John Sturat Mill na drodze do równouprawnienia kobiet :)

Poddaństwo kobiet i myśl Milla, rodząca się we współpracy z Harriet Taylor, były kamieniem milowym na drodze do tego, co kobiety mają dziś: prawa wyborcze, równouprawnienie zagwarantowane w wielu konstytucjach, liczne zapisy o swobodnym dostępie do stanowisk i urzędów.

John Stuart Mill to postać, którą niewielu ludziom trzeba przedstawiać. Filozof, ekonomista, znany także jako ojciec liberalizmu i… feminista. Współpracował z sufrażystkami i postulował przyznanie kobietom praw wyborczych. Choć spotkał się z miażdżącym sprzeciwem, dawał ważny impuls do walki o prawa kobiet. Na jego myśl w tym obszarze duży wpływ miała najpierw współpracowniczka, później żona – Harriet Taylor. Właśnie ta kobieta zwróciła uwagę filozofa na sytuację w małżeństwie i poddańczy status swej płci. W 1832 r. wydali razem Eseje o małżeństwie i rozwodzie. Żona Milla miała wpływ na kolejne dzieła filozofa, czego dowodem jest choćby Poddaństwo kobiet wydane w 1869 roku, już po jej śmierci. Wiele z zapisów tam umieszczonych już się przedawniło, a część była kontrowersyjna jeszcze dla współczesnych Millowi feministek.

Nie ma jednak wątpliwości, że Poddaństwo kobiet powinno znaleźć się na liście lektur każdego, kto jest zainteresowany prawami kobiet i ich historią, , choćby jako istotny zapis drogi, jaką przeszła myśl feministyczna od XIX wieku po współczesne nam czasy i jako wyraz nadziei, że zmiany – nawet te, które dziś mogą jawić się jako rewolucyjne – mają szansę dokonać się w warunkach współpracy i wymiany myśli.

Czy będzie to proste? Nie, ale nigdy nie było. Wielkie zmiany, wielkie myśli i wielkie dokonania nie powstają jednak z prostych decyzji. Warto też dodać, że te wielkie rzeczy nie dzieją się jedynie pod wpływem słów lub piór wielkich liderów. Aby je zrealizować, potrzeba setek, tysięcy nawet małych ludzi i ich niewielkich działań. Mill zdawał się bardzo dobrze o tym wiedzieć i choć droga, na której wraz z Harriet Taylor byli ważnymi przechodniami, jeszcze nie dobiegła końca, to warto się jej przyjrzeć.

Prawo silniejszego

Któż obecnie poważyłby się rościć sobie prawo do panowania nad inną osobą bez narażania się na śmieszność lub po prostu skutki prawne, oskarżenie o przemoc czy mobbing? Zdawałoby się, że nikt. A jednak… Za czasów Milla zdarzały się takie przypadki, zdarzają się i dziś.

Mill porównuje władzę mężczyzn nad kobietami do władzy despotycznej. Jestem silniejszy niż rasa (naród), który udało mi się podbić, należy mi się więc władza. Obecnie w przestrzeni publicznej zwolennicy demokracji i egalitaryzmu nie sięgają po tego typu retorykę, wręcz przeciwnie – pakty, konwencje i dokumenty mające na celu zachowanie pokoju i ochronę praw wszystkich ludzi (bez względu na ich status, rasę, wyznanie, płeć, pochodzenie etniczne czy siłę) przed przemocą i wszelkimi prześladowaniami mają coraz więcej sygnatariuszy.

Z drugiej strony konflikty zbrojne, napaści i doniesienia o poczynaniach despotycznych władców przypominają nieustannie, że żadne prawa, żadna wolność w jakimkolwiek jej rozumieniu nie są dane na zawsze. Prawa i ideały to coś, czego należy strzec. Prędzej czy później na horyzoncie może się pojawić ktoś, kogo może zainteresować twoja autonomia.

Mill zauważa, że wydarzenia ze sceny politycznej kształtowane są przez jednostki, które wiele wyniosły z domu, zostały ukształtowane w taki, a nie inny sposób. To prowadzi go do rozważań o sytuacji kobiet. W Poddaństwie kobiet jeden z liderów myśli liberalnej poszukuje odpowiedzi na pytanie o źródło porządku, w którym to mężczyzna jest władcą, a kobieta, jak się okaże, niewolnicą. Mill dostrzega, że „powstał on w zaraniu bytu społecznego, gdy każda kobieta znalazła się niewolnicą mężczyzny (dzięki bądź to wartości, jaką do niej mężczyźni przywiązywali, bądź mniejszej sile mięśni)”[1]. I tak, przez lata „to, co było w początkach wynikiem brutalnej siły, zamieniają one [ustawy i systemy polityczne – przyp. red.] w prawo zapewniając mu sankcję społeczeństwa i dążąc do zastąpienia środkami publicznymi bezprawnej walki fizycznej”[2].

Autor Poddaństwa kobiet zauważa, że historia daje nam smutną lekcję, w której tłumaczy, że własność, szczęście, a w końcu życie pewnych klas ludzkich było o tyle szanowane, o ile umiały same ich bronić. Zaczęło się to w końcu zmieniać, od postaw Żydów i stoików począwszy, poprzez podniosłe deklaracje i kruche obietnice, na aktach prawnych skończywszy.

Można by się zastanawiać, jak to się stało, że pewne instytucje oparte na przemocy trwały tak długo? A dalej, dlaczego wciąż w niektórych miejscach się odradzają lub odrodzić się próbują? Mill twierdzi, że „przechowały się do epoki tak rozwiniętej cywilizacji, dlatego iż uznano z całą słusznością, że odpowiadały najlepiej naturze ludzkiej i służyły ogólnemu dobru”[3].

Tak… jakże często spotykany argument. Nie wiesz, jak coś wyjaśnić? Proste, powiedz, że tak natura każe i było tak od zawsze. To motyw dobry do zastosowania zarówno w odniesieniu do porządku na świecie (jeden z ulubionych oręży populistów), jak i w domu. Ba, nawet mistrz Arystoteles twierdził, iż naturalne jest to, że istnieją rodzaje ludzi stworzonych do wolności (np. Grecy), jak i do niewoli (barbarzyńskie plemiona Azji i Tracji).

Mill zauważając, jak uczucia są zależne od zwyczaju, stwierdził, że „poddanie kobiety mężczyźnie jest powszechnym zwyczajem, dlatego wystąpienie z granic tego zwyczaju zdaje się być przeciwnym naturze”[4]. Ale któż ma prawo rościć sobie prawo do wysuwania twierdzeń o tym, jakie kobiety są w naturze i jakie są ich pragnienia?

Natura kobiet

Co więc należy do natury ludzkiej? Skoro tematem niniejszych rozważań są głównie kobiety, na nich zostanie zogniskowana poniższa analiza. Stereotypy, ogólne przekonania i sławetny „chłopski rozum” umiejscawiają kobietę w domu, gdzie powinna oddawać się kierowaniu gospodarstwem domowym i wychowaniu dzieci. Mill nie pozostaje tu ślepy na to, co rzeczywiście tworzy tę „naturę”. Dostrzega, że „to, co nazywają dzisiaj naturą kobiety, jest wynikiem ścieśnienia przymusowego w jednym kierunku i podniecenia wbrew naturze – w drugim. (…) Co się tyczy kobiet, stosowano do nich cieplarnianą hodowlę, rozwijając te zdolności, które mogły ich panom zapewnić korzyść i przyjemność”[5].

Kobiety od stuleci były wychowywane i przysposabiane do roli matek i żon. Hodowane tak, by podobały się mężom i by ku mężczyznom kierowały swe pragnienia, a ku mężom i dzieciom – uczucia. Nie było tu miejsca na prawa wyborcze, posiadanie własnego majątku czy prawo do sprzeciwu lub natychmiastowego odejścia w przypadku przemocy, także seksualnej. 

Mill zauważa, że „wszystkie kobiety od dzieciństwa wychowane są w przekonaniu, że ideałem ich charakteru jest zupełne przeciwieństwo z charakterem mężczyzny; (…) Mówią nam w imię moralności, że kobieta powinna żyć dla drugich, a w imię uczucia, że jej natura tego potrzebuje; znaczy to, że powinna zupełnie zaprzeć się upodobań własnych, a żyć dozwolonym jej jedynie uczuciem dla męża i dzieci, które stanowią pomiędzy nią a złączonym z nią mężczyzną związek nowy i nierozerwalny (…) trzeba by cudu, ażeby chęć podobania się mężczyźnie nie stała się w jej wychowaniu i urobieniu charakteru gwiazdą biegunową”[6].

Refleksje przedstawione przez Milla nie są oderwane od rzeczywistości. Osoby o zainteresowaniach pedagogicznych i/lub filozoficznych mogą być zaznajomione z lekturą filozofa, który swe myśli formułował niecałe stulecie przed autorem Poddaństwa kobiet. Mowa o XVIII-wiecznym myślicielu, Janie Jakubie Rousseau, znanym między innymi ze swoich poglądów na wychowanie. Ich zapis można znaleźć w nie za bardzo obszernym dziele, Emil, czyli o wychowaniu. Dzieło to składa się z pięciu ksiąg. Pierwsze cztery zawierają dokładny opis sposobu wychowania dziecka. Ma obowiązkowo być karmione przez matkę (nie mamkę), rozwijane etapami wskazanymi przez genialnego pedagoga. Wychowawcą winien być mężczyzna, na czas wychowywania zaleca się mieszkać na wsi, by być blisko natury. Nie od razu przechodzi się do nauki z podręczników (według Rousseau ograniczają one zdolność samodzielnego myślenia). Najpierw trzeba zadbać o siłę, zręczność i praktyczne myślenie (wychowanie negatywne), później następują refleksje nad otaczającym światem, nauka zawodu i (nie wcześniej niż w 15. roku życia) kształtowanie sumienia, świadomy wybór wyznania (najlepiej sugerowanej przez autora religii naturalnej, bliskiej religiom wschodnim).

Cóż znajduje się w piątej księdze? Informacje o wychowaniu dziewczynek. Nie będzie pewnie zaskoczeniem, że ich kształcenie odbywa się w formie przysposabiania do pełnienia roli żony i matki. Nie rozwija się w nich innych talentów ani umiejętności, które mogłyby zanadto odwracać uwagę od troski o męża i jego szczęście oraz rodzenia i wychowania dzieci. Bohaterka książki, Zofia, od urodzenia wychowywana jest po to, by poślubić Emila. Po romantycznym spotkaniu z już wychowanym chłopakiem nie od razu jednak się pobierają. Emil wyjeżdża w zagraniczną podróż, by poznać różne modele rządów i upewnić się o stałości swych uczuć. Zofia w tym czasie… czeka na ukochanego [7].

Takie refleksje i nadzieje pobrzmiewają do dziś (choć już na szczęście nie tak głośno lub może są bardziej kontrowane) w ustach „zwolenników tradycji”, na wielu ambonach i w sercach osób, które prócz płci mogą nie mieć wiele do zaoferowania światu i marzy im się „stary, dobry, naturalny porządek”.

Wielu mężczyznom taki stan rzeczy odpowiadał. Mill zauważył, że „przedstawili im [kobietom – przy. red.] słabość, wyrzeczenie się własnej woli na korzyść mężczyzny jako kwintesencję powabów kobiecych”[8]

Delikatność, urok, bycie czarującą, piękną i idealnie bierną – te powaby przez lata opiewała popkultura, pokazując kobiety jako wdzięczne damy w pięknych sukniach a mężczyzn jako walecznych rycerzy, dążących do tego, aby je znaleźć, uratować, najlepiej ze szponów smoka lub czarownicy (zazwyczaj brzydkiej, złej, wkurzonej singielki) i poślubić. Takie historie zawarte są we wczesnym Disneyu. Sporo bajek, w tym Królewna Śnieżka, Śpiąca Królewna, Kopciuszek czy Mała Syrenka opierały się na szukaniu księcia i marzeniu o nim. Najmniej czasu na to miała Aurora (Śpiąca Królewna), która większość filmu o sobie po prostu przespała, czekając aż Książę zbudzi ją pocałunkiem. Później te wzorce były stopniowo przełamywane (Pocahontas, Mulan, Merida, Vaiana czy Elsa i Anna). Tyle z bajkowego mainstreamu. Szkoda, że nie przebiły się do niego z taką siłą baśnie z różnych części świata, jak choćby Lady Ragnell. Nie jest to nowa opowieść pisana pod „wywrotową feministyczną retorykę”. Wywodzi się bowiem z folkloru brytyjskiego (blisko naszego polskiego podwórka, literalnie z podwórka Milla). Powstała w XIV wieku i opowiada o średniowiecznej czarownicy, która pomaga rycerzowi, złapanemu w pułapkę czarnoksiężnika, odpowiedzieć na najtrudniejsze pytanie na świecie: Czego pragną kobiety? Jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że ich marzeniem jest po prostu możliwość samodzielnego wyboru. Gdy sama Lady Ragnell otrzymała wolność, czar rzucony na nią prysł i stała się wolną, piękną kobietą u boku kochającego męża, który był jej partnerem, nie dopustem bożym czy łaskawym panem [9].

Moc wolnego wyboru w małżeństwie

Jeśli o małżeństwie mowa, wiadomo, że kobiety, o których wspomniał Mill, pisząc Poddaństwo kobiet, w większości nie miały takiego szczęścia jak Lady Ragnell. Jak już zostało ustalone, zostawały wychowywane do swojego „prawdziwego powołania” jako matki i żony. Znany utylitarysta zauważa, że „patrząc na bieg rzeczy, można by sądzić, że mężczyźni wiedzą, iż to domniemane powołanie kobiet jest tym właśnie, do czego one z natury największy wstręt uczuwają; że gdyby miały wolność postępowania inaczej, gdyby dozwolono im używać według upodobań czasu i zdolności swoich, liczba tych, które by przyjęły dobrowolnie położenie, jakie za naturalne dla nich uważają, byłaby niedostateczna” [10]. Tą retorykę Mill porównuje między innymi do argumentacji obrońców niewolnictwa w Luizjanie i w Karolinie Południowej, która opierała się na tym, że biały człowiek nie chce się podjąć uprawy trzciny cukrowej i bawełny. Czarni ludzie zaś nie poprzestaliby na proponowanym wynagrodzeniu, więc po prostu trzeba ich zmusić do pracy. Aż ciśnie się na usta powiedzenie „płaćcie im godnie, to nie będzie problemu”. Millowi pewnie też się cisnęło, bo zasugerował to w swoim tekście. Lepiej, przeniósł tę argumentację na sytuację kobiet. Wysnuł tezę, dlaczego współcześni mu mężczyźni mogą czuć wstręt do równouprawnienia kobiet i co ciekawe, nie jest to obawa przed niechęcią do zamążpójścia. Po pierwsze postrachem jest to, że mogą zażądać „godnej zapłaty” – równości małżeńskiej. Po drugie „postrachem ich [mężczyzn – przyp. red.] jest przeczucie, że wszystkie kobiety mające zdolności i charakter będą wolały każdą robotę nie poniżającą, aniżeli małżeństwo nadające im pana, któremu wszystko, co posiadają na ziemi, zmuszone są poświęcić” [11]. Mill nie posuwa się jednak do generalizacji na wszystkich mężczyzn. Zauważa, że „jeśli mężczyźni chcą trwać w dowodzeniach, że prawem małżeństwa ma być despotyzm, mają słuszność zupełną w interesie własnym, nie dając kobiecie możliwości innego wyboru” [12]. Równouprawnienie w małżeństwie nie jest więc w interesie jedynie mężczyzn despotycznych i takich, którzy w relacjach szukają nie partnerstwa, lecz poddanych. Sam Mill zauważył jednak, że małżeństwo za jego czasów już było nieco postępowe – konieczność zamążpójścia to był krok do przodu po porwaniach lub sprzedaży przez ojca.

Moc wolnego wyboru w karierze

Filozof rozważa też sytuację kobiet na rynku pracy. Oczywiście żył w czasach, w których praca zarobkowa kobiet, ba, posiadanie przez nich jakiegokolwiek majątku osobistego było niemalże niemożliwe, podobnie jak dostęp do większości zawodów. Zazwyczaj brak dostępu tłumaczony był brakiem kompetencji kobiet, ich niższym wykształceniem czy prostym „to nie jest zajęcie dla kobiet”. Mill jednak ma prosty sposób na bardzo proste odsiewanie kandydatów i kandydatek dobrych od złych: konkurencja. Tak, nie jest to nowe rozwiązanie i nie wymyśla tu koła na nowo. W zawodach, na które monopol mają mężczyźni, przecież tak właśnie wybiera się osoby, z których usług chce się skorzystać. Tym prostym zabiegiem Mill odsłania hipokryzję i roszczeniowość mężczyzn. Istnieje ryzyko, że społeczeństwo bardziej będzie chciało korzystać z usług zdolnych kobiet niż przeciętnych mężczyzn. Tutaj Mill płynnie przeprowadza swój wywód, odbijając argumenty niczym tenisista na korcie. Na twierdzenie, że kobiety nie są zdolne do sprawowania władzy / objęcia takiego a takiego stanowiska Mill odpowiada: „Jeśli ustawy rządowe pewnego kraju wyłączyć mogą niezdolnego mężczyznę, wyłączą również niezdolną kobietę” [13]. Dalej na tezę, iż kobiety są bardziej nerwowe filozof rzecze: „Czy nerwowi mężczyźni uznani są za niezdolnych do obowiązków i zajęć, jakie zwykle pełnią mężczyźni?” [14]. Słysząc, że kobiety są zbyt wrażliwe Mill pyta: „Francuzi i Włosi mają bez wątpienia nerwy wrażliwsze z natury niż rasy teutońskie, a porównani choćby z Anglikami okazują się skłonniejsi do wrażeń w życiu codziennym: czyż dlatego ich uczeni, politycy, prawodawcy, urzędnicy, wojownicy i strategicy byli mniej znakomitymi?” [15].

W drodze do równouprawnienia w świetle tych rozważań nie stoi żadna bariera związana z różnicami w poziomie inteligencji czy kompetencji. Okazuje się, że może być nią po prostu konkurencja.

Korzyści z równouprawnienia

Czy równouprawnienie jest zatem potrzebne, skoro zdaje się rodzić tylko konkurencję dla mężczyzn? Oczywiście. Mill znajduje w nim wiele korzyści. Jako pierwszą i główną wskazuje to, że sprawiedliwość będzie regulować najbardziej powszechne i głębokie stosunki międzyludzkie. Nie będzie miejsca na niesprawiedliwe wywyższanie się wśród innych i egoizm. Mężczyzna w związku opartym na partnerstwie może prawdziwie mieć żonę, nie sługę czy kochankę. Przyczyni się to do tego, że świat dogoni swoje ideały, wśród których wysoko na liście jest to, że to „zasługa, nie zaś urodzenie, jest jedynym legalnym tytułem do poszanowania i władzy” [16]. Kolejnym dobrodziejstwem, jakie niesie równouprawnienie według Milla jest „zdwojenie sumy umysłowych zdolności, jakie ludzkość ma na swój użytek” [17]. Tu działa proste prawo przyczynowo-skutkowe: więcej intelektualistów i naukowców daje szansę na szybszy rozwój, większa konkurencja przyczynia się do lepszej jakości świadczonych usług. Relacje oparte na partnerstwie i byciu sobie wzajem wyzwaniem i bodźcem do rozwoju są korzystne dla obojga partnerów.

Wreszcie Mill wskazał na bezpośrednią wygraną i ogromną korzyść, jaką jest wyzwolenie połowy ludzkości poprzez zamianę cudzej woli na wolność, którą to rozum kieruje. Liberalny filozof zauważa, że po pokarmie i odzieniu to właśnie wolność jest największą potrzebą ludzką, możliwość kierowania swoim postępowaniem według sumienia, poczucia obowiązku, a wreszcie – pasji.

Wnioski (jeszcze nie) końcowe

Czy to wszystko znaczy, że kobiety mają porzucić teraz własne dzieci, masowo się rozwodzić i pracować, trzymając mężczyzn w domu przez następne stulecia w odwecie?

Nie, zdecydowanie nie. Tym, co postulował Mill, było równouprawnienie i zmiana patriarchalnego porządku świata, w którym kobiety są poddanymi swych mężów, ojców, braci. Poruszał kwestie praw wyborczych, dostępu do rynku pracy, samostanowienia.

Nie były to oczywiście postulaty pozbawione wad – Mill uważał, że kobiety powinny wykonywać takie prace, które nie przeszkodzą im w prowadzeniu domu, które nadal miało być ich obowiązkiem. Najlepiej jednak, aby pracą zajmowały się kobiety bezdzietne, wdowy albo mężatki, które już wychowały swoje dzieci. Dziś taki argument zostałby wyśmiany, ale w XIX wieku jego tezy były przełomowe i kontrowersyjne.

Poddaństwo kobiet i myśl Milla, rodząca się we współpracy z Harriet Taylor, były kamieniem milowym na drodze do tego, co kobiety mają dziś: prawa wyborcze, równouprawnienie zagwarantowane w wielu konstytucjach, liczne zapisy o swobodnym dostępie do stanowisk i urzędów.

Jest to kamień milowy, ale jeszcze nie koniec drogi. O raz uzyskane prawa (lub niższe bariery na drodze do nich) trzeba nieustannie się starać. Pokazują to przykłady choćby z naszego podwórka, takie jak wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej z 2020 roku czy krążący po internecie przed wyborami filmik o stowarzyszeniu Patriarchat, którego postulaty zakładały między innymi uczynienie kobiet „częścią dobytku” mężczyzn. Takie pomysły, choć nie pozostające bez reakcji, wciąż się pojawiają.

Pokazuje to, że oprócz zmian w prawie, które, choć powoli i chybotliwie, dokonują się w wielu krajach, konieczne są także zmiany w świadomości społecznej i w przekonaniach kobiet oraz mężczyzn. Sam Mill ponad sto lat temu zaznaczał, że w mowie o równouprawnieniu występuje się do „walki z uczuciem powszechnym i głęboko zakorzenionym” [18]. Oznacza to, że nawet najbardziej podniosłe zmiany w prawie spełzną na niczym, jeśli nie pójdą w parze ze zmianami w mentalności i przekonaniach. A przecież w równouprawnieniu nie chodzi o to, by brać teraz kilkusetletni odwet na mężczyznach, zamknąć ich w domu i ogłosić nowe panowanie. Nie. Chodzi o to, aby zarówno kobiety, jak i mężczyźni czuli się przy sobie bezpieczni tacy, jacy są. Aby kobiety, które tego chcą, zajmowały się domem nie z polecenia proboszcza, starszych sąsiadek i partnera, lecz niesione własną chęcią, miłością i wyborem. Aby mężczyźni poszli na „tacierzyńskie” bez wstydu. Aby kobiety i mężczyźni pracowali z pasji i chęci uzyskania dochodu, a nie z potrzeby uczynienia zadość oczekiwaniom uznawanym za powszechne. Dla wszystkich starczy miejsca.

[1] J.S. Mill, O rządzie reprezentatywnym. Poddaństwo kobiet, Kraków: Wydawnictwo Znak 1995, s 288.

[2]  Ibidem, s. 289.

[3]  Ibidem, s. 290.

[4]  Ibidem, s.296.

[5]  Ibidem, s. 305.

[6]  Ibidem, s. 298-299.

[7]  Vide Rousseau J. J., Emil, czyli o wychowaniu, Wrocław: Zakład Imienia Ossolińskich –

Wydawnictwo Polskiej Akademii Nauk 1955.

[8] S. Mill, op. cit., s. 299.

[9] Vide Lady Ragnell, w: M. Sayalero: Baśnie, których nie czytano dziewczynkom, Warszawa: Dwukropek 2019, s. 77-90.

[10] S. Mill, op. cit., s. 311.

[11] Ibidem, s. 311-312.

[12]  Ibidem, s. 312.

[13] Ibidem, s. 336.

[14] Ibidem, s. 346.

[15] Ibidem.

[16] Ibidem, s. 365.

[17] Ibidem.

[18] Ibidem, s. 285.

 

 

Niewidzialni liberałowie :)

Od redakcji: Na łamach Liberté! i liberte.pl spór o liberalizm toczy się właściwie od powstania pisma i całego środowiska. Ostatnio pytaliśmy o to, czy w ogóle (i jeśli już, to jaki) liberalizm może być atrakcyjny dla Polaków. W naszej ankiecie zorganizowanej z okazji 9. urodzin Liberté! głos zabrali m.in. Jarosław Makowski, prof. Andrzej Szahaj, dr Michał Kuź, Ignacy Dudkiewicz, Jacek Władysław Bartyzel, Marek Tatała, Rafał Trzeciakowski i Piotr Oliński. Wszystkie wspomniane teksty, głosy polemiczne i towarzyszące naszej dyskusji dostępne są online. Obecny Temat Liberté! – spór o liberalizm – dopisuje kolejny rozdział w tej dyskusji. I z pewnością wywoła głosy polemiczne. Do czego zresztą zachęcamy.

Obserwuję toczącą się na portalu liberte.pl debatę o liberalizmie z rosnącym zdumieniem. Socjaliści z konserwatystami przerzucają się w niej swoimi wizjami. Spierają się o to, jak bardzo liberalizm powinien być wspólnotowy, potępiający egoizm, antyindywidualistyczny oraz nieideologiczny. Ideologia nieideologiczna? Sami liberałowie w tej dyskusji są niewidzialni. Zapewne uznali, że głos za nich zabierze niewidzialna ręka.

Liberalizm to jedynie termin. Czy próby wyznaczenia granic kto może, a kto nie określać się mianem liberała mają w ogóle sens? Jeśli konserwatyści i socjaliści pragną określać się mianem liberałów, to czemu im tego zabraniać? Z drugiej strony termin, który oznacza wszystko, nie oznacza niczego, staje się więc bezużyteczny. Przykładowo, za wzór z Sèvres liberalizmu został uznany Spencerowski organicyzm. Co i kto jeszcze? Może Roman Dmowski wraz z Narodową Demokracją? Takie są konsekwencje dość „wolnościowego” podejścia do znaczenia słów.

Dyskusje na temat znaczenia słów, terminów, przeważnie pojawiają się, kiedy dyskutanci nie mają już nic merytorycznego do dodania, a kończą się zwykłym doktrynerstwem i bezcelowym werbalizmem. Kierując się takim doświadczeniem staram się unikać podobnych debat.

Kiedy jednak polemiści stawiają mi przed oczami wizję biednego Johna Stuarta Milla, zapewne maltretowanego czarną parasolką, którego zła kobieta, jego ukochana Harriet, separuje od świata i odwodzi od prawomyślnej doktryny liberalizmu – którą zresztą stworzył i zdefiniował – i czyni z niego socjaldemokratę, to budzi mój sprzeciw (1). Po pierwsze, jaki wolnościowiec nie jest w stanie mu tego wybaczyć? Kto nigdy nie poszedł na demonstrację feministyczną, niechaj pierwszy rzuci kamieniem. Po drugie, być może gdyby głos zabrał ktoś bardziej przywiązany do tradycyjnego znaczenia terminów, to nie doszlibyśmy do takich absurdów i bylibyśmy w stanie wyciągnąć z tej dysputy o termin coś bardziej merytorycznego? Niewidzialna ręka ewidentnie wzięła sobie wolne, wobec tego zastąpię ją na ochotnika.

Liberalizm, jak każda ideologia, ma swoje podstawy filozoficzne, metafizyczne. W jego przypadku jest nią Humowski relatywizm. Adam Smith sprowadzając metafizykę Davida Hume’a do bardziej praktycznego poziomu stworzył ideologię, którą później nazwano liberalizmem. W uproszczeniu można stwierdzić, że maksyma „człowiek jest miarą wszechrzeczy” wprowadzona do filozofii politycznej w rezultacie daje zbiór poglądów, które nazywamy liberalizmem: indywidualizm, prymat jednostki nad wspólnotą, państwem, a także postęp, sprzeciw wobec paternalizmu i spetryfikowanej struktury społecznej.

Nie oszukujmy się. Równość nigdy nie była fetyszem liberałów. Natomiast sprzeciw wobec wykorzystywania własnej uprzywilejowanej pozycji społecznej w celu uzyskiwania korzyści kosztem gorzej sytuowanych współobywateli – jak najbardziej. Co więcej, stosunek do oligarchizacji, hierarchii społecznej może być świetnym wskaźnikiem tego, czy ktoś swoje przekonania liberalne traktuje poważnie, czy jedynie wykorzystuje retorykę liberalną w celu obrony interesów swoich lepiej sytuowanych mecenasów.

Oczywiście nie każdy liberał zaczytywał się w Davidzie Humie tak jak Smith czy Mill. Od samego początku liberalizm przyciągał ludzi o różnych światopoglądach, tworzących jego wersje zgodne z ich przekonaniami. Wersja kształtowana od Smitha do Milla stanowi pewien trzon, który dzięki swojej spójności logicznej ułatwia analizowanie tej ideologii. Dzięki takiej analizie możemy dość jasno dojść do wniosku, że próby uczynienia z liberalizmu ideologii wspólnotowej, paternalistycznej, plutokratycznej są dużym nieporozumieniem.

Skąd się biorą nieporozumienia? Przyjęło się uważać, że człowiek wraz z rozwojem intelektualnym, przeczytanymi lekturami poznaje własne przekonania, różne koncepcje filozoficzne i dochodzi do wniosku, która z ideologii czy doktryn politycznych jest mu najbliższa. Mogłoby się wydawać, że każdy umieszcza własne przekonania na osi pomiędzy indywidualizmem a wspólnotowością, między elastyczną a stabilną, spetryfikowaną strukturą społeczną. I na tej podstawie określa się jako liberał, konserwatysta czy socjalista.

Okazuje się to jednak starym inteligenckim zabobonem, a w praktyce wygląda to diametralnie inaczej. Najpierw człowiek określa, która ideologia najbardziej mu się podoba, która jest najbardziej popularna w jego środowisku lub w środowisku, do którego pragnie przynależeć, a dopiero później doczytuje, jakie w takim przypadku powinny być jego przekonania. W konsekwencji taka postawa prowadzi do niekończących się sporów o znaczenie terminów. Zamiast być jedynie opisem stanowisk, wyznaczać linie podziału w debatach, spory te stają się celem samym w sobie.

Liberalizm jako okcydentalizm

I tutaj dochodzimy do źródeł popularności terminu liberalizm w Polsce. Początków tej kariery możemy szukać w środowisku gdańskich liberałów. Trójmiasto od dawna jest znane ze swojej otwartości na świat, nakierowania na Zachód, a jednocześnie jest intelektualnie bardzo… bezpretensjonalne. I ten charakter miejsca narodzin polskiego liberalizmu przylgnął już do niego na stałe.

Trudno go określić jako ideologię czy doktrynę. Właściwsze byłoby opisanie go jako przekonanie: „żeby było jak na Zachodzie”. Stąd brak pogłębionej analizy założeń liberalizmu, jego różnych nurtów, różnic pomiędzy jego poszczególnymi przedstawicielami. O analizie podstaw filozoficznych już nawet nie wspominam.

Szczytowym osiągnięciem intelektualnym polskiego liberalizmu stała się dyskusja, czy ten Zachód, do którego mamy dążyć, obejmuje raczej kraje anglosaskie, Niemcy czy też może Skandynawię? Czy to jest jeszcze liberalizm? Czy raczej wyraz zakompleksienia środkowoeuropejskich katolickich chłopów względem zachodnioeuropejskiego protestanckiego mieszczaństwa? Chcemy na Zachód. Zachód to liberalizm, przeciwieństwo komunizmu. Skoro jesteśmy liberałami, musimy sądzić to, co obecnie jest popularne na Zachodzie. Liberalizm nie wynika z wewnętrznych przekonań, jest narzucany jako wyznacznik przynależności do pewnego światłego, prozachodniego środowiska. Określanie się mianem liberała stało się oznaką oportunizmu, a nie przekonań.

W Polsce liberalizm okazuje się również wyznacznikiem pozycji klasowej. Weźmy dwóch młodych ludzi o podobnych poglądach obyczajowych i gospodarczych. Pierwszy pochodzi z małego miasteczka, studiuje zaocznie na „Wyższej Szkole Mydła i Powidła”, drugi pochodzi z dużego miasta, skończył elitarne liceum, a obecnie studiuje dziennie na elitarnym kierunku. Pierwszy nazwie siebie dumnie korwinistą, drugi półgębkiem powie, że jest liberałem. Nie ma między nimi różnic ideologicznych, jedynie klasowe. Nazywanie siebie w tym przypadku liberałem, nie mówi nam wiele o poglądach, ale raczej o przynależności klasowej.

Idźmy dalej. Weźmy dwa kierunki studiów o zbliżonej tematyce: ekonomię i socjologię. Niestety przyjęło się, że na pierwszy kierunek idą osoby, które myślą o pracy w prywatnym biznesie, a na drugi planujący karierę w sferze publicznej. I tak jak na ekonomii ciężko znaleźć jakiegokolwiek socjaldemokratę, tak samo na socjologii trudno znaleźć wolnorynkowca. Znowu określenie siebie liberałem niewiele mówi nam o poglądach danej osoby, a więcej o jej aspiracjach zawodowych.

Uświadomiwszy sobie ten tok myślenia, tę intelektualną pustkę, która stoi za liberalizmem w Polsce, możemy zrozumieć niesamowite wolty, jakie uczynili niektórzy publicyści i intelektualiści. Osoby, które w latach 90-tych poprzedniego stulecia bezkrytycznie pisały peany na cześć wszystkiego, co w powszechnym odbiorze wiązało się z liberalizmem nie dostrzegając jego słabych stron, nagle dokonały zwrotu o 180 stopni i z neofickim radykalizmem obarczają liberalizm o wszelkie zło na tym świecie.

Wydaje się, że wiele osób musi odreagować tę towarzyską presję, której się poddali, kiedy uznawali się za liberałów. I tak intelektualista, którego sądząc po głoszonych poglądach nigdy w życiu nie określiłbym mianem liberała, nagle w imieniu liberałów ogłasza „byliśmy głupi”. Kto był ten był. Z drugiej strony – skąd ten optymistyczny czas przeszły? Być może dlatego tak ważne jest sięganie do podstaw filozoficznych, po dzieła z zakresu doktryn politycznych, aby takich ośmieszających wolt na starość nie robić. Żadna niewidzialna ręka zamiast nas tego nie zrobi, tę pracę musimy wykonać sami.

Pa, pa konserwo

Etykieta liberała stała się oznaką przynależności do odpowiedniego plemienia. Jestem liberałem to znaczy, że urodziłem się w bogatym domu, kończyłem elitarne szkoły, pracuję w prywatnej firmie, najlepiej sam jestem przedsiębiorcą, zarabiam powyżej średniej krajowej, a urlop najchętniej spędzam za granicą. Dlatego tak często się zdarza, że za liberałów podają się umiarkowani wolnorynkowi konserwatyści, ale wywodzący się z wyższych klas społecznych niż większość ich konserwatywnych pobratymców.

Z jednej strony, świadczy to o niesamowitym sukcesie liberalizmu, skoro nawet konserwatyści wolą podawać się za liberałów. Z drugiej, redukuje to liberalizm do zbioru chwytów retorycznych mających służyć ochronie interesów majętniejszej części społeczeństwa. Po części tłumaczy to, dlaczego tak łatwo gorzej sytuowani konserwatyści i socjaliści jednoczą się w swojej nienawiści do liberałów. Dla nich liberał to paniczyk z dobrego domu, który zajmuje uprzywilejowaną pozycję blokując im drogi awansu i jedyne, co ma im do powiedzenia, to to, że powinni mniej zarabiać. Liberalizm stał się ideologią szefów. A że nie tylko liberałowie, lecz większość ludzi nie lubi mieć szefów, to rykoszetem dostaje się również ideom wolnościowym.

Jest jeszcze inny powód dość powszechnego mylenia liberalizmu z umiarkowanym konserwatyzmem. Liberalizm jako ideologia oświeceniowa, postępowa przeważnie kojarzony był z lewicą. Kiedy jednak siły postępu zaczęły się realizować poprzez zamykanie ludzi w łagrach, sojusz z konserwatystami wyniknął naturalnie. Wspólny wróg jednoczy, a marksizm potrafi zjednoczyć wyjątkowo skutecznie. Sojusz ten trwa już tak długo, że liberalizm zaczął tracić własną autonomię. Stał się jedynie przybudówką do konserwatyzmu, a w Polsce z podanych powyżej przyczyn powszechnie uznawany jest za umiarkowaną odmianę konserwatyzmu.

W takim kontekście obecną debatę możemy zmienić z bezsensownej kłótni o to, jak mamy definiować termin, w debatę o to, z kim w sojuszu powinni być liberałowie. Nadal iść ramię w ramię z konserwatystami? Czy też połączyć siły z socjalistami? Nie chodzi o to, aby stać się jednymi lub drugimi, ale by zachować autonomię, pozostać liberałami. Pytanie brzmi, co jest dla liberałów obecnie najważniejsze?

Historię liberalizmu można przedstawić jako walkę z największymi zagrożeniami ludzkiej wolności, a nie jako ciągłe oscylowanie pomiędzy konserwatyzmem, a socjalizmem. Najpierw była to walka z przywilejami arystokracji w postaci ustaw zbożowych, później – o emancypację kobiet. Obecnie wciąż tkwimy w paradygmacie walki z totalitaryzmami, mimo że rzeczywistość się zmieniła.

Kiedy spytano Miltona Friedmana o największe osiągnięcie w swojej działalności publicznej, wcale nie wymienił walki z inflacją, tylko zniesienie przymusowego poboru do wojska (jako doradca Richarda Nixona miał swój udział w przekonaniu administracji republikanów do zniesienia tego przymusu). Nie znaczy to, że inflacja nie jest szkodliwa, a jedynie, że w tamtym czasie przymusowy pobór był bardziej szkodliwy.

Pytanie zatem brzmi, co jest największym zagrożeniem dla wolności jednostki dzisiaj? I z kim liberałowie mogą walczyć z tym zagrożeniem? Na świecie największym zagrożeniem dla wolności wydaje się wojna z narkotykami, którą raczej trzeba nazwać wojną z narkomanami. Jej zakończenie lub przynajmniej ograniczenie wydaje się najpilniejszym zadaniem. Jednak w Polsce najpoważniejszym zagrożeniem dla wolności jednostki jest wojna z prawem do planowania rodziny. Żadnego z tych zagrożeń nie da się zwalczyć wspólnie z konserwatystami. Potrzebna jest zmiana sojuszy.

I tutaj wracamy do kobiet z czarnymi parasolkami ponoć sprowadzających liberałów na złą drogę. Może nie jest to wcale takie złe wyjście? I taka powinna być przyszłość liberalizmu w Polsce?

Adam Mill – ekonomista specjalizujący się w historii i metodologii ekonomii, strona autora

(1) R. Trzeciakowski, „Liberalizm Rawlsa to nie liberalizm [POLEMIKA]”, <liberte>, 05.10.2017 (red.).

Lead od redakcji. Foto: *Passenger* via Foter.com / CC BY.

Liberalizm Rawlsa to nie liberalizm [POLEMIKA] :)

Z największym zainteresowaniem zabrałem się do lektury artykułu prof. Andrzeja Szahaja pt. „Sarmacki popliberalizm” w serwisie „Liberte.pl” (1). Podobnie jak Profesor uważam, że polskiemu liberalizmowi nie brakuje wad. Z jego konserwatyzmem, oddaniem socjaldemokratom kwestii imigracji czy prawa do aborcji. Niestety szybko zaciekawienie ustąpiło pola frustracji. Profesor polskim liberałom zarzuca przede wszystkim… liberalizm. Jednocześnie narzeka, że nie są „liberałami” w znaczeniu amerykańskim, czyli socjaldemokratami.

Andrzej Szahaj w artykule stwierdza, że istnieje wyrafinowany liberalizm, budowany na myśli Johna Stuarta Milla, który niestety się w Polsce nie przyjął. Po 1989 roku przyjął się za to w Polsce liberalizm w popularnej sarmackiej wersji, utożsamiany z noblistami z ekonomii, Friedrichem Hayekiem i Miltonem Friedmanem. To liberalizm, który konkurencję ceni wyżej niż współpracę, a przedsiębiorców od pracowników.

Ten dominujący „popliberalizm” miał doprowadzić do licznych problemów społecznych, ostatecznie torując Prawu i Sprawiedliwości drogę do władzy. Tak? Moim zdaniem zupełnie nie.

Czy Mill był liberałem?

„Nowy liberalizm”, na który powołuje się prof. Szahaj, to nic innego jak angloamerykańska wersja kontynentalnej socjaldemokracji. W Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych słowo „socjaldemokracja” się nie przyjęło. Zamiast tego na przełomie XIX i XX wieku pojęcie „liberalizmu” zostało tam przejęte przez zwolenników poglądu, który w Europie kontynentalnej określilibyśmy jako socjaldemokratyczny.

Nurty, o których pisze prof. Szahaj, rzeczywiście wypływają z myśli Johna Stuarta Milla. Jednak autor „O wolności” jest mniej jednoznacznym liberałem niż mogłoby się wydawać. Z wiekiem dryfował coraz bardziej w kierunku socjalizmu, rewidując swoje wcześniejsze poglądy. Odrzucał fundamentalną dla liberałów harmonię interesów społecznych, formułował argumenty w obronie imperializmu, a osobistą autonomię doprowadził do absurdu, w którym uznawał pojedynczego jezuitę za niewolnika swojego zakonu (2).

Te części myśli Milla były inspiracją dla późniejszych wprost socjaldemokratycznych „liberałów” anglosaskich. Herbert Spencer, który był liberałem w rzeczywistym tego słowa znaczeniu, określał tych „nowych liberałów” jako nowych torysów (3) i ostrzegał przed nadchodzącą erą niewolnictwa (4), którą totalitarny wiek XX się rzeczywiście okazał. Nawiasem mówiąc, to „darwinizm społeczny”, który przywołuje Profesor i który często przypisywany jest Herbertowi Spencerowi, jest wyzwiskiem wymyślonym przez socjaldemokratów w latach 40. XX w. i nijak się ma do doktryny liberalnej (5).

O ile stanie w rozkroku pomiędzy liberalizmem i socjalizmem Milla ktoś rzeczywiście mógłby uznać za formę liberalizmu, o tyle trudno popełnić taki błąd w stosunku do Johna Deweya i Johna Rawlsa.

John Dewey postanowił odebrać liberałom nie tylko „liberalizm”, ale i indywidualizm. Ewidentną inspiracją programu gospodarczego jego „nowego indywidualizmu” były Włochy Mussoliniego z mirażem przemysłowców i robotników wspólnie planujących gospodarkę (6) (niezwykle indywidualistycznie).

Z kolei John Rawls, aby uzasadnić państwo opiekuńcze, postulował spoglądanie na społeczeństwo zza tzw. zasłony niewiedzy. Autor „Teorii sprawiedliwości” proponuje nam, żebyśmy zastanowili się, jak zorganizowanego społeczeństwa chcielibyśmy, gdybyśmy nie wiedzieli, jaką pozycję będziemy w nim zajmować ze względu na swoje zdolności, odziedziczony majątek czy płeć. Z perspektywy socjaldemokraty wydaje się, że każdy wybierze wtedy państwo opiekuńcze. Niestety z tak sformułowanego eksperymentu myślowego każdy może wywieść to, co lubi. Jako liberał wierzę, że „niewidzialna ręka rynku” tworzy lepsze środowisko niż państwo opiekuńcze nawet dla najbiedniejszych z nas, więc dla mnie wynikiem byłby akurat leseferystyczny liberalizm.

Niemniej moim celem nie jest deprecjonowanie obu wpływowych myślicieli, ale zwrócenie uwagi na ich czysto socjaldemokratyczną orientację.

Dobrowolna współpraca

Zdaniem prof. Szahaja liberałowie popierają bezlitosną konkurencję kosztem współpracy, co jest pewnym nieporozumieniem. Być może liberałowie o takie nieporozumienia sami się proszą, podkreślając w swojej retoryce nieskrępowany indywidualizm. Jednak zarzut atomistycznego indywidualizmu jest bardziej uprawniony wobec Milla, który przez całe życie pozostawał wyalienowany z relacji społecznych i ich nie rozumiał, skupiając się tylko na swojej osobistej autonomii od jakiegokolwiek wpływu. Najpierw izolował go ojciec, otaczając prywatnymi nauczycielami łaciny czy greki, a potem Mill izolował się już sam ze swoją żoną.

Henry Reeve, dziennikarz liberalnego „Edinburgh Review”, tłumacz „O demokracji w Ameryce” Tocqueville’a i bliski przyjaciel Zygmunta Krasińskiego, który znał rodzinę Milla przez ponad 50 lat, stwierdził, że „Mill nigdy w ogóle nie żył w tym, co nazwalibyśmy społeczeństwem (…) W późniejszych latach prowadził życie jakby proroka, otoczonego przez podziwiających wyznawców (…) [L]udzkość była dla niego raczej abstrakcją niż rzeczywistością. (…) Nie do przecenienia byłoby dla jego filozofii, gdyby zszedł na ziemię żyć pomiędzy mężczyznami i kobietami takimi, jakimi są; ale to była lekcja, której nigdy nie odrobił, książka, której nigdy nie otworzył” (7).

Dzisiaj również wielu socjaldemokratów widzi społeczeństwo jako źródło przemocy, którą państwo musi korygować, czego najlepszym przykładem są tzw. „mikroagresje”. W rzeczywistości ani w Polsce po 1989 roku, ani w XIX-wieku nie mieliśmy ery indywidualizmu, w którym każdy dba tylko o siebie. Ludzie są fundamentalnie społecznymi zwierzętami i współpracują ze sobą. Liberałowie postulują, że na tej dobrowolnej współpracy opiera się ład społeczny, a nie na przymusowych instytucjach państwa.

Współpraca to esencja liberalizmu. Nieprzypadkowo idea pracy organicznej została w Polsce wzięta z myśli Herberta Spencera, którym zaczytywała się XIX-wieczna Warszawa. Ludwig von Mises początkowo chciał zatytułować swoje opus magnum, „Ludzkie działanie”, właśnie: „Społeczna współpraca”. Podział pracy i konkurencja przekształcają relacje społeczne z gry o sumie zerowej, w której grupy zbieracko-łowieckie walczą o ograniczone zasoby, w obopólnie korzystną współpracę. Cytując Misesa, „[t]o, że mój bliźni, podobnie jak ja, potrzebuje butów, nie utrudnia mi ich nabycia, lecz ułatwia” (8).  Im więcej osób potrzebuje butów, tym łatwiej produkować je na skalę masową, obniżając koszty i sprzedając po przystępnych cenach.

Profesor w jednym akapicie wątpi, czy polscy liberałowie czytali Adama Smitha, a w innym neguje najbardziej znaną tezę ojca ekonomii. Mianowicie, że realizacja egoistycznych interesów jednostek może prowadzić do dobra wspólnego. „Niewidzialna ręka rynku” to właśnie pogląd, że ład społeczny powstaje samorzutnie – jako produkt działania niezależnych jednostek, a nie odgórnego planu. Co więcej, Smith stwierdza wyraźnie, że nigdy nie zdarzyło mu się widzieć, „aby wiele dobrego zdziałali ludzie, którzy udawali, iż handlują dla dobra społecznego” (9).

Czyich interesów bronią liberałowie?

Prof. Szahaj oskarża liberałów o ochronę interesów przedsiębiorców, co jest kolejnym nieporozumieniem. Liberałowie nie uznają dobrze pojętych interesów społecznych za sprzeczne, nie widzą społeczeństwa jako walki przedsiębiorców z pracownikami, ani żadnej innej walki. Celem liberałów jest zawsze dobro wspólne, realizowane przez abstrakcyjne zasady.

Przytoczona przez Profesora XIX-wieczna szkoła manchesterska wyrosła na sprzeciwie wobec wyzysku biednych przez kontrolujące państwo elity. Richard Cobden i John Bright zbudowali pierwszy współczesny oddolny ruch społeczny, „Ligę Przeciwko Cłom Zbożowym” (ang. Anti-Corn Law League), który doprowadził w Wielkiej Brytanii do zniesienia ceł chroniących interesy posiadaczy ziemskich i podnoszących ceny żywności dla konsumentów. Występowali również przeciwko brytyjskiemu imperializmowi, w którym widzieli formę państwa opiekuńczego dla arystokracji korzystającej ze stanowisk w administracji kolonialnej. Arystokracji, której podboje reszta społeczeństwa była zmuszona finansować. Ta walka okazała się jednak znacznie trudniejsza, a skutecznie zorganizowany przez Richarda Cobdena sprzeciw parlamentu wobec drugiej wojny opiumowej kosztował go karierę polityczną.

Socjaldemokraci dużo mówią o pomocy najbiedniejszym, ale jak zwykle dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Wysoka płaca minimalna w Kolumbii odcina najsłabszych od rynku pracy, skazując ich na niepewne warunki pracy w szarej strefie (10). Regulacja chwilówek we Włoszech ogranicza najsłabszym dostęp do pożyczek, skazując ich na zaciąganie długów u mafii (11). Darmowe państwowe szkolnictwo w Kenii wypycha dzieci ze slumsów z rozliczalnych przed rodzicami prywatnych szkół dla biednych do placówek państwowych, których nauczyciele ignorują swoją pracę i nie przychodzą na lekcje (12). Silna redystrybucja dochodów w Danii ogranicza opłacalność edukacji, zniechęcając dzieci z biednych rodzin do wybierania studiów dających perspektywę wysokich zarobków (13). Zakaz eksmisji lokatorów w Polsce, uniemożliwiając rozwój komercyjnego rynku mieszkań na wynajem, skazuje najbiedniejszych z terenów wysokiego bezrobocia na emigrację do Irlandii, zamiast przeprowadzki do jednego z polskich miast o wysokich zarobkach (14).

Czy PiS to wina liberałów?

Prof. Szahaj w swoim artykule rysuje obraz Polski w ruinie, a przynajmniej ruiny Polski B i C, które po latach liberalnej polityki gospodarczej okazały się bezbronne wobec współczującego autorytaryzmu Prawa i Sprawiedliwości. Ruina jest jednak przesadzona, podobnie jak rzekomy dotychczasowy liberalizm, który po początkowym okresie reform znacznie osłabł. Ja w każdym razie już nie pamiętam polskiego polityka, który nazywałby się liberałem.

W rzeczywistości rozwój Polski w ostatnich 30 latach przekroczył oczekiwania. W 1989 roku nasz kraj był biedniejszy od Ukrainy. Od tamtego czasu zanotowaliśmy najszybszy wzrost gospodarczy w całej Unii Europejskiej. I nie była to poprawa tylko dla jakiegoś mitycznego 1 procenta. Tegoroczna publikacja Eurostatu monitorująca inkluzję społeczną pokazuje, że Polska w ostatnich latach miała trzeci największy wzrost medianowego dochodu (płace, dochody z innych źródeł i transfery społeczne) w UE-28 (15). I to było przed „Rodziną 500+”.

Wiele pozostało do zrobienia, różnica w poziomach życia z Europą Zachodnią ciągle zachęca młodych Polaków do emigracji i nie zniknie od razu. Możemy jednak przyspieszyć doganianie krajów rozwiniętych. Zamiast programu „Rodzina 500+”, który odcina młode kobiety od rynku pracy i uzależnia rodziny od państwowych transferów, obniżmy opodatkowanie najmniej zarabiających. Dajmy im szansę wejścia na legalny rynek pracy i wyciągnięcia się z biedy.

W tym samym celu potrzebujemy drastycznego ograniczenia licencjonowania zawodów na rzecz dobrowolnych certyfikatów.

Skończmy też z fikcją darmowych studiów, w ramach których biedniejsi płacą za naukę na prywatnych uczelniach i jeszcze dotują studia swoich kolegów z klasy średniej na uczelniach państwowych. Tymczasem nawet najlepsze „darmowe”, państwowe uczelnie pozostają nierozliczalne przez studentów i utrzymują swoją pozycję raczej zdolnymi studentami niż rzeczywistą jakością edukacji.

Wizytujący ostatnio Warszawę prezes Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju ze zdumieniem odnotował, że pomimo początkowej pozycji lidera Polski w transformacji ustrojowej, państwowe przedsiębiorstwa są ciągle utrzymywane w aż 39 z 43 sektorach gospodarki (16). Zamiast utrzymywać 12 z 20 największych spółek warszawskiej giełdy w rękach polityków, prywatyzujmy je, pozwalając, by konkurencja obniżyła ceny i podniosła jakość dla konsumentów. Niedawny raport WiseEuropa pokazuje, że przeciętna polska rodzina płaci o 144 zł rocznie więcej za prąd przez państwowe wsparcie górnictwa, a w podatkach i kosztach zdrowotnych jeszcze wielokrotnie więcej. Zamiast dotować schyłkowy sektor, bo to wygodne politycznie, prywatyzujmy go i zobaczmy, jak sobie poradzi na rynku.

Fenomenalny wzrost gospodarczy ostatnich 30 lat rozbudził oczekiwania, ale Platforma Obywatelska zamiast dalszych prowzrostowych reform, dała Polakom politykę „ciepłej wody w kranie” i okradła ich z oszczędności emerytalnych w OFE. Zagłosowali więc na jedyną partię opozycyjną, która zresztą w kampanii udawała umiarkowaną. Zarzut, że liberalizm doprowadził do rządów PiS, widzę raczej jako kolejną inkarnację serialu, w którym socjaldemokraci wzorują się na marksistach, czekających od publikacji „Manifestu komunistycznego” w 1848 roku na ostateczny kryzys kapitalizmu i bunt mas. Nie wydaje mi się to jednak trafnym opisem wyborów z 2015 roku.

Rafał Trzeciakowski – ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju, członek Towarzystwa Ekonomistów Polskich, doktorant w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie

(1) Szahaj, A. (2017) „Sarmacki popliberalizm”, <liberte.pl>, 04.10.2017.
(2) Mill, J.S. (1859), „On Liberty and The Subjection of Women”, 1879, 04.10.2017.
(3) Spencer, H. (1884), „The Man versus the State, with Six Essays on Government, Society and Freedom”, Liberty Fund edition, 04.10.2017.
(4) Spencer, H. (1884), „The Man versus the State, with Six Essays on Government, Society and Freedom, Liberty Fund edition”, 04.10.2017.
(5) Leonard, T.C. (2009), „Origins of the myth of social Darwinism: The ambiguous legacy of Richard Hofstadter’s Social Darwinism in American Thought”, „Journal of Economic Behavior & Organization”, 71(1): 37-51, 04.10.2017.
(6) Dewey, J. (1930), „Individualism Old and New”, edycja Prometheus Books 1999, 04.10.2017.
(7) Raeder, L.C. (2001), „Mill’s Religion of Humanity: Consequences and Implications”, „Humanitas”, 14(2): 4-34, 04.10.2017.
(8) Mises, Ludwig von (1949), „Ludzkie działanie”, edycja Instytut Misesa 2007, online dostępna edycja Liberty Fund, 04.10.2017.
(9) Smith, A. (1776), „Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów”, edycja De Agostini 2003, online dostępna edycja Liberty Fund, 04.10.2017.
(10) Peña, X. (2013), „The formal and informal sectors in Colombia. Country case study on labour market segmentation”, „Employment Working Paper”, 146, International Labour Organization, 04.10.2017.
(11) Marinaro, Isabella Clough (2017), „Loan-sharking in a time of crisis: lessons from Rome’s illegal credit market”, „Trends in Organized Crime”, 20(1-2): 196-215, 04.10.2017.
(12) Tooley, J. (2013), „The Beautiful Tree: A Personal Journey Into How the World’s Poorest People are Educating Themselves”, 04.10.2017.
(13) Landersø, R., Heckman, J.J. (2016), „The Scandinavian Fantasy: The Sources of Intergenerational Mobility in Denmark and the US”, „The Scandinavian Journal of Economics”, 119(1): 178–230, 04.10.2017.
(14) Trzeciakowski, R. (2017), „Umowa najmu instytucjonalnego ułatwi Polakom wynajem mieszkań”, Analiza 11/2017, 04.10.2017.
(15) Eurostat (2017), „Monitoring social inclusion in Europe”, 04.10.2017.
(16) Koper, A., Barteczko, A. (2017), „EBRD urges Poland to revive privatizations”, Reuters 12.09.2017, 04.10.2017.
(17) Bukowski, M., Śniegocki, A. (2017), „Ukryty rachunek za węgiel 2017”, WiseEuropa, 04.10.2017.

Lead od redakcji. Tekst stanowi odpowiedź na esej prof. Andrzeja Szahaja w ramach ankiety Jaki liberalizm? rozpisanej z okazji 9. urodzin Liberté!.

Fot. Kancelaria Premiera (2013), Konferencja o reformie OFE, od lewej: Jacek Rostowski, Donald Tusk, CC BY-NC-ND 2.0.

Monopol :)

Coase

Zmarły przed kilkoma dniami Ronald Coase, noblista z ekonomii, był jednym z największych ekonomistów w historii. Przez 102 lata swojego długiego życia opublikował tylko kilka prac, ale każda z nich gruntownie wpłynęła na ekonomię. Coase był również zatwardziałym liberałem – został usunięty z Uniwersytetu w Wirginii za swoje „skrajnie prawicowe” poglądy (zresztą tak samo jak Buchanan i Tullock) – choć zaczął jako socjalista, a jego stopniowa zmiana poglądów wynikała z obserwacji i analizy gospodarki i rządu.

Od lat 30-tych Coase zajmował się badaniem usług tzw. użyteczności publicznej, jak dostęp do wody, prądu, poczty i pasma nadawczego. Owocem jego badań było spostrzeżenie, że nie tylko historia dowodzi, że usługi te mogą być dostarczane przez podmioty prywatne na rynku, ale co więcej, że źródłem dzisiejszego państwowego monopolu nie była bynajmniej zawodność rynku. Dowodził m.in. jak latarnie morskie były w Anglii finansowane z opłat nakładanych na statki w przystani i należały do prywatnych osób (co prawda za pozwoleniem rządu, ale to jeszcze nie oznacza, że gdyby tego rządu nie było, to latarnie by zniknęły). Obaliło to powszechne przekonanie, że latarnie morskie od zawsze były państwowe, bo „dobra publiczne” nie są w stanie powstać na rynku.

Innym przypadkiem było dostarczanie wody, których monopol wynikał z teorii „monopolu naturalnego”, a której jednym z wybitniejszych piewców był – jeden z ojców liberalizmu klasycznego – John Stuart Mill (na marginesie: pośród jego błędów intelektualnych, które skaziły liberalizm tak, że przeobraził się on w swoją dzisiejszą karykaturę, jest jeszcze związanie myśli liberalnej z demokracją i utylitaryzmem). Mill stwierdził, że skoro firmy dostarczające wodę mają monopol w swoim regionie to w istocie wcale nie konkurują i dlatego lepiej by było, gdyby była jedna firma z monopolem na cały kraj. Oczywiście Mill nie rozumiał istoty konkurencji: nie najważniejsza jest konkurencja cenowa pomiędzy podobnymi podmiotami na rynku, a konkurencja innowacji (nowych metod wytwarzania, sposobów organizacji i zarządzania, sposobów dystrybucji, etc) pomiędzy różnymi (niekoniecznie podobnymi) podmiotami spełniającymi tę samą potrzebę (np. konkurencja PKP z Polskim Busem w transporcie).

Poczta została z kolei upaństwowiona nie dlatego, że jest „dobrem publicznym” albo „monopolem naturalnym” i że nie mogłaby powstać na wolnym rynku. Nie, pocztę upaństwowiono dlatego, bo państwo życzyło sobie panować nad przepływem informacji. Uważano, że wymiana listów jest kluczowa dla władzy. Listy są zbyt ważne, żeby rząd do nich nie zaglądał. Racja stanu za tym stała. I tym sposobem ten absurd sprawił, że do dziś męczymy się z Pocztą Polską (bo oczywiście inne kraje bezmyślnie papugowały najlepiej rozwiniętą i najbogatszą Anglię – z drugiej strony to dobrze, bo dzięki temu doktryna wolnego handlu się zadomowiła przez jakiś czas na świecie). Monopol pocztowy zaadoptowało także USA – wiąże się z tym ciekawa historia walki Lysandera Spoonera o wolną konkurencję w tej branży.

Za pocztą poszedł telegram, telefon i w końcu radio i telewizja (BBC – British Broadcasting Corporation, czyli państwowa brytyjska korporacja nadawcza). Za monopolem radia i telewizji przemawiał jeszcze argument: masy wytworzą popyt na szajs, a to jeszcze bardziej zniszczy ich gust – to intelektualiści (zatrudnieni przez rząd) powinni decydować co się produkuje w radio i telewizji.

Wnioski Coase’a były takie, że regulacja rządowa prawie zawsze przynosiła skutki „eksteremalnie złe”. Byłoby dobrze, gdyby naukę tę wzięli sobie do serca politycy.

Adam Heydel: "Przeciwko polskiemu interwencjonizmowi" :)

Wprowadzenie

Sięgnąwszy do dorobku polskiego liberalizmu doby dwudziestolecia międzywojennego, trudno pominąć jednego z najwybitniejszych uczniów Adama Krzyżanowskiego, a mianowicie Adama Heydla. Ten wykształcony w Krakowie, Kijowie i Moskwie ekonomista, profesor ekonomii politycznej na Uniwersytecie Jagiellońskim, stypendysta amerykańskiego Ro-ckefellera, autor klasycznych dla polskiej myśli ekonomicznej dzieł: „Czy i jak wprowadzić liberalizm ekonomiczny” (1931 r.) oraz „Teoria dochodu społecznego” (1935 r.), zasługuje na wspomnienie nie tylko ze względów merytorycznych i intelektualnych, lecz także narodowych i patriotycznych. Otóż Heydel w okresie sanacji na pewien czas został odsunięty od pracy wykładowcy, czego przyczyną były jego bezkompromisowe poglądy liberalne, a także ostra krytyka etatystycznych działań kolejnych rządów sanacyjnych. Po wybuchu II wojny światowej Heydel trafił do więzienia w Skarżysku, gdzie odmówił podpisania folkslisty, do czego namawiał go komendant więzienia o tym samym nazwisku, pochodzący prawdopodobnie z tej samej rodziny niemieckiej. Na skutek swojej odmowy Adam Heydel trafił do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie zmarł – jak mówi dokumentacja obozowa – „z powodu niewydolności serca”.

Życiorys Heydla, a także jego poglądy na państwo i gospodarkę, jak najbardziej wpisać można w historię niepodległej Polski. Jego liberalne poglądy nie znajdowały szerokiej akceptacji w Polsce dwudziestolecia międzywojennego, także w kręgach elit politycznych. Krakowska szkoła ekonomii, do której oprócz Krzyżanowskiego i Heydla zaliczamy również: Włodzimierza Czerkawskiego, Juliana Dunajewskiego i Ferdynanda Zweiga, jest jednak najbardziej pełnym i spójnym projektem liberalnym, jaki wyłonił się w Polsce międzywojnia. Do jej uczniów i kontynuatorów zaliczamy: Edwarda Taylora (twórcę poznańskiej szkoły ekonomii), Romana Rybarskiego, Janusza Libickiego, Bernarda Friedigera czy Tadeusza Bernadzikiewicza. Niezależnie od tego, że poszczególni przedstawiciele szkoły krakowskiej sympatyzowali albo bardziej z Adamem Smithem i przyjmowali jego leseferystyczne podejście do gospodarki, albo raczej z Johnem Stuartem Millem i projektami brytyjskiego Nowego Liberalizmu, zakładającymi większe zaangażowanie państwa w sprawy ekonomii narodowej, należy o krakowskiej szkole ekonomii mówić jako o najważniejszym w tym okresie polskim środowisku myśli liberalnej.

Ludzie związani ze szkołą krakowską pełnili wysokie funkcje państwowe i współuczestniczyli w podejmowaniu najważniejszych decyzji dotyczących skarbu państwa, gospodarki i stosunków międzynarodowych, zarówno w niepodległej Drugiej Rzeczpospolitej, jak i wcześniej w polityce gospodarczej Austro-Węgier. Julian Dunajewski przykładowo był prezydentem Krakowa, delegatem do galicyjskiego Sejmu Krajowego we Lwowie i członkiem Rady Państwa, posłem do parlamentu wiedeńskiego, a także ministrem skarbu Austrii. Włodzimierz Czerkawski kierował Komisją Statystyczną Akademii Umiejętności w Krakowie. Inni uczniowie i kontynuatorzy krakowskiej szkoły ekonomii pracowali w ministerstwach gospodarczych Drugiej Rzeczpospolitej, współpracowali z premierem i ministrem Władysławem Grabskim, wchodzili w skład partii politycznych (najczęściej byli działaczami ugrupowań endeckich).

Także Heydel przez krótki czas pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, bardziej był jednak zaangażowany w pracę w ramach środowisk akademickich. Należał bowiem do najzacieklejszych krytyków rozrostu sfery państwowej. Pamiętać jednak trzeba, że Heydel był przede wszystkim przeciwnikiem źle ukierunkowanego etatyzmu, nie zaś etatyzmu jako takiego. Zdawał sobie sprawę z tego, że w niektórych przypadkach, przede wszystkim z przyczyn natury politycznej, etatyzm może i powinien być instrumentem rządu w rozwoju odpowiednich sfer gospodarki narodowej. Na końcu prezentowanego fragmentu ze znanej broszury Heydla zatytułowanej „Etatyzm po polsku”, która powstała w 1928 roku, czyli na rok przed początkiem wielkiego kryzysu gospodarczego, znajdujemy jego pogląd na rolę państwa w gospodarce. Dowiadujemy się, że autor widzi miejsce dla państwa aktywnego w sferze zbrojeń i polityki obronnej, choć nie ukrywa, że uzasadnione jest to polskim położeniem geopolitycznym, a także stosunkami z krajami ościennymi.

W zamieszczonym poniżej fragmencie znajduje się także pogląd na niektóre rozwiązania etatystyczne wprowadzane w międzywojennej Polsce. Heydel krytykuje przede wszystkim psucie gospodarki i manipulowanie nią, aby tym sposobem sztucznie podnieść stopę życiową i polepszyć warunki bytowe społeczeństwa. Na sposób klasyczno-liberalny stara się tłumaczyć, że etatyzm jest bronią obosieczną, która w perspektywie długoterminowej nie zmniejsza, lecz zwiększa biedę. Etatyzm to rozwiązanie najprostsze, ale i najgorsze z perspektywy makroekonomicznej. Ze względu na radykalnie antyetatystyczne poglądy Heydel nie był popularny w okresie po zamachu majowym, kiedy to etatyzm kwitł także w kręgach oficjalnie i deklaratywnie liberalnych. Także dziś fragmenty z dzieł Heydla musiałyby zaboleć niektórych polityków i ekonomistów, najbardziej jednak tych, którzy liberalizm i wolność gospodarczą nosili i nadal noszą na swoich sztandarach.

Sławomir Drelich

Przeciwko polskiemu interwencjonizmowi

Jednem rozgałęzieniem etatyzmu jest nadmierny rozrost gospodarki państwowej. Mówiłem o tem powyżej. Drugą gałęzią jest wkraczanie państwa w obręb gospodarki prywatnej. Jest to tak zwany interwencjonizm. Państwo w drodze ustaw i rozporządzeń pragnie regulować życie gospodarcze. Chce rozwijać jedne gałęzie produkcji, a hamuje inne. Wpływa na rozdział dochodu społecznego it.p. Rozpatrzmy z kolei, czy w tym zakresie mamy do czynienia w Polsce z dążnościami etatystycznemi.

Liberałowie zarzucają etatystom polskim politykę zbyt wysokiej protekcji celnej. Etatyści uważają, że protekcja celna wynikła „nie z doktryny etatyzmu, a z potrzeb naszego życia”. Znając zapóźnienie w rozwoju naszego przemysłu, brak kapitałów it.p., nikt z rozsądnych liberałów nie mógłby doradzać nagłego skasowania ceł, bo to doprowadzić by mogło do katastrofy. Inna rzecz, czy polityka celna, jaką Polska stosuje, wychodzi krajowi na dobre. Według obliczeń Sekretarjatu Ligi Narodów dla konferencji genewskiej, Polska należy do grupy państw, otoczonych najwyższym murem celnym w Europie. Cła jej w przecięciu wynoszą więcej jak 25% wartości importowanych towarów. Z pośród państw europejskich wyższe cła mają tylko: Węgry, Hiszpanja i Rosja sowiecka.

Taka polityka celna, która zmusza do dopłacania 25 złotych na każde sto złotych ceny towaru, to już protekcjonizm przesadny. Rosja każe dopłacać prawda 43%. Cały przemysł sowiecki jest wyhodowany sztucznie. Niechby obniżyli cła – zostanie zdmuchnięty z powierzchni ziemi. Tak jak jest dzisiaj, konsument wytworów przemysłowych w Rosji jest wyzyskiwany: dopłaca niemal połowę ponad wartość towarów, jakie dostaje. Przemysł rosyjski żyje w 1/3 kosztem rolnika. To samo mutatis mutandis odnosi się do Polski: konsument wytworów przemysłowych (przedewszystkiem rolnik) mógłby mieć pług, siewnik, buty, ubranie o ćwierć taniej, gdyby nie nasza taryfa celna.

Należy się poważnie zastanowić, czy te straty rolnika nie przeważają korzyści podtrzymywania przemysłu. Dla teoretyka nie ulega wątpliwości, że tak jest istotnie. Przy dzisiejszej polityce, siłą próbujemy zmienić strukturę naszej gospodarki. Idziemy nie w kierunku naturalnego, ale sztucznego, niezdrowego rozwoju. Hamujemy rozwój rolnictwa, które przecież słusznie uważane jest za podstawę gospodarki polskiej. Nic dziwnego, że rolnictwo wegetuje i nie zaspakaja dostatecznie potrzeb kraju. Skądinąd zresztą gniecione jest również rolnictwo i polityką handlu zagranicznego. Są to owe słynne już dziś zakazy wywozu, kontyngenty, cła wywozowe, rezerwy zbożowe.

Posłuchajmy co o nich mówią obrońcy polityki etatystycznej:

„Okazało się, że rezerwy zbożowe wbrew przewidywaniom producentów wyszły na korzyść samym producentom. Osiągnięta dzięki rezerwom zbożowym stabilizacja cen przedewszystkiem dała korzyści producentom”.

„Polityka zbożowa przeszła pewne etapy. W r. 1925 sprowadzono mąkę. W roku 1926 sprowadzano już tylko ziarno, a w r. 1927 zatrzymano ziarno w kraju, to znaczy, iż w r. 1927 nie popełniono błędu lat poprzednich: zdołano zatrzymać w kraju zboże, unikając zbędnego przywozu. A więc w ciągu trzech lat uczyniliśmy w dziedzinie polityki zbożowej kilka kroków na drodze ku temu celowi ostatecznemu, którym jest działanie planowe, a co p. Wierzbicki uznaje za mrzonkę”.

Powiedziane to było 12 grudnia 1928 r. Trzeba tylko przypomnieć sobie katastrofę, jaką przeżywa rolnictwo od pół roku, żeby zdać sobie sprawę z optymizmu p. Starzyńskiego. Trzeba uzupełnić jego wywody o dotychczasowej polityce zbożowej tem, że Rząd wypuszcza w roku bieżącym żyto zagranicę bez zastrzeżeń – oto do jakiego stopnia zbliżamy się do planowości w działaniu. Trzeba wreszcie obliczyć straty, jakie poniósł sam Skarb Państwa, zmuszony wysprzedawać się z rezerw zbożowych na wiosnę po katastrofalnie niskich cenach, żeby do końca wyczerpać błogosławieństwa tego systemu.

Na jakich zaś podstawach opierała się cała ta polityka?

Dwóch uczonych zajęło się zbadaniem jej podstaw. Docent Uniwersytetu Jagiellońskiego dr. Ferdynand Zweig w następujący sposób charakteryzuje zbieranie materjałów, na których potem opiera Rząd swoje zarządzenia: Główny Urząd Statystyczny rozsyła kwestjonarjusze do swoich korespondentów w całym kraju. Ci „na oko” szacują powierzchnię oraz prawdopodobne zbiory w swojej okolicy.

Znaną jest rzeczą, że taka statystyka rolnicza jest jedną z najmniej pewnych i szacunki niezmiernie trudne. Jeśli weźmiemy pod uwagę niezbyt wysoki nieraz poziom umysłowy „korespondentów”, a do tego ich tendencję (jeśli są rolnikami) niskiego szacowania urodzajów, jasno zrozumiemy, że różnice między ich przewidywaniami a rzeczywistym urodzajem mogą łatwo sięgać 30%-40%.

Od tak oszacowanej sumy przyszłego urodzaju odejmuje się sumę potrzebną na konsumcję i wysiew. Reszta ma stanowić nadwyżkę na wywóz, lub niedobór, który trzeba uzupełnić dowozem.

Ale owa suma konsumcji i wysiewu została obliczona z zeszłorocznych szacowań urodzaju i zeszłorocznej nadwyżki, względnie niedoboru. W zeszłym roku zaś metoda zbierania danych była równie niedoskonała, jak w bieżącym. Teraz już błąd obliczeń może łatwo sięgać 50%. W najlepszym razie nie zejdzie poniżej 10%.

A oto drugi ekonomista, Docent U.J. Dr. Stefan Schmidt wykazuje, że wahania (nadwyżki na wywóz lub niedobory) nie sięgały w ciągu lat ostatnich w jedną i drugą stronę dalej jak 3% ogólnego zbioru.

Tak więc rozporządzając statystyką błędną na dziesiątki procentów, chciano na jej podstawie regulować sprawy, których różnice wahają się w granicach 3%!

Pomijam już zupełnie teoretycznie błędną zasadę, że musimy jeść własne zboże. Sama ta kruchość podstaw empirycznych naszej polityki zbożowej wydaje na nią wyrok potępiający. Podłożem tej polityki są względy socjalno-polityczne, a nie ekonomiczne. Intencją jej kierowników jest dać miastom, a w szczególności robotnikom, tanie zboże. Zapominają o tem, że dzięki tej polityce zmniejszają bardzo poważnie zdolność konsumcyjną rolnictwa. Obniżają więc popyt na produkty przemysłu. Zwężają rynek wewnętrzny, który jest główną podporą naszej produkcji przemysłowej. To zaś musi się odbić na zmniejszeniu zapotrzebowania na ręce robocze w przemyśle i wyrazić zniżką płac robotniczych.

Naturalną linją rozwoju byłoby: wyższe ceny produktów rolniczych, niższe ceny wyrobów przemysłowych, wyższe płace realne. Nasza polityka interwencyjna odwraca ten naturalny bieg rzeczy.

Te same względy socjalne wpływały na konstrukcję naszego systemu podatkowego. Stosuje się w Polsce zasady progresji w zakresie nigdzie nie spotykanym (np. progresja przy podatku gruntowym). Podatek obrotowy uprzywilejowuje przedsiębiorstwa mniejsze wobec większych.

Przyświeca tu znów myśl sztucznego nałamywania zdrowego rozwoju do z góry powziętych planów. Rezultatem jest nieopłacalność większych warsztatów produkcji, a co za tem idzie niesłychanie mały przyrost oszczędności (kapitalizacja).

Osobny dział interwencjonizmu stanowi cały zespół ustaw, zbudowanych pod kątem widzenia reformy socjalnej. Na czoło wybija się tu ustawodawstwo agrarne. O ile część jego: ustawy o komasacji, o likwidacji serwitutów, wzorowane są na przykładach europejskich i powinny dać jaknajpomyślniejsze wyniki, o tyle ustawa o reformie rolnej, nawet w jej ulepszonej postaci z r. 1925, zbliża się raczej do wzorów wschodnich.

Ustalenie nieprzekraczalnego maksimum posiadania kontyngentu, który corocznie musi być sparcelowany, to postanowienie, nie dające się ekonomicznie uzasadnić.

Stosownie do postanowień tej ustawy w ciągu 6 lat najbliższych mają zniknąć folwarki ponad 180 hektarów. Widzimy znowu plan przekształcenia siłą ustroju. Czy ten wynik jest naprawdę gospodarczo pożądany? Pozostawiam sąd tym, którzy mieli sposobność zwiedzić dział rolniczy na Wystawie Poznańskiej.

Nasze ustawodawstwo społeczne (czas pracy, ubezpieczenia, interwencja państwa w sprawie wysokości płacy it.p.) szeroko jest rozbudowane. W wielu punktach wyprzedziliśmy społeczeństwa Zachodniej Europy. Cudzoziemcy (Kemmerer) wyrażają wątpliwość, czy nasze zamierzenia w tym zakresie „nie są zbyt ambitne”. Nie chcę tej sprawy dyskutować. Wskażę tylko, że obciążenie produkcji jakie się z niemi wiąże, możnaby znieść znacznie łatwiej, gdyby nie ciążył zarazem na wszystkich warsztatach ogromny ciężar podatków państwowych i samorządowych.

Każdy, kto zetknął się z życiem praktycznem wie, że ową nadmierną opiekę i kierownictwo Państwa odczuwa to życie jako nieznośne, krępujące więzy. Dławi się ono w sieci przepisów, zakazów i nakazów. Niekiedy przybierają one formy wprost groteskowe. Któż nie spotkał się z owemi rozporządzeniami o dostarczaniu dat statystycznych. Całe tablice, rozsyłane w setkach tysięcy egzemplarzy po kraju, służą często do tego, by wpisać w nie jedną cyfrę. Częściej jeszcze zmuszają do podawania cyfr niepewnych, lub wprost fałszywych.

Na wiosnę bieżącego roku (1928) rozesłano do gmin rozporządzenie pobielenia wszystkich budynków leżących w pobliżu szos (!) na odległość zasięgu wzroku (!!). Urzędy gminne i ludność wykonały rozkaz literalnie. Widziałem cały szereg budynków z pobieloną tylko jedną ścianą: od strony szosy…

W całym świecie jest znana i przeszła do historji opowieść o „wioskach Patiomkinowskich”, które jenerał Patiomkin na przyjazd Katarzyny drugiej rozkazywał budować. Nasze zarządzenia dobrze ten wzór kopjują.

[…]

Ostatni zaś rodzaj etatyzmu, najsmutniejszy etatyzmu objaw – to psychologja tych, którym się zdaje, że etatystami nie są, to jest tak zwanych sfer gospodarczych. Najsmutniejszym nazywam ten objaw dlatego, bo jeżeli i w tym obozie liberalizm gospodarczy nie znajdzie oparcia – to walka z etatyzmem może się w Polsce okazać beznadziejną.

Słusznie w polemice wypominają przeciwnikom etatyści, że wszak oni domagają się od Rządu protekcji celnej (przemysł), że oni poddali myśl rezerw zbożowych tworzonych przez Państwo (rolnictwo). Niekiedy jest to wynikiem braku energji, braku woli do walki. Słusznie charakteryzuje ten nastrój społeczeństwa pan Stanisław Wyrobisz następującemi słowami:

„Nikt nie myśli o tem, jak zdobyć dla siebie własnym wysiłkiem lepsze jutro, nikt nie stara się o koordynację wysiłków jednostek. Stąd płynie etatyzm, jakim nasze życie jest przesiąknięte: z chęci zwalania ze swoich pleców ciężaru wysiłku i odpowiedzialności; dlatego społeczeństwo jest tak nieliberalne”.

„Kiedyindziej znowu spotykamy objawy zupełnego pomieszania pojęć. W jednem z poważnych czasopism polskich, uważających się za twierdzę liberalizmu, czytałem dwa artykuły, pisane przez rolników. W jednym autor proponował ustalenie ustawowo, jakie wykształcenie (niższe, średnie, wyższe) winien posiadać rolnik gospodarujący na małym, średnim, dużym warsztacie rolnym. Inaczej mówiąc, proponował system koncesji, który nie jest niczem innem, jak daleko posuniętem ograniczeniem wolności gospodarczej, koniecznem w wyjątkowych wypadkach, (np. apteki, praktyka lekarska), ale którego nie wolno rozszerzać tam, gdzie to nie grozi bezpośredniem niebezpieczeństwem społeczeństwu”.

W innym artykule ten sam autor wywodził, że należy ustalić, ilu minimalnie robotników na
1 ha ziemi ma mieć obowiązek zatrudnić przedsiębiorca rolniczy, zależnie od warunków majątku.

Ten sam dziennik drukował sprawozdanie z akcji stowarzyszeń rolniczych, skierowanej ku podniesieniu wydajności ziemi. Sprawozdawca (uważa się jeszcze za liberała) kończył wezwaniem do Rządu, by wziął tę sprawę w swoje ręce, bo inaczej pozostanie z tej akcji tylko kupa papierów.

Na zakończenie zaś wesoła wiadomość: powstała w Warszawie „Liga walki z etatyzmem”. Na pierwszem posiedzeniu uchwaliła ona zwrócić się do rządu o 50 miljonów zł pożyczki!

To wystarczy.

Rząd ma w Polsce robić wiele, niemal wszystko.

Ma nawet zwalczać etatyzm!

[…]

Etatyzm polega w Polsce na nadmiernej rozbudowie gospodarki państwowej oraz na wciskającej się we wszystkie tryby życia gospodarczego interwencji państwa. Interwencja ta popycha do uprzywilejowania przemysłu kosztem rolnictwa i warstw gospodarczo słabszych, kosztem gospodarczo silniejszych.

Wszystkie działy etatyzmu wyrażają się w niesłychanej ilości więzów, nakazów i zakazów, które zmuszają do zmiany dyspozycyj gospodarczych jednostki.

Jednostka dążyłaby do osiągania możliwie największych nadwyżek ponad swoje koszta tj. możliwie najwyższych zysków. Państwo jej to uniemożliwia. Nieraz doprowadza do tego, że całe gałęzie produkcji przestają się rentować.

To hamuje w najwyższym stopniu możność kapitalizacji. Szybki i możliwie najsilniejszy przyrost kapitału jest najważniejszem zagadnieniem gospodarczem, a jednem z najważniejszych zagadnień politycznych i kulturalnych Polski.

Nasz poziom bogactwa jest bardzo niski. Należy go podnieść. Na to jednak, by przynajmniej ten poziom utrzymać przy naszym przyroście ludności (1,5% rocznie), trzebaby rokrocznie odkładać (kapitalizować) 1,5% majątku każdej jednostki.

Jeżeli tego nie zrobimy, grozi nam: albo pauperyzacja ze wszystkiemi jej strasznemi konsekwencjami, albo szeroko rozwinięty ruch neo-maltuzjański, który niewątpliwie niesie ze sobą objawy politycznie, kulturalnie i moralnie niepomyślne. Podniosłem już na początku mego referatu, że Polska ze względów polityczno-wojskowych musi mieć etatyzm w pewnych punktach szerzej od innych państw rozwinięty. Nasz budżet wojskowy nie może być mały. Musimy popierać przemysł amunicyjny, chemiczny, nawet wówczas, jeżeli się gospodarczo nie kalkuluje. To są konieczne obciążenia życia gospodarczego.

Tem bardziej należy rozluźnić więzy i ulżyć życiu gospodarczemu na wszystkich innych odcinkach. Względy polityczne są tu zasadnicze. Bez rozkwitu gospodarczego nie będzie nas stać na armaty, aeroplany, tanki. Nie będzie nas stać na obronę granic, na utrzymanie niepodległości.

Z tych wszystkich względów uważam walkę z etatyzmem za główne zagadnienie gospodarcze w Polsce, a zagadnienia gospodarcze za oś ogółu zagadnień polskich.

Sprawa wzbogacenia kraju to nietylko zagadnienie materjalizmu. Adam Smith mówił, że gdzie się rozwija życie gospodarcze, tam się podnosi uczciwość i rzetelność.

Należy się zastanowić nad temi spostrzeżeniami człowieka, który umiał patrzeć.

Wzbogacenie to mniej kradzieży, mniej oszustw, mniej wyzysku i mniej zawiści. To zatem piękny cel także z punktu widzenia etyki.

Wybrał i wstępem opatrzył: Sławomir Drelich

Na podstawie: A. Heydel, Etatyzm po polsku. Gospodarcze granice liberalizmu i etatyzmu. Dążności etatystyczne w Polsce, Instytut Ludwiga von Misesa 2006 [Wersja pdf dostępna na stronie: http://mises.pl/pliki/upload/heydel-etatyzm.pdf], s. 32–38.

Zachowano oryginalną pisownię i przypisy zgodne z tekstem książki.

Adam Heydel

Polski ekonomista, zwolennik liberalizmu gospodarczego, krytyk etatyzmu i interwencjonizmu gospodarczego. Związany z Krakowem, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego i profesor zwyczajny tej uczelni. Zginął w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz.

Przeciw oligopolowi :)

Pozwolę sobie na polemikę z przeciwnikiem przeciwników ACTA, autorem tekstów piosenek
i złodziejem Michałem Augustynem – zadeklarowanym złodziejem, zaznaczę. Ale chyba
i tak czującym się moralnie lepszym od tych „postpeerelowskich”, którym w masie („hydrze”?) należy się „strzał w łeb”. Pozwolę sobie na polemikę, jak autor tekstów z autorem tekstów, jak złodziej ze złodziejem i oburzony z oburzonym.

http://www.flickr.com/photos/double-h90/6857348471/sizes/m/in/photostream/
by Obstschale

Dlaczego?

Tekst ACTA la vista baby… Michała Augustyna, który ukazał się na portalu „Liberte!”
jest nie tylko niespójny, niemerytoryczny, emocjonalny i nieprzejrzysty. Jest także pełen przeinaczeń, uproszczeń i niewybaczalnych błędów. Na tyle rażących, że pomimo pewnej abstynencji w pisaniu, zdecydowałem się na replikę w dość swobodnej formie. Przede wszystkim jest to jednak konflikt opinii w dyskusji bieżącej i ważnej, bo dotyczącej i roli praw autorskich, i Internetu we współczesnym świecie, a także problemu rozbieżności interesów między jednostką a władzą (czy korporacją) oraz ścierania się koncepcji postępowych przemysłuz koncepcjami zachowawczymi. Starej Szkoły z Nową Szkołą.

Wybrałem więc stosowne fragmenty artykułu Pana Michała, przytoczyłem bez jakichkolwiek zmian – jedynie je wyodrębniając, a następnie opatrzyłem komentarzem. Uważam to za niezbędną ilustrację do tekstu.

Jak na szkołę Hitchcocka przystało, zaczyna się od trzęsienia ziemi.

W sieci wszyscy kradną. Anonimowo i bezkarnie. Nie ma to nic wspólnego z wolnością, anarchizmem, wymianą dóbr i walką z systemem. Sieć stanowi w gruncie rzeczy społeczność anonimowych złodziei i jeden z najbardziej zafajdanych systemów, jaki człowiek do tej pory stworzył.

Czym w istocie jest sieć? Łamią sobie nad tym głowę publicyści, politycy, pisarze i eksperci,
w tym socjolodzy, antropolodzy, filozofowie, kulturoznawcy. I nikt nie dochodzi
do jednego ostatecznego wniosku. Poza Panem Michałem, oczywiście. Mówiąc jednako „społeczności anonimowych złodziei”, proponuję, Panie Michale, eksperyment: wybrać się do oddychającego bardziej europejskim powietrzem po udanej „twitterowej” rewolucji Kiszyniowa czy na plac Tahrir lub na Plac Czerwony i powtórzyć te słowa przy względnie szerszym forum słuchaczy. Reakcje tłumu zanotować i przedstawić do wglądu. Ten  złowieszczy system, za jaki Pan uważa Internet, jest najbardziej demokratyczną sferą publiczną, jaką kształtowało ostatnie 20 lat zabawy i wysiłku, formą współczesnej agory niedokonującej rozróżnienia na płeć, rasę, wiarę, zawód czy miejsce zamieszkania. Każdemu sprawiedliwie daje możliwość ekspresji i partycypacji w równym stopniu (choć
w jaki sposób, to już kwestia dyskusyjna), a przy tym kształtuje się oddolnie i samoistnie. Jeżeli jest to „zafajdany system”, to zastanawia mnie Pański stosunek do PRL-u, do którego odwołuje się Pan tak chętnie i często w swojej retoryce.

Zacząłem kraść późno i, jak każdy złodziej, z konieczności, zdefiniowanej przez okoliczności.

Krótko: zwroty takie jak „każdy” i „konieczność” są najskuteczniejszymi zabójcami każdej wartości logicznej. Jakkolwiek wątpliwa by wartość tej wartości była.

Wiecie, dlaczego kiedyś dla gwiazd polskiej piosenki pisali Kofta, Przybora, Osiecka, Loebl, Mogielnicki, Cygan, Kondratowicz…? Bo nie mieli do czynienia z setkami tysięcy złodziei, którzy dzisiaj nie mają zamiaru wydać jednorazowo choćby dziesięciu groszy, żeby zapłacić
za pracę tekściarza (pamiętajmy: artysta, autor tekstu i producent płyty, biorą od nas pieniądze raz, bo słuchać kupionej płyty możemy przez następne lata setki razy).

Czy wiecie, jak trudno jest skomponować melodię, która jest choćby odrobinę świeża? Nie wiecie?

Dlatego często słuchacie piosenek, których nikt nie jest w stanie zaśpiewać z tekstami tak grafomańskimi jak wypociny gimnazjalistki. Na to właśnie sobie zasługujecie: wy, oburzeni
i zbuntowani hakerzy od siedmiu boleści (każdy z was jest przecież Neo, chociaż nikt z was nie potrafi wiele więcej niż proste wytnij wklej-prawda?).

No i tutaj robię pauzę na wdech. Panie Michale, przyznaję się: nie wiem, dlaczego Przybora, Kofta, Osiecka, Loebl czy Cygan pisali dla gwiazd. Byli (i niektórzy nadal są) tak wielcy
i sprawni w słowie i w piórze, że stawiałbym raczej na splot nieprzewidywalnych
i różnorodnych motywacji i emocji. Na kolaż fascynujących osobowości wraz z ich ambicjami
i marzeniami, które odnalazły się we właściwych okolicznościach. Pan widzi to trochę prościej i bardziej uniwersalnie – pisali i tworzyli, bo nie było NAS. Nie było złodziei. Istniał natomiast fantastyczny wolnorynkowy system, było wsparcie wielkich korporacji i promocja niezależnych komercyjnych mediów. Panie Michale, zdradzę Panu sekret.

Manierę polegającą na sprowadzaniu  złożonych, często nierozstrzygalnych dla człowieka procesów,  w których jedną ze zmiennych jest (wybitna) jednostka, do wymuszonych
i jednowymiarowych wyjaśnień, nazywa się determinizmem. Silnie ukształtowała ona kilku – nomen omen – wybitnych: Hegla, Marksa i Freuda. Porównanie Pana paranaukowej maniery do tych trzech historycznych postaci jest pierwszym z dwóch komplementów, jakie mogę Panu w swojej polemice zaoferować.

Polemika jednak nie powinna opierać się na czysto zgryźliwej krytyce. Podobno dobrze, jak jest trochę konstruktywna. Niech więc będzie. Brak następców Osieckiej, Przybory, czy Cygana i nadreprezentacja grafomanów to nie efekt złodziejstwa i piractwa. To efekt sztucznego nakręcania koniunktury na rynku. To efekt postępującej korporatyzacji
i komercjalizacji branży muzycznej i całej sfery kultury. Szwajcarski ekonomista Paul H. Dembinski nazywa ten proces finansjalizacją. Chodzi o niezdrowy dla nikogo (poza wąską grupą bogacących się pośredników) trend do przekuwania relacji w transakcję. Nie odbiegając od przykładu określonej branży: chodzi o zamianę opartej na szacunku, zaufaniu
i wzajemnych korzyściach relacji muzyk–słuchacz na wyprofilowaną na szybki zysk transakcję. Wtedy w sferę sztuki z buciorami wchodzą mechanizmy rynkowe, które same
z siebie nie są niczym złym, ale w tym wypadku z pewnością nie powstają samoistnie
i z potrzeby, a są narzucane z zewnątrz.  To dlatego giganty jak BMG, czy Sony Music specjalizują się w manufakturze gwiazd („talent shows”), masowej produkcji ich muzyki
i skoncentrowanej promocji medialnej. Panie Michale, jak się tworzy materiał muzyczny
dla Rihanny w takim tempie, żeby starczało na jeden album i cztery przeboje rocznie, to pomysłów na teksty i podkłady może braknąć. Wtedy schodzi się do bezpiecznego poziomu gimnazjalnego, na który tak Pan narzeka. Przy okazji robi się też wiele, żeby zniszczyć niszę
i wycisnąć jak największą sumę pieniędzy z bombardowanej zewsząd medialnym komunikatem masy. Jeżeli ma Pan jeszcze jakieś wątpliwości, dlaczego nie ma i u nas starych dobrych kompozytorów i starych dobrych tekściarzy, to proszę włączyć sobie „Vivę”
albo „MTV”.

Dlaczego polskim zespołom bardziej opłaci się grać na jarmarkach, festynach i sylwestrach niż pracować nad nowymi hitami? Ponieważ muszą na siebie zarabiać , odłożyć na emeryturę i na czarną godzinę, bo gdy artysta straci na przykład głos, nie będzie w stanie utrzymać się z muzyki. Wiecie ile przebojów mają na koncie w wolnej Polsce takie legendy piosenki jak Maryla Rodowicz, Edyta Geppert i im podobne? Żadnych! A ile ma Justyna Steczkowska, czy Edyta Górniak: jeden, góra dwa. To przypadek?

Otóż nie. To system, który zawdzięczamy pokoleniu złodziei i nieudaczników.

To system, w którym artystów okrada się pod płaszczykiem obrony wolności, sprawia, że Kora Jackowska musi chałturzyć w „Idolu” czy  „Must be the music”, choć jej genialne dokonania z lat PRL-u  powinny jej wystarczyć do godziwego, a nawet dostatniego życia.

Uważałbym ze zrzucaniem winy za nieudolną karierę Edyty Górniak na „złodziei”. Proponuję uważnie przypatrzeć się jej sylwetce muzycznej, w szczególności kluczowym decyzjom
w kwestiach współpracy producenckiej i wyborom natury medialnej. Można też przestudiować archiwa „Gali”, „Vivy” i „Życia na Gorąco”. Podpowiedzi jest pod dostatkiem.

Czy naprawdę jest Pan tak naiwny, że sprawia wrażenie osoby uważającej dokument ACTA
za przygotowany na gruncie polskim, przez Polaków, w obronie polskich artystów
i przeciwko polskim złodziejom? Czy autor śledzi inne rynki muzyczne? Na przykład te zachodnie? Te, które za sprawą globalizacji kapitału mają przemożny wpływ na nasz rodzimy rynek muzyczny? Czy autor świadomy jest reguł rządzących ich polityką? Tym, jaki procent
ze sprzedanego wydawnictwa trafia do ich kieszeni, a jaki stanowią tantiemy dla artysty?

A czy autor kojarzy może nazwy dwóch legendarnych i sztandarowych dla muzyki alternatywnej lat 90. zespołów Radiohead i Nine Inch Nails? W 2007 roku, w tym samym miesiącu, ci artyści dokonali małej rewolucji – wydali swoje albumy w zupełności za darmo. Do pobrania z sieci, bez haczyków. Wybrali nowoczesny, dostosowany do zmieniających się okoliczności społeczno-ekonomiczno-technicznych model biznesowy. Zrezygnowali z drogiego i nie zawsze uczciwego pośrednika, oferując muzykę bez jakichkolwiek opłat. Taki model nazywa się freemium albo premium i stanowi przykład  subsydiowania krzyżowego – zjawiska ekonomicznego i marketingowego zrywającego ze stereotypowym wyobrażeniem transakcji. Idea jest taka: na dziesięciu fanów, dziewięciu ściąga album udostępniony za darmo przez autorów, a jeden kupuje album w wersji premium – kosztujący kilkaset dolarów, ale w najwyższej, audiofilskiej jakości dźwięku, z materiałami w wersji demo, albumem ilustracji, gadżetami itd. Wszystkim tym, czego pożądałby prawdziwie zaangażowany fan. Zakup jednej wersji premium przez „tego dziesiątego” spokojnie pokrywa koszty darmowego nabycia przez pozostałą dziewiątkę. To nie wszystko. Artyści tak prominentni jak Nine Inch Nails i Radiohead (podkreślam: artyści, a nie wyhodowani przez korporacje rzemieślnicy) doskonale zdają sobie sprawę, że podstawowym i najważniejszym źródłem utrzymania każdego muzyka jest występ na żywo. W tym rozumieniu darmowa płyta jest pewną zachętą – elementem budowy i umacniania wspomnianej wcześniej relacji z odbiorcą, drogą wzbudzania zaufania i wdzięczności (forma brand loyalty). Słuchacz nie płaci więc za produkt w danym momencie, ale w perspektywie czasu zapłaci z nawiązką za obecność na koncertach, czy wszelkiej maści gadżety: koszulki, banery, plakaty.

Od roku 2007 w stronę modelu Radiohead i NIN poszło więcej artystów niż w stronę przeciwną. Drwią z korporacyjnych molochów, bo znają ich politykę od wewnątrz, od kuchni.
Z pomocą Internetu właśnie dostrzegli to, czego korporacje dostrzec nie chcą – alternatywne drogi dotarcia z dziełem/produktem do odbiorcy. I to z zyskiem, bo przez rezygnację z zachłannego wydawcy. O niematerialnych wartościach wynikających z pielęgnowania relacji z konsumentem nie wspomnę. To sami muzycy, nie pseudofani-złodzieje, wypowiedzieli wojnę wytwórniom muzycznym i świetnie im się to opłaciło.

Warto też wspomnieć o gigantycznych stratach, które za sprawą złodziejstwa w sieci ponosimy my wszyscy. Otóż każdy dochód z piosenki, wiersza, książki itd. byłby opodatkowany. Ale nie jest, bo go nie ma. Piosenka po jednym dniu nie ma już prawie żadnej wartości rynkowej, nie zwiększa PKB i nie zasila pośrednio np. systemu opieki społecznej. Jest to zasługa piratów.

Trudno właściwie wykrzesać jakąś sensowną refleksję przy tak paraliżującej tezie. To dalsze operowanie manierą deterministyczną albo cyniczna sofistyka. Skomentuję pytaniem: rozumiem, że kiedyś było lepiej – kiedyś wiersze, piosenki i książki dzielnie pracowały
na budżet państwa i fundowały nam opiekę społeczną? Były to pierwszorzędne towary nakręcające koniunkturę i PKB, tak jak kombajny eksportowane do Związku Radzieckiego?

Wiersze, książki i piosenki to nie papierosy ani wódka, na które można zwiększać podatek konsumpcyjny. Raz jeszcze – przestańmy myśleć o sztuce w ramach procesu finansjalizacji.

Miliony ludzi na świecie urządziły sobie świat po swojemu, za nic mając prawa i moralność, a ponadto udało się tym milionom przekonać resztę , że na tym właśnie polega nowy wspaniały świat.

Drogi Panie Michale – tak. Przyjęło się nazywać to demokracją.

Setki tysięcy młodych ludzi staje się w ten sposób awatarami, które żyją w świeci iluzji.

Sieciowi narkomani opanowali do perfekcji obsługę strzykawki, do tego sprowadzają się często ich umiejętności i kreatywność. Wytnij, wklej, kopiuj, ściągnij…

Jak nie wierzycie, to powiedzcie, ilu polskich Gatesów i Jacobsów [sic!] mamy dzięki upowszechnieniu sieci i fascynacji nią? Żadnych.

„Gatesów” i „Jobsów”. Czy nie mamy? Panie Michale, chyba jednak mamy. Twórcę Gadu-Gadu Łukasza Fołtyna. Twórcę Naszej Klasy Macieja Popowicza, który w moim wieku był już milionerem. Twórców Allegro. Czy wreszcie naczelnego księcia internetowych złodziei III RP – założycieli portalu FilesTube – Arkadiusza Seńko. To są nasi Jobsowie.

Opis internetowej narkomanii bardzo plastyczny. Bardzo poruszający. Natomiast intencjonalnie pomijam mało ciekawy narracyjnie fragment o narzekaniu autora
na nieudolność młodych ludzi w tworzeniu stron internetowych na zamówienie – wynikać ma to z braku kontaktu z płytami gramofonowymi. Tu nawet Freud biłby brawo na stojąco.

Nie wierzę w to, że aktywiści anty ACTA bronią mnie przez Wielkim złym Bratem, który zabroni nam korzystać z wiedzy w sieci, nie pozwoli wymieniać się informacjami i, śledząc nas noc i dzień, na koniec zamknie w więzieniu.

Nikt nie zabroni mi dzielić się moim dorobkiem z innymi, (napisałem, samodzielnie, niezłą pracę o polityce Thatcher wobec pierestrojki – chętnie ją darmo udostępnię) ani wymieniać się informacjami i nikt, także na Zachodzie, nie będzie bawić się w Wielkiego Brata (który przypomnijmy, bo nie wszyscy czytali, był synonimem totalnej i realnej władzy nad jednostką).

Aktywiści anty ACTA  bronią darmowego dostępu do efektów czyjejś pracy i wyrażają potrzeby ludu, który ma gdzieś zarówno indywidualne dobro i interes twórcy, jak i interes zbiorowy.

Ruch anty ACTA jest spadkobiercą peerelowskiej mentalności przyodzianej w matrixowskie szaty .

Może więc należy jego zwolenników przekonać, że płyty, książki i bilety do kina, są drogie, bo tak nieliczni je kupują. Przestańcie kraść, kochani, a zobaczycie, że artyści będą sprzedawali wam swój dorobek znacznie taniej niż dziś.

Wyjdźcie wreszcie z domów, niekoniecznie tylko po to, aby protestować. Za drzwiami naprawdę nie czają się agenci w czerni i nie podgląda was Wielki Brat. Za to można tam spotkać drugiego człowieka. Prawdziwego! I to jest dopiero rock and roll!

Tymczasem złodziejskiej hydrze należy się strzał prosto w łeb; trawestując klasyka: ACTA la vista baby!

I tutaj dochodzimy do kluczowego fragmentu polemiki, w którym najważniejsze moje dotychczasowe komentarze zbieram w całość i wykorzystuję do zadania „mortalkombatowego” fatality (żargon zrozumiały dla wielu złodziei).

Panie Michale, wykazuje się Pan przykrą ignorancją. Istnieją prawa autorskie osobiste
i majątkowe. Te pierwsze przysługują twórcy na wieczność, ale mają znaczenie raczej symboliczne. Te drugie należą do tego, kto wykłada na dzieło środki i na czyje zlecenie ono powstaje. Jeżeli formułuje się wniosek, że jeśli przestaniemy kraść, to artyści będą sprzedawać swoją twórczość taniej, a jest się zarazem obrońcą konserwatywnego modelu ekonomicznego, to wypada mieć chociaż świadomość, że w takim modelu artyści mają minimalny wpływ na politykę sprzedażową swojego dzieła. O tym wszystkim decydują wytwórnie i wydawnictwa – pośrednicy. Wolnorynkowy guru Milton Friedman wyciągnął pouczający wniosek: amerykańska służba zdrowia kuleje nie dlatego, że jest w niej za dużo wolnego rynku (z tym można się spierać), ale dlatego, że jest go w niej za mało! Pomiędzy dwiema podstawowymi stronami transakcji znajduje się „ten trzeci” – ubezpieczyciel-biurokrata, dyktujący lekarzowi kiedy i w jakim zakresie może pacjentowi pomóc. Teraz proszę się przyjrzeć casusowi Empiku, sieci sprzedażowej o nawykach monopolizujących rynek książek, która wchodząc stopniowo w buty wydawcy próbuje już nie tylko narzucać skandaliczne marże, ale autonomicznie dyktować rynkowe ceny i książkowe trendy. Alternatywą dla hegemonii Empiku jest – „surprise, surprise” – właśnie Internet. Taki Amazon Jeffa Bezosa, który nie potrzebuje pośredników, trafia bezpośrednio do klienta, zarazem sprawiedliwie i z szacunkiem traktując swoich partnerów, czyli i pisarzy
„z nazwiskiem”, lansowanych, i tych „bez nazwiska”, niszowych. Taka polityka to direct marketing – najmodniejsze narzędzie promocyjnego miksu, w którym klient sam testuje, porównuje, wybiera i kupuje towar w kilku kliknięciach. Identycznie działa eBay i iTunes. Twórca/sprzedawca sam wrzuca do oferty swój produkt, komunikuje się z klientem bezpośrednio, drogą mailową albo telefoniczną i uzyskuje czysty zysk. A jeżeli ma ochotę, to udostępnia owoce swojej pracy za darmo, bo może w ten sposób budować markę
i wcale na tym nie tracić. To nie utopia ani socjalizm. To tak zwany self-publishing i krok
w stronę bardziej wolnego rynku. Mówi Pan o udostępnieniu swojej pracy o Margaret Thatcher za dramo. Zapraszam. Taką możliwość daje Google Books i iTunes. Nikt Panu tego nie zabroni, jak Pan mówi, póki nie podpisze Pan kontraktu/umowy z jakimś wydawcą. Wtedy nie Pan będzie o tym decydować. Tylko Wielki Brat.

I tu pewna niespodzianka: dochodzenie BBC dostarczyło informacji, że głównym pomysłodawcą powstającego  w USA od 2004 r. protoplasty ACTA były największe koncerny fonograficzne i filmowe. Innymi słowy: grupy wielkiego interesu – kilkadziesiąt korporacji, które dziś z zachowania przypominają XIX-wiecznych luddystów. Podobnie jak oni chcą niszczyć i podpalać, tylko nie maszyny, a Internet. Dlaczego? Bo psuje im intratny biznes, oparty na stuletniej recepcie, najwyraźniej niezmiennej i nienaruszalnej, niczym przepis na panierkę kurczaka pułkownika Sandersa.

To źle, bo ACTA jest aktem celowo niedoprecyzowanym, zostawiającym szeroki margines interpretacyjny. Próbuje on konserwować stary porządek narzucony w innej epoce,
z lekceważeniem dla zmieniających się realiów technologicznych, społecznych i kulturowych. I ekonomicznych. Piractwo nie jest zagrożeniem dla rynku, bo rynek to suma potencjalnych
i właściwych konsumentów, którym oferuje się jakąś wartość za wartość zwrotną. Tyle tylko, że nie musi to być równowartość, wartość natychmiastowa, ani nawet wartość materialna. Piractwo jest natomiast zagrożeniem dla grupy pośredników, którzy bez wytchnienia próbują narzucać rynkowi własne reguły, zabiegając o wyłączność na wszelką wartość. ACTA jest prawem mającym utrzymać taki stan rzeczy, taką nierynkowość i, co gorsza, godzi ono w podstawowe prawa obywatelskie. Nie jest to z mojej strony demagogia. Niesławny artykuł 12 gwałci prawną zasadę audiatur et altera pars i daje zaskakująco skuteczne instrumentarium represyjne grupom, których interes został naruszony (czyli wydawcom raczej, nie artystom). John Stuart Mill, zwracał uwagę na groźbę dyktatu grup monopolizujących wolny rynek. W jaki sposób? Poprzez „ciche” wpływanie na kształt prawa formami lobbingu i korupcji. Rozwiązaniem proponowanym przez Milla miały być nienaruszalne przepisy antymonopolowe i zakaz cenzury, czyli jakichkolwiek prób ograniczania wolności ekspresji i zrzeszania się. Nazywał to prawem do bycia mniejszością.

Dziś „złodzieje” stojący w opozycji do ACTA pełnią rolę takiej mniejszości, chociaż
w rzeczywistości są przytłaczającą większością. Tych, którzy nie chcą dać przyzwolenia
na podporządkowanie władzy i prawa interesom nielicznych (oligoi to dobre określenie), nazywa Pan, Panie Michale, „spadkobiercami peerelowskiej mentalności”. To raczej typowa dla polskich polityków zabawa w chwytliwe memy i retoryka skrzydlatych słów, ale na pewno nie dyskusja na argumenty w wymagającej argumentów dyskusji. Niestety, nie jest Pan w swoim podejściu odosobniony.

Nie mogę oprzeć się zabawnemu wrażeniu, że zdecydował się Pan na ryzykowną inwestycję. Cała błyskotliwość została roztrwoniona na pomysłowy i chwytliwy bon mot „ACTA la vista, baby”, czyli na tytuł i słowo końcowe zarazem. I to jest ten drugi komplement, który obiecałem wcześniej. Pełne erudycji subtelne odniesienie do skarbu kultury, niestety, odciągnęło uwagę od czegoś istotniejszego. Panie Michale – strzał Hydrze „prosto w łeb” sprawy nie załatwi. Bo Hydra ma to do siebie, że łbów ma kilka, które na dodatek ucięte natychmiast odrastają.

Przebaczmy spekulantom! :)

http://www.flickr.com/photos/34316967@N04/4762812763/sizes/z/Spekulanci nigdy nie mieli lekko. W średniowieczu lichwiarze, odmiana spekulantów, mieli doktrynalnie „przechlapane”. Kościół chrześcijański oskarżał ich o wszystko, co najgorsze, włącznie z tym, że sprzedają to, co należy do Boga (czyli czas, za który liczyli sobie procent od pożyczonego komuś kapitału). A w dodatku czynią to diabelską mocą, ponieważ pieniądze pracują na nich nawet wtedy, kiedy śpią (to z XII-wiecznego modelowego zbioru kazań, przechowywanego na Uniwersytecie Paryskim) Komuniści też nie lubili spekulantów, bo sprzedawali z zyskiem to, co kupili w państwowym sklepie. I nie tylko nie lubili, ale za tę spekulację, wsadzali do komunistycznych więzień, czyli też do piekła, tyle, że już za życia. Ktoś może powiedzieć, że miniony ustrój, to też średniowiecze, tyle że ze świecką religią. I będzie mieć rację. Ale nawet w kapitalizmie, chociaż nie wsadza ich się do więzień, są bohaterami negatywnymi rozmaitych – jak to się teraz mówi – narracji. Pierwszym, który ujął się za tymi „szwarccharakterami” był w XIXw. John Stuart Mill, ekonomista. Zwrócił uwagę, że owi znienawidzeni pełnią wielce pożyteczną rolę. I podał przykład spekulantów zbożem, którzy kupują zboże jesienią, kiedy po zbiorach cena jest niska, dzięki czemu zyskują rolnicy (gdyż bez tego dodatkowego popytu ceny poleciałyby w dół), a sprzedają wiosną, gdy ceny na przednówku ostro idą w górę. I wtedy zyskują konsumenci. Ktoś może powiedzieć, że powinni zawsze zyskiwać wszyscy, ale bądźmy poważni. Wtedy byłyby to już cuda, a nie gospodarka; tymczasem w gospodarce – inaczej niż w cudotwórstwie – idzie o sprawy poważne, czyli o pieniądze. Jestem także dlatego gotów pójść w ślady J.S. Milla, gdyż znam trochę tych niecierpianych spekulantów. W latach 70. XXw., gdy świat miał podobne problemy, politycy pomstowali na „gnomów z Zurychu”, ponieważ jakiś dzielny żurnalista „wyczaił”, że najwięcej transakcji walutowych przeprowadzają jacyś spekulanci na terenie Szwajcarii. Sam kiedyś poznałem nie tyle „gnoma”, ile „gnomową”. Była to księgowa firmy średniej wielkości, handlującej złomem hutniczym, a prywatnie – żona kolegi-profesora kulturoznawstwa z Uniwersytetu Pittsburskiego. Ponieważ firma handlowała złomem w skali międzynarodowej, więc owa pani zarządzała portfelem należności w różnych walutach tak, aby firma nie traciła na poważnych wahaniach kursów walutowych, jakie też miały wówczas miejsce. Udawało się jej nawet dorzucić w ten sposób do zysków firmy 30-50 tys. $ rocznie. Kiedy przez ostatnią dekadę spotykam się od czasu do czasu z zagranicznymi inwestorami finansowymi, zwłaszcza z zagranicznych funduszy emerytalnych, mój wyczulony węch podpowiada, że – od czasu do czasu przynajmniej – też miewam do czynienia ze spekulantami. Ale w odróżnieniu od różnych polityków z krajów strefy euro i z Brukseli nie dostrzegam w nich uosobienia zła. Spekulantom należy zresztą raczej współczuć. W końcu są to ludzie, którzy nie dlatego np. starają się sprzedać portugalskie obligacje publiczne, że chcą doprowadzić Portugalię do bankructwa (a potem zaczynają tę samą grę np. z obligacjami hiszpańskimi). Po prostu, obawiają się poważnych strat dla ich firm, którym doradzili kupno owych „pewnych” papierów, a w efekcie i np, dla jakiegoś pana Muellera, pani Jones, pana Johanssona, czy pani Dupont. Przyszłych emerytów, którzy inwestują część swoich dochodów, myśląc o bardziej dostatniej starości. Spekulanci myślą też z niepokojem o własnych dochodach, a nawet własnej posadzie w tym, czy innym funduszu, gdy ich firma odnotuje znaczną stratę w wyniku ogłoszenia przez któreś państwo niezdolności spłaty. Spekulanci dziś też nie mają lekko…

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję