Sarmacki popliberalizm :)

Nie ma jednego liberalizmu. Istnieje wiele jego odmian i co najmniej kilka tradycji. To całkowicie dziś banalne stwierdzenie należy tu rytualnie przywołać, aby móc wskazać na istnienie liberalizmu przyzwoitego i liberalizmu zdegenerowanego.

Nie przypadkiem używam wyrażeń tak silnie nacechowanych emocjonalnie. To nie jest tekst naukowy, to jest tekst publicystyczny. Więcej, to jest tekst osobisty. Wyraz mojego rozgoryczenia. Wynika ono z niegdysiejszych nadziei na to, że da się w Polsce spopularyzować taką wersję liberalizmu, która odwoła się do jego najlepszych tradycji. Nadziei, które kompletnie zawiodły.

Ultraliberalizm od dołu, konserwatyzm od góry

Liberalizm w Polsce przybrał formę karykaturalną, którą miałbym ochotę określić mianem liberalizmu śmieciowego. Stał się niewyrafinowanym światopoglądem, zbudowanym na kilku bardzo prostych założeniach, głuchym na krytykę, zapatrzonym w siebie, pełnym nieuzasadnionej pychy i arogancji, a więc postaw wynikających z przekonania, że reprezentuje jakąś Prawdę, wobec której trzeba się ukorzyć. Kto nie przyjął tak rozumianego liberalizmu, z definicji był głupcem.

Co ciekawe, to właśnie ta nędza intelektualna i emocjonalna polskiego liberalizmu okazała się skądinąd tak atrakcyjna dla wielu ludzi, którzy nie mając zielonego pojęcia o subtelnościach myśli liberalnej i nie chcąc zadawać sobie trudu poznania jej dogłębnie, z dumą zaczęli się określać mianem liberałów. Dotyczyło to przede wszystkim polityków, którzy swoją ignorancję przykrywali przywiązaniem do kilku sloganów żałośnie identyfikowanych z myślą liberalną jako taką (gospodarka jest najważniejsza, państwo jest z definicji podejrzane, rynek sam wszystko załatwi, każdy jest kowalem swojego losu).

Niestety także część środowisk intelektualnych przyczyniła się do tej degrengolady myśli liberalnej w Polsce, żyrując swoimi teoriami i poglądami wątpliwą praktykę gospodarczą i polityczną, a w szczególności jej fatalne skutki (narastające nierówności społeczne). Dzisiejszy los liberalizmu w Polsce to zatem wspólna zasługa wielu środowisk i wielu ludzi. W tym sensie warunkiem jakiegokolwiek odrodzenia się liberalizmu w Polsce musiałoby być dokonanie rachunku sumienia polskich liberałów (czy raczej ludzi, którzy się za liberałów uważają). Do takiego właśnie rachunku sumienia nawołuję, licząc, iż mam do tego prawo jako wieloletni obrońca honoru liberalizmu i zarazem krytyk jego karykaturalnych wersji.

Pora teraz ujawnić o jakie to prostackie oblicze polskiego liberalizmu konkretnie chodzi. W pierwszym rzędzie trzeba wspomnieć o jego ekonomistycznym skrzywieniu, objawiającym się uznaniem, że liberalizm to przede wszystkim doktryna ekonomiczna objawiająca się miłością do wolnego rynku, który sam wszystko załatwi, rozwiąże ogół problemów, trzeba mu tylko dać czas. Elementem tego podejścia było także przekonanie, że dobrego liberała cechuje przede wszystkim troska o zrównoważony budżet. Taki „liberalizm księgowego” okazał się bardzo wpływową odmianą polskiego liberalizmu.

Inną cechą tego ostatniego, tylko pozornie sprzeczną z tą wymienioną powyżej, było libertariańskie potępienie państwa, jako z definicji złego, i apologia indywidualnej przedsiębiorczości bez względu na jej kształt (często budzący wątpliwości od strony moralnej), którą postrzegano przede wszystkim jako heroiczne zmagania samotnej jednostki z nieprzyjaznym otoczeniem, głównie z wrogim państwem. W podejściach charakterystycznych dla liberalizmu księgowego i libertarianizmu wspólne było przekonanie, że państwo – jeśli już ma istnieć – musi przybrać postać państwa minimum, które ma stawać się coraz mniejsze i coraz tańsze, a zatem zbierające coraz mniej pieniędzy z podatków i jednocześnie coraz mniej wydające na swe potrzeby. W ten sposób doprowadzono jednak z czasem do tego, że państwo przestało wypełniać swe elementarne funkcje.

Polski popliberalizm cechowało też przekonanie, że każdy jest kowalem swojego losu, które stało się wyrazem faktycznego socjaldarwinizmu polskich liberałów. W jego perspektywie zarówno wygrana, jak i przegrana życiowa jest wyłącznie sprawą jednostki. W podejściu tym nie ma społeczeństwa, nie ma warunków początkowych, które determinują często los jednostki. Nie uwzględnia się jej wyposażenia w taki lub inny pierwotny kapitał kulturowy czy społeczny, nie ma miejsca na współpracę, pomoc wzajemną i empatię. Jest jedynie bezlitosna konkurencja, w której zasłużenie zwycięża silniejszy. A jeśli tak, to i nierówności społeczne są z definicji sprawiedliwe.

Co więcej, nierówności są dobre, albowiem tworzą stosowne tło dla konkurencji – wygrani bowiem muszą widzieć, że są lepsi od innych, a przegrani, że muszą się bardziej starać. Słowem, naiwna wiara w wolny rynek jako doskonały mechanizm samoregulacyjny została w polskim popliberalizmie połączona z atomistyczną wizją życia społecznego, ledwo jedynie zawoalowaną pochwałą bezwzględności, żałośnie łagodzoną frazeologią filantropii jako najlepszego leku na biedę i klęskę życiową.

W ten sposób nadwiślański liberalizm przybrał formę dziewiętnastowieczną, nie tyle jednak w sensie samej liberalnej myśli filozoficznej (z tą w XIX wieku bywało różnie, wszak obok tzw. szkoły manchesterskiej, będącej protoplastą wolnorynkowej ideologii neoliberalnej, istniała też tradycja J. S. Milla i jego kontynuatorów, tzw. Nowych Liberałów, starająca się nadać liberalizmowi bardziej socjalne oblicze), ale faktycznej praktyki społecznej. Stał się doktryną legitymizującą brutalną formę kapitalizmu, nieznaną Europie od stu lat. Sprzyjało temu uprawiana przez (pseudo)liberalnych komentatorów i niektórych ekspertów stygmatyzowanie słabszych i niedotrzymujących kroku w pochodzie ku świetlanej przyszłości w postaci teorii homo sovieticusa, braków stosownych kompetencji osobowych, wyuczonej bezradności, niechęci do ciężkiej pracy, mającej jakoby charakteryzować przegranych, połączonej z ich rzekomą roszczeniowością (zawsze gdy słabsi domagali się swoich praw, byli oskarżani o roszczeniowość i populizm – ulubione etykietki polskich popliberałów).

Liberalną ideę merytokracji wykorzystywano dla usprawiedliwienia klasowego egoizmu i wyraźnej niesprawiedliwości stosunków społecznych zbudowanych po 1989 roku. Przy czym ludzie mieniący się mianem liberałów jakoś dziwnie tracili animusz, gdy trzeba było przejść od poziomu gospodarki do poziomu spraw umownie zwanych kulturowymi. Tu okazywali się z reguły konserwatystami, którzy nie mają zrozumienia dla praw mniejszości, ludzkiej różnorodności i odmienności.

Typowy schemat polskiej praktyki po 1989 roku to zatem ultraliberalizm od dołu i konserwatyzm od góry. Dodatkowo kompromitowało to polski liberalizm, który ani przez chwilę nie próbował być konsekwentnie integralny. Ponury obraz sytuacji dopełnia samozadowolenie liberałów, którzy pod płaszczykiem otwartości na różne głosy i koncepcje z ledwo skrywanym zniecierpliwieniem traktowali wszystkich, którzy mieli wątpliwości co do kierunku, który przybrała praktyka ekonomiczna i społeczna w Polsce po 1989 roku, chętnie oskarżając ich o tęsknotę za starymi czasami czy etatyzm, a nawet sympatie wobec socjalizmu. W ten sposób doktryna z definicji antydogmatyczna zamieniła się w czystej wody dogmatyzm.

Zwolennicy polskiej wersji popliberalizmu nie przyjmowali do wiadomości oczywistych faktów, jak np. tego, że wolny rynek nie jest w stanie załatwić wszystkich problemów społecznych (np. problemu mieszkaniowego), że społeczeństwo to coś więcej niż tylko agregat jednostek, że współpraca jest lepsza od konkurencji, że nierówności społeczne są złe.

Dalej, że niesprawiedliwość społeczna jest przyczyną uzasadnionej frustracji, że ludzie przegrywają nawet wtedy, gdy bardzo się starają i ciężko pracują, że nikt nie jest w pełni kowalem swojego losu, albowiem decydują o nim rzeczy, na które nie ma wpływu (miejsce urodzenia, rodzina, stan zdrowia). Że niemoralne postępowanie pozostaje haniebne nawet wtedy, gdy jest środkiem do sukcesu ekonomicznego, że pogarda dla tych, którym się nie udało, jest wynikiem braku empatii, a nie siły charakteru. Że z sumy realizacji egoistycznych interesów nie powstanie żadne dobro wspólne, a ludzie potrzebują nie tylko wolności, ale także bezpieczeństwa, nie tylko pracy, ale także uznania i godności.

Co z równością, dobrem wspólnym?

W polskim liberalizmie z wielu wartości, jakim hołdował zawsze liberalizm (wolność, równość, sprawiedliwość, indywidualizm, autonomia, zgoda na odmienność) pozostała jedynie wolność i indywidualizm. Hasło wolności służyło jako młot na liberalnych heretyków oraz antyliberalnych sceptyków, tak jak gdyby istniał tylko jeden typ wolności, wolność negatywna (wolność od), i zawsze było wiadomo, jak pogodzić wolność z innymi wartościami.

Absolutyzowanie tak pojmowanej wolności doprowadziło do sytuacji, w której jakiekolwiek regulacje naszego wspólnego życia były traktowane jako wejście na ścieżkę totalitaryzmu, zaś próby domagania się realizacji także innych obietnic liberalizmu (równość, sprawiedliwość) – jako koncesja na rzecz socjalizmu. Z kolei patologiczny hiperindywidualizm polskiego liberalizmu kazał traktować wszelkie odwołania do dobra wspólnego czy do wspólnoty jako takiej jako przedsionek kolektywnego piekła w stylu Kambodży Pol Pota.

Tak pojmowany liberalizm wyszedł naprzeciw elementom naszej polskiej tradycji, o których chcielibyśmy szybko zapomnieć: skłonności do samowoli i anarchii, przekonaniu o istnieniu panów i chamów, chęci postawienia na swoim za wszelką cenę, pogardzie dla prawa i państwa, gotowości do upokarzania innych, koncentracji na interesie swoim i swojej rodziny (amoralny familizm). I tak oto liberalizm w Polsce przyjął formę sarmackiego popliberalizmu, bowiem pod przykrywką swej zachodniości i nowoczesności legitymizował de facto nasze sarmackie wady, przede wszystkim niechęć do państwa, kult siły i pogardę dla słabszych.

Czy tak musiało się stać? Nie ulega żadnej wątpliwości, że na fatalne oblicze polskiego liberalizmu wpłynęła z jednej strony sytuacja światowa w latach osiemdziesiątych XX w., triumf neoliberalizmu w USA i Wielkiej Brytanii, z drugiej zaś zgubna fascynacja polskich liberałów myślą Friedricha von Hayeka oraz Miltona Friedmana zapośredniczona zresztą głównie przez popularyzatorską książeczkę Janusza Lewandowskiego pt. „Neoliberałowie wobec współczesności”. W polskim pejzażu intelektualnym nieobecne były te nurty światowego liberalizmu, które są związane z myślą Johna S. Milla czy tzw. Nowych Liberałów brytyjskich. Nie czytano i w związku z tym nie znano twórczości Johna Rawlsa czy Johna Deweya.

Nie sądzę także, aby polscy popliberałowie czytali Adama Smitha, musieliby się bowiem szybko zorientować, że jego rozważania na temat wymiany wolnorynkowej oraz relacji pomiędzy rynkiem i państwem oraz pracodawcami i pracownikami są dalekie od tych, które mu się przypisuje. W ten sposób bogactwo myśli liberalnej zredukowano do jednego tylko z jej nurtów, słusznie uznawanego długo za pewną aberrację wobec tradycji liberalnej jako takiej. Nie ma w niej bowiem tej skrajności i prostoty, jakim charakteryzował się liberalizm Miltona Friedmana i stąd też liberalizm polski po 1989 roku czerpiący z niego pełnymi garściami.

Pochwała wolności jest w niej stowarzyszona z przekonaniem, że należy starać się ją wykorzystywać także dla dobra innych, a nie wyłącznie dla dobra własnego. Zaś uznanie znaczenia równości owocowało akcentowaniem konieczności zapewnienia równych szans startowych przez stosowną politykę państwa. Z kolei odpowiedzialność za całą populację, a nie tylko za przedsiębiorców, kazała liberałom z troską zwracać się ku robotnikom z nadzieją, że dzięki wynikającej z moralnych pobudek działalności pracodawców oraz aktywności państwa ich los będzie się stopniowo poprawiał. Potępienie egoizmu szło w parze z przekonaniem, że dobro wszystkich jest ostatecznym sprawdzianem słuszności postępowania; pochwała indywidualizmu daleka była od uznania, że społeczeństwo czy wspólnota to jakaś fikcja filozoficzna; natomiast uznanie wagi ludzkiej autonomii nie owocowało wcale naiwnym przekonaniem, że każdy w pełni odpowiada za swój los.

Sami sobie zgotowaliście ten los

Co z tego pozostało w liberalizmie polskim po 1989 roku? Nic. Na jego miejsce weszła mentalność księgowego, który nakazuje przede wszystkim troszczyć się o budżet oraz mentalność anarchokapitalisty przekonanego, że państwo jest złe, podatki to kradzież, zaś wszystko samo się jakoś ułoży, nie trzeba zatem żadnych planów, programów czy wizji. Wywiedziona od Hayeka naiwna wiara w spontaniczność kształtowania się ładu społecznego i gospodarczego zaowocowała w praktyce niechęcią wobec jakichkolwiek działań, które mogłyby wpłynąć na jego kształt, wedle przekonania, że „najlepsza polityka gospodarcza to brak jakiejkolwiek polityki gospodarczej”, najlepsza polityka mieszkaniowa to brak jakiejkolwiek polityki mieszkaniowej, najlepsza polityka zdrowotna to zgoda na wolnoamerykankę w służbie zdrowia, najlepsza polityka w szkolnictwie wyższym to zgoda, aby stopniowo ulegało ono urynkowieniu itd., itp.

Powstają nierówności społeczne? Trudno, widocznie tak musi być. Pojawiają się obszary biedy i wykluczenia? Trudno, to skutek uboczny gospodarki wolnorynkowej, nic na to nie poradzimy. Pogłębia się podział pomiędzy Polską A, B i C, no cóż, niech Polska B i C weźmie się do roboty albo przeniesie się do Polski A (najlepiej do Warszawy). Ludzie czują się porzuceni i zdani tylko na własne siły, niech więc przystosują się do sytuacji, w której każdy musi dbać wyłącznie o siebie.

Moralność przegrywa z rynkiem – do diabła z moralnością, PKB i zysk są najważniejsze itd. I teraz kochani polscy liberałowie z polityki, mediów, uczelni i stowarzyszeń przedsiębiorców odpowiedzcie sobie sami na pytanie, skąd w Polsce taka a nie inna sytuacja polityczna, dlaczego pojęcia „liberalizm” używa się jak epitetu, zaś ludzie są skłonni akceptować działania autorytarne, jeśli tylko towarzyszy im jakiekolwiek zrozumienie dla ich sytuacji. Sami sobie zgotowaliście ten los.

I tylko nie mówcie mi proszę, że mój obraz jest niesprawiedliwy. Sięgnijcie do starych gazet, programów partyjnych, wywiadów polityków, naukowców (szczególnie niektórych socjologów oraz psychologów społecznych) i przedstawicieli przedsiębiorców, do tych wszystkich głosów mówiących, że „nierówności są OK” i „etatów nie będzie”, w Polsce wszyscy są szczęśliwi i pogodzeni ze status quo, bo uważają system zbudowany po 1989 roku za sprawiedliwy. Otwórzcie oczy i poszukajcie innej wersji liberalizmu, inaczej niedługo na grobie polskiego liberalizmu będzie można postawić świeczkę.

Andrzej Szahaj – filozof polityki, profesor zwyczajny Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, członek Komitetu Nauk o Kulturze PAN oraz Komitetu Nauk Filozoficznych PAN
Śródtytuły i lead od redakcji.

Foto: Daquella manera via Foter.com / CC BY

Od redakcji: Cykl pt. „Jakiego liberalizmu jestem w stanie bronić” powstał z okazji 9. urodzin „Liberté”. Śródtytuły i lead od redakcji.

Jak edukacja mogłaby wspomóc poprawę konkurencyjności w Polsce :)

Dla ekonomistów nie ulega wątpliwości, że polska gospodarka ma poważny kłopot z konkurencyjnością, jakkolwiek by jej nie definiować. Nie potrafimy skutecznie wykorzystywać różnych atutów i silnych stron. Poprawę konkurencyjności w trakcie transformacji gospodarczej zawdzięczamy w dużym stopniu kapitałowi zagranicznemu, który silnie oddziałuje na zachowania krajowych przedsiębiorstw. Inne kraje regionu potrafią lepiej niż Polska radzić sobie z konkurencyjnością.

Potwierdzeń słuszności takiej diagnozy jest wiele, przede wszystkim wskazują na to liczne międzynarodowe rankingi konkurencyjności, atrakcyjności czy innowacyjności krajów. W  najnowszym raporcie Banku Światowego „Doing business” Polska wypadła gorzej niż Białoruś.

Polscy ministrowie zachowują urzędowy optymizm w kwestii konkurencyjności kraju pokazując jednostkowe przykłady sukcesów, co jednak nie znajduje potwierdzenia w szerszej skali. Ich wiara w sukces jest naiwna, gdyż sądzą, że odpowiednio wysokie nakłady na programy czy projekty nakierowane na poprawę sytuacji i na ogół współfinansowane ze środków unijnych będą skuteczne. Najczęstszy błąd w rozumowaniu polega na patrzeniu na sprawę z perspektywy nakładów, a nie efektów.

Z konkurencyjnością jest tak samo jak z pogodą – jest zawsze. Problem w tym, by była ona na odpowiednio wysokim poziomie. Konkurencyjność, to nic innego jak zdolność przedsiębiorstw i kraju do skutecznego konkurowania na szeroko rozumianych rynkach. Warunkiem poprawy konkurencyjności jest innowacyjność, która z kolei jest piętą Achillesa Polski.

Główną barierą poprawy innowacyjności i konkurencyjności w naszym kraju jest, moim zdaniem, czynnik ludzki, czyli niedostateczna transformacja „w głowach”. Zbyt dużo powielanych jest zachowań wywodzących się z czasów PRL-u. Liczne programy rządowe, których celem jest poprawa konkurencyjności skazane są na niepowodzenie z bardzo prostego powodu. Kierowane są one bowiem pod niewłaściwy adres, czyli do samych przedsiębiorstw lub ich bezpośredniego otoczenia. Inaczej mówiąc kierowane są na koniec procesu, a nie na jego początkowe i pośrednie etapy. Środki należałoby kierować na przełamanie barier mentalnych, czyli na odpowiednio ukierunkowaną edukację.

W Polsce panuje powszechne przyzwolenie na oszukiwanie w edukacji. Plaga ściągania jest powszechna. Przy okazji przeprowadzania matur w 2011 roku wielu polityków publicznie przyznało się do ściągania na maturze, a przywódca pewnej partii politycznej obecnej w Sejmie uczynił to z nieskrywaną dumą.

Dramatycznym efektem takich postaw jest stosowanie oszukańczych praktyk także w wielu dziedzinach życia społecznego i gospodarczego. Stąd biorą się lewe zwolnienia lekarskie, lewe prawa jazdy, wyłudzane renty, a w przeszłości odraczanie czy zwalnianie ze służby wojskowej za łapówki lub przez kumoterstwo.

Eliminacja negatywnych zachowań społecznych, nie tylko ściągania w szkołach, powinna rozpoczynać się już w przedszkolu i konsekwentnie być realizowana aż po studia wyższe i trwać wiele lat. Motywy uczciwej rywalizacji powinny przewijać się przez całą naukę. Istnieje pilna potrzeba wszczepienia do reform edukacji elementów przygotowywania młodych ludzi do konkurowania we współczesnym świecie.

Kreowanie przez polityków i inne osoby publiczne postaw opartych na oszustwie przynosi tragiczne skutki dla przyszłych zachowań kolejnych pokoleń. Młodzi ludzie już w szkole uczą się oszukiwać (samych siebie i całe społeczeństwo), trudno zatem oczekiwać, by w dorosłym życiu w ich zachowaniach na rynku było inaczej. Nauczeni w szkole, że oszustwo popłaca, gubią się w sytuacjach uczciwej konkurencji. Nauczono ich bowiem zastępowania konkurencji oszustwem.

Inny grzech edukacji blokujący konkurencyjność, to schematyczne egzekwowanie wiedzy oznaczające zabijanie umiejętności samodzielnego, kreatywnego bądź innowacyjnego myślenia. Jednym z negatywnych efektów takiego podejścia jest brak skutecznego mechanizmu selekcji najlepszych uczniów bądź studentów. System olimpiad wiedzy uczniowskiej jest pożyteczną inicjatywą, tyle, że dotyczy tylko pewnego etapu edukacji. Ponadto w Polsce nie ma odpowiedniego klimatu do tworzenia i rozwoju elit intelektualnych, a jeszcze wcześniej elitarnych szkół kształcących przyszłych liderów. Ze względów historycznych narzucane są w sposób bezrefleksyjny postawy egalitarne,       które w swoich założeniach mają ograniczanie rozwoju indywidualności.

Niewiele uwagi poświęca się też w edukacji pracy zespołowej, działaniom w grupie, współdziałaniu z innymi dla osiągania  sukcesów. Umiejętność działania w zespole jest jednym z warunków skutecznego konkurowania we współczesnym świecie.

Można postawić zarzut edukacji, że zbyt wolno dostosowuje się ona do zmian w otoczeniu zewnętrznym. Wiedza przekazywana w szkołach rzadko kiedy uwzględnia zmianę układu sił w świecie. Informacje na temat krajów określanych jako emerging markets przekazywane są z pozycji wyższości kulturowej bądź cywilizacyjnej.

Znakomitym pomysłem było wprowadzenie do liceów nauczania podstaw przedsiębiorczości. Szkopuł w tym, że praktyka nauczania tego przedmiotu pozostawia wiele do życzenia. Po pierwsze, brakuje nauczycieli z odpowiednimi kwalifikacjami. Przedsiębiorczości nauczają ludzie bez żadnych doświadczeń praktycznych. Po drugie, programy nauczania są mało atrakcyjne i nakierowane na wiedzę, która nie kształtuje przedsiębiorczych postaw. Po trzecie, przedmiot ten traktowany jest zarówno przez nauczycieli, jak i przez uczniów z lekceważeniem, niekiedy wręcz jak zło konieczne. W efekcie szkoła średnia nie jest w stanie wyposażać swoich absolwentów w wiedzę potrzebną na podjęcie samodzielnej działalności gospodarczej.

Niewiele lepiej przedstawiają się efekty działań akademickich inkubatorów przedsiębiorczości. Przekonałem się o tym przewodnicząc kapitule „Gazety Wyborczej” i Raiffeisen Banku Polska w trzech kolejnych konkursach „Pomysł na firmę” z nagrodami wysokości 100 tys. zł dla zwycięzcy. Do konkursu, w którym oceniane były biznes plany i rozmowy z autorami najlepszych pomysłów stawało wielu uczestników akademickich inkubatorów przedsiębiorczości. Kapituła miała duże trudności z wyłonieniem zwycięzców, głównie z powodu braku biznes planów, które stwarzałyby szanse na realny sukces rynkowy. Dotychczas nie przyznano pierwszej nagrody w kwocie 100 tys. zł.

Przedsiębiorcy nie stanowią w Polsce grupy cieszącej prestiżem w społeczeństwie. Jest to w dużej mierze zasługą klasy politycznej, która w skrajnych przypadkach (dla osiągnięcia celów politycznych) prowadziła nieprzemyślane akcje wymierzone przeciw najbogatszym polskim przedsiębiorcom, co jednak dawało negatywne reakcje skierowane na wszystkich przedsiębiorców. Tworzenie wrogiej atmosfery wokół przedsiębiorców nie sprzyja rozwojowi przedsiębiorczości.

Podane wyżej przykłady pokazują, jak wiele należy uczynić dla poprawy wizerunku przedsiębiorczości, przekonaniu do niej społeczeństwa i wprowadzenia przemyślanych elementów nauczania poruszania się w gospodarce rynkowej wymagającej coraz więcej od uczestniczących w niej osób i przedsiębiorstw.

Bardzo ważnym aspektem przedsiębiorczości jest wspieranie się wiedzą. Przedsiębiorcy z założenia powinni wspierać się multidyscyplinarną wiedzą. Poza podstawowymi szerokimi dziedzinami takimi jak ekonomia i zarządzanie oraz prawo, powinni oni również wspierać się wiedzą techniczną i psychologią. Wiedza ta musi być stale pogłębiana i uaktualniana.

Edukacja z odpowiednią strategią nastawioną na sprostanie wyzwaniom współczesności mogłaby stanowić ważny czynnik prowadzący w dłuższym okresie do poprawy konkurencyjności polskiej gospodarki. Istnieje wiele dobrych praktyk w tym zakresie, tak krajowych, jak i zagranicznych, które można by zastosować z powodzeniem. Barierą jest brak woli politycznej klasy politycznej, która wynika zarówno z niedostatecznej wyobraźni, jak i z braku skłonności do przeprowadzania radykalnych reform. Wsparciem tej tezy może być los strategii szkolnictwa wyższego opracowanej dla Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego w początku 2010 roku przez konsorcjum Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową i  Ernst & Young. Najprawdopodobniej z obawy przed niezadowoleniem środowisk akademickich publicznych szkół wyższych w nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym nie znalazły się propozycje prowadzące do wprowadzenia elementów konkurencji między szkołami wyższymi.

Szkolnictwo wyższe wobec konkurencyjnego rynku edukacyjnego: potencjał, mity i rzeczywistość :)

Boom edukacyjny lat 90-tych i jego konsekwencje. Proces, który powszechnie określa się mianem boomu edukacyjnego lat 90-tych miał swoje słabe i mocne strony. Słabe, bo powstało zdecydowanie za dużo uczelni niepublicznych, co było rezultatem szafowania pozwoleniami dla uczelni, które nigdy nie powinny były powstać. Zwłaszcza uczelni w małych ośrodkach miejskich, bez kadry dydaktycznej, o niskim poziomie nauczania i jeszcze niższym czesnym. Uczelni niejednokrotnie o pokrętnych zasadach właścicielskich, działających niezwykle delikatnie mówiąc – na pograniczu prawa. I mocne, bo po raz pierwszy w wolnej Polsce, w obszarze szkolnictwa wyższego pojawiła się  konkurencja i zgodna z obowiązującymi w ekonomii zasadami rywalizacja między uczelniami. Zaczęła ona przebiegać między uczelniami publicznymi (państwowymi) i niepublicznymi (niepaństwowymi, wśród których są uczelnie typowo prywatne, zakładane przez prywatnych właścicieli i społeczne na zasadzie non profit np. zakładane przez stowarzyszenia i fundacje, czyli organizacje pozarządowe). Aczkolwiek faktyczny podział między uczelniami wcale nie powinien i w rzeczywistości nie przebiega według kryterium: publiczne-niepubliczne i bezpłatne-płatne, tym bardziej, że de facto wszystkie są płatne. Realnym podziałem jest i coraz bardziej w dobie niżu demograficznego będzie nareszcie podział na złe i dobre uczelnie, zarówno te publiczne, jak i niepubliczne.

Paradoksem jest to, że od początku przewagę w tej rywalizacji miały – i do dziś dnia mają – uczelnie państwowe: gorzej zarządzane i nie zawsze racjonalnie gospodarujące dotacjami budżetowymi (ostatnio pojawiła się informacja i wielomilionowym zadłużeniu wiodącej w kraju uczelni publicznej o charakterze finansowo-biznesowym, ponadto trwa niecierpliwe oczekiwanie na raport NIK o wykorzystaniu środków publicznych przez szkoły wyższe), o skostniałych programach nauczania, źle ocenianej kadrze akademickiej, fatalnej obsłudze studentów, przestarzałej infrastrukturze. Uczelnie niepubliczne miały w tym względzie możliwość – a w zasadzie konieczność – tworzenia tych wszystkich elementów działalności uczelni od podstaw, aczkolwiek działo się to – i dzieje do dziś – w oparciu o wypracowane wyłącznie z czesnego studentów środki.

I tu następuje refleksja nad modelem polskiej uczelni. Boom edukacyjny doprowadził do głębokiego zróżnicowania jakości nauczania w ponad 400 istniejących uczelniach wyższych. Z powodów rynkowych i komercyjnych zdecydowana większość polskich uczelni kieruje się bowiem wyraźnie w stronę biznesu edukacyjnego i usług edukacyjnych, rezygnując z zasad mistrzostwa akademickiego i misji wysokiej klasy  kształcenia przyszłych elit społecznych, głównie na poziomie lokalnym.

Wraz z nastaniem niżu demograficznego i wejściem w życie pakietu ustaw i nowelizacji w zakresie szkolnictwa wyższego i nauki, w sposób niejako symboliczny kończy się okres „wczesnego kapitalizmu edukacyjnego”, a używając sformułowania klasyka „pierwotnej akumulacji kapitału” edukacyjnego. Nastąpi drugi etap rewolucji edukacyjnej: łączenia się uczelni (czytaj przejmowania przez silniejsze upadających) oraz upadku i likwidacji tych, które nie są w stanie wytrzymać konkurencji na rynku kształcenia na poziomie studiów wyższych. Ale niestety idealistycznym jest twierdzenie, że niż odsieje wyłącznie słabe uczelnie. Owszem przetrwają uczelnie najsilniejsze, ale to wcale nie znaczy, że najlepsze. Wiele z nich będzie bardzo daleko do uczelni określanych mianem flagowych. Czynnik jakości bowiem i wysokiego poziomu kształcenia jest tylko jednym z wielu, weryfikujących uczelnie na wolnym rynku. Do istotnych należy także wysokość odpłatności za studia, a także – niestety – nastawienie sporej części młodzieży, na odbywanie studiów w sposób „lightowy”: tanio, łatwo i bez wysiłku (czytaj: kupowanie nie tyle rzetelnej oferty akademickiej, ale wyłącznie dyplomu).

Mity i stereotypy a reforma szkolnictwa. Z procesem, o którym tu mowa wiąże się kilka mitów i stereotypów, które rozprzestrzeniają się w miarę jak duże liczebnie i infrastrukturalnie uczelnie publiczne wpływają na proces legislacyjny, ugruntowując nierówność statusu szkół wyższych publicznych i niepublicznych. Gołym okiem jest to widoczne w niedawnej nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym. Rozmaite przypadki, związane z patologiami w szkolnictwie zarówno publicznym, jak i niepublicznym opisywała wielokrotnie prasa, na część z nich zwracały uwagę kontrole Państwowej Komisji Akredytacyjnej, ale w nikły sposób wpłynęło to na zmianę oblicza polskiego rynku edukacyjnego i podejścia do weryfikacji uczelni przez młodzież i ich rodziców. Trwa wyczekiwanie na to, że to niż i jego nieuchronne prawa doprowadzą do selekcji uczelni, a nie zasady zdrowej, przejrzystej, opartej na jakości i wysokim poziomie kształcenia konkurencyjności w obu sektorach szkolnictwa wyższego.

W jednym z marcowych numerów „Polityki” znaleźć można doskonałą charakterystykę tych wszystkich mitów, jakie nagromadziły się w okresie boomu edukacyjnego (M. Papuzińska, Mitologia wyższa, „Polityka” nr 10, 5 marca 2011). Wbrew  panującym opiniom, owszem zwielokrotniła się  w ciągu dwudziestu lat liczba studentów, ale. od 1990 roku spadła liczba uczącej studentów kadry akademickiej. Konstytucyjna zasada bezpłatnego szkolnictwa publicznego jest fikcją, bowiem w uczelniach publicznych w wielu przypadkach większość stanowią studenci studiów zaocznych i wieczorowych, od których pobierane jest czesne w wysokości wyższej niż w uczelniach niepublicznych. Powszechnie panującym chwytem o charakterze populistycznym, rozpowszechnianym także przez polityków jest twierdzenie o wyrównywaniu szans poprzez kształcenie na studiach bezpłatnych młodzieży z rodzin gorzej uposażonych i z mniejszych ośrodków. Wielokrotnie przeprowadzane badania pokazują wyraźnie, że na studia bezpłatne, czyli stacjonarne na uczelniach publicznych dostaje się w zdecydowanej większości młodzież, pochodząca z dużych miast i z rodzin zamożnych, których rodziców stać jest na to, aby lepiej wyposażyć swoje dzieci w wiedzę i zdolności, umożliwiające jak najlepiej zdać maturę. Mogłyby ten cel realizować uczelnie niepubliczne, bo zarówno w ustawie z 2005 roku, jak i niedawnej nowelizacji jest zapis o możliwości dotowania z budżetu państwa studiów stacjonarnych na uczelniach niepublicznych, ale przez sześć lat ten zapis pozostaje martwy (brak jest stosownego rozporządzenia, określającego zasady i kryteria przyznania takich dotacji). Kolejną nieprawdą jest kwestia wieloetatowości i związanego z tym przekonania, że dotyczy ona głównie szkół niepublicznych. Prawdziwym kuriozum na rynku edukacyjnym jest istnienie 36 państwowych wyższych szkół zawodowych (licencjackich), otrzymujących dotacje budżetowe, ale „zapożyczających” w przeważającej mierze kadrę akademicką z dużych uczelni państwowych.

Te wszystkie mity i stereotypy można mnożyć, ale tym co tkwi u podstaw tego rodzaju myślenia jest nierówność w traktowaniu sektorów kształcenia wyższego, gdzie zdolność do kreatywności i innowacyjnych rozwiązań traktowana jest po macoszemu, a honorowane są działania rutynowe i rozwiązania w znacznej mierze anachroniczne.

Humanistyka wobec konkurencyjności polskiej gospodarki. Reforma szkolnictwa wyższego i nauki oraz pakiet przyjętych regulacji prawnych w tym zakresie jest ważnym krokiem w procesie strukturalnego, finansowego i perspektywicznego nadrabiania różnic cywilizacyjnych, związanych z prowadzeniem prac naukowo-badawc
zych w sektorze nauk ścisłych, technicznych, przyrodniczych, informatyki i nowoczesnych systemów komunikacji. Powstaje nie od dziś pytanie co może do tego procesu wnieść polska humanistyka, która z racji odmienności warsztatu naukowo-badawczego różni się od wymienionych wyżej dziedzin nauki. Czym może stać się humanistyka dla gospodarczych wyzwań XXI wieku?

Może wnieść trojakiego rodzaju doświadczenie. Po pierwsze szeroki wachlarz wiedzy o świecie z punktu widzenia systemów i procesów, organizujących życie zbiorowe, historycznych uwarunkowań procesów społecznych i wielowymiarowego myślenia o przyszłości, idei w myśleniu i działaniu, które stają się albo elementem diagnozy, lub kierunkami rozmaitych strategii. Jednym słowem kumulatywny zestaw wiedzy, służącej wypracowywaniu lepszych rozwiązań w organizowaniu się społeczeństw, państw, ale także przedsiębiorstw i społeczności lokalnych. Po drugie, współczesna humanistyka zwraca szczególną uwagę na kształtowanie umiejętności interpersonalnych, służących lepszym formom komunikacji, także w środowiskach – co w obecnym stuleciu odciśnie szczególne piętno – wielokulturowych, wieloreligijnych. Humanistyka jest w stanie wesprzeć  procesy społeczne w makro i mikroskali, nastawione na zachowania integracyjne, myślenie w kategoriach analitycznych i na działania partycypacyjne. Wyzwania współczesnego, cywilizowanego świata, oparte na kanonie współpracy i kooperacji, przeciwdziałania konfliktom, patologiom i nietolerancji nie są w stanie wypracować racjonalnych ram działania bez wsparcia przedstawicieli i środowisk, reprezentujących takie dziedziny jak ekonomia, prawo, filozofia, socjologia, politologia, historia, sprawy międzynarodowe. I wreszcie po trzecie, cechą immanentną humanistyki w wymiarze historycznym było zawsze odniesienie zjawisk społecznych, politycznych i ekonomicznych do wzorca etycznego oraz zasad moralnego postępowania i przyzwoitego działania. W nich zawierał się niejako z definicji ważny komponent zasad i reguł, organizujących życie zbiorowe w oparciu o zestaw wartości i norm moralnych. Podtrzymywanie relacji między różnorodnością postaw, racjonalnością i dążeniem do sukcesu i jak największej skuteczności codziennych działań, ale także w związku z tym i wysokim stopniem relatywizmu norm i wartości w życiu społecznym zawsze wymaga zrównoważenia z etycznymi imponderabiliami, wpływającymi na zachowania jednostek, grup i dużych organizmów społecznych.

Nieprzypadkowo zatem, w wielu krajach europejskich na stanowiska kierownicze w różnego rodzaju jednostkach gospodarczych chętniej w ostatnich latach zatrudnia się filozofów i socjologów niż absolwentów zarządzania i marketingu, a dziennikarzami i pracownikami mediów niezwykle rzadko są absolwenci wydziałów dziennikarstwa i komunikacji społecznej. To jest odpowiedź na prawdziwe zapotrzebowanie, a zarazem rynkowy wymiar kształcenia na poziomie wyższym.

Dla mnie jako przedstawiciela uczelni niepublicznej o profilu nauk społecznych, wywodzącej się i działającej pod patronatem instytutów nauk społecznych i politycznych Polskiej Akademii Nauk, takim nowoczesnym sposobem na kształcenie nowych elit życia publicznego i kompetentnej kadry administracyjnej oraz zarządzającej jest stworzenie uczelni według formuły liberal arts. Nawiązuje ona – jak sama nazwa wskazuje – do wzorców wielu najlepszych uczelni amerykańskich i europejskich, ale także paradoksalnie do rodzimej idei „sztuk wyzwolonych” – oświeceniowej i nowoczesnej nie tylko wówczas, kiedy powstała,  metody kształcenia elit o szerokich horyzontach intelektualnych i nabywania wiedzy ogólnohumanistycznej, pozwalającej poruszać się bez skrępowania i poczucia niższości w środowiskach i ośrodkach akademickich Włoch, Francji, Anglii i Stanów Zjednoczonych Ameryki. Tylko taka formuła pozwala na kształcenie przyszłych elit społecznych, politycznych, medialnych, akademickich i naukowych, a co za tym idzie zapewnienia wysokiego poziomu nauczania i umiędzynarodowienia uczelni.

W Collegium Civitas od początku przyjęliśmy strategię budowania niewielkiej uczelni, silnej nie tyle liczebnością studentów, ale poziomem nauki, kadry dydaktycznej i opiniotwórczym charakterem środowiska akademickiego, budowanego w oparciu o tradycję i współczesność PAN. W takiej strukturze udało się przechować wiele z tych wartości, które należą do kanonu wartości akademickich: zasady mistrz-uczeń czyli indywidualnej dostępności do profesorów o uznanym autorytecie naukowym, liczebność rocznika na danym kierunku nie większą niż kilkadziesiąt osób, kształtowanie postaw obywatelskich i życiowych, na które składa się ożywiona działalność na rzecz społeczności studenckiej i miejskiej, ale także niezwykle bogata oferta dydaktyczna, umożliwiająca studentowi autentyczny, a nie tylko iluzoryczny wybór z bogatej oferty przedmiotów spoza jego kierunku oraz umiędzynarodowienie uczelni, co pozwala każdemu studentowi mającemu wyższą średnią i znającemu język na wyjazd na semestr lub rok do jednej z kilkudziesięciu uczelni partnerskich na całym świecie.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję