Wszystko, co kocham – ankiety Liberté! :)

Leszek Jażdżewski

Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Myśleć na własny rachunek. To wychodzi sporo drożej niż intelektualne all-inclusive. W pakiecie są promocje, pozornie duży wybór, ale i tak kończysz w tych samych kiepskich dekoracjach w równie kiepskim co zwykle towarzystwie.  Liberałom obce są zachowania stadne. W erze social media ciągłe oburzanie się jest w modzie. Liberał nie wyje i nie wygraża, nie pcha się – to kwestia tyleż smaku co zasad. Tłum z zasady racji mieć nie może, bo, jak pisał nieoceniony Terry Pratchett, „Iloraz inteligencji tłumu jest równy IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników”. 

Co liberał może wnieść do wspólnoty?

Zdrowy sceptycyzm i delikatny dystans. Chłodną głowę, bez której wspólnota zdana jest na emocjonalne rozedrganie. Szacunek – jeśli szanujesz sam siebie, nie możesz nie szanować innych. Odwrócenie tej reguły najprościej tłumaczy zwolenników ideologii, którzy wolne jednostki ustawialiby w równe szeregi. Wspólnota dla liberała jest czymś ambiwalentnym. Wolałby móc ją sobie wybrać, a to wspólnota wybrała, czy raczej ukształtowała jego. Miał dużo szczęścia, jeśli mógł w toku inkulturacji odkryć i przyswoić ideę wolności. To, że zakiełkowała ona i wzrosła w społeczeństwach niewolnych jest, dla racjonalnego liberała, nieustającym, jeśli nie jedynym, źródłem optymizmu. Liberał zrobi wszystko, żeby powstrzymać rękę sąsiada podkładającą ogień pod stodołę. Ręka nie zadrży mu, gdy przyjdzie mu bronić przed przemocą lub hańbą własnej wspólnoty. Wspólnoty ludzi wolnych. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Autonomii myślenia i działania. Nie mam najmniejszej potrzeby rządzić innymi, ale staję na barykadzie, kiedy czuję, że ktoś próbuje rządzić mną. Ktoś, komu tego prawa nie przyznałem sam, kto narusza powszechnie przyjęte zasady ograniczonej władzy, rości sobie prawo do narzucania mnie i pozostałym swoich obmierzłych zasad, czy raczej ich braku. Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność myśli. Ten orwellowski potworek zmaterializował się dziś w świecie, w którym niemal nic nie ginie. W którym jeden czuje się strażnikiem moralności drugiego, w obozie bez drutów kolczastych, bo wszyscy pilnują wszystkich. Foucault by tego nie wymyślił. Skoro każdy czuje, że ma prawo do swojego oburzenia i do bycia urażonym, do tego by pilnować „przekazu”, niczym w jakiejś podrzędnej politycznej partyjce, wówczas wszelka komunikacja skazana jest na postępującą degradację, zamienia się w rytuał wspólnego rzucania kamieniami w klatkę przeciwnika. 

Social media cofają nas do ery przednowoczesnej, w której światem rządziły tajemnicze bóstwa, od których wyroków nie było odwołania, których nie można było poznać rozumem, a jedynie składać hołdy, z nadzieją na przebłaganie. Historia zatoczyła koło i znajdujemy się w wiekach ciemnych – wirtualnych, które w narastającym tempie przejmują tak zwany real. Liberałowi pozostaje walczyć i mieć nadzieję. Na Oświecenie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Liberałowie są ciekawi, bo pasje, tak jak osobowości i przemyślenia, mają indywidualne. Są jak koty, z jednego gatunku, ale nie tworzący jednorodnego stada. Nie wchodząc zanadto w prywatność (ważną dla każdego liberała nie-ekshibicjonisty), cenię sobie intelektualne fascynacje i przyjaźnie. Długie rozmowy, odkrywanie nowej, podobnej, a jakże innej, osoby w jej pasjach i przemyśleniach niezmiennie dostarcza dreszczu emocji, z którym niczego nie da się porównać. 

Wiele z tych znajomości zawieranych jest w podróżach, bez wykupionych biletów, bez znajomości celu ani drogi, która nieraz wiedzie przez zaświaty i krainy wyobrażone. Tak wygląda odkrywanie nowej wspaniałej książki, czy powrót do przerwanej rozmowy z zakurzonym przyjacielem sprzed lat. Peregrynacje przez cudzą wyobraźnię bywają równie, jeśli nie bardziej, fascynujące, niż banalne rozmowy, na które skazuje nas rutyna codzienności. 

„Podróżować, podróżować, jest bosko”*  

*Maanam, Boskie Buenos 

Piotr Beniuszys

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Liberalizm w użyciu praktycznym jest dwustronną transakcją wiązaną. Liberał to człowiek, który zobowiązuje się nie dyktować innym ludziom, jak mają żyć. Ale też szerzej: nie naciskać, nie ewangelizować, nie potępiać, nie poniżać, nie wartościować. Jeśli nie potrafi tego uniknąć – a tak bywa, bo jesteśmy zwykłymi ludźmi – to najlepiej się życiem innych nie interesować. Dodatkowo – bo liberalizm, jak mówił Ortega y Gasset, jest najszlachetniejszym wołaniem, jakie kiedykolwiek rozległo się na tym padole, a więc nie może popaść w minimalizm negatywizmu – jest tutaj powinność, aby wolny wybór drugiego bronić przed trzecim. Zwłaszcza jeśli ten trzeci jest od drugiego silniejszy, a tym bardziej jeśli jest on wpływową grupą, Kościołem, rządem lub korporacją. 

To jedna strona transakcji. Drugą jest to, że liberał ma prawo oczekiwać wzajemności. Czyli, aby także nikt nie starał się mu dyktować, jak ma żyć. Być liberałem oznacza bronić się przed absurdem państwowej legislacji, presją społeczną, dyktatem przestarzałych norm i postaw. Nie popadać w radykalizm rewolucji, ale ciągle napędzać ruch w kierunku zmiany społecznej. Obalać szkodliwe autorytety, ale bronić pozycji rozumu i wiedzy w starciu z emocjami i prymitywizmem.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Nie ma czegoś takiego jak „wspólnota”. Ale oczywiście tylko w sensie obiektywnym. W zakresie ludzkich, subiektywnych odczuć i postaw, wspólnota jest realną potrzebą. Liberałowie powinni wnosić w życie ludzi wokół nich pogląd, który może być wspólny dla liberałów i znacznej części nie-liberałów: jednostka ludzka jest najwyższą wartością i podmiotem wszystkich działań. Godność człowieka jest nienaruszalna i każdemu człowiekowi należy się nieodwoływalny szacunek. W ujęciu liberalnym wyrazem tego szacunku jest wizja człowieka, jako istoty wolnej. Liberał broni wolności także nie-liberałów przed innymi nie-liberałami z szacunku dla człowieka. Nie-liberałowie, szanując człowieka, który od nich się różni, mogą z kolei wnosić inne cenne wartości do tzw. wspólnoty.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najwyżej stawiam wolność słowa, gdyż w gruncie rzeczy jest fundamentem większości liberalnych wolności. Nieme indywiduum nie jest w stanie obronić żadnej ze swoich wolności. Nie jest także w stanie z żadnej korzystać. Bez obywatelskiej podmiotowości i siły własnego głosu, wolność przedsiębiorcy, wiernego/ateisty, jednostki pragnącej kształtować niestandardowo swój styl życia, jest wolnością na ruchomych piaskach. Strach przed karą za „nieprawomyślne słowo” paraliżuje 99% z nas.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożona jest każda wolność: konserwatyzm nieprzerwanie chce kontrolować nasz styl życia, zmiany ustrojowe zagrażają wolności politycznej, a presja na media – wolności słowa. Jednak – jeśli spojrzeć szerzej, zarówno na Polskę, jak i na świat zachodni – to najbardziej zagrożona jest obecnie wolność gospodarcza. Od kryzysu 2008 roku skuteczna okazała się narracja zniechęcająca do wolnego rynku i konkurencji. Wyrosłe w tej rzeczywistości pokolenia domagają się opieki państwa. Tak samo, jak nie boją się groźby utraty prywatności, którą niosą ich smartfony i aplikacje, tak nie boją się ryzyka związanego z omnipotencją rozbudowanego rządu.

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. Zamiast tego należy nieustannie, pokazując przykłady z historii, przestrzegać przed tym, dokąd prowadzi odrzucenie indywidualizmu, formułowanie celów kolektywistycznych i poddanie aktywności ludzi narzuconym „planom” i „programom” rządu. Cena, jaką się płaci za opiekę państwa, bywa niesłychanie wysoka.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Pod każdym względem należę do uprzywilejowanej w Polsce większości. Jestem białym mężczyzną, heteroseksualnym ojcem wielodzietnej rodziny, ochrzczonym katolikiem z „konkordatowym” ślubem, pochodzącym z inteligenckiego, lekarskiego domu, pełnosprawnym człowiekiem, wychowanym w obrębie polskiego kodu kulturowego.

Traktuję to jako zobowiązanie, aby stawać po stronie praw wszystkich mniejszości oraz ludzi nieuprzywilejowanych w polskiej rzeczywistości. Moją pasją jest bronić praw ludzi o innym kolorze skóry; praw kobiet do wyboru i decydowania o własnej drodze życia, tak w jego intymnej, jak i zawodowej i publicznej sferze; walczyć słowem o równouprawnienie osób LGBT+ w postaci małżeństwa dla wszystkich; bronić wolności religijnej, pielęgnować życie religii mniejszościowych w Polsce i chronić je przed dominacją katolicyzmu, opowiadać się za równością wyznań oraz osób bezwyznaniowych w sferze publicznej, której gwarantem może być tylko całkowity rozdział Kościołów od laickiego państwa; wspierać najskuteczniejsze metody ułatwiania awansu społecznego osób mających trudny start w postaci dostępu do bezpłatnej edukacji, a także innych programów rozwojowych dla młodych absolwentów; popierać poszerzanie pomocy osobom z każdym rodzajem niepełnosprawności aż do maksymalnie możliwego ograniczenia/eliminacji jej skutków; być adwokatem otwarcia Polski na przybyszy z innych państw i kręgów kulturowych, promować idee tolerancji wobec ludzi innych narodów, ras, religii, kolorów skóry i tradycji; bezwzględnie zwalczać każdy przejaw antysemityzmu.

Olga Łabendowicz

Współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Bycie liberałem we współczesnym świecie oznacza konieczność stosowania kompleksowego podejścia do rzeczywistości i dbanie o to, byśmy jako ludzkość stawali się najlepszą wersją siebie. W praktyce sprowadza się to do kultywacji już sprawdzonych wartości, takich jak wolność, równość, odpowiedzialność, walka o społeczeństwo otwarte, rządy prawa i wolny rynek. Jednak nie możemy dłużej myśleć o tych kwestiach w sposób, w jaki robiliśmy to do tej pory. To już nie wystarcza.

W dobie kryzysu klimatycznego i rosnących napięć społeczno-politycznych musimy pójść o krok dalej i rozszerzyć dotychczasowe definicje tych kluczowych dla liberałów pojęć, by móc adekwatnie reagować na bieżące wydarzenia i potrzeby. Dlatego też współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane. Nasze codzienne wybory konsumenckie, decyzje żywieniowe, aktywizm i faktyczne zaangażowanie, wszystko to wywiera przynajmniej pośredni wpływ na nasz świat. Liberałowie mają zaś szczególny obowiązek stanowić dobry przykład praktyk, które przestają być pustymi słowami, deklaracjami, a stają się rzeczywistością. 

Liberał to zatem osoba o poczuciu bezwzględnej i kompleksowej odpowiedzialności, w przeciwieństwie do tej o charakterze wybiórczym, skupionym wyłącznie na świecie idei. Liberalizm winien stać się zatem praktycznym stylem życia, a nie tylko orbitowaniem wokół wartości o charakterze uniwersalnym i fundamentalnym – co winno zaś dziać się równorzędnie i z uważnością na wszystkich poziomach.  

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tym, co liberałowie wnoszą do wspólnoty są przede wszystkim empatia i odpowiedzialność. Na drugiego człowieka patrzymy bowiem nie przez pryzmat naszych własnych oczekiwań, narzucając utarte i wyłącznie powszechnie akceptowalne klisze, lecz niejako przez soczewkę otwartości i akceptacji. Do codzienności podchodzimy z poczuciem odpowiedzialności za samych siebie i całe społeczeństwo, dążąc do tego, by świat stawał się lepszym – nie tyko w obliczu kryzysu, lecz także w chwilach względnego spokoju. 

Dodatkowo, jako że liberalizm oparty jest na rozsądku i wiedzy, jako liberałowie potrafimy wskazać obszary, które wymagają szczególnej uwagi i troski. Dlatego też zdajemy sobie sprawę, na czym powinniśmy się skupić jako wspólnota, jakie elementy państwowości wymagają naprawy, czy też gdzie jeszcze wiele nam brakuje w zakresie walki o lepsze jutro, by kolejne pokolenia miały szansę na dobre życie. Jest to możliwe właśnie dzięki temu, że opieramy swoje poglądy na faktach i dobrych praktykach, w przeciwieństwie do populistycznych i pozornie atrakcyjnych wizji promowanych przez osoby wyznające inny system wartości. Dlatego też naszym obowiązkiem, jako liberałów, jest sprawienie, by nasz głos był słyszalny i inspirował kolejne jednostki i grupy. Tylko w ten sposób możemy wspólnie zbudować świat, o jaki zabiegamy.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Katalog wolności osobistych, których ochrona jest dla mnie niezwykle ważna jest szeroki. Jednak obecnie, w tym momencie dziejów, kluczowym prawem każdego człowieka, o które każdy powinien walczyć, jest bez wątpienia prawo do zdrowia i życia – w warunkach, które nie grożą pogorszeniem ich jakości. A jak wiemy z raportów o stanie czystości powietrza i tempie postępowania zmian klimatycznych, władze niektórych państw zdają się wciąć spychać poszanowanie tej nadrzędnej wolności na boczny tor. Dzieję się tak albo z obawy o niepopularność wdrażania bardziej wymagających środków i kroków, mających na celu zadbanie o jakość środowiska (co mogło by się przełożyć na spadek popularności wśród wyborców); bądź też w efekcie czystego lekceważenia kwestii, które dotyczą dosłownie każdej żywej istoty na naszej planecie.

Już sam fakt, iż Konstytucja RP przewiduje możliwość ograniczenia praw i wolności obywatela w sytuacji, gdy jego działania zagrażają środowisku lub stanowi zdrowia innych osób (art. 31 ust. 3) wskazuje na to, jak niepodważalna jest ta wolność. Dlatego też nie tylko jako liberałowie, ale przede wszystkim jako obywatele mamy obowiązek walczyć o przestrzeganie prawa do zdrowia i życia. Nie możemy pozwolić by krótkowzroczność lub ignorancja liderów przełożyła się na pogorszenie się bytu naszego i przyszłych pokoleń – jeśli te mają mieć jakiekolwiek szanse.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce borykamy się obecnie z całą gamą poważnych zagrożeń. Oprócz tych wynikających z braku poszanowania prawa do zdrowia i życia, które winno być niepodważalne, z trwogą obserwuję działania lokalnych władz, które wprowadzają na swoim obszarze tzw. „strefy wolne od LGBT”. Ze zgrozą przeglądam zapytania od znajomych z zagranicy, dopytujących „co się u nas dzieje?”; z zażenowaniem próbuję tłumaczyć, w jaki sposób tak krzywdzący i niezgodny z konstytucją pomysł znajduje obecnie odzwierciedlenie w rzeczywistości polskich miast i wsi. 

Jako osoby świadome i odpowiedzialne za nasze społeczeństwo nie możemy wyrażać zgody na tak bezczelne sprzeniewierzenie wartości inkluzywności i otwartości, za którymi stoimy. Musimy wyrazić otwarty sprzeciw ku tego typu praktykom i edukować młode pokolenia w duchu otwartości i zrozumienia. Tylko na tych wartościach możemy budować świat, w którym czyjaś orientacja seksualna, religia, czy system przekonań (gdyż dotychczasowe uchwały mogą stanowić zaledwie pretekst do wdrażania kolejnych wykluczających projektów…) będą sprawą dotyczącą tylko samych zainteresowanych. Nie może być przyzwolenia na tworzenie stref, w których ktoś nie jest mile widziany. W efekcie, nie tylko osobom bezpośrednio pokrzywdzonym robi się w tym kraju po prostu niewygodnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Podejmowanie działań dla dobra wspólnoty (ludzi i zwierząt). Wzięcie odpowiedzialności za inne istoty, dążenie do poprawy ich dobrostanu oraz aktywne promowanie rozwiązań, które mogą pomóc nam zapobiec katastrofie klimatycznej. To wolontariat, to akcje społeczne wprost na ulicach, akty nieposłuszeństwa obywatelskiego (gdy takie są uzasadnione), to prawo do krytycznego odnoszenia się do złych praktyk w polityce, godzącym w podstawowe wolności obywatelskie, to organizowanie i realne (a nie tylko deklaratywne) wspieranie inicjatyw prospołecznych, ekologicznych i prozwierzęcych. Moją największą miłością jako liberałki jest zatem aktywność, w każdym tego słowa znaczeniu i na każdym polu, które jest mi bliskie. Bowiem tkwiąc w letargu jeszcze nikt niczego nie osiągnął.   

Sławomir Drelich

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa.

Co dziś oznacza bycie liberałem? 

Bycie liberałem w pewnym sensie znaczy zawsze to samo, a mianowicie stanie na straży wolności jednostki ludzkiej; chronienie jej przed wszystkim, co może jej zagrażać; zabezpieczanie praw każdego człowieka tak, aby miał on pełną możliwość realizowania swojej wizji szczęścia poprzez wybraną przez siebie ścieżkę życiową; na tyle rzecz jasna, na ile jego wizja szczęścia i wybrana ścieżka życiowa nie wkraczają w sferę wolności innych jednostek. Tak na to patrząc, zarówno liberałów klasycznych i demokratycznych, jak też socjalnych i neoliberałów, łączył ten sam wspólny mianownik. On jest także dziś, czyli 331 lat po publikacji przez Locke’a  Dwóch traktatów o rządzie i Listu o tolerancji, wciąż aktualny i nadal obowiązuje – jak sądzę – wszystkich liberałów.

Patrząc jednak z innej perspektywy, różni nas jednak niesamowicie wiele, bo zarówno w czasach Locke’a czy Monteskiusza, jak też Johna Stuarta Milla, Leonarda Hobhouse’a czy tym bardziej w czasach dzisiejszych, inne czyhają na jednostkę ludzką zagrożenia. Początkowo była to monarsza władza despotyczna, której granice uprawnień dopiero dzięki klasycznym liberałom zaczęto zarysowywać. W XX wieku były to roszczenia środowisk antywolnościowych – tak faszystowskich, jak i komunistycznych – oraz nadmiernie rozbudowane, przeregulowane państwo. Sądzę jednak, że w XXI wieku te zagrożenia są całkowicie odmienne. Chyba w mniejszym stopniu – wbrew pozorom – jest zagrożenie to niesie dziś państwo i jego aparat, gdyż większość skonsolidowanych demokracji przeprowadziła proces decentralizacji władzy publicznej oraz zbudowało skuteczny aparat kontroli władzy. 

Dziś liberałowie chronić powinni człowieka przed tymi, których nie widać, a którzy wpływają na nas trochę bez naszej zgody, a często bez naszej świadomości o tym wpływie. To skomplikowany świat wielkich transnarodowych korporacji oraz finansjery, który dyktuje nam mody i wzorce zachowań, przekształca nas w tępą konsumpcjonistyczną marionetkę, śledzi wszystkie nasze ruchy i gromadzi na nasz temat wszelkiego rodzaju dane. Relacje między tym światem a niektórymi rządami oraz ich służbami są również niejasne i nieoczywiste. To są dziś zagrożenia dla naszej wolności. Śmiać mi się chce, kiedy osoby nazywające się liberałami krzyczą i rwą szaty w obronie niedziel handlowych, a nie dostrzegają, jaki wpływ na nasze życie mają wielki kapitał i transnarodowe korporacje. Mam czasem wrażenie, że niektórzy przespali zmiany, jakie spowodowała globalizacja, i łudzą się, że świat jest wciąż tak prosty jak w czasach Adama Smitha. Liberał zawsze musi być obrońcą jednostki ludzkiej i jej wolności, ale najpierw musi właściwie zdefiniować zagrożenia, z którymi jednostka ludzka w danych czasach się boryka. 

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Błędem środowisk liberalnych było to, że pozwoliły na utrwalenie ich wizerunku podporządkowanego dominującym w latach 70. i 80. XX wieku nurtom neoliberalnym i ekonomicznocentrycznym. Przyjmowały one dość skrajne – także w ramach ideologii liberalnej – poglądy dotyczące wizji społeczeństwa, które daleko wychodziły poza zdefiniowany w XVIII i XIX wieku indywidualizm, a przyjmowały radykalny atomizm społeczny. Utrzymywanie, że społeczeństwo nie istnieje, to nie tylko poznawczy błąd, ale przede wszystkim błąd teleologiczny, gdyż przynosi on dla liberałów i liberalizmu straszne skutki. Chyba najważniejszym z nich jest utożsamienie dobra z interesem, czyli oderwanie od idei dobra – zarówno jednostkowego, jak i wspólnego – jej moralnych konotacji, a podporządkowanie konotacjom ekonomicznym. Niestety taki punkt widzenia odbił się tragicznie na rozumieniu wspólnoty i dyskursie wokół spraw wspólnotowych wśród liberałów. Widać to wzorcowo w polskim dyskursie liberalnym – czy właściwie pseudoliberalnym – którego przejawy dostrzec można nie tylko w wypowiedziach polityków, intelektualistów oraz publicystów, ale jego niesmaczne niekiedy wykwity wyskakują niespodziewanie w kolejnych okienkach facebookowych i twitterowych, wzywając nie wprost o pomstę do nieba.

Liberałowie tymczasem bardzo wiele wnieśli w funkcjonowanie współczesnych wspólnot demokratycznych, a jeszcze więcej wnieść mogą. Wnieśli pewien porządek symboliczny, ład instytucjonalny oraz ramy ustrojowe, w których dziś funkcjonujemy. Natomiast to, co powinni wnosić dziś, musi jednakże daleko wychodzić poza obronę instytucjonalnego ładu liberalno-demokratycznego. Wspólnota polityczna potrzebuje liberałów ze względu na ich przywiązanie do praw człowieka, stanie na straży wolności osobistych i politycznych, umiejętność przyjęcia indywidualistycznego punktu widzenia, dostrzeżenia potrzeb, możliwości i szans każdej jednostki ludzkiej. Liberałowie wnoszą do współczesnej wspólnoty politycznej wiarę w ludzki rozum i racjonalność, jednakże – jak się zdaje – potrafią spoglądać na rzeczywistość społeczną krytycznie, świadomi konieczności jej mądrego przekształcania. Mam czasem wrażenie, że niektórzy polscy liberałowie zapominają, że siłą tej ideologii była wiara w postęp, a przecież postęp to zmiana, czyli sprawianie, że świat nas otaczający będzie systematycznie dostosowywany do naszych dążeń i oczekiwań, te zaś przecież nieustannie się zmieniają. 

Przede wszystkim jednakże liberałowie muszą na nowo odkryć ideę wspólnoty czy też przypomnieć sobie o niej. Nie wolno nam poprzestawać na pewnych konkluzjach Misesa czy Hayeka, kiedy tuż obok na tej samej półce stoi bliższy liberalnemu wspólnemu mianownikowi John Rawls. Nie bez powodu opus magnum Rawlsa nosi tytuł Teoria sprawiedliwości, bo przecież trudno sobie wyobrazić rzetelną refleksję o sprawiedliwości poza kontekstem wspólnoty. Wyrwanie idei sprawiedliwości z kontekstu wspólnotowego skutkuje co najwyżej nadaniem jej rangi zasady regulującej prawo własności, jak chciał chociażby Nozick, a to przecież kolejny przykład wyrwania liberalizmu z kontekstu moralnego i nadanie mu wyłącznie ekonomiczno-legalistycznej wykładni. Mam wrażenie, że jest to wykładnia na dłuższą metę szkodliwa.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonny najbardziej bronić?

Nie mam wątpliwości, że tą z osobistych wolności, która – moim zdaniem – zasługuje na dogmatyczną wręcz obronę jest prawo człowieka do szczęścia i wyboru drogi do niego wiodącej. Uważam ją za wolność fundamentalną, gdyż to na niej opierają się wszystkie inne wolności; to jej realizację – jak sądzę – zapewniają wszystkie instytucje i zasady liberalno-demokratycznego państwa; wreszcie to tę wolność pozytywną mają zapewnić kolejne wolności negatywne, stanowiące swoiste zabezpieczenie autonomii jednostki ludzkiej. 

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa. Mam tutaj na myśli chociażby brak możliwości zawarcia sformalizowanego związku osobom tej samej płci oraz brak zabezpieczenia takiego związku przez państwo. Ci wrogowie mogą mieć charakter społeczny i nieformalny, kiedy tzw. większość usiłuje wymusić na mniejszości określone postawy. Chęć wymuszenia na kobiecie urodzenia dziecka czy też oczekiwanie od człowieka, że będzie milczał na temat swojej tożsamości seksualnej czy płciowej, przekonań filozoficznych czy religijnych, to przecież również forma ograniczenia prawa do szczęścia, które najwidoczniej nie zostało właściwie zabezpieczone. Ci wrogowie mają wreszcie charakter ekonomiczny – to wszyscy ci, którzy przekształcają nasze wzorce kulturowe, dyktują mody i zachowania, manipulują nami poprzez nowoczesne technologie i media, propagują określone style życia, aby nie tylko uczynić z nas nowych niewolników, ale również zarobić na tym niewolnictwie solidne pieniądze. Tylko z pozoru ci nowi lewiatani różnią się od dziewiętnastowiecznych właścicieli plantacji bawełny w południowych stanach amerykańskich. 

To właśnie prawo człowieka do szczęścia jest budulcem i ono – moim zdaniem – zasługuje na emocjonalną i twardą obronę.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Nie będę mówił tutaj o zagrożeniach naszego prawa do prywatności, bo chyba wszyscy już dziś zdajemy sobie sprawę z tego, że prywatność umarła. Częściowo my tę śmierć spowodowaliśmy, kiedy zrzekaliśmy się kolejnych okruchów prywatności, pragnąc zapewnić sobie bezpieczeństwo. Później jednak kolejne nowoczesne technologie zaczęły się wdzierać do naszego życia, ułatwiając je oczywiście, ale niekoniecznie zawsze mieliśmy możliwość realnie przeciwstawić się temu procesowi. Co z tego bowiem, że ktoś nie posiada kont w mediach społecznościowych albo nawet posiadając je ogranicza się wyłącznie do śledzenia aktywności innych? Przecież na każdym skrzyżowaniu, w każdym miejscu publicznym, w budynkach użyteczności publicznej i przedsiębiorstwach, a coraz częściej w pojazdach transportu zbiorowego, zamontowane są kamery monitoringu śledzące każdy nasz ruch, zdolne do szybkiego zidentyfikowania naszej tożsamości. Prawie każdy dziś korzysta z rachunku bankowego przez internet, a niejednokrotnie zdalnie przy pomocy zainstalowanej na smartfonie aplikacji. Każdy chyba płaci kartą płatniczą, niektórzy płacą telefonami. Nasze telefony śledzą naszą aktywność, zaś kamery satelitarne, z których korzystają niektórzy giganci biznesowi, pozwalają na mapach dostrzec spacerujących na obrzeżach miasta kochanków – i co z tego, że zamazano im twarze oraz tablice rejestracyjne samochodów? Nie sądzę, abyśmy potrafili temu wszystkiemu przeciwdziałać. Chciałbym jednak, aby mądrze i ze spokojem próbować przewidywać, co może wydarzyć się w przyszłości, jakie mogą być tego negatywne dla nas skutki. Jako politolog czy filozof nie mam tutaj żadnego pomysłu. To chyba przede wszystkim zadanie dla specjalistów od nowych technologii, cyberbezpieczeństwa, robotyki itp. 

Drugie z zagrożeń, na które chciałem wskazać, dotyczy naszego prawa do decydowania, a konkretniej do podejmowania autonomicznych i niezależnych decyzji. Wiąże się to z nowymi technologiami i nowymi mediami, gdyż te mają na nas coraz większy wpływ. Trudno właściwie wskazać, kiedy nasza decyzja wynikała z realnego i racjonalnego namysłu, kiedy zaś była efektem reklamy, kryptoreklamy, sugestii, socjotechniki. A przecież podejmujemy decyzje konsumenckie, podejmujemy decyzje polityczne, podejmujemy również decyzje w sprawach dotyczących naszego życia rodzinnego i społecznego. W tej sprawie jednakże nie musimy być aż tak bezradni. Kluczowa jest tutaj bowiem edukacja do postaw krytycznych, czyli przystosowanie współczesnego człowieka do radzenia sobie z otaczającym go światem, umiejętnego poruszania się w nim, sceptycyzmu względem atakujących nas zewsząd bodźców. Człowiek musi się nauczyć mówić „nie” technologiom, mediom, reklamie, czyli tym wszystkim nowym lewiatanom, którzy nas otaczają. Krytyczna postawa będzie za chwilę jedynym narzędziem samoobrony człowieka, który rodzi się ze smartfonem w ręku. A i tak nie można mieć pewności, że sama ta postawa wystarczy, aby nas ochronić. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała.

Liberalizm nie jest dla mnie po prostu ideologią, której w którymś momencie życia można zrezygnować i której można się wyrzec – chociaż to oczywiste, że można! – ale traktuję liberalizm jako raczej życiową postawę, której zasadniczym celem jest przede wszystkim wolność człowieka i dążenie do jej maksymalizowania. Zrozumiałe, że różni ludzie różnie ten swój liberalizm – o ile także postrzegają go jako życiową postawę – mogą odmiennie werbalizować i wcielać w życie. Gdybym miał wspomnieć o moich pasjach i miłościach, a jednocześnie pozostać w liberalnej atmosferze, to musiałbym wymienić książki i góry. Książki, ponieważ towarzyszą mi od dziecięcych lat i na różnych etapach mojego życia definiowały mi moje cele, zamierzenia, plany, ale także wartości. Książka jest ucieleśnieniem wolności intelektualnych: wolności do ekspresji twórczej i artystycznej, wolności do głoszenia swoich poglądów i przekonań, wolności myśli i światopoglądu. W taki sposób podchodzę do mojej każdej lektury, a – muszę się przyznać – podejmowanie decyzji co do tego, po którą z zalegających na stosie książek do przeczytania sięgnę, to gigantyczny problem. 

Druga z miłości to góry! Staram się spędzać w nich każdy wolny moment. Góry dają mi poczucie swobody, której we współczesnym społeczeństwie brakuje chyba wszystkim ludziom miłującym wolność. I bynajmniej nie należę do liberałów-utopistów, którzy pragnęliby wybudować libertariańską utopię ze stron Atlasa zbuntowanego Ayn Rand; wierzę w społeczeństwo i ogromny jego wpływ na jednostkę ludzką, jednocześnie nie definiując go jako czynnik wyłącznie opresyjny i zniewalający. Jednakże góry dają człowiekowi miłującemu wolność poczucie chwilowego wyzwolenia się z kajdan codziennych obowiązków, konwencji społecznych i konwenansów, zawodowych ograniczeń i społecznych zobowiązań. Oczywiście nie jest tak, że w górach nie ma żadnych zasad, podobnie zresztą jak w społeczeństwie. Trzeba jednak przyznać, że w górach można zaczerpnąć świeżego powietrza, zarówno w dosłownym słowa tego znaczeniu, jak też na poziomie metaforycznym. Wszystkich miłujących wolność namawiam więc do górskich wędrówek, a jeśli znajdą na to czas w górach, to warto jednocześnie umilić sobie czas kilkoma stronami dobrej lektury w warunkach naturalnych. 

Tomasz Kasprowicz

Liberałowie mogą wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

A czy oznacza cokolwiek innego niż wczoraj? Bycie liberałem to przekonanie, że najpierw się jest jednostką, a dopiero później członkiem wspólnoty. Efekty takiego podejścia są oczywiście różne w różnych czasach i dziś łatwiej być liberałem. Za brak przynależności czy odejście od jakiejś wspólnoty nie grożą już tak daleko idące konsekwencje (przynajmniej w świecie Zachodu) – co najwyżej publiczne zelżenie czy fala hejtu, ale nie kara śmierci. Uznanie przewagi indywidualizmu nad kolektywizmem nie oznacza, że liberał we wspólnotach nie bierze udziału. Są nawet wspólnoty liberałów – jak Liberte! W końcu człowiek jest zwierzęciem stadnym. Ale dla liberała udział we wspólnocie jest działaniem dobrowolnym więc wszelkie próby narzucania woli jednostce przyjmuje podejrzliwie. Co nie oznacza, że nie potrafi dostrzec ich zalet w sensie efektywności takich typów organizacji. Można być liberałem i zwolennikiem UE czy ONZ. Choć są i libertarianie, którzy wszelkie wspólnoty, łącznie z państwowymi, najchętniej by znieśli.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Liberał to dla wspólnoty zwykle problem. Wynika to z faktu, że liberałowie nisko cenią lojalność są więc pierwszymi kandydatami do jej opuszczenia czy krytykowania. Są zatem wspólnoty, które liberałów w swoich szeregach nie chcą. Szczególnie dotyczy to wspólnot zamkniętych gdzie dowolny glos krytyczny jest właściwie niedopuszczalny. Partie polityczne są tu podstawowym przykładem: wśród członków PiS nie usłyszymy narzekań na karierę towarzysza Piotrowicza czy mgr Przyłębskiej powołanej przez Rade Państwa – mimo że podejrzewam wielu z nich to mierzi. Członkowie KO zaś nie wypowiedzą złego słowa o zachowaniach sędziów za III RP – choć każdy wie, że takie były. Lojalność nie pozwala im wystąpić przeciw swemu plemieniu – a liberałowie lojalności nie uznają. Dlatego jako liberał nie mam problemu przyznać jako Polak, że Polska ma w XX stuleciu wiele powodów do wstydu – co dla narodowców jest niedopuszczalne nawet w świetle ogólnie znanych faktów. Ale narodowcy postrzegają naród jako wspólnotę zamkniętą i nieznoszącą krytyki.

Liberałowie mogą jednak wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Bez wewnętrznego fermentu pojawia się marazm i okopanie na starych pozycjach – a co za tym idzie koniec końców oderwanie od rzeczywistości i utrata siły. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Oczywiście najważniejsza jest ochrona życia – to dość oczywiste bo bez życia nie ma wolności. Chyba jednak nie o to chodziło w tej ankiecie. Wolność osobista na jakiej buduje moje poczucie bezpieczeństwa to wolność poruszania się. Daje ona szanse na zmianę wspólnoty w jakiej się znajduje kiedy stanie się nazbyt opresyjna. Jestem zwolennikiem integracji europejskiej z całego szeregu powodów. Jednak powodem dla mnie osobiście najważniejszym jest właśnie poszerzenie wolności poruszania się i ewentualny Polexit przeraża mnie najbardziej z powodu zamknięcia tej furtki.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce jak wiemy najbardziej zagrożona jest wolność do sprawiedliwego sądu. Chyba nie ma się co tu rozpisywać – bo wiele o tym napisano. Napięcia globalne jednak ujawniają, że mogą pojawić się problemy na poziomie bardziej podstawowych wolności. Trzymajmy kciuki by kryzysy te nie zmaterializowały się bowiem w czasach kryzysów zwiera się szyki i – jak pisaliśmy wcześniej – to złe czasy dla liberałów. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Napędza mnie ciekawość i chęć zrozumienia. Interesuje mnie jak tyka świat. To moja główna, obok irytacji, motywacja do działania. Co ciekawa w naszym społeczeństwie zupełnie niezrozumiała.

Rafał Gawin

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Słownik Języka Polskiego PWN nie ma wątpliwości: liberał to w pierwszym znaczeniu „osoba mająca tolerancyjny stosunek do cudzych poglądów i zachowań, nawet jeśli nie uważa ich za słuszne”. Proste? Niekoniecznie. Większość znanych mi liberałów stawia po prostu na posiadanie liberalnych poglądów (drugie znaczenie słownikowe), nie oglądając się na innych. Czy to wystarcza? No właśnie. Nawet antyliberalnego i prosocjalnego wroga warto po prostu wysłuchać. Ba, chociaż na elementarnym poziomie zrozumieć i zaakceptować. Wtedy też debata publiczna, jak również rozmowy przy niedzielnych obiadach, będą wyglądały inaczej. Będą zwyczajnie bardziej liberalne. Sam mam liberalne poglądy, ale czy można mnie nazwać liberałem? Obawiam się, że byłaby to szufladka nadużyć. Jestem z boku i z pozycji centralnych (nie tylko w znaczeniu geograficznym) empatycznie się przyglądam. Stawiam na pojęciową uczciwość, zwłaszcza gdy o czymś nie mam pojęcia.

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Kluczowe jest doprecyzowanie, do jakiej wspólnoty: czy chodzi o wspólnotę (1) ludzi o podobnych przekonaniach, czy o wspólnotę utożsamianą z grupą ludzi zamieszkujących jakąś jednostkę terytorialną, np. (2) państwo – czyli Naród, czy – szeroko i ponad podziałami – (3) Unię Europejską. W pierwszym i trzecim przypadku odpowiedź brzmi: bardzo niewiele; w trzecim może nawet i nic. I nie mówię tylko o marginalizowaniu Polski w Europie; chodzi mi raczej o pewne opóźnienie filozoficzne, antropologiczne, ogólnie: myśleniowe. Jak również o pomieszanie podstawowych pojęć, równoczesne przyjęcie (po 1989 roku) nurtów i kontrnurtów; problemy z podstawowymi pojęciami, błędnie utożsamianymi z ideologiami: począwszy od gender i feminizmu, a na ekologii, LGBT i innych „groźnych” skrótowcach kończąc. W drugim przypadku: praktycznie wszystko. Począwszy od pracy u podstaw. Rozmowy, wyjaśniania, tłumaczenia pojęć. Otwartości na mnogość interpretacji. Myśleliście kiedyś o lekcjach liberalizmu w szkołach? Po przeprowadzeniu dziesiątek lekcji pisarskich jestem zdecydowanie za i chętnie pomogę.

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Znowu odwołam się do Słownika Języka Polskiego PWN, ponieważ najbardziej interesuje mnie wolność jako „możliwość podejmowania decyzji zgodnie z własną wolą”. Za dużo mechanizmów, których znaczenia przeciętny obywatel / członek istniejącej lub wyimaginowanej wspólnoty nie rozumie, sprawia, że decyzje podejmuje w ramach szerszego, nie swojego planu: pod wpływem impulsu, wkurwu (używam tego słowa, ponieważ to już kategoria krytycznoliteracka), miękkiego marketingu lub ciężkiej propagandy. Internet i media, nie tylko publiczne, aż się od niej roją. A w kontekście bieżącej polityki wewnętrznej (zagraniczna, oceńmy to obiektywnie, nie jest prowadzona wystarczająco skutecznie) odmienne od obowiązujących dwóch nurtów poglądów na daną sprawę zdanie jest traktowane jako przejaw lekkomyślności, głupoty, szkodliwego „grania na przeciwników” czy wreszcie – szatańskiego, bo pozbawionego moralnych i etycznych proporcji symetryzmu. Brońmy takiego zdania, tylko ono nas ocali w obliczu niezmiennie sztucznie napędzanego konfliktu, walki o rząd dusz, zwłaszcza gdy przecież bardziej liberalna strona sporu przynajmniej oficjalnie od metafizyki w polityce (zwykle) się dystansuje.

Obok woli funkcjonuje ochota, nie tylko w Warszawie, co sygnalizuję, bo możliwe, że będę chciał taki wątek niedługo rozwinąć.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Niezmiennie zagrożona jest wolność do formułowania niezero-jedynkowych sądów. Do otwierania łam mediów wszelakich na inność, nietypowość, nowe ujęcia starych problemów czy dwubiegunówki sceny politycznej.

W kraju, w którym przepisy prawa interpretuje każdy laik śledzący na bieżąco scenę polityczną.

W kraju, w którym coraz częściej cel uświęca środki. I strony.

W kraju, w którym wybiera się mniejsze zło, w imię sprzeciwu, bez skonkretyzowanego za. Ponieważ liczy się destrukcja zamiast konstrukcji (o dekonstrukcji nawet nie wspominając).

W kraju, w którym wystarczy być przeciw, jak w utworze postmodernistycznym, gdy przecież ten kierunek w literaturze przyjął się w Polsce bardzo szczątkowo i punktowo.

W kraju, w którym kruszynę chleba podnoszą z ziemi, by nią cisnąć w politycznego wroga, ewentualnie zatruć i podać podczas świątecznego spotkania (o ile w ostatniej chwili ktoś go nie odwoła).

W kraju, w którym idee wyparły wartości, a wartości idee – i poruszamy się po cienkiej powierzchni ogólników, a gdy się zapada, mieszamy i głębsze warstwy, by nie nadziać się na bolesne konkrety, demaskujące naszą doraźną hipokryzję.

Jak temu przeciwdziałać, odpowiadam w przypadku poprzednich pytań: słuchać cierpliwie i jeszcze bardziej wyrozumiale edukować wszelkimi możliwymi sposobami. Nie poniżać nikogo, nie dzielić ludzi według poglądów, majątków, wykształcenia czy stosunku do osiągnięć nierewolucji liberalnej. 

A w szczególności: „świecić” własnym przykładem. Cudzysłów stosuję tu z premedytacją: nie musimy być nieskazitelni, żeby być dobrzy – wystarczy, że się otworzymy na drugiego człowieka. Nie potrzebujemy do tego nawet ścian płaczu czy tablic hańby. I to akurat nie jest truizm.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja – liberała?

Literatura i muzyka. To chyba ostatnie bastiony wolności czystej i naturalnej, demaskujące każdą koniunkturę: czytając i słuchając więcej, wykrywa się od razu kalkulacje i stylizacje pod konkretne, najczęściej masowe gusty. I owszem, również przy takim podejściu do tworzenia można wykreować dzieło wybitne i totalne; ale – na dłuższą metę i bez tanich pochlebstw – liczy się indywidualność i oryginalność wypowiedzi. Niepodległość głosu, jak chciałby krytyk, któremu najwięcej na początku drogi zawdzięczałem – Karol Maliszewski. Zbieram książki, zwłaszcza łódzkich autorów. Zbieram płyty, zwłaszcza łódzkich zespołów. Oprócz tego mam dwa miniakwaria, w których pływają kapsle od butelek po piwie (niestety, w niewielkim procencie łódzkiej produkcji, ponieważ takowa prawie nie istnieje). Ale nie promuję tej aktywności ze względu na zawarty w piwie alkohol.

Andrzej Kompa

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym).

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Być liberałem znaczy pamiętać o tym, jak ważna jest wolność jednostki, walczyć o jej przestrzeganie. Nie oznacza jednocześnie braku szacunku czy niedostrzegania roli mikrostruktur i sieci wspólnotowych (rodzina naturalna bądź z wyboru, bliscy, kręgi zawodowe, społeczności lokalne, więzi międzyludzkie itp.). Liberał dba o procedury, o porządek prawny, jest państwowcem i legalistą, a jednocześnie kreuje takie społeczeństwo, w którym każdy jego członek będzie mógł odnaleźć dla siebie właściwe miejsce i odpowiednio szerokie formy wyrażania siebie. Nie neguje przy tym zastanych kręgów identyfikacji zbiorowej (grupa etniczna, kulturowa, wyznaniowa lub językowa, naród), dla stara się szlifować je, pozbawiając nacjonalistycznych, ksenofobicznych albo totalitarnych rysów. Łączy zdrowy patriotyzm (odnoszony do państwa i narodowości) ze zdrowym kosmopolityzmem. Może łączyć tradycjonalizm i postępowość.

Liberalizm oznacza wrażliwość społeczną, bo sprowadzanie liberalizmu do leseferyzmu albo ruchu w obronie przedsiębiorczości i pracodawców to działanie krzywdzące, redukujące i jednocześnie samobójcze. Liberał dba o rzeczywistą demokrację, osiąganą zarówno w monarchii parlamentarnej jak i republice demokratycznej, postrzega liberalną demokrację jako optymalną formę ustrojową, zabezpieczaną tak procedurami, jak i praktyką publiczną. 

Liberał, w duchu liberalizmu humanistycznego, wspiera wolny rynek, ale nie zapomina o potrzebie osłon i zachęt socjalnych. Nie uważa również, by wolny rynek był narzędziem automatycznie preferowanym w każdym sektorze życia społecznego (nie jest nim np. dla edukacji i szkolnictwa wyższego czy obronności).

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym). Nie można być liberałem i nie zabiegać jednocześnie o pełną realizację podstawowych praw i swobód obywatelskich, nie walczyć o przestrzeganie i pełny dostęp do praw człowieka. Dzisiejszy liberał nie może być nieempatyczny – zwrot egalitarystyczny jest jedną z najlepszych przemian liberalizmu ostatniego czasu, a jednocześnie dla liberalnego zrozumienia indywidualizmu efekt jest dużo strawniejszy niż w wypadku socjalistycznego podejścia do sprawy. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tak, bardzo dużo. Nic nie godzi tak dobrze wspólnotowości i indywidualizmu jak liberalizm.  To liberał może pokazywać innym, że można czegoś osobiście nie lubić, nie preferować, a jednocześnie nie zwalczać i nie usuwać. Może wnosić wolność i poszerzać jej sferę. Jeśliby wymieniać dalej: szacunek dla prawa, rzeczywistą demokrację, szacunek dla kultury i całokształtu wiedzy, etykę służby, tendencję do rozumienia i samokształcenia się – wszystkie te elementy może wnieść świadomy siebie i swoich poglądów humanistyczny liberał. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolność słowa. Wolność sumienia i wyznania (w tym wolność od wyznawania). Wolność polityczna. Wolności akademickie, odnoszące się do kultury i dostępu do wiedzy. Swoboda życia prywatnego i wolności osobiste.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożone są wszystkie wolności. Wobec zamachu władzy ustawodawczej i wykonawczej na demokratyczne państwo prawa i konstytucję literalnie żadnej wolności nie można być pewnym. Pierwszym, zasadniczym krokiem przeciwdziałania jest restytucja porządku konstytucyjnego w Polsce, a następnie potrzebne reformy liberalne.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Moja rodzina. Moi przyjaciele.

Książki, muzyka, film. Świat. Polska. Łódź. Zabytki. Przyroda. Historia. 

Polszczyzna i angielszczyzna. Łacina i greka. Bizancjum. Uniwersytet. Decorum. 

Rower. Herbata.

Marek Tatała

Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Z jednej strony słowo „liberalizm” jest od lat demonizowane, a z drugiej, także w Polsce, pojawiają się próby jego przejęcia przez środowiska lewicowe, jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Typowy amerykański „liberał” byłby, w zależności od intensywności poglądów, nazwany w Europie socjaldemokratą albo socjalistą. Jako polski liberał bronię klasycznego znaczenia liberalizmu, oznaczającego szacunek dla wolności jednostek – wolności słowa, innych wolności osobistych, wolności gospodarczej. Wolność taka oznacza, jak pisał John Locke, że jednostka nie jest „zależna od arbitralnej woli innych osób, ale swobodnie podąża za własną wolą”. Bycie klasycznym liberałem to opowiadanie się po stronie wolności jednostki zawsze wtedy, kiedy nie narusza ona wolności innych osób. 

Liberalna wizja państwa to wizja państwa ograniczonego, zarówno jeśli chodzi o zakres działań, w tym m.in. udział państwowych podmiotów w gospodarce czy poziom obciążeń podatkowych, jak i metody działania, które powinny opierać się na praworządności. W Polsce państwowego interwencjonizmu jest wciąż za dużo, a w ostatnich latach jego poziom niepokojąco rośnie. Jednocześnie w liberalnym podejściu do życia nie ma nic radykalnego i odzwierciedla ono naturę człowieka. Ponadto, w czasach silnej polaryzacji pomiędzy prawicą i lewicą, które paradoksalnie często łączy kolektywizm, sympatia do etatyzmu i silnego interwencjonizmu państwowego, bycie klasycznym liberałem stało się wyrazem umiarkowania i zdrowego rozsądku.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Dla liberała wspólnota to zbiór jednostek, które mogą bardzo się od siebie różnić. Stąd problematyczne jest sformułowanie „dobro wspólne”, bo coś co dla części jednostek jest dobrem, dla innych może być złem. Jednocześnie myślące wyłącznie o własnej korzyści jednostki mogą przyczyniać się do dobra innych osób. Jak pisał bowiem Adam Smith „nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes. Zwracamy się nie do ich humanitarności, lecz do egoizmu i nie mówimy im o naszych własnych potrzebach, lecz o ich korzyściach”. 

Wbrew powszechnym mitom, liberalizm jest bardzo wspólnotową wizją świata, w której wiele działań jest wynikiem nie przymusu państwa, a dobrowolnej współpracy. W wymiarze gospodarczym dobrowolna współpraca, taka jak handel, w tym handel międzynarodowy, jest jednym z motorów rozwoju społeczno-gospodarczego. Liberałowie powinni propagować budowanie lepszych warunków instytucjonalnych do współpracy jednostek, a jednym z fundamentów są tutaj rządy prawa. Poza tym liberałowie powinni przypominać o wyższości dobrowolnej współpracy nad państwowym przymusem, zarówno dla budowania międzyludzkiej wspólnoty, jak i dla rozwoju.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najważniejsza jest dla mnie wolność słowa, bo jest ona warunkiem koniecznym do obrony innych wolności, w tym także ważnej dla mnie wolności gospodarczej. Szeroko rozumiana wolność słowa oznacza wolność ekspresji, także artystycznej, wolność głoszenia różnych poglądów, także takich, które nam się nie podobają, a nawet możliwość mówienie rzeczy złych, nieprzyjemnych czy brzydkich. Wolności słowa należy bronić, bo pozwala ona na wyrażanie efektów wolności myślenia, działania rozumu.

Warto podkreślić, że w Polsce wciąż istnieją różne restrykcje wolności słowa, które powinniśmy wyeliminować. Należą do nich m.in. art. 212 kodeksu karnego dotyczący zniesławienia, prawna ochrona tzw. uczuć religijnych, zakazy propagowania różnych, często okropnych, ideologii, czy ochrona przed zniewagą rzeczy martwych (np. flaga, godło, hymn) czy organów państwa (np. Prezydent RP). Wszystkie te przepisy powinny zostać wykreślone, a jeśli chodzi o poziom wolności słowa to warto dążyć do standardów wyznaczanych przez 1. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych i związanego z nią orzecznictwa sądów. Ważnym obszarem, w którym należy bronić dziś zażarcie wolności słowa przed nowymi ograniczeniami kreowanymi przez państwa i państwową cenzurę jest Internet.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jedną z najbardziej zagrożonych dziś sfer w Polsce i UE jest wolność wyboru jednostek. Wiąże się ona z rozrostem nadopiekuńczości państw i zjawiskiem nazywanym często paternalizmem. Państwowy paternalizm to naruszenie zasady, w ramach której każdy ma wolność działania w takim zakresie, w jakim nie narusza wolności innych osób. Nadopiekuńcze państwa starają się chronić obywateli przed nimi samymi, odbierając im tym samym wolność decydowania o sobie i zdejmując z nich odpowiedzialność za swoje wybory. Należy ujawniać i nagłaśniać istniejące i kolejne ograniczenia wolności wyboru i konsekwencje jakie niesie za sobą jej ograniczanie. Trzeba pokazywać, że oznacza to utratę nie tylko wolności, ale też wpływu na własne życie i poczucia odpowiedzialności. Sprzeciw jednostek wobec nadmiernego państwowego paternalizmu to wybór czy dorośli ludzie chcą być traktowani jak osoby dorosłe, odpowiedzialne za własne życie, czy jak potrzebujące stałej opieki dzieci. Czy godzimy się na to, że to politycy i urzędnicy wiedzą lepiej, co jest dla nas i innych ludzi dobre i złe oraz w jaki sposób jednostki powinny kształtować swoje życie? Liberałowie nie powinni się na to godzić.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Odpowiadając z perspektywy mojej aktywności publicznej muszę zadeklarować, że jestem „zawodowym liberałem”, co oznacza, że od wielu lat mam przyjemność łączyć pracę z pasją. Czasami oznacza to promowanie liberalnych idei, a czasami konieczność obrony dorobku liberalizmu, który możemy obserwować także w Polsce. Czasami muszę zmagać się z kolejnym użyciem słowa „neoliberał” jako wyzwiska, a czasami mogę na podstawie danych i faktów pokazywać, że wolny rynek, liberalizm czy kapitalizm przyczyniły się do wielu historii sukcesu, w tym wyciągnięcia setek milionów ludzi z ubóstwa. Uwielbiam podróże, a dzięki nim mam też okazję poznawać niezwykle inspirujących liberałów z całego świata, także takich, którzy w think tankach czy innych organizacjach pozarządowych działają, często z sukcesami, na rzecz większej wolności dla jednostek i wzrostu dobrobytu. Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

 

Bartłomiej Austen

Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Pytanie jest tak postawione, że sam sobie je doprecyzuje. Tzn. gdzie? Niech będzie w Polsce. A kto to jest liberał? Niech będzie to liberał w ludycznym wyobrażeniu Kowalskiego. Dla mnie byciem liberałem w ludycznym polskim mniemaniu to bycie w głębokim andergandzie, bycie wyrzutkiem. Chodzenie pod prąd. W brudnym martensach i w podartych spodniach. Bycie chłopcem do bicia, a nie do picia. Nawet Naczelny „Liberté!” niejaki Pan Keszel Ikswedżżaj oznajmił ostatnio publicznie na fejsbuku, że rzuca picie, a ja podejrzewam, że z tego tylko powodu, że nikt z nim już nie chce się napić, jak oznajmił ostatnio publicznie wszem i wobec, że jest liberałem, a picie do lustra to już nie to samo… Takie są dzisiaj konsekwencje bycia liberałem…. to bycie kibicem Lechii Gdańsk mieszkającym w Gdyni. To bycie przekonanym, że Winona Ryder to ciągle najbardziej sexy nastolatka w szołbiznesie. To słuchanie muzyki ze Seatlle na walkmanie. Jedzenie marchwi z groszkiem. Szukanie lodów Calypso w zamrażarce. To prenumerowanie „Najwyższego Czasu” i głosowanie na Krzysztofa Bosaka w wyborach do Sejmu. Jednak pisząc bardziej serio, to cytując jednego z największych znanych mi liberałów ludzkości Kena Keseya, autora mojej biblii prawdziwego liberała Lotu nad kukułczym gniazdem: ,,(…) jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot”. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Na pewno nic odkrywczego. Nic, co zbawi świat. Żadnej świeżości. Świat jest przeraźliwie stary i wszystko już było. Zjada swój własny ogon. Pytanie zostało nam tylko jedno. Co się stanie kiedy świat zacznie trawić swój przewód trawienny? Jednak liberał (choć nie do końca wiem szczerze mówiąc kto to precyzyjnie jest) może też coś niewątpliwie wnieść do wspólnoty, a większość raczej lubi coś sobie przywłaszczyć niż dać. Tymczasem liberał może niewątpliwie siać ferment. Może zachować się wielce nieprzyzwoicie i pozbawić większości posiłku. Może ugryźć kogoś w dupę ot tak po prostu, bez powodu, a będąc zaszczepionym wywołać u ugryzionego wściekliznę. Może czuć się niedzisiejszy i nietutejszy. 500 plus razy się mylić i 500 plus mieć rację. Napisać głupi Kodowiec w damskiej  ubikacji. Nierówności społeczne pokonywać miejskim elektrycznym suvem na prąd, co z kopalni. Biegać za piłką w krótkich spodenkach. Przyznawać się, że myśli o miłości cielesnej bez celu prokreacji. Może pogonić niemieckich nihilistów sikających na dywan. Może mówić, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Może to wszystko, bo jest wolny. Pytanie, czy  to wszystko jednak to nie oznacza niestety nie wolny, a powolny i spóźnił się na swoje czasy i znowu marznie na przystanku, bo tramwaj znowu mu odjechał?

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Nie lubię jak ktoś mnie okrada. Zawsze mówię znajomemu, który deklaruje, że nie interesuje się polityką, że jeśli tak robisz to polityka zawsze zainteresuje się Tobą, bo takich ignorantów najłatwiej obrobić. Jak polityk jednorazowo zabierze Ci z portfela 120 złotych na bezsensowne kopanie w błocie, czyli przekop mierzei to Cię to nie interesuje, a jak szef Ci zabierze z pensji 120 złotych, to od razu zwalniasz się z pracy. Jaka to jest różnica. Żadna.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność osobista, jednostki, a co za tym idzie wszystkich. Zadowolić wszystkich, to zadowolić nikogo. Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. Naszym obowiązkiem dostarczyć Ci dużo pytań, a Ty musisz odpowiedzieć. Nigdy odwrotnie. Jeśli wybierzesz mimo to złą odpowiedź, to nie nam oceniać, że źle wybrałeś. Musimy być przede wszystkim uczciwym wobec samych siebie. Nie ingerować w naturalny rozwój wypadków.

,, – Ma pan bilet?

– A pan ma?

– A skąd mam mieć.

– No. To wchodzimy.”

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Nudne podatki. Politykę robi się w dużej mierze za pomocą podatków. Chcesz mieć więcej pieniędzy, więcej wolności, więcej czasu, lepsze perspektywy dla siebie i dla swoich bliskich, to chciej prostych, czyli liniowych podatków bez żadnych ulg. Chcesz równości, własności prywatnej, przewagi obywatela nad lewiatanem – to chciej podatków liniowych. Każdy inny system podatkowy sprawia, że państwo rośnie, a obywatel maleje. Redystrybucja, pomaganie słabszym oczywiście tak, ale nie poprzez podatki. To nikomu się jeszcze na świecie nie udało i nie uda. Polski system podatkowy jest jednym z najmniej efektywnych i najdroższych systemów w utrzymaniu na świecie. Hamuje polską przedsiębiorczość, polską pogoń za zachodnim dobrobytem. Uniemożliwia rozwój mikro przedsiębiorstw w małe, małych w średnie, a średnich w duże. Bez radykalnego uproszczenia podatków będziemy zawsze biedni, nigdy nie odrobimy dystansu, który nas dzieli do zachodnich sąsiadów, a bez pieniędzy nie da się na dłuższą metę wprowadzać żadnych innych idei, bo ludzie te idee szybko odrzucą. Polacy nie dlatego znaleźli w sobie siłę, by odrzucić socjalizm, bo Wałęsa, bo KOR, bo intelektualiści ich przekonali, że to zły, zbrodniczy, niesprawiedliwy społecznie system, a dlatego, że socjalizm w latach osiemdziesiątych  kolejny raz gospodarczo zbankrutował i wiedzieli, że to się za chwilę znów powtórzy.  

 

Alicja Myśliwiec

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Determinuje sposób bycia, życia i myślenia. Oswaja utopie. Pozwala przebrać się za romantyczkę, pozwala nią być. Zobowiązuje. Niesie za sobą odpowiedzialność za słowo  i uczynek. Nakazuje zadawanie pytań. Powinno dawać do myślenia. Mnie daje wolność dekonstrukcji pojęciowej i zbierania z podłogi tego, co może inspirować w sposób zapładniający… nie służebny. Jest dalekie od egonalności, ale jej świadome.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

To co wspólnota do życia liberała? Pokazywanie, że inny (nie) istnieje, że lubimy bańki mydlane i bardzo lubimy siebie, ale że mamy świadomość tego, że na końcu nosa zaczyna się cała „zabawa” w świadome obywatelstwo. Dlaczego zabawa? A dlaczego nie! Liberalizm ulega mediatyzacji, a jej świat to 365 dni demokracji i 50 twarzy drogi do społeczeństwa obywatelskiego. Kto jest bez grzechu, niech wrzuci coś na Twitterze. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolności są równorzędne. Nie mogłabym postawić jednej ponad drugą. Są korzeniem tego samego drzewa. Na tym polega ich siła i zarazem siła liberalizmu. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jak wyżej. Wszystkie równorzędnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. Bo sztuka formułowania zdań z tezą zakończonych znakiem zapytania doprowadziła nas lutego 2020. Good nihgt and good luck!

Wolność absolutna libertarianizmu :)

Państwo-minimum jest miejscem, gdzie wszystkie branże i usługi zostały sprywatyzowane, gdzie niemożliwe jest nałożenie na jednostkę prawnych zobowiązań na rzecz innych ludzi (podatki) albo zakazanie jej działań skierowanych przeciwko sobie samej.

Libertarianizm zaistniał jako nurt radykalny neoliberalizmu. Wykształcił się w swojej pełnej formule w latach sześćdziesiątych XX wieku w oparciu o krytykę empirycznej koncepcji ewolucji wolnorynkowego kapitalizmu Friedricha Augusta von Hayeka, pozostając na stanowisku istnienia jego modelu idealnego. Radykalizm libertarian objawia się w postulacie minimalizowania wszelkiego wpływu państwa na życie jednostek aż do zupełnej rezygnacji z tej instytucji, co umożliwić miałoby sprywatyzowanie wszystkich przejawów formalnych relacji międzyludzkich, zadań i procesów, oraz oparcie o nienaruszalne mechanizmy wolnego rynku całego życia społecznego. W sferze społeczno-etycznej libertarianizm postuluje całkowity permisywizm moralny. Nieco bardziej umiarkowana wersja libertarianizmu główny nacisk kładzie na problematykę swobód ekonomicznych, właściwą politykę społeczną i fiskalną oraz wycofanie się państwa ze sfery prywatnego życia obywateli (całkowita wolność wyborów moralnych). Granice aktywności administracji państwa określa zakres wolności negatywnej, zaś jednostki mają prawo w jej ramach samodzielnie decydować o zasadach współżycia społecznego, którym chcą podlegać. Libertarianizm jest najbardziej fundamentalną postacią liberalizmu (posiada jednak coraz luźniejsze związki z innymi nurtami liberalizmu, orientując się na wykreowanie swoistej nowej wizji permisywnego konserwatyzmu) i zajmuje pozycje raczej marginalne w ramach jego spektrum, najwięcej zwolenników posiada w Stanach Zjednoczonych.

Gdy liberalizm socjalny zajął miejsce nurtu dominującego w liberalizmie, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie stał się tożsamy z liberalizmem jako takim, współcześni temu zjawisku, radykalni zwolennicy idei państwa-minimum utworzyli w konsekwencji termin libertarianizmu, przez co chcieli jaskrawo odróżnić się od liberalizmu, coraz bardziej w  potocznym rozumieniu utożsamianym z ideami redystrybucji i socjalnych funkcji państwa. U podstaw poglądów libertariańskich legło proste przekonanie, zgodnie z którym im mniejszą rolę odgrywa państwo w życiu obywateli, tym lepiej dla wszystkich. Jego instytucje powinny ograniczać się do zadań zapewnienia fundamentalnego bezpieczeństwa ludziom wobec prób łamania prawa i ograniczania ich wolności przez innych. Sam obywatel jest natomiast odpowiedzialny za planowanie całego swojego życia oraz zdolny do powściągania swoich zachowań zgodnie z zawartymi w jego własnych wyobrażeniach zasadami odpowiedzialnego współżycia społecznego. Zatem jedynymi prawami człowieka, które muszą mu zostać zagwarantowane, są prawo do życia, wolności od przymusu i agresji oraz własności prywatnej. 

Prawa te są jednak rozumiane w sposób negatywny. Nie pociągają żadnych zobowiązań na rzecz ich dysponenta ze strony innych ludzi czy państwa, z wyjątkiem konieczności powstrzymania się od zamachów na ludzkie życie, wolność i własność. Wszystkie inne swobody i uprawnienia mogą być tylko wynikiem jego własnych starań i pracy. Od ich efektów zależy to, czy dana jednostka te możliwości uzyska w swoim życiu, czy też nie. Nierówności pojawiające się na tym tle są wyrazem fundamentalnej koncepcji sprawiedliwości porządku ekonomicznego, według której prawo własności prywatnej i zasady zawierania umów mają najwyższą rangę praw człowieka. Nie mogą zatem ulegać żadnym modyfikacjom, regulacjom lub ograniczeniom, które wprowadza się za pomocą prawa państwowego w celu dopasowania stosunków ekonomicznych do określonych, zmieniających się warunków społecznych, oczekiwań i wyobrażeń dobrobytu. Taka działalność państwa, którą w pewnym zakresie postuluje socjalliberalizm, jest niedopuszczalna. Leseferystyczny model wolnego rynku jest ucieleśnieniem moralnych, ponadczasowych zasad sprawiedliwości i nie może być naruszany niezależnie od przejściowych okoliczności. Jego instytucje nie podlegają weryfikacji według kryterium użyteczności z punktu widzenia ludzkich potrzeb, w ogóle nie podlegają dyskusji i weryfikacji. Odróżnia to libertarian nie tylko od socjallberałów, ale nawet także od Hayekowskich neoliberałów, którzy argumentując za wolnym rynkiem podkreślają, iż umożliwia on rywalizację wolną od subiektywnej ludzkiej oceny, ale także współpracę jednostek wyznających zupełnie różne wartości, a więc wskazuje na jego użyteczność społeczną. 

Libertarianizm posiada wspólny z pozostałymi nurtami współczesnego liberalizmu cel, jakim jest sformułowanie uniwersalnych zasad sprawiedliwości, dzięki którym możliwe byłoby życie wszystkich ludzi w wolności, mimo tego iż występują pomiędzy nimi głębokie różnice co do elementarnych wartości. W przypadku libertarianizmu chodzi jednak wyłącznie o formalne zagwarantowanie wolności jednostkom. Nurt ten nie podejmuje problemu konfliktu wolności z równością, ponieważ absolutyzuje pierwszą, zaś drugiej nie uznaje nawet za pożądaną. Równość wobec prawa oznacza w tym przypadku jedynie równą wolność od przymusu i agresji. Wykluczony jest zaś równy dostęp do środków, które umożliwiają realne, mądre i efektywne korzystanie ze swobód jednostkowych. Nie chodzi tu o zrównywanie materialne, ani nawet o równość szans rozumianą jako dostęp do edukacji, kultury, opieki zdrowotnej. Libertarianizm, poza sferą czysto formalną, odrzuca równość wolności, czyli koncepcję identycznego zakresu wolności dla każdego, w zamian zaś oferuje opartą o rynkowe zasady konkurencję pomiędzy jednostkami, nie tylko o środki materialne, ale także o możliwość powiększania zakresu wolności. Powstające w ten sposób, niczym nieograniczone nierówności społeczne, generują poważne wątpliwości innych nurtów liberalnych co do stabilności tak projektowanego ustroju.

Rynek jest według libertarian jedyną metodą racjonalnej i obiektywnej oceny ludzkich starań. Alternatywne metody ustalane przez państwo lub dogmatykę religijną są odpowiednio przymusem i oszustwem. Sformułowane całkowicie arbitralnie przez człowieka, stanowią próbę zafałszowania rzeczywistości, a przez ludzi irracjonalnych są wykorzystywane celem uzyskania dóbr, na które nie zasłużyli oni według rynkowych kryteriów. Dzieje się to kosztem racjonalnych, przedsiębiorczych jednostek, które żyją i działają według prawideł rynku i dzięki temu są samowystarczalne, ale ulegają przymusowi państwowemu, a niekiedy także iluzjom agresywnej religii.

Odpowiedzią na problem różnych oczekiwań obu tych grup ludzi jest koncepcja pluralizmu utopii autorstwa jednego z najwybitniejszych przedstawicieli libertarianizmu, Roberta Nozicka. Wycofane państwo minimalne, jak żadne inne, otwiera możliwość swobodnego organizowania się grup ludzi w różnego rodzaju wspólnoty, których członkowie mogliby samodzielnie ustalać zasady współżycia społecznego, obowiązujące jednak nie w całym państwie, a tylko w granicach ich własnej utopii. Zwolennicy opiekuńczych funkcji państwa uzyskują zatem możliwość powołania w ramach państwa minimalnego egalitarystycznej społeczności, której instytucje będą realizować funkcje socjalne, takie jak w tradycyjnym modelu podejmuje całe państwo, ale finansowane będą tylko przez zainteresowanych takim modelem członków utopii. Przewaga propozycji Nozicka polega na tym, iż nie narzucaliby oni swoich koncepcji tym ludziom, którzy preferują życie na warunkach zasad wolnorynkowych. Oni także mogliby tworzyć swoje utopie, podobnie jak wszystkie inne grupy ludzi, którzy odczuwaliby z jakiegokolwiek powodu swoją odmienność i pragnęli żyć razem z tymi, którzy podzielają ich poglądy, wartości, potrzeby, aspiracje czy też styl życia. Uczestnictwo w utopii jest oczywiście całkowicie dobrowolne (przed przymusem chroni libertariańskie państwo) i każdy w każdej chwili może porzucić swoją utopię i wybrać inną. Atrakcyjniejsze utopie będą się więc rozrastać, inne być może ulegną likwidacji. Pluralizm utopii byłby zaprzeczeniem tych koncepcji utopijnych, które zawsze opierały się na próbie narzucenia wszystkim jednego modelu życia, co więcej w najbardziej radykalny i konsekwentny sposób realizowałby ideę pokojowego współistnienia obok siebie ludzi o fundamentalnie różnych światopoglądach, co za cel stawiał sobie także socjalliberał John Rawls. Trudno jednak utrzymywać, iż w przypadku koncepcji Nozicka mamy rzeczywiście do czynienia z ideą pluralistycznego społeczeństwa, a nie raczej z wielością odizolowanych od siebie społeczeństw, które złączone są jedynie formalnymi więzami słabego państwa-minimum. 

Konieczność powstania państwa Nozick motywuje tym, że w anarchistycznym stanie natury ludzie są sędziami we własnych sprawach i rozstrzygają spory na swoją korzyść. Prowokuje to akty gwałtu i przemocy powodowane poczuciem braku sprawiedliwości. Pojawienie się państwa minimalnego, którego zarzewiem jest agencja bezpieczeństwa, pełniąca wobec jednostek-klientów funkcje ochronne, przezwycięża trudność arbitralności sądów dzięki powszechnie obowiązującemu, obiektywnemu prawu oraz doprowadza do ukrócenia zamachów na życie, wolność i własność drugiego człowieka. Posiada ono w tych dwóch zakresach monopol na stosowanie środków przymusu i jego funkcje w zasadzie do tego się ograniczają. Proces jego powstawania jest spontaniczny niczym procesy rynkowe, nie jest wynikiem działania intencjonalnego jakiejkolwiek jednostki, przeto nie jest wymuszonym narzuceniem monopolu przymusu. 

Etyczną słuszność prawa do własności prywatnej, nawet wówczas gdy dotyczy ona ograniczonych dóbr (więc własność jednych ludzi wyklucza własność innych w danej kategorii dóbr), Nozick uzasadnia możliwościami rozwoju ekonomicznego, które zwiększają się, gdy własność jest w rękach jednostek efektywnie z niej korzystających i wyspecjalizowanych w podejmowaniu ryzyka w danej dziedzinie. Taki podział własności umożliwia pomyślność gospodarczą, dzięki której pozostałe jednostki uzyskują większe szanse na zdobycie własności innej kategorii, a przyszłe pokolenia lepsze perspektywy. Własność ograniczona jest tylko przez prawo do życia i do wolności, rozumianych negatywnie. W żadnym razie nie może być ograniczona subiektywnymi wyobrażeniami na temat teorii sprawiedliwości, gdyż te niemal zawsze mają charakter dystrybutywny. Uprawniona jest każda własność, która została nabyta w sposób sprawiedliwy, czy to w wyniku pracy jednostki, nabycia własności od innej jednostki uprawnionej lub uzyskana jako zadośćuczynienie uprzednim krzywdom. Teoria sprawiedliwości Nozicka jest więc teorią czysto legalistyczną, w której warunki nabycia własności jako jedyne przesądzają o jej zasadności, abstrahując od dywagacji natury etycznej.

Państwo-minimum jest zatem miejscem, gdzie wszystkie branże i usługi zostały sprywatyzowane, gdzie niemożliwe jest nałożenie na jednostkę prawnych zobowiązań na rzecz innych ludzi (podatki) albo zakazanie jej działań skierowanych przeciwko sobie samej. Ta ostatnia okoliczność prowadzi zwolenników myśli libertariańskiej w różnych kierunkach. Z jednej strony, istnieje radykalny nurt libertarianizmu, który ze względu na całkowite absolutyzowanie wolności indywidualnej w każdym wymiarze życia człowieka, jest określany mianem anarchokapitalizmu. Postuluje on, aby każda jednostka posiadała nieograniczone prawo do decydowania o własnym losie, także o swojej autodestrukcji. Oznacza to, że państwo nie powinno interweniować i zwalczać takich zjawisk jak samobójstwa, narkomania, alkoholizm, pornografia, prostytucja, eutanazja, czy aborcja (chociaż ten ostatni problem jest kontrowersyjny ze względu na pytanie, czy jednostka w tym przypadku decyduje wyłącznie o swoim losie, czy także o losie drugiego człowieka, co już nie byłoby zgodne z założeniami libertariańskiego prawa do życia, wolności i własności).

Anarchokapitaliści, inaczej niż Nozick, dostrzegają możliwość zniesienia państwa i uniknięcia powrotu do niebezpiecznego stanu natury. Może się to ziścić dzięki całkowitemu urynkowieniu i przejęciu funkcji państwa (policyjnych, sądowniczych, penitencjarnych) przez prywatne, konkurujące ze sobą korporacje. 

Z drugiej strony, odebranie legislacji państwowej funkcji moralizatorskiej uruchamia tendencje konserwatywne. Dzieje się tak pomimo tego, że Robert Nozick bardzo silnie podkreśla związek wolności ekonomicznej z negatywnie rozumianą wolnością osobistą, wyrażającą się w możliwości swobodnego wyboru osobistego katalogu wartości i stylu życia przez każdego człowieka. Wielu odbiorców myśli libertariańskiej w pozostawieniu ludziom całkowitej wolności w tym zakresie dostrzega niebezpieczeństwo rozkładu więzi społecznej, co może doprowadzić do upadku państwa-minimum. W miejsce opuszczone przez państwo winny wejść zatem silne organizacje społeczne, religijne i laickie, które powinny wywierać presję i kontrolować ludzi w zakresie życia zgodnego z wymogami tradycyjnej etyki. Posłuszeństwo ich zaleceniom byłoby dobrowolne, jednak miałyby one prawo korzystać ze swojej estymy i napiętnować konkretne osoby, których styl życia nie spełniałby rygorystycznych kryteriów. Tą drogą doszło do zaskakującej syntezy poglądów konserwatywnych i libertariańskich. Wielu konserwatystów przeszło na pozycje tak zmodyfikowanego libertarianizmu, akceptując indywidualizm, ale pozostając przy swoich wyobrażeniach etyczno-obyczajowych.

Jeżeli możesz to odpowiadasz. Rodowody niepokornych z KOR-u :)

Po raz kolejny czytam kanoniczny tekst polskich inteligentów „Rodowody  niepokornych” Bohdana Cywińskiego. We wstępie do ostatniego wydania z 2010 r. znajduję passus: „Duch niepokornych wobec zła znalazł na etapie mojego pokolenia swe najlepsze wcielenie w zrywie Solidarności. Zryw ten był rozpoznaniem godności człowieka wolnego i za tę swą wolność moralnie odpowiedzialnego. Podjęcie udziału w nim – wtedy w 1980 r. i w latach następnych – oznaczało decyzję służby. Służby ludziom, służby Polsce, służby Prawdzie, zgodnie z najlepszymi przekonaniami, a wbrew stale nowym propozycjom pójścia na łatwiznę. Tamte czasy twardymi ciosami uczyły jak można – i jak warto – żyć”. Czytam i, choć to brzmi bezczelnie, odnajduję się w tym doświadczeniu.

Tekst ten miał być próbą odtworzenia tego doświadczenia, a właściwie doświadczenia lat 1976–1980 – okresu uczestnictwa w Komitecie Obrony Robotników. Młody człowiek nagle włącza się w ruch o ogromnym znaczeniu. To miała być próba przywołania emocji, myśli, działań, takich, jakimi je zapamiętałem. To w żadnej mierze nie pamiętnik, tylko próba powiedzenia, co w tym doświadczeniu było ważne, i z co z niego może stanowić naukę. Ale w trakcie pisania stopniowo ułożyły mi się dwie opowieści. O tym, że inteligent sprawdza i odnawia wartości swojego społeczeństwa, czyli opowieść o kontrsymbolizacji, prawdzie i solidarności. A także opowieść o tym, że KOR był przede wszystkim doświadczeniem „możesz” i „jeśli możesz, to odpowiadasz; odpowiadasz za to, na co masz wpływ”. I nic w tym dziwnego. Po prostu uczestnik wydarzeń próbuje zrozumieć ruch, w którym uczestniczył. A może próbuje zrozumieć, czego chce od niego ruch, w którym nie może przestać uczestniczyć.

Gdyby ktoś chciał doświadczenie KOR-u zamknąć w jednym zdaniu, w jednym obrazie, brzmiałoby ono: „KOR to był problem, który przychodził do ciebie i kazał ci wybierać”.  W moim przypadku wyglądało to tak: przyszedł do mnie mój kolega z Gromady Włóczęgów, półlegalnego klubu dyskusyjnego przy 1. Warszawskiej Drużynie Harcerzy Czarnej Jedynce przy VI LO im. T. Reytana w Warszawie – Antoni Macierewicz. Opowiedział mi o procesie robotników z Ursusa i o potrzebie zorganizowania przez Czarną Jedynkę pomocy dla rodzin represjonowanych. Pamiętam długi wieczorny spacer po placu koło pomnika Bohaterów Getta. I wybór, którego trzeba było dokonać. Albo zaangażuję się w organizowanie akcji pomocy, działanie zgodne z najbardziej elementarnymi moralnymi odruchami, ale na pewno od razu pożegnam się z bardzo ważnym dla mnie działaniem w Czarnej Jedynce, a w dalszej kolejności z niedawno rozpoczętą pracą w Instytucie Badań Pedagogicznych, a kiedyś może też z wolnością, albo odmówię. Nie będzie żadnych represji, lecz nie pozbieram się ze wstydu. Dla mnie wybór był łatwy, oczywisty i tak naprawdę mało kosztowny. Nie byłem głową rodziny, moje uwięzienie nie pozbawiłoby moich bliskich środków do życia. Nie starczało mi wyobraźni, żeby zdawać sobie sprawę, czym jest zamknięcie w więzieniu. A do Czarnej Jedynki i tak już nie miałbym po co wracać. Odmawiając udziału w organizacji pomocy, zaprzeczyłbym wszystkiemu, co do tej pory robiłem w drużynie, i czego sam oczekiwałem od innych.

Ta sama sytuacja, ten sam obraz w różnych wariantach często się powtarzał w doświadczeniu ludzi KOR-u i Solidarności; nierzadko był to obraz dużo bardziej dramatyczny. Zawsze mówił dużo o istocie doświadczenia KOR-u. Będę do niego wiele razy wracał w tym tekście.

INTELIGENT SPRAWDZA I ODNAWIA WARTOŚCI SWOJEGO SPOŁECZEŃSTWA, CZYLI OPOWIEŚĆ O KONTRSYMBOLIZACJI, PRAWDZIE I SOLIDARNOŚCI

http://www.flickr.com/photos/kamil_szewczyk/4929818969/sizes/m/in/photostream/
by kamil.szewczyk

Kontrsymbolizacja

Napiszę o tym niezdarnie, bo to dla mnie trudne. Ale nie mogę tego wątku pominąć, gdyż uważam go za  podstawowy.

Zbigniew Brzeziński pisze o tym tak: „Znanym zjawiskiem na gruncie polityki jest kontrsymbolizacja. Dochodzi do niej, gdy strona słabsza przyjmuje (przynajmniej z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora) wartości i zasady gry strony silniejszej – a następnie obraca je przeciw niej.  […] W Polsce Solidarność zwyciężyła w walce z narzuconym przez ZSRR reżimem komunistycznym dzięki temu, że najpierw zmobilizowała proletariat do działania na rzecz robotników, a dopiero później rozpoczęła otwarte starania mające na celu doprowadzenie do politycznej niezależności kraju”[1].

W czasach KOR-u to ja, to my byliśmy stroną słabszą. To my organizowaliśmy się przeciwko stronie silniejszej, wykorzystując jej wartości i zasady gry w dużym stopniu świadomie. Nazywaliśmy to niewygodnym (dla przeciwnika) ustawianiem się do bicia.

Wiedzieliśmy – każdy w Polsce to wiedział – że krajem rządzi pierwszy sekretarz, ale tak naprawdę ostatnią instancją decydującą o wszystkim są bunty robotników. Poznański Czerwiec 1976 r. wyniósł do władzy Władysława Gomułkę, a bunt na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. go obalił. Czerwiec 1976 r. nie obalił co prawda Edwarda Gierka, ale zmusił go do wycofania się z podwyżki cen. Mieliśmy świadomość, że konflikt został na razie zawieszony, bo władza boi się robotników, wiedząc, że siedzi na beczce prochu. Byliśmy przekonani, że dopóki będziemy trzymać się tematu robotniczego jesteśmy bezpieczni. Bezpieczni, bo dla władzy najgorsze jest ujawnianie prawdy o tym, że w robotniczym – odwołującym się do tradycji robotniczych strajków i rewolucji – państwie ktoś musi bronić robotników przed tym robotniczym państwem. Władza nie bardzo wiedziała, co robić. Gdy udawała, że nic się nie dzieje i zostawiała nas w spokoju, pojawiali się nowi odważni. Gdy wzmagała represje i wyrzucała nas z pracy za działania zgodne z prawem i z głoszonym przez nią samą systemem wartości, zaczynały się solidarne protesty i krąg zbuntowanych się rozszerzał. A co gorsza, nieuchronnie, krok po kroku, ujawniała się prawda o tym, co się dzieje.

Trudno było nas zwalczać. Ale jednocześnie zachodził proces o wiele poważniejszy – władza stopniowo traciła swoją legitymację do rządzenia.

Pamiętam, że pierwszy raz przyszło mi to do głowy, gdy na przełomie 1976 i 1977 r. zostałem namierzony przez służbę bezpieczeństwa. Była rewizja, zatrzymanie na 48 godzin, koniec bezpośredniego zajmowania się Ursusem i – dla osobistego bezpieczeństwa – członkostwo w Komitecie Obrony Robotników. Już wcześniej zrezygnowałem z pracy w Instytucie Badań Pedagogicznych, żeby skutecznie skupić się na akcji pomocy. Musiałem jednak z czegoś żyć, więc zacząłem udzielać korepetycji z historii. Moją uczennicą była fantastycznie bystra, wrażliwa,  przygotowująca się do matury Zosia O. Rozmowy o historii szybko przekształciły się w rozmowy o KOR-ze. Zosia dowiadywała się o represjach i o akcji pomocy ode mnie, ale też w zupełnie innej wersji od swojego, bardzo dla niej ważnego, ojca. Ojciec Zosi pełnił kierowniczą funkcję w jakiejś instytucji (nie pamiętam w jakiej). Bez wątpienia robił ważne i pożyteczne rzeczy. No i oczywiście, skoro był dyrektorem, to należał do partii; nie jako prominentny działacz, ale był w zgodzie z sobą, wierzył w to, co robi on sam, i w to, co robi władza. Co więcej, miał głębokie przekonanie, że rozumie sytuację lepiej, bo ma większą wiedzę niż przeciętny bezpartyjny Polak. Wie więcej dzięki informacjom dla wtajemniczonych z zebrań partyjnych albo z poufnych Biuletynów Specjalnych. Dlatego mógł z pełnym przekonaniem mówić Zosi o tym, że nie było w Ursusie i Radomiu żadnych represji, tylko sprawiedliwa kara za chuligaństwo; że nie ma żadnej humanitarnej akcji pomocy, tylko cyniczna, oparta na kłamstwie gra cwanych politykierów, takich jak Kuroń czy Lipski, oraz naiwnych frajerów takich jak korepetytor Zosi od historii. Spór dotyczył spraw bardzo konkretnych: były „ścieżki zdrowia” czy ich nie było; w Ursusie aresztowano aktywnych uczestników wydarzeń, a zarazem najlepszych, dotąd nagradzanych robotników czy raczej chuliganów; aresztowani w Radomiu ludzie z marginesu społecznego brali udział w wydarzeniach czy też nie. W miarę rozwoju wydarzeń władze ujawniały coraz więcej szczegółów i okazywało się w sposób zupełnie jednoznaczny, że KOR mówił prawdę, a okłamywany przez swoich ojciec okłamywał Zosię. Nie wiem, jakie były dalsze losy ojca Zosi i ich konfliktu. Kilka lat później Zosia została jedną z najaktywniejszych działaczek unikatowej instytucji: Samorządu Uniwersytetu Warszawskiego.

Podobny proces trudnego przewartościowania można zobaczyć w znakomitym filmie dokumentalnym o Wandzie Wiłkomirskiej – młodej skrzypaczce zakochanej w młodym ideowym działaczu komunistycznym Mieczysławie Rakowskim i z pełną wewnętrzną uczciwością przyjmującej cały lewicowy, rewolucyjny etos sprawiedliwości społecznej. Ten system przekonań wytrzymał próbę Października i Grudnia i załamał się dopiero w konfrontacji ze szczegółową, wiarygodną relacją KOR-u: najpierw o represjach, później o niezależnym organizowaniu się robotników w wolne związki zawodowe. Wrażliwa, uczciwa i ideowa została aktywną współpracowniczką KOR-u, bez względu na wszystkie zagrożenia i trudności, jakie oznaczało to dla niej i dla jej bliskich.

Każda, nawet totalitarna władza potrzebuje swoich zwolenników – normalnych ludzi, którzy mogą powiedzieć sobie, swoim rodzinom, że są dobre racje uzasadniające ich życiowe wybory. Sama geopolityka, zależność od potężnej Rosji, czyli Związku Radzieckiego, to za mało. Nawet gdy mówimy o zaakceptowaniu Polski popaździernikowej, czyli najweselszego baraku w całym obozie. Głównym uzasadnieniem dla zwolenników władzy było szczere przekonanie o sprawiedliwości społecznej. O robotniczym państwie, w którym robotnikom, dzieciom bezrolnych chłopów z II Rzeczpospolitej, żyje się o wiele lepiej niż ich rodzicom. Mają pracę, mieszkanie, mogą kształcić swoje dzieci. Przekonanie o państwie, które mimo wszystkich swoich niedociągnięć dobrze tym robotnikom służy.

Opisywany proces erozji jedynej legitymacji, jedynego uzasadnienia dla władzy miał wielki wpływ na stosunek związanej wcześniej z partią części inteligencji do Solidarności. Stał za ostatnią, rozpaczliwą próba obrony dotychczasowych przekonań, czyli rewolucją poziomych struktur partyjnych w 1980  i 1981 r. oraz za masowym oddawaniem legitymacji partyjnych w chwili wprowadzenia stanu wojennego. W lata 80. władza wchodziła słaba, sprowadzona do nagiej siły wojskowej dyktatury niezdolnej do zmobilizowania społeczeństwa w żadnej sprawie i dlatego niezdolnej do wprowadzenia żadnych reform.

Prawda

Erozja, o której mówiłem, pisząc o procesie kontrsymbolizacji, była możliwa dzięki niezwykłej wiarygodności KOR-u. Od pierwszej chwili, od pierwszych przekazywanych informacji, KOR ogromnie dbał o prawdę. I od początku gotów był płacić za to wysoką cenę. Komunikaty KOR-u były pisane korkowcem, czyli nudnym, trudnym w czytaniu, ale bardzo konkretnym i wiarygodnym językiem. Komunikaty redagował inicjator akcji pomocy Antoni Macierewicz, ale podobnie myśleli wszyscy. Kiedy Anka Kowalska przejęła od Antoniego redagowanie komunikatów, ich język stał się bardziej zrozumiały, ale wiarygodność nie ucierpiała. KOR informował konkretnie i szczegółowo, mówił tylko o tym, co wie na pewno, i podawał na jakiej podstawie to wie.

Praca, którą wykonywał KOR, była przede wszystkim pracą informacyjną. Dlatego warto o niej mówić, używając pojęć stosowanych w procesie przekazywania informacji. Warto mówić o przekazywanych komunikatach, o ich odbiorcach i o kanale te komunikaty przekazującym. Gdy mówimy o komunikatach przekazywanych przez KOR, to ich wyróżniającą się cechą jest wspominany już nacisk na ogromną wiarygodność. O treści przekazywanych komunikatów warto mówić, patrząc na to, co stało się z odbiorcami, do których one docierały. W świadomości odbiorców komunikatów zachodziły dwa zasadnicze procesy. Pierwszy to opisywany już wcześniej proces destrukcji dotychczasowego systemu przekonań, który dotyczył przede wszystkim szerokiego zaplecza władzy, a to była dotąd większość społeczeństwa. Drugi proces to tworzenie się wokół wydawanych pism nowych środowisk. Najważniejszy był proces tworzenia się przyszłego ruchu związkowego, stopniowego wyłaniania się przywódców, zarysowywania programu. Ale olbrzymi wysiłek wydawniczy zmieniał też inteligencję. Gdy w stoczni w sierpniu 1980 r. wybuchła Solidarność, wielka część inteligencji była już gotowa przyłączyć się do wspólnego ruchu.

W ten sposób, mówiąc o przekazywanych komunikatach, powiedzieliśmy też o ich odbiorcach. Pozostaje sprawa przepływu informacji. Informacje docierały do odbiorców dwoma ważnymi kanałami: bezpośrednio przez wydawnictwa drugiego obiegu i z nasłuchu audycji radiowych, przede wszystkim Wolnej Europy. Bezpośredni kanał dostępu do odbiorców, czyli wydawnictwa drugiego obiegu, opozycja musiała zbudować sobie sama.

W bogatej w nadzwyczajne wydarzenia i osiągnięcia historii opozycji wydawnictwa drugiego obiegu zajmują miejsce szczególne i jest to bez wątpienia miejsce zwycięskie. Poza akcją pomocy w pierwszym roku KOR-u, strajkami i bogatym życiem związkowym w okresie karnawału, praca drugiego obiegu, czyli przygotowywanie materiałów, druk, kolportaż i nieraz zbiorowe czytanie, były podstawową formą działania przed 1980 r. i przetrwania po wprowadzeniu stanu wojennego. Środki techniczne i możliwości drukowania przeżyły ogromny rozwój od czasów przepisywania na maszynie i pierwszych spirytusowych powielaczy. Nigdy – nawet po wprowadzeniu stanu wojennego – nie trzeba było wykorzystywać całego możliwego do uruchomienia potencjału. Sieć kolportażu podziemnych wydawnictw budowała i utrzymywała sieć organizacji.

Kanał dostępu z nasłuchu poprzez radio nie miał organizacyjnych zalet drugiego obiegu, gdyż nie budował organizacji. Informacje przekazywały różne zagraniczne rozgłośnie, wśród których największe były zasięg i oddziaływanie radia Wolna Europa. Poważne środki techniczne zainwestowane w nadawanie do Polski praktycznie uniemożliwiały skuteczne zagłuszanie audycji. Rozgłośnie nadawały własne programy informacyjne, przekazywały informacje z drugiego obiegu wydawniczego, wielokrotnie zwiększając jego oddziaływanie, i podawały przeglądy prasy światowej. Skupienie uwagi światowych mediów na wydarzeniach w Polsce i zdobycie przez KOR statusu ich wiarygodnego informatora było niezwykle poważnym wzmocnieniem. Bardzo zwiększało siłę oddziaływania zarówno na opinię światową (ważną dla Polski mocno uzależnionej od zagranicznych kredytów), jak i polską. Zawdzięczaliśmy to naszej wiarygodności. Eugeniusz Smolar opowiadał, jak doszło do tego w BBC. Jacek Kuroń przekazał mu kiedyś telefoniczną informację o zaginięciu jednego z działaczy robotniczych. Informacja została odwołana, zanim jeszcze znalazła się na antenie, bo okazało się że zaginiony działacz po prostu zapił. Szefowie BBC poznali całą historią jako anegdotkę przy porannej kawie. Samodzielne wycofanie niepotwierdzonej informacji wywarło na nich duże wrażenie. Informacje przekazywane przez KOR zyskały w BBC status najwyższej wiarygodności i mogły być nadawane bez potwierdzenia przez drugie niezależne źródło.

Ale najważniejsza bitwa o status wiarygodnego źródła informacji rozegrała się później, w czasie strajków lubelskich w lipcu 1980 r. Władzom bardzo zależało na jak najszybszym zakończeniu strajku w lokomotywowni w Lublinie. Strajk blokował ważną dla dostaw do ZSRR drogę kolejową, narażał przebywającego na urlopie w Soczi Edwarda Gierka na kłopotliwe pytania radzieckich towarzyszy i groził dalszym rozlaniem się strajków na Lubelszczyznę i całą Polskę. A zbliżało się główne święto PRL-u – 22 lipca – i centralne uroczystości w zagrożonym strajkiem Chełmie koło Lublina. Z drugiej strony władze nie chciały zakończyć strajku porozumieniem, bo współpracujący z KOR-em strajkujący wysunęli polityczny postulat wyborów do nowej rady zakładowej, tak jak w Szczecinie w 1970 r. (to jeszcze nie wolne związki zawodowe, ale już postulat dotyczący ruchu związkowego). Dziennikarze zagraniczni z najważniejszych gazet zostali poinformowani  przez rządową agencję Interpress, że strajk w lokomotywowni jest zakończony. Opierający się na informacjach zbieranych w Lublinie przez siatkę naocznych świadków Jacek Kuroń mówił, że strajk trwa. Dziennikarze pojechali do Lublina sprawdzić na własne oczy, kto mówi prawdę. Pamiętam budkę telefoniczną w Lublinie z widokiem na wiadukt, na którym od wielu dni stała unieruchomiona lokomotywa i rozmowę ze zdenerwowanym Jackiem: „Jacku, lokomotywa stoi, jak stała”. Strajk w lokomotywowni skończył się kilka dni później zgodą na wybory do nowej rady zakładowej. Zagraniczni dziennikarze dali się jeszcze raz nabrać Interpressowi zaprzeczającemu informacjom o kolejnym strajku, który wybuchł w Chełmie. Ponownie sprawdzili ich wiarygodność na miejscu, a potem przestali chodzić do Interpressu.

Solidarność

Ale siła kontrsymbolizacji to nie tylko destrukcja, nie tylko wykazanie, że głoszone wartości są puste, że robotnicze państwo nie jest w istocie państwem robotniczym, a organizujący się robotnicy są prześladowani. Siła kontrsymbolizacji to także działanie pozytywne: przywrócenie, a nawet więcej, odnowienie wyznawanych wartości. KOR, a potem Solidarność, stały się tak silne nie tylko dlatego, że robiły to, co należy, czyli zapewniały buntującym się robotnikom obronę, którą przyniosłyby im autentyczne robotnicze instytucje, o jakich opowiadała tradycja przywoływana przez robotnicze państwo. KOR i później Solidarność przyniosły bardzo silną nową wartość – tą wartością była solidarność.

Uczestnicy ruchu KOR-owskiego mówią często, że stanowił on najważniejsze, wyjątkowe doświadczenie w ich życiu. Mówiły to osoby, które później po KOR-ze dokonywały rzeczy nadzwyczajnych, przyniosły Polsce niepodległość, zaprowadziły Polskę do NATO, stworzyły wielką gazetę. Mimo to odwoływały się do KOR-u jako do swojego najważniejszego doświadczenia, najistotniejszego przeżycia. Co więcej, tak też KOR jest postrzegany przez innych. Nie zapomnę nigdy spotkania stypendystów Ashoki – amerykańskiej organizacji sponsorującej innowatorów społecznych (czyli ludzi starających się społecznie zmieniać rzeczywistość). Znalazłem się w środowisku ludzi niezwykłych, pochodzących głównie z Europy Środkowo-Wschodniej, ale nie wyłącznie. Pod koniec spotkania, w czasie typowo węgierskiej pożegnalnej uczty z winem na otwartym powietrzu, nagle rozeszła się wiadomość, że w polskiej ekipie jest żywy członek Komitetu Obrony Robotników. Nie zapomnę, jak przybiegł do mnie jeden z Węgrów  uścisnął mi dłoń i powiedział, że to jest najważniejszy dzień w jego życiu, bo dotknął  żywego członka KOR-u. Zastanawiałem się, na czym polega ten fenomen wyjątkowości KOR-u i wydaje mi się, że go odnalazłem. Mianowicie sporo jest instytucji i niemało przedsięwzięć wyznających wielkie zasady i starających się je realizować. Ale jest ogromna różnica pomiędzy głoszeniem zasad i dążeniem do ich realizacji, a taką sytuacją, kiedy w bardzo dużym stopniu udaje się je zrealizować naprawdę. Wyjątkowość KOR-u polegała na tym, że to, co głosiliśmy, te dwie swoje fundamentalne zasady, z ogromnym wysiłkiem rzeczywiście wprowadzaliśmy w życie. Pierwsza z nich to prawda, a druga to właśnie solidarność.

Co to była ta tak wyraźnie odczuwana solidarność? Na czym polegała? Najpierw na tym, że późniejsi ludzie KOR-u znaleźli się od razu na korytarzu sądowym w czasie procesu ursuskiego, że od pierwszej chwili opozycyjne żony wielokrotnie więzionych mężów znalazły wspólny język z żonami oskarżonych robotników. Od razu były praktyczne rady i od razu był wspaniały pomysł (chyba Gajki Kuroń), żeby te kobiety dostały biało-czerwone kwiaty. Miało to ogromne znaczenie, ponieważ od tej chwili przestały się wstydzić tego, co zrobili ich mężowie, a zaczęły być z nich dumne. Solidarność polegała też na tym, że z tego odruchu szybko wyrosło zorganizowane działanie. Zwykli, często niebogaci ludzie, przekazywali pieniądze, żeby pomóc ofiarom represji. Wielu, zwłaszcza młodych, poświęcało swój czas i ryzykowało poważnymi kłopotami, aby tę pomoc dostarczyć.

Pomoc dla prześladowanych robotników strajku w Ursusie i w Radomiu skończyła się po amnestii latem 1977 r. Ale bardzo szybko, jeszcze w 1976 r., zaczęły się represje wobec ludzi stających w obronie robotników, a potem represje objęły i tych, którzy bronili obrońców robotników. Sposobności do okazania solidarności nie brakowało.

Dla mnie takim niezwykle ważnym momentem tej solidarności, momentem zapamiętanym niezwykle wyraźnie, była jesień 1976 r. Po pierwszych sukcesach KOR-u władze przystąpiły do izolowania nas, co przynosiło pewne skutki. Sam widziałem, jak znajomi zaczynali unikać kontaktu ze mną jako z tym, który wychylił się za bardzo. Uratował nas wtedy znakomity pomysł apelu o powołanie komisji poselskiej podpisany przez wielu ludzi. Osoby apelujące o powołanie tej komisji wiedziały, że robią rzecz całkowicie zgodną z prawem, ale że mogą za swój podpis zapłacić wyrzuceniem z pracy. Spotkało to między innymi moich nauczycieli z Liceum Reytana. Wielu podpisujących miało świadomość, że ich podpis może być końcem instytucji, za które odpowiadają, bo władza i w ten sposób potrafiła się mścić. Mimo to podpisywali. Ale ten jesienny festiwal solidarności to nie były tylko listy o powołanie komisji poselskiej. To był także list robotników Ursusa do Edwarda Gierka o przywrócenie do pracy wyrzuconych kolegów i niezwykła historia z listami ofiar represji w Radomiu.

Podpis pod listem robotników Ursusa, choć nie był protestem, a tylko prośbą do pierwszego sekretarza partii, w spolaryzowanej rzeczywistości jesieni 1976 r. stanowił jednoznaczny i odważny wybór. Nie groził wyrzuceniem z pracy, ale na pewno groził dotkliwymi szykanami, pomijaniem przy awansach czy nagrodach. Ale najważniejsze, że podpisywany był w miejscu, w którym zaledwie kilka miesięcy wcześniej władza mogła zrobić niemal wszystko – urządzać „ścieżki zdrowia”, masowo wyrzucać z pracy z wilczym biletem. Dlatego był tak ważny. Podpisało go 889 robotników. Kiedy zaniepokojone władze zaczęły przesłuchiwanie sygnatariuszy listu, niewielka ich część wycofała swój podpis. Lecz równocześnie list podpisało ponad stu nowych robotników i przesłuchiwanie się skończyło.

Jeszcze dramatyczniejszy był przebieg wydarzeń w Radomiu. Represje w Ursusie dotknęły faktycznych uczestników protestów, tyle że była to elita zakładów – najlepiej wykształceni fachowcy, często wcześniej nagradzani. W Radomiu represje dotknęły ludzi marginesu. Nie byli organizatorami protestu, przeważnie nie można było wykazać ich udziału w protestach. Ale byli ludźmi z dołów społecznych, pasowali do obrazu warchołów i chuliganów. Często w konflikcie z prawem, żyjący w niesłychanej nędzy. Bardzo uzależnieni od władzy. Poddani ostrym represjom kilkakrotnie przechodzili przez „ścieżki zdrowia”. Z inspiracji uczestników akcji pomocy składali oficjalne protesty. Straszeni przez SB, czasami odwoływali je i skarżyli się na nachodzących ich współpracowników KOR-u. Przy kolejnej wizycie niosących pomoc ludzi KOR-u ze wstydem znów zmieniali zdanie. Pamiętam taką dramatyczną sprawę Stanisława Wijaty: kilkakrotne pisanie sprzecznych listów i ostateczne podtrzymanie skargi przeciwko milicji też było aktem odwagi i aktem solidarności.

W doświadczeniu solidarności  bardzo ważne było to, że przede wszystkim dotyczyła ona obrony konkretnych osób, od pierwszych chwil, od spotkania w sądzie w lipcu 1976 r. A właściwie jeszcze wcześniej, od korytarzowania na politycznych procesach po Październiku 1956 r., przybierała różne formy: od zapewnienia elementarnej pomocy prawnej dla oskarżonych i pomocy materialnej dla ich rodzin po wielkie zbiorowe akcje protestacyjne w sprawie rolnika Jana Kozłowskiego czy Mirka Chojeckiego. Była nawet groźba strajku generalnego po aresztowaniu Jana Narożniaka. Zmieniała się też skala tej pomocy. Od stosunkowo skromnej, organizowanej przez wąski krąg przyjaciół w pierwszych procesach politycznych, poprzez dużą jednorazową akcję pomocy represjonowanym po strajkach 1976 r. i stałą pracę Biura Interwencyjnego KOR-u służącą wszystkim prześladowanym, aż po ogromną, obejmującą poprzez sieć parafialną całą Polskę, pracę Prymasowskiego Komitetu Pomocy opiekującego się internowanymi. Ta praca miała ogromne znaczenie praktyczne i nie mniejsze symboliczne, bo pokazywała coś ogromnie ważnego. Pokazywała, że dla nas wszystkich ważny jest każdy pojedynczy człowiek. (Trochę przypominało to Amerykanów z ich gotowością wywołania niemal wojny w obronie jednego porwanego Amerykanina.) Pomoc dla strajkujących robotników i późniejsze organizowanie się robotników w niezależne związki zawodowe podcinała ideologiczne korzenie systemu. Solidarna troska o bezpieczeństwo pojedynczych osób i ich rodzin usuwała najważniejszą groźbę totalitarnego państwa: groźbę konfrontacji pojedynczego, samotnego i izolowanego człowieka z całą nieograniczoną państwową potęgą. Od państwa, czyli od partii, zależało bardzo wiele. Mogło każdego wsadzić do więzienia, mogło cię wyrzucić z pracy, mogło pozbawić pracy twoją żonę, twoje dziecko mogło nie dostać się do przedszkola czy szkoły, do której chciało chodzić. Ale to nie wszystko. Jeśli naraziłeś się władzy, zostawałeś sam, bo odsuwali się od ciebie znajomi. Wychowywałem się w Czarnej Jedynce, której system po 1957 r. stworzył Andrzej Janowski – pedagog i psycholog społeczny. Andrzej opowiadał nam o atomizacji społecznej, tłumaczył, że totalitaryzm to ustrój, który kontroluje i rozbija związki ludzkie już na najniższym poziomie. Doświadczenie Ursusa 1976 r. to właśnie doświadczenie atomizacji, praktyczna ilustracja jego wykładów. Zaraz po czerwcu wyraźnie było widać strach i izolację tych, którzy podpadli. Żona jednego z uczestników protestów mówiła o tym w sposób zapadający w pamięć: „Zawsze, gdy zbliżasz się do Zakładów, słyszysz wokół narastające uderzenia butów ludzi śpieszących do bramy i gromkie, krótkie «cześć, cześć». Gdy jesteś żoną zatrzymanego latem 1976 r., koledzy omijają cię z daleka i słyszysz tylko swoje buty w całkowitej ciszy”. Młodzi, sympatyczni studenci przychodzący z konkretną pomocą przełamywali tę całkowitą izolację. Po kilku miesiącach, po sukcesie widocznej w środowisku dużej akcji pomocy, po kolejnym procesie ursuskim, po którym ludzie wyszli z więzienia, strach się zmniejszył. Przyszła teraz pora na kolejny krok w przełamywaniu społecznej atomizacji: list w obronie wyrzuconych z pracy. Początkowo podpisy pod listem zbierane były tylko w najbliższym kręgu na hali, tam, gdzie ludzie najlepiej się znali; łączność pomiędzy poszczególnymi halami zapewniać musieli ludzie z KOR-u. Do powszechnego zbratania w czasach karnawału Solidarności było jeszcze bardzo daleko.

Nie chodziło wyłącznie o pomoc pojedynczym ludziom; były też działania całych środowisk. Ludzi KOR-u stanowiło w ogromnej mierze pokolenie Marca 1968 r. Sam należałem do pokolenia Marca i doskonale pamiętam przeżywane wówczas poczucie osamotnienia, doświadczanie samotnego buntu studentów. Pamiętam także bezradne przyglądanie się masakrze robotników na Wybrzeżu i bierność inteligencji dwa lata później. I pamiętam taki imperatyw, który był w nas wszystkich: że to już ostatni raz, że już nigdy więcej nie damy się władzy podzielić, że już odtąd będziemy razem: robotnicy i inteligenci. To dlatego wszyscy garnęliśmy się do akcji pomocy, a KOR – i później Solidarność – były z założenia przedsięwzięciami wspólnymi. To także była solidarność, aż do 1989 r.

Wszystkie wspominane dotąd przejawy solidarności były wzajemnym wspieraniem się w obliczu wspólnego wroga. Nawet te najpiękniejsze, jak listy o powołanie komisji poselskiej. Listy broniące KOR-u stawały w obronie z trudem wywalczonej, ważnej dla wszystkich przestrzeni wolności. Rozbudzone poczucie solidarności było zjawiskiem trwałym i w dużym stopniu przyczyniło się do przetrwania, a później do ostatecznego zwycięstwa. Tyle że charakter tej solidarności lepiej oddawało sformułowanie użyte przez  KOR w drugiej fazie jego działania, po amnestii z lipca 1977 r. – to była samoobrona społeczna.

Dalej są znowu same niewiadome. I znowu napiszę o tym, bo to ważne, chociaż dla mnie trudne, i napiszę o tym niezdarnie. Będę pisał o solidarności, która przekracza ramy samoobrony społecznej. I o ulotności polskiego doświadczenia solidarności. O sprzecznych sygnałach, o solidarności, która jest i której nie ma. Spróbuję też z wszystkimi zastrzeżeniami i wątpliwościami napisać o tym, w jakim miejscu jesteśmy z tą solidarnością dzisiaj, czyli spróbuję napisać o nowej kontrsymbolizacji.

Doświadczenie solidarności przekraczającej granice samoobrony społecznej

Po pierwsze, pamiętamy ją ze wspomnień. Najsilniej ze stoczni z czasów strajku, ze stoczniowych opowieści. Ale też z wielu innych wspomnień z czasów karnawału, z wizyt papieża i, co ważne, z relacji z innych kolorowych solidarnościowych rewolucji. Na przykład z kijowskiego Majdanu. O wyraźnym, jednoznacznym doświadczaniu Solidarności mówili ludzie bardzo rzeczowi i oczywiście mówili z trudnością. Z wysiłkiem szukali słów dobrze oddających to doświadczenie: „Solidarność jako zjawisko, jako najistotniejszy fenomen tego klimatu, tych postaw, jakie tam były. W imię solidarności rozpoczął się ten strajk. W imię solidarności był kontynuowany. W imię solidarności zgłaszano i forsowano określone wnioski. Solidarności dla ludzi i solidarności dla załóg. Stosunek do innych miast, sposób przyjmowania delegatów z innych miast” (Andrzej Wielowieyski). „Chciałbym podkreślić coś, co jest dosyć niepowtarzalne i nie do opisania. Nie do opisania w prozie. Jest to – z zażenowaniem o tym mówię – pewne poczucie wspólnoty, w które człowiek przychodzący z zewnątrz, niemający tego doświadczenia, wchodził niemal natychmiast. I to poczucie wspólnoty, poczucie przynależności i więzi mieliśmy także wtedy, gdyśmy biegiem pędzili do – jak mówił Bohdan Cywiński – naszego „ekspertowa” na drugim końcu stoczni, po drodze spotykali nas robotnicy i mieliśmy okazję chwilę z nimi pomówić. Było to wreszcie poczucie takiej bardzo czystej relacji między ludźmi, co jest dosyć rzadkim zjawiskiem w doświadczeniach społecznych naszego kraju” (Bronisław Geremek).

Pamiętamy, ale wciąż nie wiemy, jak się do niej wraca

Po drugie, solidarność to także – a może przede wszystkim – Karol Wojtyła – Jan Paweł II. Nigdy nie będziemy w stanie określić, jak duży był wpływ Jana Pawła II na powstanie Solidarności i czy bez niego Solidarność by w ogóle powstała. On wpłynął na powstanie Solidarności, w ogromnym stopniu pomógł jej przetrwać, a także korzystał z Solidarności. Świadectwo, przykład Solidarności go niósł, zwielokrotniał siłę jego oddziaływania. Ale przede wszystkim papież mówił do Solidarności o solidarności. Mówił w czasie pielgrzymki do Polski w 1987 r. To ważne słowa, kluczowe dla zrozumienia problemu solidarności. Dlatego oprę je niemal dosłownie na cytatach z książki George Weigla „Świadek nadziei”: „Tygodniowa pielgrzymka w roku 1987 miała przygotować grunt pod zwycięstwo rewolucji Solidarności i wskazać podstawowe zagadnienia, wobec których wolna Polska stanie w przyszłości. Komunizm, aczkolwiek skończony jako siła historyczna, pozostawił straszny zamęt w kulturach, które poraził – szeroko rozpowszechnione poczucie, że istoty ludzkie są po prostu obiektami bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań. Ta głęboko zakorzeniona postawa była kolejną formą niewolnictwa. Kościół musi pomóc Polsce ją przełamać, tak właśnie, jak bronił narodowej niepodległości, prawa do udziału w życiu publicznym i prawa do wolności religijnej. To jest nowa ewangeliczna misja kościoła w rodzącej się nowej Polsce. Papież przypomniał, czym naprawdę jest solidarność i Solidarność”, „Solidarność to znaczy jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem we wspólnocie. A więc: nigdy jeden przeciwko drugiemu. Nigdy jedni przeciw drugim. I nigdy brzemię dźwigane przez człowieka samotnie. Bez pomocy drugich. […] Powiedziałem: solidarność musi iść przed walką. Dopowiem: Solidarność również wyzwala walkę. Ale nigdy nie jest to walka przeciw drugiemu. Walka, która traktuje człowieka jako wroga i nieprzyjaciela – i dąży do jego zniszczenia. Jest to walka o człowieka, o jego prawa, o jego prawdziwy postęp: walka o dojrzalszy kształt życia ludzkiego. Wtedy bowiem to życie ludzkie na ziemi staje się «bardziej ludzkie», kiedy rządzi się prawdą, wolnością, sprawiedliwością i miłością”[2].

Słuchaliśmy wtedy tych słów, cieszyliśmy się nimi i uważaliśmy je za znak   poparcia i wzmocnienia Solidarności w jej politycznej konfrontacji z władzą. Nie zrozumieliśmy, że to słowa do nas. Wypowiedziane po to, byśmy je przemyśleli i wiedzieli, jak zbudować tę naszą odzyskaną Polskę. A my je zaczynamy w ten sposób czytać dopiero dzisiaj.

POWRÓT DO KONTRSYMBOLIZACJI

Kontrsymbolizacja z lat 70. i 80. zeszłego stulecia przyniosła załamanie społecznej legitymizacji dla szerokiego kręgu ludzi dawnego PRL-u. Ale nie przyniosłaby takich zmian, gdyby nie towarzyszyło jej obudzenie Solidarności: nowego programu, nowej wizji i ludzi je wprowadzających. Co odsłoniłby dzisiaj nowy wysiłek kontrsymbolizacji, tym razem przeciwko nam, ludziom dawnej opozycji i Solidarności i przeciwko państwu, które zbudowaliśmy?

Myślę, że odsłoniłby dwie rzeczy. Po pierwsze to, że nie doszliśmy tam, gdzieśmy chcieli dojść. Nie zbudowaliśmy takiego państwa, jakie chcieliśmy zbudować. Po drugie to, że podobnie jak w latach 70. i 80. można odwołać się do wolnych obywateli, nawet jeśli będzie to wymagało wieloletniego trudnego wysiłku, by ich obudzić czy wychować. Podobnie jak 35 lat temu.

Wolni obywatele

Warto jeszcze raz wrócić do KOR-owskiego i solidarnościowego doświadczenia, do kluczowej, wielokrotnie wspominanej sytuacji wyboru. Była już mowa o tym, że to sytuacja kluczowa, że na tym polegało wchodzenie w ruch. Była mowa o tym, że dokonywany wybór najczęściej był wyborem solidarnej pomocy – i że na tym właśnie polegała rodząca się solidarność. Teraz warto powiedzieć o tym, co ten wybór robił z człowiekiem, który go dokonywał. W znakomitym filmie dokumentalnym Joanny Grudzińskiej pt. „KOR” jest scena spotkania Jana Lityńskiego z jego robotniczym współpracownikiem z Radomia. Współpracownik Janka Lityńskiego przypomina sobie moment, kiedy dokonał wyboru i przestał się bać. I to przypomnienie wywołuje u niego bardzo silne, zarejestrowane na filmie emocje. Podobne, chodź bardziej rozciągnięte w czasie przeżycia robotników ze strajkującej stoczni opisywał w warszawskim KIK-u w kilka dni po zakończeniu strajku Bohdan Cywiński: „Proszę sobie wyobrazić tych robotników, którzy przez dwa tygodnie żyli w atmosferze nieustannego potwierdzania jakiegoś strasznie ważnego wyboru moralnego. […] Człowiek się kręcił po rozmaitych pielgrzymkach i akcjach religijnych organizowanych przez duszpasterstwo, ale takiej atmosfery powagi i jakiejś wewnętrzności przeżycia nie miałem okazji gdzie indziej obserwować”[3]. Ten wybór ryzyka w imię wartości – według znakomitego określenia Jadwigi Staniszkis – czynił ludzi wolnymi i przywracał im godność. Nic dziwnego, że najlepszy opis strajkującej stoczni autorstwa Ryszarda Kapuścińskiego nie mówi nic o polityce, mówi o godności. „Ludzie, którzy odzyskali poczucie godności, nie zachowają w życiu publicznym postawy niemego przyzwolenia. Komunizm się skończył, była to końcówka niezależnie od tego, ile czasu minie, nim komuniści wypadną z gry”[4]. To już słowa Jana Pawła II po powstaniu Solidarności, na miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego, którego wprowadzenie nic już nie zmieniło.. Zbigniew Brzeziński wspominał, jak wkrótce po ogłoszeniu stanu wojennego w rozmowie z Janem Pawłem II i ks. Dziwiszem uderzyło ich spokojne, ale stanowcze przekonanie, że stan wojenny się nie utrzyma. I mieli rację. Wojskowi szykujący stan wojenny nie zrozumieli podmiotowej natury ruchu Solidarności. Myśleli, że internowanie tysięcy aktywnych działaczy pozbawi ruch przywódców. Ale ruch złożony z wolnych obywateli, którzy odzyskali godność, ryzykując w imię wolności, nie składał się z samych przywódców. Każdy był Solidarnością. Wszędzie tam, gdzie internowano lub aresztowano przywódców, na ich miejsce zgłaszali się następni. „Teraz ja. Teraz moja kolej”. Działo się tak mimo tego, że nierzadko przywódca, którego zastępowano, dostawał drastyczny, wieloletni wyrok więzienia. To dlatego stan wojenny nie mógł się udać. To samo zjawisko – „każdy jest Solidarnością” – zaskoczyło władzę raz jeszcze. W 1989 r. porozumienie okrągłego stołu przewidywało wybory za kilka  miesięcy. W momencie podpisywania porozumienia wszyscy wiedzieli, że Solidarność to wielka, imponująca głowa tego ruchu, ze świetnym zapleczem ekspertów i zapewne olbrzymia, choć nikt nie wiedział jak duża, ilość biernych sympatyków, może potencjalnych członków. Błyskawiczne zorganizowanie się tego ruchu, wypełnienie brakującej przestrzeni między wąską grupą przywódców a resztą i w rezultacie miażdżące zwycięstwo wyborcze było możliwe dzięki temu, że „każdy był Solidarnością” i kiedy pojawiło się wyzwanie, przystąpił do działania.

Ten potencjał podmiotowej aktywności ujawnił się po 1989 r. i nadal jest naszą największą, choć teraz uśpioną, nadzieją. Ujawnił się w zbudowaniu w bardzo niesprzyjającym otoczeniu prężnego i stale rozwijającego się sektora małych i średnich przedsiębiorstw oraz boomie edukacyjnym, to znaczy w ogromnym wysiłku edukacyjnym tysięcy młodych studentów i studentek oraz wspierających ich rodzin. A nie są to przykłady jedyne.

Państwo, które zbudowaliśmy

Państwo, które zbudowaliśmy, to inna wersja starego państwa władzy, dla którego wolni obywatele są czymś obcym. „Istoty ludzkie są tu po prostu obiektami bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań”, Tak jak ostrzegał w 1987 r. Jan Paweł II. To świat, w którym wielokrotnie można przeczytać w tej samej gazecie o kreatywności Polaków, na przykład o prężności sektora małych i średnich przedsiębiorstw i jednocześnie o wrogim temu sektorowi biurokratycznym otoczeniu mierzonym rankingiem Doing Business. Zresztą wystarczy zacytować Wiktora Osiatyńskiego z Międzynarodowej Konferencji poświęconej 25. rocznicy Solidarności: „Twierdzę, że w Polsce pomiędzy 1976 a 1980 r. stało się coś niebywałego w skali światowej. Po pierwsze, nadano sens pojęciu praw człowieka, a po drugie, prawa człowieka stały się czynnikiem spajającym polski naród praktycznie. Dotychczas naród polski był wspólnotą historyczną, kulturową, językową, religijną, natomiast był bardzo głęboko podzielony na elity, które żądały przywilejów, i masy, które domagały się ludzkich łask”[5]. Ten opis narodu zespolonego praktycznie prawami człowieka nadal może być tylko naszym programem – a opis głębokiego podziału nadal jest naszą rzeczywistością.

Stało się tak za sprawą ważnego wyboru, którego dokonaliśmy na początku transformacji. Odwołaliśmy się do najlepszego dostępnego wzoru, czyli do inspirowanej liberalizmem i społeczną nauką kościoła idei społecznej gospodarki rynkowej. Gospodarka rynkowa sformułowana w opozycji do państwa opiekuńczego kładła w swojej części społecznej nacisk na jednostkę, jej funkcjonowanie, rozwój poprzez rozwój jednostki prowadzący do wyjścia z sytuacji wykluczenia i do funkcjonowania w systemie wymiany. To droga dłuższa i trudniejsza niż charakterystyczne dla państwa opiekuńczego załatwianie problemu biedy i nierówności przez proste transfery finansowe ściągane przez budżet z podatków, z nieuchronnymi patologiami: rozrośniętą biurokracją, uprzywilejowaną pozycją grup silnych politycznie i utrzymującą podopiecznych w stanie silnej zależności i bezradności drobiazgową kontrolą. Mamy więc w systemie państwa opiekuńczego i tak krytykowane przez papieża „istoty ludzkie, będące obiektami bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań” i „masy, które domagają się ludzkich łask” o których mówił Wiktor Osiatyński. Bo środki finansowe otrzymywane decyzją urzędniczą, nie w procesie wymiany za pracę, zawsze traktowane są jak łaska. Polska odwołała się do idei społecznej gospodarki rynkowej. Wpisała ją nawet do konstytucji. Ale wprowadziła w życie system państwa opiekuńczego. Z łatwymi do przewidzenia skutkami.

Stało się to w sposób naturalny, bez niczyjej świadomej decyzji, w znacznej mierze za sprawą zamętu, o którym mówił w 1987 r. Jan Paweł II. Zamętu pozostawionego przez komunizm, w kulturach, które poraził. Nie było w tym zapewne winy polityków, często pełnych dobrej woli i chęci ulżenia biednym, ani winy przerażonych sytuacją, nie radzących sobie z nią ludzi. Był zapewne błąd w myśleniu o przyszłości i świadomym budowaniu państwa – bo dzięki książce Janusza Lewandowskiego o niemieckich ordoliberałach potrzebna wiedza była dostępna.

Był też drugi błąd. Bardziej masowy i dużo poważniejszy, choć w pierwszym okresie po odzyskaniu wolności nieunikniony. Błąd wolnych obywateli, w tym polskich przedsiębiorców. Wolni przedsiębiorcy ruszyli budować wolną gospodarkę. Ale nie ma wolności bez solidarności. Wolni przedsiębiorcy, którzy przed laty zbudowali wolna gospodarkę w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych, budowali nie tylko swój biznes, lecz także świat dookoła. Wolny czas poświęcali rodzinie i w nie mniejszym stopniu ciężkiej pracy w szkółkach niedzielnych. A szkółki niedzielne wychowały nieszczęśliwych, wykorzenionych ludzi ze wsi i imigrantów z całego świata, czyniąc z nich dobrze radzących sobie w życiu przykładnych robotników, obywateli, a czasem i przedsiębiorców. A w Polsce świat wokół wolnych przedsiębiorców stopniowo i konsekwentnie zbudowany został przez coraz silniejszą, słabo kontrolowaną władzę biurokracji i polityków. I oczywiście jest to świat biurokracji, świat „bezosobowych gospodarczych i politycznych oddziaływań”.

KOR TO PRZEDE WSZYSTKIM DOŚWIADCZENIE „MOŻESZ”

KOR był przede wszystkim doświadczeniem „możesz”. Przedstawię to doświadczenie z kilku punktów widzenia. Najpierw syntetycznie: KOR jako działanie i KOR jako budujące sprawczą tożsamość doświadczenie sukcesu, czyli doświadczenie skuteczności owego działania. Później spróbuję opowiedzieć o doświadczeniu „możesz” poprzez opis realnych doświadczeń kilku lat pracy KOR-u. To będzie przede wszystkim opowieść o „Robotniku”.

Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, na czym polegał KOR, powinien skorzystać z Internetu i obejrzeć wywiad z Konradem Bielińskim, członkiem KSS KOR, współtwórcą Nowej, odpowiadającym w tym wydawnictwie za technikę. Wywiad jest niezwykły o tyle, że Konrad opisuje możliwie wiarygodnie i możliwie prosto, co i jak w KOR-ze robił. Bo KOR tak naprawdę da się zrozumieć i zobaczyć właśnie w działaniu. KOR opierał się głównie na działaniu, na dobrze zorganizowanym konkrecie. Już od samego początku, od pojawienia się przyszłych KOR-owców na korytarzu sądu w Warszawie podczas pierwszego procesu robotników z Ursusa. Od razu były pieniądze dla rodzin ofiar przyniesione przez Jana Józefa Lipskiego, od razu była oferta pomocy prawnej, od razu praktyczny pomysł akcji pomocy docierającej do rodzin ofiar represji i determinacja w doprowadzeniu go do skutku. Od razu, w środku lata, mimo że większość ludzi była na wakacjach. I od razu były też kwiaty, biało-czerwone róże dla ofiar, kwiaty przywracające godność żonom „warchołów”. Nawet inicjatywa listów, które napisali intelektualiści, miała od razu skutek i cel praktyczny. Oczywiście listy były przede wszystkim świadectwem – pokazywały robotnikom, że nie są sami. Ale jednocześnie list Jerzego Andrzejewskiego, znanego pisarza, stał się rodzajem legitymizacji i uwiarygodnienia dla studentów jeżdżących z pomocą do Ursusa i okolic. A list Jacka Kuronia do Enrica Berlinguera rozpoczynał bardzo skuteczną i ważną akcję pozyskiwania opinii publicznej na Zachodzie. To nastawienie na praktyczne działanie od początku wyznaczało konkretne zadania, organizowało ruch zgłaszających się do akcji ludzi, przynosiło szybko wymierne rezultaty. Powołany we wrześniu 1976 r. Komitet Obrony Robotników nie służył dawaniu świadectwa, nie był wyrazem poparcia czy protestu. Był centrum potrzebnym ze względu na sporą skalę działań, organizacyjnym zwieńczeniem dużego, wieloosobowego, skutecznego przedsięwzięcia, z niemałym konkretnym dorobkiem. I od tej pierwszej chwili tak już z KOR-em było stale. Konkretnie i praktycznie.

KOR to było doświadczenie sukcesu, doświadczenie budującej sprawczą tożsamość – używając trafnego określenia Edwarda Wnuka-Lipińskiego – skuteczności działania. Przywołam swoje własne doświadczenie: pamiętam, jakby to było wczoraj, moją pierwszą podróż do rodziny Antoniego Dziełaka, oskarżonego w pierwszym ursuskim procesie. Był wczesny ranek, padał drobny deszcz, jechałem pociągiem do ostatniej stacji przed Żyrardowem. Pamiętam wąską ścieżkę i mój strach, jak to wszystko będzie. Do domu, który już wie, że się należy bać, przychodzi obcy chłopak, nie bardzo potrafiący wytłumaczyć, skąd jest i dlaczego mają mu uwierzyć. Pamiętam przeraźliwy smutek odwiedzanego miejsca i bardzo szybko wyraźną radość, że ktoś przyszedł z pomocą. Zapamiętałem to niemal fizycznie jako ciemne i smutne miejsce, w którym nagle zrobiło się jasno, jakby zabłysło światło. To były oczywiście moje emocje. Naprawdę wciąż był ten sam ciemny, deszczowy ranek. I pamiętam swój radosny powrót: załatwiłem wszystko, co miałem załatwić, zebrałem potrzebne informacje, dostarczyłem pieniądze, dostałem adresy innych represjonowanych. Ale przede wszystkim wiedziałem, że mój wyjazd miał sens, że nawet dla tego jednego wyjazdu warto się było angażować.

Ten wątek jest bardzo ważnym fragmentem opowieści o doświadczeniu „możesz”, o sprawczej tożsamości. Wszystkie wielkie KOR-owskie przedsięwzięcia składały się z pojedynczych kroków, które miały sens same w sobie. Kolejne wizyty w akcji pomocy, kolejne numery wydawanych w drugim obiegu czasopism. To dawało poczucie siły, pozwalało porywać się na rzeczy coraz trudniejsze. W maju 1977 r., po śmierci Staszka Pyjasa, kilkanaście osób, jego przyjaciół, postanowiło zorganizować bojkot zaczynających się właśnie w Krakowie juwenaliów. Byli swoim pomysłem bardziej przerażeni niż pełni doń zapału, tak bardzo wydawał się nierealny. Ale było wśród nich kilka osób z KOR-u z Warszawy, z hektografem do szybkiego drukowania klepsydr, pewnym doświadczeniem organizacyjnym i przede wszystkim z ogromnym poczuciem siły płynącym z dotychczasowych akcji KOR-u. Akcja bojkotu juwenaliów zakończyła się całkowitym sukcesem. Po niej nastąpiła jeszcze jedna próba: aresztowanie członków KOR-u. I utrzymanie dotychczasowej pracy KOR-u głównie dzięki wspaniałym kobietom – Gajce Kuroń i Halinie Mikołajskiej, które zastąpiły aresztowanych mężczyzn. A potem przyszło zwycięstwo: amnestia w lipcu 1977 r. To zwycięstwo i olbrzymie poczucie siły, zbiorowe poczucie tożsamości sprawczej stanowiło oprócz uwiarygodnienia w środowisku robotniczym główny kapitał KOR-u. Bez niego nie byłoby późniejszych oszałamiających rezultatów – zbudowania drugiego obiegu czy przygotowania liderów protestów robotniczych w 1980 r.

Doświadczenie KOR-u i później Solidarności to doświadczenie olbrzymiego sukcesu. Ludzie KOR-u zrealizowali wszystkie cele, jakie przed sobą stawiali, i mieli istotny udział w osiągnięciu, które stanowiło granice ich marzeń: w obaleniu komunizmu i odzyskaniu niepodległości. Dlatego warto przyjrzeć się poszczególnym etapom tej drogi. Etap pierwszy to walka o uwolnienie uwięzionych uczestników strajków 1976 r. i najważniejszy rezultat, czyli samo zwycięstwo. Etap drugi, w którym wszystko się rozstrzygnęło, to przygotowanie do następnej strajkowej konfrontacji z władzą, w której zamiast niezorganizowanego tłumu wystąpią zorganizowani robotnicy, i sam strajk zakończony powstaniem niezależnego związku zawodowego. Etap trzeci: od karnawału Solidarności, przez stan wojenny, po rokowania okrągłego stołu to czas, w którym zadanie polegało na tym, żeby przetrwać. Bo okazało się że powstanie i utrzymanie masowego niezależnego związku zawodowego w sprzyjających okolicznościach wystarczy do spowodowania upadku komunizmu i odzyskania niepodległości.

Etap trzeci wykracza poza ramy tego tekstu. Ale będzie w nim mowa o wydawnictwach drugiego obiegu, czyli głównym narzędziu walki. A także o tym, co oprócz świetnego przywództwa Solidarności i Lecha Wałęsy – i oczywiście oprócz bezpośredniego wsparcia Jana Pawła II – zadecydowało o przetrwaniu. Czyli o obudzeniu osobistej odpowiedzialności ludzi Solidarności.

Główną uwagę skupię na etapie drugim. Był najważniejszy.

To będzie opowieść o piśmie „Robotnik” i trochę o Wolnych Związkach Zawodowych pracujących tym „Robotnikiem”. Całe środowisko  KOR-owskie wyrosło ze skutecznej akcji pomocy robotnikom w Ursusie i Radomiu. Gdy tylko zaczęły się strajki w 1980 r. wszyscy znowu włączyli się do skutecznego informowania o strajkach i do pomocy w zakładaniu Solidarności. Po amnestii w 1977 r. większość środowiska zajęła się imponującą pracą wydawniczą. Zaowocowało to zmianą nastawienia opinii publicznej, zmianą nastawienia inteligencji i jej udziałem w ruchu Solidarności. Praca „Robotnika” i jego współpracowników była częścią tego informacyjnego wysiłku. Co więcej, wiele typowo inteligenckich czasopism i książek poprzez kolportaż trafiało do środowiska robotniczego. Były więc częścią, uzupełnieniem pracy zespołu „Robotnika”. Dlatego skupienie uwagi na samym „Robotniku” jest trochę zabiegiem sztucznym. Ale warto to zrobić. Po pierwsze, dlatego, że to jednak była praca bardzo specyficzna: obce, dopiero tworzące się środowisko, własny, odwołujący się do konkretu język, własne, specyficzne problemy. Po drugie, dlatego, że skupienie uwagi na tym nowym dla opozycji środowisku pokazuje niezwykłe rezultaty osiągnięte w ciągu kilku zaledwie lat: wyłonieni pierwsi liderzy, wyraźnie zarysowany program, wkrótce masowy ruch. Oczywiście nie byłoby tych rezultatów, gdyby nie pielgrzymka Jana Pawła II i wybuch strajków po kolejnej podwyżce cen. Ale nie byłoby ich mimo pielgrzymki i strajków, gdyby nie praca grupy „Robotnika” i Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu.

Tony Judt, autor „Powojnia” – najpoważniejszej syntezy poświęconej powojennej Europie – podkreśla konieczność mówienia nie tylko o samej Solidarności, lecz także o procesie, którego była zwieńczeniem. Pisze o tym procesie kilkakrotnie. W swoim tekście nie wspomina o piśmie „Robotnik”, ale pisze o wykonywanych przez środowisko „Robotnika” działaniach. Gdy mówi o lekcji lat 1968 i 1970 („nigdy więcej nie damy się podzielić”) i o utworzeniu Komitetu Obrony Robotników, ma na myśli cały ruch KOR-owski. Ale już słowa o zasypaniu przepaści między robotnikami i inteligencją odnoszą się do „Robotnika”, bo bez niego pierwszy krok, jakim była akcja pomocy, nie miałby kontynuacji. O „Robotniku” mówi, podkreślając ogromną rolę Karty Praw Robotniczych, opowiadając o Wolnych Związkach Zawodowych (tu tylko w tym znaczeniu że WZZ-y „pracowały «Robotnikiem»”). Także „ogłoszenie się przez KOR strajkową agencją informacyjną w 1980 r. dotyczy «Robotnika»”. Medium „strajkowej agencji informacyjnej” nie był „Robotnik”, tylko zachodnia prasa, Wolna Europa i nasłuch radiowy, ale pomysł, kierownictwo i wykonanie to Jacek Kuroń i ekipa „Robotnika”. Podobnie jak Judt mówił podczas międzynarodowej konferencji w 25. rocznicę Solidarności Timothy Garton Ash: „Jeżeli spytacie, co było najważniejszą przyczyną powstania Solidarności 25 lat temu i tego, co nastąpiło w latach 80., to odpowiedź winna brzmieć: przede wszystkim sytuacja wewnętrzna w Polsce i w bloku sowieckim”. I dodaje: „Twierdzę – ilustrując moją tezę – że rozpowszechnianie początkowo jedynie dwunastu egzemplarzy nielegalnego, z zamazanym drukiem, pisma «Robotnik» przez młodego robotnika z Ursusa Zbigniewa Bujaka miało chyba większe znaczenie niż cała polityka średniej wielkości państwa zachodnioeuropejskiego”.

Inteligenci w PRL-u byli słabi, władza się ich nie bała, ale stworzyli środowisko, byli zdolni do uczenia się na doświadczeniach i do ciągłości wysiłku. Bez względu na wielkie ofiary, czyli przede wszystkim powtarzające się wieloletnie więzienie. Bunty robotnicze były silne i zwycięskie, władza się ich bała. Ale były spontaniczne i niezorganizowane. Były ofiary, także śmiertelne, ponoszone w czasie pacyfikacji buntów. Po żadnym buncie nie powstało, a dokładniej nie utrzymało się żadne robotnicze środowisko. Nawiązanie skutecznej współpracy robotników i inteligencji nasuwało się samo. Wspominałem o naturalnym odruchu „Nie damy się więcej pacyfikować osobno” pokolenia Marca 1968 r. Do nawiązania współpracy z robotnikami nawoływał inteligentów Jerzy Giedroyc, podobnie myślał prymas (latem 1977 r., po bojkocie juwenaliów i aresztowaniu młodego KOR-u docierały do nas sygnały z ważnych kręgów kościelnych: „podciągnijcie tabory”, chodziło o robotników). Ale nie było to zadanie łatwe. Środowiska były sobie obce, nie utrzymywały żadnych kontaktów, inteligencja nie miała pojęcia o warunkach życia ani poglądach robotników. Jak w XIX w. Wyjątkową okazję stworzyły wydarzenia 1976 r., a ściślej skuteczna akcja pomocy ofiarom represji. Nawiązanie bezpośrednich kontaktów okazało się nieoczekiwanie łatwe. Od pierwszej chwili myśleliśmy o dalszym ciągu. Gdzieś w tyle głowy mieliśmy związki zawodowe jako odległy, dalekosiężny cel. Wyraźnie pamiętam takie rozmowy z Antonim Macierewiczem i Piotrem Naimskim. Ale droga do nawiązania skutecznej współpracy była bardzo długa.

Ponad rok szukaliśmy właściwego pomysłu. Stary PPS-owski pomysł spotkań dyskusyjnych, czegoś na kształt Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych, wyraźnie nie wychodził. Robotnicy się bali. Za mała korzyść, za duże ryzyko. Była wiosna 1977 r. Akcja pomocy w Ursusie dogasała. Osiągnęliśmy wszystko to, co było do osiągnięcia. Po Liście robotników Ursusa do Edwarda Gierka wyrzuceni wrócili do pracy, wprawdzie nie w Ursusie, ale w innych zakładach. Nowa działalność wyraźnie kulała. Jacek Kuroń w nagranym w 1980 r. wywiadzie mówił o tym tak: „Mam poczucie, że ludzie, którzy z początku zajmowali się Ursusem, to znaczy Czarna Jedynka, tak się zachłysnęli sukcesem, że ich działalność oklapła. Myślę, że to główny czynnik. Czarna Jedynka okazała się niezwykła, jeśli chodzi o rozpoczynanie działania, i potrzebowała dokonywać wciąż wielkich rzeczy. Natomiast do długiej, monotonnej pracy nie nadawała się zupełnie, męczyło ich to, nudziło i już myśleli o nowych historiach. Karykaturą tego typu działania jest Wojtuś Onyszkiewicz, który ma nowy, cudowny pomysł, często na pograniczu fantastyki, ale w momencie, kiedy go wymyśli i zacznie wokół niego biegać, to mu właściwie wystarcza i szuka czegoś nowego”[6]. Charakterystyka mojej osoby była bardzo słuszna, ale w tym wypadku naprawdę był potrzebny nowy pomysł. Pomysł zrobienia pisma. „Robotnik” pojawił się latem. Był rzeczywiście na skraju fantastyki. Jacek Kuroń w autobiografii mówi o tym tak: „Zamierzenia były ambitne. Ja sceptyczny. – Chcecie, żeby było na wysokim poziomie, chcecie, żeby było popularne, i chcecie, żeby było organizatorem. Według mnie musicie robić od razu trzy pisma – mówiłem im. – Wiem jednak, że jak są ludzie, którzy bardzo chcą zrobić rzecz niemożliwą, to ją zrobią”[7]. Pomysł pojawił się latem. W smutnych okolicznościach. Pamiętam, leżałem wtedy nieruchomo, z pękniętą miednicą, po wypadku samochodowym w czasie powrotu z krakowskich juwenaliów. Lato, cisza, przeraźliwy smutek sprawionego zawodu (ocalały członek młodego KOR-u, który nie potrafił skutecznie zastąpić aresztowanych kolegów). I rosnące, coraz głębsze przekonanie, że następnym krokiem  powinno być stworzenie pisma, które „samo” zorganizuje robotników, dokładnie tak jak nas wtedy uczyły do znudzenia szkolne czytanki o młodym Leninie. Potrzeba było dopiero tej ciszy. Siła tego zrodzonego z długich, samotnych dni, z lektur i rozmów „głębokiego przekonania” pozostała moim najważniejszym wkładem w opisywane działania. Pismo „Robotnik” stworzyli przekonani, wspaniali ludzie. Ja pozostałem ich skromnym, ale dzielnym i skutecznym, przynajmniej w ważnym czasie lipcowych strajków, współpracownikiem.

Merytoryczna opowieść o sukcesie „Robotnika” sprowadza się do kilku punktów. Po pierwsze sam pomysł wzięty z historii, od Lenina i Piłsudskiego. „Robotnik” to pismo organizator: kolportaż „Robotnika” tworzył późniejszą siatkę strajków i Solidarności. Zbiorowe czytanie „Robotnika” po pracy, połączone nierzadko z omawianiem problemów poruszonych w numerze, zastąpiło z powodzeniem wcześniejsze nieudane próby spotkań. Kolporterzy i ci, co czytali „Robotnika” na głos, to byli późniejsi przywódcy strajków i Solidarności. Czyli wszystko stało się dokładnie tak, jak powiedzieli Lenin i Piłsudski. Po drugie, to pismo miało znakomitą redakcję. To było bardzo sprawne organizacyjnie przedsięwzięcie. Co dwa tygodnie kolejny numer (20 stron maszynopisu), aktualny (to znaczy zdolny do reagowania na aktualne wydarzenia), dobrze zredagowany i bardzo dobry merytorycznie. „Robotnik” potrafił zachowywać wysoki poziom merytoryczny i jednocześnie operować prostym, zrozumiałym dla wszystkich językiem. Wymagało to niejednokrotnie przekładania trudnych, merytorycznych, napisanych przez wybitnych autorów artykułów na teksty proste i zrozumiałe. Pismo poruszało sprawy ogólne. Przywracało pamięć o Czerwcu 1976 r., Grudniu 1970 r., „praskiej wiośnie”, 17 września 1939 r. i zbrodni katyńskiej. Specjalny numer został poświęcony wyborowi Karol Wojtyły na papieża. Ale przede wszystkim pismo publikowało informacje otrzymywane dzięki kontaktom w zakładach pracy: o warunkach i prawie pracy, przyczynach trudności w zaopatrzeniu i ukrytych podwyżkach, o strajkach i próbach niezależnej działalności robotniczej. Wkrótce „Robotnik” stał się rzeczywistym programowym ośrodkiem rodzącego się środowiska. Po trzecie, „Robotnik” miał znakomitą technikę druku. Wymyślił ją Witek Łuczywo. Sitodruk był techniką używaną wówczas powszechnie w przemyśle i dlatego dostępną. Dzięki sitodrukowi można było w prosty sposób zadrukować dwustronnie kartkę papieru formatu A3. Dzięki zastosowaniu szpalt uzyskiwało się odpowiednik 20 stron maszynopisu wydrukowanego drobnym drukiem, niezwykle czytelnie i wyraźnie. Trudności techniczne, jakie występowały na początku głównie z farbą, która nie chciała szybko schnąć, pokonali pracownicy instytutu chemicznego, z którego niedawno wyrzucono Witka. „Robotnika” łatwo się kolportowało i łatwo drukowało za pomocą robionej ręcznym sposobem ramki. Drukować mogły dwie osoby, a gdy dokonano kolejnego ważnego wynalazku, podwieszając górną część ramki do lampy w suficie za pomocą zwykłej gumy do majtek, drukować mogła nawet jedna osoba. W ten sposób stworzony został system umożliwiający drukowanie dowolnych gazet czy książek w dowolnym miejscu w całej Polsce. Wystarczyło kilku odważnych. Od tego momentu żaden stan wojenny nie miał żadnych szans. To i jeszcze trzy ważne elementy: Karta Praw Robotniczych – wspólna platforma programowa dla grup robotniczych podejmujących niezależną działalność, Wolne Związki Zawodowe, przede wszystkim Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i zorganizowana praca informacyjna w czasie strajków 1980 r. spowodowało, że strajki skończyły się, tak jak się skończyły, i później wystarczyło tylko nie dać się zniszczyć.

Na mechanizm tego sukcesu składały się:

  • zrozumienie, co jest naszym najważniejszym zadaniem (przygotowanie przywódców robotniczych na następny strajk);
  • znalezienie właściwego pomysłu w długim wysiłku (zajęło to cały rok, jedną czwartą całego czasu);
  • właściwi ludzie, świetny zespół, który przejął odpowiedzialność za zadanie;
  • dobrze zorganizowany, systematyczny wysiłek, determinacja zespołu, zwłaszcza w pierwszym, najtrudniejszym okresie (w którym naprawdę daleko było od zrealizowania się wizji Lenina czy Piłsudskiego);
  • nastawienie zespołu na najwyższą jakość, uczenie się w trakcie i w rezultacie ogromny rozwój przedsięwzięcia:

◦       wzrost nakładu od 400 egzemplarzy pierwszego numeru po systematyczne 20 tys. w późniejszym czasie i 70 tys. w czasie strajków lipcowych, do tego coraz lepszy, coraz trafniejszy kolportaż;

◦       jakościowy rozwój druku od mało czytelnego powielacza spirytusowego do bardzo czytelnego sitodruku;

◦       zwiększenie zawartości numeru, osiągnięcie bardzo wysokiego poziomu merytorycznego przy zachowaniu prostego i zrozumiałego języka;

◦       rozwój organizacyjny całego ruchu wokół „Robotnika”;

◦       doprowadzenie do tego, że dla większości współpracowników „Robotnika” efektywna współpraca stała się „tania i łatwa”, a zarazem bardzo wymierna i satysfakcjonująca. Pisałem już o tanim i łatwym druku, Łatwy i satysfakcjonujący był też kolportaż; pismo było interesujące nawet dla inżynierów, dobrze nadawało się do zbiorowego czytania i omawiania.

JEŻELI MOŻESZ, TO ODPOWIADASZ. ODPOWIADASZ ZA WSZYSTKO, NA CO MASZ WPŁYW

Przed laty uczestniczyłem w wieloletnim ważnym przedsięwzięciu społecznym. Warszawscy licealiści sprowadzali na edukacyjne wycieczki wiejskie dzieci w zamian za ziemniaki od ich rodziców. Akcja miała dużą skalę. Co roku kilka tysięcy wiejskich dzieci w zamian za kilkaset ton ziemniaków. Licealiści wciągnęli do nieodpłatnej współpracy warszawskie restauracje, muzea, centra zabaw i rozwiązali problem karmienia bezdomnych w okresie zimowym. Sami byli pilotami wycieczek. Zdumieni rodzice stwierdzili, że ich często tak nieodpowiedzialne dzieci w sprawie wycieczek nigdy nie zawodzą. Bo wiedzą, że od ich zachowania zależy sukces kolejnej wycieczki, a w konsekwencji nakarmienie bezdomnych. Jeżeli możesz, to odpowiadasz. Odpowiadasz za to, na co masz wpływ.

W wyniku porozumień sierpniowych powstał „Tygodnik Solidarność”, a wraz z nim możliwość drukowania w dużym nakładzie niedostępnych wcześniej dla czytelników materiałów historycznych. Młody redaktor działu historycznego Andrzej Friszke nie mógł zmarnować tej szansy. Jeżeli możesz…

Gdyby nie sukces akcji pomocy i pierwszego roku KOR-u nie byłoby aż tak wielkiego poczucia odpowiedzialności za kolejne niemożliwe do zrealizowania zadanie – przygotowanie przywódców robotniczych na następny wybuch.

Gdyby nie sukces studenckiej akcji w obronie rolnika Jana Kozłowskiego nie byłoby skutecznej akcji zbierania informacji o strajkach w Lublinie.

Zasada, że jeżeli możesz, to odpowiadasz, przypomina o ogromnej roli prób i udanych precedensów w wyniku tych prób. Bez prób, bez udanych precedensów nie będzie siły społecznego działania. Przypomina o tym doświadczenie KOR-owskiej pracy zespołowej i społecznego uczenia się. Na przykład uczenia się od pierwszych nieśmiałych i prymitywnych prób przepisywania na maszynach do pisania, po profesjonalny druk dużych nakładów na maszynach offsetowych i możliwość sprawnego drukowania na ramkach niemal wszędzie. Podobnie było w innych dziedzinach. Przywrócenie społecznej, obywatelskiej aktywności musi jak zawsze polegać najpierw na długim, upartym budowaniu „możesz”. A jak znajdzie się sposób, będzie i wola.

Doświadczenie KOR-u i Solidarności przypomina, jak ogromny potencjał tkwi w działaniach społecznych. Ci, którzy to doświadczenie przeżyli, wiedzą, że myślenie o prawdziwych zmianach w Polsce, a może także i w Europie, kierować należy przede wszystkim w stronę społeczeństwa, a nie w stronę władzy. Że tam jest „punkt przyłożenia siły”. Dlatego, że te zmiany są tam możliwe.

ZAMIAST ZAKOŃCZENIA

Opisane w „Rodowodach niepokornych” pokolenie młodej Marii Skłodowskiej (przyszłej Marii Curie) weszło w dorosłe życie w czarnej godzinie po upadku powstania styczniowego, utracie nadziei na pozyskanie dla Polski tutejszych, czyli bezrolnych chłopów obdarowanych ziemią przez zaborców i energicznie edukowanych na dobrych Rosjan czy Niemców. W tej sytuacji nawet rysująca się w oddali szansa na wojnę ludów nie dawała żadnej nadziei.

Pokolenie „Robotnika” napotkało sytuację opisaną w raporcie Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” słowami „niemożliwa do utrzymania i do zmiany”, czyli sytuację nadchodzącej katastrofy gospodarczej i jednocześnie zablokowanych dróg naprawy.

Pokolenie „Liberté!”„Kontaktu” i „Krytyki Politycznej” stoi przed koniecznością dokonania nowych, gruntownych zmian pozwalających Polsce, a zapewne także Europie, przetrwać nadchodzący kryzys o rozmiarach huraganu. Wyzwanie to dobrze opisali dawni redaktorzy „Robotnika” Henryk Wujec i Jan Lityński w „Gazecie Wyborczej”, w tekście z okazji rozpoczęcia polską prezydencję w Unii.

Mamy dobry, przechowany w tradycji, a więc w społecznej pamięci i w społecznych umiejętnościach, wzór reagowania na kryzys, na nadchodzące wyzwania. To edukacja, społeczny wysiłek edukacyjny. Wychowanie tysięcy podmiotowych Polaków, którzy podejmą wyzwanie. Tak zareagowaliśmy na rozbiory i utratę niepodległości. Tysiące wychowanków Collegium Nobilium Stanisława Konarskiego i szkół Komisji Edukacji Narodowej wzięło udział w powstaniu, poszło do legionów Napoleona, budowało Księstwo Warszawskie i na starość, po klęsce powstania listopadowego, współtworzyło kulturalną podstawę przetrwania długich lat niewoli. Pokolenie młodej Marii Skłodowskiej, tysiące młodych chłopców i panien z dobrych domów, z podręcznikiem ukrytym pod szalem, poszło „w lud”. Byli tak samo zdecydowani prowadzić dzieło tworzenia „prawdziwych Polaków” jak władze szkolić „dobrych Niemców” czy „dobrych Rosjan”. Prostymi środkami i ogromnym osobistym wysiłkiem zbudowali działalność, której rozmiary wprowadziły w osłupienie prof. Normana Daviesa. Wychowankowie tej oświatowej rewolty nie zmarnowali szansy „wojny ludów”, wywalczyli niepodległość, wywalczyli granice odrodzonej Rzeczpospolitej, obronili ją przed radziecką inwazją i zbudowali podstawy niepodległego państwa. Społeczna edukacja czasami bardziej przypominała to, co dziś nazywa się edukacją pozaszkolną. Polegała na pracy i działalności w danym czasie i danym miejscu najważniejszej i jednocześnie była edukacją. Tak było ze spółkami zarobkowymi w zaborze pruskim w Poznańskiem w drugiej połowie XIX w. Profesor Bernhard, piszący na polecenie rządu niemieckiego o przyczynach polskiego sukcesu, nie miał co do tego żadnych wątpliwości: „To tysiące chłopów i ziemian rządnych, uświadomionych fachowo i zdeterminowanych”. Podobnie było w czasach „Robotnika” i Wolnych Związków Zawodowych: drukowanie i kolportaż nielegalnego pisma, nielegalna działalność związkowa i jednocześnie dokładnie opisywana w tym tekście przemiana w podmiotowych obywateli.

Wychowankowie pokolenia „Liberté!”, „Kontaktu” i „Krytyki Politycznej” działać będą w świecie wielkich wyzwań, zmian, które podważą wiele nienaruszalnych dotąd założeń. Będą działać w świecie, którego najważniejszym wyróżnikiem jest to, że każdy organizuje go sobie sam. Jedyną ich szansą będzie własna tożsamość sprawcza i wspólnota solidarności z innymi. Muszą nauczyć się wykorzystywać swoje niepowtarzalne zdolności i budować swój indywidualny wkład. Jednocześnie będą musieli zbudować wokół siebie świat, który pomoże bezradnym zamieniać się w zaradnych i włączać ich w proces społecznej wymiany. Słowem, będą musieli uparcie budować – ograniczający do minimum społeczne wykluczenie – świat możliwie równych szans. Tak jak od wielu lat robią to w nieporównanie trudniejszych warunkach wychowani na Solidarności jej prawdziwi kontynuatorzy, działacze społeczni z kraju rzeczywistej społecznej gospodarki rynkowej z Brazylii prezydenta Luli. Do takiego zadania nie przygotuje ich dzisiejsza szkoła wymyślona ponad trzysta lat temu dla zupełnie innego świata. Podobnie jak poprzednicy będą musieli zbudować nową szkołę sami. Jej wzór zapewne jest dziś dobrze znany, podobnie jak w czasach „Robotnika” znany był prosty wzór jego działalności. Być może jest to system edukacyjny Toyoty. System edukacji pozalekcyjnej. Edukacja oparta na działaniu, procesie i trenerach, czyli nauczycielach. Działanie to tutaj nie produkcja samochodów, jak w Toyocie, ale np. działania pozarządowe: sprawne, społecznie i inżyniersko  zaprojektowane przedsięwzięcia przejmujące od urzędników kolejne dziedziny życia społecznego. Jak w zamyśle Wielkiego Społeczeństwa Davida Camerona. Tyle że jednocześnie uczące ludzi – taki system praca (społeczna) za edukację. Wspomniana wcześniej wymiana edukacyjnych wycieczek dla wiejskich dzieci w zamian za ziemniaki od ich rodziców też rozwinęła się w efektywne działanie edukacyjne. Proces to, jak mówią w McKinseyu, ustrukturyzowane podejście do rozwiązywania problemów, pozwalające rozłożyć każdy problem na części proste. Trenerzy, czyli nauczyciele, to młodzi i dorośli ochotnicy uczący tego, w czym są najlepsi na świecie. Każdy jest w czymś bardzo dobry, tylko rzadko o tym wie i jeszcze rzadziej to wykorzystuje. Kiedy Toyota z konieczności została największą na świecie instytucją edukacyjną, jej menedżerowie w zdecydowanej większości stali się jednocześnie nauczycielami. Bardzo dobrymi nauczycielami.

Taki system trzeba zbudować społecznie. Metodą osobistego wkładu. Jak w dziewiętnastowiecznych szkółkach niedzielnych, które odmieniły nasz świat. Jak u młodej Marii Skłodowskiej czy w czasach „Robotnika”. Bo tylko tak da się go zbudować, tylko wtedy będzie niezależny i tylko wtedy system wychowa ludzi solidarnych, którzy oddadzą innym to, co sami dostali. Jak to wszystko zrobić? Jest tylko jedna droga.

Jak zawsze przede wszystkim potrzeba nam głębokiego zrozumienia nadchodzących potrzeb, czyli pewności, mocnego, zbiorowego przekonania, że rzeczywiście, jak tyle razy wcześniej, potrzebni są nam obywatele, którzy poradzą sobie z nadchodzącymi wyzwaniami.

Później trzeba będzie poświęcić wiele wysiłku na znalezienie „możesz”, zbudowanie, poszukanie właściwych pomysłów, dających się zoperacjonalizować rozwiązań: tanich, łatwych, wymiernych i dających satysfakcję. Jak w „Robotniku”.

Jeżeli możesz, to odpowiadasz: tanie, łatwe, wymierne i przynoszące satysfakcją rozwiązania świadomie przyjętych wyzwań potrafią mieć moc huraganu. Jak ten huragan z przeszłości, które w beznadziejnej sytuacji Polski porozbiorowej pozwolił zbudować silną kulturę, która wygrała z zaborcami, czy ten, który zdeklasował Niemców w gospodarczej wojnie w zaborze pruskim, albo niebywały huragan oświatowy pokolenia młodej Marii Skłodowskiej, który zbudował nowoczesną Polskę. A może ten, którego sam miałem szczęście być uczestnikiem trzydzieści pięć lat temu.

Po raz kolejny czytam kanoniczny tekst polskich inteligentów „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego. W zakończeniu wstępu do ostatniego wydania z 2010 r. znajduję passus: „Prawdziwie niepokornych nigdy nie było wielu. Mimo to okazywali się historycznie skuteczni. A niepokornym każdy z nich stawał się – mocą własnej decyzji – sam”.

To znowu słowa do każdego z nas.



[1]     Z. Brzeziński, Wybór: dominacja czy przywództwo, Kraków 2004, s. 176.

[2]     G. Weigel, Op. cit., s. 691.

[3]     „Wolność i Solidarność”, numer 2/2011, Gdańsk, s. 120

[4]     G. Weigel, Op. cit.,  s. 546

[5]     Od Solidarności do wolności: konferencja międzynarodowa Warszawa–Gdańsk 29–31 sierpnia 2005, pod red. N. Smolar, Gdańsk, s. 42.

[6] Niepokorni: rozmowy o Komitecie Obrony Robotników […], pod red. M. Okońskiego, Kraków 2008, s. 197.

[7] J. Kuroń, Taki upór, Warszawa 2011, s. 244.

Wolność ludzi bezpiecznych :)

Jednym z najbardziej fundamentalnych postulatów liberalizmu w odniesieniu do rzeczywistości społecznej jest powstrzymanie się przez państwo od ograniczania wolności jednostki zawsze wtedy, gdy jej działalność nie niesie za sobą negatywnych skutków dla innych ludzi. Za nieuzasadnione uważa się w tym kontekście ustanawianie zakazów w sytuacji, gdy skutki negatywne mogą wystąpić, ale dotyczą tylko tej samej jednostki, która podjęła działanie. Postulat ten bardzo dobitnie ujawnia aksjologiczny punkt wyjścia liberalnych rozważań, ale pozostaje konceptem teoretycznym. W realnym życiu istnieje bowiem zazwyczaj prawdopodobieństwo, iż działalność jednostki może wywołać negatywne skutki dla innych ludzi, choć wcześniej się tego nie spodziewano. W efekcie rodzi się dylemat i jeden z podstawowych konfliktów, mających przełożenie zarówno na świat potrzeb pojedynczych ludzi, jak i na sferę życia społecznego oraz polityczno – prawną. Jest to konflikt pomiędzy potrzebą wolności i potrzebą bezpieczeństwa.

Najpierw bezpieczeństwo, potem wolność

Socjologiczna teoria hierarchii potrzeb uczy, iż człowiek z natury dąży w pierwszej kolejności do zaspokojenia potrzeb fundamentalnych, później zaś bardziej wysublimowanych. Potrzeba przetrwania, a więc bezpieczeństwa, jest pierwszą potrzebą człowieka. Póki nie jest zaspokojona, nie będzie on w ogóle aspirował do realizacji pozostałych, w tym potrzeby wolności własnej ekspresji, osobowości, indywidualizmu, rozwoju umiejętności, samorealizacji, czy kształtowania własnego stylu życia. Liberalizm nigdy nie stał by się więc poważną ofertą ideologiczną, która w ciągu ostatnich 200 lat w kręgu cywilizacji łacińskiej zepchnęła wszystkie inne do głębokiej i trwałej defensywy, gdyby w konflikcie wolności z potrzebą bezpieczeństwa pierwszą absolutyzował, zaś drugą całkowicie ignorował.

Rozwiązania przezeń proponowane nie mogły jednak być łatwym podporządkowaniem się ludzkim instynktom. Oznaczałoby to z kolei całkowite przedłożenie potrzeb bezpieczeństwa nad wolnościowe aspiracje. Najbardziej bezpieczni są bowiem ludzie żyjący w warunkach totalitarnych i reżim ten popierający. W takich systemach pospolita przestępczość czy strach o materialne podstawy egzystencji to problemy marginalne. Ludzie, jeśli wyzbędą się wywrotowego pragnienia swobód indywidualnych, będą cieszyć się niemal całkowitym bezpieczeństwem. Natomiast w warunkach ustroju wolnościowego, takiego jak współczesna nam liberalna demokracja, ale i XIX-wieczny liberalny monarchizm konstytucyjny, obawy przez zagrożeniem w pewnym stopniu towarzyszą wszystkim obywatelom.

Populistyczny odruch polega na mnożeniu zakazów jako recepty na bezpieczeństwo. Liberałowie wymyślili konstytucyjne ograniczenia dla zakresu władzy demokratycznej większości po to, aby ustrzec sferę wolności jednostki przed zakusami większości i reprezentującej ją władzy państwa, których celem jest wprowadzanie prewencyjnych zakazów podejmowania określonych działań, aby nie dopuścić do pojawienia się negatywnych skutków dla innych ludzi. Także wtedy, gdy skutki te pojawić się wcale nie muszą, ale wystarczy że mogą, że jest takie prawdopodobieństwo. Dość banalnym przykładem jest np. zakaz spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Zasadniczo osoba, która pije, szkodzi ewentualnie tylko sobie. Jednak jeśli ktoś pije w parku piwo, to może okazać się, że będzie innych zaczepiać, uzewnętrzniać wulgarne uwagi, brudzić, a nawet być może dokona aktu wandalizmu czy przemocy. Dlatego nie wystarczy zakazać zaczepek, brudzenia i aktów przemocy. Dla większego bezpieczeństwa zakazujemy także picia w miejscach publicznych, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo tych naprawdę uciążliwych i wykraczających poza liberalnie zdefiniowany zakres wolności działań. Czy wszyscy pijący piwo w parku wadziliby innym? Pewnie nie. I choć ich wolność zostaje ograniczona w sposób nieuzasadniony, to trudno. Jest to cena, którą większość chętnie zapłaci za większe bezpieczeństwo. W przeszłości bywało i tak, że chętnie płacono cenę wyższą i wprowadzano prohibicję. Gdyby nie rozwój w efekcie tego zorganizowanej przestępczości, która stworzyła jeszcze większe zagrożenie dla porządku i spokoju obywatela niż pijaczki, eksperyment ten być może zostałby uznany za sukces i był dziś standardem.

Mentalność roszczeniowa

Zapotrzebowanie na poczucie bezpieczeństwa (które nie jest nota bene tym samym, co bezpieczeństwo rzeczywiste) i oczekiwanie dostarczenia tego dobra przez władze państwa jest źródłem rozprzestrzeniania się mentalności roszczeniowej w społeczeństwie i populizmu w polityce. Jeśli poczucie bezpieczeństwa jest produktem, to mentalność roszczeniowa jest popytem nań, zaś populizm to podaż, obietnica łatwego dostarczenia produktu. Ceną jest wybór najprostszych i zwykle prymitywnych oraz na dłuższą metę nieskutecznych rozwiązań. Sprowadzają się one do dwóch kategorii: nakaz i zakaz. Nieprzyjazny charakter tego mechanizmu dla liberalnego celu poszerzania zakresu wolności człowieka jest oczywisty. Istnieje kilka poziomów, na których wolność musi ucierpieć.

Konsekwencje przyjmowania recept populistycznych mają charakter egalitarystyczny i regulatorsko – etatystyczny. Jedną z głównych form poczucia zagrożenia w dzisiejszym świecie jest strach przed nędzą. Ludzie żądają bezpieczeństwa socjalnego, a zapewnić może je tylko państwo. Mentalność roszczeniowa generuje zatem pogłębienie zakresu redystrybucji środków ze szkodą dla kondycji finansów publicznych. Masa większości żąda wyników natychmiast, dlatego populiści muszą dostarczyć ich szybko. Nie muszą baczyć i nie baczą na opłakane skutki, jakie ich działalność będzie miała dla podstaw rozwoju gospodarczego w średniej i długiej perspektywie czasowej. Obiecywane są wyniki, które są albo nieosiągalne w ogóle, choć porażkę w dążeniu do nich trudno zweryfikować, albo nie dają się utrzymać poza krótki horyzont. Położenie beneficjentów zwiększonych transferów socjalnych po tym okresie często staje się gorsze niż było uprzednio.

Cechą charakterystyczną systemu demokratycznego jest ponad proporcjonalna liczba roszczeń i interesów społecznych grup nacisku. Możliwości realne państwa są zaś ograniczone. Wybrana władza polityczna staje w obliczu przeciążenia, któremu musi sprostać, jeśli ma przetrwać. Dalsze folgowanie mentalności roszczeniowej przestaje się jej opłacać i być wspólnym interesem władzy i stojącej za nią populistycznej większości. Dotąd gwarantowała ona polityczne poparcie i reelekcje. Jednak w obliczu krachu państwowych finansów administrowanie krajem przestaje być dla decydentów atrakcyjną perspektywą, a upadek ich władzy staje się coraz bardziej prawdopodobny, wobec obciążenia odpowiedzialnością za ekonomiczne niepowodzenie. Realia makroekonomiczne (utrzymanie możliwości zbywania obligacji, wiarygodność w oczach międzynarodowych rynków kapitałowych i inwestorów tworzących miejsca pracy) zmuszają zatem do korekty kursu, obojętnie czy dokona go eks-populistyczna ekipa czy też już jej następcy. Mentalność roszczeniowa ponosi porażkę, gdyż poczucie bezpieczeństwa które uzyskała żądając populizmu, okazało się złudne jak fatamorgana. Nie ma ani wolności ekonomicznej, ani bezpieczeństwa socjalnego. Wszyscy przegrywają.

Zadaniem dla skutecznej polityki liberalnej nie jest całkowite ignorowanie rzeczywistości i potrzeby bezpieczeństwa socjalnego, ale odważne wchodzenie w konfrontację z postulatami populistycznymi, obnażanie ich demagogicznego charakteru oraz przestrzeganie przed opłakanymi skutk
ami prymitywnej polityki. Celem liberalizmu jest polityka nie przeideologizowana, ale odpowiedzialna i uwzględniające możliwości budżetowe.

Kluczem do sukcesu liberalizmu staje się dziś unieważnienie alternatywy pomiędzy wolnością a poczuciem bezpieczeństwa. Jest to możliwe, jeśli uda się ograniczyć wpływy mentalności roszczeniowej. Jeśli głosi ona konieczność zagwarantowania zabezpieczeń socjalnych dzięki transferom z owoców pracy innych ludzi, to w konsekwencji promuje wygodny, pozbawiony ambicji, często hedonistyczny styl życia, który rodzi pogardę dla ciężkiej pracy, przedsiębiorczości i wartości obywatelskich. W zamian promować należy mentalność człowieka samodzielnego, ambitnego, kreatywnego i skłonnego do poświęceń. Będzie on także potrzebować bezpieczeństwa, ale nie będzie żyć w panicznym strachu przed światem. Co więcej, będzie skłonny podejmować wykalkulowane ryzyko, celem uzyskania lepszych efektów przez jego przedsięwzięcia. Zdominowane przez takich ludzi społeczeństwo lubi wyzwania, odnajduje się w sytuacjach kryzysowych, z szacunkiem odnosi się pracy ludzkiej, dorobku, ceni sobie niezależność od państwa, bogactwo nie wywołuje weń podejrzeń ale podziw, nie lęka się konkurencji, sięga po doskonałość w warunkach zmagań podmiotów na rynku, nie boi się zmian i innowacji.

Tu dochodzimy do punktu stycznego, gdzie wolność gospodarcza łączy się z wolnością wyborów życiowych jednostki, zaś mentalność roszczeniowa spaja z mentalnością konserwatywną oblężonej twierdzy.

Strach przed obcym

Społeczeństwo ludzi samodzielnych lubi zmiany, szuka ulepszeń we wszystkich dziedzinach życia. Jest innymi słowy nastawione na postęp, który sobie ceni. Nie ma to przy tym nic wspólnego z inżynieryjnym planowaniem lepszej przyszłości i wytyczaniem kierunku przez jakąś instytucję państwa. Chodzi o spontaniczną, dynamiczną działalność tysięcy jednostek, które własnymi rękoma i rozumami zmieniają świat. Obca jest im nie tylko mentalność roszczeniowa z jej egalitarystycznym spojrzeniem na społeczeństwo, ale także obawa przez nowym i pragnienie zachowania świata z wczoraj, owego błogiego stanu dobrze znajomego, swojskiego zacofania. Wrodzona ludziom innowacyjność przekreśla także mentalność konserwatywną. Ten kto próbuje zachować status quo, czyni tak, gdyż boi się nieznanego. W życiu społecznym przekłada się to na owe zakazy i nakazy, które poddając działania innych, obcych ludzi państwowej kontroli, daje konserwatyście większe poczucie bezpieczeństwa. Restrykcyjność polityki karnej ma odstraszać przestępców i prewencyjnie zapobiegać zagrożeniu życia i własności ludzi uczciwych. Rzadko pełni taką funkcję w rzeczywistości, ale prawdą jest, że subiektywnie wielu czuje się bezpieczniej, gdy wymiar kary rośnie. Prewencyjność dotyka zresztą także katalogu czynów. Jeśli ktoś pali trawkę, to być może zacznie brać kokainę, potem zaś zostanie dilerem, aby na końcu napaść i zabić rodzinę z dwojgiem dzieci celem zdobycia pieniędzy na narkotyki lub policjanta, aby uciec przed ręką sprawiedliwości. Ten tok myślenia prowadzi do oczywistych wniosków: palenie trawki musi być nielegalne, ponieważ dzięki temu będzie mniej zabójstw i tragedii ludzkich, będzie nam bezpieczniej.

Ludzie otwarci na zmiany i świat tej wątpliwej logice populistów konserwatywnego chowu nie ulegają. Badania psychologiczne wykazały już, że liberałowie po prostu rzadziej odczuwają strach aniżeli konserwatyści, rzadziej cierpią na koszmary senne. W praktyce życia społecznego oznacza to, że są oni, podobnie jak w działalności gospodarczej, skłonni podejmować pewne ryzyko. Ryzyko to może polegać na tolerancji względem odmiennych stylów życia i indywidualnych wyborów, które wydają się nie być może najmądrzejsze lub godne naśladowania, ale jednak nie spowodują od razu zawalania się świata. Nie przeczę, wolność obyczajowa postulowana przez prawdziwy liberalizm (w odróżnieniu od wolnorynkowego konserwatyzmu) jest z punktu widzenia poczucia bezpieczeństwa niewygodna. Zakaz i nakaz bez wątpienia dają większy komfort, gdyż zagrożenie odczuwane przez nas maleje. Jednak tak wygenerowane poczucie bezpieczeństwa, ma tą samą wadę, którą miało na dłuższą metę poczucie bezpieczeństwa socjalnego, uzyskanego dzięki populizmowi i mentalności roszczeniowej. Zlikwidujemy jedno zagrożenie, to pojawi się nowe, a to stare okaże się, że jednak też jeszcze istnieje, gdyż środki prewencji zakazowo – nakazowej okazały się niewystarczające. Co wtedy? Dalsze nakazy i zakazy, aż dojdzie do krachu poczucia bezpieczeństwa. Tutaj odpowiednikiem przeciążenia możliwości budżetowych będzie moment, gdy państwo stanie się strukturą otwarcie represyjną i zamiast dawać nam poczucie bezpieczeństwa, zamieni się w źródło naszego strachu. Wtedy zrodzi się bunt, będą zamieszki. Poczucie bezpieczeństwa stanie się wypłowiałym wspomnieniem.

Wzajemny strach obcych wobec siebie

Dziś do rangi najpoważniejszego źródła obaw ludzi urasta problem imigracji, a więc przybywania do państw Europy dużych grup ludzi, którzy pochodzą z innych kręgów kulturowych, mają inne obyczaje, bywają krytyczni wobec naszego stylu życia, a ze względu na swój mniejszościowy charakter stawiają postulaty (roszczenia) wyjścia im naprzeciw lub stwarzają zagrożenie, gdyż im samym brak poczucia bezpieczeństwa w naszym towarzystwie.

W tych okolicznościach problem się komplikuje, gdyż dochodzi do konfliktu potrzeb poczucia bezpieczeństwa dwóch różnych grup. Z jednej strony jest większość ludności etnicznej, która czułaby się bezpieczniej, gdyby nowi przybysze w ogóle się nie zjawili, albo choć całkowicie zasymilowali, przestali być „obcy”. Z drugiej imigranci prawo kultywowania swoich zwyczajów, zachowania wiary, języka i kultury postrzegają jako bezpieczną ostoję w nieznanym im świecie i za nic nie chcą z niej rezygnować. Gdzieś pomiędzy tkwi wolność. W zasadzie powinna mniejszości przyznać prawo do zachowania swych tradycji, gdyż roszczenia większości wkraczają głęboko w sferę indywidualnej wolności członków grupy imigrantów, czyli tam gdzie im wkraczać nie wolno. Co jednak, jeśli do tych tradycji należą takie, które ograniczają wolność jednostek w ramach grupy nowych przybyszy? Czy należy w imię prawa do tożsamości etnicznej i wolności religijnej zaakceptować aranżowane małżeństwa, zakaz prowadzenia samochodów przez kobiety czy dotkliwe kary cielesne wobec kobiet i młodzieży?

Ten dylemat, będący konfliktem trzech wartości jest być może nie do rozwiązania. Być może w warunkach wielokulturowości prawdziwie liberalne społeczeństwo nie może istnieć. Być może ceną za utrzymanie jego liberalnego charakteru jest ograniczenie pluralizmu. Istnieje pięć modeli heurystycznych, pięć możliwych dróg ku rozwiązaniu.

Pierwszy w sporej mierze wychodzi naprzeciw potrzebie poczucia bezpieczeństwa imigrantów. Jest to model miletów. Nazwa nawiązuje do wspólnot mniejszości religijnych w Imperium Osmańskim. W takim systemie instytucje państwa tworzyłyby tylko słaby szkielet instytucjonalny, w którym funkcjonują zwarte wspólnoty kulturowe. To właściwie one organizują całe życie społeczne swoich członków, którzy należą do nich z racji urodzenia i są zobowiązani do przestrzegania norm moralnych swojej wspólnoty. Ingerencja z zewnątrz w te zasady współżycia jest wykluczona, a prawo do pielęgnowania tradycji, obyczajów i kultury nienaruszalne. Państwo jest pozbawione funkcji integracyjnych, obywatelstwo ma charakter czysto formalny, nie ma w zasadzie jednego społeczeństwa, ludzie podlegają zróżnicowanym prawom swoich wspólnot, zaś instytucje polityczne mają zadania wyłącznie techniczne i administracyjne. Model miletów jest radyka
lnie pluralistyczny, ale potencjalnie nieliberalny. Jeśli wspólnota ogranicza wolność swoich członków, nawet w sposób drastyczny, ma do tego prawo. Nie mniej, poczucie bezpieczeństwa grup imigrantów z piewcami ich obyczajowości na czele zostaje zagwarantowane. Natomiast zignorowane są potrzeby większości, która traci kontrolę nad będącym dotychczas w jej rękach państwem.

Drugi model to całkowite przeciwieństwo poprzedniego. Model asymilacji zakłada zniesienie pluralizmu i istnienie jednej, wspólnej dla wszystkich obywateli państwa kultury, hierarchii wartości, przekonań etycznych i zwyczajów. Dzięki temu spójność społeczna ma zostać zachowana, tak zapobiega się dezintegracji państwa. Przynależność i lojalność wobec społeczności jest tożsama z patriotyzmem i poczuciem obowiązku wobec państwa. Asymilacja zaspokaja całkowicie potrzebę poczucia bezpieczeństwa większości ludności etnicznej na danym terenie, zaś odziera z tego poczucia imigrantów. Wszystkie pojawiające się mniejszości są wchłaniane przez dominującą kulturę większości. Ten model jest całkowicie antypluralistyczny i już z tego powodu, jako narzucający jednostkom określony model obyczajowości, jest równocześnie nieliberalny. Nawet jeśli styl życia większości i jej zwyczaje są liberalne w treści, to forma jego funkcjonowania, jako liberalizmu przymusowego, wyklucza liberalny charakter całości. Nie jest liberalnym przymuszanie do liberalnego stylu życia, nie jest liberalnym dokonywanie wyboru przez państwo w zastępstwie jednostek.

Te dwa modele, z których pierwszy bliski jest nurtom nowej i radykalnej lewicy, zaś drugi konserwatystom i nacjonalistom, są odrzucane przez liberalizm. Żaden z nich nie zaspokaja potrzeby wolności, natomiast absolutyzuje potrzebę bezpieczeństwa jednej z grup kosztem drugiej. Pozostałe trzy modele na różne sposoby kreślą obraz społeczeństwa liberalnego z maksymalnie możliwą dozą pluralizmu kulturowego.

Model proceduralny nawiązuje do myśli libertariańskiej i jest dosyć bliski modelowi miletów. Również i tu istnieje państwo jako twór czysto formalny, państwo-minimum. W jego ramach mogą funkcjonować różne grupy i społeczności. Powstają one na różnej drodze, niektóre z nich będą, jak w modelu miletów, społecznościami o charakterze wspólnot kulturowych. Pomiędzy nimi istnieje konieczność zawarcia minimalnego konsensusu, na podstawie którego będzie istnieć państwo-minimum. Jednak zasady współżycia ustalają one same, państwo nie posiada możliwości ingerowania w sferę duchową czy kulturową życia społeczności. Członkowie społeczności mogą aspirować do stanowisk państwowych, jeśli chcą, lub całkowicie od sfery publicznej się odizolować i skupić na sobie. Autonomia społeczności jest bardzo szeroka, ale nie tak szeroka jak w modelu miletów. Państwo ma prawo narzucić im jedną podstawową rzecz. Chodzi o gwarancję rzeczywistej wolności wyboru przynależności do wspólnot, którą winna cieszyć się każda jednostka. Nie ma obowiązku pozostawania członkiem społeczności etnicznej, w której się urodzono. Jeśli nasza pozycja w naszej wspólnocie nam nie odpowiada, możemy w każdej chwili ją opuścić i przystąpić do innej grupy, w której panują odpowiadające nam normy współżycia. To zasadniczo odróżnia model proceduralny od miletów i ratuje jego liberalny charakter. Nawet jeśli bowiem niektóre wspólnoty będą pielęgnować dyskryminujące obyczaje, to osoby w nich dyskryminowane mogą odejść. Jedynymi którzy będą w tym modelu dyskryminowani, pozbawiani wolności lub praw będą ci, którzy sami na to się zdecydują lub uważają to, np. przez wzgląd na swoje wierzenia religijne, za słuszne. Innym istotnym odejściem od zasad modelu miletów jest rezygnacja ze służebnej funkcji państwa wobec autonomicznych społeczności. W modelu miletów są one idealizowane, więc państwo ma obowiązek je wspierać i ratować przez dezintegracją, tak aby żadna kultura nie doznała uszczerbku. W modelu proceduralnym państwo jest równoprawnym podmiotem w stosunku do wspólnot. Jeśli tracą one uczestników, to powinny ulec anihilacji w ramach wolnej konkurencji wspólnot o potencjalnych członków. Ten model jest bardzo pluralistyczny i pod warunkiem rzeczywistego wyegzekwowania przez państwo wolnej przynależności jednostek do społeczności, jest też liberalny, chroni wolność jednostki. Nie gwarantuje całkowitego poczucia bezpieczeństwa większości, ale także mniejszości muszą zaakceptować pewne ograniczenia, gdyż model proceduralny wymaga konsensusu co do kształtu porządku prawnego państwa-minimum i tolerancji wobec zjawiska apostazji wspólnotowej. Nie tworzy jednak nawet namiastki społeczeństwa obywatelskiego w skali całego państwa. Przykładem koncepcji takiego modelu jest zbiór utopii Roberta Nozicka.

Społeczeństwa obywatelskie istnieją natomiast w ramach dwóch ostatnich modeli. Pierwszy z nich to klasycznie liberalny model rozwidlenia, który pozostaje konsekwentnie po stronie wolności jednostki, akceptuje pluralizm i autonomię grup mniejszości etnicznych w takim zakresie, w jakim ich obyczaje nie naruszają swobody indywidualnej. Jeśli zaś naruszają, to tych zwyczajów mniejszości kultywować nie wolno, gdyż zabrania tego prawo państwa, nadrzędne wobec norm wewnątrzwspólnotowych. Model ten nazywa się rozwidleniem, ponieważ przeczy on istnieniu alternatywy pomiędzy lojalnością wobec państwa a lojalnością wobec swojej grupy etnicznej. Jednostka może w swoim życiu funkcjonować w różnych układach odniesienia, może działać w różnych sferach. Występując w sferze publicznej może stosować inne normy zachowania niż w swoim życiu prywatnym, gdzie duży wpływ może zarezerwować dla swojej tożsamości kulturowej czy religijnej. Nie ma absolutnie potrzeby, aby obywatelom narzucać jeden, kompleksowy katalog norm, wartości i obyczajów. Człowiek prywatny ma prawo do swoich wyborów, może wieść bardzo nowoczesny, ale i bardzo tradycyjny tryb życia. Nie jest rolą państwa w to ingerować, dopóki swoim działaniem nie ogranicza wolności drugiego człowieka. Nie mniej, dla istnienia państwa konieczny jest pewien konsensus polityczny wokół szeregu fundamentalnych wartości politycznych i społecznych, kształtujący coś na kształt obywatelskiego etosu. Jest to pewne minimum, co do którego musi zapanować zgoda pomiędzy większością i wszystkimi mniejszościami. Mniejszości, dla których oznaczać to może konieczność zgody na pewne ustępstwa, powinny na to przystać, gdyż model rozwidlenia pozostawia im jednak bardzo szerokie pole swobody. Tylko tam, gdzie wolność człowieka jest zagrożona, wkracza prawo państwowe. Ma ono prymat nad obyczajami legitymizowanymi tradycją. Ale chroni ono także mniejszości, ich kulturę i religię przed zakusami tych przedstawicieli większości, którzy odrzucają pluralizm społeczny i oczekują asymilacji. Konsensus konieczny dla istnienia tego modelu jest dużo szerszy niż w przypadku modelu proceduralnego, więc trudniej go uzyskać i utrzymać. Za to mamy tutaj jedno społeczeństwo obywatelskie, w ramach którego występują mniejsze grupy. System taki wydaje się trwalszy niż państwo-minimum. Ponadto jest bardziej stanowczy w egzekwowaniu wolności indywidualnej: nawet osoby skłonne dobrowolnie poddać się ograniczeniu swobody przez innych nie mogą tego zrobić, nie ma możliwości oddania siebie samego w niewolę. Wolności człowiek nie może się zrzec. Można dyskutować czy jest to rozwiązanie bardziej czy mniej liberalne. W każdym razie kompromis pomiędzy potrzebami poczucia bezpieczeństwa większości etnicznej i mniejszości jest bardziej wyważony, podczas gdy model proceduralny oddawał tu więcej pola potrzebom mniejszości. Model rozwidlenia uważam za najbardziej liberalny ze wszystkich i najbliższy ideałowi społeczeństwa całkowicie wolneg
o i maksymalnie pluralistycznego. Zyskuje on poparcie liberałów demokratycznych, neoliberałów, ordoliberałów i większości socjalliberałów. Przykładem takiego konsensusu jest koncepcja liberalizmu politycznego Johna Rawlsa.

Ostatni model jest dość podobny. Jest to model pluralistyczny. Opiera się na twierdzeniu, że społeczeństwo może, pozostając całkowicie wolne, być jeszcze nieco bardziej pluralistyczne niż zakłada model rozwidlenia. Zdaniem jego zwolenników kultura polityczna, która w modelu rozwidlenia jest podstawą konsensusu politycznego i obywatelskiego etosu, nie może powstać na zasadzie racjonalnej i niepodlegającej negocjacjom umowie, jeśli będzie się opierać na wyobrażeniach i normach politycznych etnicznej większości. Powinna ona być jednak negocjowalna i dopuszczać wartości kultur mniejszościowych, tak aby ułatwić im identyfikację z państwem. W symbolice i treści życia publicznego kraju obecność imigranckich grup powinna być zauważalna. Dzięki temu dochodzi do redefinicji pojęcia wspólnoty politycznej, zanika stopniowo podział na „my” i „oni”. Dodatkowo model rozwidlenia jest niewystarczający z punktu widzenia potrzeb mniejszości. Postuluje on w zasadzie leseferyzm co do wyboru, pielęgnacji i funkcjonowania grup mniejszości etnicznych. Jednak w takich warunkach grupa większościowa łatwo może zdominować resztę społeczeństwa, co będzie prowadzić do powolnej erozji tożsamości mniejszościowych i spontanicznej, choć nie administracyjnie narzuconej asymilacji. Odbędzie się to ze szkodą dla bogactwa kulturowego państwa i ludzkości. Państwo powinno zatem aktywnie wspierać grupy mniejszościowe, aby zapewnić realny, a nie tylko formalny pluralizm społeczny. Postuluje się więc np pozytywną dyskryminację mniejszości przez obsadzanie z parytetu ich przedstawicieli w różnych instytucjach publicznych. Ten model popierają socjaldemokraci, komunitaryści i część socjalliberałów. Przesuwa on nieco, w porównaniu z modelem rozwidlenia, kompromis pomiędzy potrzebami poczucia bezpieczeństwa na korzyść mniejszości. Bez wątpienia jest to model społeczeństwa bardziej pluralistycznego. Dyskusyjne jest jednak, czy rzeczywiście nie dzieje się to kosztem wolności jednostki.

Co dalej?

Tak wygląda stan debaty o problemach konfliktu wolności i potrzeby poczucia bezpieczeństwa. Dla liberalizmu jasne jest, że priorytet leży po stronie wolności. Stąd podejście do problemu wielokulturowości. Społeczeństwo winno być całkowicie wolne, zaś pluralistyczne tylko maksymalnie, czyli nie całkiem. Model rozwidlenia, najbardziej jednak liberalny, pokazuje gdzie na samowolę tradycyjnych obyczajowości nie ma zgody. Mianowicie tam, gdzie ucierpieć może wolność człowieka. Za sprawą populistów, tak konserwatywnych, jak i socjalistycznych, wolność miewa złą prasę. Wolność mniejszości albo wolność bogaczy bywa oskarżana o zagrożenie czy to dla porządku publicznego, ładu moralnego czy też dla spokoju socjalnego większości, czyli ludzi „przyzwoitych” i niezamożnych. Należy pamiętać, że te irracjonalne hasła są krzykiem ludzi posiadających jak najbardziej racjonalną potrzebę bezpieczeństwa dla siebie i swoich bliskich. Liberałowie muszą nauczyć się jak zagwarantować zarówno wolność, jak i poczucie bezpieczeństwa. W społeczeństwie całkowicie wolnym i maksymalnie bezpiecznym.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję