Lech Kaczyński – hamulcowy gospodarki czy wrażliwy socjaldemokrata? :)

Tragicznie zmarły prezydent Lech Kaczyński w czasie swojego niespełna 5-letniego urzędowania przeszedł wyraźną ewolucję. Początkowe lata jego prezydentury, które przypadały na okres rządów środowiska politycznego, z którym był bardzo mocno związany to czas, w którym prezydent nie wchodził w drogę rządowi. Po dojściu do władzy koalicji ludowo-prawicowej w 2007 roku sytuacja zmieniła się diametralnie. Umiarkowanie liberalny rząd Donalda Tuska wielokrotnie spierał się z Lechem Kaczyńskim na kanwie ideologicznej, co skutkowało fiaskiem kilku reform i odłożeniem ad acta również innych, niekiedy ambitnych i potrzebnych planów legislacyjnych. Niemniej jednak z perspektywy czasu, nie wydaje się słuszne uznanie Lecha Kaczyńskiego za „hamulcowego gospodarki” – jak określił go w jednym z wywiadów były prezes NBP i wybitny minister finansów Leszek Balcerowicz. Niestety, kilkukrotnie zdarzało mu się podejmować decyzję w imię błędnie pojmowanej „solidarności społecznej”, które gospodarce z całą pewnością nie służyły.

Prezydent a gospodarka

Specyfika urzędu prezydenta w Polsce polega na tym, że nie jest on odpowiedzialny za rządzenie krajem, gdyż jest to zadanie premiera i Rady Ministrów. Tradycyjnie prezydent sporadycznie używa również inicjatywy legislacyjnej, koncentrując siły swojej kancelarii przede wszystkim na polityce zagranicznej i funkcjach reprezentacyjnych. Nie sposób więc rozliczyć Lech Kaczyńskiego z przełomowych reform, gdyż takie powinien proponować rząd i parlament. W kwestii gospodarki możemy go co najwyżej ocenić pod kątem jego współpracy z rządem, wypowiedzi w których popierał lub krytykował konkretne pomysły na reformy gospodarcze oraz ze sposobu, oraz częstotliwości, używania swoich uprawnień – przede wszystkim prezydenckiego weta, które w zależności od aktualnego podziału miejsce w parlamencie może przerodzić się w bardzo silny instrument oddziaływania na rządzących a więc i na gospodarkę.

Twarde weto

Lech Kaczyński od początku swojego urzędowania używał wiele razy prerogatywy w postaci weta. Dwie jego decyzje wzbudziły jednak największe kontrowersje i emocje wśród Polaków – 27 listopada 2008 r. prezydent zawetował ustawę z dnia o zakładach opieki zdrowotnej a 15 grudnia 2008 r. ustawę o emeryturach pomostowych. Obie ustawy miały bardzo duży wpływ na gospodarkę, gdyż pierwsza z nich ograniczała możliwość zadłużania się szpitali przekształconych w spółki, a druga ograniczała ilość osób korzystających z przywilejów emerytalnych. Oba weta więc należy ocenić negatywnie.

Tylko w przypadku ustawy o emeryturach pomostowych rządowi udało się – z pomocą lewicy – odrzucić weto prezydenta. Reforma ta wreszcie rozwiązywała problem przechodzenia na wcześniejsze emerytury grup zawodowych, które uzyskały te przywileje w czasach PRL-u, w wielu wypadkach niezależnie od kryteriów zdrowotnych. Kolejne ekipy rządzące odkładały w czasie rozwiązanie tego ryzykownego politycznie problemu, co każdego roku kosztowało budżet państwa kilka miliardów złotych – tak potrzebnych obecnie w czasie kryzysu, gdy grozi nam przekroczenie kolejnych konstytucyjnych progów wysokości relacji długu publicznego do PKB (50%, 55% i 60% PKB). Reforma była dobra (chociaż niedoskonała) i bardzo potrzebna, co zauważono w najnowszym raporcie Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) na temat Polski (Economic survey of Poland 2010).

Decyzja prezydenta dziwiła nie tylko dlatego, że problem emerytur pomostowych był bardzo poważny i Polski nie było stać na kolejne lata zwłoki w tym aspekcie. Jak wynikało z relacji niegdyś bliskiego współpracownika braci Kaczyńskich Ludwika Dorna, projekt ustawy rządu PO/PSL był w 90% zbieżny z wcześniejszymi projektem autorstwa Prawa i Sprawiedliwości, nad którym partia prezydenta na próżno debatowała przez dwa lata swoich rządów. Pomimo to, Lech Kaczyński ustawę zawetował twierdząc, że była ona niesprawiedliwa, niekonstytucyjna i została przygotowana z naruszeniem zasad dialogu społecznego. Szczególnie ten ostatni argument pana prezydenta mógł dziwić, gdyż dialog społeczny w tek kwestii trwał nieprzerwanie już od 1998 roku (sic!). Co ważniejsze jednak, za czasów rządu Donalda Tuska odbyło się najwięcej spotkań komisji trójstronnej w sprawie tej reformy (w 2008 roku w okresie od czerwca do września, odbyło się ich 26).

Nie był wszystko-wetującym prezydentem

Lech Kaczyński z pewnością nie był łatwym partnerem do współpracy dla rządu Donalda Tuska. W czasie trwania swojej kadencji zawetował 18 ustaw a 19 skierował do Trybunału Konstytucyjnego (TK). Co znamienne, tylko jedna ustawa (z dnia 13 lipca 2006 r. o zmianie ustawy Kodeks cywilny oraz niektórych innych ustaw) została zawetowana przez prezydenta w czasie rządów koalicji PIS/Samoobrona/LPR. Lech Kaczyński nie miał również ani razu wątpliwości co do konstytucyjności ustaw proponowanych prze środowisko polityczne swojego brata. Nagłe przypomnienie sobie o prezydenckich prerogatywach wzbudziło wśród Polaków wrażenie, że Lech Kaczyński wetuje niemal każdą ustawę rządu Donalda Tuska. Wrażenie to pogłębiali politycy koalicji PO/PSL, dla których niekiedy była to wygodna wymówka przed podejmowaniem ryzykownych społecznie decyzji i możliwość zrzucenia części winy za brak reform na głowę państwa. Niemniej jednak Lech Kaczyński, chociaż moim zdaniem kilkukrotnie używał weta w sposób nieroztropny, z całą pewnością nie zasłużył sobie na miano „wszystko wetującego prezydenta”. Dla porównania Aleksander Kwaśniewski podczas swojej pierwszej kadencji zawetował 11 ustaw a 13 skierował do TK, a w czasie swojej drugiej kadencji zawetował aż 24 ustawy a 12 skierował do TK.

Nawet biorąc pod uwagę fakt niepełnej kadencji Kaczyńskiego, wątpliwe jest, aby w ciągu tych kilku miesięcy udało mu się pobić rekord zawetowanych ustaw ustanowiony przez swojego poprzednika w II kadencji. Można więc uznać, że wcale tak często nie używał weta jakby mogło się to w odbiorze medialnym wydawać. Wina za taki obraz w społeczeństwie leży również po jego stronie, gdyż zdarzało mu się wetować przełomowe – dla rządu – projekty reform, takie jak reforma finansowania szpitali, czy reformę emerytur pomostowych. W obydwu przypadkach Lech Kaczyński zawetował pomysły rządu i nie zaproponował własnych konstruktywnych propozycji opowiadając się automatycznie za status quo, co słusznie – w tych przypadkach – kosztowało go przylepieniem łatki „hamulcowego zmian” w Polsce.

Globalny kryzys finansowy

Prezydent był ostrym krytykiem polityki antykryzysowej rządu Donalda Tuska, która faktycznie cechowała się dużym opóźnieniem i niewielkim zaangażowaniem (co z drugiej strony można ocenić, paradoksalnie, z perspektywy czasu jako największą zaletę tego planu). Abstrahując od działań antykryzysowych rządu, prezydencka krytyka również pozostawała wiele do życzenia. Tak jak wtedy gdy w z jednej strony ostrzegał rząd przed prawie 40-miliardowym deficytem budżetowym, który groził Polsce w czasie kryzysu a z drugiej – wbrew swojemu doradcy ekonomicznemu Ryszardowi Bugajowi – proponował zmniejszenie podatków o 2-3%, co w ocenie PKPP „Lewiatan” obniżyłoby dochody tego samego budżetu państwa o blisko 20 mld. zł. Ekonomiści negatywnie oceniali również poparcie prezydenta w czasie kryzysu dla inicjatywy kolejnego dnia wolnego od pracy w święto Trzech Króli, co kosztowałoby budżet – według obliczeń portalu money.pl – około 5 mld zł (PKPP „Lewiatan” oceniło te koszty nawet na 5,75 mld zł). Prezydent nawet w czasie kryzysu nie zmienił również swojego „ostrożnego” podejścia do prywatyzacji i – wspólnie z Prawem i Sprawiedliwością – opowiadał się za pomysłem wstrzymania przekształceń własnościowych na czas kryzysu, co obniżyłoby dochody budżetu państwa – w zależności od skuteczności ministra skarbu państwa – o kolejne kilka do kilkunastu miliardów złotych. Gdyby wszystkie te pomysły prezydenta i popierane przez niego inicjatywy zostały przyjęte w czasie globalnej recesji, Polska stanęłaby w obliczu poważnego kryzysu finansów publicznych.

Eurosceptyk

Na prezydenturze Lecha Kaczyńskiego ciąży również jego zdecydowany sprzeciw w stosunku do akcesji Polski do strefy euro. Prezydent chciał ten moment odłożyć jak najdalej w czasie, co przy analizie stosunku prezydenta do kwestii euro w trakcie rządów koalicji PIS/Samoobrona/LPR każe nam zastanawiać się czy w głębi duszy nie był pryncypialnym przeciwnikiem wspólnej waluty na wzór Davida Camerona i brytyjskich konserwatystów. Postawa prezydenta miała w mojej ocenie charakter ideologiczny a nie ekonomiczny, gdyż zdecydowana większość ekonomistów w Polsce uważa, że akcesja do strefy pozytywnie wpłynie na polską gospodarkę i stabilność makroekonomiczną naszego kraju. W jednym ze swoich przemówień prezydent Kaczyński stwierdził:

„Nie można twierdzić, że euro uchroniłoby Polskę przed kryzysem. Nasz największy partner handlowy – Niemcy – posiadają przecież euro, a jego wskaźniki gospodarcze są jeszcze gorsze od naszych. Cała sfera euro dotknięta jest dzisiaj kryzysem światowym. Skoro więc wspólna waluta nie uchroniła od problemów najsilniejszych gospodarek państw Unii Europejskiej, nie ma żadnych powodów, by sądzić, aby mogła uchronić od takich kłopotów Polskę”.

Takich wypowiedzi prezydenta na temat wspólnej waluty było niestety w czasie jego prezydentury dużo więcej. Niestety, gdyż nie służyły one rzetelnej debacie i przedstawiały tylko jedną stronę integracji walutowej. Druga strona odnosi się na przykład do ogromnych wahań kursowych na przełomie 2008 i 2009 roku, które sprawiły, że polska waluta straciła wiele na swojej wiarygodności, tysiące Polaków miało problemy ze spłatą kredytów denominowanych w obcych walutach, a przedsiębiorcy musieli renegocjować swoje umowy z bankami dotyczące opcji walutowych. Tych problemów nie było we wspomnianych przez prezydenta Niemczech, ale także w Słowacji, Słowenii, Malcie czy Cyprze – krajach, które tak jak Polska weszły do UE w 2004 roku, jednak już wcześniej przyjęły wspólną walutę euro.

To co udało się Słowacji – w strefie euro od 2009 roku – nie udało się Polsce, co obciąża także Lecha Kaczyńskiego i jego środowisko polityczne. Po dojściu Prawa i Sprawiedliwości do władzy w 2005 roku i zdobyciu przez Kaczyńskiego fotelu prezydenta, przy dobrej koniunkturze można było podjąć działania zmierzające do wejścia do systemu ERM II a potem strefy euro. Nie było wtedy w premierze Marcinkiewiczu a potem Jarosławie Kaczyńskim oraz w prezydencie Lechu Kaczyńskim niezbędnej woli politycznej do finalizacji tego procesu. Skutkiem tego może być odłożenie całego procesu nawet do 2015 roku.

Kaczyński przez cały okres swojej prezydentury musiał mieć świadomość, że euro jest korzystne dla polskiej gospodarki. W lutym 2004 roku Narodowy Bank Polski opublikował kompleksową 128-stronicową analizę, w której mogliśmy przeczytać, że pod wpływem euro „tempo wzrostu gospodarczego w Polsce zwiększy się o około 0,2 pkt. proc. rocznie. Do 2030 r. przyniesie to znaczny wzrost PKB o około 6%. Przy uwzględnieniu dodatkowych efektów wzrostowych, związanych z napływem bezpośrednich inwestycji zagranicznych, tempo wzrostu gospodarczego będzie wyższe o około 0,4 pkt. proc. rocznie. W efekcie, do 2030 r. poziom PKB zwiększy się o około 12% w stosunku do scenariusza pozostawania poza strefę euro”. O ile w analizę NBP z czasów prezesury Leszka Balcerowicz, prezydent mógł nie wierzyć, to w rzetelność kolejnego raportu NBP z 2009 roku nie powinien już wątpić, gdyż był on przygotowywany pod nadzorem jego nominata Sławomira Skrzypka, który również zginął w katastrofie pod Smoleńskiem. Kolejny raport NBP – powstający w dość kontrowersyjnych okolicznościach, gdyż wspominano nawet o naciskach prezesa na autorów raportu, aby nie był on zbyt przychylny euro – był już mniej entuzjastyczny, jednak nie zmienił się w swoim meritum oceniając, że rezygnacja z narodowej i słabej waluty przyniesie Polsce korzyści. W raporcie czytamy, że średnioroczny wzrost gospodarczy będzie większy pod wpływem euro o 0,7% a w przeciągu pierwszych 10 lat PKB zwiększy się o 7,5% (względem scenariusza pozostania poza strefą euro). Pomimo to, Lech Kaczyński pozostawał sceptyczny względem przyjęcia euro w Polsce przez cały okres swojej prezydentury.

Wspólna Polityka Rolna Unii Europejskiej

Prezydent Lech Kaczyński należał również do tej grupy polskich polityków, która co prawda popierała polską akcesję do Unii Europejskiej, jednak sprzeciwiała się jej „federalizacji”. W Europie zasłynął ze swojego niezrozumiałego zachowania odnośnie Traktatu z Lizbony, który sam najpierw w imieniu Polski wynegocjował, a którego prze wiele miesięcy później nie chciał podpisać. W trakcie swojej prezydentury wielokrotnie wypowiadał się na temat tego jak powinna wyglądać polityka Unii Europejskiej, wspierając albo krytykując różne pomysły, które mają ogromny wpływ na gospodarkę Polski i całej Unii. Na tej podstawie można postawić tezę, że niestety prezydent popierał w Unii Europejskiej to co jest w niej najgorsze.

Podobnie jak reszta polskiej sceny politycznej, Lech Kaczyński kilkakrotnie wypowiadał się pozytywnie o Wspólnej Polityce Rolnej Unii Europejskiej (Common Agricultural Policy, CAP), która stanowi 40% budżetu UE. CAP charakteryzuje się z jednej strony dopłatami do produkcji rolników z krajów członkowskich a z drugiej protekcjonizmem względem konkurencji międzynarodowej. Efektem CAP-u są między innymi wyższe ceny produktów rolnych w Europie, gdyż europejscy rolnicy są chronieni przed UE prze tanią żywnością np. z Ukrainy (zwanej „Spichlerzem Europy”). Na jednym ze spotkań z mleczarzami prezydent stwierdził, że podstawowym zadaniem naszego kraju jest kontynuacja wspólnej polityki rolnej Unii Europejskiej. Z kolei w czasie uroczystości dożynkowych Lech Kaczyński stwierdził, że ze względu na trudną sytuację w jakiej znalazło się polskie rolnictwo „reguły rynkowe nie wystarczą” oraz, że CAP jest fundamentem Unii Europejskiej. Taka postawa prezydenta, który wspierał lobby rolników kosztem milionów konsumentów musi zostać oceniona jednoznacznie negatywnie. Na jego obronę należy podnieść fakt, że było to zachowanie zrozumiałe z powodów politycznych, gdyż konsumenci nie są jakąś jednorodną grupą, w przeciwieństwie do rolników, o których głosy zabiegają wszyscy politycy w kraju – z takiego samego powodu dopłaty do rolnictwa popierali tacy politycy jak Donald Tusk, polski komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski czy Waldemar Pawlak. Ten ostatni zasłynął kiedyś stwierdzeniem, że lepsza jest bułka droga, ale Polska, co idealnie odzwierciedla to czym jest i jakie skutki niesie ze sobą Wspólna Polityka Rolna UE.

Prawie wzorowa współpraca z rządem

Kaczyński pomimo tego, że zawetował wiele ustaw koalicji PO/PSL, w zdecydowanej większości wzorowo współpracował z rządem i podpisał kilka ważnych dla gospodarki ustaw. Społeczeństwo ocenia rządzących jednak po przełomowych reformach, a te Kaczyński kilkukrotnie wetował co musiało drażnić rząd Donalda Tuska i popierających go wyborców. Na dzień 18 listopada 2009 roku Kaczyński podpisał aż 96% skierowanych do niego ustaw. Wśród nich były także takie, które powodowały dobre skutki dla polskiej gospodarki. Wśród nich można wymienić nowelizację ustawy o swobodzie działalności gospodarczej (radykalnie zmniejszającą ilość kontroli w polskich firmach), ustawę o partnerstwie publiczno-prywatnym (dzięki której ta formuła realizacji inwestycji publicznych wreszcie zaczęła być używana przez polskie samorządy), nowelizacje Kodeksu spółek handlowych (zmniejszającą wymagania dotyczące minimalnego kapitału zakładowego przy zakładaniu spółek kapitałowych) czy nowelizację Kodeksu postępowania cywilnego (wprowadzającą elektroniczne postępowanie upominawcze).

Hamulcowy czy socjaldemokrata?

Lech Kaczyński wielokrotnie podejmował decyzję, które można było odbierać jako motywowane politycznie, gdyż niemal zawsze były zgodne z polityką prowadzoną przez jego brata Jarosława Kaczyńskiego. Polityczna kalkulacja to jednak tylko jedna strona medalu. Pomimo tego, że Lech Kaczyński uważany był za polityka prawicowego, niewiele miał wspólnego z takimi konserwatystami jak Ronald Reagan czy Margaret Thatcher. Był konserwatywny w kwestiach ideowych, ale socjalny w kwestiach gospodarczych. Popierał działania związków zawodowych (Solidarność), zawetował reformę „urynkowiającą” służby zdrowia czy reformę emerytur pomostowych, która odbierała uprawnienia tysiącom Polaków. Kilkakrotnie jednak, jego solidarność społeczna przeradzała się w zwykły populizm.

Na wspomnianych wcześniej uroczystościach dożynkowych prezydent stwierdził, że nadal istnieją duże różnice między sytuacją mieszkańców wsi i miast, a więc Polska musi wspierać rolników i ich rodziny. Kaczyński opowiadał się po stronie rolników, po raz kolejny ukazując swoją wrażliwość społeczną. W rzeczywistości jednak sytuacja rolników wcale nie jest taka zła jeśliby ją porównać do reszty polskiego społeczeństwa. Z danych GUS-u wynika, że najwyższy przeciętny miesięczny dochód rozporządzalny na gospodarstwo domowe w 2008 r. osiągnęły gospodarstwa pracujących na własny rachunek – ok. 4439 zł – na drugim jednak miejscu były gospodarstwach rolników, których dochód wyniósł ok. 3816 zł. Najniższym dochodem rozporządzalnym dysponowały gospodarstwa rencistów – ok. 1545 zł (źródło: GUS, Budżet Gospodarstw Domowych w 2008 r., str. 37).

O populizm zakrawało również poparcie prezydenta, którego udzielił protestującym kupcom pod halami KDT w Warszawie, których przyjęto na spotkaniu naturalnie w Kancelarii Prezydenta. „Apeluję do władz miasta o podjęcie rozmów z kupcami. Nie mogę się zgodzić, że użycie siły wobec osób broniących swych miejsc pracy było konieczne” – brzmiał oficjalny komunikat jego kancelarii. Kaczyński stanął po stronie łamiących prawo kupców, określając ich eufemistycznie „ludźmi pracy”. Szokujące było to, że prezydent, który był profesorem prawa pracy oraz byłym ministrem sprawiedliwości (sic!) pominął fakt, że po stronie wierzyciela stoi prawomocny wyrok sądu, oraz to, że kupcy od pół roku nielegalnie zajmowali halę w centrum miasta. W ten sposób prezydent państwa stanął po stronie „ludu”, kosztem praworządności, co dość przewrotnie świadczy o tym jakim bardzo był politykiem wrażliwym na kwestie socjalne, które – co charakterystyczne dla jego prezydentury – wielokrotnie były dla niego ważniejsze niż interesy polskich przedsiębiorców.

Wrażliwość społeczna prezydenta nie usprawiedliwia więc faktu, że kilka razy popierał inicjatywy kosztowne dla budżetu państwa a przez inwestorów zagranicznych był postrzegany – tak jak określił to Leszek Balcerowicz – jako hamulcowy polskich reform gospodarczych. Wiele jego decyzji, chociaż podejmowanych w szczytnych intencjach, miało lub mogło mieć negatywny wpływ na polską gospodarkę. Jego prezydentura pod kątem gospodarczym będzie więc oceniana negatywnie, chociaż nie należy również zapominać, że prerogatywy prezydenta w kwestiach gospodarczych są znikome.

Kiedy zmienia się linia władzy, zmianie ulega nie tylko teraźniejszość, ale i historia :)

„Sowieccy historycy, jako marksiści, są pewni co do przyszłości. To, z czym mają problem, to ich ciągle zmieniająca się przeszłość” mawiał jeden z najlepszych znawców ZSRR, Leopold Łabędź – Polak żydowskiego pochodzenia, który po II wojnie światowej osiadł w Wielkiej Brytanii. Powiedzenie do dziś pozostaje aktualne. I to nie tylko w odniesieniu do Rosji.

Wywołana przez Putina wojna ujawniła miałkość polityki zagranicznej obozu władzy w Polsce. Wali się opowieść o niedołężnym Bidenie i wspaniałym Trumpie, o niewzruszonym sojuszu polsko-węgierskim przeciwko „miękkiemu” Zachodowi, o konieczności rozmontowania Unii Europejskiej i powrotu do „Europy ojczyzn”. Politycy Zjednoczonej Prawicy gubią się w zeznaniach i opowiadają rzeczy wzajemnie sprzeczne w nadziei na to, że ludzie machną ręką na ten informacyjny chaos lub że sprzeczności nikt nie zauważy. Ja zauważam. I Państwo też powinni.

W dyktaturach przeszłość nigdy nie jest dana raz na zawsze. Kiedy zmienia się linia władzy, zmianie ulega nie tylko teraźniejszość, ale i historia. Z podręczników znikają informacje o dawnych sojuszach, archiwalne wydania gazet idą na przemiał, a ze zdjęć wygumkowuje się postaci, które wypadły z łask. W słynnym „Roku 1984” George’a Orwella dostosowywaniem tego, co było, do aktualnych potrzeb politycznych zajmowało się Ministerstwo Prawdy. Ubóstwiany władca i wszechwładna partia nie mogą przecież przyznać, że niegdyś popełniono błędy. Zmieniają więc przeszłość i utrudniają dostęp do dowodów ujawniających prawdę – książek, dokumentów, świadków, filmów czy zdjęć.

Tak przynajmniej było kiedyś. Obecnie, w epoce smartfonów i mediów społecznościowych, nie da się odciąć ludzi od informacji w takim stopniu, jak jeszcze kilka dekad temu. Co nie oznacza, że niektórzy dyktatorzy nie próbują. Władimir Putin zamyka niezależne media, grozi więzieniem za dzielenie się informacjami na temat wojny w Ukrainie, prześladuje organizacje pozarządowe, reglamentuje dostęp do Internetu, itd.

Generalnie jednak w dzisiejszych czasach, kiedy władza próbuje ukryć jakieś informacje, nie tylko nie odcina dostępu do wiadomości, ale tworzy ich jeszcze więcej. Zamiast kasować teksty, produkuje nowe, zamiast odmawiać wypowiedzi, udziela ich aż nadto, mówiąc rzeczy sprzeczne i licząc, że prawda zaginie w całym tym szumie informacyjnym. Taką taktykę przyjął najwyraźniej rząd Zjednoczonej Prawicy.

Oto przykłady.

Czy, zdaniem polskiego rządu, Unia Europejska powinna twardo przeciwstawiać się działaniom Rosji? Odpowiedź wydaje się oczywista. Premier Morawiecki raz po raz strofuje przywódców innych państw za rzekomą uległość wobec Kremla. Atakuje, między innymi, prezydenta Francji Emmanuela Macrona.

„Panie prezydencie Macron, ile razy negocjował pan z Putinem. Czy osiągnął coś pan? Ze zbrodniarzami nie ma co negocjować”, perorował na nagraniu zamieszczonym niedawno w sieci. Polski premier ma prawo negatywnie oceniać politykę Macrona wobec Rosji. Ale jaką wiarygodność może mieć w tej sprawie Morawiecki, jeśli jednocześnie chce budować sojusz polityczny z Marine Le Pen, która uważa, że „Ukraina leży w rosyjskiej strefie wpływów”? Powiedziała to podczas wizyty w Warszawie, na zjeździe antyunijnych partii zorganizowanym przez PiS. Pytany o stanowisko Le Pen wobec Rosji Morawiecki powiedział, że „nie musimy się we wszystkim zgadzać”. Było to w grudniu, kiedy nasze władze miały już od amerykańskiego wywiadu informacje o zbliżającej się inwazji.

Polski rząd atakuje obecnego prezydenta Francji za uległość wobec Putina, a jednocześnie wspiera kandydatkę, która chce dać Putinowi w Ukrainie wolną rękę. Gdzie tu logika? Nie ma jej. Morawiecki najwyraźniej sądzi, że jego wyborcom brak intelektualnych kompetencji, aby dostrzec tę sprzeczność, mają zbyt krótką pamięć lub nie przywiązują żadnej wagi do spójności tego, co mówi ich premier.

Idźmy dalej. Morawiecki krytykuje Unię Europejską za to, że ta nie wprowadza wysokich podatków na rosyjskie surowce, w tym ropę. „Będę bardzo mocno forsował tę kwestię w UE”, mówił 30 marca. Tego samego dnia w „Gazecie Polskiej” ukazał się wywiad z Jarosławem Kaczyńskim.

„Był pomysł opodatkowania ropy rosyjskiej wysoką daniną. Kto chce, niech kupuje, ale zapłaci za to bardzo wysoki podatek. Czy to rozwiązanie nadal jest brane pod uwagę?”, pada pytanie. „W mojej ocenie to jednak ułomne rozwiązanie” odpowiada Kaczyński.

Morawiecki domaga się od Unii Europejskiej wprowadzenia mechanizmu pozwalającego na wspólne zakupy surowców, a dzięki temu uzyskanie silniejszej pozycji negocjacyjnej i niższych cen.

„Polska bardzo jednoznacznie opowiada się za wspólnymi zakupami między innymi gazu”, mówił pod koniec marca w Brukseli. I dodawał, że oczekuje konkretnych propozycji od Komisji Europejskiej.

Takie rozwiązanie – o które sam od dawna apeluję – oznacza jednak zacieśnienie integracji europejskiej. A co na ten temat ma do powiedzenia Morawiecki? Oto wypowiedź z grudnia minionego roku z konferencji poświęconej przyszłości Europy. „Na pewno nie możemy pozwalać na poszerzanie kompetencji UE coraz bardziej, bo jest to zjawisko bardzo groźne”, mówił wówczas. W innym miejscu przekonywał, że „w interesie utrzymania spójności UE na takim poziomie, na jakim ona do niedawna wydawała się zjawiskiem pozytywnym, jest (…) postawienie tamy dalszemu poszerzaniu kompetencji o charakterze instytucjonalno-prawnym”.

Jak to więc jest? Nie chcemy poszerzania kompetencji instytucji UE, ale jednocześnie chcemy, aby Unia koordynowała zakupy gazu, narzucała wysokie podatki na rosyjskie surowce, a nawet zakazywała poszczególnym państwom zakupu tych surowców? Jeśli to nie jest poszerzeniem kompetencji, co jest? Może więc w grudniu premier się mylił, a teraz przejrzał na oczy? Niestety, zamiast przyznać się do błędu i uporządkować poglądy, Morawiecki zapewne zorganizuje kolejną konferencję prasową lub nagra kolejny filmik.

Przykłady można mnożyć, bo w tym modelu działania sprzeczność wypowiedzi premiera czy innych polityków rządu to nie błąd, lecz celowe działanie. Czy są za Orbanem czy przeciwko niemu?; czy popierają Marine Le Pen, bo ta chce rozsadzić Unię Europejską od środka, czy jednak się jej boją, bo sympatyzuje z Putinem?; czy chcą, aby Unia Europejska była bardziej zjednoczona w swoich reakcjach na zagrożenia zewnętrzne, czy wolą, aby była jedynie „strefą wolnego handlu”? Nie wiadomo.

Chodzi o to, by odbiorca – zalewany masą informacji – nie tylko poczuł się skołowany, ale także, aby z tego oceanu wzajemnie sprzecznych cytatów wybrał sobie te, które odpowiadają jego poglądom.

Jesteś za tym, aby Unia wprowadziła wysokie podatki na rosyjską ropę? Proszę, oto wypowiedź premiera, który się z Tobą zgadza. Nie chcesz? Oto zgodna z Twoimi poglądami wypowiedź wicepremiera ds. bezpieczeństwa. Uważasz, że instytucje unijne powinny pomóc Polsce finansowo w przyjęciu milionów ukraińskich uchodźców? Proszę, premier także o to apeluje. Nie chcesz? Nie ma problemu, wicepremier twierdzi, że „nie będziemy chodzić po prośbie”. Uważasz, że wielkie światowe korporacje powinny płacić wyższe podatki? Oto lista wypowiedzi premiera, w których domaga się tego samego. Nie chcesz? Zwróć uwagę, że Polska pod rządami PiS właśnie zawetowała wprowadzenie tego podatku. I tak dalej, i tak dalej.

Czy to działa? Najwyraźniej. Wciąż nie brakuje „liderów opinii” przekonujących, że PiS może i łamie konstytucję, może marginalizuje nasze znaczenie w Unii, może popełnia błędy, ale przynajmniej ma spójny program…

Autor zdjęcia:  camilo jimenez

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Czas pogardy :)

Ekipa sprawująca władzę w ustroju demokratycznym jest świadoma swojej tymczasowości, co sprawia, że nie dystansuje się od obywateli, a do swoich rywali politycznych zachowuje szacunek, mimo ostrych niekiedy sporów. W systemach autorytarnych łatwo natomiast daje się zauważyć mniej lub bardziej ukrytą pogardę, z jaką władza traktuje swoich oponentów i ludzi, którzy jej podlegają.

Przyczyną tej pogardy może być przekonanie o własnej wyższości moralnej lub intelektualnej oraz słuszności swoich racji i zamierzeń. Dlatego każdy znak sprzeciwu lub niezrozumienia jej intencji ze strony ludzi jej podporządkowanych tłumaczony jest ich złą wolą albo ignorancją. Pogardliwy stosunek władzy do tych, którzy jej podlegają, może być również powodowany łatwością, z jaką władza może ich sobie podporządkować i manipulować nimi. Pogarda władzy wyraża się w arogancji, protekcjonalnym traktowaniu ludzi, braku asertywności i empatii oraz skłonności do demagogii. Niestety, wszystkie te przejawy daje się zauważyć u wielu czołowych polityków Zjednoczonej Prawicy i jej zaplecza propagandowego, chociaż formalnie wciąż żyjemy w państwie demokratycznym.

Arogancja

Arogancja jest manifestowaną i zuchwałą pewnością siebie, znamionuje wysokie mniemanie o sobie, połączone z lekceważącym stosunkiem do innych. Czyż przykładem takiego zachowania nie jest postawa Jarosława Kaczyńskiego, który kroczy dumnie w otoczeniu ochroniarzy i udając, że nie słyszy pytań dziennikarzy, patrzy na nich z wyższością i pewnym zniecierpliwieniem? Ten sam pewny siebie mąż opatrznościowy polskiej prawicy czasem daje upust swoim emocjom i wykrzykuje w Sejmie pod adresem opozycji: „chamstwo”, „kanalie”, „my jesteśmy panami”.

Dziennikarze i telewidzowie dobrze już poznali plecy wicemarszałka Terleckiego, który z tej pozycji udziela krótkich i niecierpliwych odpowiedzi goniącym go sprawozdawcom sejmowym. Zarówno pan prezes, jak i pan wicemarszałek zapomnieli widać, że dziennikarze zadają im pytania nie z własnej ciekawości, ale w imieniu obywateli, których chcą informować o poglądach ważnych osobistości. Pan Terlecki też czasem łaskawie odzywa się do posła opozycji, zwracając się na przykład do niego: „Siadaj Pajacu”.

A poseł Lichocka (nie posłanka, bo w prawicy tego nie lubią) z jakim wdziękiem pokazała opozycji środkowy palec. A poseł PiS-u, który w krótkich żołnierskich słowach kazał się wynosić posłowi opozycji, próbującemu dostać się do Sali Kolumnowej, gdzie PiS, nie niepokojony wreszcie przez opozycję, prowadził  obrady i podejmował ważne decyzje państwowe. A bohaterski zryw sędziego Nawackiego i jego niezapomniana mina, gdy podarł petycję sędziów Sądu Rejonowego w Olsztynie, sprzeciwiającym się skutkom „dobrej zmiany” w sądownictwie.

Te wszystkie gesty i epitety, pogardliwe uśmiechy i przemilczenia niewygodnych uwag i zapytań, ta cała arogancja ludzi pisowskiej władzy świadczy o wielkim poczuciu bezkarności. Tak zawsze zachowują się ci, którzy są przekonani, że zdobytej władzy nigdy nie oddadzą, bo reguł demokracji nie traktują serio.

Protekcjonalne traktowanie

PiS reklamuje się jako partia zwykłych ludzi, wrażliwa na ich codzienne kłopoty i problemy. Przejawia to w sposób dla siebie najłatwiejszy: atakując elity i stosując korupcję wyborczą. Atakowanie sędziów, lekarzy czy nauczycieli, czyli ludzi o wyższym statusie społecznym, obliczone jest na wywołanie populistycznej satysfakcji u ludzi gorzej sytuowanych. Korupcja wyborcza, czyli osławione 500+ dla każdego dziecka, 13 i 14 emerytury i inne bonusy socjalne mają być wyrazem troski o zwykłego człowieka. Poza 500+, wszystkie pozostałe transfery socjalne ogłaszane były zawsze w związku z wyborami. Dlatego określenie ich mianem korupcji wyborczej wydaje się zasadne. Jednocześnie partia ta nie zrobiła nic, albo bardzo niewiele, aby na przykład usprawnić transport publiczny w rejonach pod tym względem upośledzonych, ułatwić dostęp do lekarzy, zwłaszcza specjalistów, rozwinąć tanie budownictwo mieszkaniowe czy zwiększyć pomoc dla ludzi niepełnosprawnych. Działacze rządzącej partii, zwłaszcza na prowincji, chętnie przyjmują znaną z PRL-u pozę dobrotliwego opiekuna, który ma dojścia w stolicy. Wystarczy z takim dobrze żyć, a znajdą się i pieniądze dla gminy i posada dla syna. PiS otwarcie obficie dotuje te jednostki terytorialne, które są przychylne tej partii, zapominając o tych, w których nie ma władzy.

Protekcjonalne traktowanie zwykłych ludzi widoczne jest na wiecach i spotkaniach wyborczych polityków PiS-u. Nieodmiennie traktują oni zgromadzonych tam ludzi infantylnie i to w sposób wręcz obraźliwy. Beata Szydło, po informacji Kaczyńskiego o kolejnym datku socjalnym, komentuję to ze wzruszeniem, jakiż to wspaniały prezent prezes sprawił ludziom. Mateusz Morawiecki nawiązuje bezpośredni kontakt z uczestnikami wiecu, każąc im odpowiadać na pytania czy to dobrze, czy źle, że rząd daje im kolejne zapomogi. Andrzej Duda niestrudzenie gra rolę „swojego chłopa” na tle ubranych w ludowe stroje członkiń Koła Gospodyń Wiejskich, przyznając się do tych samych gustów kulinarnych, kulturalnych i wszelkich innych, co uczestnicy spotkania.

A nad tym wszystkim niezmiennie wisi pogardliwe „spieprzaj Dziadu” prezydenta Lecha Kaczyńskiego, cyniczne „ciemny lud to kupi” Jacka Kurskiego i płacz matek niepełnosprawnych dzieci w pustym Sejmie.

Brak asertywności

Asertywność oznacza umiejętność zachowania się z szacunkiem równocześnie dla siebie i dla innych. Jest to nic innego jak otwartość w wyrażaniu własnych poglądów i w przyjmowaniu krytyki, a także odwaga w przyznawaniu się do błędów. Otóż tego wszystkiego zdecydowanie brakuje politykom Zjednoczonej Prawicy. Podstawową dewizą, która zdaje się przyświecać przedstawicielom obozu władzy, jest zakaz tłumaczenia się przed opinią publiczną z wszelkich zarzutów formułowanych przez opozycję lub niekorzystnych dla władzy informacji w mediach.

Czy ktoś usłyszał kiedykolwiek wyjaśnienie na czym polega bezpodstawność zarzutów kierowanych pod adresem Jarosława Kaczyńskiego przez austriackiego biznesmena Birgfellnera? Czy ktoś z kierownictwa PiS-u skomentował doniesienia mediów o związkach tej partii z aferami Get Becku i SKOK-ów? Cała Polska od miesięcy słyszy o przekręcie z respiratorami zamówionymi przez ministra Szumowskiego u handlarza bronią. Tymczasem wicepremier Kaczyński oficjalnie ogłasza, że nie dopatrzył się żadnych uchybień w tej sprawie. W takim razie, gdzie są te respiratory, albo zwrócone pieniądze? Władza jest zbyt dumna, żeby odpowiadać na takie pytania? Minister Dworczyk tylko ironicznie się uśmiechnął, słysząc to pytanie na konferencji prasowej, a prowadzący konferencję natychmiast zwolnił go z odpowiedzi twierdząc, że pytanie nie dotyczy jej tematu. Ciągle trwa uporczywa walka niezależnych mediów o informacje, które decydują o transparentności władzy i zawsze napotykają one na opór, aż nie da się dłużej utrzymać oficjalnego przekazu, że na przykład marszałek Kuchciński nie przekroczył swoich uprawnień, jeśli chodzi o jego podróże lotnicze, albo że listy poparcia kandydatów do KSR-u są objęte ścisłą tajemnicą państwową.

Ta ekipa nigdy nie przyznaje się do błędu, a kiedy jest on ewidentny, nieodmiennie zwala winę albo na opozycję (koszt niepotrzebnie wydrukowanych kart wyborczych na majowe wybory), albo na Unię Europejską (bałagan ze szczepionkami). Czasami, gdy nie ma już innego wyjścia, politycy Zjednoczonej Prawicy starają się przedstawić swoje niedociągnięcia na tle nieporównanie większych, ich zdaniem, wpadek rządu PO-PSL. Jakże zresztą pisowskirząd ma przyznawać się do błędów, skoro uważa się za najlepszy rząd polski od niepamiętnych czasów. To przecież dopiero dzięki niemu Polska odzyskała niepodległość i wstała z kolan, doświadczyła ustabilizowanego wzrostu gospodarczego i najlepiej w Europie, a pewnie i na świecie, poradziła sobie z pandemią. Kto wiedzę o świecie czerpie wyłącznie z TVP Info, ten zapewne gotów jest w to uwierzyć.

Żałośnie wyglądają dyskusje w mediach między przedstawicielami rządu i opozycji. Przyjęte wyżej zasady nietłumaczenia się i nieprzyznawania do błędów sprawiają, że spór staje się jałowy i niemerytoryczny. Prorządowi politycy nie mają zwyczaju odpowiadać na pytania opozycji czy dziennikarzy, tylko wygłaszają swoje, uprzednio przygotowane oracje. Zapewne przeszli oni jakieś przeszkolenie erystyczne, bo albo umiejętnie zmieniają temat dyskusji, albo po prostu starają się zagadać adwersarzy, nie dopuszczając ich do głosu.

W demokracji asertywność jest bardzo pożądaną cechą spierających się polityków. Dzięki niej łatwiej można znaleźć najlepsze rozwiązania, godzić sprzeczne interesy i zachować kulturę polityczną. Brak tej ostatniej wiąże się z niskim autorytetem polityków w społeczeństwie, co w Polsce jest od pewnego czasu bardzo widoczne. Kiedy jednak chce się zniszczyć demokrację, asertywność do niczego nie jest potrzebna.

Brak empatii

Deklarowana w pisowskiej propagandzie wrażliwość społeczna i troska o zwykłego człowieka nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Zdesperowane matki dzieci niepełnosprawnych na próżno domagały się w Sejmie zainteresowania ze strony władz. Zamiast tego, spotkały je szykany i brutalne traktowanie ze strony Straży Marszałkowskiej. Gdy młodzi lekarze domagali się poprawy swoich warunków zatrudnienia, bo nie chcą w tym celu wyjeżdżać za granicę, posłanka PiS miała im do zaproponowania tylko ów wyjazd. Ile trzeba pogardy dla tak bardzo wynoszonych na piedestał polskich rodzin, aby wpaść na pomysł wypłaty za urodzenie dziecka niezdolnego do życia 20 tysięcy złotych. Można jeszcze do tego dodać zapewnienie rzeczniczki resortu sprawiedliwości, że kobietom zmuszonym do rodzenia dzieci z wadami genetycznymi będzie przysługiwał osobny pokój, w którym będą mogły się wypłakać. Empatia tej władzy dla kobiet, które sama skazuje na cierpienie i heroizm, jak widać nie ma granic. Bardzo empatyczny jest także prezydent Duda, który prokuratorom skarżącym się na represje ministra nakazującego im z dnia na dzień przenieść się do pracy w prokuraturach oddalonych o setki kilometrów, poradził zmianę zawodu.

Cyniczne ugrupowanie, które wszystkie wartości traktuje instrumentalnie, jako narzędzia utrzymania władzy, zarzuca tymczasem brak empatii właścicielom niezależnych mediów, którzy nie chcą się zgodzić na haracz w postaci podatku od reklam, który w wielu wypadkach oznaczałby ich bankructwo. Według zapewnień władzy uzyskane w ten sposób środki miałyby być przeznaczone na ochronę zdrowia i kulturę. Ale ta sama władza przeznacza co roku 2 mld. złotych na swoją szczujnię TVP, wbrew postulatom opozycji, aby te pieniądze przeznaczyć na ochronę zdrowia. Partia PiS jest wyjątkowo empatyczna dla samej siebie.

Demagogia

Demagogia polega na wpływaniu na opinię publiczną, aby osiągnąć własne korzyści. W tym celu demagog składa obietnice bez pokrycia i posługuje się kłamstwem. Politycy często uciekają się do tego zabiegu psychologicznego, u którego podstaw jest pogarda dla ludzi będących przedmiotem ich wpływu. Ta pogarda wynika z przekonania o niskim poziomie wiedzy i inteligencji ludzi, do których się zwracają. Gdyby nie byli o tym przekonani, nie stosowaliby demagogii, obawiając się, że nierealne obietnice i kłamstwa będą łatwe do rozszyfrowania. Z demagogią polityków można się spotkać w każdym systemie władzy. Nigdzie jednak jej wulgarność i stopień nasilenia nie są tak wielkie, jak w autorytaryzmie, który udaje demokrację. Taką właśnie rolę odgrywa obecnie w Polsce rząd Zjednoczonej Prawicy.

O demagogii pisowskiej władzy można napisać książkę. Ograniczę się więc tylko do kilku przykładów. Mistrzem demagogii jest niewątpliwie premier Morawiecki, który snuje mocarstwowe plany rozwoju cywilizacyjnego Polski, obiecując wszystkim wszystko: elektryczne samochody, szybkobieżne koleje czy największy w Europie port lotniczy. To zresztą już było. Teraz premier obiecuje wielki program wychodzenia z kryzysu finansowany z unijnego Funduszu Odbudowy, którego szczęśliwie nie zawetował. Te wszystkie wielkie plany i obietnice mają porwać wyborców swoim rozmachem i zapewnić sobie ich poparcie. Jest to oparte na założeniu, że wyborcy mają krótką pamięć i dadzą sobie wcisnąć każdą propagandową ściemę.

Przedstawiciele władzy stanowczo kwestionują brutalność policji podczas pokojowych protestów Strajku Kobiet. Twierdzą oni, że policjanci stosują przymus bezpośredni jedynie w przypadku obrony własnej lub ochrony mienia. Nagrane na filmach sceny jednak ewidentnie temu przeczą, potwierdzając zarazem wypowiedzi ofiar i świadków. W takich wypadkach kierownictwo Policji obiecuje szczegółowe śledztwo. Nie zdarzyło się jeszcze, aby w wyniku tych śledztw, choćby jeden policjant został ukarany. Zawsze przy skargach na policję jej obrońcy nie omieszkają odwołać się do przykładów brutalnych działań policji w innych krajach, zwłaszcza Francji i Niemiec, gdzie ofiar ulicznych zamieszek jest mnóstwo. Oczywiście nie wspominają oni przy tym, że te krwawe obrazki emitowane w telewizji pochodzą z protestów, podczas których palone są samochody, rozbijane wystawy sklepowe, a protestujący toczą regularną walkę z policją. Pomijanie tego „szczegółu” unieważnia prawo dokonywania jakichkolwiek porównań między tamtymi wydarzeniami, a pokojowymi demonstracjami kobiet w Polsce. Prezydent Duda okazał się cynicznym demagogiem twierdząc, że polska policja nie jest brutalna, bo przecież nikt nie zginął. Jeszcze bardziej kuriozalne było porównanie wejścia trojga osób na teren Trybunału Konstytucyjnego, aby na jego drzwiach wywiesić odezwę, do słynnego ataku zwolenników Trumpa na Kapitol, które to porównanie znalazło się w prorządowych mediach.

Prawdziwym królestwem demagogii jest Ministerstwo Sprawiedliwości. Minister Ziobro i jego drużyna nieustannie posługują się tym instrumentem, gdy niszczące niezawisłość sędziowską zmiany w wymiarze sprawiedliwości porównują z rozwiązaniami stosowanymi w innych krajach Unii. Krytyka tych zmian ze strony Komisji Europejskiej jest więc przedstawiana jako nieuzasadniony atak na suwerenność Polski, której nie pozwala się na to, co robią inne kraje. Oczywiście, podobnie jak w przypadku brutalności policji, nie podaje się kontekstu rozwiązań zagranicznych, który skutecznie chroni tam niezawisłość sądów. Tymczasem u nas celem wprowadzanych zmian jest podporządkowanie sądów władzy wykonawczej. W argumentacji próbuje się też przemycać ewidentne kłamstwa, licząc na niewiedzę odbiorców. W telewizyjnej dyskusji uczynił to wiceminister Kaleta twierdząc, że wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji jest zgodny z konstytucją, ponieważ zawarty  jest w niej zapis o ochronie ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci.

Demagogia ma więc służyć zasłanianiu rzeczywistych celów władzy szlachetnymi intencjami. Projekt niszczącego niezależne media podatku od reklamy, premier Morawiecki tłumaczył potrzebą obciążenia podatkami wielkich zagranicznych potentatów, jak Google, Facebook czy Amazon, które czerpią wielkie zyski na polskim rynku, prawie nic w zamian nie dając. Tymczasem ustawa tylko w niewielkim stopniu dotknęłaby te firmy, natomiast niemal cały ciężar tego opodatkowania spadłby na polskie niezależne media. Ale przecież głównym celem tej ustawy jest właśnie zniszczenie tych mediów i doprowadzenie do sytuacji, w której na rynku pozostaną jedynie media całkowicie zależne od rządu Zjednoczonej Prawicy.

U podstaw pogardy żywionej przez klerykalno-nacjonalistyczną prawicę do jej przeciwników ideologicznych, jest przekonanie Wodza Narodu, jego akolitów i wyznawców, że są oni jedynymi spadkobiercami istoty polskości i depozytariuszami jej podstawowych wartości. Jako tacy, mają oczywiste prawo rządzić Polską po wsze czasy i narzucać jej obywatelom swój światopogląd. Jakże więc ci rycerze polskiej kontrkultury, walczący ze zgniłym kosmopolityzmem o narodową duszę i wartości, mają nie czuć pogardy do ludzi, którzy zaślepieni blichtrem Zachodu zapomnieli o testamencie swoich przodków. Jak mogą poważnie traktować tych, którzy w Jarosławie Kaczyńskim nie widzą samego dobra, a w arcybiskupie Jędraszewskim wzorca miłosierdzia; tych, którzy nie doceniają wysiłków Zbigniewa Ziobry, aby naszej ojczyźnie przywrócić godność, suwerenność i ład społeczny. Kiedy ktoś, jak Kaczyński, czuje się Mesjaszem, który chce zbawić Polskę, to nie może być grzeczny, uległy i asertywny, ale musi twardo walczyć o swoje ideały, cierpliwie znosząc krytykę wynarodowionych odszczepieńców, w nadziei, że w przyszłości zajmie należne mu miejsce w narodowym panteonie.

Cała nadzieja w młodzieży wychowanej w realiach cywilizacyjnych współczesnego świata, która tak dzielnie i z polotem wspiera dzisiaj Strajk Kobiet, że polskie społeczeństwo wyzwoli się wreszcie z romantycznego mitu udręczonego narodu, skazanego na walkę z całym światem. Bo dopiero wtedy uodporni się ono na wpływy politycznych szaleńców i cynicznych graczy.


Photo by Kai Pilger

Bullshit in, bullshit out. O felietonie Bronisława Wildsteina :)

Politycy Zjednoczonej Prawicy i wspierający ich dziennikarze lubią narzekać na brak rzeczowej debaty publicznej. W tych rzadkich chwilach, kiedy nie nazywają opozycji „targowicą”, komunistami, post-komunistami, kastą, gorszym sortem, ukrytą opcją niemiecką lub złodziejami, utyskują, że przeciwnicy polityczni nie traktują ich argumentów poważnie.

Ostatnio takie narzekania słyszeliśmy przy okazji szarży polskiego rządu na Brukselę z groźbą zawetowania unijnego budżetu. Przedstawiciele władzy ubolewali, że nikt nie pochyla się nad ich krytyką mechanizmu ochrony praworządności, który uzależnia wypłatę funduszy unijnych od poszanowania rządów prawa. Postanowiłem temu zaradzić.

Sięgnąłem w tym celu intelektualnych wyżyn środowiska Zjednoczonej Prawicy, do myśli publicysty i prozaika, dziennikarza tygodnika „Sieci” i TVP Info (a wcześniej także „Do Rzeczy” i „Gazety Polskiej Codziennie”), człowieka odznaczonego przez Andrzeja Dudę Orderem Orła Białego, Krzyżem Wolności i Solidarności oraz Medalem Stulecia Odzyskanej Niepodległości. Jeśli ktoś po stronie rządowej ma zostać potraktowany poważnie, to z pewnością powinien to być Bronisław Wildstein.

Okazja nadarzyła się wyjątkowa, bowiem kawaler Orderu Orła Białego swój ostatni felieton w tygodniku „Sieci” poświęcił właśnie negocjacjom wokół unijnego budżetu oraz wprowadzenia mechanizmu ochrony praworządności. Co pisze?

Wychodzi od stwierdzenia, że oto Polska staje na skraju utraty niepodległości. I przekonuje, że „zgoda na tzw. mechanizm praworządności to akceptacja, że unijne centrum, a w rzeczywistości Berlin z aliantami, zdecyduje, kogo oficjalnie «Europa» wspierała będzie w polskich wyborach, kogo zasili funduszami i jakimi karami zagrozi Polakom, jeśli ci zdecydują się wybrać kogoś, kto nie jest przez nich akceptowany”.

I tak już na początku tekstu dostajemy opinie, które nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości i więcej mówią o fobiach autora niż o realnych ustaleniach szczytu.

Po pierwsze, za utworzeniem mechanizmu ochrony praworządności opowiedziało się 25 państw Unii, a nie „Berlin z aliantami”. Czy Wildstein naprawdę uważa, że Hiszpania, Francja, Włochy to wasale Niemiec, odbierający od kanclerz Merkel instrukcje, co mają robić?

Polski premier, ministrowie i europarlamentarzyści Zjednoczonej Prawicy mieli dużo czasu, aby przekonać inne kraje do swoich racji. Nie umieli tego zrobić, a mechanizm ochrony praworządności zyskał poparcie ogromnej większości państw członkowskich. Czy nie tak właśnie podejmuje się decyzje w systemie demokratycznym?

Po drugie, Wildstein przemilcza rolę Parlamentu Europejskiego, który – w toku negocjacji z Komisją Europejską i Radą Unii Europejskiej – wymusił zaostrzenie tekstu Porozumienia. Czy także wszyscy europarlamentarzyści z różnych krajów i różnych partii działają pod dyktando Niemiec? To twierdzenie brzmi absurdalnie i jest niezgodne z faktami. Nie słyszałem, aby niemiecka delegacja w Parlamencie Europejskim dyktowała innym, jak mają głosować.

Po trzecie, jak uzależnienie wypłaty funduszy od poszanowania rządów prawa ma wpływać na wyniki wyborów w naszym kraju? W jaki sposób ma wspierać jedne ugrupowania kosztem innych? Zjednoczona Prawica dwukrotnie wygrała wybory parlamentarne i nikt w Europie nie kwestionuje jej prawa do sprawowania rządów – w przeciwnym razie premier Morawiecki nie byłby dla innych państw i instytucji unijnych partnerem do negocjacji. Mechanizm ochrony praworządności ma doprowadzić jedynie do tego, aby członkowie UE nie łamali reguł, na które zgodzili się, wstępując do Unii, i aby wydawali fundusze unijne zgodnie z ich przeznaczeniem.

Dalej czytamy u Wildsteina, że praworządność będzie „arbitralnie definiowana przez unijnych dysponentów”. Znów, nie sposób zrozumieć, kogo autor ma na myśli? Mechanizm będzie uruchamiany przez Komisję Europejską, na czele której stoi, poparta przez polski rząd Ursula von der Leyen, i w której zasiada wysłany tam przez PiS, komisarz Janusz Wojciechowski. Czy Wildstein uważa, że Wojciechowskiego przerobiono już na „eurokratę”, który zdradził polskie interesy?

Ostateczną decyzję o zamrożeniu funduszy podejmuje jednak nie Komisja, lecz Rada Unii Europejskiej, w której zasiadają przedstawiciele wszystkich rządów państw członkowskich, w tym Polski. I zapewniam, że są to przedstawiciele PiS, nie PO. Do wstrzymania wypłat potrzeba zgody 15 państw zamieszkanych przez co najmniej 65 procent ludności UE. Kogo więc nazywa Wildstein „dysponentami unijnymi” oraz „klientami Berlina i Brukseli”?!

Na zakończenie autor po raz kolejny informuje czytelników, że „zgoda na ten stan rzeczy” oznacza „zgodę […] na utratę niepodległości”. I porównuje ostatni szczyt Rady Europejskiej w Brukseli do rozbiorów Polski.

To wszystko prowokuje mnie do zadania kilku pytań.

Jestem w stanie zrozumieć, że publicysta „Sieci” może być przeciwny mechanizmowi ochrony praworządności. Nie rozumiem jednak, dlaczego nie potrafi wyjaśnić swoim czytelnikom, jak on faktycznie działa. Nie wie, nie chciało mu się sprawdzić, czy celowo woli pisać o wszechpotężnych Niemcach i ciemnych siłach Brukseli, bo uznaje, że to bardziej spodoba się odbiorcom? Być może wszystkie powyższe odpowiedzi są prawdziwe.

Ale jeśli tak jest, niech luminarz prawicy nie liczy potem na rzetelną dyskusję. Bo nie da się rozmawiać z kimś, kto swoje argumenty opiera na fałszywych przesłankach. Jak powiadał słynny amerykański senator Daniel Patrick Moynihan – człowiek ma prawo do własnych opinii, ale nikt nie ma prawa do własnych faktów. Albo, mówiąc językiem komputerowym, „bullshit in, bullshit out” – jeśli zaczyna się od fałszywych danych, dochodzi się do fałszywych wniosków. Problem z kolegami i koleżankami nacjonalistami polega właśnie na tym, że cała ich siatka pojęciowa, odnosząca się do UE, jest fałszywa.

Na koniec podzielę się jeszcze z Wildsteinem pewnym spostrzeżeniem. Podczas ostatniego szczytu Rady Europejskiej, polski rząd zgodził się nie tylko na mechanizm ochrony praworządności, ale przede wszystkim na nowy unijny budżet i Fundusz Odbudowy. Pieniądze tworzące Fundusz – 750 miliardów euro przeznaczonych na zwalczanie gospodarczych skutków pandemii – będą pochodziły z kredytów, które Komisja Europejska zaciągnie w imieniu Unii Europejskiej i które, przynajmniej częściowo, będą spłacane z dochodów własnych UE. Te dochody własne to, między innymi, opłaty od firm z krajów trzecich, wchodzących na unijny rynek, które trafią bezpośrednio do unijnego budżetu. Na ich wprowadzenie otwarcie godził się premier Mateusz Morawiecki. I to właśnie wspólny dług oraz dochody własne – a nie mechanizm praworządności – są naprawdę poważnym krokiem w kierunku bliższej integracji Unii Europejskiej.

Patrząc z perspektywy lat, dostrzegam pewien schemat: PiS miało wątpliwości, czy opowiedzieć się w referendum za przystąpieniem do UE, ale ostatecznie ten krok poparło; PiS miało wątpliwości, czy ratyfikować wynegocjowany przez Lecha Kaczyńskiego Traktat Lizboński, ale w końcu go poparło; PiS miało wątpliwości, czy poprzeć Partnerstwo Wschodnie, a dziś się nim chwali; PiS miało wątpliwości, czy zgodzić się na uwspólnotowienie długu i zwiększenie zasobów własnych UE, ale ostatecznie nie wyraziło sprzeciwu.

Skoro do UE wprowadziła nas post-komunistyczna lewica, a kolejne kroki ku federalizacji – teatralnie krzycząc i zapierając się pazurami – wykonuje nacjonalistyczna prawica, to jest chyba oczywiste, że stoją za tym ponadpartyjne interesy narodowe. Powstaje tylko pytanie, dlaczego tych kalkulacji nie potrafi przeniknąć i docenić ktoś tak oczytany i elokwentny, jak redaktor Wildstein.

Trudności w przyswojeniu reguł działania instytucji unijnych to jedno. Ale niezdolność do objęcia umysłem tego, jak kształtują się długofalowe interesy Polski, to już o wiele większy problem. Czy Wildstein naprawdę sądzi, że cała Europa nie myśli o niczym innym, jak tylko o zaszkodzeniu Polsce? Czy naprawdę myśli, że, na przykład Francja, przystąpiła do projektu europejskiego zaledwie kilka (!) lat po II wojnie światowej z miłości do Niemiec? Nie. Po prostu Francuzi doszli do wniosku, że warto poświęcić część suwerenności dla stworzenia organizacji, która pozwoli rozwiązywać konflikty pokojowo.

Zniszczenie tego systemu nie uczyni z Polski nagle supermocarstwa. Poza Unią Europejską wciąż będziemy mieli tych samych sąsiadów. Niemcy nadal będą miały siedem razy większą gospodarkę i dwa razy więcej ludności. Co więcej, z Polską poza Unią będą mogli oddziaływać na nas – jak to ujmował poseł do Bundestagu Karl A. Lamers – bardziej „tradycyjnymi” metodami.

Po patriocie – ja, w odróżnieniu od Wildsteina, nie odmawiam politycznym przeciwnikom prawa do patriotyzmu – spodziewałbym się popierania organizacji, która czyni Polskę silniejszą, zamożniejszą i bardziej wpływową.

Tymczasem kawaler Orderu Orła Białego Unii się boi, ale za to wciąż popiera obóz polityczny, który, jego zdaniem, przegrał w Brukseli polską niepodległość. Dlaczego? Są tylko dwa możliwe wyjaśnienia – albo autor sam nie wierzy w to, co pisze, albo się na utratę niepodległości godzi. A jeśli tak, to albo jest hipokrytą, albo kimś, kto gotów jest poświęcić niepodległość w imię innych korzyści.

Mam nadzieję, że brukselska przygoda PiS skłoni redaktora Wildsteina do głębszej refleksji  o Europie.

Autor zdjęcia: Markus Spiske

IW 2020: Timothy Garton Ash o perspektywach wolności w Europie Środkowej :)

Magdalena M. Baran: Mam dzisiaj tę wyjątkową okazję porozmawiać z panem Profesorem o wolności i perspektywach jaką ta wolność ma w Europie Środkowej. Zanim porozmawiamy, chcemy poprosić pana Profesora o wystąpienie. Panie profesorze, the floor is yours.

Timothy Garton Ash: Dzień dobry, dziękuję bardzo.

„Walka o wolność… / Gdy się raz zaczyna, / Dziedzictwem z ojca / Przechodzi na syna. / Sto razy wrogów / Złamana plagą, / Skończy zwycięstwem…”.

Ten wiersz Byrona w tłumaczeniu Adama Mickiewicza został spisany przez kogoś, nie wiadomo kogo, w sierpniu ‘80 roku na kartce i przypięty do krzyża przed Stocznią Gdańską. To stało się dla mnie osobistym lightmotive’m mojej stałej pracy, zwłaszcza o Europie Środkowej, przez następne 40 lat, aż do dzisiaj. Ta walka o wolność, walka Solidarności skończyła się rzeczywiście wielkim zwycięstwem w ‘89 roku. Właśnie w Polsce, w Europie Środkowej ten wymyślony, można powiedzieć, nowy model rewolucji: pokojowej i wynegocjowanej. Dalsze sukcesy: budowanie demokracji, suwerenności, NATO, Unia Europejska. Także, będąc w Gdańsku w 2005 roku, 25 lat później, miałem poczucie: to jest udane, że jest to zwycięstwo. I zapomnieliśmy, w pewnym sensie, my liberałowie, o słynnym zdaniu Józefa Piłsudskiego: Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska.” I chcę powiedzieć, że w pewnym sensie, my liberałowie, popełniliśmy ten błąd: spoczęliśmy na laurach. Nie uważaliśmy jak wzrastało niezadowolenie, poczucie krzywdy, niesprawiedliwości społecznej, gniew naszego społeczeństwa. Z tego powodu mamy teraz znów walkę o wolność w Europie Środkowej. I o tym kilka uwag, w telegraficznym skrócie.

Prezydent elekt Joe Biden ostatnio powiedział, że jest zmartwiony sytuacją na Białorusi, na Węgrzech i w Polsce. Ciekawe, bo to są trzy zupełnie różne sytuacje. Oczywiście nie można porównać sytuacji na Białorusi z sytuacją na Węgrzech czy w Polsce. Ale też nie można porównać, moim zdaniem, sytuacji w Polsce z sytuacją na Węgrzech. W Polsce jest rzeczywiście walka o wolność, w Polsce jest coś o czym można powiedzieć – nieliberalna demokracja. Chociaż sensu stricto jest to contradictio in adiecto -zaprzeczenie samo w sobie. Demokracja jest liberalna albo żadna. Nieliberalna demokracja opisuje okres degradacji demokracji liberalnej. Natomiast na Węgrzech jest coś o wiele gorszego. Na Węgrzech, powiem wprost, nie ma demokracji. Politolodzy mówią że to jest kompetytywny autorytaryzm. To system hybrydowy, ale nie ma demokracji. I to wewnątrz Unii Europejskiej. To jest dopiero skandal. Absolutnie poważna jest sprawa węgierska. Jest to ewidentne, że Jarosław Kaczyński chciałby pójść drogą węgierską. Nazywam to orbanizacją Polski. Ale to się nie uda. Jestem przekonany. Wielkie miasta, samorządy, niezależne media, społeczeństwo obywatelskie. To wszystko co widzimy na ulicach w Polsce. I opozycja polityczna. A propos demonstracji, jestem wzruszony oglądając te protesty w sprawie aborcji przez TVN24 tu w Oxfordzie, jak często powtarzane jest słowo „wolność”. Ale niebezpieczeństwo w Polsce jest moim zdaniem inne. Mianowicie, chaos, nierządem Polska stoi. Osłabione państwo i takie osłabienie Polski w Europie.

Druga uwaga: wybór Bidena osłabia populistów na całym świecie. Także w Polsce, w Budapeszcie, na Słowenii czy w Wielkiej Brytanii. Ale nie można liczyć na to, że Europa Wschodnia, Europa Środkowa będą priorytetem dla nowej administracji Bidena.

Trzecia uwaga: Tony Blair miał takie słynne zdanie: „We must be tough on crime and touch on the causes of crime”. Ja mówię – musimy być touch on populism and tough on the causes of populism. Także w sprawach przyczyn populizmu trzeba walczyć. I w kontekście Polski, chciałbym powiedzieć, że miał rację Ludwik Dorn kiedy mówił o redystrybucji szacunku. Coś w tym jest. W samym pojęciu „Polski B” jest problem, tak jak w pojęciu „Niemcy B” czy „Anglia B”. A więc co jest tutaj potrzebne? Poczucie wspólnoty. Moim zdaniem pojęcie wspólnoty jest kluczem do renesansu liberalizmu, wolności, demokracji, także w Polsce. Z tego powodu cieszę się, że nowy ruch Rafała Trzaskowskiego nazywa się „Nowa Solidarność”.

Czwarta uwaga: cieszę się, że wreszcie, bardzo późno, powstają jakieś mechanizmy, które połączą fundusze unijne z respektem dla praworządności. To co proponuje teraz Parlament Europejski i Komisja Europejska. Ale to będzie niestety osłabione przez fakt, że rząd polski i węgierski mają weto co do budżetu europejskiego, więc nie można liczyć, że to będą bardzo skuteczne działania w obronie praworządności i demokracji w Polsce. Oczywiście bardzo popieram te inicjatywy, nad którymi pracowali skądinąd moi przyjaciele,  ale nie możecie na to liczyć, że Europa uratuje demokrację w Polsce. Tylko Polacy i Polki uratują demokrację w Polsce.

Piąta uwaga: gdy patrzę na Polskę w tej chwili, na to co się dzieje i pytam siebie co jest  w tej chwili absolutnie kluczowe jeśli chodzi o przyszłość demokracji i wolności w Polsce, to ja bym powiedział na pierwszym miejscu: media. Wolne media. To co w dalszym ciągu jest obecne w Polsce, a czego niestety nie ma już na Węgrzech. Bo to decyduje czy będą naprawdę wolne i w miarę sprawiedliwe wybory. Wybory do wygrania albo nie. Bardzo konkretnie: jeśli w dalszym ciągu jest TVN24, jest Agora, onet.pl, oko.press i inne wolne media, to jest szansa na wygranie wyborów. Jeżeli nie ma, to szanse są o wiele mniejsze. A więc media.

Ostatnia moja uwaga: w dalszym ciągu mamy demokrację w Polsce, bardzo niedoskonałą, ale w dalszym ciągu ona istnieje. Nie można powiedzieć, że ostatnie wybory nie były wolnymi wyborami. W demokracji decydujące jest – jak widzieliśmy w tej chwili właśnie w Stanach Zjednoczonych – że można wygrać wybory. A więc bardzo podziwiam i popieram wszystkie demonstracje, wszystkie ruchy społeczne, wszystkie organizacje pozarządowe, działalności społeczne i pozaparlamentarne. Ale kluczem do obrony demokracji, w tym obrony wolności, w Polsce i Europie Środkowej, jest wygranie wyborów. Także trzeba mieć strategiczną, solidarną, atrakcyjną opozycję polityczną. I trudno jest mi to powiedzieć, ale w pewnym sensie uważam, że w tej chwili opozycja polityczna w Budapeszcie jest bardziej imponująca niż ta w Warszawie. Ale jeśli wybory są do wygrania, a uważam, że są duże szanse na to, to ta walka o wolność będzie znów wygrana.

Magdalena M. Baran: W kontekście tego spoczywania na laurach, kiedy wygrała demokracja i wolność w ‘89 roku, po latach Marcin Król powiedział: „byliśmy głupi, my liberałowie”. A z drugiej strony, mój nauczyciel profesor Józef Tischner mówił o tym jak bardzo nie poradziliśmy sobie z tą wolnością po ‘89 roku, nazwał ją nawet „nieszczęsnym darem”. Z Polakami jest trochę tak, że chyba bliższa im, z tego berlinowskiego rozróżnienia: wolność od przymusu i kiedy czujemy, że jesteśmy zagrożeni, wtedy podnosimy głowy. Panie profesorze, jak to jest z tą wolnością w Polsce?

Timothy Garton Ash: Proste pytania, jakby to napisał Zbigniew Herbert, wymagają zawiłej odpowiedzi. Trzy uwagi. Po pierwsze, nie zgadzam się z moim przyjacielem, Marcinem Królem. Marcin Król napisał, że „byliśmy głupi” we wczesnych latach 90-tych.  Moim zdaniem błąd popełniliśmy później, w latach dwutysięcznych, za rządów Tuska – czy za rządów liberalnych gdzie indziej – gdy uważaliśmy, że to się udało. I właśnie wtedy to zaszwankowało. Nie tylko w ekonomii, nie tylko w polityce społecznej. Chodzi o to, co Ludwik Dorn nazwał „redystrybucją szacunku”, to co ma wymiar subiektywny.

Po drugie, mój przyjaciel Pierre Hassner, kiedyś napisał czego brakowało w tym tryumfalizmie liberalizmu, zwrócił uwagę na to co prowadzi z jednej strony do nacjonalizmu, a z drugiej strony socjalizmu. Mianowicie, z jednej strony wspólnota i tożsamość, a z drugiej – lewej strony – równość i solidarność. I uważam, że to jest dokładnie to, czego brakowało w liberalizmie w ostatnim czasie, nie tylko w Polsce. A wiec trzeba odbudować silniejsze poczucie wspólnoty, tożsamości, patriotyzmu, ale liberalnego, a także więcej solidarności. To o czym napisał tak wspaniale Józef Tischner, coś co było w pierwszej Solidarności, ale potem zostało trochę zapomniane.

Trzecia uwaga bardzo krótka: oczywiście, ma Pani rację, tradycja polska to walka o wolność i niepodległość, a nie o solidne budowanie dobrze funkcjonującego państwa. I w dalszym ciągu uważam, że po wygranych wyborach znów będzie potrzebna taka praca organiczna.

Magdalena M. Baran: Pan profesor mówi o redystrybucji szacunku, a to jest coś co w zasadzie bardzo mocno wykorzystało Prawo i Sprawiedliwość. Mówiąc o szacunku do tej – pan profesor użył takiego sformułowania – „Polski B”, której tak naprawdę nie ma. Odzyskiwanie godności przez tych ludzi, którzy czuli się zaniedbani i zapomniani przez poprzedni system. To jest zawłaszczanie pojęcia narodu przez tę narrację jaką prowadzi obecna partia rządząca, gdzie naród staje się elementem gwary politycznej. Kiedy to pojęcie narodu, które powinno nas łączyć wokół patriotyzmu, staje się pojęciem wykluczającym. To nie jest droga do wolności, Panie profesorze, tu tracimy, prawda?

Timothy Garton Ash: Pytanie „Polska tak, ale jaka?” jest chyba najstarszym pytaniem w polskiej historii. Oczywiście, historia, ale nie tylko Polski, ale także francuska, spiera się co to jest ten naród. Żeby było jasne, ja uważam, że używanie takich pojęć jak „Polska B”, jest samo w sobie problemem. Ale wracając do narodu, uważam, że nie powinnyśmy tak jak Emanuel Macron przeciwstawiać Europy: my liberałowie jesteśmy za Europą, wy prawica, jesteście za narodem i ojczyzną. Nie, Europa i ojczyzna, ale jaka? Liberalny patriotyzm, patriotyzm obywatelski, ale nie – narodowy w sensie narodowców. To jest moim zdaniem jeden z podstawowych elementów tego renesansu liberalizmu, który jest nam wszystkim potrzebny.

Magdalena M. Baran: To ja bym jeszcze włożyła kij w mrowisko, bo rzeczywiście termin, który padł: „demokracja nieliberalna”, sam w sobie jest terminem sprzecznym, ale używamy różnych określeń. Adam Bodnar niedawno mówił w Senacie, że mamy „system hybrydowy”, natomiast profesor Sadurski dość często mówi wręcz o „pragmatycznym autorytaryzmie”. I ten „pragmatyczny autorytaryzm”- bardzo podoba mi się to określenie – to jest ten moment, kiedy ta władza nauczyła się ludźmi manipulować. A to nie jest nic nowego, bo przecież już Tocqueville pouczał nas, że momentem końca demokracji jest chwila kiedy rządzący będą w stanie przekonać ludzi, że są w stanie ich kupić za ich własne pieniądze. I to jest chyba nasz gigantyczny problem teraz w Polsce, kiedy mamy tak dużą dystrybucję socjalną, że ludzie uwierzyli, że rząd daje im pieniądze, problem w tym, że za te pieniądze oddają swoją wolność. Może kiedy nauczymy, że ta wolność jest naprawdę nasza to znajdziemy drogę wyjścia. Panie profesorze?

Timothy Garton Ash: W dodatku dodałbym, że pieniądze te są częściowo z kieszeni Unii Europejskiej, bo to jest ważny element tego systemu, zwłaszcza w Europie Środkowej, że jest jakby subwencjonowany przez Unię Europejską. Ja myślę, że trzeba rozróżnić authoritarian personality, sposób myślenia i sposób prowadzenia polityki. Ja osobiście nie waham się mówić, że Jarosław Kaczyński czy Viktor Orbán mają autorytarny styl. Ale jeżeli popatrzymy na sam system polityczny to jest znacząca różnica między tym co dzieje się w Polsce i tym co ma miejsce na Węgrzech gdzie przypomnę – konstytucja została zmieniona już osiem razy i teraz Orbán chce ją zmienić  po raz dziewiąty i gdzie w praktyce nie ma pluralizmu medialnego. A więc myślę, że w przypadku Polski lepiej  jest powiedzieć, że chociaż prowadzony jest autorytarny styl polityki przez PiS, to jesteśmy w systemie nieliberalnej demokracji. Czyli jest to okres erozji, degradacji demokracji.

Magdalena M. Baran: Ja się obawiam, że to jest ten moment, kiedy musimy skończyć. Mam nadzieję, panie profesorze, że o tej wolności, będziemy mogli dłużej porozmawiać. Ze swojej strony bardzo dziękuję za tę rozmowę.

Timothy Garton Ash: Dziękuję.

 

Rozmowa odbyła się w ramach 7 edycji Igrzysk Wolności, dostęp do nagrania całej rozmowy dostępny jest pod linkiem: https://vimeo.com/477290644

 

Timothy Garton Ash – jest autorem dziesięciu książek na temat historii współczesnej oraz z zakresu publicystyki politycznej, w których analizował wiele aspektów historii Europy w ostatnim stuleciu. Wśród jego publikacji przełożonych dotychczas na język polski znalazły się, m.in.: „Wolny świat”, „Historia na gorąco”, „Wolne słowo. Dziesięć zasad dla połączonego świata” oraz „Teczka”, a także „Wiosna obywateli” (Znak), która wzbogacona została o rozdział w całości poświęcony tematowi igrzyskowej dyskusji.

Jest także autorem popularnej rubryki o sprawach międzynarodowych w „The Guardian” oraz regularnie pisuje do „The New York Review of Books” i innych periodyków.

W latach 2001-2006 był dyrektorem Centrum Europeistyki w oksfordzkim St Anoty’s College, gdzie obecnie kieruje Programem Dahrendorfa na Rzecz Badań nad Wolnością. Prowadzony w ramach programu project badawczy Free Speech Debate (Debata o Wolności Słowa), dostępny w 13 językach na platformie freespeechdebate.com, stał się przyczynkiem do napisania książki. „Wolne słowo. Dziesięć zasad dla połączonego świata” contributed to the writing of his book Free Speech: Ten Principles For a Connected World.

Niedawno w języku angielskim ukazało się wznowienie jego książki „The Magic Lantern: The Revolution of ’89 Witnessed in Warsaw, Budapest, Berlin, & Prague”, rozszerzone o rozdział omawiający 30 ostatnich lat w postkomunistycznej Europie.

Jest laureatem licznych nagród, w tym Somerset Maugham Award, Prix Européen de l’Essai orazGeorge Orwell Prize. W 2017 roku za działalność na rzecz jedności europejskiej otrzymał International Charlemagne Prize of Aachen.

 

Transkrypcja: ANNA LUBNAUER

Podpalacze pałacu sprawiedliwości :)

Listopad bieżącego roku to jeden z czarniejszych miesięcy polskiego sądownictwa. Sądy i Trybunały, niszczone pod hasłami wielkiej reformy od 2015 r., przyjęły na siebie kolejne ciosy, których nie można zbyć milczeniem. Tłumy obywateli wyszły na ulice, a kolejna odsłona politycznej tragifarsy rozgrywa się na naszych oczach. Pawłowicz, Piotrowicz, KRS, represje wobec sędziów. Nie przyzwyczajajmy się – tu nie idzie o cele i dobrostan polityków opozycji, tu chodzi o nas samych.

Jeżeli – co tak często nas frustruje – powtarzana setki i tysiące razy nieprawdziwa, złowieszcza i obliczona na zdezinformowanie społeczeństwa kalumnia tak łatwo staje się prawdą, dlaczego nie mielibyśmy setki i tysiące razy powtarzać – prawdy? Dlaczego zniechęcenie oraz poczucie bezsilności i niewielkiej sprawczości protestów w obronie konstytucji i państwa prawa miałyby sprawiać, że tak wiele razy wyrażony wspólnie i tak wiele razy zlekceważony protest miałby wygasnąć? Nikt nie obiecał, że jedno popołudniowe lub wieczorne wyjście z transparentami załatwi sprawę. Nikt nie gwarantował, że publiczne wyrażanie słusznego protestu od razu przyczynia łamiącym prawo i maksymalizującym swoją władzę WBREW prawu należnych wyrzutów sumienia. Że się, zawstydzeni, wycofają. Przeczytają ze zrozumieniem ostatnie orzeczenie TS UE, przestaną szykanować sędziów, wycofają skandaliczne nominacje do TK (czy też raczej przekonają swojego notariusza, by tak wstrzymywał zaprzysiężenie co najmniej dwojga z trojga nominatów, jak wciąż od czterech lat niezgodnie z konstytucją powstrzymuje się przed zaprzysiężeniem sędziów Hausera, Ślebzaka i Jakubeckiego).

Nie tak działa, niestety, nasz wykoślawiony mechanizm ustrojowy. Nic nie przychodzi z łatwością i nic nie będzie naprawione ot, tak, z zawstydzenia rządzących. Dlatego dobrze, że w minioną niedzielę, 1 grudnia, tak wielu ludzi wyległo na ulice przeszło stu polskich miast, by zaprotestować przeciwko niszczeniu pałacu sprawiedliwości Rzeczypospolitej. Były to, bez wątpienia, największe demonstracje prokonstytucyjne od miesięcy – i szkoda, że nie cieszyły się adekwatnym zainteresowaniem mediów niezależnych (publicznych nie wspominam, Polska nie ma już mediów publicznych). Bezpośrednią pobudką była sprawa represji dyscyplinarnych i zawodowych wobec sędziego Pawła Juszczyszyna, ale przecież to tylko ostatni z rzędu dziesiątek tego rodzaju przykładów, i tylko jeden z aspektów nieprawnych działań egzekutywy i legislatury wobec władzy sądowniczej.

Smutny stan obecny

Nie mam złudzeń. Podobnych demonstracji trzeba jeszcze będzie zorganizować bardzo wiele i władze dostarczą niezliczonych po temu powodów. Tymczasem bezwiednie przypomina się inny grudzień, sprzed czterech lat, gdy po raz pierwszy ludzie tworzący wówczas dopiero struktury ulicznej, pozapartyjnej opozycji skrzykiwali się na pierwsze manifestacje pod hasłami obrony Trybunału Konstytucyjnego. Po czterech latach skalę zniszczeń, a i słuszność ówczesnych obaw, widać bardzo wyraźnie. Dlatego o wszystkich bezprawnych działaniach, naruszeniach prawa i aktach złamania litery konstytucji trzeba będzie przypominać, na nowe zaś reagować na bieżąco. Tak długo, aż inna konstelacja władzy w innym czasie nie zacznie, także i pod naciskiem naszym, ulicznych strażników państwa prawa, wycofywać dotychczasowych nieprawnych działań i zaniechań. Trzeba wysyłać ludziom władzy nasze klarowne, ponadpartyjne wezwanie: patrzcie i uważajcie, my pamiętamy i nie zrezygnujemy. Niezależnie od naszych różnych poglądów czy politycznych bądź światopoglądowych sympatii ostrzegamy: macie postępować inaczej i już nigdy nie uzurpować sobie nienależnej władzy kosztem sądów i trybunałów; inaczej także i przeciw wam wystąpimy z podobnym sprzeciwem.

Gdyby hasła reformy polskiego systemu prawa i sprawiedliwości były rzeczywiste, a nie stanowiły li tylko dziurawego parawanu dla sparaliżowania judykatury i podporządkowania sędziów, proces zmian przebiegłby zupełnie inaczej. Obecny rząd miał cztery lata z okładem, by uzdrowić system obrony z urzędu, po to by przeciętny, pozbawiony szerszych możliwości obywatel mógł korzystać z pełnego dostępu do obrony wobec sił często znacznie niego potężniejszych i dysponujących szerszym instrumentarium działania. Można było dostrzykiwać funduszów do sądów, by kolejka na wokandę, także w procesach cywilnych, uległa znaczącemu skróceniu. Nic takiego się nie stało. Gdyby minister Ziobro ze swym anturażem wkładał w tego rodzaju przedsięwzięcia i walkę o pieniądze na posiedzeniach Rady Ministrów energię równą tej, z jaką szykanuje wolne sądy i wolnych sędziów – pewnie nawet bym mu przyklasnął w poprzek światopoglądowych różnic i z przejściem do porządku dziennego nad skandalicznymi słowami, które padały z ust jego samego, pp. Jakiego, Piebiaka, Kanthaka i innych.

Nie ma jednak o czym mówić. Zamiast rzeczywistej sanacji szwankujących elementów polskiego wymiaru sprawiedliwości, siła woli ministerstwa, prezydenta, sejmu i czynnika miarodajnego z Nowogrodzkiej skupiła się na stępieniu uprawnień i samodzielności trzeciej władzy, a przede wszystkim na zawłaszczeniu TK, SN i KRS. To właśnie było celem rzeczywistym, nie deklarowanym – podporządkowanie władzy sądowniczej, umieszczenie na kluczowych stanowiskach ludzi miernych, ale lojalnych wobec układu władzy, stworzenie nowej rzeczywistości bez dawnej „kasty” i „sądokracji”, bez konieczności dalszego utyskiwania na „imposybilizm” ze względu na kontrolę ze strony sądów. Dobrze pamiętam takie żale prezesa Kaczyńskiego z czasów pierwszego pisowskiego rządu, podobnie nie zapomniałem jego komentarzy z 2010 r., gdy obwieszczał po wyborach prezydenckich, że funkcjonowanie  prezydenta i rządu z tej samej opcji w istocie przeczy demokracji. Nie jestem, szczęśliwie, jedynym, który te dawne, dzisiaj oczywiście nieprzypominane opinie dobrze sobie wrył w pamięć.

Deformy godzące w sądy i trybunały przeprowadza się od czterech lat w asyście rozbuchanej i opłacanej przez państwowe przedsiębiorstwa kampanii dyfamacyjno-propagandowej. Łatwo wmówić opinii publicznej, zabieganej i miewającej swoje własne, nie zawsze pozytywne kontakty z jurysprudencją, że sędziowie kradną kiełbasy i biustonosze, że są wewnętrznie dogadaną ze sobą kastą, za nic mającą interes najuboższych i dobro publiczne. Łatwo tym bardziej, że sędziów krępuje ustanawiane przez ustawodawcę prawo, a to często nie jest idealne. Dużo trudniej przywrócić pewność prawa, stabilność trybunalskiej linii orzeczniczej, poczucie, że sędziowie sądzą, kierując się prawem i tylko prawem, a nie dobrem rządzących.

Niezależnie jednak od obecnych trudności, i bez względu na to, ile wysiłku rzecz będzie wymagała, prędzej czy później sytuacja wróci do prawidłowej normy i wzorcowych zasad. Dlatego trzeba cierpliwości, zróżnicowanego działania, konsekwencji i poniechania własnego naszego krytycyzmu wobec tych czy innych metod protestu. W krótkim terminie mogą wydawać się nieskuteczne, w długiej perspektywie oddają powtarzane często przez nas hasło: „presja ma sens”. Tymczasem ograniczają największe bezhołowie, w przyszłości będą ułatwiały przywrócenie najwyższych standardów. Te są w XXI w. powszechnie znane, a paradygmat wolności i rzeczywistego demokratycznego państwa prawa (to nie jest puste pojęcie!) jest zbyt silny, nie da się go wymazać.

Dlaczego jednak niedzielne demonstracje miały znaczenie szczególne i można się tylko cieszyć z tego, że tak licznie zgromadzeni uczestnicy słusznie przeświadczeni byli o ich wadze? Spójrzmy na ostatnie tygodnie, w nich skupia się bowiem jak w soczewce całe zło, które wdarło się do polskiego sądownictwa. Po pierwsze, wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE, oczekiwany od dawna, spokojny i rzeczowy, ale trudny do zrozumienia dla opinii publicznej, któremu go zresztą należycie nie zreferowano. Stał się powodem dla pełnych samozadowolenia komentarzy ministra sprawiedliwości, który w pierwszych komentarzach konstatował, że sentencja jest zgodna z jego oczekiwaniami i rozstrzyga problem (pseudo-)KRS po myśli rządzących. Nie wiem, czy i jakie naciski będzie wywierała władza na powolne sobie organy, wiem jednak, że samo takie odczytanie wyroku, które nie oddaje sprawiedliwości i właściwych kompetencji Sądowi Najwyższemu, jest nie tylko nieuprawnione, ale stanowi zapowiedź dalszych działań komplikujących chaos prawny, podważających kompetencje SN i w domyśle legalizujących (prawnik powiedziałby: konwalidujących) niekonstytucyjne zmiany i nieuprawnione nominacje.

Pokusa dezinformacji i krnąbrnego wykorzystania orzeczenia po własnej myśli będzie u ludzi władzy bardzo silna i trzeba będzie wobec niej aktywnie protestować. To nie Trybunał Przyłębskiej i Muszyńskiego, Piotrowicza i Pawłowicz rozstrzygnie o istotnych aspektach instytucjonalnego i osobowego działania pseudo-KRS, niekonstytucyjnej dla każdego, kto uczciwie czyta art. 187 ust. 1 w zbiegu z art. 173 konstytucji. TS UE potwierdza właściwość Sądu Najwyższego, i to takiego, jakim jest on przed przekształceniami z lat 2017-2019. Należy o tym pamiętać i nie ulegać żadnym nieprawnym kompromisom. Sądzę, że SN po raz kolejny będzie niebawem potrzebował naszego obywatelskiego wsparcia dla wyegzekwowania tego uprawnienia, podobnie jak w ubiegłym trzyleciu.

Po drugie, skandalicznym i w gruncie rzeczy żenującym zdarzeniem z ostatnich tygodni jest też wadliwa „reasumpcja” głosowania w Sejmie 21 listopada b.r. To prawda, widzieliśmy już takie obrazki w poprzedniej kadencji, gdy reasumpcję zarządził w swojej komisji sejmowej Stanisław Piotrowicz. Teraz podobnego procederu dopuściła się marszałek Sejmu, Elżbieta Witek. Ta sama, która jeszcze tak niedawno, objąwszy godność drugiej osoby w państwie, głosiła koncyliacyjne zapowiedzi i apele. Procedując kandydatury do pseudo-KRS , zasłaniając się awarią maszyn do głosowania, marszałkini anulowała głosowanie i zarządziła jego powtórzenie bez uprzedniego ogłoszenia wyników, nie dysponując nawet wymaganym do reasumpcji pisemnym wnioskiem trzydzieściorga posłów. Sprawa odbyła się w świetle kamer i mogłaby właściwie nie dziwić wobec coraz bardziej parawanowego charakteru parlamentu – a jednak wciąż oburza. Jeśli nie doszło do jednorazowej (czemu akurat podczas tego głosowania?) usterki elektronicznego systemu oddawania głosów, mamy do czynienia z czymś znacznie więcej niż tylko naruszenie Regulaminu Sejmu RP i dobrych obyczajów parlamentarnych. Sugeruję i o tej sprawie nie zapomnieć. Nie jest też przypadkiem, że do zajścia doszło podczas kluczowego głosowania w sprawie konstytucyjnego organu stojącego na straży niezależności sądów i niezawisłości sędziów (art. 186 ust. 1 konstytucji RP).

Podpalacze ad 1: Piotrowicz

Sprawą szczególnej wagi, wymagającą osobnego, szerszego komentarza i daleko wykraczającą poza kwestię pozytywnych bądź negatywnych skojarzeń z osobami nominowanymi, jest kwestia wskazania przez sejm Stanisława Piotrowicza i Krystyny Pawłowicz jako sędziów Trybunału Konstytucyjnego. To więcej niż tylko naplucie w twarz osobom od czterech lat walczącym w pokojowych, spokojnych demonstracjach o prawidłowy kształt TK. To więcej niż tylko absmak dla tych, którym wzorcowymi nazwiskami trybunalskimi wydają się prawnicy pokroju Andrzeja Zolla, Ewy Łętowskiej, Biruty Lewaszkiewicz-Petrykowskiej, Stanisława Biernata, Leona Kieresa, Marka Safjana. To więcej niż błąd w sztuce, prztyczek w nos opozycji i demonstrantom, wywdzięczenie się własnym żołnierzom. To więcej niż skandal.

Primo więc: Stanisław Piotrowicz. Trzeba wyjątkowej bezczelności, by najpierw pod koniec poprzedniej kadencji parlamentu wysondować, a u świtu nowej przeforsować właśnie to nazwisko. Człowiek, który w urągający zasadom polityki i etyki sposób przeprowadzał przez kierowaną przez siebie sejmową Komisję (sic!) Sprawiedliwości i Praw Człowieka wszystkie ustawy „naprawcze” i wszystkie ustawowe podrozdziały dramatu dezaktywacji bezpieczników sądowo-trybunalskich stojących na przeszkodzie władzy – staje teraz do rozstrzygania o zgodności z konstytucją każdego innego aktu prawnego. Człowiek, na którym spoczywa personalnie duża część odpowiedzialności za naruszenie przez władzę pierwszą i drugą suwerennych i niewzruszalnych uprawnień władzy trzeciej, pozbawiony reelekcji nawet przez własny swój elektorat – ma teraz współuczestniczyć w rozstrzyganiu sporów kompetencyjnych pomiędzy instytucjami władzy publicznej.

Nade wszystko zaś prokurator z lat 80. XX w., biorący udział w ostatniej dekadzie PRL w prześladowaniu przez wymiar sprawiedliwości komunistycznej Polski solidarnościowych opozycjonistów, zostaje ochoczo dokooptowany do Trybunału Konstytucyjnego przez tę samą władzę, która jako formalny powód swoich ustawowych działań przeciwko Sądowi Najwyższemu (obniżenie wieku emerytalnego i odsyłanie w stan spoczynku urzędujących sędziów) podawała rzekomą dekomunizację tej instytucji. Nie zapominajmy – nawet wyrok TK z 24 czerwca 1998 r. odnośnie do wieku emerytalnego sędziów SN, na który władza i jej publicystyczni adherenci z taką lubością powoływali się ostatnio notorycznie, jasno wskazuje, że w świetle „ogólnych konstytucyjnych zasad ustroju konieczne jest, by regulacja taka była ustanowiona w sposób respektujący zasadę niezawisłości sędziowskiej i aby służyła ona realizacji konstytucyjnie legitymowanych celów”. Do celów takich nie należy ewidentnie rzekoma dekomunizacja SN, lekceważąca w dodatku działania dawno już przeprowadzone w pierwszym dziesięcioleciu III RP.

W Parlamencie Europejskim tak mówił prezes Rady Ministrów Morawiecki 4 lipca 2018 r.: Państwo i społeczeństwo okradane przez bandytów, przez mafie, terrorystów, państwo bezskutecznie działającego wymiaru sprawiedliwości było częściowo fikcyjne. Publicznie rysował w ten sposób polską rzeczywistość sprzed 2015 r. przedstawiciel ugrupowania, które opozycję atakowało wielokrotnie za donoszenie Europie na własny kraj i mniemane szkalowanie jego dobrego imienia. Zaś w debacie, krytykowany za poczynania względem wymiaru sprawiedliwości, dodawał: nie wiem, czy wiecie, że sędziowie stanu wojennego – sędziowie w latach osiemdziesiątych – skazywali moich towarzyszy broni na dziesięć lat więzienia. (…) Niektórzy z moich kolegów zostali zamordowani, wielu z nich bardzo długo siedziało w więzieniu. Czy wiecie, że ci sędziowie z czasów stanu wojennego, niektórzy z nich, ci, którzy wydawali haniebne wyroki w czasach stanu wojennego, dzisiaj są w tym, bronionym czasami przez was, Sądzie Najwyższym? (…) Jest kilku sędziów stanu wojennego, którzy do dzisiaj tam są, więc wspomnienie o Solidarności musi zawierać również taką refleksję, że ten postkomunizm nie został u nas przezwyciężony i my walczymy z tym postkomunizmem właśnie poprzez reformę wymiaru sprawiedliwości.[1]

Nie chcę powtarzać się i przypominać, jak w świetle orzecznictwa TK kwestia tzw. dekomunizacji SN w 2019 r. jest niezgodna z legalnymi przesłankami zmian wieku emerytalnego sędziów. Nie zamierzam się nawet odnosić do faktycznego stanu – słowa premiera każdy może zweryfikować sam. Ani nawet wspominać o tym, że zmiany nie godziły w „kilku” ewentualnych sędziów, o których oszczerczo wspominał M. Morawiecki, ale przeorały głęboko strukturę najwyższej polskiej instancji sądowej. I chyba nie trzeba przypominać, kogo mianowano do nowo kreowanej Izby Dyscyplinarnej SN – choć przykład członka tajnej grupy „kasta watch”, inicjatora wysyłania do pierwszej prezes Gersdorf wulgarnych kartek pocztowych aż prosi się o wzmiankę. Jakiego jednak trzeba tupetu, by z jednej strony podawać Polsce i światu taką przyczynę ingerencji w SN, a z drugiej zapraszać do TK człowieka, który istotnie brał udział w komunistycznym wymiarze sprawiedliwości.

Podpalacze ad 2: Pawłowicz

Secundo, Krystyna Pawłowicz. Ileż to razy słyszałem w ostatnich latach „dałbyś już spokój, przyzwoity człowiek po prostu nie komentuje zachowań i wypowiedzi tak nieprzyzwoitej osoby; ona nie ma znaczenia”. A jednak, piszę to bez satysfakcji, nie można było i nie należało traktować p. Pawłowicz jako nieszkodliwej, wulgarnej harcowniczki obozu podłej zmiany. Sejm RP wskazał ją teraz jako członka składu Trybunału Konstytucyjnego.

Tymczasem p. Pawłowicz jest po trzykroć niegodna tej nobliwej i mającej rzeczywiste znaczenie prawnoustrojowe funkcji publicznej.  Trzy argumenty są równoważne, a ich kolejność tutaj nie ma większego znaczenia. Po pierwsze, jako polityk dała się p. Pawłowicz poznać, i to od wielu już lat, jako brutalna i nieprzebierająca w słowach – tak w wypowiedziach publicznych, jak i na swoich profilach portali społecznościowych – agresorka, daleko wykraczająca poza dopuszczalną krytykę oponentów. Kilka cytatów w oryginalnej pisowni:

Cała Polska czeka na tę kretyńską – kompromitującą tych macherów z UEFA oD zarabiania na piłce – karę. Będzie dobra okazja do pokazania kosmopolitycznemu lewactwu naszej narodowej dumy i godności! – tak pisała na swoim fb 5 sierpnia 2017 r.

Zamknijcie mordy, tak jak prezes powiedział, zdradzieckie mordy. Nawet teraz nie potraficie się grzecznie zachowaćtak mówiła 19 VII 2017 r. na posiedzeniu komisji sejmowej do posłów opozycji.

Nastały w Europie czasy: bezczelnych zdrajców, „niemieckich szmat”, V kolumn, totalistów, skorumpowanych alkoholików, lewaków i faszystowskich bojówek, zbłąkanych kosmopolitów bez ojczyzn, matek i ojców, wyznawców „kulturowej płci”, erotomanów, seksualnych patologii i politycznej poprawności, zabójców dzieci i rodziców, zniewieściałych facetów w rurkach i różowych baletkach, adoptujących pszczoły, drzewa i małpy, politycznych szantażystów i islamu, wielbicieli kóz, satanistów, bogobójców i ćpunów ,genderowego terroru, politycznych bejsbolistów, kłamców, polityków bez właściwości i zdolności honorowej…
Zbrodnia na naszej Europie. Katolicka Polska trwa, broni się. Węgry też.
– tak komentowała 17 VI 2017 r. na fb ogólną sytuację w Europie.

Tusk i Putin – ten sam stalowy, zimny wzrok, fałszywa twarz, ta sama sylwetka, to samo udawanie wysportowanego macho. Ta sama mordercza nienawiść do Polski. Ta sama interesowna miłość do Niemców. – to wpis fb z 15 VI 2017 r.

To już chyba SS Ubywatele…, czy może Ubywatele SA ? Schutzstaffel, czy Sturmabteilung ? Przy tym piękny, zróżnicowany społecznie skład…. Przekrój ujawnionej powojennej polskiej zdrady… I ten oszalały bezkompromisowy Ober… Ale chyba na razie jeszcze tylko bojówka… więc SA… – to komentarz na fb z 11 VI 2017 r. nt. ludzi protestujących na Krakowskim Przedmieściu w obronie sądownictwa.

Wskazane wypowiedzi dzieli od siebie ledwie dwa miesiące… Ale można sięgać i wstecz, i w przód:

Jak ja widzę faceta obok siebie, to jak mogę się zwracać „proszę pani”? W jednej audycji w radiu byliśmy razem i on udowadniał, że jest kobietą. No jaka „pani”? No, twarz boksera! To nie jest tak, że jak się człowiek nażre hormonów, to jest kobietą. Kod genetyczny tu decyduje. Daj pan badanie krwi, zrobimy. Tego nie zmieni żadna operacja. – to słynna wypowiedź o transseksualnej posłance Annie Grodzkiej z 2013 r.

Trynkiewicz na prezydenta! Wielbiciele zboków, złodziejstwa, zalotnych chamów i zaprzańców wybiorą go już w pierwszej turze … Polsce na złość… – to z kolei wypowiedź z października 2018 r.

Nie odwracajmy oczu z niesmakiem. Tak wypowiada się w przestrzeni publicznej sędzia Trybunału Konstytucyjnego. Tak wyżywa się na mniejszościach i osobach potrzebujących w istocie ochrony instytucji publicznych osoba najwyraźniej zapominająca, że od starożytności cnotą rządzących jest opieka nad tymi członkami społeczeństwa, którzy z tego czy innego powodu szczególnie wystawieni są na ataki czy niezdolni do samodzielnej obrony. Tak poniża i lży tych, z którymi się nie zgadza (faszyści! targowica! – z listopada 2017 r.). To nie jest eksces. To konsekwentny, stały modus operandi. Polityczki i wyedukowanej prawniczki, nie zaś osoby, której ze względu na niskie kompetencje kulturowe, brak wyobraźni czy edukacji skłonni bylibyśmy wybaczyć pojedyncze niecenzurowane, obraźliwe wypowiedzi względem innych.

Po drugie, Krystyna Pawłowicz powiedziała pewnego razu rzecz całkowicie dyskwalifikującą ją jako kandydatkę do TK. W listopadzie 2017 r., podczas posiedzenia komisji sejmowej pod przewodem Stanisława Piotrowicza, raczyła stwierdzić do mikrofonu i przed kamerami: Z powodu umowy politycznej będę głosowała tak jak mój klub, natomiast podzielam w pełni pogląd pana ministra Warchoła i uważam, że zapis zamieszczony w [art.] 86 par. 1 pkt 1 jest wprost, jaskrawie sprzeczny z konstytucją, w swoim brzmieniu. Sam fakt, że piszemy coś sprzecznego z konstytucją, jest niezwykle demoralizujący prawnie (…). Nie mamy tu do czynienia z bohaterskim zgłoszeniem konfliktu politycznej lojalności i poczucia niekonstytucyjności procedowanych przepisów. Oto deklaracja gotowości ustawodawczego złamania konstytucji przy pełnej świadomości stanu prawnego. Nie trzeba rozwijać wątku. To co oczywiste, nie wymaga argumentowania.

I po trzecie, w felietonie „Myśląc, ojczyzna”, wygłoszonym 4 maja 2017 r. w Radiu Maryja i TV Trwam, p. Pawłowicz, dokonując przeglądu historycznego polskich konstytucji, tak komentowała obecnie obowiązującą – przypominam: uchwaloną legalnie przez parlament III RP i zatwierdzoną ogólnokrajowym referendum – ustawę zasadniczą:

Konstytucja, obowiązująca dotychczas, uchwalona została w kwietniu 1997 r., jako owoc układu okrągłostołowego – głównie lewicowej opozycji z odchodzącymi właścicielami PRL-u. Konstytucja ta, przygotowywana przez środowiska lewicowe i komunistyczne, nie jest i nie była reprezentatywna od chwili jej uchwalenia i przypieczętowania przez ówczesnego prezydenta A. Kwaśniewskiego, który wcześniej pilnował jej treści jako przewodniczący Komisji Konstytucyjnej. Przy pracach nad projektem Konstytucji z kwietnia 1997 r. nie brały udziału liczne środowiska obywatelskie i katolickie, społeczne, narodowe, które wtedy dopiero odradzały się. Konstytucja ta zawiera szereg postanowień wymierzonych w polską rację stanu, w suwerenność, jak np. słynny, skandaliczny art. 90 konstytucji, który w sposób w zasadzie nieograniczony pozwala przekazywać kompetencje polskich organów państwowych zagranicznym, zewnętrznym organom i organizacjom międzynarodowym. Artykuł ten odchodzący komuniści i lewicowa polska opozycja z panami Mazowieckim, Geremkiem, komuniści – Ciosek, Kwaśniewski, gen. Jaruzelski, wstawili do Konstytucji, by stworzyć nienaruszalne, trudne do usunięcia podstawy konstytucyjne dla włączenia Polski (włączenia państwa polskiego) w system organizacyjny i prawny Unii Europejskiej, już wówczas ewoluującej w kierunku superpaństwa europejskiego. (…)

Sejm swymi ustawami w zasadzie już tylko wykonuje, wprowadza w polski obieg prawny unijne, zewnętrzne, inspirowane głównie przez Niemcy dyrektywy i podobne temu nakazy i polecenia. Już choćby tylko z tych powodów ta Konstytucja powinna być natychmiast uchylona, gdyż szkody, jakie ponosi w ich efekcie Polska, są trudno odwracalne. (…)

Jest jednak też problem, który uniemożliwia zmianę obecnej Konstytucji – o ile Prawo i Sprawiedliwość chce suwerennej Polski, o tyle PO, PSL i reszta totalnej opozycji nie chce tego i głośno dziś żałuje, że w ostatnie osiem lat nie udało się jeszcze bardziej uzależnić Polski od Francji i Niemiec w unijnych ramach, że nie zdążyli przyjąć w Polsce euro i wyrzucić złotówki, i wpisać do obecnej Konstytucji członkostwa Polski w Unii Europejskiej, jako zasady ustrojowej w ogóle istnienia państwa polskiego. Aby więc usunąć szkodliwą, godzącą w polską państwowość i interesy obecną konstytucję z 1997 r., Prawo i Sprawiedliwość musi w kolejnych wyborach uzyskać minimum 308 miejsc w Sejmie, tj. o 73 posłów więcej niż mamy dzisiaj (a ich mamy 235), czyli musimy zyskać ok. 40% głosów wyborczych. Tak więc naprawa Rzeczpospolitej, odrzucenie komunistycznej Konstytucji z 1997 r. i uchwalenie nowej leży teraz w rękach i decyzjach polskich patriotycznych wyborców. W 2019 r. w czasie kolejnych wyborów do Sejmu okaże się, czy uda się nam wyzwolić z resztek konstytucyjnego, popeerelowskiego jarzma.[2]

Przekaz jest jasny i nie pozostawia wątpliwości. Podsumujmy jednak trzy argumenty: 1. Krystyna Pawłowicz nie ma w sobie nawet tej krztyny przyzwoitości, która hamowałaby ją przed notorycznym łamaniem podstawowego konstytucyjnego fundamentu: prawa przyrodzonej i niezbywalnej godności człowieka, źródła wszystkich innych jego wolności i praw, którego poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych (art. 30 konstytucji RP). 2. Krystyna Pawłowicz nie boi się publicznie deklarować zagłosowania za przepisami ustawy rażąco niezgodnymi z obecną konstytucją. 3. Krystyna Pawłowicz jest wrogo usposobiona do obecnej konstytucji Rzeczypospolitej. Jakże by miała zatem przez najbliższe 9 lat orzekać w sprawach zgodności ustaw i umów międzynarodowych z Konstytucją, zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, zgodności przepisów organów centralnych z konstytucją, ustawami i umowami, zgodności z konstytucją celów lub działalności partii politycznych, jakże by miała procedować skargi konstytucyjne (art. 188 konstytucji)? W dodatku pod warunkiem i przywilejem własnej niezawisłości, podlegając tylko konstytucji (art. 195 ust. 1)? Tego się nie da pogodzić!

Na ratunek sędziom?

Ostatnia sprawa z minionych tygodni, nasza bezpośrednia przyczyna spotkania na ulicy. Sprawa sędziego olsztyńskiego, Pawła Juszczyszyna, który ważył się zażądać od Sejmu RP ujawnienia list poparcia kandydatów dla pseudo-KRS. Choć działał w zgodzie z obowiązującym orzecznictwem polskim i europejskim, poddany został natychmiastowym środkom odwetowym. Wdrożono postępowanie dyscyplinarne, sędziemu cofnięto delegację do sądu okręgowego, przymuszając do powrotu do sądu rejonowego (po prostu zdegradowano). To wszak tylko ostatnia z serii spraw, szykan i złośliwości zawodowych, wyrządzanych sędziom publicznie protestującym wobec zamachu na wymiar sprawiedliwości, zadającym pytania prejudycjalne bądź wydającym wyroki i orzeczenia nie w smak czynnikom rządzącym.

I tu także przesłanie jest jasne: stańcie nam na zawadzie, przeszkadzajcie nam, a kara będzie szybka i konsekwencje w skali całej waszej kariery trudne do odwrócenia. Efekt mrożący dostrzeże każdy, niezależnie od politycznych afiliacji. Próba założenia knebla Temidzie nie wymaga mikroskopu ani lupy, żeby ją dostrzec. Dziś granice pracy sędziego wyznaczają jedynie profesjonalizm i sumienie, ale tak na pewno nie było wcześniej – stwierdził premier Morawiecki na posiedzeniu plenarnym Parlamentu Europejskiego w lipcu 2018 r. Dzięki Ci, Człowiecze Roku 2019 Forum Ekonomicznego w Krynicy, dzięki, Kawalerze Orderu Odrodzenia Polski z 2015 r.! Historia, jak sądzę, nie zapomni Ci ostrości spojrzenia ani zasług dla państwa.

Dodam przy tym na koniec, co już nie raz powtarzałem podczas manifestacji: nie chodzi w protestach o sędziego Juszczyszyna czy Żurka, czy też pierwszą prezes Gersdorf. Walka trwa o każdego sędziego z Orłem Białym na piersiach, o każdego prezesa Sądu Najwyższego, który by się znalazł w podobnej opresji ze strony pozostałych dwóch władz w podobnych warunkach prawnych. Dlatego nie interesuje mnie, czy na tę bądź inną osobę system okołorządowej propagandy znajdzie ten czy inny casus (bądź, jak Czytelnik woli: hak). Że poszuka, tego także już w 2019 r. nie trzeba udowadniać ani się domyślać. Protest w obronie płonącego pałacu sprawiedliwości dotyczy jednak każdego, kto nosi togę, a kto może podlegać naciskom lub represjom ze strony władców kraju. Dotyczy każdego z nas – bo każdy musi mieć przecież nie tylko równy dostęp do praw ale i równą, niezachwianą pewność, że o jego prawnym problemie rozstrzygnie wyłącznie dobre a przestrzegane polskie prawo oraz niezachwiana, pozbawiona nacisku politycznego – sprawiedliwość.

[1] Wypowiedzi premiera za oficjalnym stenogramem PE – http://www.europarl.europa.eu/doceo/document/CRE-8-2018-07-04-ITM-004_EN.html

[2] https://www.radiomaryja.pl/multimedia/myslac-ojczyzna-1846/

Radosław Sikorski: Polska może być lepsza :)

Rozmowa Tomasza Kamińskiego z Radosławem Sikorskim podczas Igrzysk Wolności 2018

Pretekstem do spotkania o polityce zagranicznej naszego państwa jest książka pana ministra Polska może być lepsza: kulisy polskiej dyplomacji, która w październiku ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. Chciałbym powiedzieć, że jest to książka znakomita. Po pierwsze, daje bardzo dobry pogląd na to, jak wyglądała polska polityka zagraniczna w okresie, w którym pan nią kierował. Po drugie, prezentuje wiele pomysłów na przyszłość polskiej polityki zagranicznej. Po trzecie wreszcie, jest świetnie wydana i bardzo ładnie wygląda na półce. Co pana skłoniło do napisania tej książki? Czy nie za wcześnie na pisanie pamiętników?

Napisałem ją z kilku powodów, przede wszystkim dlatego, że u nas o polityce zagranicznej pisze się przeważnie w formule akademickiej albo szybko przed wyborami. Ta książka zajęła mi trochę czasu, nabrałem nieco dystansu. Pomogły mi też okoliczności takie jak publikacja amerykańskich depesz dyplomatycznych. Mogę tylko żałować, że nie mam depesz dyplomatycznych rosyjskich, niemieckich i chińskich. W każdym razie uważam, że Polska jest już na tyle poważnym krajem, by jej politycy nie musieli się uczyć, jak sprawować swój urząd, dopiero gdy już go obejmą. To jest bardzo kosztowna forma edukacji, o czym w tej chwili już się przekonujemy. Po pierwsze więc, napisałem tę książkę zarówno dla polityków, jak i dyplomatów. Po drugie, jako podziękowanie dla tych wszystkich, którzy pracowali ze mną przez siedem lat. Po trzecie, dla czytelnika, i to nie tylko zaznajomionego z zagadnieniem. I spróbowałem opowiedzieć w niej, jak się naprawdę prowadzi politykę zagraniczną i jak się zarządza ministerstwem. A także o tym, jak się modernizuje ważną instytucję państwową, co jest niesłychanie trudne i niewdzięczne. Moją ambicją jest nakreślenie w tej książce planu: po pierwsze, jak wyjść z zaułka Unii Europejskiej, w którym się znaleźliśmy, po drugie, jak wrócić do grupy trzymającej władzę w UE, po trzecie, jak wejść do grupy G20, bo – moim zdaniem – Polska powinna stać się jednym z 20 najważniejszych krajów na świecie spośród dwustu będących członkami ONZ-etu. Trzeba przyznać, że jak na kraj, którego sto lat temu jeszcze nie było na mapach, byłby to spory sukces. Uważam, że powinniśmy sobie stawiać takie zadania i potem je wykonywać.

Myślę, że nie bez powodu pierwszy rozdział poświęcił pan Ukrainie. Jestem przekonany, że analitycy czy historycy, którzy będą analizować pański okres sprawowania władzy w ministerstwie, właśnie prawdopodobnie sprawy ukraińskie wskażą jako pański największy sukces. Partnerstwo Wschodnie, które doprowadziło do umowy stowarzyszeniowej między UE a Ukrainą, tak naprawdę przyciągnęło ten kraj w orbitę europejską. Ale w książce pojawia się też nasz kolejny sąsiad – Litwa – o której pisze pan niewiele i dużo mniej optymistycznym tonem, raczej wskazując na problemy, a nie na sukcesy. Dlaczego z Ukrainą wyszło, a z Litwą już nie, jeżeli oba te kraje łączy wiele podobieństw i oba były trudnymi partnerami dla Polski?

Jakiś rok temu dostałem poprzez nasz MSZ przesyłkę z Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rosji. Przysłano mi opatrzony pieczęciami i oficjalną wstążką odpis wyroku moskiewskiego sądu o tym, że brałem udział w nielegalnym puczu w Kijowie w 2014 roku. Rosjanie obwiniają Polskę – i mnie osobiście – o to, że co prawda zyskali 7 proc. terytorium ukraińskiego, ale stracili 90 proc., m.in. wpływy w Kijowie. O to, że Ukraina ma proeuropejską większość i reformuje się szybciej niż przez poprzednie 30 lat. Odpowiadając na pana pytanie – nie wiem, czy z Ukrainą jest łatwiej. Dziś relacje polegają głównie na pyskówkach dyrektorów obu instytutów pamięci narodowej.

Za pana czasów był sukces w relacjach z Kijowem i marazm w relacjach z Wilnem.

Bo w relacjach z Ukrainą mieliśmy walutę – wpływy w UE. Polska była wpływowym krajem UE, np. podczas naszej prezydencji mogliśmy albo przyspieszać zamknięcie tekstu umowy stowarzyszeniowej z Ukrainą, albo nie przyspieszać. To oznaczało, że Ukraina miała w stosunku do nas interes. Zatem mogliśmy mówić: „Panowie, ale jeszcze trzeba wpisać do księgi wieczystej Dom Polski we Lwowie”, albo „Trzeba jeszcze zwrócić te obrazy”. Sprawy szły do przodu, bo Polska była wpływowa w UE. Pozbawiwszy się tych wpływów, pozbawiliśmy się także wpływów na Ukrainie. Z Litwą jest zupełnie inaczej, bo oba nasze kraje są członkiem UE i ja mam tylko jeden postulat wobec Litwy: żeby wypełniła to, do czego sama się zobowiązała, i żeby respektowała europejską konwencję o poszanowaniu mniejszości narodowych. Nic więcej. Ale od wielu lat to niestety nie wychodzi.

A czy zmiany na Ukrainie traktuje pan jako bufor przed Rosją, czy też pomost do Rosji? Mam na myśli to, że przemiany na Ukrainie będą inspiracją dla rosyjskich demokratów i mogą w dłuższym okresie doprowadzić do zmian w samej Rosji, co mogłoby też tłumaczyć bardzo nerwową reakcję Władimira Putina na przemiany wewnętrzne w Kijowie.

Prezydent Putin w tej sprawie ma rację, że jeżeli Ukraina jako kraj europeizujący się odniesie sukces, to tego samego mogą zażądać Rosjanie. Dlatego postrzega Ukrainę jako zagrożenie ideologiczne dla putinizmu. Zatem dopóki Rosja jest taka, jaka jest, to Ukraina pozostaje dla nas buforem. Ale może się też stać inspiracją. Dla Polski byłoby lepiej, gdyby miała demokratycznych, „zachodnioeuropejskich” sąsiadów po obu stronach granicy. Bo nie jest komfortowo być na linii frontu czy nawet na uskoku cywilizacyjnym, lepiej być w bezpiecznym centrum. Dopóki więc Rosja nie pogodziła się z utratą imperium, Ukraina jest buforem. Ja uważam, że jest tak samo jak w wypadku Wielkiej Brytanii i Irlandii – przyswojenie zmiany zajmie jedno, dwa pokolenia. To przyznanie się do tego, że dawna kolonia jest inna i ma prawo do swojej inności oraz odrębności, przeważnie dokonuje się dopiero w następnym pokoleniu.

Cały rozdział poświęcił pan Rosji. Czytałem go w tym samym czasie, gdy obecny minister spraw zagranicznych zorganizował spotkanie w Fundacji Batorego z grupą kilkudziesięciu analityków zajmujących się polityką zagraniczną. Chwała mu za to, że dwie godziny rozmawiał z salą, która była mu raczej nieprzychylna. Na tym spotkaniu zdumiała mnie jedna rzecz: że w dwugodzinnej rozmowie o polityce zagranicznej Polski nie padł temat relacji z Rosją i polityki wobec Rosji. Tak jakby obecna władza postrzegała to w kategoriach fatalistycznych: że tam się nic nie może nigdy zmienić i nic nie warto z tym robić. Pan prowadził inną politykę, ale reset z Rosją był niezwykle krytykowany przez niektóre środowiska w Polsce. Nazywano pana nawet zdrajcą. Czy z perspektywy czasu pan tego żałuje?

Przede wszystkim uzgodnijmy jedno: dyplomację prowadzi się nie tylko z przyjaciółmi.

Dyplomację trzeba prowadzić także z rywalami, i choć jest to trudniejsze, to tym bardziej potrzebne.

Zagadka: kiedy ostatni raz doszło do spotkania na szczeblu polskich prezydentów, premierów lub ministrów spraw zagranicznych z ich rosyjskimi odpowiednikami? Nie było czegoś takiego od trzech lat. W ogóle brakuje dyplomacji, a co dopiero mówić o polityce zagranicznej wobec Rosji. A to jest jednak bardzo ważny sąsiad, groźny i dlatego warto wiedzieć, co myśli, co robi. Ja zaproponowałem formułę Trójkąta Królewieckiego – spotkań Rosji, Niemiec i Polski, na których Polska i Niemcy wspólnie reprezentowały stanowisko UE. Podczas tych spotkań mogłem ocenić temperaturę relacji rosyjsko-niemieckich, czyli było to dla nas idealne forum i do wpływania na Rosję, i do monitorowania polityki Niemiec. Niektórzy Rosjanie łudzili się, że to jest format, który może doprowadzić ich do stowarzyszenia z UE, a nawet dalej. Ma pan rację, że była to polityka krytykowana i ryzykowna, bo my, i o tym już nie wszyscy pamiętają, nasz reset z Rosją zaczęliśmy przed Amerykanami.

Czyli to nie było podążanie za polityką amerykańską?

Nie, to było jeszcze za administracji Busha i zaczęło się od razu po exposé Tuska, który powiedział, że chcemy utrzymywać relacje z Rosją taką, jaka ona jest. Niby banał, bo trudno utrzymywać relacje z krajem innym, niż jest w rzeczywistości, ale nawet to było w Polsce kontrowersyjne. I podczas tych pierwszych wizyt słyszeliśmy od Rosjan dokładnie to, co chcieliśmy, tzn. że Rosja będzie traktowała Polskę jako normalnego członka UE i NATO, a nie jako byłego satelitę.

Uważam, że z partnerami trudnymi należy działać zgodnie z wynikiem teorii gier, rozwiązania pułapki więźnia. Bo rozwiązaniem pułapki jest zrobić jeden pozytywny ruch i czekać na reakcję drugiej strony.

My zdjęliśmy polskie weto przeciw wejściu Rosji do OECD, co było bardzo drobnym gestem z naszej strony, bo w naszym interesie jest, aby Rosja była w OECD. Oni odpowiedzieli zdjęciem embarga na polskie produkty rolne, czyli czymś dla nas bardzo konkretnym. Dopóki reset trwał, uważam, że przynosił wymierne korzyści. Pamiętamy, że nasze Kościoły podpisały dokument o pojednaniu, taki jak swego czasu polski Kościół podpisał z niemieckim. Powstała grupa do spraw trudnych i wyprodukowała wielkie tomisko artykułów napisanych przez polskich i rosyjskich historyków o najtrudniejszych sprawach w naszej wspólnej historii, ponieważ pojednanie może się odbywać tylko na podstawie faktów. Ustanowiliśmy mały ruch graniczny pomiędzy okręgiem kaliningradzkim a Warmią, Mazurami i Pomorzem – trzy miliony Polaków i Rosjan mogły podróżować bez wizy i kupować taniej, zwiedzać itd. Komu to przeszkadzało?

Nastąpiło coś, co jest dzisiaj niewyobrażalne. Faktyczny władca Rosji, wtedy premier, po raz pierwszy w historii odwiedził Westerplatte. A że było to w 70. rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej, tym samym uznał naszą narrację co do tego, kiedy wojna się zaczęła, i odszedł od narracji stalinowskiej. To był wielki sukces naszej polityki historycznej. 7 kwietnia 2010 roku władca Rosji pierwszy raz w historii przyjechał złożyć hołd pomordowanym polskim jeńcom w Katyniu. To również nasze wielkie zwycięstwo dyplomatyczne. Ale to się zaczęło psuć mniej więcej miesiąc po katastrofie smoleńskiej, gdy Rosjanie poszli w obronę munduru i swoich kontrolerów lotu. No a później nastąpił anszlus Krymu, ale dzięki temu, że Polska miała opinię poważnego kraju i eksperta od spraw wschodnich, UE poparła polskie stanowisko i wprowadziła sankcje. Dzisiaj trzy razy by się zastanowiła, zanimby uwierzyła Polsce, że to jest słuszne.

Przejdźmy do kolejnego trudnego partnera – Stanów Zjednoczonych. Pan minister przyjął bardzo dobre porównanie, że utrzymywanie relacji ze Stanami Zjednoczonymi jest trochę jak przytulanie się do hipopotama. Jest duży, grzeje, ale gdy się przekręci na bok, mamy problem.

I nawet nie zauważy, że my krzyczymy z bólu.

Przyznam szczerze, że podczas lektury rozdziału o relacjach z USA miałem obraz niezwykle trudnej akcji mającej na celu to, by w relacjach z supermocarstwem nie być jedynie prowincjonalnym klientem, ale starać się zachować swoją podmiotowość.

Powinniśmy wyciągnąć jakieś lekcje z klęski 1939 roku. Trzeba nie tylko przyglądać się potencjalnym rywalom i wrogom, ale także miarkować, jak mogą się zachować sojusznicy. Bo to nie jest tak, że Stany Zjednoczone w każdych okolicznościach będą chciały i mogły przyjść nam z pomocą. Przecież jeśli wojna handlowa z Chinami się zaostrzy, to wiadomo, że stanie się to priorytetem. Tam się będzie ważył ich status jako supermocarstwa. Zatem Stany Zjednoczone są dla Polski sojusznikiem bardzo ważnym, ale strategicznie jednostronnym. Podstawowy fakt, o którym musimy pamiętać, jest taki, że przez większość czasu, odkąd istnieją Stany Zjednoczone, Polski nie było na mapie i Amerykanie jakoś dawali sobie radę. Zatem istnienie Polski nie jest interesem egzystencjalnym USA. Nie można być naiwnym i wyobrażać sobie za wiele. Nasze decyzje będą dobre wtedy, kiedy będziemy znali naszą wagę gatunkową. To jest gospodarka o wartości 18 bilionów euro, a nasza, zależy jak liczyć, między 0,5 a 1,5 biliona, więc dysproporcja jest olbrzymia. Co więcej, tak z wojskowego punktu widzenia, Polsce nie można pomóc bez tranzytu przez Niemcy. Dlatego tak niemądre jest antagonizowanie Niemiec, bez których obrona Polski nie jest możliwa. Przypominam swoje proroctwo, że jeśli PiS dojdzie do władzy, to pokłócimy się z Rosją i z Niemcami i będziemy bardzo szczęśliwi, bo zrobiliśmy łaskę Amerykanom.

Pan doskonale zna politykę amerykańską, wiele lat się pan tym zajmował, jest pan teraz na Harvardzie. Dziś obserwujemy, jak Donald Trump kwestionuje liberalny ład światowy. W czasie negocjacji na szczycie G7 kazał wykreślać z oficjalnych dokumentów zapisy o tym, że ten ład jest istotny. Czy to jest tylko epizod w polityce amerykańskiej i możemy się spodziewać, że po zmianie prezydenta Ameryka powróci do roli głównego obrońcy liberalnego ładu światowego? Czy jednak jest to świadectwo głębszej zmiany polityki amerykańskiej i musimy nauczyć się żyć z asertywną Ameryką niechętną do współpracy międzynarodowej, która chce rozmawiać z pozycji siły?

To jest cholernie skomplikowane. Kolejni prezydenci USA, poprzednicy Trumpa, grzeczniej niż on błagali nas, Europę, żebyśmy zwiększyli wydatki na obronność. Mówili, że są już zmęczeni bronieniem nas na swój koszt, gdy my nawet nie kiwniemy palcem. I tu Trump ma rację, skoro grzeczne prośby nie pomagają, to trzeba być brutalnym. I mam nadzieję, że inne europejskie kraje zrobią wreszcie to, co od 15 lat robi Polska, czyli wydadzą 2 proc. PKB na obronność. Ale Trump rzeczywiście ma inną koncepcję stosunków międzynarodowych – koncepcję darwinowską. Tak jak nasz rząd. Te wszystkie traktaty, całe gadanie o prawach człowieka, o ładzie międzynarodowym – to jest według niego bajka dla naiwnych i tak naprawdę rządzi prawo pięści i leninowska zasada „kto kogo”. Wywikłując się z tego ładu, Stany Zjednoczone jako kraj największy, przynajmniej wojskowo, mogą uzyskać korzyści także w strefie handlowej, naciskając na inne kraje z osobna. I stąd moim zdaniem jego wrogość wobec UE. W tym sensie jest podobny do Putina, bo UE jest gospodarczo większa od USA. W polityce handlowej w tej chwili jako państwa członkowskie UE oddaliśmy suwerenność. Nie mamy prawa zawierać traktatów handlowych, reprezentuje nas wyłącznie Komisja Europejska. Zobaczmy, co się stało – Trump spróbował narzucić cła na UE, a nasi negocjatorzy, a w tym jesteśmy naprawdę dobrzy jako UE, wymyślili takie cła po naszej stronie, które uderzały w jego okręgi wyborcze. I prezydent USA się wycofał. My jako UE jesteśmy przynajmniej handlowo równorzędną potęgą, dlatego on woli rozgrywać nas jako Francję, Niemcy, Polskę, Wielką Brytanię niż jako wspólnotę. Ale to jest bardzo dobry powód, dla którego powinniśmy uratować UE. Bo, jak się za chwilę przekona Wielka Brytania, działając jako konfederacja 400 mln konsumentów, uzyskujemy znacznie lepsze warunki handlu, nawet z przyjaciółmi, o rywalach nie wspominając, niż w pojedynkę. To tendencje, które będą trwały. A jeśli Trump przegra i nie dostanie drugiej kadencji, to oczywiście wiele się zmieni. Ale on nie wycofał amerykańskiej obecności w ponad stu krajach na świecie. Faktyczna polityka USA jest lepsza niż deklarowana, bo wciąż mamy ich rotacyjną obecność wojskową, chociaż prezydent Trump mówi, że właściwie nie wiadomo, czy NATO jest dobre dla USA. I teraz demokraci uzyskali przewagę w Izbie Reprezentantów, a nastroje się odwróciły – demokraci ze względu na to, co Putin zrobił pani Clinton, są teraz bardziej cięci na Rosję niż republikanie. Więc jeśli chodzi o politykę wobec Rosji, jest szansa na konsensus głównych sił amerykańskich.

No dobrze, to jeszcze jeden główny zarzut głoszony przez krytyków pańskiej polityki zagranicznej, czyli polityka względem Niemiec, a właściwie podążanie za Niemcami. Dziesiątki publikacji mówią o tym, że pana rząd był niesuwerenny w tym sensie, że robiliśmy to, co Angela Merkel nam kazała. Dlatego teraz wychodzimy z głównego nurtu polityki europejskiej, żeby nie być już pachołkiem Niemiec, nie podążać tylko za polityką Niemiec, robić swoją własną politykę. Taki był cel PiS-u, gdy zmierzał po władzę, i ten cel został skutecznie zrealizowany. Pan w książce broni koncepcji pozostawania w głównym nurcie polityki europejskiej. Właściwie czego pan broni?

przede wszystkim przypomnijmy, jakie były fakty, bo takie zideologizowane komentarze to jedno, a fakty to zupełnie co innego. Ani Guido Westerwelle, ani Frank-Walter Steinmeier niczego mi nie kazali, a wręcz odwrotnie: to ja ich zaciągałem do Mińska, to ja ich zaciągałem do Kijowa, to z naszej sugestii Trójkąt Weimarski dopraszał naszych partnerów ze Wschodu. Są zdjęcia z Paryża, z Trójkąta Weimarskiego, na który zaprosiliśmy Siergieja Ławrowa. Nie ma lepszej pozycji dla Polski niż być w grupie trzech najważniejszych krajów UE i przyjmować Ławrowa jako gościa, który musi wysłuchać naszych uzgodnień. Przecież o to chodzi, aby Polska była w centrum decyzyjnym, w pokoju, gdzie podejmuje się decyzje, a nie w przedsionku. Niemcy za naszych czasów nie tylko zapraszały nas do pokojów, z których rządzi się UE – do G6, do Trójkąta Weimarskiego – lecz także postrzegały Polskę jako sojusznika w zarządzaniu ekonomicznym UE. Oni z podziwem odkrywali, że to, co chcieliby wpisać sobie do konstytucji, np. pułap zadłużenia, u nas już obowiązuje. I dzięki temu, że Polska dobrze zniosła kryzys, zaczynali patrzeć na nas już nie jak na Europę Wschodnią czy Środkową, tylko jak na odpowiedzialną finansowo Północ, Skandynawię na dorobku. Byliśmy w lidze krajów, które wspólnie pochylały się nad tym, jak rozwiązać problemy Południa. To się może wydawać tylko grą pozycyjną, ale ma potem bardzo ważne skutki. Bo gdy dochodzi do podejmowania kluczowych decyzji, np. o wysokości budżetu wieloletniego, o unii obronnej, to albo się jest w pokoju i bierze udział w tej decyzji, albo podpatruje się przez dziurkę od klucza innych i obraża ich za to, że chcą się bardziej integrować.

Nasze władze muszą się zdecydować – albo chcą stać w przedsionku, do którego same się zapędziły, albo siedzieć w środku. Albo chcą krytykować UE za politykę dwóch prędkości, albo dążą do tego, by znaleźć się w najszybszej grupie, bo tak w rozkroku dłużej trwać nie sposób.

Wielu z tych krytyków stawia tezę, że nasza pozycja wobec Niemiec przypomina trochę pozycję Litwy wobec nas w Rzeczpospolitej Obojga Narodów – niekomfortowo jest być partnerem słabszym, ale co poradzić na to, że Niemcy są więksi? Owszem, są więksi. Pod względem liczby ludności dwa razy, pod względem gospodarczym – 4–5 razy. Ich pakiet akcji w UE jest większy od naszego – to jest liczba głosów w Radzie Europejskiej i liczba europarlamentarzystów. My mamy pakiet ok. 7 proc. według parytetu ludności, korzystnego dla nas, a oni mają 20 proc. Gdy Wielka Brytania wyjdzie z UE, arytmetycznie ich pakiet wzrośnie do 25 proc., ale to nadal nie pakiet kontrolny. Niemcy do każdej decyzji, nawet blokującej, potrzebują koalicji. My w niektórych sprawach byliśmy z nimi, a w innych nie, niekiedy blokowaliśmy Niemców. To jest taka codzienna europejska gra i trzeba w niej uczestniczyć, a nie się obrażać gdzieś w kącie, bo wtedy nie ma szans na wygranie czegokolwiek. Za naszych czasów budżet europejski był mniejszy, a alokacja dla Polski była większa. Teraz KE proponuje, by budżet był większy, a alokacja dla Polski mniejsza.

Donald Tusk, mówiąc o pozycji Polski w UE, nazwał obecny rząd lunatykami, którzy nawet jeżeli nie chcą wyjścia z UE, to robią wszystko, aby do tego doszło. Trochę jak David Cameron w wypadku brexitu. Czy pan podziela taki pogląd? Szczerze mówiąc, widząc, jak wygląda brexit, uważam, że wyjście Polski z UE byłoby trudne, niewyobrażalne również ze względów proceduralnych.

Spotkałem się z anegdotą, że Wielka Brytania za wyjście z UE musi zapłacić 40 mld euro, a nas wyrzucą za darmo. Rozumiem, że mówiąc o lunatykach, Donald Tusk zapożyczał to z angielskiego, gdzie to słowo oznacza szaleńców. Co prawda, są wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego sprzed referendum akcesyjnego, gdy był przeciw wchodzeniu do UE, ale zakładam, że teraz nie chce z niej wychodzić, przynajmniej taktycznie. Tak sądzę po wypowiedziach o tym, że Polacy chcą wyrównania standardu życia, że dopóki jest brukselka, możemy sobie być w tej UE. Takie koniunkturalne podejście uważam za niezgodne z polskim interesem narodowym, bo brukselka nie jest najważniejszą korzyścią z naszego członkostwa. Pomijam już to, że dzięki Brukseli w ostatniej chwili zatrzymaliśmy czystkę w Sądzie Najwyższym. Ale uczestnictwo w jednolitym rynku europejskim to olbrzymie zyski dla naszych firm. No i bezpieczeństwo. Ale ja mieszkałem w Wielkiej Brytanii w latach 80. i odwiedzam ją ciągle, więc widziałem, jak zaczynał się brexit. Dokładnie od takich bajdurzeń jak słowa prezydenta Dudy o narzucaniu nam przez biurokratów brukselskich konieczności używania żarówek energooszczędnych. W Wielkiej Brytanii to były akurat krzywe banany. Prawda jest następująca – te wszystkie anomalie, o których państwo słyszą w dyrektywach europejskich, to wymysły państw członkowskich, które chcą uchwalenia konkretnych przepisów, bo to leży w interesie jakiegoś bardzo specyficznego przemysłu, którego trzeba bronić, albo coś zawetują. Dyrektywy europejskie nie są nikomu narzucane przez biurokratów. Właśnie dlatego, że brexit zaczął się od kłamstw, bardzo ważne jest, byśmy zrozumieli podstawowe fakty: dyrektywy o żarówkach w 2007 roku zaproponowała i nakazała sformułować Komisji Europejskiej Rada Europejska, czyli komitet państw członkowskich, gdzie reprezentowane są demokratyczne rządy na szczeblu szefów rządów, głów państw lub szefów ministerstw. W 2007 roku na posiedzeniu Rady Europejskiej, która poinstruowała KE w kwestii żarówek, Polskę reprezentował prezydent Lech Kaczyński, po czym KE przygotowała dokument, który przyjęła ostatecznie Rada i ratyfikował Parlament Europejski – nic nikomu nie zostało narzucone. Przyjęliśmy sensowną regulację eliminowania tradycyjnych żarówek po to, aby uczynić naszą gospodarkę mniej energochłonną i mniej emisyjną. Zrobiliśmy coś pożytecznego dla gospodarki i dla środowiska naturalnego. Nie ma co Polaków tym straszyć, bo to się skończy polexitem.

Ale pan sam trochę straszy rozpadem UE, mówiąc, że ze studentami Harvardu przeanalizował losy wielu konfederacji, a UE de facto jest rodzajem konfederacji, i większość z nich albo się sfederalizowała, albo rozpadała. Czy pan naprawdę wierzy w federację europejską, możliwość głębszej integracji, która uratuje UE? Czy może jednak mają rację pesymiści, którzy patrzą na UE jako na byt chwiejny, który za chwilę może się rozpaść?

Brexitowcy mówili, że Wielka Brytania, wychodząc z UE, odcina się od trupa. A teraz się przekonują, że trup trochę lepiej negocjuje od nich, że to oni muszą zmieniać wszystkie swoje stanowiska negocjacyjne, a UE nie zmieniła jeszcze ani jednego, i że to nie jest żaden rozwód, tylko ich rezygnacja z klubu, który działa dalej. Konfederacją, dosłownie, działającą na podstawie artykułów konfederacji, były Stany Zjednoczone, gdy prowadziły wojnę z Wielką Brytanią i naczelnym wodzem był Jerzy Waszyngton. I to on nalegał na to, żeby się sfederalizować, bo po doświadczeniach wojny o niepodległość zobaczył, że tak się nie da działać. Gdy w sytuacji wojny to, czy ktoś dowiezie amunicję, żywność, mundury dla żołnierzy zależy od widzimisię poszczególnych stanów, wygrać jest bardzo trudno. I dlatego uchwalono Konstytucję USA, czyli zawiązano federację. Stała się ona ostatecznie nierozerwalna w wyniku wojny secesyjnej, ale tak naprawdę – i z tego możemy wyciągnąć lekcję – kluczowe jest wcześniejsze wydarzenie, gdy Alexander Hamilton zaproponował porozumienie między stanem Nowy Jork a Wirginią odnośnie do obsługi obligacji zaciągniętych na sfinansowanie wojny o niepodległość. Zamożna Wirginia zapłaci, ale tam przeniesie się stolica. Czyli uwspólnotowienie długu jest punktem, od którego federalizm staje się nieodwracalny. Dlatego np. Niemcy nie chcą uwspólnotowienia długu, bo wiedzą, czym to pachnie. Już w tej chwili w strefie euro w systemie Target2 ich zobowiązania sięgają, w zależności od miesiąca, nawet kilkuset miliardów euro.

Ale rzeczywiście stawiam taką tezę. Pytanie, jaki jest polski interes, bo gdyby UE miała się rozpaść, Niemcy nadal będą potężniejsze od nas. I gdyby Niemcy wróciły do wpływania na swoich sąsiadów metodami tradycyjnymi, jak to ujął pewien polityk CDU, to – ostrzegam naszych eurosceptyków – Polska na tym nie zyska. W świecie darwinowskim, w którym te procedury nie obowiązują i gdzie nie ma UE, będziemy raczej wśród ofiar niż wśród zwycięzców, bo tak wielokrotnie bywało. W naszym interesie jest, aby te instytucje działały. A co trzeba zrobić, aby te instytucje trwały, działały i odnosiły sukces? Patrząc w kategorii dekad, uważam, że jest to prawdopodobnie ostatni moment, w którym Unia Europejska razem z USA mogłaby ustanowić zasady handlu, do których Chiny jeszcze musiałyby się dostosować. Za 10 lat może być już za późno. Żeby UE przetrwała, musi być wystarczająco władztwa w centrum, państwa członkowskie nie mogą łamać traktatów. UE nie miałaby żadnych problemów, gdyby państwa członkowskie robiły to, do czego same poprzez traktaty się zobowiązały, ale one oszukują. Na czym polegały kryzysy w strefie euro? Na tym, że państwa członkowskie w strefie euro 60 razy złamały pakt o stabilności i wzroście, czyli miały za wysokie deficyty, za wysokie zadłużenia itd. Na czym polegał kryzys strefy Schengen, kryzys uchodźców? Na tym, że Włochy i Grecja nie były w stanie upilnować swojej granicy morskiej, a gdy inne kraje i KE oferowały im wsparcie, odmówiły, twierdząc, że to kwestia ich suwerenności. I wpuściły uchodźców. Stawiam tezę, że UE nie przetrwa, dopóki politycy w Europie będą stosowali dotychczasową metodę polityczną, tzn. jeśli UE robi coś dla obywateli dobrego, np. likwiduje kontrole graniczne, opłaty roamingowe, to mówią: „Tak, my to załatwiliśmy”. Ale gdy przyjmuje się coś, co dotyka jakiegoś narodowego producenta, albo coś, do czego trzeba się dostosować i z czym wiążą się jakieś koszty, to kraje członkowskie twierdzą, że to nie ma nic wspólnego z nimi, to wszystko zła Bruksela. Tak dalej nie pojedziemy, bo nie ma w UE grupy polityków, może właśnie z wyjątkiem Tuska, która mówi za UE, która broni UE. KE jest de facto służbą cywilną UE – to są urzędnicy. Rządzą państwa członkowskie, ale dystansują się od własnych decyzji. W Polsce naprawdę nie powinniśmy tak szczuć na UE, a to się już zaczęło.

Rozmawiamy 11 listopada, więc nie sposób nie spojrzeć trochę wstecz na lekcje, które możemy wyciągnąć z odzyskania niepodległości i zastosować dzisiaj. Jedna, która upodabnia rok 1918 do 1989, to znakomita koniunktura międzynarodowa, którą wykorzystaliśmy zarówno po pierwszej wojnie światowej, jak i przy rozpadzie bloku sowieckiego. Czy myśli pan, że ta dobra pogoda, koniunktura międzynarodowa dla Polski się kończy?

Ona jest gorsza niż jeszcze 5 czy 10 lat temu. Wówczas Rosja widziała jeszcze samą siebie na kursie zbieżnym z Zachodem, a teraz stara się zorganizować alternatywny, rywalizujący z Zachodem organizm integracyjny. Dlatego Ukraina jest dla Rosji ważna, bo bez niej Unia Eurazjatycka to tylko Rosja, Białoruś, Kazachstan i Armenia. A z Ukrainą byłoby imperium. To stulecie niepodległości skłania do refleksji, bo jako były minister obrony chciałbym wierzyć, że sukcesy odnosiliśmy na polu bitwy, ale prawda jest taka, że sto lat temu w Warszawie, chwała Bogu, bitwy nie było. W hymnie mamy „Co nam obca przemoc wzięła, / Szablą odbierzemy”, ale faktycznie zarówno w roku 1918, jak i w roku 1989 najpierw niepodległość, a potem wolność zyskaliśmy poprzez grę pozycyjną i dyplomację, a nie siłą zbrojną. W 1918 roku na Cytadeli warszawskiej był uzbrojony niemiecki garnizon, ale Piłsudski w swojej mądrości nie zaplanował powstania i ataku na niego, tylko podpisał z nimi umowę, w której ramach Niemcy nie tylko się wycofali, lecz także zostawili nam całe uzbrojenie. Naprawdę czasami lepiej działać dyplomacją niż bronią. To jest dla nas ważna lekcja. I oczywiście wtedy wykorzystaliśmy koniunkturę, a to dlatego, że naród nie tyle wierzył w swoją siłę, ile wyprodukował elitę gotową wziąć na siebie odpowiedzialność. Tak samo było w 1989 roku – nie wszystkie kraje postkomunistyczne miały alternatywną wobec rządzących elitę, która była w stanie urodzić projekt niepodległego i wolnego kraju.

Gdy już pan wspomniał o kluczowej roli dyplomacji, to jeszcze ostatni wątek: bardzo dużo uwagi w swojej książce poświęca pan tematowi profesjonalizacji dyplomacji, swoistej dyplomacji 2.0, dyplomacji Twittera, dyplomacji sieci społecznościowych. Sam pan korzysta z Twittera i ma olbrzymią liczbę obserwujących, prawdopodobnie rekordową w Polsce. Czy ta dyplomacja 2.0 jest zupełnie inna niż tradycyjna? Czy nowoczesny dyplomata to człowiek, który jest obecny na Twitterze 24 godz. przez siedem dni w tygodniu i reaguje na wszystko, co się dzieje w świecie?

Powinien. Tradycyjna dyplomacja XIX-wieczna zajmowała się właściwie tylko sprawami wojny, pokoju oraz handlu.

Dzisiaj 80 proc. dyplomacji to dyplomacja publiczna, czyli wypracowywanie w oczach innych dobrego wizerunku i dobrej pozycji swojego kraju. Więc oczywiście działania publiczne, także w mediach społecznościowych, są bardzo ważne.

W 2013 roku byliśmy uważani za trzeci najlepszy MSZ na świecie w mediach społecznościowych. Jak to wygląda dzisiaj, wiemy doskonale. Nie dałoby się dobrze prezentować Polski za granicą, gdy w głównych mediach zagranicznych pojawiają się informacje, że polski rząd łamie polską konstytucję. Dyplomaci nie są w stanie robić rzeczy niemożliwych. Ale miejmy nadzieję, że to minie i uda nam się przywrócić dobrą opinię o Polsce i znowu zacząć piąć się w górę w różnych indeksach. Trzeba będzie wykonać parę ruchów politycznych, ale też olbrzymią pracę. Dla mnie bardzo ważny jest rozdział o tym, jak działa dyplomacja, bo tego się państwo nie dowiedzą z gazet, nikogo to na co dzień nie interesuje. Nie można być poważnym krajem aspirującym do G20 i ogólnie do grup trzymających władzę, jeśli się nie ma instrumentu dyplomacji i służby dyplomatycznej na najwyższym poziomie. A przypominam, jaka była pierwsza decyzja obecnej partii rządzącej po objęciu władzy – mało kto pamięta, ale moim zdaniem to jest jądro obecnego systemu: pierwszą decyzją była likwidacja konkursów do służby cywilnej. To jest jądro kaczyzmu: nie mają rządzić najlepsi, tylko tzw. „patrioci”. A o tym, kto jest patriotą, decyduje prezes. To jest alternatywa, przed którą stoimy. Uważam, że trzeba wrócić do wyłaniania dyplomatów, wszelkich urzędników państwowych, szefów firm z kapitałem państwowych i metodą konkurencyjną wybierać najlepszych.

Panie ministrze, na sam koniec: wrócimy do pierwszej ligi europejskiej?

Przypominam partnerom zagranicznym – bo oczywiście jestem przez nich pytany o opinię – że po pierwsze, PiS wygrał fuksem, głównie dlatego, że lewica wystawiła cztery oddzielne komitety i że normalnie 38 proc. głosów nie daje większości. A po drugie, wygrał z bardzo umiarkowanym programem. PiS nie mówił, że będzie łamał konstytucję i szczuł na UE. Ale teraz już wszyscy to wiemy, więc gdybyśmy takiego wyboru dokonali ponownie, to znaczy, że tacy jesteśmy. Zatem w następnych wyborach trzeba skorygować ten błąd i głosować tak jak mieszkańcy Łodzi.

Radosław Sikorski Polski polityk, politolog oraz dziennikarz. W latach 2005–2007 minister obrony narodowej, w latach 2007–2014 minister spraw zagranicznych, w latach 2014–2015 marszałek Sejmu. Senator VI kadencji, poseł na Sejm VI i VII kadencji, w latach 2010–2016 wiceprzewodniczący Platformy Obywatelskiej.

Zacznijcie robić to za co wam płacą: politykę :)

PO

Platforma Obywatelska jak przystało na opozycję totalną ogłosiła, że zmiany są niekonstytucyjne (choć zawierały propozycję jej zmiany, tak by dostosować ustawę zasadniczą do pomysłów prezydenta, co może nie jest eleganckie, ale z pewnością nie niekonstytucyjne) i nie będą ich negocjować. PO zbojkotowało spotkanie u prezydenta poświęcone konsultacjom w sprawie proponowanych zmian. Kolejny karygodny błąd. Stare przysłowie mówi: „nieobecni głosu nie mają” i pasuje do tej sytuacji jak ulał. PO potwierdziła najgorsze stereotypy na swój temat. Stereotypy skutecznie nagłaśniane przez jej przeciwników z PiS. „To opozycja totalna. Nie chce rozmawiać na żaden temat. Dobro Polski i Polaków nie leży jej na sercu. Jedyne na co ich stać to totalna krytyka wszystkiego co proponuje PiS. Są niemerytoryczni, niesprawiedliwi, nieobiektywni i nie warto ich słuchać.” To ten stereotyp totalnej opozycji powoduje, że PO jest traktowana przez wyborców coraz mniej poważnie. Prawda na temat ostatnich wyników sondażowych jest taka, że nie tyle rosną słupki PiS, ile spadają PO. Od miesięcy partia ta bowiem nie ma nic do powiedzenia. Nic poza gromkim i pozbawionym znaczenia, bo całkowicie nieskutecznym, NIE. Dlatego nie stawienie się u prezydenta Dudy jest kolejnym krokiem samozagłady Platformy. Ona po prostu sama wyklucza się z polityki.

 

.N

Podobnie Nowoczesna. Choć obecny przy stole rozmów Ryszard Petru z góry zapowiedział, że zmian w konstytucji nie zaakceptuje. Wykluczył wszelkie negocjacje. Tym samym opozycja zgodnie zrobiła wszystko by ułatwić zadanie Jarosławowi Kaczyńskiemu.

 

Wojna

Z dzisiejszej perspektywy bowiem, można z dużą dozą pewności stwierdzić, że konflikt pomiędzy pałacem i Nowogrodzką nie jest ustawką. Jest rzeczywistym i głębokim pęknięciem obozu władzy. Jarosław Kaczyński przyjął weto prezydenta jako zdradę. Odruchy niezależności traktuje jako atak. Propozycje Dudy czyta jako wypowiedzenie wojny. A Kaczyński na atak i wojnę potrafi odpowiedzieć tylko w jeden sposób. I choć konflikt w obozie dobrej zmiany z pewnością nie jest mu na rękę, wręcz odwrotnie, może zrujnować jego dyktatorskie plany, to nie jest w stanie się powstrzymać i odpowie w znamienny dla siebie sposób, jeszcze bardziej zajadłym atakiem i jeszcze bardziej bezwzględną wojną.

 

Jej oznaki już wszakże było widać.

Atak na profesora Królikowskiego przeprowadzony został w typowy dla autorytarnych dyktatur sposób. Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie. To ciekawe, że władza używa swego świeżo nabytego, powolnego sobie aparatu przymusu w postaci prokuratury, policji, służb, w pierwszej kolejności przeciw członkom własnego obozu. To typowe. Na opozycje przyjdzie czas, gdy rozstrzygnie się walka o władzę na szczytach „dobrej zmiany”. I tak na rozkaz prezesa, bo nie wierzę, by ataki personalne tak brutalne i w tej skali Ziobro z Macierewiczem mogli prowadzić samodzielnie, obóz „dobrej zmiany” brutalnie i dość podle zaatakował otoczenie prezydenta. Ciekawe czy Lisicki, Warzecha, Ziemkiewicz i inni nadal będą utrzymywać, że demokracja w Polsce nie jest zagrożona a kraj pozostaje wyspą wolności i tolerancji? Atak ten to nic innego niż próba zastraszenia i szantażu. Ja przyjąłem go z wielką satysfakcją. Bo w ten sposób populistyczny autorytaryzm w wydaniu Jarosława Kaczyńskiego zaczął pokazywać swoje prawdziwe oblicze. Za hasłami demokracji, wolności i tolerancji kryje się „zdradziecka morda” dyktatora. Fakt, że atak nastąpił na członków własnego obozu, otrzeźwi może apologetów dobrej zmiany. Jest zresztą typowy. Stanowi naturalny krok w rozwoju autorytaryzmu. Niszczenie choćby nieco inaczej myślących, nazywa się czyszczeniem szeregów, walką z rewizjonistami itp. A tak naprawdę jest kolejnym etapem umacniania całkowitej dominacji władcy nad własnym obozem politycznym. Nikt nie ma prawa kwestionować jego zdania w żadnej sprawie. Nikt nie ma prawa do jakiejkolwiek samodzielności, czy marginalnej choćby niezależności, bo to podważa monolit władzy dyktatora.

A dzięki Dudzie monolit tej władzy pękł. Ciekawe, że według Karnowskiego, („Dlaczego PiS powie prezydentowi Nie”) osobie w kręgach prawicy doskonale zorientowanemu, sam jest jej prominentną postacią, konflikt między Dudą i Kaczyńskim rozpoczął się od słów pierwszej damy skierowanych do prezesa:

 

„Ja się pana nie boję.”

Toż to obraza w czystej postaci. Małżonka prezydenta ma czelność nie bać się posła Kaczyńskiego! Ta zniewaga musiała zostać pomszczona. Od tej pory Kaczyński upokarzał Dudę jak mógł, na każdym kroku, jak rozumiem, w celu wywołania owego poczucia lęku u pierwszej damy. Historia zbudowana jest z fobii i ambicji ludzi genialnych, silnych lecz często niezrównoważonych. Chęć wywołania pożądanego wrażenia na kobiecie, może w tym przypadku skończyć się dla prezesa fatalnie. Oto bowiem prezydent jednak okazał śmiałość, której nie stało mu jako politykowi . Podpisywał wszak o 3 nad ranem niekonstytucyjne ustawy, powoływał dublerów, jeździł na Żoliborz. Tym razem jednak Jarosław ubódł Dudę w czułe miejsce. Zrobienie z mężczyzny eunucha publicznie i wobec własnej małżonki to jednak było dla Andrzeja zbyt dużo.

 

Zbuntował się.

Musiał wypełnić treścią archetyp samca, broniąc kobiety stojącej u swego boku. Trzeba przyznać, długo to trwało. Trzeba przyznać, szukał wsparcia gdzie mógł, nawet w episkopacie. Trzeba przyznać, bunt to jest niewielki, wręcz symboliczny, ale jednak się zbuntował.

I zamiast wciągnąć go do gry. Zamiast prowadzić z Dudą negocjacje. Choćby polegające na chodzeniu na spotkania, których celem jest wywołanie wrażenia jego nielojalności w stosunku do PIS, zasianie ziarna zazdrości, które wykiełkuje w pełną otwartą nienawiść u słynącego z łagodności serca Jarosława Kaczyńskiego, opozycja się totalnie, nieodwołalnie obraziła. Jakby jej jedynym celem było załatanie powstających właściwe szczelin w monolicie władzy. Jakby marzyła o scementowaniu jej obozu. Jakby Schetynie łatwiej było po prostu żyć w czarno białym świecie opozycji totalnej i totalnej władzy. Jakby nie wyobrażał sobie funkcjonowania w rzeczywistości choćby troszeczkę bardziej skomplikowanej. Jakby Petru, co akurat nie dziwi, nie znał klasycznej rzymskiej maksymy „Didive et imperra”. Obaj działają dokładnie wbrew jej zaleceniom.

 

Rozłam jedynym ratunkiem

A brutalna prawda jest taka, że nic NIC nie uratuje polskiej demokracji, ich własnych partii i ich osobistej wolności, poza jednym – rozłamem w aparacie władzy. Opozycja nie dysponuje żadnymi środkami by powstrzymać Jarosława Kaczyńskiego. PiS umacnia swoją przewagę w sejmie. Słupki poparcia systematycznie rosną. Konstytucja została złamana i od tej pory nikt nie będzie przejmował się regułami praworządności, a tym bardziej tym co wypada, a czego robić nie wypada. PiS przeprowadził skuteczną operację zniszczenia Trybunału Konstytucyjnego. W kolejce są sądy. Szef klubu Prawa i Sprawiedliwości i wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki zapowiedział: „Jeżeli uda nam się w stosunkowo krótkim czasie przeprowadzić reformę sądownictwa, to wtedy możliwa będzie dyskusja o jakiś głębszych zmianach w ordynacji. Jeżeli nie, to one się ograniczą do tych elementów usprawniających sam przebieg wyborów mniej więcej w takim kształcie ordynacji, jakim jest obecnie”.

 

Co to znaczy?

Panie Schetyna, panie Petru rozumiecie co to znaczy? Co znaczy ta zapowiedź? To znaczy, że sądy są ostatnim bastionem oporu demokracji przed zmianą ordynacji wyborczej na taką, przy której już żadnych wyborów nie wygracie. „Prezes PiS zaznaczył dziś, że przeprowadzenie zmian w wymiarze sprawiedliwości jest bardzo ważne i od nich zależą dalsze działania partii. – Wielokrotnie podkreślane było, że jedność obozu prawicy jest najważniejsza i trzeba ją zachować za wszelką cenę”. I w tej krytycznej chwili, chwili która przesądzić może o przyszłości Polskiej demokracji na kolejne kilkanaście lat, wy po prostu nie przychodzicie na spotkania! Ogłaszacie bojkot! Krzyczycie NIE? Rezygnujecie z polityki, zastygając w jakże polskiej, tragicznej pozie a priori przegranego bohatera? Z góry skazujecie się na klęskę. Robicie wszystko by po raz kolejny po fakcie móc lamentować: „ daliśmy się oszukać”.

 

Ciąży na was odpowiedzialność

Polska jest w stanie najwyższego zagrożenia. Po zniszczeniu sądów, przyjdzie czas na ordynację wyborczą w duchu „wolności i tolerancji”, „demokracji suwerennej”, w której rządzi już zawsze jedna partia: Prawo i Sprawiedliwość. Potem przyjdzie czas na media, które zostaną przywrócone z obcych rąk suwerenowi, czyli partii, która go wyłącznie reprezentuje – Prawo i Sprawiedliwość. A potem już pozostanie wyłącznie, zapowiadana wielokrotnie, wymiana elit na Prawo i Sprawiedliwość, której to partii członkowie, będą cieszyć           się długie lata, przez nikogo nie niepokojeni, konsumpcją owoców swego zwycięstwa.

W takiej chwili trzeba zrobić wszystko, by rozniecić choć nikły płomyczek nadziei. By niewielką szczelinę podziałów powiększyć. By wzmocnić przeciwnika naszych wrogów jak najbardziej. Innymi słowy to nie czas na puste teatralne gesty. To czas, w którym ambicje, urazy, przesądy trzeba schować do kieszeni i rozpocząć trudną, męczącą, wymagającą, często frustrującą i skomplikowaną grę z prezydentem. Jeśli chcecie mieć jeszcze kiedykolwiek szanse wygrać jakieś wybory, to zacznijcie robić to za co wam płacą – politykę. Jeśli wykluczycie się z gry to przy wielkim szczęściu, w najlepszym dla polskiej demokracji scenariuszu, jedyną liczącą się opozycją wobec autorytaryzmu Jarosława Kaczyńskiego może być Andrzej Duda. Jeśli nie on, to już chyba nikt.

Jakub Bierzyński

Mniej zachwytów nad Dudą, proszę :)

Prezydent Andrzej Duda ogłosił, że zawetuje dwie z trzech wzbudzających emocje ustaw: o Sądzie Najwyższym i o Krajowej Radzie Sądownictwa. O trzeciej, dotyczącej ustroju sądów powszechnych, nie wspomniał.

W mediach społecznościowych wezbrała fala entuzjazmu i szacunku dla prezydenta: „Brawo!”, „Szacun!!!”, „Jest weto!”. „Andrzej to jednak ładne imię jest”, „Mówiłem, że nadzieja umiera ostatnia. Sprawdziło się” (to Adam Bodnar, Rzecznik Praw Obywatelskich), „KRS i SN zawetowane!”.

Zgromadzeni pod pałacem prezydenckim demonstranci, którzy od piątku domagali się „3 x weto!”, skandowali teraz: „Pre-zy-dencie! Dzię-ku-jemy!”. W opinii protestujących w jednej chwili pogardzany dotąd „Adrian” i „długopis” stał się Andrzejem albo nawet Panem Prezydentem, godnym szacunku i niezależnym politykiem.

W tym samym czasie rzecznik prasowy prezydenta półgębkiem poinformował, że ustawę o ustroju sądów powszechnych prezydent podpisał, co jednak nie przebiło się do masowej świadomości.

No to przypomnijmy, co zawiera ta ustawa.

Głównym elementem nowelizacji jest kwestia powoływania i odwoływania wszystkich prezesów i wiceprezesów sądów. Będą teraz tracili i zyskiwali stanowiska wyłącznie dzięki łasce i niełasce ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Ten ostatni zyskał właśnie prawo wyrzucenia każdego prezesa sądu dowolnej instancji i to bez konsultacji z kimkolwiek i bez podawania przyczyny.

Ustawa nie nakłada nawet żadnych warunków dymisji – po prostu wolna wola Ziobry będzie tu jedynym prawem. Oczywiście w miejsce zwolnionego prezesa minister będzie mógł powołać nowego, swojego. Prezesem sądu apelacyjnego będzie mógł teraz zostać nawet początkujący sędzia z sądu niższej instancji – takich napoleońskich karier w sądach nie było do tej pory ani w Polsce, ani nigdzie w Europie, poza Rosją radziecką, gdzie po rewolucji właśnie w ten sposób dokonywano zmian kadrowych, aby na stanowiskach osadzić swoich, zawdzięczających awans partii.

Będąc szefem takiego sądu apelacyjnego nowo mianowany sędzia będzie mógł rozpatrywać odwołanie od wyroku, który miesiąc wcześniej sam wydał. Znika więc zasada instancyjności – w takiej sytuacji odwoływanie się od wyroku będzie fikcją prawną.

Za pośrednictwem prezesów Zbigniew Ziobro zyskał też prawo ustanawiania wszystkich szefów wydziałów w sądach. I ta zmiana ma swoje praktyczne znaczenie.

Nie tylko bowiem funkcyjni sędziowie dostali się w ręce ministra sprawiedliwości. Za pośrednictwem prezesów i szefów wydziałów w sądach Ziobro uzyskał władzę nad tym, czy dany sędzia otrzyma premię finansową, czy jej nie otrzyma i ewentualnie w jakiej wysokości. Czyli od teraz sędziowie będą na garnuszku partii rządzącej.

Ale to jeszcze nie koniec: na mocy zmienionej ustawy sędziowie będą jedynym w Polsce zawodem, który obowiązkowe, okresowe badania lekarskie będzie przechodził u lekarzy wyznaczonych przez… ministra sprawiedliwości. Wszyscy inni w Polsce byli i są badani przez lekarzy orzeczników wyznaczanych przez ZUS.

Po co Ziobrze ta nagła troska o zdrowie sędziów? Żeby obywatele mieli większą pewność, że są sądzeni wyłącznie przez zdrowych sędziów?

Minister sprawiedliwości uzyskał też prawo dokonywania bieżącej oceny pracy sądów i wydawania im wiążących poleceń dotyczących ich organizacji i pracy. Ten ogólny zapis oznacza w praktyce możliwość przyspieszania bądź spowalniania procedowania danej sprawy, decydowania o kolejności rozpatrywania spraw itd. Dzięki odkładaniu rozpatrzenia danej sprawy ad Kalendas Graecas Ziobro będzie mógł zadecydować, które sprawy nigdy nie będą rozpatrzone.

Zmienione zostały też przepisy dotyczące przydzielania spraw konkretnym sędziom. Dzięki obowiązkowi stworzenia i ogłoszenia w każdym sądzie na początku roku grafika pracy sędziów, Ziobro będzie mógł zdecydować, którą sprawę będzie rozpatrywał konkretny sędzia, a zatem np. kierować wnioski o aresztowanie tylko do konkretnego, upatrzonego sędziego.

Czy te wszystkie zmiany są sprzeczne z Konstytucją? Oczywiście, są jawnie sprzeczne i w praktyce likwidują niezawisłość sędziowską. Czy Andrzej Duda w dniu inauguracji prezydentury ślubował „stać na straży Konstytucji”? Oczywiście, ślubował i jeszcze dodał „tak mi dopomóż Bóg!”.

Łatwowierny entuzjazm wobec prezydenckiej decyzji da się łatwo wytłumaczyć zaskoczeniem, jakie wywołało zawetowanie dwóch ustaw. Do tej pory Andrzej Duda podpisywał wszystko, co mu PiS podsuwał i demonstranci zapewne nie spodziewali się, że ich petycje przyniosą jakikolwiek skutek.

Nazywani przez jednego z senatorów PiS „komunistami” i „ubeckimi wdowami” protestowali głównie po to, by okazać sprzeciw, a nie by coś zmienić. Tym większa jest ich radość i nieoczekiwane poczucie, że jednak mają jakikolwiek wpływ na bieg spraw w państwie.

Jednak podpisując ustawę o ustroju sądów powszechnych Andrzej Duda pokazał, że nie chce całkowicie odciąć się od swojego zaplecza politycznego, ani że nie „stanie na straży Konstytucji” jest jego priorytetem, tylko polityczne kunktatorstwo i pełne lęku balansowanie pomiędzy gniewem Jarosława Kaczyńskiego, a gniewem setek tysięcy Polaków, którzy wyszli na ulice.

Duda swoją dwuletnią, całkowitą uległością wobec PiS rozochocił tę partię. Gdyby przez ten czas chociaż starał się wpłynąć na kształt przedkładanych mu ustaw, gdyby przed podpisaniem stawiał partii jakiekolwiek warunki, to PiS musiałby wziąć pod uwagę, że istnieje ryzyko prezydenckiego weta, że nie można do ustaw wpisywać czego dusza zapragnie.

Ale nie, on wielokrotnie, ostentacyjnie i to w ciągu zaledwie kilku godzin od otrzymania zadania wykonywał bez zastanowienia wszystko, co mu partia poleciła, jak z mianowaniem dublerów sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Tym samym zapewnił PiS, że nie ma ryzyka weta, że on podpisze zupełnie wszystko i że dzięki temu jest okazja do wprowadzenia nawet najbardziej horrendalnych przepisów. A skądinąd wiemy, że okazja czyni złodzieja.

Nie byłoby tych trzech ustaw, gdyby przedtem Duda zachowywał się tak, jak na prezydenta przystało.

Zawetowanie dwóch z trzech wadliwych ustaw nie resetuje tej prezydentury. Nie powoduje, że nielegalne działania Andrzeja Dudy z przeszłości nagle stały się legalne. Jest ono wydarzeniem jednoznacznie pozytywnym, ale oznacza tyle i tylko tyle, że po raz pierwszy Duda postanowił wykonywać swoje najbardziej oczywiste obowiązki, wyznaczone przepisami Konstytucji i zasadami przyzwoitości. I że częściowo, bo przecież nie całkowicie (jedną ustawę podpisał), zaprzestał swego haniebnego dzieła wspierania PiS w dewastacji państwa prawa.

Przydałoby się trochę stonować te nagłe zachwyty nad nim i jego decyzją. Przypomina się stary dowcip o skinach, którzy uratowali życie staruszce, bo… przestali ją bić.

Marcin Wojciechowski – członek redakcji „Liberté!”, absolwent Instytutu Stosunków Międzynarodowych, amerykanistyki i latynoamerykanistyki na UW

Foto: Emilio_13 via Foter.com / CC BY-SA

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję