i kto powinien je kształcić? :)

Co wiemy o przyszłości przydatnych umiejętności?

Mówienie o tym, jakie umiejętności powinna rozwijać polska szkoła, to zadanie trudne i czasem niewiele się różniące od wróżenia. Dzieci dziś rozpoczynające naukę wejdą na rynek pracy za mniej więcej 20 lat i będą się podejmować profesji, które pojawią się za 30, a nawet 40 lat. Trudno uznać, że w latach 70. ubiegłego wieku spodziewano się, jak na pracę wpłynie komputeryzacja, nie mówiąc już o Internecie. Nawet jeśli ktoś już wtedy przewidywał rewolucyjne zmiany w strukturze zawodów, to z pewnością nie był w stanie stwierdzić, jakie specyficzne umiejętności będą przydatne w zawodach, które dziś gwarantują absolwentom zatrudnienie, a gospodarce rozwój. Wielu specyficznych umiejętności, jak choćby tych związanych z analizą dużych zbiorów danych gromadzonych online, wtedy jeszcze nie kształtowano z tego prostego względu, że nie istniały dziedziny gospodarki, w których można by je było wykorzystać. To lekcja z przeszłości. Należy ją zrozumieć, ale i tak jej znaczenie jest niewielkie, jeśli chodzi o przewidywanie, jakie specyficzne umiejętności staną się potrzebne w przyszłości. Za jakiś czas zapotrzebowanie na określone umiejętności będzie się zmieniać jeszcze szybciej niż teraz, podobnie jak zawody, które będą wykonywać dzisiejsi uczniowie.

800px-France_in_XXI_Century._SchoolWniosek może być tylko jeden: szkoła powinna kształcić przede wszystkim umiejętności ogólne, które można będzie wykorzystać do dalszego rozwoju i budowania specyficznych umiejętności. Na przykład umiejętności matematyczne – a w szczególności umiejętność rozumowania matematycznego, analizowania danych i budowania algorytmów – są umiejętnościami na tyle ogólnymi, że dają się zaadaptować do wielu zawodów, które rozkwitają obecnie i zapewne będą się rozwijać w przyszłości. Wbrew pozorom umiejętności myślenia analitycznego, których znaczenie także będzie rosło, mogą być z powodzeniem rozwijane przez przedmioty humanistyczne i również znajdą zastosowanie w budowaniu specyficznych umiejętności przyszłości. Kiedy w USA zabrakło programistów, wiele firm poszukiwało zdolnych absolwentów kierunków humanistycznych, by ich szybko doszkolić w nowo powstałych zawodach związanych z komputerami. Wiele z tych firm na kolejnym etapie uświadomiło sobie także potrzebę połączenia pracy inżynierów z osobami o zupełnie odmiennych umiejętnościach.

Docieramy do kolejnego ważnego aspektu kształcenia w dzisiejszych czasach. Nie jest aż tak ważne, jaką wiedzę i konkretne umiejętności uczniowie posiądą. O wiele ważniejsze jest to, żeby zyskali zdolność do samokształcenia i motywację do nauki przez całe życie. Tak zwane Life-long learning skills to być może najważniejsze umiejętności, które powinni rozwijać w sobie młodzi ludzie. Wiemy już, że w przyszłości wiedza stanie się łatwo dostępna, każdy z nas będzie się mógł uczyć od najlepszych i poznawać dziedziny, które dopiero co powstały w odległych zakątkach świata. Co prawda takie możliwości istnieją już teraz, ale zwolennicy opinii, że tradycyjna edukacja to relikt przeszłości, który zostanie wkrótce zastąpiony przez nauczanie online, są zaskoczeni niewielką liczbą osób z takich możliwości korzystającą i dość mizernymi efektami takiej edukacji. Najbardziej przyziemną barierą są języki obce, a konkretnie niewystarczający poziom znajomości angielskiego. Jednak jest to przeszkoda, która w coraz mniejszym stopniu dotyczy młodych ludzi i która niedługo przestanie stanowić problem dzięki spopularyzowaniu automatycznego tłumaczenia przez komputery. Prawdziwą barierą jest natomiast brak umiejętności samokształcenia i odpowiedniej motywacji. To ona w przyszłości będzie dzielić ludzi na tych, co mogą i umieją, oraz na tych, co nie mogą i się nie nauczą. Naukowcy już teraz mówią o nowym podziale w społeczeństwie i wskazują, że on już wpływa na dramatyczny wzrost zróżnicowania dochodów i możliwości udziału w życiu społecznym.

Nauki polityczne czy szkoła branżowa?

W Polsce od kilku lat mówi się o potrzebie odnowy kształcenia zawodowego. Niestety powszechnie uważa się, że szkoły zawodowe powinny uczyć konkretnych praktycznych umiejętności związanych z danym zawodem. Dobrze by było, gdyby wręcz „dawały pracę”. Jako przykład przywołuje się szkoły zawodowe w Niemczech i bardzo niskie bezrobocie wśród młodych Niemców. Takie myślenie to pułapka, w którą od kilku lat wpadają dziennikarze, eksperci, pracodawcy i politycy. Nie jest bowiem możliwe odtworzenie niemieckiego systemu w polskich warunkach, gdzie pracodawcy nie chcą inwestować w kształcenie kadr, ponieważ łatwo mogą znaleźć pracownika i zazwyczaj tanio go przysposobić. W Niemczech system dualny także działa już tylko tam, gdzie są stabilni pracodawcy i stabilne zawody. Jednak w polskiej gospodarce takich miejsc pracy jest niewiele i twierdzenie, że kształcąc wąsko pod danego pracodawcę, gwarantujemy komuś zatrudnienie, byłoby wysoce nieodpowiedzialne.

Nie jest bowiem prawdą, że szkoły zawodowe dają pracę. Bezrobocie wśród młodych z wykształceniem zawodowym w czasach ostatniego kryzysu wzrosło do ok. 50 proc. Oczywiście, wiele z tych osób pracowało w szarej strefie lub wyjechało za granicę, ale to dokładnie pokazuje, jak słaba jest ich pozycja na rynku pracy. Bezrobocie wśród absolwentów szkół wyższych także wzrosło, ale jedynie do ok. 20 proc. Co ciekawe, osoby wykształcone, które tracą pracę, nieczęsto pozostają trwale bezrobotne. Może i absolwenci rzadko kiedy znajdują pracę od razu i często długo szukają możliwości odpowiadających ich ambicjom, jednak w ciągu roku większość osób ze stopniem magistra podejmuje pracę niezależnie od profilu studiów. Mitem jest więc stwierdzenie, że szkoły wyższe kształcą bezrobotnych, czego niestety nie można powiedzieć o wielu szkołach zawodowych.

Z drugiej strony pracodawcy narzekają, że absolwenci nie są gotowi do podjęcia pracy w ich firmach i że czeka ich długi oraz kosztowny proces przysposabiania do zawodu. Faktem jest również i to, że wielu absolwentów uczelni nie znajduje pracy w zawodach w jakikolwiek sposób związanych z ich wykształceniem. Powstaje więc postulat reformy systemu kształcenia tak, aby odpowiadał zapotrzebowaniu rynku pracy. Podobnie szkoły zawodowe mają kształcić do zawodów, na które jest zapotrzebowanie. Nie do końca wiadomo jednak, kto miałby to zapotrzebowanie określać. Czy ktoś może brać na siebie odpowiedzialność za to, że za 10 lat wciąż będą potrzebni fachowcy w danej dziedzinie? A za 20 lat? Praktycznie nie ma już takich zawodów i to powinna być odpowiedź na postulat kształcenia „pod pracodawcę”. Nie tędy droga, jeśli chcemy efektywnie inwestować w młodych ludzi.

Co nas czeka już niedługo?

Analiza danych z rynku pracy z ostatnich dekad pokazuje ogólne trendy, na które musi odpowiedzieć szkoła chcąca zapewnić sukces swoim absolwentom za 20–30 lat. Pierwszym z nich jest rozwój technologiczny. W USA i kilku najbardziej zaawansowanych krajach Europy Zachodniej widać postępujące zróżnicowanie dochodów w wyższej warstwie społeczeństwa. Oczywiście przyczyn tego trendu jest wiele, ale niewątpliwie jedną z nich są rosnące korzyści z wykształcenia, a raczej z umiejętności dostosowania się do potrzeb rynku pracy i wykorzystania szans stwarzanych przez nowe technologie w gospodarce. Warto podkreślić, że w USA różnice w dochodach między osobami z dyplomem i bez niego nie rosną tak szybko, jak różnice w dochodach osób dobrze wykształconych. To pokazuje, że wcale nie dyplom i uzyskanie typowego zawodu są obecnie najważniejsze, ale to, czy jesteśmy w stanie podnosić swoje kompetencje zawodowe po ukończeniu studiów. Przecież najszybciej rozwijające się firmy potrzebują fachowców, których w tym momencie jeszcze nikt nie kształci.

W wypadku osób o niższym potencjale najważniejszymi trendami są: automatyzacja, robotyzacja i coraz szersze wykorzystywanie komputerów. I mówimy nie tylko o maszynach w całkowicie zautomatyzowanych fabrykach, lecz także o komputerach potrafiących chociażby przeprowadzić rozmowę telefoniczną z klientem. Spotkają się z tym wszyscy pracownicy wykonujący prace rutynowe oraz te, które co prawda za rutynowe nie uchodzą, ale mogą zostać zautomatyzowane dzięki najnowszym technologiom big data. Oceny wpływu automatyzacji się różnią, ale nawet ostrożne szacunki mówią, że w krajach OECD zagrożona jest ponad połowa miejsc pracy. Miliarderzy z Doliny Krzemowej zaproponowali ostatnio wprowadzenie gwarantowanej płacy obywatelskiej, co spotkało się z zainteresowaniem i zdziwieniem jednocześnie, ale propozycja ta motywowana jest właśnie obawą o bunt obywateli, którzy stracą pracę przez wprowadzenie innowacji. To są już realne wyzwania. Chcąc na nie odpowiedzieć, musimy myśleć o tym, co mogą robić w przyszłości nasi uczniowie.

Czy prawdziwe jest jednak powszechne przekonanie, że to jedynie osoby specjalizujące się w naukach ścisłych i informatyce mają szanse na dobrą pracę w przyszłości? Zdecydowanie nie. Badania wyraźnie pokazują, że choć zapotrzebowanie na prace rutynowe systematycznie w ostatnich dekadach spada, to rośnie popyt na prace wymagające zarówno umiejętności analitycznych, jak i społecznych. Poszukiwani są i w dalszym ciągu będą pracownicy mający umiejętność krytycznego myślenia i analizowania, a dodatkowo potrafiący pracować z wykorzystaniem nowych technologii. Ale poszukiwane będą też osoby potrafiące się komunikować, pracować w zróżnicowanych grupach i radzić sobie w trudnych sytuacjach. Takie osoby w przyszłości także będą miały gwarancję zatrudnienia, o ile poznają podstawy nowych rozwiązań technologicznych.

Trendy na rynku pracy nie pozostawiają wątpliwości, że właśnie umiejętności analityczne, znajomość technologii oraz kompetencje społeczne to wyzwania przyszłości. Wykres 1 prezentuje analizy popytu na różnego rodzaju umiejętności na amerykańskim rynku pracy. Na pewno jest to gospodarka bardziej rozwinięta, o innej strukturze, ale też trendy są tak silne, że nie pozostawiają złudzeń co do zmian zachodzących już w Europie Zachodniej i zaczynających się w Polsce.

wyk3Badanie kapitału ludzkiego realizowane przez zespół pod przewodnictwem prof. Jarosława Górniaka z Uniwersytetu Jagiellońskiego od kilku lat zbiera opinie pracodawców na temat zapotrzebowania na określone grupy umiejętności. Pracodawcy rzadko narzekają na braki związane z nauczaniem tradycyjnych przedmiotów, w tym matematyki. Można to tłumaczyć zarówno dobrymi kompetencjami młodych Polaków w tym zakresie, jak i niską innowacyjnością polskiej gospodarki. Pracodawcy najczęściej wskazują na trudności w znalezieniu osób wykazujących się umiejętnościami specyficznymi dla danego stanowiska, ale ponadto zgodnie wytykają braki w samoorganizacji i kompetencjach interpersonalnych1. Nie ulega wątpliwości, że są to umiejętności, które powinna kształcić polska szkoła, i to niezależnie od tego, czy dany uczeń wybiera kształcenie zawodowe, czy też planuje zrobić doktorat.

Do listy umiejętności poszukiwanych na rynku pracy czy też gwarantujących zatrudnienie w najbliższej przyszłości można dodać także te związane z językami obcymi, w szczególności z językiem angielskim, a także rozumienie nowoczesnych technologii i umiejętność ich głębszego wykorzystania. W Polsce często myli się umiejętność prostego używania programów komputerowych z kompetencjami związanymi ze zrozumieniem, jak funkcjonują komputery i Internet czy też z kreatywnymi sposobami ich wykorzystania. Polski uczeń wciąż się dowiaduje, jak wykonać proste czynności w edytorze tekstu. Nie rozumie jednak, jak komputery działają, nie zna podstaw programowania i myślenia algorytmicznego, nie ma pojęcia, jak funkcjonuje sieć i w jaki sposób można ją wykorzystać w różnych dziedzinach niezwiązanych bezpośrednio z informatyką. Na pewno w nauczaniu technologii mamy jeszcze wiele do zrobienia i musimy odejść od myślenia, że aby prowadzić lekcje informatyki, nie wystarczy kupić sprzęt komputerowy i uczyć funkcji edytora tekstu.

Nowością, która podbiła świat edukacyjny i zdominowała programy nauczania od USA po Azję, jest uczenie tzw. character skills. W USA szczyt popularności osiągnęła koncepcja grit, co na polski można tłumaczyć jako „upartość” czy też „zdolność do osiągania celów”. Jednak początkowe sukcesy tej koncepcji obecnie poddaje się krytycznej ocenie zarówno pod względem przydatności w procesie nauczania, jak i w życiu codziennym. Krytycy pokazują liczne przykłady, w których upartość wcale nie jest cechą pożądaną, np. gdy uczeń dąży do celu, który jest dla niego nieosiągalny, i nie potrafi skorygować swoich oczekiwań. Dużo ciekawszą koncepcją, która także zdobyła w USA mnóstwo zwolenników, jest podejście przedstawione przez Carol S. Dweck w książce „Mindset: The New Psychology of Success”. To podejście w dużym uproszczeniu kładzie nacisk na uświadomienie uczniom, że mogą osiągnąć wiele, ale muszą traktować swoje porażki jako lekcje, z których należy wyciągnąć wnioski, jako pomoc i motywację do dalszej pracy w celu osiągnięcia sukcesu. Osobiście uważam, że jest to lekcja dla Europejczyków niezwykle ważna, a dla Polaków w szczególności, bowiem nasi uczniowie i nauczyciele często postrzegają porażki jako ostateczny dowód własnej słabości, a nie jako informację przydatną w dalszym rozwoju. W innych szkołach z kolei promowane jest podejście zakładające, że każdy może osiągnąć wszystko niezależnie od tego, czy jest to plan realistyczny, i bez uwzględniania informacji zwrotnej. W oczywisty sposób takie podejście sprzyja życiowym porażkom, a Carol S. Dweck nazywa je false psychology of success.

Niezależnie od tego, którą koncepcję rozwoju umiejętności społeczno-emocjonalnych przyjmiemy, nie ulega wątpliwości, że szkoły muszą traktować ich rozwój znacznie poważniej. Praca w grupie, rozwój relacji interpersonalnych, zdolności zarządzania projektem i grupą, radzenie sobie z konfliktami i własnymi emocjami czy też umiejętność budowania realistycznego obrazu samego siebie i dążenia do osiągania celów okażą się w przyszłości umiejętnościami kluczowymi, bo praca będzie mieć charakter interdyscyplinarny, grupowy, projektowy i z tych względów znacznie bardziej wymagający właśnie pod względem społecznym i emocjonalnym.

Jak zmieniać polską szkołę?

Polska szkoła wymaga zmian, ale też docenienia tego, co już się udało. Uczniowie osiągają bardzo wysokie kompetencje w zakresie tzw. umiejętności kluczowych, a więc: myślenia matematycznego, rozumowania w naukach przyrodniczych czy też rozumienia tekstu. Nasi gimnazjaliści brylują w międzynarodowych badaniach PISA, co niestety jest podważane przez pseudoekspertów lub też niedoceniane przez samych zainteresowanych: uczniów, rodziców i nauczycieli. Faktem jest, że dzięki wydłużeniu kształcenia ogólnego do 9 lat (po wprowadzeniu gimnazjów) zmniejszyliśmy liczbę uczniów z bardzo niskimi kompetencjami do poziomu w Europie rzadko spotykanego. Mamy wreszcie sporo uczniów, których zdolności matematyczne są na najwyższym poziomie i dzięki ostatniej reformie podstawy programowej przebiliśmy pod tym względem nawet Finów. Chodzi mi nie tylko o wyniki badania PISA, lecz także największego międzynarodowego badania dorosłych PIAAC, które wyraźnie pokazuje, że pod względem kluczowych umiejętności polscy nastolatkowie to najlepiej wykształcona generacja Polaków. Wzrost umiejętności analitycznych sygnalizują też badania krajowe, jak choćby duże badanie „Laboratorium myślenia”.

Trzeba docenić wysoki poziom kształcenia w polskich szkołach, a jednocześnie zwiększyć nacisk na kompetencje opisane wcześniej. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby polska szkoła się modernizowała i jeszcze lepiej rozumiała znaczenie pracy w grupie i nad projektem. Żeby odchodziła od nauczania przedmiotowego i podkreślała aspekt praktyczny, eksperymentalny oraz odnoszenia wiedzy szkolnej do rzeczywistości. Takie wątki zostały już wprowadzone do nowej podstawy programowej, ale na pewno wymagają rozwinięcia i przede wszystkim wyposażenia nauczycieli w kompetencje umożliwiające taką pracę z uczniami. Powinniśmy odejść od typowej lekcji w sali z tablicą, nauczycielem i ławkami na rzecz pracy w grupach zgromadzonych wokół jednego projektu związanego z rzeczywistym problemem i łączącym wiedzę z kilku przedmiotów. Oczywiście z szerokim wykorzystaniem nowych technologii.

Najsłabszym ogniwem polskiej edukacji nie są jednak szkoły, ale uczelnie wyższe. Niestety popularne jest narzekanie na niskie kompetencje obecnych maturzystów, ale dane nie pozostawiają złudzeń. Ich kompetencje są znacznie lepsze niż jeszcze 10 lat temu, ale szkoły wyższe przyjmują niemal każdego, co w czasach niżu demograficznego powoduje, że poziom polskich studentów rzeczywiście jest coraz niższy. Uczelnie niepotrzebnie nastawione są na kształcenie akademickie w czasach, gdy przyjmują na studia magisterskie niemal połowę populacji. Czas wprowadzić stopnie zawodowe i kierunki, które podnosiłyby ogólne i praktyczne umiejętności studentów, ale nie kładły nacisku na kształcenie czysto akademickie. Czas wprowadzić także bardziej klarowne wymagania co do jakości i efektów kształcenia na polskich uczelniach, które można opuścić z dyplomem niepopartym realnymi umiejętnościami.

Warto znowu odwołać się do badania PIAAC, które pokazało nie tylko bardzo smutny obraz efektywności polskiego szkolnictwa wyższego, lecz także brak edukacji dorosłych. Jako jeden z niewielu krajów nie podnosimy kompetencji młodych ludzi po tym, jak opuszczą szkołę. Umiejętności kluczowe zwykle pozostają u nich na takim samym poziomie jak po maturze. Wyjątkiem są choćby przyszli inżynierowie podnoszący umiejętności matematyczno-analityczne. W krajach skandynawskich kompetencje kluczowe są rozwijane także w pracy, podczas gdy w Polsce obserwujemy spadek ich poziomu już od zakończenia edukacji formalnej. Można odwrócić pytanie o zmiany nauczania w polskiej szkole tak zdecydowanie ostatnio stawiane przez wielu pracodawców. Zapytajmy więc, kiedy to pracodawcy wezmą większą odpowiedzialność za kształcenie i rozwój pracowników. Czy polskie firmy stać wreszcie na inwestowanie w ludzi i wspieranie rozwoju kompetencji przyszłości?

1 (Nie)wykorzystany potencjał: szanse i bariery na polskim rynku pracy: raport podsumowujący V edycję badań BKL z 2014 roku, pod red. Jarosława Górniaka, Warszawa-Kraków 2015, s. 19.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję