Refleksje pedagoga o raporcie „Kapitał intelektualny Polski” :)

10 lipca br. w siedzibie Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie odbyła się premiera raportu „Kapitał Intelektualny Polski”. Dotyczy on kompetencji, edukacji i postaw, czyli zasobów, które – odpowiednio wykorzystane – mogą być źródłem obecnego i przyszłego dobrostanu kraju. Raport przygotowali eksperci pod kierownictwem Pawła Bochniarza, przy współpracy Zespołu Doradców Strategicznych Prezesa Rady Ministrów, Giełdy Papierów Wartościowych, GUS i SGH. Jest to bardzo obszerny, bo liczący 155 stron dokument, który składa się z trzech części: wstępu, który mówi o tym, dlaczego raport powstał oraz przedstawia podstawowe pojęcia i metodologię, jaką posłużono się dla oceny kapitału intelektualnego Polski, diagnozy, która wskazuje kluczowe wyzwania związane z budowaniem kapitału intelektualnego Polski i rekomendacji, które zawierają propozycję siedmiu priorytetowych działań, jakie winny być podjęte, by sprostać stojącym przed Polską wyzwaniom.

Czytając „Wstęp”, zwróciłem uwagę na propozycję określenia, z czego składa się pojęcie „kapitał intelektualny”. Autorzy stwierdzają tam autorytatywnie, iż „nie należy utożsamiać kapitału intelektualnego wyłącznie z inteligencją. Kapitał intelektualny jest pojęciem znacznie szerszym.”

I podają swoją interpretację tego pojęcia, twierdząc, że składa się ono z czterech komponentów. Są nimi:

.Kapitał ludzki: potencjał zgromadzony we wszystkich Polakach, wyrażający się w ich wykształceniu, doświadczeniu życiowym, postawach, umiejętnościach i mogący służyć poprawie aktualnego i przyszłego dobrobytu społecznego Polski.

.Kapitał strukturalny: potencjał zgromadzony w namacalnych elementach infrastruktury narodowego systemu edukacji i innowacji – placówkach oświatowych, naukowych, badawczych, infrastrukturze teleinformatycznej, własności intelektualnej.

.Kapitał społeczny: potencjał zgromadzony w polskim społeczeństwie w postaci obowiązujących norm postępowania, zaufania i zaangażowania, które wspierając współpracę i wymianę wiedzy przyczyniają się do wzrostu dobrostanu Polski.

.Kapitał relacyjny: potencjał związany z wizerunkiem Polski na zewnątrz, poziomem integracji z globalną gospodarką, atrakcyjnością dla jej zagranicznych „klientów” – partnerów handlowych, inwestorów, turystów. [s.6]

Przyznam, że koncepcja ta wzbudziła we mnie pewne wątpliwości. Być może jest to klasyczny dylemat: co było pierwsze – kura czy jajko… Czy możliwy jest kapitał intelektualny (rozumiany jako „ogół niematerialnych aktywów ludzi, przedsiębiorstw, społeczności, regionów i instytucji…) bez podmiotu, który to wszystko tworzy? Bez człowieka? Czy słusznie ów kreator kapitału intelektualnego zostaje, jako kapitał ludzki, sprowadzony do pozycji jednego z jego komponentów?

W niniejszym artykule – za punkt wyjściowy mając przekonanie, iż człowiek, a więc kapitał ludzki, z całym potencjałem biologicznym, psycho-społecznym i kulturowym jaki on w sobie akumuluje, jest kluczowym elementem owej pozaekonomicznej siły rozwoju gospodarczego społeczeństw – dalej skoncentruję się głównie na diagnozie i rekomendacji w odniesieniu do kapitału ludzkiego.

Diagnoza w Raporcie została przedstawiona według kategorii wiekowych: dzieci, młodzież, dorośli i seniorzy. Pomijając brak informacji, według jakich kryteriów autorzy Raportu wyodrębnili te kategorie (Przykładowo: kiedy dziecko przestaje, według autorów, być dzieckiem, a staje się młodzieżą? Z lektury wynika, że w chwili gdy rozpoczyna edukację szkolną!), odniosę się do tej jej części, która nosi tytuł „Młodzież” [s.51-71]. Z treści wynika, że zawarte w niej są informacje o uczniach i studentach szkół podstawowych, ponadpodstawowych i wyższych. Nie komentując tego, że Raport uznaje, iż dorosłym Polak zostaje gdy skończy się uczyć (czyli 16-stoletni absolwent gimnazjum, nie kontynuujący nauki), zaś nie jest jeszcze dorosłym, gdy w wieku 25 lat jest studentem, np. medycyny…), podzielę się refleksjami, jakie wywołała we mnie lektura niektórych fragmentów tej części Raportu.

Na stronie 54. przeczytałem następujące stwierdzenie: „Instytucje systemu oświaty – szkoły podstawowe i ponadpodstawowe mają za zadanie przygotować uczniów nie tylko do dalszej edukacji, ale również położyć fundament pod przyszłą karierę zawodową w życiu dorosłym.” Następna strona zawiera kolejną „złotą myśl”: „Jeśli chcemy przygotować nasze dzieci do owocnego życia w nowoczesnym świecie, nasze szkoły muszą stać się bardziej efektywne w rozwijaniu kompetencji poznawczych, w szczególności związanych z matematyką i naukami przyrodniczymi. Muszą także kształtować kompetencje społeczne.”

Moja pedagogiczna, a szerzej – humanistyczna dusza jęknęła z bólu. Czy to znaczy, że twórcom tej diagnozy przyświecała wizja świata przyszłości rodem z pierwszej epoki literatury fantastyczno-naukowej? W tym stechnicyzowanym i bioinżynieryjnym świecie człowiek ma być określany jedynie poprzez jego karierę zawodową? Wszystko w tym Raporcie na to wskazuje, gdyż już we wstępie znalazło się zdanie: „Ważne jest by […] by podniesiona została jakość nauczania w naszych szkołach, a polskie uczelnie lepiej przygotowywały absolwentów do potrzeb rynku pracy.” [s.7] Motyw ten powraca także w „Rekomendacjach”, gdzie w gronie czterech czynników warunkujących zapewnienie wysokiej jakości kapitału ludzkiego zapisano: „Ukierunkowanie szkolnictwa na potrzeby rynku pracy” [s.143]. Czy naprawdę jedynym celem systemu edukacji jest „dopasowanie” człowieka do rynku pracy? Czy to jest w ogóle możliwe? Kto dzisiaj potrafi trafnie prognozować potrzeby tegoż rynku w perspektywie dłuższej niż 10 lat? Niezależnie od tej „niemożności”, rodzi się głębsza wątpliwość co do określania celów edukacji wyłącznie w kategorii ról zawodowych! Czy to będą te najważniejsze role społeczne, które wypełnią udane, spełnione życie dzisiejszych dzieci, młodzieży, studentów? Czy mamy tworzyć świat, w którym dominować ma dalekowschodnia wizja społeczeństwa „mrowiska”, w którym jednostki ludzkie będą tyle tylko warte, na ile współprzyczyniają się do sukcesów owego mrowiska? A gdzie nasz euro-amerykański indywidualizm? Gdzie idea podmiotowej wolności jednostki, która sama jest autorem swej drogi życiowej? Nie muszę chyba przypominać znanego faktu: absolwenci której to strategii rozwoju są bardziej kreatywni, są w przeważającej liczbie laureatami nagród Nobla…?

Trudno pominąć nieodparte skojarzenia, jakie ma pedagog w moim wieku. Mam na myśli pokolenie kształcone na książkach Heliodora Muszyńskiego, z których ta najbardziej znana – „Zarys teorii wychowania” z roku 1976, także przygotowanie do ról społecznych: m.in. ról obywatela i człowieka pracy,  wymieniała jako te, do pełnienia których trzeba było przygotować ludzi w wyniku wychowania socjalistycznego! Optymistycznie uznam, że podobieństwo tych poglądów było niezamierzone. A moje zastrzeżenia zgłaszam z zupełnie współczesnych powodów. Pracownikiem wykonującym określone zawody, albo nawet – uwzględniając narastającą w ostatnich latach dynamikę rynku pracy – pracującym na określonym stanowisku „się bywa”! A człowiekiem posiadającym różnorodne kwalifikacje, w tym także te, które nazywane są kluczowymi, człowiekiem wyposażonym w różne odmiany inteligencji: tej klasycznej – określanej tzw. „ilorazem inteligencji”, ale także tych nazywanych od czasu upowszechnienia się prac Daniela Golemana, „inteligencją emocjonalną” i „inteligencją społeczną” – „się jest”!

< /p>

Zapewne wszystko, co wyżej napisałem, jest tylko skutkiem formuły, jaką przyjęli autorzy raportu, którą najogólniej można nazwać „hasłowo-sygnalną”. I to z braku rozwinięcia prezentowanych tam „skrótów myślowych” mogą rodzić się takie jak moje (i zapewne jeszcze wielu innych) wątpliwości i niepokoje.

Ale wróćmy do relacji z części raportu poświęconego diagnozie szkoły. Na pochwałę zasługuje konstatacja, że „Według zdecydowanej większości autorytetów w dziedzinie edukacji, wpływ jakości nauczycieli na wyniki uczniów jest kluczowy – ważniejszy od wielkości klas, wyposażenia szkół czy nakładów finansowych na edukację” [s.56]. Myśl ta uzasadniona jest wynikami badań prowadzonych na ten temat w USA, które wykazały, że podobnie uzdolnieni uczniowie po 3 latach pracy – jeden z nauczycielem świadczącym pracę wysokiej jakości, drugi z nauczycielem świadczącym pracę słabej jakości – osiągnęli diametralnie różniące się rezultaty w nauce. Raport zawiera bardzo negatywną ocenę kształcenia i awansu zawodowego polskich nauczycieli. Zwraca się w nim uwagę na to, iż „przeważająca część nauczycieli dla polskich szkół XXI w. kształcona jest na uczelniach wciąż według modelu pochodzącego z XIX w., w którym kładzie się nacisk na przekazanie encyklopedycznej wiedzy o historii doktryn pedagogicznych i psychologicznych. Marginalnie i w sposób anachroniczny poruszana jest tematyka neurobiologicznych aspektów uczenia się, brak jest zajęć o charakterze praktycznym, nie rozwijane są w ogóle umiejętności interpersonalne nauczycieli, potrzebne przecież nie tylko w trakcie przekazywania wiedzy, ale również dla lepszej współpracy z gronem pedagogicznym i rodzicami.” [s.57]

W dalszej części autorzy podejmują zagadnienie płac nauczycieli, postulując zwiększenie jedynie wynagrodzeń stażystów, bo nauczyciele dyplomowani zarabiają przeciętnie 2,5-krotność pensji stażysty; takiej rozpiętości nie ma w żadnym innym kraju OECD. Kolejnym problemem polskiej edukacji jest funkcja szkoły w zakresie wyrównywania szans życiowych młodzieży. Autorzy Raportu – moim zdaniem słusznie – stwierdzają, iż w Polsce „częściej niż w innych krajach o wyborze przez ucznia drogi kształcenia decydują nie jego umiejętności, ale status społeczno-ekonomiczny rodzin. Wpływa na to wiele czynników: niedostępność przedszkoli, niedostateczne przeciwdziałanie segregacji społecznej w szkołach, zły system finansowania szkolnictwa wyższego. Polskie państwo w zbyt małym stopniu wykorzystuje także edukację jako narzędzie prorozwojowej polityki regionalnej.

Bardzo istotną częścią prezentowanej diagnozy jest fragment opisujący jakość współpracy pomiędzy rodzicami, nauczycielami i uczniami: „System edukacyjny nie docenia wpływu edukacyjnego domu rodzinnego i to szkoła jest postrzegana jako główny ośrodek edukacyjny. Szkoła i dom nie liczą na siebie wzajemnie, często są w konflikcie i podważają swoje pozycje. Uczniowie, szczególnie w okresie szkoły gimnazjalnej i liceum, są „wyizolowani” ze środowiska rodzinnego. Brak wsparcia rodziców skutkuje słabszymi rezultatami i rosnącym zniechęceniem do nauki. Najboleśniej brak wsparcia odczuwają uczniowie z rodzin niepełnych – są częściej skłonni do postaw autodestrukcyjnych, osiągają istotnie gorsze wyniki w nauce.” Dopełnieniem tej smutnej prawdy jest przytoczenie najbardziej podstawowego wskaźnika, obrazującego jakość tej współpracy, jaką jest obecność rodziców na tzw. „wywiadówkach”. Z przytaczanych badań wynika, że tylko nieco ponad połowa rodziców uczęszcza na te – w zasadzie obligatoryjne – formy kontaktu rodziców ze szkołą, a 92% z tych, którzy biorą udział w tych organizowanych najczęściej trzy – cztery razy w roku spotkaniach, nie utrzymuje żadnych innych kontaktów ze szkołą. Czy jest to efekt funkcjonującej od pokoleń zasady „Nie mów wole co się dzieje w szkole”?

Kolejną bolączką polskiej szkoły, na którą zwrócono uwagę w Raporcie, jest zjawisko szkolnej  „urawniłowki”. Istniejący jeden model szkoły, jeden program obowiązujący wszystkich, powoduje, że szkoła nie jest dobra dla nikogo. Zdolnemu – nie dostarcza bodźców do rozwoju na miarę jego możliwości, a mającego mniejsze potencjały intelektualne naraża na porażki, wygaszające resztki motywacji do nauki. Zdaniem autorów Raportu: „Każdy uczeń powinien mieć własny projekt doskonalenia osobistego, który planując cele edukacyjne, szanuje indywidualny rytm uczenia się. Diagnoza taka powinna zakładać, że każdy uczeń ma jakiś talent. Jest też naturalne, że wysokim predyspozycjom w jednej dziedzinie towarzyszy brak zainteresowania i uzdolnień w innych. Tymczasem szkoły skupiają zwykle nieproporcjonalnie więcej uwagi na wynikach słabych, a nauczyciele często nie podejmują się, również ze względu na niskie dodatkowe wynagrodzenia, wysiłku prowadzenia dodatkowych zajęć pozalekcyjnych – dla rozwijania talentów.”  [s.62]

Od lat trwa w Polsce dyskusja o jakości kształcenia. Jednym z częściej podnoszonych argumentów uzasadniających trudności w jego poprawie jest teza o zbytniej liczebności klas. Raport odnosi się do tej tezy jednoznacznie negatywnie, przytaczając badania zarówno polskie, jak i międzynarodowe, które nie wykazują, aby wyniki uczniów były tym lepsze, im klasa jest mniejsza.  Z 112 projektów badawczych przeprowadzonych na całym świecie – 103 nie wykazało istotnej pozytywnej korelacji pomiędzy ograniczeniem wielkości klasy a wynikami uczniów, lub też wykazało korelację ujemną.

Kolejny dogmat polskiej szkoły – o wyższości nauczania koedukacyjnego nad oddzielnym dla dziewcząt i chłopców – zostaje w Raporcie także zweryfikowany badaniami międzynarodowymi. Czytamy w raporcie, że „Zróżnicowanie stylów uczenia się jest faktem, uwarunkowanym wieloma czynnikami, w tym płcią. Międzynarodowe wyniki PISA, a także wyniki sprawdzianów szóstoklasistów w Polsce, potwierdzają znaczące różnice pomiędzy osiągnięciami szkolnymi chłopców i dziewcząt. W większości krajów wysoko rozwiniętych sposób uczenia zdaje się był skrojony bardziej pod kątem potrzeb dziewcząt, co skutkuje w krajach OECD różnicami w wynikach nauki na poziomie średnio 8% . Wg badań brytyjskich specjalne potrzeby edukacyjne występują w 70% u chłopców. Brak odpowiedniego zaspokojenia tych potrzeb, szczególnie na początku kariery edukacyjnej naszych dzieci powoduje faktyczną ich dyskryminację.” [s.66] Tak więc dzięki temu opracowaniu będzie możliwe podjecie na nowo, już bez posądzania o wstecznictwo, pruderię czy motywacje religijno-moralne, takich rozwiązań metodyczno-organizacyjnych, które umożliwią zróżnicowanie metod, ale także i programów nauczania, według kryterium płci.

Naturalnie, płeć jest tylko jednym z czynników, który określa zróżnicowanie potrzeb względem środowiska uczenia się. Innym ważnym czynnikiem jest preferowany osobiście styl uczenia się, który w istotnym stopniu jest determinowany na poziomie neurobiologicznym.” [s.66] I dalej możemy przeczytać o tym, jak bardzo brakuje polskim nauczycielom wiedzy na temat indywidualnych stylów uczenia się czy metod pracy z uczniami o różnych typach inteligencji czy specjalnych potrzebach edukacyjnych.

W podsumowaniu tej części Raportu jego twórcy zapisali, ich zdaniem, najważniejsze czynniki, warunkujące optymalną jakość pracy szkół:

Jakość systemu edukacyjnego nie będzie lepsza niż jakość pracy nauczycieli. Obecny system kształcenia i wynagradzania nauczycieli nie zapewnia przyciągnięcia właściwych ludzi do tego zawodu, a następnie nie stwarza im odpowiednich warunków do dalszego uczenia się. Tymczasem poprawa wyników nauczania następuje w znakomitej większości dzięki poprawie jakości nauczycieli.

Dobry system edukacyjny zapewnia każdemu dziecku maksymalny rozwój. Rozwój talentów każdego dziecka poprzez osobisty projekt edukacyjny, zróżnicowanie w ramach systemu, szkoły i klasy uwzględniające różnice pomiędzy dziećmi, w możliwościach i potrzebach, niekoniecznie wymaga zmniejszania liczby dzieci w klasach. Wymaga jednak zmiany metod dydaktycznych i odpowiednich narzędzi motywacyjnych dla nauczycieli.

Szkoła jest lepsza, gdy współpracuje z rodzicami dziecka. Pełny rozwój każdego dziecka wymaga zaangażowania jego rodziców i nawiązania ścisłej współpracy z nauczycielami.

Nowoczesna szkoła pracująca na potrzeby społeczeństwa wiedzy musi równoważyć funkcje egalitarne (zapewnianie dobrego dostępu wszystkim uczniom, wyrównywanie szans życiowych dzieciom pochodzącym z rodzin dysfunkcyjnych) i funkcje elitarne  [s.71]

Kończąc próbę odniesienia się do tego, nie pierwszego już przecież w historii minionych kilkudziesięciu lat, raportu, który pod innym co prawda szyldem, ale jednak w dużej swej części odnosi się do pilnej konieczności dokonania zasadniczych zmian, nie tyle w strukturze systemu szkolnego, ile w samej istocie filozofii kształcenia, należy wyrazić uznanie dla odwagi i determinacji jego autorów. Zawiera on bowiem wiele bardzo niepopularnych wśród polskich nauczycieli, a zwłaszcza tych zrzeszonych w związkach zawodowych, poglądów i konstatacji. Cenne jest też podstawowe założenie, jakie legło u podstaw całego tego projektu. „Prezentując raport, chcemy zainicjować dyskusję ponad bieżącymi sporami politycznymi. Przedstawiona w dokumencie diagnoza nie ma na celu wskazywanie winnych, raczej definiowanie problemów, które przychodzi nam wspólnie rozwiązywać.” napisał we wstępie do Raportu Szef Zespołu Doradców Strategicznych Premiera dr Michał Boni.

Teraz wszystko zależy od tego, w jakim stopniu ten obszerny zasób wiedzy i płynących z niej konkluzji stanie się wyznacznikiem konkretnych decyzji władz państwowych i samorządowych; czy dokument ten zdobędzie sobie status ponadpartyjnego programu; czy ta, i następne większości parlamentarne, zechcą widzieć w nim inspirację dla swych prac legislacyjnych.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: greg westfall., zdjęcie jest na licencji CC

Kieżun jak Poznański, czyli o produkcji intelektualnych gniotów… :)

Najpierw wypada przypomnieć – zwłaszcza młodszym Czytelnikom – kto to był prof. Kazimierz Poznański. Otóż był to ekonomista, który wyjechał w latach 70. do Stanów i tam został. Wielkiej kariery nie zrobił, wydał bodaj jedną książkę w liczącym się wydawnictwie. Natomiast, o dziwo, zrobił (krótkotrwałą) karierę Polsce wśród przeciwników transformacji, publikując na przełomie stuleci dwie książki: „Wielki przekręt” i „Obłęd reform”.

 by grofjardanhazy [GRJ.hu]
by grofjardanhazy [GRJ.hu]

Gnioty okropne, ale postanowiłem dać szansę ich przedyskutowania na prowadzonym przeze mnie seminarium na uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie. Dwóch studentów z Polski miało tam przedstawić główne tezy i swoją własną ocenę tychże. Tydzień po otrzymaniu ode mnie owych książek przyszli oni z poważnymi, nieco obrażonymi minami i powiedzieli, że nie będą prezentować w międzynarodowym towarzystwie takich głupot, bo to będzie kompromitacja. I poprosili o inny temat do prezentacji. Jak sądzę, gdyby powrócić wehikułem czasu do tamtych lat i tamtych studentów, przyszliby zapewne z taką samą pretensją, że wciskam im do prezentacji intelektualnego gniota, gdyby dać im książkę prof. Witolda Kieżuna „Patologia transformacji”.

Prof. Kieżun też wyjechał do Ameryki Północnej w tym samym okresie co prof. Poznański – i też tam (jak widać) niewiele się nauczył, bo i jeden i drugi wykazują się w swoich gniotach na temat transformacji takim samym lekceważeniem profesjonalnej wiedzy i istniejących, dziś łatwo dostępnych, statystyk. W końcu o transformacji pisali nobliści (Douglass North, Gary Becker, Edmund Phelps), pisało wielu wybitnych makroekonomistów, pisali specjaliści od stabilizacji makroekonomicznej i liberalizacji, wreszcie pisali specjaliści od komparatystyki systemowej z Janosem Kornaiem na czele. Kieżun i Poznański, jak na głęboką prowincję przystało, też lekceważą skumulowaną wiedzę ekonomiczną. Jak mawiał nieco złośliwie mój starszy kolega, tylko głęboka nieznajomość problemu, pozwala na pełnię swobody wypowiedzi.

Lekceważą też statystyki, które są nieubłagane. Mówią bowiem wyraźnie, że tak podniecające gniotoproducentów spadki produkcji były w Polsce najniższe z wszystkich krajów transformacji i Polska najszybciej też powróciła do wzrostu gospodarczego. Inne wskaźniki też plasują Polskę w czołówce przemian systemowych.

Tymczasem Kieżun zamiast statystyk porównawczych oferuje jako dowody patologii, cytaty głupawych artykulików z trzeciorzędnych gazetek na temat spadków produkcji, zamykania firm i zwolnień z pracy. To wszystko miało miejsce wszędzie, bo w komunistycznych firmach nie tylko zużywało się 2-3 razy więcej zasobów energetycznych, stali, cementu itd. na jednostkę wytworzonego produktu, ale też zatrudniano ponad dwa razy więcej ludzi. Tyle, że to trzeba wiedzieć, a prof. Kieżun – jak widać – wie niewiele i o normalnej gospodarce kapitalistycznej, i o gospodarce komunistycznej. Nie podoba mu się też, jak Poznańskiemu, „patologiczna” prywatyzacja. Tyle, że podobnie jak w kwestiach stabilizacji i liberalizacji, tak i w kwestiach prywatyzacji, Kieżun przedstawia argumenty na poziomie ideologicznym, czy pomówieniowym, a nie analitycznym i porównawczym.

A skoro jesteśmy już przy porównaniach, to osobiście zastanawiam się dlaczego

prof. Kieżunowi nie podobał się PRL i komunizm, z którym – jak twierdzi – całe życie walczył. Kiedy czyta się jego książkę i widzi takie zwroty, jak „Leszek Balcerowicz należał do grupy kapitalistycznie <zindoktrynowanych> w ramach programu USIA”, czy głupoty o „neokolonizacji” polskiej gospodarki lub o Polsce jako „swoistym Eldorado dla globalnego kapitału” widać wyraźnie, że talenty (przynajmniej propagandowe) prof. Kieżuna bynajmniej by się w PRL nie zmarnowały…

Wszyscy jesteśmy interwencjonistami, czyli o przekrętach intelektualnych. :)

by Wikipedia
by Wikipedia

Niestrudzony poszukiwacz intelektualnego wsparcia dla rozmaitych kolektywistycznych – socjaldemokratycznych i innych – idei, red Woś z DGP, odkrył niedawno (i dał temu wyraz w swojej gazecie), że … wszyscy jesteśmy interwencjonistami. Dlaczego? Bo wszędzie przecież władze publiczne wydają jakieś pieniądze, a więc interweniują w gospodarkę. Idąc tropem red. Wosia, nie istnieje więc żadna gospodarka rynkowa, czy planowa; wszystkie są takie same, różniąc się jedynie ilością interwencji i wartością pieniędzy wydawanych przez państwo.

Oczywiście, mogę założyć, że red. Woś, jak ów poczciwy molierowski pan Jourdain dowiedział się – ku swojemu zaskoczeniu – że mówi prozą. To znaczy tym razem, że mówi językiem teorii public choice, wolnorynkowej teorii, która wskazuje, iż istnieje rynek decyzji ekonomicznych i rynek decyzji politycznych i dlatego należy mierzyć wydatki czynione na rynku politycznym (czyli decyzje budżetowe i inne podejmowane przez polityków i realizowane przez biurokratów) według tych samych kryteriów, co decyzje na rynku ekonomicznym. To znaczy oceniać nie tylko możliwość wystąpienia niedoskonałości rynku, ale także możliwość wystąpienia niedoskonałości państwa, ponieważ decydenci – politycy i biurokraci – mają (jak wszyscy!)  s w o j e  w ł a s n e   interesy.

Ale wątpię, by entuzjazm odkrywcy prawd dawno odkrytych wynikał z uprzedniej niewiedzy. Znacznie większe jest prawdopodobieństwo, że mamy do czynienia z użyciem owego odkrycia o interwencjonizmie w taki sposób, w jaki przysłowiowy pijak używa latarni, tzn. dla podparcia się, a nie dla oświecenia. A więc idzie o pewien dobrze znany w dyskusji naukowej rodzaj przekrętu intelektualnego.

Sam zderzyłem się w latach 90. z podobnym przekrętem na temat prywatyzacji. Na jednej z konferencji pewien przeciwnik transformacji sformułował podobną „podpórkową” tezę. Mianowicie, że nie ma gospodarek o własności państwowej, czy gospodarek o własności prywatnej, lecz są same gospodarki mieszane, bowiem wszędzie w sektorze przedsiębiorstw są jakieś firmy państwowe i prywatne.

Oczywiście, ta teza – równie bałamutna, jak teza red. Wosia, iż wszystkie gospodarki są interwencjonistyczne – też miała swój cel. Mianowicie stanowiła wstęp do uzasadnienia, iż nie trzeba przeprowadzać prywatyzacji, ponieważ wszędzie są i państwowe i prywatne firmy.

Zareagowałem na ten przekręt intelektualny i mając w pamięci dane zabrałem głos w dyskusji. Narysowałem na tablicy oś z jednym biegunem 100% wartości produkcji firm państwowych i drugim biegunem 100% wartości produkcji firm prywatnych. Potem, umiejscowiłem na osi gospodarki zachodnie: od USA, czy Nowej Zelandii z 98-99% wartości produkcji firm prywatnych do tych z najmniejszym udziałem firm prywatnych, czyli Austrii, Włoch, czy Francji, z udziałem 85-90%. Potem w pobliżu drugiego końca osi umiejscowiłem gospodarki komunistyczne z wartością sektora tzw. uspołecznionego od 100% w ZSSR do ok. 80-85% wartości produkcji sektora państwowego i quasi-państwowego w tych z największym udziałem sektora prywatnego (głównie w rolnictwie zresztą), czyli Jugosławii, Węgier i Polski. Około dwie trzecie narysowanej osi pozostało  p u s t e.

Mieliśmy, więc, do czynienia z dwoma zbiorami gospodarek, nie mającymi ze sobą nic wspólnego. I dlatego właśnie trzeba było przeprowadzać prywatyzację, aby znaleźć się w drugim z tych zbiorów, czyli w kapitalistycznej gospodarce rynkowej z  d o m i n u j ą c ą  własnością prywatną. I z tych samych powodów trzeba przeciwstawiać się przekrętowi w kwestii tego, że wszyscy jesteśmy interwencjonistami. Jesteśmy, ale różnimy się, jak dzień od nocy…

Przedmurze kapitalizmu Ayn Rand :)

Zbudowany system kolektywistyczny, wpływający na człowieka od wczesnego dzieciństwa do wieku średniego i niszcząc jego samodzielność, powoduje, że „(…) niekompetentni mogą przejąć fabryki, ignoranci mogą przejąć uniwersytety, troglodyci (…) laboratoria badawcze, a w społeczeństwie zapanuje siła zachcianek i pięści”.

W czasach, gdy padają ostatnie bastiony kapitalizmu podmywane przez wody ideologii, która jak naiwnie sądziliśmy została skompromitowana. Wtedy, gdy w ramach politycznej poprawności, która nakazuje nam być stadem a nie jednostką i kiedy sami narzucamy sobie pęta ograniczające naszą przedsiębiorczość, innowacyjność, pomysłowość warto sięgnąć po książki Ayn Rand. A jest po temu szczególna okazja, gdyż w tych dniach na półki księgarskie trafiła jedna z najlepszych jej prac – „Kapitalizm. Nieznany ideał.”

Pisać

Jak to się stało, że żydowska emigrantka, w przeciągu kilkunastu lat stała się w Ameryce jedną z najbardziej poczytnych literatek, twórcą własnej teorii filozoficznej i czołową apologetką kapitalizmu?

Alissa Zinowiewna Rosembaum, bo tak brzmiało faktyczne nazwisko Rand, przyszła na świat 2 lutego 1905 r. w Petersburgu, kilkanaście dni po demonstracjach robotników, brutalnie stłumionych przez carat, w wyniku których zginęło ponad tysiąc osób. Tej rewolucji Alissa nie mogła pamiętać, ale podobny zryw, skończony udanym przewrotem zapamiętała na pewno. W 1917 r. żyła w samym środku rewolucji bolszewickiej. Na własne oczy obserwowała jej przebieg. Jej rodzina osobiście doświadczyła koszmaru komunistycznego raju na ziemi. Urodziła się w rodzinie aptekarze o zacięciu humanistycznym. Wczytując się w książki z biblioteki ojca, jak sama twierdziła, w wieku dziewięciu lat podjęła decyzję, że będzie pisarką. Musiała jednak poczekać na lepsze okoliczności. W międzyczasie komuniści znacjonalizowali rodzinną aptekę, a młodą dziewczynę skutecznie zniechęcili do swojej ideologii. Od tego czasu datuje się strach i sceptycyzm Alissy wobec rewolucyjnych ruchów masowych. W jednym z esejów pisała; „Przewaga tłumu nad pojedynczą osobą polega wyłącznie na sile mięśni (…)” i dalej „Społeczeństwo tolerujące fizyczne zastraszanie niektórych osób przez grupy innych, jako sposób rozstrzygania sporów tracie swe moralne prawo do istnienia (…)”. Prześladowana rodzina uciekła na Krym pod skrzydła Białej Armii, a po jej klęsce i wycofaniu, powróciła do Petersburga.

W wieku szesnastu lat rozpoczyna studia uniwersyteckie wybierając historię i filozofię, która miała na „celu osiągnięcia obiektywnej definicji mych wartości. Przekonałam się, że o ile pierwszej (historii – przyp. aut.) muszę się uczyć, drugą muszę stworzyć sama”. W międzyczasie została relegowana za „burżuazyjne pochodzenie”, lecz w wyniku protestów naukowców powróciła na studia i ukończyła je w 1924 r. Następnie zaczęła studiować scenopisarstwo, a jej pierwszą opublikowaną pracą był esej o polskiej aktorce Poli Negri. Z uniwersytetu oprócz dyplomu wyniosła dodatkowo sceptycyzm do środowiska naukowego, który cechował także jej dalsze życie. Według Rand, bo już wtedy podjęła decyzje o pisaniu pod pseudonimem, akademicy, to ideolodzy i oportuniści. „Oczywiście są wyjątki; istnieją kompetentni wykładowcy, znakomite umysły i racjonalnie myślący członkowie grona profesorskiego, ale pochłania ich szalejący główny nurt irracjonalności”.

http://en.wikipedia.org/wiki/File:Ayn_Rand1.jpg
http://en.wikipedia.org/wiki/File:Ayn_Rand1.jpg

W wieku dwudziestu lat uśmiechnął się do niej los. Dostała zezwolenie na odwiedzenie rodziny w Stanach Zjednoczonych. Do Nowego Jorku dotarła w lutym 1926 r. Po krótkim pobycie w Chicago, gdzie jej rodzina prowadziła kino, postanowiła najpewniej pod wpływem obejrzanych filmów, rozpocząć karierę scenopisarską w Hollywood. Pierwsze lata w fabryce snów były typowe dla tego okresu. Ayn chwyta się dorywczych prac, aby mieć jakiekolwiek środki na utrzymanie. Pierwsze sukcesy przychodzą w latach trzydziestych. Jej scenariusz Red Pawn” zostaje zakupiony przez Universal Studio, sztuka „The Night of January 16th” jest wystawiana na Broadwayu, a w 1936 i 1938 r. wydane zostają jej pierwsze powieści „We the living” i „Hymn”, które w późniejszym okresie osiągnęły ponad trzymilionowe nakłady. Prawdziwy sukces nadchodzi w 1943.r wraz z powieścią „Źródło”. Praca nad tym dziełem zajęła Rand kilka lat życia, a maszynopis odrzuciło kilku wydawców, po publikacji jednak książka stała się prawdziwym bestsellerem. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że „Źródło” miało być tylko wprawką do napisania kolejnej najbardziej znanej powieści Rand.

„Atlas zbuntowany” zawdzięcza swój tytuł mężowi autorki Francowi O’Connorowi, sama Rand chciała dać jej tytuł „Strajk”.  Powieść to połączenie science-fiction, thrillera i romansu. Historia dzieje się w alternatywnej rzeczywistości w Stanach Zjednoczonych niszczonych przez kolektywizację i socjalizm. Grupa ludzi, wybitnych jednostek, za namową tajemniczego Johna Galta postanawia ogłosić „swoisty” strajk i wycofać się z życia gospodarczego kraju, co powoduje „zatrzymanie silnika świata”, który napędzał rozwój. „Atlas” odniósł niebywały sukces i według danych Biblioteki Kongresu jest najlepiej sprzedającą się książką po Biblii.

Opisać

Sukces i przesłanie „Źródła” a zwłaszcza „Atlasa Zbuntowanego” doprowadził do powstania swoistej mody na Rand i stworzył grono jej fanatycznych wyznawców. Autorka, zgodnie ze swoimi wcześniejszymi zamierzeniami dążyła do stworzenia własnej filozofii, która ostatecznie otrzymała nazwę „obiektywizmu”, a u złośliwych, odmawiających autorce oryginalności „randyzmu”.

W skrócie filozofia Rand opierała się na odrzuceniu mistycyzmu, czyli losu, przeznaczenia, istot nadprzyrodzonych w tym Boga a promowała rozum i siłę własnej woli i przedsiębiorczości. Rand sprzeciwiała się altruizmowi, gdyż w naturze człowieka jest dbanie o własny interes, który gwarantuje mu przeżycie. Nie miała wątpliwości, że jej idee są w mniejszości, a wokół panuje kultura „zachcianek”, altruizmu i socjalizmu. Pomimo, że filozofia obiektywizmu jest filozofią walczącą, sama Rand pisała, że „gdy atakowany jest rozum, zdrowy rozsądek nie wystarcza” i „niekwestionowane absurdy dnia dzisiejszego jutro staną się akceptowanymi sloganami”.  Dlaego też, człowiek – według tej filozofii – powinien sam zadbać o swój rozwój, zwłaszcza intelektualny i nie poddawać się masowym modom.

Ta walka o niezależność zaczyna się już na poziomie przedszkola; „umysłowego karła należy zacząć tworzyć, gdy jeszcze jest mały”. (…) dziecko jest umieszczane przez (…) przedszkole w gromadzie dzieciaków tak samo bezradnych i nieświadomych jak ono samo. (…) Dziecko chce się uczyć, a słyszy, że ma się bawić (…), mówi mu się, że ma robić to, na co ma ochotę. Małe dziecko nie jest zbyt ciekawe rówieśników (…), maluchy preferują towarzystwo starszych dzieci lub dorosłych. (…) Dziecko musi osiągnąć pewien stopień rozwoju, poczucie swojej tożsamości, zanim będzie się mogło cieszyć towarzystwem równych sobie”. Tymczasem mały człowiek miast rozwijać swój charakter i umysł ma się dostosować „Dostosować, do czego?” pyta Ayn Rand i odpowiada „Do okrucieństwa, do niesprawiedliwości, do ślepoty, do głupoty, do pretensjonalności, do ofuknięć, (…) do narzucanych objawów miłości, a przede wszystkim do przytłaczającej, dominującej obecności kaprysu rządzącego wszystkim”. „Trzylatek wydany na pastwę gromady rówieśników jest w gorszej sytuacji niż lis osaczony przez psy. Ten przynajmniej może się starać uciec, a od trzylatka oczekuje się, że będzie próbował ugłaskać psy i zabiegał o ich miłość(…)”.

Tak wychowany człowiek, zbudowany wyłącznie z oczekiwań i kaprysów, z przekonaniem, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zajmie się jego problemami i je rozwiąże – matka, przedszkolanka, nauczyciel, psycholog, państwo – trafia na studia. Tam z kolei wpada w schemat studenta, „który jest zbyt inteligentny, by nie zauważyć logicznych konsekwencji teorii, których go uczono, ale nie dość inteligentny, by te teorie przemyśleć i odrzucić”. A po studiach młody człowiek narażony jest na nieudane próby przebicia się przez „szklany sufit” stworzony przez zawodowe monopole. „Przyznać zawodowy monopol jakiejkolwiek grupie to poświęcić ludzkie zdolności i zatrzymać wszelki postęp(…)” – twierdziła Rand, dodając, że „socjalizm cechowy to rządy przeciętności, dla przeciętności i przez przeciętność”. Te bariery są nie do przebicia. Zbudowany system kolektywistyczny, wpływający na człowieka od wczesnego dzieciństwa do wieku średniego i niszcząc jego samodzielność, powoduje, że „(…) niekompetentni mogą przejąć fabryki, ignoranci mogą przejąć uniwersytety, troglodyci (…) laboratoria badawcze, a w społeczeństwie zapanuje siła zachcianek i pięści”. Filozoficzne założenia obiektywizmu, doprowadziły Rand do wniosku, że tylko kapitalizm jest odpowiedzią na próbę zniewolenia jednostek i całych społeczeństw, gdyż „żaden ustrój polityczno-ekonomiczny w dziejach nie wykazał tak wymownie wartości ani nie przyniósł ludzkości tyle korzyści”. Nadzieją mieli być ludzie młodzi, bądź młodzi duchem, nieskażeni systemem i gotowi do buntu.

Działać

Naturalną konsekwencją jej pasji literackich i filozoficznych była aktywność polityczna. Po przeprowadzce z Los Angeles do Nowego Jorku, we własnym mieszkaniu utworzyła salon polityczny. Do największych jej wyznawców i uczestników tej grupy, a jednocześnie obecnie najbardziej znanym jest Alan Greenspan, szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej. Rand zaangażowała się w serię wykładów w największych i najlepszych uniwersytetach promując swoją ideę i poszerzając grono wyznawców.

Jeszcze w Hollywood zaangażowała się w wiele inicjatyw antykomunistycznych, w tym przede wszystkim w Stowarzyszenie Pisarzy Amerykańskich i Sojuszu Filmowców dla Obrony Amerykańskich Ideałów. Występowała, jako świadek do spraw przemysłu filmowego przez kongresową komisją do spraw badania działalności antyamerykańskiej. W Nowym Jorku, aktywnie uczestniczyła w nieudanych republikańskich kampaniach prezydenckich 1940 i 1964 r. Z czasem stała się też ikoną walki z poprawnością polityczną. Ostro wypowiadał się na tematy zwiększenia przywilejów dla homoseksualistów czy konfliktu arabsko-izraelskiego, nazywając tych pierwszych dzikusami. Jednak jej eseje szczególnie mocno pomogły w walce z lewicowym obłędem lat sześćdziesiątych. W jednym z nich pisała:  „Hipisi są zdesperowanym stadem szukającym dla siebie pana, gotowym oddać się każdemu (…), kto powie im, jak żyć, nie wymagając wysiłku myślenia. (…) są żywym dowodem tego, co znaczy porzucić rozum i polegać jedynie na swych pierwotnych instynktach, intuicjach i zachciankach. Posługując się takimi narzędziami, nie mogą pojąć nawet tego, czego potrzeba do zaspokojenia ich pragnień(…).

Od drugiej połowy lat siedemdziesiątych powoli wycofywała się z działalności publicznej i pisarstwa. Postępował nowotwór płuc, związany z nałogiem tytoniowym. Ayn Rand zmarła w trzy lata po swoim mężu 6 marca 1982 r. Pozostawiła po sobie pięć powieści, siedem książek fachowych i dziesiątki tysięcy zwolenników jej teorii filozoficznych. Idea, którą „wszczepiła” swoim zwolennikom trwa, lecz świat, stacza się coraz bardziej w kierunku pesymistycznej przyszłości rodem z „Atlasa zbuntowanego”, więc być może warto ponownie sięgnąć do „Źródła” w przenośni i dosłownie.

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z książek A. Rand wydanych  przez wydawnictwo Zysk i ska; Atlas zbuntowany, Cnota egoizmu, Kapitalizm. Nieznany ideał, Powrót człowieka pierwotnego.

PROWINCJONALIZM INTELEKTUALNY :)

Liczni nasi intelektualiści, czy też raczej aspiranc, są prowincjonalni. Emocjonują się tym, co na naszym polskim podwórku, ale bez zachowania – wynikającego z wiedzy – intelektualnego dystansu. Spojrzenie poza granice kraju, która pozwoliło by może przyjrzeć się budzącemu emocje zjawisku w porównawczej perspektywie wydaje się często przekraczać ich intelektualne możliwości.

http://www.flickr.com/photos/mminta/4418708843/sizes/m/in/photostream/
by malgosia minta

Tu jest ta okropna Polska, a częściej – wśród lewactwa i prawactwa – także ten okropny polski kapitalizm, a „gdzieś tam” jest wymarzona utopia, taka lub inna, którą bije się nas po głowie, porównując realny kraj z fikcją. A że są jakieś kraje, z którymi można by tę Polskę i jej transformację kapitalistyczną  n a p r a w d ę  porównać oraz wyciągnąć sensowne wnioski, a nie tylko rzucać ideologiczne hasła, to i co z tego? Nie chodzi o to, by coś zrozumieć, tylko żeby dać wyraz swojej niechęci.

Tak np. postąpił lewicowy utopista-dziennikarz Edwin Bendyk, który popełnił książkę o zbuntowanych internautach („Bunt sieci”) gdzie opisał obecne pokolenie młodych jako „największą klęskę ideologii wolnego rynku i polskiego realnego kapitalizmu”. Nic nowego u Bendyka. Co pewien czas wyciąga ze współczesnego lamusa jakichś mądrali, którzy np. wychwalają Kubę i krytykują kraje rzeczywistego sukcesu. Nic to nowego także i u dziennikarza, na którego można liczyć jak na Macierewicza, że powie coś bzdurnego (tyle że z innej parafii). Z książki Bendyka ów dziennikarz, red. Leszczyński, zrobił (kolejny) akt oskarżenia polskiej transformacji.

Czy nie można by jednak przymusić naszych intelektualnych prowincjuszy do pewnych rygorów analitycznych? W książce modnie wyrzeka się na niski poziom polskich studiów. Po pierwsze, przypominam, że średni poziom 10% maturzystów    m u s i  b y ć  wyższy niż średni poziom 50-60% maturzystów (a taki procent młodzieży wybiera się obecnie na studia).

Ale to tylko lenistwo umysłowe; jeszcze nie prowincjonalizm. Natomiast już jest prowincjonalizmem to, że owi krytycy nie dostrzegają, iż w całym świecie zachodnim od lat 70. XXw. zachodzą zmiany charakteru studiów wyższych. Studia z dobra inwestycyjnego, stały się dobrem konsumpcyjnym. Większość nie chce studiować kierunków trudnych, ale dających niemal pewność otrzymania dobrze płatnej pracy. Studiowanie coraz bardziej samo w sobie ma być przyjemnością; znacznie ciekawiej dyskutuje się o polityce zagranicznej USA niż o wytrzymałości materiałów. Dlatego (jak i inni!) produkujemy tylu bezrobotnych, bo np. po studiach z zakresu stosunków międzynarodowych jeden na tysiąc dostanie później pracę w dyplomacji…

Poza tym nasi lewacy (prawacy też zresztą!) nie tylko nie znają świata i nie umieją odnieść polskiej rzeczywistości do światowych trendów, ale nawet nie umieją sięgać do faktów. Red. Leszczyński z „Wyborczej” aż trzęsie się z oburzenia w swej recenzji z książki Bendyka, że 27,7% młodych Polaków jest bez pracy, powołując się na Eurostat. W 2010r. Polska miała ów wskaźnik na poziomie 23,7% (a nie 27,7%; tyle miała Portugalia). Nie czepiałbym się zwykłego gapiostwa, gdyby nie znacznie cięższy grzech niezdolności myślenia porównawczego, czyli właśnie ów prowincjonalizm. Bo pierwszy odruch analityka byłby: porównać Polskę z innymi. Otóż średnia dla 27. krajów UE wyniosła w 2010r. 21,1%, a więc niewiele mniej niż w Polsce! Za Polską znalazło się wiele krajów o wyższym od nas poziomie rozwoju gospodarczego, jak Irlandia, Włochy, czy Szwecja, a inny raj socjalny w stanie rozkładu, Francja, miał wskaźnik prawie taki jak my (23,6%).

Tak więc, nie widać ani wiedzy o świecie, ani zdolności (chęci?) porównawczego wykorzystania nawet łatwo dostępnych danych. A na to wszystko nakłada się ekonomiczna ignorancja. Wyniosłe ględzenie o „śmieciowych umowach” nie zmienia oczywistych korzyści elastycznych umów. Po pierwsze – znów porównawczo – w krajach zachodnich o większej różnorodności umów o pracę poziom bezrobocia jest na ogół wyraźnie niższy (nie tylko wśród młodych). A po drugie, można by było porównać sytuację na rynku pracy w Polsce po poprzednim spowolnieniu (2001-02) i po ostatnim (2009). W dużej mierze dzięki tej różnorodności umów w najnowszym okresie spadek zatrudnienia był mniejszy, a późniejszy wzrost – znacznie szybszy. Poza tym, badania wykazują, że ci, którzy akceptują inne rozwiązania niż pełny etat, trzy razy częściej dostają ów etat. Śmiecie, jak widać są raczej w głowach niż w umowach…

Jaki kapitalizm po kryzysie? :)

Leszek Jażdżewski: Największy od przeszło 30 lat kryzys gospodarczy zdaje się być już za nami. Przykład Grecji pokazuje jednak, że powrót do równowagi nie będzie ani prosty, ani łatwy. Gospodarki niemal wszystkich rozwiniętych krajów świata uginają się pod ciężarem zaciągniętych długów. Dług publiczny USA sięgnął 12 bilionów dolarów (90% budżetu) i nadal rośnie. Niall Ferguson ostrzega i przywołuje przypadki z przeszłości światowych mocarstw, których upadek był nagły i niezapowiedziany – w momencie, w którym małe zachwianie wystarczyło, żeby rozziew między zobowiązaniami a zasobami doprowadził do katastrofy. Temat kryzysu, analizowany szeroko przez media i ekonomistów na całym świecie, stał się tematem do poważnej debaty nad kształtem świata i gospodarki.

Słowo kryzys odmieniano przez ostatnie dwa lata przez wszystkie przypadki, wydano setki miliardów dolarów, państwo znacząco zwiększyło swój udział w gospodarce kosztem ogromnego długu publicznego. Chciwi bankierzy spotkali się z powszechnym potępieniem. Nie widać jednak, żeby cała ta retoryka oraz doraźne państwowe interwencje przyniosły zmianę paradygmatu tak, jak zmieniły go kryzysy lat 30. i 70. – a może to tylko złudzenie wynikające z braku czasowego dystansu? Czy po erze New Dealu, FDR i Keynesa, Reaganomics i Friedmana wkraczamy w nową erę, np. erę Obamy i Krugmana?

Jacek Żakowski: Nie ma żadnego nowego projektu, ale stary także stracił na znaczeniu. Publicznie nikt nie wygłosił tezy o formowaniu się nowego paradygmatu, ale przełom intelektualny jest za nami. Dwie przesłanki zostały zdezawuowane intelektualnie oraz przez rzeczywistość: pierwsza to ta, że rynki się same regulują, druga to przesłanka o racjonalnych oczekiwaniach regulujących rynek. Trudno dziś utrzymywać, iż regulacja państwowa nie jest potrzebna i trzeba ją powstrzymywać. Establishment, który w przeciągu ćwierćwiecza się uformował i wykształcił setki tysięcy swoich ekonomistów nie będzie odrzucał wykształconej przez siebie teorii o samoregulacji rynku tylko dlatego, że się nie sprawdziła.

Ekonomia jako nauka społeczna o konotacjach politycznych, gdzie gry interesów mają znaczenie, reprezentuje wyraziste grupy interesu. Trudno się przebić z racjonalnymi poglądami i trudno w otwarty sposób promować coś, co jest kwestionowane przez ekonomistów. Pozbyliśmy się ekonomicznego wariantu żółtaczki typu C. Rzeczywistość, przed którą stajemy, jest trudna i złożona, nie ma prostych uniwersalnych reguł, aktualnych dla wszystkich. Mamy do czynienia z małymi krokami, analizą, precyzyjnymi narzędziami. Nie siekierą, lecz laserem, choć siekierą jest oczywiście łatwiej. Ciągle chcemy wierzyć, że there is no althernative, a naprawdę są tysiące różnych dróg, którymi trzeba iść.

Jan Winiecki: Ja bym powiedział inaczej. Krytyków kapitalizmu było i jest na pęczki z a w s z e. Stają się tylko głośniejsi wtedy, kiedy pojawiają się problemy, na przykład w poprzedniej fali kryzysu, na przełomie lat 60. i 70. Ale to nie kapitalizm jest winien temu, co się stało. Były trzy źródła amerykańskiego kryzysu, który rozprzestrzenił się na świat.

Po pierwsze, polityka Greenspana, który – składając samokrytykę – zapomina, że nie był prezesem banku prywatnego, tylko banku centralnego państwa i to jego polityka, a nie działania bankierów, rozchybotały gospodarkę (banki reagowały na działania polityki). Bank centralny interweniował bowiem tylko wtedy, kiedy gospodarka spowalniała, ale nigdy wtedy, kiedy ostro przyspieszała (wnioski nasuwały się więc same!). Po drugie, kryzysogenna była presja polityki socjalnej pod hasłem „dostępności mieszkań” na rynki finansowe. Stały nacisk na obniżanie standardów kredytowych wobec mniej zarabiających (bądź w c a l e nie zarabiających!) spowodował erozję standardów w udzielaniu kredytów hipotecznych. W ten sposób standard europejski i amerykański, rozprzestrzeniony w okresie 100-150 lat (20% przedpłaty, 80% kredytów na okres 20-30 lat), stał się wyjątkiem, a nie regułą. W 2006 roku, tuż przed rozpoczęciem kryzysu, tylko 1/3 kredytów amerykańskich spełniała owe standardy. Swoje dorzucali do psucia standardów politycy stanowi. W wielu stanach wprowadzono zasadę no recourse. Oznaczała ona możliwość pozbycia się wszelkich zobowiązań przez kredytobiorcę poprzez oddanie kluczy do domu bankowi. Obniżyło te jeszcze bardziej poziom samodyscypliny kredytobiorców.

Mówi się też, że winę ponoszą agencje ratingowe. Tylko według źle pomyślanej regulacji z 1976 roku mała grupa tych agencji stała się faktycznymi monopolistami w dokonywaniu ocen wiarygodności. Pamiętajmy, że już Adam Smith pisał, że spirit of a monopolist is narrow, lazy, and mean. Zresztą powyższa szkodliwa regulacja to tylko element trzeciego obszaru odpowiedzialności państwa za kryzys. Liczni analitycy wskazują na całą serię cząstkowych regulacji rynków finansowych, które silnie oddziałały na strukturę aktywów banków komercyjnych, zamiast czynić ją bardziej bezpieczną.

Amatorzy majsterkowania przy systemie regulacji nie wyciągnęli z tego żadnych wniosków. Ci, którzy doprowadzili gospodarkę amerykańską i światową do kryzysu będą nam teraz znowu urządzać świat według swoich – amatorskich i podejmowanych z myślą o przypodchlebianiu się wyborcom – wyobrażeń.

Krzysztof Rybiński: Około 1350 roku w okolicach portu Nanjing zaczęto sadzić drzewa, ponieważ cesarz chiński planował za 50 lat wysłać flotę chińską na dalekie morza. W ciągu kilkunastu podroży i na prawie sto lat przez Kolumberm generał Zheng zwiedził połowę świata, budował relacje, starał się poznać inne kultury, zatrudniał tłumaczy, wymagał tylko tego, aby inne narody poddały się i uznały władzę cesarza. Przez ponad 100 lat nigdzie na świecie nie było takiego rozwoju technologii i myślenia strategicznego jak w Chinach. Dopiero potem centrum świata przeniosło się do Europy (Wenecja, Genua, Amsterdam, Londyn), a następnie do USA (Boston, Nowy Jork). Dziś mamy dobę Internetu, i centrum świata przeniosło się dalej na Zachód, do Kalifornii, która gdyby była krajem, byłaby szóstym największym.

Historia, zatoczyła koło. Po 700 latach znów lądujemy w Azji. Za jakiś czas pępek świata, centrum polityczne, kulturalne, gospodarcze i centrum światowych innowacji ponownie znajdzie się w Azji. Nie należy rozpatrywać tego, co się dzieje jako nowy porządek, raczej jako powrót starego porządku.

Zmienia się również teoria i praktyka ekonomii. Międzynarodowy Fundusz Walutowy w czasach kryzysu azjatyckiego rekomendował pełną liberalizację, podniesienie stóp procentowych, aby ustabilizować kurs walutowy i przyspieszenie prywatyzacji, dziś rekomenduje odwrotne rozwiązania. Nie ma uniwersalnych prawd i odpowiedzi. Z jednej strony mamy powtórzenie się historii i przesunięcie się centrum do Azji, z drugiej strony mamy wyjątkową słabość ekonomii, jako dziedziny wiedzy, która nie jest w stanie na dłużej niż 10 lat wymyślać trwałego pomysłu na rzeczywistość. Nie sądzę, żeby w tej sytuacji powstało coś nowego. Martwi mnie klepanie się decydentów po plecach i powtarzanie w kółko tych samych pomysłów, jak naprawić świat po kryzysie. Do kryzysu doprowadziło świat kilka potężnych instytucji finansowych, które obecnie jeszcze bardziej rosną w siłę

Henryka Bochniarz: Był taki film o maklerze z Londynu A good year. Obejrzałam go kilka lat temu z grupą młodych bankierów, dla których oczywiste było, iż można w jeden dzień, chodząc na skróty, zarobić milion dolarów. Teraz, jak się okazało, recepcja jest zupełnie inna. Chciwość, bezkarność, które spowodowały, że ten kryzys przyjął tak ostry wymiar, nie są akceptowane. To główne nauki płynące z tej sytuacji. Musimy brać pod uwagę zachowania człowieka i je racjonalizować. Bez sprawnego państwa nie będzie sprawnego rynku.

Patrzę na kryzys z dużym optymizmem, który wynika z moich doświadczeń jako przedsiębiorcy, kogoś, kto powołał firmę w 1990 roku. Takich kryzysów miałam okazję zaliczyć kilka i każdy z nich przynosił coś dobrego, zmuszał do weryfikacji swojej strategii, myślenia i zachowania. Nie odnajdziemy żadnego fantastycznego instrumentu, który rozwiąże wszystkie problemy, ale będziemy w stanie wyznaczyć sobie nowe zadania. Jeżeli tylko tak się stanie, świat będzie lepszy. Powinniśmy bacznie obserwować udział poszczególnych graczy w gospodarce i patrzeć na obie strony boiska, a nie tylko na to, że trzeba radykalnie ograniczyć zarobki pazernych bankierów. Zwalanie na nich całej winy bardzo upraszcza widzenie tego, co się stało. Winę ponoszą politycy, którzy w 1999 roku zmienili w Stanach Zjednoczonych regulacje kredytowe.

W Polsce wolność gospodarcza była w 1990, 1991 roku. Wtedy rzeczywiście firmę zakładało się w pięć minut. Potem nałożyliśmy kolejne regulacje, które blokowały tę wolność, nie zwiększając przy tym efektywności rynku. Jeśli będziemy cały czas twierdzić, że jesteśmy zieloną wyspą i nic poza tym, ta zielona wyspa stanie się czerwona. Powinniśmy zacząć o tym rozmawiać. Jeżeli coś działa, to działa w małych strukturach: na płaszczyźnie przedsiębiorców i organizacji pozarządowych. Niestety, mamy bardzo słabą administrację i oddanie jej większej władzy będzie przekreśleniem tego, co przez 20 lat udało nam się osiągnąć i z czego możemy być dumni. Powinniśmy czerpać z własnego doświadczenia, a nie oglądać się na działania innych. Kluczem do sukcesu jest dyskusja. Mniej ideologii, więcej praktyki.

Szymon Gutkowski: Mogę potwierdzić, iż największe obecnie firmy z różnych branż na rynku były zakładane właśnie na początku lat 90. i te kilka lat daje im dużą przewagę. Wyjątkiem są firmy internetowe. Każda ingerencja państwa odbija się na przedsiębiorcach. Efekt zielonej wyspy pojawił się w bardzo dobrym momencie. 20 lat po przemianach i reformach pozwala nam poczuć się dużo lepiej. Dotąd polskie sukcesy pojawiały się jak rodzynki, a nagle w najważniejszej dla europejskiej gospodarki klasyfikacji jesteśmy liderem, zieloną wyspą w czerwonym morzu recesji. Może mieć to duży wpływ na poczucie własnej wartości wśród Polaków. Ważne jest to, że o tym fakcie rozmawiają też zwykli ludzie. Myślę, że jako społeczeństwo mamy szansę być dumni z Polski, a zielono-czerwona mapa stała się przez moment nowym symbolem narodowym. Trzeba jednak zrobić wszystko, aby utrzymać tempo rozwoju gospodarczego. Wizerunek Polski „gospodarnej” budowany jest również przez polskich menedżerów – wielu z nich ma mocną pozycje w globalnych firmach. Zatem nie tylko mamy Chopina., o którym trudno nie wspomnieć w tym roku. Myśląc o Chopinie i o przyszłości warto zauważyć że w swojej muzyce oddał również chińską duszę i wrażliwość – dziś większość pośród wybitnych chopinistów stanowią właśnie Chińczycy. Jeśli Chińczycy 50 lat przed planowaniem podróży sadzili las, to my powinniśmy zacząć uczyć się chińskiego i chińskiej kultury. Nam się to już nie przyda, ale naszym dzieciom tak.

Ludwik Sobolewski: Wczoraj byłem w sejmie, czyli w świątyni demokracji jako idei organizacji społeczeństwa. Bardzo niedoskonałej, ale nie mamy lepszej, która byłaby dostępna, podobnie jest z kapitalizmem. Kapitalizm w wydaniu największych banków działających na rynkach finansowych pokazał, że ma w siebie wbudowany element autodestrukcji. Najłatwiej jest powiedzieć, że winna jest instytucja finansowa. Instytucja finansowa nie jest osobowa, składa się z akcjonariuszy. Kapitalizm, który opiera się na istnieniu interesariuszy chcących mieć zysk, jest mechanizmem autodestrukcji pokazującym, iż jest to zjawisko niedoskonałe, a rola państwa jest niezbędna jako regulatora i niesie za sobą odpowiedzialność za jakość tej regulacji.

Ekonomia nie jest tylko zjawiskiem, z którego wykształci się jakaś nauka. Jest nauką, która już istnieje i opiera się na formule „moim zdaniem”. Nie można wypowiadać się o zjawiskach ekonomicznych jakby mówiło się o zjawiskach przyrodniczych. Pozwalamy ekonomistom używać języka, który sprawia, iż postrzegamy ich jako reprezentantów jakiejś niezwykłej dziedziny przyrodniczej. A to jest nauka o człowieku, o społeczeństwie. O społeczeństwie także w kryzysie, lecz nie tylko w sferze wymiany dóbr, ale także w nastawieniu psychicznym. Giełda nie jest tylko niewidzialną ręką rynku, to konglomerat emocji, który może wpływać na indywidualne zachowanie, a także na zachowaniem zbiorowości. Należy zastanowić się, czym jest dla nas ekonomia i czym jest dla nas kapitalizm.

L.J.: Czy kryzys podkopuje teorię racjonalnego wyboru lansowaną przez następców Miltona Friedmana? Czy pokazał, że człowiekiem, zgodnie ze sformułowaniem Keynesa rozwiniętym w książce Akerlofa i Shillera, kierują animal spirits – zwierzęce instynkty?

J.W.: Istnieje szkoła filozofii nauki założona przez Tomasa Kuhna, Michaela Polanyi’ego i von Hayeka, która m.in. dzieliła wiedzę na komunikowalną i niekomunikowalną. Pierwszą można skodyfikować i przekazać drugiemu, druga wynika z doświadczenia indywidualnego oraz ze środowiska, w którym tę wiedzę się nabywa. Hayek nazywał ją „wiedzą czasu i miejsca”. Wiele decyzji nie tylko w świecie nauki, ale także w świecie biznesu, jest podejmowanych właśnie w ten sposób – ludzie wiedzą, dlaczego trzeba coś zrobić tak, a nie inaczej, choć nie do końca potrafią powiedzieć, dlaczego akurat tak.

Działa także prawo niezamierzonych, często nieprzewidywalnych, konsekwencji. Niekiedy te konsekwencje mają wydźwięk pozytywny. Np. amerykańska regulacja finansowa z 1963 roku, wymagająca zgody władz na transfer kapitału amerykańskich korporacji za granicę, doprowadziła do powstania ogromnego rynku eurodolarowego, którego skala obrotów przewyższyła skalę udzielanych kredytów w największym wówczas centrum finansowym świata, czyli w Nowym Jorku.

Pamiętajmy jednak, że niezamierzone konsekwencje działań władz znacznie częściej są negatywne. Dlatego liberalni ekonomiści przestrzegają przed – jak to Hayek nazywał – „grzechem konstruktywizmu”. Próbując regulować cokolwiek, pamiętajmy, że porównania systemów realnie istniejących z konstruktami intelektualnymi są błędne metodologicznie. Te ostatnie bowiem znamy tylko z prezentacji efektów zamierzonych, natomiast nic nie wiemy o efektach n i e z a m i e r z o n y c h.

L.J.: Czy warto rozpędzać ten wózek, czyli model obecnej konsumpcji na kredyt? A może lepiej w ogóle do tego wózka nie wsiadać?

J.Ż.: Uważam, że nie jesteśmy stanie przewidzieć dokładnie, który wózek hamować i w którym momencie. Cały urok kapitalizmu polega na tym, że on pędzi, ale nie powinien pędzić na oślep. Za wroga kapitalizmu ciągle uznaje się państwo, które nie jest wielkim wrogiem wolności ludzkiej. Największym wrogiem kapitalizmu jest dziś lewiatan korporacji bezosobowy twór, który wyżera rynek. Pan profesor wspomniał o firmach ratingowych i o wykreowanych gigantycznych monopolach. Jak się popatrzy na rynek, tam poziom koncentracji jest szalenie niebezpieczny. Model kapitalizmu funkcjonujący w Polsce wygląda następująco: zbudować firmę i sprzedać ją korporacji. Ludzie są świadomi, że możliwość rozwoju kończy się na pewnym pułapie, w momencie zderzenia z jakimś kolosem. Z nim się nie wygra, należy więc sprzedać firmę innej, która dominuje na rynku. Niekontrolowany wzrost kolosów o umiarkowanej efektywności to bardzo niebezpieczne zjawisko, jeśli im się bowiem kompletnie nie powiedzie, to trzeba je utrzymać. Dziś ten, kto udaje, że broni kapitalizmu przed państwem, ten oddaje go na pastwę monopoli. Kapitaliści muszą uwierzyć, że państwo broni ich wolności i muszą wrócić do czytania Adama Smitha – największego krytyka tych niefunkcjonalnych konstrukcji ekonomicznych, które są potrzebne do wielu przedsięwzięć, ale jeżeli nie podlegają kontroli, to niszczą wszystko dookoła. Przestańmy się bać państwa.

Wracając do Adama Smitha, który stawiał tezę: wolność i wymiar sprawiedliwości są źródłem bogactwa. Bez wymiaru sprawiedliwości i skuteczności państwa w ściganiu i rozstrzyganiu sporów cywilnych, żaden rynek nie będzie dobrze działać. Także w Stanach problemy z sądami są źródłem bardzo poważnych problemów gospodarczych. Trzeba odzyskać wiarę w to, że dobre państwo, niekomunistyczne ani niefaszystowskie, musi być gwarantem funkcjonowania rynku i nie musi być jego największym zagrożeniem, wręcz przeciwnie – może być największym obrońcą. Brak wiary w to przeświadczenie może być źródlem kryzysu.

L.J.: Czy bezprecedensowa skala pomocy publicznej może prowadzić do negatywnych konsekwencji?

K.R.: W raporcie OECD, który wczoraj był prezentowany o Polsce, jest wykres, który porównuje wydajność pracy w różnych branżach na przestrzeni ostatnich 10 lat. Zmierzono także wydajność pracy administracji publicznej, która spadła o połowę. Wydajność pracy administracji spada w czasie, kiedy telewizory produkuje się efektywniej i kosztują one kilka razy mniej. Niedawno udział wydatków publicznych w PKB wynosił 42%. W 2010 roku będzie to 48% wydatków publicznych w PKB. W żadnym kraju nie ma tak mało wydajnej administracji publicznej, która się rozrasta i kosztuje coraz więcej. Ze wszystkich krajów OECD państwo polskie najbardziej kontroluje obieg gospodarczy. Polska jest państwem niewydajnym, kosztuje coraz więcej i coraz bardziej ingeruje w prowadzenie biznesu. To powinno się zmienić. Środkiem dyscyplinującym państwo jest kartka, którą wrzucamy do urny raz na cztery lata. Niestety, rządzący się tej dyscypliny boją. Na razie nie widać jaskółek zmiany tego stanu rzeczy, Ale pomimo tej słabości państwa i przeregulowania gospodarki Polska jest zieloną wyspą. Wyobraźmy sobie jak szybko byśmy się rozwijali gdyby zrobić reformy.

Marek Borowski:

Mamy różne rodzaje kapitalizmu, model europejski, anglosaski, skandynawski. Warto zobaczyć, jakie są różnice i który się najbardziej sprawdza. Jak kapitalizm i wolna gospodarka powinny funkcjonować? Muszą być przejrzyste, uczciwe, rynek musi działać na swoich zasadach. Kto powinien to regulować? Państwo, którego ingerencja jest potrzebna. Chodzi o uczciwość, nienaciąganie obywateli, o uprawnienia, które ma komisja nadzoru finansowego, z których skorzystała, podnosząc wymagania co do kredytów walutowych. Te uprawnienia są bardzo cenne i sporo nam pomogły. Potrzebne są działania państwa zmierzające do tego, aby rozbijać monopole i zmuszać je do przejrzystości, aby informacja o towarze i reklama były rzetelne i uczciwe. Kryzys, który mamy teraz, jest wynikiem nieprzestrzegania tych reguł głownie w USA, ale także w Europie. Sprawa płac i wynagrodzeń dla bankierów jest sprawą drugorzędną, chociaż denerwuje mnie, jeśli prezes niespecjalnie dużego banku zarabia kilka milionów złotych. Uważam, że to jest przesada.

L.S.: Tu, w świątyni kapitalizmu, uważamy, że państwo jest bardzo potrzebne. Państwo powinno wziąć odpowiedzialność za wprowadzanie rozwiązań prorozwojowych i bycie państwem produktywnym. Kryzys będzie zjawiskiem permanentnym. Lenin, gdyby pisał dziś swoje dzieło, zatytułowałby je Kryzys jako najwyższe stadium kapitalizmu.

J.Ż.: Kapitalizm to kwestia bezpieczeństwa i ryzyka. Gdyby bank chciał pożyczać pieniądze tylko tym, którzy na pewno je zwrócą, nigdy by na tym nie zarobił. Musi poruszać się na krawędzi ryzyka, jak każdy przedsiębiorca w kapitalizmie. Dobrym przykładem jest slalom narciarski: jeśli zawodnik chce dojechać do mety bezpiecznie, to zajmie 35. miejsce, a jeśli chce się znaleźć na podium, to musi zaryzykować poważny wypadek, czasem nawet śmiertelny. Taki jest kapitalizm i tego nie zmienimy. Jedynie relacje między ryzykiem a bezpieczeństwem mogą się zmieniać. W kryzysie mamy zagwarantowane większe bezpieczeństwo, mniejsze ryzyko.

Pytanie z sali: Ile czasu mamy na naprawienie kryzysu?

Krzysztof Rybiński: Mamy około 10 lat. W 2020 roku na emeryturę przejdzie liczne pokolenie poprzedniego wyżu demograficznego, wejdzie w życie droga polityka klimatyczna i stracimy dopalacz w postaci funduszy unijnych. Mamy tylko 10 lat, żeby dogonić Zachód pod względem poziomu życia.

J.Ż.: Świat i kapitalizm bardzo się zmieniły. Gdyby ktoś trzy lata temu analizował podobny temat, zaprosiłby Leszka Balcerowicza i to by wystarczyło. Dziś trzeba zaprosić 10 osób, każda z nich ma jakiś pogląd, każdy z nich jest niejasny. Ta fundamentalna, radykalna zmiana zaczęła się w Stanach i przyszła do Polski. Nie ma nic gorszego niż poczucie oczywistości. Jeśli wszyscy mówią to samo, to znaczy, że wszyscy się mylą. Ta zmiana już doprowadziła do upadku mitu Ameryki, nie jako mocarstwa, bo mocarstwem ona zawsze będzie, tylko jako wzorca do naśladowania. Kilka lat temu wskazywano amerykański system zdrowia jako wzorzec dla Polski. Dziś nie ma już takiej kwestii. Mity pozostały i są bardzo groźne, na przykład mit zamiany szpitala w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, bo tego rodzaju spółki nie mogą zadłużać. A tymczasem ogromna ilość spółek państwowych z ograniczoną odpowiedzialnością zadłuża się śmiertelnie i pada na naszych oczach. Ile mamy czasu? Albo go w ogóle nie mamy, albo się zajmiemy demografią i odzyskamy minimalny poziom równowagi. Nie myślmy, że za 20 lat przyjdzie rocznik, na konto którego możemy się zadłużać. Dziś zadłużamy się na konto pustki. H.B.: W badaniach widać, jak zmieniły się kryteria działania firm. Spadło znaczenie dochodów, wzrosły wartości niematerialne, takie jak przejrzystość, dbanie o pracownika. Są w Europie kraje, które pędzą dalej, przesunęła się jednak meta. Kwestia demografii jest szalenie istotna, a tu mamy mało przykładów na efektywność państwa. Jeżeli ktoś myśli, że becikowym można zniwelować problem demografii, to jest to wydawanie pieniędzy wszystkich podatników w błoto. Mamy przykłady krajów, które świetnie potrafiły ten problem rozwiązać, oczywiście jest on odsunięty w czasie. Jeśli mówimy o państwie, to warto by było, aby słuchało ono innych uczestników tego rynku i lepiej się z nimi komunikowało. Kapitalizm tak, wypaczenia nie.

L.S.: Po kryzysie zmieniło się wiele w sferze debaty, komentowania i refleksji, czym jest kapitalizm. Socjalizm odwoływał się do głównego rejestru ludzkich cech: altruizm, instynkt społeczny, równość, przynależność do grupy, egalitaryzm; na tym zbudował coś społecznie negatywnego. Kapitalizm zaś odwołuje się do egoizmu, indywidualnego interesu, chęci odróżnienia się; na tej bazie produkuje szalenie dobre rzeczy, jak społeczna odpowiedzialność biznesu – z chęci zrobienia interesu robimy rzeczy społecznie użyteczne. W kapitalizmie nic nie może prawidłowo działać, jeśli nie jest oparte na koncepcji interesu, powinniśmy to zaakceptować i okiełznywać, jeśli sytuacja tego wymaga. To jest istota tego systemu i potwierdza jego realne funkcjonowanie. Mamy teraz moment refleksji, ale nie wiem, czy będzie on trwał długo.

Kto skacze na pochylony kapitalizm?… :)

Na pochyłe drzewo, jak wiadomo, skaczą kozy. A kto stara się wskoczyć na pochylony kapitalizm? Dodajmy: pochylony nie ze starości, lecz głównie od uderzeń, jakie otrzymał od polityki gospodarczej państw, a zwłaszcza polityki Stanów Zjednoczonych. Ale nieważny jest powód. Co z tego, że kapitalizm przeżywa perturbacje głównie z powodu ciężaru, jaki nałożyło na niego państwo. Ważne jest to, że można wreszcie ujawnić swoje prawdziwe doń uczucia. Dlaczego łatwiej uczynić to w kryzysie? Bo czy to rewolucyjne okrzyki, czy to moralizatorskie ględzenie wydają się przez to bardziej wiarygodne. Sugerują bowiem związek miedzy pomysłami krytyków a rzeczywistością.

Otóż krytyków kapitalizmu jest legion. Znajdą się więc tam i klasyczni przedstawiciele ancien regime’u, tacy jak hrabina Marion Doenhoff, która w 1989r. w przedziwnym łamańcu intelektualnym dowodziła, że klęska marksizmu nie oznacza triumfu kapitalizmu. Kapitalizm ma o do siebie, że o sukcesie nie decyduje odziedziczony tytuł i związana z tytułem pozycja społeczna. To właśnie dlatego arystokracja, będąca podstawą ancien regime’u, tak nienawidziła „plutokracji”, czyli tych, którzy sukces zawdzięczali sami sobie, a nie swoim przodkom.

Totalitaryzmy dzisiaj są słabsze niż w ubiegłym wieku. Ale zawsze mają szansę. Kiedy ogląda się zdjęcia demonstrantów w Londynie z okazji konferencji G20 z transparentami: „Zlikwidujcie pieniądze!„, to pierwszym odruchem rozsądnych skądinąd ludzi jest rozczulenie nad idealistycznym imbecylizmem demonstrującej młodzieży. Ale tylko niektórym spośród owych rozsądnych przyjdzie poważna refleksja, że przecież te pomysły mają nie tylko szlachetnych (acz niemądrych) antenatów, w rodzaju Platona, czy Tomasza Morusa, ale także tych, którzy owe imbecylizmy wprowadzali w życie.

Poczynając od Lenina, który wprowadzał w 1919 r. marksowskie imbecylizmy w postaci bezpieniężnej „produkcji dla zaspokojenia potrzeb, a nie dla zysku”. Ze znanym efektem. To znaczy mnie znanym, ale już nie dziesiątkom milionów Europejczyków i Amerykanów, że o „Trzecim Świecie” nie wspomnę. A konsekwencją tego była klęska głodu, śmierć milionów ludzi, przypadki kanibalizmu i inne horrory.

Ci wszyscy, także ów „lewak z prawakiem” (pp. Klata i Horubała), wspomniani przeze mnie w jednym z felietonów, którzy pragną „mitu” będącego „przesłaniem wielkiej rewolucji społecznej”, „nowej utopii wspólnoty” i innych imbecylizmów, torują drogę czerwonym, czarnym i (także) zielonym „izmom”. O potwornościach owych „izmów”, gdyby im się udało obalić kapitalizm i liberalną demokrację, czytałyby następne pokolenia w drugiej połowie XXI w.

Nie tylko skrajności się przyciągają. Obserwując zabiegi intelektualne obecnego papieża, widać wyraźnie, że i on ma wielką ochotę wskoczyć na pochylone drzewo kapitalizmu. Przyczyny są dość oczywiste. Jak arystokracja w XVIII w., tak i kościół katolicki mocno stracił ze swojej „przewodniej roli” w minionych stuleciach. No więc, mając sprzyjające, jak mu się zdaje, okoliczności dołącza do londyńskich demonstrantów z encykliką o chciwości jako źródle globalnego kryzysu finansowego. Podobnie na kryzysy we własnych szeregach reagują biskupi innych chrześcijańskich kościołów.

Kapitalizm ma wielu wrogów, źle mu życzących z różnych ideowych pozycji. Ale do tej pory radził sobie lepiej niż jego krytycy i należy mieć nadzieję, że sytuacja ta się nie zmieni także w przyszłości…

Polska na globalnej szachownicy :)

Los Polski jest ściśle związany z losem całego kontynentu. Może to brzmieć na pozór banalnie, ale dzisiaj i w bliskiej przyszłości zdanie to znaczy bez porównania więcej niż np. przed 100 czy nawet 50 laty. Wielkie problemy demograficzne, wyzwania rozwoju technologicznego i energetyki będą dotykać nas bezpośrednio i w coraz większym stopniu. Od tych zależności nie ma ucieczki.

Owe wyzwania nadchodzą z wielkiego świata i związane są z globalnymi przemianami. Taka perspektywa może paraliżować, cóż bowiem kraj rozmiarów Polski, z populacją stanowiącą mniej niż 0,6 proc. ludności Ziemi, może zaradzić na wielkie problemy całego świata? Jeśli tak ma rzekomo być, należałoby rzeczywiście zajmować się jedynie najbliższym otoczeniem, w nadziei, że światowe wstrząsy ominą jakoś nasze podwórko. Jest to nadzieja mało uzasadniona, jeśli do takich globalnych wstrząsów miałoby istotnie dojść.

Jesteśmy jednak przekonani, że z aktywną i otwartą postawą wobec świata Polska będzie dawała sobie radę o wiele lepiej. W 1989 r. nasz kraj odzyskał szanse, jakich nie miał w XIX wieku i jakie odebrano mu w roku 1939 i 1945. Ograniczenie własnych ambicji politycznych do drugorzędności i bycie jedynie klientem tych, którzy skutecznie podejmują wyzwania przyszłości, byłoby powtórzeniem wcześniejszych grzechów polskiej historii. Tym bardziej że ta historia na ogół srogo karze tych, którzy nie wykorzystują okazji. Jak ją wykorzysta Polska? Czy dawne porażki będą lekcją dla polskiej społeczności politycznej, że wszelkim zagrożeniom trzeba zapobiegać z odpowiednim wyprzedzeniem? Że w momentach największego nawet powodzenia, po 25 latach spektakularnego rozwoju, nie można zapominać o niebezpieczeństwach i wyzwaniach?

Kwestia demografii i zmniejszającej się liczby ludności stanie się w ciągu najbliższych dwóch dekad jednym z najpoważniejszych, jeśli nie najpoważniejszym polskim problemem. Wiele środowisk zdaje sobie z tego sprawę. W naszej książce staraliśmy się podkreślić, że nie jest to problem wyłącznie polski, a nierównowaga demograficzna ma wymiar globalny. Kwestie demograficzne w szczególny sposób dotyczą naszego regionu Europy. Nie ma żadnej prostej odpowiedzi, jak sobie z nimi poradzić. Zdania ekspertów są podzielone. Jedno jest pewne. Problemu nie można lekceważyć i odkładać […]. Im później się z nim skonfrontujemy, tym będzie on trudniejszy do rozwiązania.

Podobnie kwestie nazwane tu zmianą paradygmatu technologicznego – w dużym stopniu związanego z problemami pozyskiwania i sposobami wykorzystywania energii – stanowią wyzwanie dla każdego kraju na świecie. Problemy te Polski w żadnym stopniu nie ominą. Próby ich doraźnego rozwiązania, jedynie z myślą o zaspokojeniu bieżących potrzeb, mogą zakończyć się ogromnymi trudnościami i wyhamowaniem rozwoju już w niedalekiej przyszłości. Znów trudno planować coś, czego dzisiaj w pełni przewidzieć się nie da. Można jednak już dzisiaj działać z perspektywą strategiczną i długofalową.

Odpowiedzią wydaje się budowa jak najnowocześniejszej, inteligentnej gospodarki, opartej na społeczeństwie wiedzy. Nie mając w nadmiarze ludzi, trzeba dbać o kapitał intelektualny państwa. Inteligentna gospodarka zapewni odpowiednio wysoką wydajność pracy, dostateczną do zaopatrzenia starzejącego się społeczeństwa z rosnącą liczbą emerytów. Przejadanie obecnego sukcesu, bez inwestowania w przyszłość, skończy się z pewnością cywilizacyjną i gospodarczą degradacją.

Trzeba zdawać sobie jednak sprawę, że droga do takiej inteligentnej i superwydajnej gospodarki, choć w naszym przekonaniu jedyna, jest zarazem bardzo trudna. Nie można jej zaplanować i zaordynować. Wymaga wielkiej pracy i inicjatywy. Wymaga też współdziałania z innymi.

Jeśli Polska ma odgrywać istotną rolę na arenie międzynarodowej przez następne 50 lat i więcej, to tylko w solidarnej rodzinie europejskich państw, podejmując wspólnie z nimi polityczne działanie. Myśl tę winni sobie wpisać do sztambucha nie tylko polscy euroentuzjaści, im bowiem najłatwiej ją zaakceptować, lecz także eurosceptycy, a tym bardziej kręgi myślące w bardziej tradycyjnych kategoriach narodowych. Jeśli takiej solidarności i współdziałania nie będzie, należy przewidywać, że nasz kontynent nie tyle straci na znaczeniu, spadając do światowej drugiej ligi, ile najprawdopodobniej przestanie istnieć w obecnym politycznym kształcie. Jedną z pierwszych ofiar takiego właśnie kryzysu byłaby Polska.

Jeśli więc komuś zależy na Polsce radzącej sobie bez większych problemów w świecie globalnych wyzwań, winien szukać oparcia w idei europejskiej, nawet jeśli ta Europa nie do końca odpowiada jego wyobrażeniom. Myśl, że Polska zdoła wpłynąć na procesy globalne, jest mrzonką. Myśl, że zdołamy wpłynąć na losy integracji europejskiej, wydaje się bliższa rzeczywistości. Będąc poza Unią lub na jej marginesie, Polska nie zdoła zrobić niczego i skaże się na dryf.

Członkostwo w UE nie oznacza, że polityka regionalna traci dla nas znaczenie. Wręcz przeciwnie. Staraliśmy się wykazać, że bardzo ważnym regionem dla Warszawy staje się szeroko rozumiana Europa Środkowa, rozciągnięta na osi Północ–Południe, oraz ściśle z nią związane Niemcy. Polsce, myślącej kategoriami całej UE lub globalnymi, nie wolno lekceważyć swego szeroko rozumianego środkowoeuropejskiego otoczenia, które również dla Unii ma znaczenie strategiczne, gdyż Europa Środkowa może być jedną z kluczowych lokomotyw rozwoju gospodarczego kontynentu w zbliżających się dekadach.

Europa żegluje od początku XXI wieku po coraz bardziej burzliwym i zmiennym oceanie dziejów. W tej sytuacji sterowanie polskim okrętem, płynącym w europejskiej flotylli, wymaga ogromnej rozwagi. Polskiego planu dla Europy nie trzeba od nowa budować. Pewne wskazówki wynikają z naszego doświadczenia historycznego. Inne są wynikiem doświadczeń po roku 1989, zakorzeniły się już w polskim myśleniu politycznym i są istotnymi wątkami polskiej polityki zagranicznej. Dlatego Polska powinna być adwokatem poszerzania Unii oraz więzów atlantyckich. Poddanie naszej polityki zagranicznej przejściowym modom i nadmiarze taktycznych kombinacji byłoby szkodliwe dla jej skuteczności.

Wszelkie plany w polityce należy jednak traktować z dystansem i pozostać elastycznym. Przyszłość pozostaje nieprzewidywalna. Poważne zmiany przynosić będą demografia, kwestie energetyki i pełen niespodzianek postęp technologiczny. Niewiadomych jest wiele, a historia nie raz nas zaskoczy.

Najbliższe lata przyniosą poważne zmiany, może nie tak nagłe, jak w 1989 r., ale świat w roku 2039 (50 lat po upadku komunizmu) będzie mało podobny do tego, który początkowo wyłaniał się z epoki zimnej wojny. Będzie to świat z pewnością nieeuropejskocentryczny, w którym Zachód będzie tylko jednym z centrów grawitacji.

Trzeba więc wiedzieć […], jakiej Europy chcemy z punktu widzenia naszych bezpośrednich interesów […] [i] jaka Europa ma szansę pozostać istotnym graczem w zglobalizowanym świecie, po to, abyśmy my sami jako Polska mogli odgrywać tę rolę wraz z nią na scenie światowej.

Zarządzanie poprawą systemu edukacji :)

To obywatele powinni zdecydować, na jaki cel edukacji kładziemy nacisk. Decyzja taka jest co najmniej równie ważna jak kiedyś decyzja o rozpoczęciu integracji z Unią Europejską. Niestety do dziś jednoznacznej decyzji nie podjęto ani nie stanowi ona osi sporu politycznego. A powinna.

Dyskusja nad systemem edukacji w Polsce, ostatnio wzmocniona tekstem prof. Jana Hartmana, niestety oparta jest na wzajemnych oskarżeniach i krytyce myślących inaczej. Jednocześnie wydaje się, że każdy wypowiadający się ma racje. I nie ma w tym nic dziwnego, gdyż jak często w debacie publicznej nie zachowujemy naukowej dyscypliny, by mówić o tym samym przy tych samych założeniach. A założenia jednych są nie do pogodzenia ze wstępnymi założeniami innych.

Strategia

Te założenia to przede wszystkim cel systemu edukacyjnego i podstawowe wartości, na jakich się opiera. Jak wykazał Isaiah Berlin nie ma jednego wspólnego dla wszystkich obywateli systemu wartości, dlatego trzeba wybrać jeden priorytet, przyjmując, że inne nie będą miały takiego samego znaczenia. I to założenia powinny podlegać debacie, a nie jedynie sposób osiągnięcia celów. To obywatele powinni zdecydować, na jaki cel edukacji kładziemy nacisk. Decyzja taka jest co najmniej równie ważna jak kiedyś decyzja o rozpoczęciu integracji z Unią Europejską. Niestety do dziś jednoznacznej decyzji nie podjęto ani nie stanowi ona osi sporu politycznego. A powinna.

Gdy narzekamy na niewydolność jakiegokolwiek systemu (czy to edukacji, służby zdrowia czy emerytalnego) odnosimy się do przejawów działania systemu i jego efektów. Rzadko pamiętamy, by wszelka krytykę zacząć od ustalenia (bądź przypomnienia) po co dany system działa. W nauce o zarządzaniu nazywa się to wizją lub strategią. Naukę o zarządzaniu przywołuję tu nie przez przypadek, gdyż systemy, o których mówimy, to złożone układy organizacyjne. Trudno powiedzieć, czy system jest efektywny czy nie, jeśli nie mamy punktu odniesienia, czyli nie wiemy po co system działa i w jakim celu został stworzony. W ekonometrii nazywa się to kryterium optymalizacji.

Jednym z głośniej podnoszonych utyskiwań dotyczy tego, że absolwenci nie są przygotowani do zajęcia swego miejsca na rynku pracy. Piotr Laskowski ujmuje temat nieco szerzej z filozoficznego punktu widzenia, tj. „czy szkoła ma dopasować dziecko do rzeczywistości, czy też dać mu narzędzia do poszukiwania innej formy życia”. Dotykamy w tych wypowiedziach kluczowej kwestii – celu systemu edukacji. Jedni mówią, że ma przygotować młodego człowieka do rynku pracy. Niektórzy, że ma nauczyć go nauczyć jak się uczyć. Inni powiedzą, że ma wyrównywać szanse osób wynoszących słabszy kapitał intelektualny z domu. Można też czasem usłyszeć, że szkoła ma pokazać, że wiedza jest jakąkolwiek wartością. Możliwych celów jest więcej, ale niestety trzeba wybrać jeden, gdyż cel zasadniczy może być tylko jeden.

Jestem przekonany, że nie mamy dziś w Polsce wspólnej odpowiedzi po co działa nasz system edukacji. Nie mamy decyzji obywateli i ich zrozumienia, po co z pieniędzy publicznych finansujemy ten system. Każdy będzie miał swoją odpowiedź. Co gorsza, każdy Minister Edukacji będzie miał swoją wizję, podczas gdy z perspektywy zarządzania tym systemem i oceny jego efektywności nie można nic zrobić bez klarownej odpowiedzi na powyższe kluczowe pytanie. Gdy przedsiębiorstwa, które często stawia się za przykład organizacji potrafiących być wydajnymi i skutecznymi, mają ocenić swoją efektywność to cel jest jasny i najczęściej jest to maksymalizacja wartości dla właścicieli (często związana z zyskiem). Słusznie budzi wątpliwości, gdy ktoś próbuje przełożyć ten cel na system edukacji, mówiąc, że szkoła ma przynosić zyski. Ale jest to oczywiste błędne zrozumienie efektywności. Efektywność ocenia się pod kątem celu. A gdy cel systemu edukacji jest niejasny to efektywności nie można ocenić.

Demokratyczny proces decyzyjny stawia co najmniej dwa wyzwania przed każdym systemem. Po pierwsze, zakładając, że obywatele mają wystarczającą wiedzę, by podjąć swoją decyzje, to zapewne nie uzyskamy konsensusu wobec jednego celu. Po drugie, system trzeba budować dłużej niż okres kadencji władzy ustawodawczej. A zatem potrzebna jest zgoda międzypartyjna. Wielości oczekiwań obywateli, a zatem wielości celów nie można wdrożyć w życie. Wartości i cele są rozbieżne z natury. Ale to, co można zrobić, to jednak znaleźć najmniejszy wspólny mianownik i umożliwić różnorodność.

Wypowiedzi dotychczasowe często więcej zawierają krytyki, niż konkretnego planu działania. Jako doradca firm jestem nauczony, że najlepsza analiza i krytyka niewiele wnosi, jeśli nie zawiera jednak pewnych rekomendacji. Krytykować, zwłaszcza złożone systemy łatwo – znacznie trudniej zaproponować rozwiązanie.

daria

Gdybym zatem był premierem, zaproponowałbym ustalić za wspólny mianownik systemu edukacji dostarczenie obywatelom podstawowej wiedzy, narzędzi i umiejętności, by chcieli i wiedzieli, jak się dalej rozwijać. Oznacza to, że nie uznaję, żeby system edukacji miał na celu przygotowanie do rynku pracy, ale też nie jest celem nauczenie wszystkiego ani też przygotowanie do akademickiej dyskusji.

Wedle tego celu, nie powinno być przedmiotu język polski, który zawiera jednocześnie naukę o kulturze jak jest dzisiaj. Podstawową wiedzą jest dla mnie znajomość języka polskiego. Dzisiaj przerabia się lektury w szkole, a na koniec absolwenci nie potrafią poprawnie po polsku sformułować swoich myśli. Powinno być więcej ćwiczeń z zakresu pisania zarówno rozprawki jak i pisma urzędowego. Podstawą nie powinna być jedynie przeczytana lektura, ale realna możliwa potrzeba – wypowiedź w lokalnej gazecie na temat postawienia centrum handlowego w miejsce parku, pisma do urzędu miasta w sprawie zainstalowania dodatkowej sygnalizacji na przejściu dla pieszych, czy też raport z przeprowadzonego projektu badawczego.

Przegląd literatury nie powinien postępować chronologicznie, bo jako taki nic nie mówi uczniowi a najczęściej zniechęca do czytania, gdyż zmusza w pierwszej kolejności do czytania o odległych czasach i sprawach nieistotnych dla młodego człowieka. Powinno się zaczynać w podstawowym zakresie od lektur w miarę współczesnych, a także analizować słowa piosenek. Na ich podstawie dyskutować, co chciał autor powiedzieć i jak to ujął. Dopiero dla chętnych, powinien być dodatkowy przedmiot, który uwzględniałby większość obecnego przedmioty język polski. I umożliwiałby takim pełnym pasji nauczycielom jak Pan Laskowski prowadzenie dyskusji o „Orientalizmie” Edwarda Saida.

Z określonego przeze mnie celu edukacji wynika także potrzeba edukacji obywatelskiej. Już od przedszkola każdy powinien uczyć się jak działa samorząd oraz państwo, czy są przepisy prawa i jakie obywatel ma obowiązki. Wszyscy powinni odwiedzić posiedzenie rady miasta, zobaczyć jak wygląda rozprawa sądowa, pójść na zebranie wspólnoty mieszkaniowej. Przedmiot powinien być projektowy i niekoniecznie powinna być wystawiana ocena na koniec. Oczywiście nie można tylko doprowadzić do absurdu, który osiągnięto na niektórych zajęciach z przedsiębiorczości, podczas których nauczycielka przepytuje ucznia, jaka jest definicja przedsiębiorcy zgodnie z ustawą o przedsiębiorczości (sic!). Edukacja obywatelska od trzeciego roku życia zapewni, że obywatele nie będą zagubieni i będą w stanie aktywnie uczestniczyć w życiu swoich społeczności.

Pomiar

Jest słusznym, by efektywność systemu oceniać z perspektywy ucznia. To jak sobie radzi uczeń po zakończeniu edukacji powinno być naszą miarą. Pomiar powinien być ściśle związany z celem edukacji.

Jednak obecne egzaminy mają dwie słabości. Po pierwsze, brak powiązania z celami, gdyż (jak pisałem wcześniej) cele są niejasne. W efekcie to wynik testu stał się celem edukacji, co zaburza uczniowi właściwe poczucie, po co się uczy. Jeśli uczeń uczy się, tylko po to by uzyskać dużo punktów, to zapomina, że jego edukacja jednak powinna służyć innym celów – zrozumieniu świata, przygotowania się do dorosłego życia.

Po drugie, ograniczenie jedynie do policzalnego wyniku, jest przejawem trzymania się dziewiętnastowiecznego zarządzania naukowego. W pierwszych masowych halach produkcyjnych liczyło się tylko to, co można zmierzyć. Dziś w wielu firmach wciąż zarządza się jedynie miernikami, najczęściej finansowymi. O ile mogą one być adekwatne do oceny pracy zarządu, o tyle na poziomie pracownika liniowego konieczne jest uwzględnienie oceny jakościowej. Podobnie w przypadku ucznia, ocena końcowa powinna uwzględniać to, co poza testem. Należy dodać punkty za, przykładowo: aktywność w szkolnej gazecie, napisanie własnej książki, sukcesy w organizacji pozarządowej czy sukcesy sportowe. Dodatkowy element powinien promować umiejętność współpracy z innymi jak i inne cenne postawy obywatelskie. Co więcej, powinna uwzględniać postęp, jakiego dokonał uczeń na danym etapie edukacji. Dziś prowadzone są już w naszym kraju badania nad edukacyjną wartością dodaną, ale dotyczą one całych szkół. Warto stworzyć system z perspektywy ucznia.

Gdyby celem miało być przygotowanie do rynku pracy, to wówczas mierniki mogłyby zawierać ocenę pracodawców, ocenę wystawioną przez w efekcie rozmowy rekrutacyjnej lub test ułożony przy udziale pracodawców. Może brzmi to trochę rewolucyjnie, ale pozwala wyraźnie pokazać, że pomiar powinniśmy dobierać do stawianego celu. Podobnie, gdyby celem było zaszczepienie ciekawości świata, to pomiarem zapewne byłoby badanie socjologiczne na początku i na koniec edukacji.

Kluczowi interesariusze

Sporo miejsca w debacie publicznej dotyczy programów nauczania. To zmiany w nich wprowadzone mają być odpowiedzią na wszelkie bolączki. Podstawa programowa jest rzeczywiście operacjonalizacją celów strategicznych, czyli przełożeniem ich na bardziej szczegółowe plany. Ale nawet najlepsza podstawa i plan działań, nie da firmie nic, jeśli nie będzie kompetencji by je wdrożyć. Dlatego dobre firmy dbają o rozwój swoich pracowników.

I tu dochodzimy do tematu rzadko poruszanego w naszej debacie. Powinniśmy znacznie więcej poświęcać czasu na rozwój nauczycieli niż na zmianę podstawy programowej. Dotychczasowi ministrowie jednak więcej pracowali nad podstawą niż nad rozwojem kadry nauczycielskiej. To typowe dla słabych menedżerów – łatwiej im koncentrować się na kreśleniu planów i analiz, a trudno rzeczywiście zadbać o rozwój pracownika. Często wynika to z braku wiedzy, często z braku szacunku do pracy pracownika. Przecież menedżer nakreślił plan, to czemu pracownik nie wie, jak należy go wdrożyć?

Mam wrażenie, że podobnie jest z nauczycielami. Potrzebujemy działań rozwijających, motywujących i inspirujących nauczycieli. Słaby menedżer od razu powie, że aby zmotywować do pracy to trzeba podnieść stawki nauczycieli. Choć dobry nauczyciel powinien zarabiać znacznie więcej niż dzisiaj, to trzeba pamiętać, że sama gratyfikacja finansowa jest słabą i nietrwałą motywacją do rozwoju i stałej poprawy jakości swojej pracy.

Najważniejszym dla pracownika jest bezpośredni przełożony, który nie tylko kontroluje pracę, ale i służy radą, wyjaśnieniem czy inspiracją. Moje doświadczenie, ale i literatura zarządzania wyraźnie wskazuje, że bliska relacja z przełożonym, który wspomaga rozwój i potrafi docenić, stanowi jedną z silniejszych motywacji. W polskiej szkole niestety nauczyciel jest pozostawiony samemu sobie. Ma przełożonego w postaci dyrektora szkoły, ale relacja między nimi jest jedynie formalna. Mamy różne stopnie zaszeregowania, ale służą one jedynie do pewnego zróżnicowania zarobków (nieudolnie wdrożonego niestety i zachęcającego raczej do nicnierobienia). Brakuje jednak nauczycielom zwierzchnika, który regularnie monitorowałby przebieg lekcji, ustalał cele rozwojowe (ilu z nas zna choć jednego nauczyciela, które przez wszystkie lata swojej pracy opowiada to samo), proponował innowacje i motywował do większego wysiłku. Bez zwierzchnika, zarówno porażki jak i sukcesy nauczyciel przeżywa w osamotnieniu. Hierarchia, także wśród przełożonych, pozwoliłaby na poprawę identyfikacji ze wspólnotą szkolną, a w efekcie na większym szacunku do pracy nauczyciela (zarówno jego samego jak i otoczenia). Sprawiłaby tym samym, że zawód nauczyciela mógłby częściej stać się zawodem z wyboru a nie skutkiem negatywnej selekcji.

Przełożony (lub osobisty coach) powinien być bardziej doświadczonym nauczycielem, wciąż prowadzącym swoje zajęcia, ale którego część pensum poświęcona byłaby na rozwój młodszych nauczycieli. Ministerstwo oraz organizacje pozarządowe powinny oferować szkolenia oraz treningi dla nauczycieli (obowiązkowe i niekolidujące terminami z zajęciami). Obecny niż demograficzny jest być może dobrą okazją, by przeorganizować uwolnione moce nauczycieli do stworzenia systemu przełożonych. Warto też zastanowić się, by odciążyć dyrektorów szkół od nadmiaru zajęć administracyjno-biurowych, a przekierować moce wielu urzędów z zadań kontrolnych na zadania wspierające jakość.

W jednym dzisiejszy system jest chociaż klarowny – otóż system jednoznacznie wskazuje, że rodzice są w nim nieobecni. To druga ważna grupa interesariuszy. Nie przypominam sobie zgody obywateli na to, ale jest to wpisane w sposób działania systemu – rodzice są niepotrzebni do osiąganiu postawionych celów systemu edukacji. Jest to wyraźna pozostałość po czasach socjalizmu, gdy uczeń miał być oddany państwu, a państwo miało go wychować i ukształtować. Dziś propaganda jest może nieobecna, ale wciąż nie ma rodzica w procesie kształcenia.

Ja wiem, że przede wszystkim wymagałoby to znacznie więcej wysiłku ze strony rodziców i zdecydowana większość nie jest na to przygotowana. Ale jeśli stopniowo nie będziemy włączać pierwszych pokoleń rodziców w proces kształcenia to sytuacja ta pozostanie bez zmian. A rodzice mogliby być dodatkowym źródłem motywacji nauczyciela (przez uzyskanie pochwał od rodziców) jak i dobrym narzędziem do stałej poprawy jakości edukacji (znacznie lepszym niż wizyty kuratora). Szkoła stać by się mogła ośrodkiem pewnej integracji społecznej, a być może i edukacji samych rodziców.

Decyzja

Wypracowany system powinien być poddany głosowaniu w powszechnym referendum – taka decyzja miałaby silne podstawy, by nie ulegać zmianie w wyniku kolejnych wyborów. Kampania przedreferendalna powinna pomóc zwiększyć świadomość obywateli. Dopiero wtedy będziemy mogli zarządzać naszym systemem edukacji, by poprawiać osiągane cele. I dopiero wtedy możemy rzeczywiście powiedzieć, czy nas system jest wydolny czy nie.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję