W uścisku konserwatyzmów, czyli od konserwatyzmu Kaczyńskiego do konserwatyzmu Tuska :)

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują.

Kiedy w roku 2005 wybory parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a prezydentem Polski został dotychczasowy prezydent Warszawy Lech Kaczyński, nikt nie miał świadomości, że ukształtowany wówczas układ polityczny utrzyma się kolejne piętnaście lat. Gorący spór między Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską, którego pierwszą odsłonę ujrzeliśmy w kampaniach wyborczych 2005 roku, sztabowcy PiS-u zgrabnie dookreślili retorycznie jako konflikt między Polską solidarną a Polską liberalną. Już wówczas dało się dostrzec, że w istocie jest to spór między dwiema wersjami konserwatyzmu: narodowym konserwatyzmem socjalnym a konserwatyzmem liberalno-modernizacyjnym. 

Czy rządzą nami konserwatyści?

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują. Również przed 2005 r., czyli zanim jeszcze sformułował się drugi system partyjny III Rzeczypospolitej, to właśnie konserwatyści dominowali w politycznym uniwersum, choć część z nich – mam na myśli czołówkę Sojuszu Lewicy Demokratycznej – ów konserwatyzm zawzięcie skrywała, a jego ewentualne przejawy uzasadniała konserwatywnymi postawami polskiego społeczeństwa. Także pierwszy system partyjny III RP zdominowany był przez wartości i programy konserwatywne. Partia postkomunistyczna, stanowiąca centralny element tego systemu, oficjalnie deklarowała się jako ugrupowanie lewicowe i zdarzało jej się podejmować – choć z rzadka – inicjatywy typowe dla klasycznej lewicy. Zwykle jednak SLD podporządkowywał się konserwatywnemu mainstreamowi programowo-politycznemu, a także godził się na symboliczny prymat typowych dla myślenia konserwatywnego wartości.

Drugi system partyjny – tzw. duopol Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości – stanowi jakość samą w sobie. Oba ugrupowania ukształtowały się na bazie dominujących w ruchu „Solidarności” środowisk bliskich konserwatyzmowi i chrześcijańskiej demokracji, w pewnym zaś stopniu nawiązujących do ideologii liberalnej. Na poziomie tożsamościowym obie partie deklarowały swoje przywiązanie do prawicowej identyfikacji, choć z biegiem lat Platforma Obywatelska w coraz większym stopniu rozbudowywała frakcję centro-lewicową. Jednakże równolegle w partii tej dokonywał się proces ideowo-programowego zubożenia. Uzasadniano to niekiedy przekonaniem o potrzebie politycznego pragmatyzmu, wiarą w moc wyzbytej wątków aksjologicznych centrowości, a także postawą euroentuzjastyczną, stanowiącą bodajże jedyny doktrynalny element spajający wszystkie frakcję na tę partię się składające. Tymczasem na poziomie decyzyjnym Platforma Obywatelska pozostała ugrupowaniem konserwatywnym, zarówno w kwestiach społecznych, jak też gospodarczych. Swoboda przepływu personalnego między PiS-em a Platformą stanowi namacalny dowód spoistości tożsamościowo-ideologicznej obu ugrupowań.

Platforma Obywatelska w momencie jej powstania zdefiniowana została jako partia konserwatywno-liberalna. Tzw. trzej tenorzy – Andrzej Olechowski, Donald Tusk i Maciej Płażyński, czyli ojcowie założyciele PO – deklarowali się jako liberałowie gospodarczy (to deklarowano expressis verbis) i zarazem konserwatyści światopoglądowi (w tym wymiarze deklaracje oficjalne były albo niespójne, albo formułowane z pewną li tylko nieśmiałością). Konserwatyzm Platformy od początku był jednakże konserwatyzmem europejskim i nadawano mu wymiar nowoczesny. Powoływano się na europejskie tradycje liberalnej demokracji czy też takie wartości, jak idea praw człowieka z szerokim katalogiem wolności jednostki czy tolerancji na czele. Tymczasem w wymiarze pragmatycznym stroniono od kontrowersyjnych zmian o charakterze społeczno-światopoglądowym, sferę obyczajową uznając deklaratywnie za „kwestię prywatną”. Tym samym wszelkie dyskusje w ramach Platformy Obywatelskiej na temat aborcji, stosunków państwa z Kościołem katolickim, związków partnerskich czy edukacji seksualnej gaszone były w zarodku bądź finalizowano je teatralnym wzruszeniem rękoma. Najodważniejsze liberalne projekty – od pomysłu finansowania in vitro czy regulacji związanych z dostępem do tzw. tabletki „dzień po” – w samej Platformie wywoływały daleko idący sprzeciw i należy je uznać za awangardę liberalizmu obyczajowego. Podejrzewam, że niejeden ideowy liberał integralny posiada na swoim twardym dysku wykazy głosowań posłów Platformy Obywatelskiej nad projektami wprowadzającymi rejestrowane związki partnerskie, które są kwintesencją jej konserwatyzmu postaw.

Prawo i Sprawiedliwość przyjęło odmienną wersję konserwatyzmu. Można go określić mianem konserwatyzmu narodowego czy wręcz narodowo-katolickiego, któremu nadano wymiar socjalny czy solidarystyczny. Bynajmniej ten ostatni wątek nie jest rzadki w środowiskach konserwatywnych czy narodowo-katolickich, a typowa dla prawicy wiara w kapitalizm i „niewidzialną rękę rynku” w ostatnim trzydziestoleciu przestała być elementem niewzruszonym. Niezależnie od socjalno-solidarystycznych predylekcji Prawa i Sprawiedliwości w kwestiach gospodarczych, tożsamość ideowo-symboliczna tego ugrupowania zakorzeniona jest głęboko w tradycjonalizmie społecznym oraz nacjonalizmie, przejawiającym się nie tylko na poziomie symboliczno-językowym, ale również w polityce zagranicznej. Czynnikom tym nadano tak istotną rangę, że porównywanie PiS-u do przedwojennego PPS-u, jakiego dokonywali niektórzy znani i aktywni w social mediach publicyści, należy włożyć między bajki. Kontrowersyjne czy wręcz żenujące wypowiedzi niektórych działaczy Prawa i Sprawiedliwości – w tym również prezydenta Andrzeja Dudy – w sprawach osób nieheteronormatywnych wskazują również na ludowy czy też populistyczny charakter przyjętego modelu konserwatyzmu. Pewnie w odniesieniu do tych konkretnych nienawistnych wypowiedzi, których nie warto nawet w tym miejscu przytaczać, trzeba by wręcz mówić o prymitywnej czy nawet ksenofobicznej wersji tego konserwatyzmu. Pewien jego wymiar wyszedł na jaw w trakcie dyskusji wokół kryzysu uchodźczego i planowanego kilka lat temu mechanizmu relokacji uchodźców.

Zdaję sobie sprawę, że postawiona teza o duopolu dwóch konserwatyzmów, na których opiera się drugi system partyjny III RP, może się niektórym wydawać kontrowersyjna. Zachęcam jednak niedowiarków, aby przeanalizować dorobek legislacyjny obu partii politycznych właśnie w kontekście idei i wartości typowych dla konserwatyzmu, a także tych, które utożsamiamy z liberalizmem czy socjaldemokracją. Warto również zwrócić uwagę na fakt, iż konserwatyzm przejawiać się musi niewyłącznie w wymiarze polityczno-programowym, ale również w sferze szeroko rozumianych postaw politycznych, ze szczególnym uwzględnieniem stosunku do zmiany społecznej. Ów wymiar metapolityczny skłoniłby nas wręcz do innej konkluzji – niewątpliwie obrazoburczej dla niektórych „obrońców demokracji” czy też „publicystów walczących z dyktaturą Kaczyńskiego” – a mianowicie takiej, że to Platforma Obywatelska była jednakże bardziej skłonna od Prawa i Sprawiedliwości do przyjmowania postaw zachowawczych względem ustroju, systemu politycznego czy instytucji państwa. To Prawo i Sprawiedliwość – od początku swojego istnienia – opowiadało się za radykalną przebudową instytucjonalną czy wręcz za „obaleniem ładu pookrągłostołowego”. Tak, trudno taki metapolityczny rewolucjonizm utożsamiać z ideologią konserwatywną. Pamiętać jednak trzeba, że punktem odniesienia dla polskich partii politycznych tworzących się po roku 1989 była Polska Rzeczpospolita Ludowa, autorytarny czy wręcz totalitarny reżim oraz gospodarka centralnie planowana. 

Dlaczego dwa konserwatyzmy?

Jak to zatem możliwe, że od piętnastu lat rządzą Polską wymieniające się u sterów rządów dwie partie konserwatywne? Jak to możliwe, że w uprzednich piętnastu latach nawet zadeklarowani socjaldemokraci niemalże pod rękę spacerowali z biskupami a zwlekanie z ratyfikacją konkordatu stanowiło wyżyny socjaldemokratycznej identyfikacji? Jak wytłumaczyć to, że Polacy przez trzydzieści lat demokracji głosowali za ugrupowaniami bądź jednoznacznie konserwatywnymi, bądź za takimi, które swoją lewicowość czy liberalizm chowały do plecaka nie tylko na czas kampanii wyborczej? Co musiałoby się wydarzyć, aby progresywne partie polityczne – lewicowe bądź integralnie liberalne – zdobywały znaczące poparcie społeczne właśnie ze względu na swoją lewicowo-liberalną agendę, nie zaś dzięki unikaniu tematów kontrowersyjnych i jednoznacznych deklaracji ideowych?

Oczywiście odpowiedź narzucająca się wręcz – jak już wspominano powyżej – skłania nas do powrotu do tego, co przed 1989 rokiem, a zatem do poprzedniego systemu politycznego. Polska Ludowa była krajem zinstytucjonalizowanego ateizmu państwowego, a zatem Kościół katolicki stanowił podmiot jednoznacznie uznawany za wrogi państwu i ustrojowi. Wszelkie formy krytyki Kościoła katolickiego i religijności jako takiej przez pierwsze dekady III RP przywoływały wspomnienia antykościelnych działań aparatu państwa komunistycznego. Takim sposobem Kościół katolicki – religia i religijność również – znalazł się pod swoistym parasolem ochronnym, a wszelkie przejawy „kościołosceptycyzmu” czy wręcz zdeklarowanego antyklerykalizmu porównywano do represji czasów PRL. Ochrona Kościoła katolickiego i nauczania religii w szkołach stały się jednym z fundamentów światopoglądu konserwatywnego nie tylko większości Polaków, ale przede wszystkim polskich elit politycznych, szczególnie tych nowych, pookrągłostołowych. Paradoksem jest to, iż ów parasol ochronny, jaki uzyskał w III RP Kościół katolicki, stał się niestety główną przyczyną braku transparentności działań kościoła zinstytucjonalizowanego w sprawach społecznie istotnych, jak chociażby rozwiązywanie skandali pedofilskich czy też zarządzanie i rozporządzanie nieruchomościami odzyskanymi przez Kościół katolicki bądź uzyskanymi w ramach rekompensaty. 

Konserwatyzmy mają się w Polsce nieźle także dlatego, że zdecydowaną większość obywateli pierwszych dekad III RP stanowili ludzie wychowani jednakże w komunistycznych czasach. Pomimo deklaracji komunistycznych ideologów aparat państwa, jakim była Polska Ludowa, kształcił i wychowywał w duchu swoiście pojmowanego nacjonalizmu, ksenofobii przejawiającej się w wielu różnorodnych wymiarach, zamkniętości ideologicznej i światopoglądowej. Liberalne prawo aborcyjne w czasach PRL nie szło w parze z tolerancją względem różnych stylów życia. Państwo formowało społeczeństwo zuniformizowane, bierne, uległe i zastraszone. Polska po 1989 r. stała się areną gwałtownej, ale jednak późnej – niewątpliwie spóźnionej – modernizacji. Przemiany świadomości społecznej spowalniała także monolityczność etniczna i religijna społeczeństwa polskiego, sprawiająca, że tolerancja dla odmienności – przynajmniej przez pierwsze piętnastolecie, czyli do momentu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej – była raczej abstrakcyjnym celem niż codzienną postawą prospołeczną. Nie dziwi zatem, że szermowanie przez narodowych konserwatystów hasłami pobudzającymi i legitymizującymi niechęć do cudzoziemców – uchodźców, Niemców czy „ruskich” – bądź osób nieheteronormatywnych niejednokrotnie okazywało i wciąż okazuje się skuteczne. Seksualizujący dzieci potwór dżender, krwiożercza ideologia elgiebetyzmu czy też zarażający nas tropikalnymi chorobami uchodźcy-islamiści stały się figurami, które wrosły w ten lokalny ludowo-populistyczny konserwatyzm, głoszony przez kreujących się na wytrwałych pielgrzymów do Jasnej Góry czy też rzekomych kontynuatorów nauczania Jana Pawła II. 

Wreszcie po półwieczu rządów lewicy – przynajmniej nominalnie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza stanowiła ucieleśnienie lewicowości (ten temat jednak w tym miejscu pozostawimy) i kontynuatorkę tradycji Polskiej Partii Komunistycznej oraz Polskiej Partii Socjalistycznej – lewicowość stała się czymś podejrzanym. Lewica kojarzyła się z PZPR i będącym jej prawnym kontynuatorem Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Lewica kojarzyła się z komunizmem, nie tylko w jego wymiarze ideologiczno-doktrynalnym, ale przede wszystkim w odniesieniu do wszelkich atrybutów totalitaryzmu komunistycznego. Dziś jeszcze wystarczy otworzyć Twittera i przejrzeć wpisy rzekomo liberalnych publicystów, z których wylewają się nieposkromione siłami rozumu konkluzje, w których socjaldemokracja czy też interwencjonizm państwowy utożsamia się z komunizmem, totalitaryzmem czy wręcz monopartyjnością. Trudno prowadzić jakiekolwiek merytoryczne dyskusje również z wieloma obrońcami państwa minimalnego, którzy zupełnie zapominają o tym etapie rozwoju państw zachodnioeuropejskich czy nawet Stanów Zjednoczonych po II wojnie światowej, kiedy to etatyzm i aktywność państwa w szeregu polityk publicznych stanowiły codzienność, a tym samym narzędzie wypracowywania dobrobytu społecznego. Tego typu narracja obecna jest dziś zarówno wśród konserwatystów narodowych – niezależnie od tego, że oficjalnie deklarują oni budowę polskiego modelu państwa dobrobytu (sic!) – jak również w jeszcze większym stopniu wśród tych rzekomo „fajniejszych”: nowoczesnych, europejskich, praworządnych. Paradoksalnie to ci drudzy właśnie straszyli lewicowych posłów koalicją z nacjonalistami z Konfederacji. 

Czy jesteśmy skazani na Polskę konserwatystów?

Obserwacja polskiej sceny politycznej w całej erze III RP pewnie wielu liberałów integralnych, a tym bardziej przedstawicieli lewicy kulturowej, skłaniać może do nastrojów kapitulanckich. Nie powinno nas zatem dziwić, że część lewicowych elit politycznych szuka bezpiecznej przystani w okręcie dowodzonym przez tych „fajniejszych” konserwatystów. Nie powinno nas także dziwić, że lewicowo-liberalny elektorat od lat daje się uwieść tej proeuropejskiej części polskich elit konserwatywnych. Co dziwne, elektorat ten nie oczekuje od naszych eurokonserwatystów niczego ponad to, żeby zagwarantować sobie mniejsze stężenie tych „gorszych” konserwatystów, nacjonalistycznych, eurosceptycznych i populistycznych. Nie dziwi także fakt, iż elektorat ten zdaje się być usatysfakcjonowany biegłą angielszczyzną czy francuszczyzną kandydata, a nie oczekuje od niego jasnych deklaracji w zakresie postępowych reform społecznych. Niestety ów konserwatywny duopol – wspierany notabene przez ludowo-konserwatywną partię zawiasową, jaką jest Polskie Stronnictwo Ludowe, a w ostatnich miesiącach uzupełniony przez systematycznie wzrastającą nacjonalistyczno-libertariańską Konfederację – wciąż zdaje się być mocny i jeszcze nic nie zwiastuje, że zamieni się w kruszywo. 

Nie należy mieć jednak szczególnych złudzeń co do kierunku przemian społecznych, jakie zachodzą we współczesnej Europie, a także we współczesnej Polsce. Badania opinii społecznej wskazują, że Polacy stają się coraz bardziej liberalni w kwestiach obyczajowych. Polki coraz odważniej i dobitniej domagają się liberalizacji prawa do aborcji. Mniejszości seksualne wreszcie będą miały możliwość formalizowania swoich relacji poprzez zawarcie związków partnerskich. Proces społecznej liberalizacji obyczajowej idzie w parzę z laicyzacją społeczeństwa. Myślę, że najwięcej w tym temacie mają do powiedzenia księża katoliccy, jeśli tylko instytucjonalna presja pozwoliłaby im rozmawiać o problemach współczesnego Kościoła. Wszystko wskazuje na to, że czas liberalnej rewolucji obyczajowej zbliża się nieuchronnie. Konserwatywna dominacja na polskiej scenie politycznej zdaje się być jednak zapowiedzią liberalno-lewicowej rewolucji społeczno-obyczajowej, która nastąpi nagle i niespodziewanie, która mieć będzie twarz zapaterowską i której obce będą wszelkie formy poszukiwania „trzeciej drogi”. Nie uda nam się wyrwać z dialektycznego uścisku konieczności, choć nikt rozsądny nie będzie w stanie przewidzieć, kiedy ów rewolucyjny moment nadejdzie. Można siąść w kawiarni i sącząc sojowe latte przyglądać się „byciu ku dekonstrukcji” polskiego porządku ideologiczno-partyjnego. Można też zakasać rękawy i przegrupowywać siły, będąc w ciągłej gotowości. 

Od Hotelu Lambert do PO-PiS-u, czyli dwa wieki polskiego konserwatyzmu :)

Konserwatyści to bowiem nie tylko endeccy nacjonaliści czy antysemiccy szowiniści z okresu dwudziestolecia międzywojennego, ale również galicyjscy stańczycy z okresu zaborów oraz przedstawiciele wolnorynkowej krakowskiej szkoły ekonomicznej.

Choć nie zawsze przedstawiciele polskiego konserwatyzmu określali się mianem konserwatystów, to jednak dorobek tych środowisk – zarówno na poziomie ideowo-intelektualnym, jak i politycznym – jest dość imponujący. Niewątpliwie obok ruchu robotniczego i myśli socjalistycznej to właśnie nurt konserwatywny jest trwale obecny w polskiej myśli politycznej i polityce od prawie dwóch wieków. Konserwatyści to bowiem nie tylko endeccy nacjonaliści czy antysemiccy szowiniści z okresu dwudziestolecia międzywojennego, ale również galicyjscy stańczycy z okresu zaborów oraz przedstawiciele wolnorynkowej krakowskiej szkoły ekonomicznej. Trudno zatem się dziwić, że dzisiejszych konserwatystów znaleźć można nie tylko w Prawie i Sprawiedliwości czy Konfederacji, ale również w Platformie Obywatelskiej.

Początki konserwatyzmu polskiego

Fundamenty polskiego konserwatyzmu kształtowały się jeszcze przed Powstaniem Listopadowym. W początkach XIX w. pierwsze refleksje nawiązujące do wątków konserwatywnych znaleźć można w tekstach i wypowiedziach Józefa Kalasantego Szaniawskiego, Józefa Gołuchowskiego, Henryka Rzewuskiego i Pawła Popiela. Tymczasem po roku 1830 najprężniejsze środowisko ideowe, które jak najbardziej można już określić mianem konserwatywnego (najwłaściwiej mówiąc: konserwatywno-liberalnego), rozkwitło wokół Adama Jerzego Czartoryskiego i stworzonego przez niego ruchu politycznego nazywanego – od swojej siedziby – Hotelem Lambert. Istotny wkład w rozwój tego nurtu włożyli przede wszystkim m.in. Janusz Woronicz i Karol Kazimierz Sienkiewicz. W Paryżu także działalność swoją rozwijał – nawiązujący również do ideałów republikańskich – Joachim Lelewel1. W oparciu o obóz Czartoryskiego powstały Towarzystwo Monarchiczne Trzeciego Maja, działająca jawnie niepodległościowa organizacja domagająca się odtworzenia Królestwa Polskiego, oraz Związek Jedności Narodowej, mający charakter tajnej organizacji politycznej, która poprzez kooperację ze środowiskami elit krajów europejskich miała dążyć do odbudowy państwa polskiego. Obie organizacje zakładały monarchiczny charakter odnowionego państwa polskiego, zaś królem miał być Czartoryski2.

Wśród polskich działaczy emigracyjnych funkcjonowało również środowisko nawiązujące do koncepcji ultramontańskich, zorganizowane wokół Bogdana Jańskiego i powołanego przez niego w późniejszym czasie Bractwa Służby Narodowej. Z tym środowiskiem związani byli m.in. Piotr Semenenko czy Hieronim Kajsiewicz. Jak widać, mnogość nurtów konserwatywnych, jakich można dopatrzeć się w pierwszej połowie XIX w. – przede wszystkim oczywiście wśród działaczy emigracyjnych – nie pozwala na sformułowanie twardego jądra ideowego łączącego ich wszystkich. Niemalże równie różnorodny wewnętrznie był najprężniej działający obóz konserwatywny tamtych lat, czyli Hotel Lambert. Niezależnie jednakże od różnorodności konceptów i teorii, do których nawiązywali współpracownicy środowiska kierowanego przez Czartoryskiego, zasadnie – jak twierdzi Bogdan Szlachta – można uznać, iż „wszyscy jego członkowie godzili się, że miarą powinności ciążących na członkach narodu jest dobro wspólnoty jako całości, że miara ta jest jawna i praktyczna3. Jak najbardziej współgra to z tym, jak tzw. postawę konserwatywną definiował Roger Scruton, wskazujący, że „konserwatyzm zakłada istnienie organizmu społecznego. Konserwatywny program polityczny dąży do podtrzymania życia tego organizmu, w zdrowiu i chorobie, w okresie zmian i rozkładu”4.

Wśród dziewiętnastowiecznych nurtów polskiego konserwatyzmu niewątpliwe najbardziej interesujący zdaje się ten, który okazał się mieć realne znaczenie polityczne i społeczne na ziemiach polskich. Niewątpliwie słusznym będzie określenie tego nurtu mianem lojalizmu, choć niektórzy raczej opowiadają się za pojęciem realizmu politycznego. W tzw. kongresówce ucieleśnieniem jego ideałów i postawy politycznej był Aleksander Wielopolski5. W publikacjach niektórych konserwatystów uznaje się go wręcz za „ojca konserwatywnej polityki polskiej”6. Natomiast w Galicji jako przykład konserwatywnych środowisk o proweniencji lojalistycznej czy realistycznej wskazać można tzw. stańczyków, czyli kręgi intelektualistów związane z dziennikiem „Czas” i miesięcznikiem „Przegląd Polski”. Stańczycy stawali mocno na straży ładu politycznego, krytykując expressis verbis czasy, kiedy – jak pisał Michał Bobrzyński – „nieład nasz wewnętrzny podnoszono do wysokości teorii politycznej, że w nim dopatrywano się prawie narodowego naszego posłannictwa”7. Zarówno Wielopolski, jak i stańczycy, przeciwstawiali się ruchom rewolucyjnym i narodowowyzwoleńczym, upatrując jako swojego celu – utrzymania tradycyjnych instytucji i zagwarantowania przy ich pomocy porządku społecznego. „Najwyższym celem państwa” – jak wskazywał Paweł Popiel – powinna być „wolność w porządku”, a zatem konieczność walki „z dwoma potężnymi przeciwnikami: z ustrojem biurokratycznym i ze stronnictwem rewolucyjnym”8.

Konserwatyzm międzywojenny

Konserwatyzm międzywojenny miał również wiele twarzy. Najbardziej znaną i rozpoznawalną jest – całkiem zresztą słusznie – jego twarz endecka. Środowisko tzw. narodowej demokracji stanowiło formę polskiej myśli nacjonalistycznej, w której elementy konserwatywne znajdowały swoje poczesne miejsce. Twórcą endecji był Roman Dmowski, który wskazywał, że „polityka, jako zakres czynności dotyczących organizacji zbiorowego życia społeczeństw, za główny swój cel uważać musi dobro całości społecznej – narodu, oraz utrzymanie i pomyślny rozwój organizacji jego zbiorowego życia – państwa”9. Choć różnice między ideologią nacjonalistyczną a konserwatywną są dość istotne, to jednak zasadnicze zdaje się być to, co je obie łączy, a mianowicie centralna dla nich obu idea wspólnego dobra i wspólnoty politycznej (w przypadku nacjonalizmu definiowana jako dobro narodu) oraz przywiązanie do ładu politycznego czy też znaczenia instytucji państwowych. Tworzone przez Dmowskiego bądź przez jego najbliższych współpracowników ugrupowania: Liga Narodowa, Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne, Związek Ludowo-Narodowy i Stronnictwo Narodowe stały się jednak zapleczem wyłącznie dla części aktywistów o konserwatywnych poglądach politycznych10. Częściej ideowi konserwatyści wiązali się z organizacjami o charakterze chadeckim. Szowinizm narodowy i antysemityzm endeków stanowiły dla większości konserwatystów – szczególnie zaś tych o „stańczykowskim” rodowodzie – postawy nie do zaakceptowania. Z oczywistych względów jednak to właśnie endecja stanowiła naturalnego koalicjanta i głównego współpracownika dla konserwatystów zrzeszonych w organizacjach chrześcijańsko-demokratycznych.

Szczególne miejsce na scenie politycznej dwudziestolecia międzywojennego zajmowali intelektualiści łączący z konserwatywnymi poglądami na społeczeństwo i państwo liberalne przekonania gospodarcze. Najprężniejszym środowiskiem o takim charakterze była Krakowska Szkoła Ekonomiczna, której najbardziej znanymi przedstawicielami byli: Adam Krzyżanowski, Adam Heydel i Ferdynand Zweig. Łączyli oni indywidualistyczne przekonania na jednostkę ludzką z wiarą w gospodarkę wolnorynkową, a jednocześnie niezwykle krytycznie odnosili się do etatyzmu i wszelkich form interwencjonizmu państwowego. Krystyna Rogaczewska podkreślała, że „etatyzm jest zjawiskiem szczególnie ostro krytykowanym przez polskich liberałów, nie tylko ze względu na nieefektywność ekonomiczną. Jest on zagrożeniem dla systemu demokratycznego i kulturowego rozwoju społeczeństwa, ponieważ w skrajnej postaci przeobraża się w komunizm bądź faszyzm”11. Jak widać środowiska konserwatywno-liberalne były jednoznacznie wrogie względem wszelkich form ideologii totalitarnej, stąd także zdecydowane odcięcie się ich od protofaszystowskiego marszu obozu rządowego w Polsce po 1935 r. oraz od podobnych skłonności środowisk endeckich.

Trzecim nurtem, w ramach którego znaleźć można międzywojennych konserwatystów, było środowisko chrześcijańskich demokratów. Ugrupowania odwołujące się w tym okresie do chadeckich ideałów to m.in. Polskie Stronnictwo Chrześcijańskiej Demokracji, Chrześcijańsko-Narodowe Stronnictwo Pracy, a później Stronnictwo Pracy. Pewne elementy tej ideologii – podobnie zresztą jak wątki nacjonalistyczne i robotnicze – znaleźć można również w postulatach Narodowej Partii Robotniczej12. Najwybitniejszym politykiem międzywojennej polskiej chadecji był niewątpliwie Wojciech Korfanty. Główne wątki polskiej chadecji, które można potraktować jako elementy częściowo zbieżne z ideami konserwatywnymi, znajdują swoje uzasadnienie w katolickiej nauce społecznej, przede wszystkim zaś w papieskich encyklikach. Ugrupowania chadeckie nie cieszyły się jednak aż tak dużym poparciem, jak chociażby socjalistyczne czy endeckie. Część badaczy wskazuje, że „mocny status Kościoła w międzywojniu, wyrażający się jego dużą autonomią, a także możliwością wpływania na życie społeczne, jest pod wieloma względami zbliżony do sytuacji Polski po roku 1989”13, a to zaś wpływa na fakt, iż nie jest Kościołowi katolickiemu potrzebna emanacja w postaci partii chrześcijańsko-demokratycznej, jak to się działo w krajach Europy zachodniej. Kościół katolicki miał w międzywojniu na tyle silną i samodzielną pozycję, iż nie potrzebował oparcia w partii o charakterze chadecko-konserwatywnym.

Konserwatyści w Polsce po 1989 r.

Najwięcej jednakże pytań pojawia się, kiedy zaczynamy przyglądać się polskiemu życiu intelektualnemu po 1989 r. oraz polskiej polityce dobie III RP i w nich poszukiwać śladów idei konserwatywnej. Wynika to przede wszystkim z tego – na co zwraca uwagę Rafał Matyja – iż polski „konserwatyzm po komunizmie” siłą rzeczy „powstawał w warunkach zerwanej ciągłości. Wyrastał z poszukiwania adekwatnego języka opisu polityki i kultury. W sposób naturalny był »zaprzyjaźniony« z poszukiwaniami natury religijnej, filozoficznej i historycznej”14. Z oczywistych względów w Polsce po 1989 r. nie można było znaleźć konserwatystów, którzy broniliby ustrojowo-polityczno-gospodarczego status quo czy tez postulowali ochronę tej realności, „z którą ludzie zżyli się na mocy przyzwyczajenia i długiego z nią obcowania”15. Matyja jako prekursorów odrodzonego polskiego konserwatyzmu wskazuje Henryka Krzeczkowskiego i Pawła Hertza, środowiska „Debaty”, „Res Publiki Nowej”, „Kwartalnika Konserwatywnego”, a także autorów wywodzących się z Ruchu Młodej Polski. Natomiast jako swoistych „prawicowych liberałów”, których łączy wiele z konserwatyzmem, wskazuje Stefana Kisielewskiego, Mirosława Dzielskiego i Janusza Korwin-Mikkego16. Co do tych ostatnich dyskusja musiałaby być jednak znacznie dłuższa i zdecydowanie za bardzo wychodząca poza niniejszą krótką formułę.

Niezwykle ciekawa wydaje się historia polityczna polskich środowisk konserwatywnych, gdyż partii politycznych tego typu – szczególnie w pierwszych latach III RP – powstało jednak całkiem sporo. Najracjonalniejszą propozycją periodyzacji formowania się środowisk konserwatywnych w Polsce – analogicznie do rekonfiguracji polskiej sceny politycznej – będzie ujęcie trójetapowe. Pierwszy etap obejmować będzie lata 1989-1997, kiedy to mnogość ugrupowań prawicowych – w tym przede wszystkim konserwatywnych i „konserwatyzujących” – zdecydowanie nie szła w parze z ich wpływowością. Drugi etap to lata 1997-2001, a mianowicie wstępna faza konsolidacji, której przejawem było uformowanie się Akcji Wyborczej Solidarność, która zgromadziła większość ugrupowań o charakterze konserwatywnym. Lipiński wskazuje, że „instytucjonalizacja oraz stabilizacja systemu wyraża się przede wszystkim w przezwyciężaniu skrajnego rozdrobienia oraz we wzrastającej koncentracji” i podkreśla, że teza ta „opisuje dobrze procesy, które zachodziły wewnątrz AWS w pierwszym okresie jego istnienia. Polegały one na stopniowej redukcji wewnętrznego zróżnicowania koalicji, na drodze jednoczenia się poszczególnych ugrupowań w większe podmioty”17. Etap trzeci rozpoczął się w latach 2001-2004, kiedy to dwie dominujące partie na prawicy – Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska – rozpoczęły systematyczne przejmowanie elektoratu oraz rozbudowę swoistych „bocznych skrzydeł” polityczno-programowych.

Od 2005 roku polska scena polityczna znalazła się w fazie – używając słów Artura Lipińskiego – „prawicowej dwubiegunowości”18. Poskutkowało to przejęciem przez dwie prawicowe i zarazem konserwatywne partie polityczne dominującej części politycznego rynku. Prawo i Sprawiedliwość zbudowało swoją partyjną potęgę na ideowym trzonie konserwatywno-narodowym, który wzbogacony został chadecką retoryką solidarystyczną i populizmem ruchów ludowych, a umocniony został przez nieszczególnie subtelny sojusz z Kościołem katolickim, a przynajmniej z tymi bardziej zachowawczymi hierarchami i duchownymi. Platforma Obywatelska oparła się na trzonie konserwatywno-liberalnym – konserwatyzmie kulturowym i światopoglądowym oraz liberalizmie gospodarczym – któremu dodano modernizacyjno-oświeceniowy pierwiastek europejsko-westernizacyjny, a także skutecznie zaimplementowaną w Polsce indywidualistyczną retorykę sukcesu i przedsiębiorczości. Choć obie partie zmieniały się i zmieniają się nieustannie, rozbudowywały swoje skrzydła, przyjmowały kolejnych członków, wasalizowały pomniejsze ugrupowania, to jednak ich trwały trzon pozostał niezmienny, a jest nim właśnie konserwatyzm.

Konserwatyści z Prawa i Sprawiedliwości – mówiąc językiem Ryszarda Legutki19 – „bronią rzeczy wiecznych”, zaś konserwatyści z Platformy Obywatelskiej „stoją na straży konkretnej cywilizacji czy kultury”. „Obrona rzeczy wiecznych” przez obóz konserwatywno-narodowy ucieleśnia się w głębokim przywiązaniu do tradycyjnych wartości, roli religii i Kościoła katolickiego w życiu społecznym, sprzeciwie względem liberalizacji obyczajowej i laicyzacji. „Stanie na straży cywilizacji i kultury” przez obóz konserwatywno-liberalny przejawia się w dobitnej obronie zasady państwa prawa, demokracji przedstawicielskiej i proceduralnej, kapitalistycznego porządku i podporządkowanych jemu stosunków społecznych, a także indywidualistyczno-ekonomicznej wizji natury ludzkiej. Egzystencjalny charakter wojny pomiędzy obu środowiskami wynika wyłącznie z niezwerbalizowanej świadomości – pewnie bardziej poprawnym byłoby posłużenie się w tym miejscu językiem Zygmunta Freuda bądź Jacquesa Lacana – że na polskiej scenie politycznej na dłuższą metę utrzymać się może tylko jedna znacząca siła konserwatywna. Wojna jest więc nie tylko wojną o władzę, nie tylko wojną o wyborcę, ale przede wszystkim wojną o przetrwanie. Przegrani trafią do podręczników najnowszej historii Polski, bo w tej wojnie żadna ze stron nie bierze jeńców.


B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, Wydawnictwo Dante, Kraków 2003, s. 41-48

Zob. M. Kukiel, Dzieje Polski porozbiorowe (1795-1921), Wydawnictwo Puls, Londyn 1993, s. 263.

3 B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, Wydawnictwo Dante, Kraków 2003, s. 50.

 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, przeł. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014, s. 44.

Zob. Z. Stankiewicz, Dzieje wielkości i upadku Aleksandra Wielopolskiego, Wiedza Powszechna, Warszawa 1967.

B. Szlachta, Konserwatyzm. Z dziejów tradycji myślenia o polityce, Wydawnictwo Dante Ararat, Kraków 1998, s. 186.

J. Kłoczkowski (red.), Realizm polityczny. Przypadek polski. Wybór tekstów, Ośrodek Myśli Politycznej, Wyższa Szkoła Europejska im. ks. J. Tischnera, Kraków 2008, s. 83.

Tamże, s. 68.

R. Dmowski, Myśli Nowoczesnego Polaka, Wydawnictwo Penelopa, Warszawa 2013, s. 161.

10 B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, s. 180-185.

11 K. Rogaczewska, Ekonomiczny wymiar polskiego liberalizmu. Od fizjokratyzmu do Szkoły Krakowskiej, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2011, s. 278.

12 D. Sozańska, Chrześcijańska demokracja w Polsce. Przyczyny słabości i szanse rozwoju, Krakowskie Towarzystwo Edukacyjne – Oficyna Wydawnicza AFM, s. 77.

13 Tamże, s. 104.

14  R. Matyja, Konserwatyzm po komunizmie, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, Warszawa 2009, s. 12.

15 R. Legutko, Etyka absolutna i społeczeństwo otwarte, Wydawnictwo Arcana, Kraków 1994, s. 110.

16 R. Matyja, Konserwatyzm po komunizmie, s. 43-49.

17  A. Lipiński, Prawica na polskiej scenie politycznej w latach 1989-2011. Historia, organizacja, tożsamość, Dom Wydawniczy Elipsa, Warszawa 2016, s. 183.

18 Tamże, s. 296.

19 R. Legutko, Etyka absolutna i społeczeństwo otwarte, s. 110.

Polska kolaboracja z konserwatyzmem :)

Można – i wydaje mi się, że wręcz trzeba – spojrzeć na polską scenę polityczną nie tylko przez pryzmat postpolitycznego myślenia i technokratyzacji polityki, ale przede wszystkim przez pryzmat kolaboracji z konserwatyzmem. Może bowiem okazać się, że to właśnie ten proces wyjałowił młody polski liberalizm i doprowadził do ukształtowania się tak nie lewicowej przecież polskiej lewicy.

 

Kiedy w 2007 roku Platforma Obywatelska wygrywała wybory parlamentarne, a polscy wyborcy odsyłali do opozycyjnych ław działaczy Prawa i Sprawiedliwości, wtedy de facto zwycięzcą okazał się być święty spokój. Czwarta Rzeczpospolita braci Kaczyńskich, Leppera i Giertycha przegrała nie z doskonale przygotowanym programem polityczno-gospodarczym i planami społecznej modernizacji Platformy Obywatelskiej, ale z obietnicą spokoju, stabilizacji i wygaszenia frontów politycznej walki. Czy wtedy – jesienią 2007 roku – zwyciężył w Polsce swoisty konserwatyzm postaw? Czy Polacy okazali się być finalnie zwolennikami i obrońcami świata zastanego, a wrogami zdecydowanej i rewolucyjnej wręcz zmiany?

Rok rewolucjonistów

W 2005 roku Prawo i Sprawiedliwość zdobyło władzę hasłami walki z patologiami życia politycznego, likwidacji przestępczości, podjęcia szeregu inicjatyw mających na celu zmniejszenie poziomu ubóstwa w polskim społeczeństwie. Jednakże hasłem najbardziej chwytliwym i zapewne kluczowym w tamtych kampaniach wyborczych – prezydenckiej i parlamentarnej – było hasło moralnej rewolucji. Hasła tego uchwycili się nie tylko przywódcy Prawa i Sprawiedliwości, bo przecież także ówcześni ludzie Platformy Obywatelskiej – jak chociażby Jan Rokita czy Paweł Śpiewak – angażowali się w budowę idei IV RP jako tej, która zerwie z haniebnym dorobkiem postkomunistycznej epoki i z wszelkimi jej patologiami. Do rewolucji moralnej wzywali przywódcy polityczni PO i PiS-u obiecując wyborcom wielką koalicję partii postsolidarnościowych, jedynych zdolnych do zaprowadzenia takiej moralnej odnowy.

PO-PiS powstał na bazie sprzeciwu politycznych elit wobec mechanizmów, jakie ujawnione zostały w trakcie wyjaśniania tzw. afery Rywina i szeregu innych nieprawidłowości, jakie wychodziły na jaw w okresie rządów Leszka Millera i koalicji Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wszystkie one pokazały ponurą twarz polskiej polityki, natomiast działacze postsolidarnościowi przekonywali, że jest to twarz postkomunizmu: politycznej patologii okresu postokrągłostołowego, z którą należy jednoznacznie i ostatecznie się rozprawić. W 2005 roku Jan Rokita przekonywał w I Programie Polskiego Radia, że „kraść może każdy, a chodzi o to, ażebyśmy złodziei w końcu trwale z polityki i w ogóle z życia publicznego wyeliminowali”. Kampania wyborcza 2005 roku była jedną wielką krucjatą przeciwko złodziejom, oszustom i kłamcom politycznym, którym przyklejono twarz Rywina, Millera i Oleksego.

Okazało się, że taka rewolucyjno-moralna retoryka z silnymi odniesieniami do kwestii etycznych i aksjologicznych zwyciężyła. Polacy mieli do wyboru między jej bardziej radykalną wersją w wydaniu PiS-owskim a wersją nieco bardziej umiarkowaną i stonowaną w wydaniu „Platformerskim”. Niespodziewanie wygrała ta pierwsza. I do tego wygrała dwukrotnie, bo wybory parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a prezydenckie – Lech Kaczyński. Ekipa braci Kaczyńskich otrzymała wyborczą legitymację do proponowanych przez nią zmian: od likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych i wprowadzenia nowej ustawy lustracyjnej, do utworzenia Centralnego Biura Antykorupcyjnego, stanowiącego niejako instytucjonalną hipostazę hasła moralnej rewolucji i odnowy.

Część zmian udało się wprowadzić z poparciem największego klubu opozycyjnego, czyli Platformy Obywatelskiej, część – przy pomocy tzw. przystawek (Samoobrony Andrzeja Leppera i Ligi Polskich Rodzin Romana Giertycha), które stworzyły koalicję parlamentarną z PiS-em po rozpadzie idei PO-PiS-u. Kaczyńscy otworzyli szereg politycznych frontów, na których – oprócz wprowadzenia swoich niejednokrotnie kontrowersyjnych rozwiązań ustawowych – wygrać chcieli również wyłączne prawo do posługiwania się legendą „Solidarności” i odwoływania się do jej dorobku. Dążono do wyeliminowania Platformy Obywatelskiej spośród tych, którzy do solidarnościowego dziedzictwa mogą się odwoływać. Projekt nowej Polski – Czwartej Rzeczypospolitej – stopniowo stawał się projektem coraz bardziej ekskluzywnym. Wykluczano z uczestnictwa w nim już nie tylko tzw. postkomunistów, agentów czy tajnych współpracowników, ale również rzekomych aferałów, neoliberałów i lumpenliberałów, wykształciuchów itp. Czwarta Rzeczpospolita stała się raczej siecią osi podziałów aniżeli na sposób republikański rozumianą wspólnotą.

Konserwatyzm postaw

Po wyborach 2005 roku Platforma Obywatelska coraz bardziej dystansowała się wobec działań Prawa i Sprawiedliwości. Dnia 6 marca 2006 roku Jan Rokita w „Gazecie Wyborczej” mówił: „Podzielam wiele diagnoz PiS-u, ale nie podoba się mi to, co PiS robi. Zgadzam się, że Polska wymaga głębokiej przebudowy, od biedy zgodziłem się nawet na IV RP. (…) Jak jednak ministrowie przystępują do wcielania tych planów w życie, to mówią tyle bzdur, tylu wrogów przy tym sobie tworzą, że praktycznie sami te zmiany uniemożliwiają. Inaczej mówiąc, może potrawę czasem smażą smaczną, ale sos, w jakim ją podają, powoduje, że jest niestrawna”. Jego wypowiedź pokazuje, jak przywódcy Platformy stopniowo zaczynali odchodzić od radykalnie reformatorskiej czy wręcz rewolucyjnej retoryki liderów Czwartej Rzeczypospolitej. W latach 2005-2007 dokonywał się jednocześnie systematyczny marsz Platformy ku konserwatyzmowi postaw, ku hasłom spokoju, stabilizacji i normalności.

Platforma Obywatelska wygrała wybory parlamentarne w 2007 roku tylko dlatego, że zwyciężyła wśród polskiego społeczeństwa postawa konserwatywna. Postawa, która nie ma nic wspólnego z konserwatyzmem rozumianym jako doktryna polityczna czy tym bardziej ideologia, ale konserwatyzmem rozumianym jako racjonalna i pragmatyczna postawa szacunku i przywiązania wobec tego, co zastane i znane. W tym sensie – idąc za słowami Michaela Oakeshotta – „być konserwatystą oznacza woleć znane od nieznanego, sprawdzone od niesprawdzonego, fakt od tajemnicy, rzeczywiste od możliwego, ograniczone od nieograniczonego, dostępne od doskonałego, śmiech dzisiaj od utopijnego raju jutro”. Polacy wrzucając jesienią 2007 roku swoje kartki wyborcze uciekali przed rewolucjonizmami wszelkiej maści, politycznymi i moralnymi, dowodzili, że nie są zainteresowani parlamentarnymi wojnami, a niepewność, nieobliczalność polityków oraz zakulisowe gry przez nich uprawiane zamierzają karać i piętnować.

Badania CBOS-u z marca 2007 roku pokazywały, że zaledwie 25% Polaków popierało premiera Jarosława Kaczyńskiego i zaledwie 24% popierało rząd, którym kierował. W porównaniu z lutym tamtego roku notowania Kaczyńskiego spadły o 6 punktów procentowych, a notowania rządu – o 4 punkty (źródło: www.gazetapodatnika.pl, 14.03.2007). To samo badanie pokazywało, że niezadowolonych z Jarosława Kaczyńskiego było 61% ankietowanych, a niezadowolonych z jego rządu – 48%. Sondaże tego typu współgrały z rosnącą popularnością Platformy Obywatelskiej, która coraz częściej prowadziła kampanię antyrządową nie pod hasłami sprzeciwu wobec merytorycznych posunięć rządu, ale pod hasłami sprzeciwu wobec ich formy. Można by rzec, że liberałowie z PO odchodzili od sporu politycznego na rzecz sporu metapolitycznego, od kłótni o projekty na rzecz kłótni o formę ich wprowadzania, od sporów politycznych na rzecz sporów o politykę.

Konserwatyzm postaw należałoby więc rozumieć jako odrzucenie politycznej agresji, radykalnego sporu, nienawiści i paranoicznego myślenia, a przyjęcie postawy umiarkowanej, wyroków rozsądku i nastawienia na refleksję oraz rozmowę. Byłoby to zupełnie zgodne z tym, co jeden z koryfeuszów myślenia konserwatywnego, Edmund Burke, pisał w Rozważaniach o rewolucji francuskiej: „Wściekłość i szaleństwo mogą w pół godziny zniszczyć więcej, niż roztropność, namysł i przezorność potrafią zbudować w ciągu stu lat”. Platforma w 2007 roku przekonywała polskie społeczeństwo, że Prawo i Sprawiedliwość jest formacją reprezentującą taką „niszczycielską siłę wściekłości i szaleństwa”, a ona sama to ostoja „roztropności, namysłu i przezorności”. Polacy uwierzyli w tak postawioną tezę nie ze względu na zręcznie przeprowadzoną kampanię propagandową PO. Kierowali się raczej doświadczeniami minionych dwóch lat, w trakcie których udało się zebrać odpowiedni zbiór argumentów i faktów będących tej tezy potwierdzeniem.

Tym samym Platforma w 2007 roku musiała opowiedzieć się za konserwatyzmem postaw, choć przecież oficjalnie ludzie PO – poza niewielkimi wyjątkami – zawsze stronili od deklarowania się jako konserwatyści, a już szczególnie jako konserwatyści doktrynalni czy ideologiczni. Pierwsza strona polskiej kolaboracji z konserwatyzmem sprowadza się więc do przyjęcia konserwatyzmu postaw, postawy umiaru i spokoju w przygotowywaniu reform politycznych. Przykładem zaś takiej kolaboracji jest nie tylko postawa ludzi Platformy Obywatelskiej w 2007 roku, ale również taktyka przyjęta przez Sojusz Lewicy Demokratycznej Leszka Millera w kampanii wyborczej 2001 roku. Krytyka reformatorskiego impetu rządu Jerzego Buzka i wezwanie do politycznej stabilizacji stały się siłą napędową zwycięstwa lewicy w 2001 roku. Retoryka tego ugrupowania przypominała hasła z pierwszych demokratycznych wyborów w Polsce, kiedy to SLD występowało pod sztandarami: „Tak dalej być nie może” oraz „Tak dalej być nie musi”. Zawsze sprowadzały się one do konserwatyzmu postaw deklarowanego przez większość polskiego społeczeństwa.

Konserwatyzm światopoglądowy

Konserwatyzm w duchu Michaela Oakeshotta, który pisał, że „interesuje mnie tu nie jakaś wiara czy doktryna, lecz usposobienie. Być konserwatywnym to być usposobionym do myślenia i zachowywania się w pewien sposób; to przedkładać określone rodzaje postępowania i warunki życia nad inne; to być usposobionym do dokonywania pewnego rodzaju wyborów”, jest więc niewątpliwie sposobem myślenia, na bazie którego szereg ugrupowań politycznych w Polsce po 1989 roku kształtowało swój dyskurs polityczny i budowało relacje z wyborcami. Nie jest to jednak jedyny z odcieniów konserwatyzmu, z którym kolaborują polscy politycy wszelkiej maści. Druga strona polskiej kolaboracji z konserwatyzmem to flirt z konserwatyzmem światopoglądowym i deklarowana niechęć wobec liberalizmu obyczajowego. Dotyczy to w szczególności takich światopoglądowych problemów współczesnych społeczeństw – w tym przecież także społeczeństwa polskiego – jak chociażby aborcja, eutanazja, związki homoseksualne czy też w szerszej perspektywie: problem współczesnych, alternatywnych form rodziny.

Niektóre z tych problemów sporadycznie pojawiały się w polskim dyskursie publicznym po roku 1989, jednak część z nich nigdy takim tematem publicznej debaty nie była i można by powiedzieć, że właśnie w sferze publicznej nigdy nie zaistniała. Temat aborcji na pewno należy do tej pierwszej kategorii, bo chociażby w połowie lat dziewięćdziesiątych mieliśmy w Polsce dość ostrą dyskusję na temat liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. Rząd Włodzimierza Cimoszewicza podjął się przygotowania odpowiednich przepisów prawa i wprowadził możliwość przeprowadzenia legalnej aborcji z przyczyn materialno-społecznych. Nowelizacja, która weszła w życie 1 stycznia 1997 roku, obowiązywała do 23 grudnia tegoż roku, kiedy to Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie o jej niezgodności z konstytucją. Była to jak dotychczas ostatnia – i jedyna – próba uczynienia z problemu aborcji elementu debaty publicznej. Od tego czasu żadne liczące się środowisko polityczne nie podniosło tego tematu, żadne partia polityczna nie wzywała do ponownego przemyślenia tych przepisów prawnych – wszystko to zaś w duchu tzw. trudnego kompromisu, jakim rzekomo była ustawa o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży z 1993 roku.

Co ciekawe, także środowiska lewicowe – poza organizacjami feministycznymi, które jednakowoż nie mają większego wpływu na kreowanie programów politycznych liczących się ugrupowań parlamentarnych – milczą w tym temacie. Rząd Leszka Millera, który przecież do wybuchu afery Rywina dysponował większością parlamentarną pozwalającą na przeprowadzanie tego typu ustawodawstwa, a dysponował on również poparciem Pałacu Prezydenckiego, w którym zasiadał wówczas Aleksander Kwaśniewski, nie podjął w tym zakresie żadnej inicjatywy. Tłumaczenie się, że koalicjant w postaci Polskiego Stronnictwa Ludowego nie poparłby przepisów liberalizujących, to jedynie zasłona dymna dla rzeczywistego flirtu z Kościołem katolickim i środowiskami konserwatywnymi. Rządy lewicowe przyjmowały strategię – podobną do strategii PO z 2007 roku – której głównym wyznacznikiem był „święty spokój” i unikanie konfliktu politycznego na jakimkolwiek froncie. Lewica rezygnowała z poruszania liberalizacyjnych postulatów w kwestiach obyczajowych i światopoglądowych obawiając się utraty poparcia wyborców bardziej konserwatywnie zorientowanych.

Z tego samego względu takie tematy, jak legalizacja związków jednopłciowych czy eutanazja w ogóle w polskiej debacie publicznej nie istnieją i trudno dziś dostrzec jakiekolwiek liczące się polityczne środowisko, które miałoby ochotę zmienić to w bliższym czasie. W 2003 roku senator Maria Szyszkowska wystąpiła z projektem ustawy o rejestrowanych związkach partnerskich, która miałaby dotyczyć zarówno osób heteroseksualnych, jak i związków jednopłciowych, jednakże ówczesny premier Leszek Miller oraz marszałek sejmu Włodzimierz Cimoszewicz jednoznacznie odcięli się od tej inicjatywy, posługując się zręcznym sformułowaniem, że w obecnym sejmie projekty takie nie mają żadnych szans na pozytywne zwieńczenie. Niezależnie od rzeczywistych motywacji oraz szans na uchwalenie tego typu przepisów, trzeba przyznać, że postawa ugrupowań lewicowych to nic innego, jak wpisywanie się w prawicowy dyskurs, wedle którego – używając słów Marka Jurka – taka ustawa byłaby „pierwszym krokiem ku rozpadowi rodziny”.

Absurdalne przekonanie, że w momencie legalizacji związków jednopłciowych wszyscy polscy mężczyźni zostawią swoje żony i oddadzą się homoseksualnym uciechom, a kobiety przestaną rodzić dzieci, de facto triumfowało i po dziś dzień jest mocno ugruntowane, w każdym razie na pewno wśród przedstawicieli polskich elit politycznych. Co ciekawe, już w 2005 roku za prawną legalizacją związków gejów i lesbijek opowiedziało się – wedle badań przeprowadzonych przez CBOS – 46% ankietowanych, natomiast przeciwnych było 44% (źródło: http://kobiety-kobietom.com/, 12.12.2010). Badania CBOS-u dotyczące akceptacji zachowań homoseksualnych wskazują również, że systematycznie rośnie przekonanie o konieczności ich akceptacji i tolerancji względem osób homoseksualnych, niezależnie od tego, że traktuje się je jako pewne odstępstwo od społecznej normy (2001 – 47% twierdziło, że należy tolerować homoseksualizm a 41% – było temu przeciwnych; 2005 – 55% i 34%; 2008 – 52% i 31%; 2010 – 63% i 23%; źródło: CBOS, Postawy względem gejów i lesbijek, 95/2010). Nie widać odzwierciedlania tych przekonań chociażby w debacie publicznej, w ramach której większość polityków twierdzi, że problem tolerancji wobec osób homoseksualnych nie istnieje oraz że sprawa legalizacji jednopłciowych związków nie powinna być w ogóle tematem politycznym.

Przekonanie, że polskie społeczeństwo jest konserwatywne, jeśli chodzi o kwestie światopoglądowe i obyczajowe, stało się bazą politycznego milczenia o związkach partnerskich a także o eutanazji. Przemilcza się pewne tematy, nie zwracając w ogóle uwagi na zmieniający się stosunek Polaków w ich zakresie. Przyjmuje się również bezrefleksyjnie naiwną i ślepo demofilską tezę, że elity polityczne mają być wyłącznie emanacją społeczeństwa i że ich zadaniem nie jest bynajmniej uświadamianie, edukowanie oraz wychowanie do tolerancji wobec mniejszości. Konserwatyzm światopoglądowy politycznych elit to kolejny przejaw polskiej kolaboracji z konserwatyzmem jako takim. Taka jego odmiana przypomina w pewnym stopniu francuską wersję dziewiętnastowiecznego konserwatyzmu paternalistycznego, ślepo broniącego tradycji i – co za tym idzie – tradycyjnej koncepcji rodziny. Ślepota tego typu konserwatywnych kolaborantów sprawia, że nie dostrzegają oni również, że we współczesności sama formuła rodziny uległa zmianie, że pojawiły się różnorakie jej alternatywne formy, że wzrost współczynnika rozwodów jest odzwierciedleniem pewnych zjawisk społecznych, których nie da się odwrócić milcząc i udając, że się ich nie widzi.

Polskość katolicko-martyrologiczna

Przejawem kolaboracji z konserwatyzmem jest także przywiązanie do bardzo wąskiej wizji polskości, którą najczęściej wiąże się z narodową martyrologią i nieformalnym sojuszem z instytucjonalnym Kościołem katolickim. Uwięzienie w okowach narodowej martyrologii oraz archaicznego myślenia o Polsce i Polakach sprawia, że brak dzisiaj chociażby wizji miejsca Polski w Unii Europejskiej. Żaden z rządów i żadna z partii politycznych nie przedstawiły koncepcji miejsca Polski w Europie. Wzięcie na siebie prowadzenia europejskiej polityki wschodniej – jakkolwiek wydaje się być i racjonalne, i uzasadnione polskimi doświadczeniami historycznymi oraz politycznymi – wpisuje się jednak w ów narodowy mit o Polsce jako łączniku świata Wschodu z Zachodem, jako przedmurzu cywilizacji i chrześcijaństwa. Nie chodzi o oddawanie pola tam, gdzie rzeczywiście Polska jest w stanie być liderem lub ekspertem, ale o to, by widzieć Polskę szerzej i również szerzej spoglądać na jej przyszłość w Europie.

Polska – choć weszła w XXI wiek przystąpieniem do Paktu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej, podniesieniem poziomu życia i obniżeniem bezrobocia, zwiększeniem odsetka osób z wyższym wykształceniem – nadal z sentymentem spogląda w swoją historię, w szczególności zaś wspomina te momenty, kiedy poniosła swe wielkie klęski. To świętowanie Powstania Warszawskiego stało się dorocznym narodowym świętem, celebrowanym ponad miesiąc, kiedy zwycięskie Powstanie Wielkopolskie wspomina się głównie lokalnie i na skalę zdecydowanie nieodpowiadającą rozmiarom sukcesu. „Okrągły stół” nie stał się mitem założycielskim Polski demokratycznej i wolnej, ale raczej Polski postkomunistycznej i niesuwerennej. Środowiska prawicowe, w tym przede wszystkim narodowo-katolickie, przyzwyczaiły nas do takiego spoglądania na polskość – na polskość zmiażdżoną, zgniecioną, poniżoną i pokonaną. Przyjęcie takiej wizji musi współistnieć z rusofobią i germanofobią. Obecne w spotach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości z 2005 roku wątki antyniemieckie i antyrosyjskie nie zostały poddane druzgoczącej krytyce mediów, choć można by uznać je za krzewiące nienawiść i umacniające narodowe stereotypy.

Także bieżąca polityka dowodzi popularności tak wąskiego i anachronicznego widzenia polskości przez niektórych przedstawicieli elit politycznych. Sprawa śledztwa smoleńskiego w pełnej krasie ujawniła, jak liderzy Prawa i Sprawiedliwości widzą polskość: zawsze niewinną i pokrzywdzoną, niszczoną przez sąsiadów, niesuwerenną i uległą. Najsmutniejsze jest to, że inna wizja albo się nie pojawia, albo nie znajduje swojego miejsca w sferze publicznej. W duchu tak rozumianej polskości Smoleńsk staje się drugim Katyniem, katastrofa lotnicza staje się zamachem, sugestie o błędach pilotów interpretowane są jako odmówienie wiarygodności polskiej armii, zaś rozmowy polskiego premiera z premierem rosyjskim to wyłącznie dowód tego, że Polska to nic więcej, jak „rosyjsko-niemieckie kondominium”. Ta wizja Polski i polskości jest jedyną, jaka przedostaje się do sfery publicznej. Nie ma odważnych, którzy sformułowaliby inną wizję, którzy zdecydowanie postawiliby na modernizację i spojrzenie w przyszłość, którzy zerwaliby z polityką historyczną, a historię uczynili domeną historyków, a nie szefów rządów i liderów partii politycznych.

Kolaboracja z tak zaściankowym rozumieniem polskości przejawia się chociażby w bezczynności i braku zaangażowania w budowanie wizji nowej Polski, Polski przyszłości, która przecież nie musi powstać na gruzach historii i tradycji. Kolaboracja taka to także strach przed instytucjonalnym Kościołem katolickim, będącym jednym z tych aktorów sceny publicznej, którzy taką wizję propagują i umacniają. Wieloletnie milczenie w kwestii działania tzw. komisji majątkowej czy też unikanie tematów sprzecznych z doktryną Kościoła katolickiego miały zapewnić neutralność hierarchów katolickich wobec ugrupowań i rządów lewicowych czy liberalnych. Konserwatywni kolaboranci maści wszelkiej nie interesują się tym, że uczeń liceum ogólnokształcącego ma dwukrotnie więcej lekcji religii niż biologii, chemii, fizyki czy geografii, trzykrotnie więcej niż podstaw przedsiębiorczości, wiedzy o społeczeństwie czy technologii informacyjnych, a sześciokrotnie więcej niż wiedzy o kulturze. Strach, że proboszczowie w swoich kazaniach mogą zasugerować, aby nie głosować na Platformę Obywatelską czy Sojusz Lewicy Demokratycznej, jest większy od racjonalnego dysponowania państwową własnością czy projektowania systemu publicznej edukacji.

Kolaboranci wszystkich partii – łączcie się!

Po 1989 roku większość środowisk politycznych zdecydowało się na kolaborację z konserwatyzmem różnych postaci: konserwatyzmem postaw – niechętnym wszelkim radykalnym zmianom i posługującym się retoryką przywracania normalności i stabilizacji; konserwatyzmem światopoglądowo-obyczajowym – przeciwnym liberalizacji prawa do aborcji, nietolerancyjnym względem mniejszości seksualnych i ślepym na zmiany zachodzące w formule współczesnej rodziny; konserwatyzmem narodowo-katolickim i jego wizją polskości – u których podstaw leży polska martyrologia, anachroniczna wizja polskiego narodu i miejsca Polski w Europie oraz ślepe przywiązanie do Kościoła katolickiego. Od prawicy po lewicę – wszystkie ugrupowania i wszystkie liczące się środowiska polityczne – decydowały się na którąś z powyższych form kolaboracji, choć rzeczywiście robić to mogły z różnych przyczyn i kierując się odmiennymi motywacjami.

Dla środowisk prawicowych czy konserwatywnych sensu stricto nie była to nawet żadna forma kolaboracji – wypływało to z wewnętrznego przekonania o konieczności realizowania postulatów politycznych taką a nie inną drogą oraz wierności podstawowym priorytetom i wartościom konserwatyzmu rozumianego jako doktryna polityczna. Kolaborantami mogli więc być jedynie liberałowie jako przedstawiciele politycznego centrum lub lewicowcy. Oni zaś najczęściej decydowali się na kolaborację z konserwatyzmem ze względów pragmatycznych, jak chociażby: strach przed wpływem społecznym Kościoła katolickiego czy przekonanie o niechęci społeczeństwa wobec bardziej liberalnych rozwiązań. Partie polityczne zapomniały o tym, że są nie tylko emanacją społeczeństwa i formułą realizacji interesów grupowych, ale że ich zadaniem jest również kształtowanie opinii publicznej oraz zapewnianie odpowiedniego poziomu debaty publicznej. Zapomniano więc o tym, że czasami obowiązkiem politycznych elit jest stanąć w obronie mniejszości przed zdeterminowaną większością. Zawierzono bezrefleksyjnie sondażom i badaniom opinii publicznej, które stały się głównym wskaźnikiem w podejmowanej przez partie działalności.

Polska kolaboracja z konserwatyzmem doprowadziła do deaksjologizacji polskiego liberalizmu i kształtującej się przecież dopiero socjaldemokracji. Niektórzy tłumaczą to postępującym procesem przeistaczania się polityki współczesnej w postpolitykę oraz tworzenia coraz częściej rządów technokratycznych, które świadomie rezygnują z realizacji politycznych projektów. Można – i wydaje mi się, że wręcz trzeba – spojrzeć na polską scenę polityczną nie tylko przez pryzmat postpolitycznego myślenia i technokratyzacji polityki, ale przede wszystkim przez pryzmat kolaboracji z konserwatyzmem. Może bowiem okazać się, że to właśnie ten proces wyjałowił młody polski liberalizm i doprowadził do ukształtowania się tak nie lewicowej przecież polskiej lewicy.

?

Co z tym konserwatyzmem? :)

Skąd się bierze słaba kondycja polskiego konserwatyzmu? Bez wątpienia, odpowiedź na to pytanie jest dość złożona. Przyczyn szukać należy między innymi wśród takich elementów jak „zmierzch ideologii” obserwowany we wszystkich współczesnych demokracjach, czy odchodzenie od myślenia propaństwowego wynikające między innymi z zachodzących w Europie procesów integracyjnych. Jednak najistotniejsze, jak się wydaje, przyczyny mają charakter, by tak rzec „genetyczny”. Pytanie o stan polskiego konserwatyzmu zakłada przecież, iż takie zjawisko w ogóle istnieje. Tymczasem nie jest to wcale takie oczywiste. Przyjrzyjmy się zatem dziejom „polskiego” konserwatyzmu. Obraz będzie, siłą rzeczy, dość uproszczony. Tym niemniej wierzę, iż pozwoli przybliżyć nas do ostatecznej diagnozy.

Poczęcie i poród z komplikacjami

U zarania polskiej myśli konserwatywnej, a więc na przełomie wieków XVIII i XIX, leżą bardzo poważne problemy z jej samoidentyfikacją. Warunki, w których rodziła się myśl konserwatywna nie były sprzyjające. Uniemożliwiały wręcz stworzenie rodzimej wersji ideologii i spójnej doktryny. W efekcie powstawały albo swoiste hybrydy mające jedynie ograniczony związek z zachodnioeuropejskim tradycyjnym konserwatyzmem, albo też twory, których społeczna akceptowalność miała charakter znikomy, a skutki potencjalnej ich realizacji charakter mało konserwatywny.

Kiedy przyjrzymy się myśli tradycyjnego konserwatyzmu w wydaniu Hobbes’a czy Burke’a widzimy, iż centralnym punktem, wokół którego koncentrowali się twórcy tego nurtu w myśli politycznej jest triada władza-państwo-społeczeństwo (naród). Fundamentem, na którym opiera się ta triada jest tradycja. Społeczeństwo ma obowiązek lojalności wobec władzy, która z racji swej natury (czy też planu Bożego) jest predestynowana do określania ram porządku w państwie.

Przyglądając się początkom polskiej myśli konserwatywnej musimy mieć świadomość, kłopotliwej sytuacji w jakiej znaleźli się polscy naśladowcy Edmunda Burke’a. Niezwykle trudno było odwoływać się do tradycji władzy w Polsce. Polscy konserwatyści musieli, chcąc nie chcąc, stanąć przed nierozwiązywalnym dylematem: jak pogodzić ze sobą dwa imponderabilia myśli konserwatywnej – lojalność wobec władzy i przywiązanie do tradycji, jako fundamentu społeczeństwa? Europejska myśl konserwatywna zrodziła się z krytyki Rewolucji Francuskiej, z obrony tradycyjnych wartości i tradycyjnego modelu państwa. Tymczasem, z tej perspektywy, w Rzeczpospolitej nie było czego bronić. Tradycją Pierwszej Rzeczpospolitej była „polska anarchia”, stan państwa, który Burke’a mógłby przyprawić o palpitację serca. Wszelkie próby zmiany tego stanu rzeczy musiały się dokonywać na drodze quasi-rewolucyjnej. Dość przyjrzeć się okolicznościom uchwalenia Ustawy Rządowej z 1791 roku, przypominającym jako żywo zamach stanu. Pierwsza europejska konstytucja była de facto, jakkolwiek by to paradoksalnie nie brzmiało, efektem pierwszej „konserwatywnej rewolucji”. Co ciekawe, inicjatywa naprawy tego stanu państwa poprzez wzmocnienie władzy pochodziła ze środowisk, którym zdecydowanie bliżej było do La Fayette’a niż do de Maistre’a. Pojawia się zatem pytanie gdzie szukać początków polskiego konserwatyzmu. Czy „prekonserwatystami” byli obrońcy tradycyjnego porządku (a zatem Targowiczanie), czy też może „rewolucjoniści” pokroju Małachowskiego, Kołłątaja czy nawet Jasińskiego?

Zazwyczaj jednak uznaje się, iż ojcem polskiego konserwatyzmu był książę Adam Jerzy Czartoryski. Postać ta jest doskonałą ilustracją problemów polskich konserwatystów z samoidentyfikacją. Bez wątpienia był Czartoryski obrońcą legalnego porządku. Był o tyle konserwatystą, o ile konserwatyzm oznacza walkę o silne państwo. W roku 1792 wstąpił w szeregi obrońców Konstytucji, po III rozbiorze zaś został lojalnym poddanym carskim. Równocześnie jednak dostrzegał, iż w warunkach Królestwa Polskiego nie można pogodzić konserwatywnego legalizmu z patriotyzmem. Począwszy od roku 1825 (roku śmierci Aleksandra I) uznał, iż istotniejsza była obrona porządku konstytucyjnego niż lojalność wobec cara. Po upadku powstania listopadowego i „przeprowadzce” księcia Adama do Paryża powstało skupione wokół niego środowisko polityczne, próbujące rozwiązać dylematy polskich konserwatystów. Efektem jego działalności było powstanie programu, będącego wizją swoistej „Realpolitik”. Silnie zradykalizowane środowisko Wielkiej Emigracji nie było w stanie zaakceptować stonowanych i zachowawczych koncepcji Księcia Czartoryskiego. Środowiska krajowe zaś odrzucały projekty „Hotel Lambert” niezależnie od ich poglądów. „Lojaliści” za równie szkodliwe co wszelkiego rodzaju bunty uważali międzynarodowe „knowania” Czartoryskiego (abstrahując zresztą od szans na ich sukces), „patrioci” zaś rwali się do czynu, nie chcąc czekać na sprzyjającą konfigurację międzynarodową. W latach 30- tych i 40-tych XIX wieku myśl konserwatywna nie była zatem zdolna do przygotowania oferty interesującej z punktu widzenia aktywnych politycznie Polaków. „Noworodek” był zatem słaby i trudno było mu dawać większe szanse na przeżycie.

Choroby wieku dziecięcego

Mimo wszystko, myśl konserwatywna przetrwała chociaż doszukiwanie się tutaj ciągłości jest daleko idącą przesadą. Wydarzenia z 1846 roku w Galicji oraz 1848 roku w zaborze pruskim sprzyjały jednak rozwojowi konserwatywnej wizji rzeczywistości. Zwłaszcza słynna „rabacja galicyjska” i wywołane nią poczucie zagrożenia wśród szlachty dawały szansę konserwatyzmowi na trwałe zadomowienie się na ziemiach polskich. Toteż w Galicji właśnie w latach 60-tych XIX wieku pojawiło się środowisko skupione wokół „Przeglądu Polskiego” (tak zwani „Stańczycy”), a następnie grupa konserwatywnych polityków zasiadających w Sejmie Stanowym (tzw. „Mamelukowie”). Podobnie jak w przypadku zachodnioeuropejskiego konserwatyzmu jego krakowscy naśladowcy odrzucali jakąkolwiek formę rewolucji a w przypadku ziem polskich oznaczało to przede wszystkim odrzucenie rewolucji narodowej. Najważniejszą wartością był dla nich porządek, który zapewnić mogło jedynie państwo, w tym przypadku Austro-Węgry. Myśl polityczna krakowskich konserwatystów bez wątpienia bliska była poglądom głoszonym przez Edmunda Burke’a, pozostaje jednak pytanie: na ile krakowski konserwatyzm był „polski”? Postulat autonomii Galicji w ramach monarchii austrowęgierskiej można uznać za argument na rzecz zainteresowania „Stańczyków” problematyką narodową. Jednak ich niechęć do podejmowania rozważań na temat pełnej odbudowy polskiej państwowości pozwala ten nurt myśli konserwatywnej określić jako „cesarsko-królewski” raczej niż „polski”.

Jeszcze jaskrawiej widać to w zaborze rosyjskim. Tu konserwatyzm lat 60-tych XIX wieku kojarzy się przede wszystkim z działalnością polityczną margrabiego Aleksandra Wielopolskiego. O ile w Galicji polityka lojalności wobec cesarza przynosiła pewne efekty, dając stosunkowo wysoki poziom autonomii narodowej, o tyle lojalność wobec cara była balansowaniem na granicy zdrady narodowej. Władcy Rosji po śmierci Aleksandra I nie byli skłonni do jakichkolwiek ustępstw na rzecz Polaków. Tradycja i praktyka „samodzierżawia” sprawiała, iż lojalność była tam rozumiana jako pełne podporządkowanie się decyzjom cara i jego urzędników, bez pozostawiania miejsca na dyskusje i negocjacje. „Realpolitik” Wielopolskiego oznaczała zatem pełną kapitulację i rezygnację z programu narodowego. Zatem ta warszawska odmiana dziewiętnastowiecznego konser
watyzmu nie tylko nie była „polska”, była wręcz „antypolska”.

Młodość i śmierć

Na przełomie wieków XIX i XX najważniejszym depozytariuszem wartości kojarzonym z konserwatyzmem stał się ruch narodowy. Romanowi Dmowskiemu udało się częściowo pogodzić wcześniej wskazywane sprzeczności. Głównie dlatego, że odwoływanie się do wartości konserwatywnych miało charakter instrumentalny, nie było zaś celem samym w sobie. Lojalność wobec struktur państwa rosyjskiego miała charakter taktyczny, nie programowy. Możemy zatem mówić o „polskim” ale czy aby na pewno „konserwatyzmie”? Co więcej, w czasie Wielkiej Wojny okazało się, iż taktyka zaproponowana przez Dmowskiego sprawdziła się znacznie gorzej niż ta, którą przyjął jego główny polityczny oponent – Józef Piłsudski. A to właśnie sukces Piłsudskiego sprawił, że w okresie międzywojennym polscy konserwatyści stanęli w obliczu kolejnego kryzysu tożsamości. Zbudowany na sukcesie politycznym autorytet sprawiał, iż Józef Piłsudski wydawał się być jedyną osobą zdolną do stworzenia silnego ośrodka władzy.

Ostoją konserwatyzmu w Polsce międzywojennej było środowisko ziemiańskie. Podstawową dominantą w konserwatywnej wizji Polski było silne państwo, podporządkowane silnej władzy. Jedynym gwarantem takiej wizji władzy w Polsce mógł być Józef Piłsudski. Endecja nie była zdolna do stworzenia samodzielnego rządu między innymi dlatego, że jako ugrupowanie silnie podporządkowane ideologii nie była w stanie wykazać się odpowiednią dawką pragmatyzmu. Skazana była na dość egzotyczne koalicje, które doprowadzały do permanentnego kryzysu władzy. Kiedy zatem w maju 1926 roku Piłsudski przeprowadził zamach stanu, środowiska konserwatywne opowiedziały się po jego stronie. Tym samym odrzuciły współpracę z „obrońcami tradycyjnych wartości” oraz zaakceptowały działania sprzeczne z prawnym porządkiem państwa. Polski konserwatyzm okresu międzywojennego po roku 1926 zdawał się trwać w stanie permanentnej schizofrenii, tkwiąc pomiędzy Scyllą piłsudczykowskiej polityki propaństwowej a Charybdą narodowej ideologii. Dodatkowy problem stwarzało stopniowe przechodzenie obozu sanacji na pozycje zarezerwowane wcześniej dla konserwatystów. Piłsudczycy po roku 1935, z powodów czysto pragmatycznych (by nie rzec populistycznych), coraz częściej zaczęli wykorzystywać triadę państwo-naród-Kościół. W efekcie w pełni zawłaszczyli obszar, w którym mogli poruszać się ideologowie polskiego konserwatyzmu.

Marginalizacja środowisk konserwatywnych pogłębiła się jeszcze w czasie drugiej wojny światowej oraz później w środowiskach emigracyjnych. Przez spadkobierców Sanacji konserwatyści postrzegani byli jako zbytnio proendeccy, przez pozostałych jako zbytnio „piłsudczykowscy”. W efekcie stanowili jedynie rodzaj politycznego folkloru i niezdolni byli do przedstawienia realnego i akceptowalnego programu politycznego. W jeszcze gorszej sytuacji znalazła się myśl konserwatywna w powojennej Polsce. Wyniszczenie elit (przede wszystkim ziemiaństwa), brak suwerennej państwowości i represje polityczne sprawiły, że konserwatyzm praktycznie umarł. Dyskurs polityczny w środowiskach opozycyjnych zdominowany został przez „ukąszonych Heglem”.

Wskrzeszenie Łazarza?

Próby wskrzeszenia myśli konserwatywnej w Polsce pojawiły się dopiero w latach 80-tych ubiegłego wieku. W znacznej części dotyczyły one środowisk skupionych wokół Ruchu Młodej Polski i powołanej do życia z inicjatywy Stefana Kisielewskiego Unii Polityki Realnej. Chociaż były one interesujące z punktu widzenia historii myśli politycznej to ich praktyczne znaczenie było niewielkie. U schyłku PRL-u głoszone przez konserwatystów hasła elitaryzmu nie najlepiej się kojarzyły. Wszak słowo „elita” kojarzyło się wówczas przede wszystkim z pojęciem „partyjnej nomenklatury”.

Po roku 1989 myśl konserwatywna po raz kolejny stanęła na rozdrożu, na którym zdaje się tkwić do dzisiaj. Podstawowym problemem było dla konserwatystów znalezienie tradycji, do której można się było odwołać. W efekcie po raz kolejny otrzymaliśmy koncepcje mało spójne, hybrydowe. Próba zaszczepienia na polskim gruncie amerykańskich koncepcji neokonserwatywnych nie powiodła się. Przede wszystkim dlatego, że dobra recepcja takiej wizji świata wymaga ciągłości: ciągłości myśli, ciągłości państwa, ciągłości władzy, ciągłości tradycji. Tego zaś polscy konserwatyści nie mieli. Wobec słabości przedwojennych i emigracyjnych środowisk konserwatywnych trzeba było zdecydować się na „tradycje zastępcze”. I to nie jedną „tradycję” ale właśnie „tradycje”. Pojawiły się zatem próby syntezy narodowych i piłsudczykowskich koncepcji państwa „okraszone” neokonserwatywnym leseferyzmem. W efekcie otrzymaliśmy albo niezwykle uproszczoną wizję świata, albo też niespójne wizje. W każdym z tych przypadków „mainstreamowe” siły polityczne mogły stosunkowo łatwo ośmieszać konserwatyzm i neutralizować możliwości realizacji koncepcji konserwatywnych.

Gdzie ten „polski” konserwatyzm?

Zwykło się uznawać, iż obecnie depozytariuszem konserwatywnego myślenia o państwie jest Prawo i Sprawiedliwość. Tymczasem głębsza analiza programu politycznego tego ugrupowania po raz kolejny ukazuje nam hybrydę, w której bez wątpienia możemy odnaleźć elementy myśli konserwatywnej, ale jednocześnie widzimy tam pomysły żywcem zaczerpnięte z programów socjaldemokratycznych. Może zatem szukać „polskiego” konserwatyzmu w koncepcjach takich osób jak Janusz Korwin-Mikke czy Stanisław Michalkiewicz? Pierwszy z nich, bez wątpienia, jest konserwatystą, jednak kwestie narodowe go praktycznie nie interesują. Mamy zatem tu do czynienia z konserwatyzmem „apolskim”. Michalkiewicz zaś wyraźnie „okopał się” na pozycjach nacjonalistycznych, z konserwatyzmem mającymi coraz mniej wspólnego. Wydaje się zatem, że „polski” konserwatyzm po prostu nie istnieje. Pewnie zresztą nigdy nie istniał.

Co więcej, szanse na powstanie w Polsce konserwatywnego ugrupowania z prawdziwego zdarzenia są bliskie zeru. Współczesne demokracje premiują populizm. Wystarczy przyjrzeć się politycznej „geografii” Europy aby to dostrzec. Konserwatyzm, czy neokonserwatyzm musi być silnie umocowany ideologicznie i musi być konsekwentny w podążaniu za ideologią. Populizm zaś jest oderwany od jakiejkolwiek ideologii. Jest pragmatyczny i elastyczny – dzięki temu odnosi wyborcze sukcesy. Z populizmem trudno jest rywalizować. Kiedy ideologia konserwatywna stała w wyraźnej opozycji do ideologii liberalnej linie podziałów i sporów były dość czytelne. Tymczasem główny „wróg” współczesnego konserwatyzmu – populizm – jest plastyczny, łatwo zawłaszcza te elementy tradycyjnych ideologii, które w danym momencie mogą przynieść społeczne poparcie by po jakimś czasie równie łatwo z nich zrezygnować. Siłą rzeczy ograniczony spójną ideologią, a zatem z punktu widzenia współczesnych społeczeństw archaiczny, konserwatyzm musi przegrać. I piszę to bez jakiejkolwiek satysfakcji!

?

Trzecia era demokratycznej polityki :)

„Poparcie [wyborców] dla partii politycznych stało się kwestią tożsamości, a nie preferencji politycznych”. Ta sformułowana przez badacza z Uniwersytetu Yale, Jacka M. Balkina, myśl jak w soczewce, w sposób najbardziej zwięzły z możliwych, wskazuje na przyczyny aktualnego kryzysu demokracji liberalnej.

1.

W ciągu ostatnich 20 lat wszystko się zmieniło. Rozwój technologiczny otworzył nowe pola i pomógł ulepić nowego „demokratycznego człowieka”. Świadomość krzywd, dyskryminacji i niesprawiedliwości stała się powszechna i nieodwracalnie zmieniła tor myślenia licznych grup obywateli. Emocje z tym związane sięgnęły zenitu. Aktywizm okołopolityczny stał się popularny, lecz nie zawsze nosi znamiona zaangażowania obywatelskiego – bywa przeżywany raczej w schemacie krucjaty. Wiele dawnych praktyk społeczno-politycznych utraciło legitymizację, zaś inne – choć często moralnie niewiele mniej wątpliwe – uzyskały szeroki poklask. Uprzywilejowanym przez dekady w końcu wydarto przywileje, ale miast zatrzymać wahadło w punkcie „wszystkim po równo praw”, przyszła i wygrywa pokusa uprzywilejowania dawniej dyskryminowanych. Polityka tożsamości przejęła lejce narracji/debaty i doprowadziła do punktu, w którym uznano, że to cechy przypisujące człowieka do zbiorowości decydują o jego pozycji, a nie indywidualne predyspozycje, wybory, osiągnięcia czy poglądy. W reakcji na to ukształtowały się nie mniej silne tożsamości krytyków tych procesów, co doprowadziło do czołowego zderzenia i eksplozji konfliktów politycznych. Te kryzysy postanowili napędzać wrogowie demokracji i liberalizmu, dostrzegając w nich szansę na odwrócenie wyniku „zimnej wojny” i przełom geopolityczny na miarę kopernikańską. Racjonalizm uleciał, zaś debata została naszpikowana śmiertelnymi pułapkami, wobec czego dystansują się wobec ludzie umiarkowani, uznając politykę za obce sobie pole działania.

W realiach napędzanych tymi zjawiskami wykuwa się obecnie coś na kształt „trzeciej ery” demokratycznej polityki. Odsuwając okres demokratycznej prehistorii Zachodu, gdy prawa wyborcze zwykle nie były jeszcze powszechne, a świadomość polityczna lwiej części elektoratu dopiero kiełkowała, na bok, możemy w okresie po 1945 r. wskazać na dwie „ery” funkcjonowania liberalnej demokracji na Zachodzie. Były one odmienne od dogłębnej logiki je kształtującej.

2.

W pierwszej z nich demokratyczna polityka miała wymiar klasowy lub klasowo-religijny. Nie zawsze w poszczególnych krajach istniały tylko po dwie wielkie partie, choć niekiedy taki właśnie model się klarował. Robotnicy przemysłowi i nisko opłacani pracownicy innych gałęzi głosowali na wielką partię lewicy, zaś klasa średnia na wielką partię centroprawicy. W ówczesnych zachowaniach wyborczych istniał niemal pełen automatyzm. Wielkie partie były masowe, ale nie ludowe – nie widziały sensu ubiegać się o głosy wyborców spoza „swojej” warstwy społecznej. Niekiedy krajobraz ten urozmaicały podziały religijne w poprzek klasy średniej, niekiedy struktura gospodarki zwiększała znaczenie rolnictwa i interesów mniejszych ośrodków peryferyjnych, niekiedy w kraju istniała duża mniejszość narodowa. Te fakty powodowały istnienie większej liczby partii niż dwie, pociągały za sobą politykę koalicyjną, lecz ściśle zdefiniowana przynależność wyborcy do swojej naturalnej partii była zasadą w znacznej mierze porządkującą ówczesny ład.

Gdzieś w latach 80. lub 90. XX w. ten model począł się kruszyć, czego ogniwem była narastająca indywidualizacja ludzi. Osiągnąwszy dorosłość i dojrzałość, pokolenie kontestacji i rewolucji kulturowej sprzed 20 lat, odrzucało klasowe schematy. Nastawała druga „era” demokratycznej polityki, której zasadą stał się indywidualny wybór i jego zmienność w czasie. Żadnym ewenementem nie był pracownik fizyczny głosujący na prawicę z powodu swojej wiary i przywiązania do wartości tradycyjnych czy narodowych. Żadnym ewenementem nie był dobrze sytuowany przedstawiciel elit intelektualnych, który głosował nawet na skrajną lewicę, niesiony odruchem charytatywnym i pragnieniem zwiększenia zakresu redystrybucji społecznej. Wokół wartości postmaterialnych – czyli całkowicie obcych pierwszej „erze” – powstał cały nowy nurt ideowy, czyli Zieloni. Także partie liberalne wzrosły nieco w siłę, przyciągając zarówno córki i synów z rodzin robotniczych, jak i z rodzin dobrze sytuowanych hasłami wolności słowa, praw obywatelskich, redukcji państwa i jego wpływu na życie prywatne czy na gospodarkę. Czynnikami o wielkiej doniosłości politycznej stały się: konflikt pokoleń, nakazujący młodym wyborcom popierać inną partię niż rodzice (co w „erze” klasowej polityki uznano by za absurd); oraz tymczasowość sympatii politycznych, czyli zmienianie przez tego samego wyborcę często politycznych preferencji z kadencji na kadencję (w „erze” pierwszej ludzie najczęściej głosowali na „swoją” partię dożywotnio).

Duże partie ogłosiły się partiami ludowymi, czyli mającymi ambicję walczyć o wyborców we wszystkich grupach społecznych. Partie mniejsze uzyskały niebagatelną przestrzeń na kreatywność w staraniach o nowe elektoraty, a nawet możliwość kształtowania elektoratów poprzez własne zabiegi programowe. Treść programów politycznych i narracji partyjnych, a także osobowości samych liderów zyskały zupełnie nowe, kolosalne znaczenie dla wyników wyborczych. Polityka wyszła z utartych kolein i stała się przestrzenią dla pomysłowości, kreatywności, ale także dla ludzi zorientowanych na słuchanie postulatów obywateli i rozwiązywanie ich realnych problemów. 

3.

„Era” trzecia to swoisty miks obu wcześniejszych. Nie stajemy się dzisiaj nagle, jakoby z racji urodzenia w danym miejscu społecznej stratyfikacji, przypisani do danej partii. Nadal jest tak – i jest to cecha wspólna „ery” trzeciej z drugą, z „erą” indywidualizmu – że sobie wybieramy, do kogo nam najbliżej i jaką politykę chcemy wspierać. Pojawia się jednak swoista presja – w jakimś stopniu przypominającą realia „ery” pierwszej – aby z wyboru politycznego uczynić funkcję/pochodną naszych cech socjologicznych: koloru skóry, wyznania lub jego braku, orientacji seksualnej, miejsca zamieszkania, poziomu wykształcenia, wieku, płci, rodzaju związku, w którym żyjemy, ilości dzieci lub ich braku, preferencji co do środka transportu, diety, doboru lektur lub ich braku, etnicznego pochodzenia przodków i wielu innych, jeszcze bardziej nonsensownych przesłanek. Istnieje też presja, aby raz dokonanemu wyborowi pozostać wiernym, bo w polityce tożsamości zmiana poglądów to akt najwyższej zdrady, niewybaczalny niczym odejście z sekty. Polityka przestała być strefą płynności, gdzie obywatele próbują raz tego, raz owego. Dziś to przestrzeń podzielona na sektory. To przestrzeń agresywnej wrogości pomiędzy obozami. Kontrolę nad lojalnością i prawomyślnością rekrutów obozy sprawują za pomocą mediów społecznościowych. Klasyk mawiał, że wojna to kontynuacja polityki innymi środkami. W trzeciej „erze” polityka wydaje się aktem wojny przy rezygnacji z tylko najbardziej drastycznych jej metod. 

Byłoby to wszystko bardziej znośne i nie niosło zagrożeń ustrojowych, gdyby dawny model politycznych podziałów, czyli lewica-centrum-prawica, został zachowany. Gdyby w batalii szło o polityki sektorowe, lecz żadna ze stron nie poddawała w wątpliwość trwania systemu. Niestety, coraz bardziej oczywistym jest, że w trzeciej „erze” zasadnicza oś sporu przebiegać będzie według schematu mainstream-ekstrema. W ramach mainstreamu skupia się niemal całość nurtów politycznych „ery” drugiej: socjaldemokraci, liberałowie, zieloni, chadecy, umiarkowani konserwatyści i inne mniejsze grupy. Po drugiej stronie stają ekstrema: rosnąca wszędzie w siłę skrajna prawica, która stawia postulat przebudowy ustrojowej oraz gdzieniegdzie także skrajna lewica, która na razie wybiera w sporze prawicy z mainstreamem postawę symetrysty, lecz coraz więcej wskazówek pozwala sugerować, że jakaś forma jej sojuszu ze skrajną prawicą się wykuwa. Nawet jeśli będzie chodziło li tylko o podział łupów na trupie liberalnej demokracji. 

Od strony socjologicznej elektoraty dwóch nowych biegunów polityki można wyodrębnić najprecyzyjniej, używając pojęcia „percepcja własnego położenia”. Mainstream popierają ludzie zadowoleni ze swojej sytuacji życiowej i wiążący z przyszłością nadzieje. Ekstrema popierają ludzie postrzegający swoje położenie jako złe, pogorszone lub antycypujący jego pogorszenie, wiążący z przyszłością tylko obawy, pogrążeni w fatalizmie. To nie jest w żadnym wypadku prosta kalka z podziałów „ery” pierwszej. Nie jest tak, że pierwsza grupa to po prostu ludzie o silnym statusie materialnym, zaś druga to tylko warstwy społeczne zdegradowane, upośledzone realiami ekonomicznymi, określane jako prekariat, warstwa ludowa czy NINJA. Owszem, status materialny jest jednym z czynników kształtowania się tych wrogich obozów, lecz na to nakłada się cały szereg – zasygnalizowanych powyżej – czynników kulturowo-społecznych. Sfrustrowani utratą społecznej estymy przez swoją grupę społeczną (rasową, etniczną, przez swój Kościół itd.) wybierają obóz ekstremów, nawet jeśli dysponują dużymi środkami finansowymi. Odwrotnie, ubodzy ludzie dostrzegający nowe szanse życiowe dla siebie lub swoich dzieci, które otwarły się relatywnie niedawno wskutek reform liberalnych, popierają siły mainstreamu, nawet jeśli nadal żyją bardzo skromnie. 

4.

Skrajna prawica trzeciej „ery” zresztą różni się diametralnie od (centro)prawicy poprzednich okresów. Tamte były konserwatywnymi partiami o mocnym poparciu dla wolnorynkowego ładu gospodarczego, niskich podatków i deregulacji. W „erze” pierwszej był to miks skrojony pod klasę średnią i wyższą klasę średnią, posiadaczy mniejszych czy większych majątków, którzy identyfikowali niskie podatki jako swój żywotny interes, zaś obawa przed utratą tychże majątków skłaniała ich do popierania społecznego konserwatyzmu zgodnie z logiką „chwilo, trwaj!”. W „erze” drugiej, gdy konserwatywna czy chadecka centroprawica została partią ludową i zaczęła werbować wyborców z uboższych warstw społecznych, jako narzędzia tej rekrutacji używała nacjonalizmu, tradycjonalizmu, religijności, konfliktu pokoleniowego, zagrożenia przestępczością i tym podobnych dźwigni. Miały one służyć do tego, aby np. osoby pobierające zasiłki popierały partię proponującą ich cięcia z innych niż polityka socjalna powodów.

Obecna skrajna prawica porzuciła wolnorynkowe elementy programu i do haseł nacjonalizmu, szowinizmu, wrogości międzykulturowej (czy po prostu rasizmu) dołożyła, kojarzone dotąd z lewicą, hasła socjalne. Jej sukces dzisiaj, zagrożenie stwarzane przez nią mainstreamowi, ale także jej wyraźna przewaga nad ofertą ekstremum lewicowego polega na tym, że odpowiada na wszystkie potrzeby ludzi oceniających swoje położenie jako złe lub żyjących w lęku przed jego relatywnym pogorszeniem. Jest równocześnie nacjonalistyczna, wroga „obcym” sięgającym po pomoc socjalną, ale równocześnie optuje za hojnym wspieraniem świadczeniami „swoich”, rodaków, współwyznawców, wspólnotę etniczną. Czy w świecie polityki tożsamości jest to kombinacja niepokonana, swoisty mat w politycznych szachach?

Wybory 2023 r. w Polsce oczywiście jaskrawo pokazały, że niekoniecznie. Niestety, polski wyczyn przy urnach i nadzieje, jakimi od tamtego dnia żyjemy, idą pod prąd szerszym doświadczeniom krajów zachodniej demokracji. O końcach kadencji i przyszłych wyborach myśli się tam z reguły z dużym niepokojem. Koincydencja, jaką zapewne jest zbliżające się nastanie lat trzydziestych, działa na wyobraźnie tych, którzy analizują dzieje sprzed 100 lat. Słowem: mainstream nadal słabnie, a skrajna prawica przybiera na sile. Mogą ją reprezentować kolejni prezydenci USA i Francji, a rozpoczynająca się rychło nowa kadencja Parlamentu Europejskiego może być ostatnią, w której jeszcze będzie w mniejszości. W Niemczech landy dawnej NRD wydają się stracone na jej rzecz. We Włoszech już rządzi. 

5.

Siły polityczne mainstreamu nie mogą liczyć na powrót do drugiej „ery” demokratycznej polityki. Te realia, choć po prostu lepsze od współczesnych, są nie do otworzenia w tym środowisku technologicznym. Zmiany mentalnościowe obywateli demokracji będą raczej postępować z dużym tempem w kierunku, który wyznaczą jeszcze nowsze technologie. Mainstream musi znaleźć sposób na rekonstrukcję tożsamości ludzi wiążących się z nim, tak aby stała się ona ponownie atrakcyjna dla liczniejszych elektoratów. 

Jedną z dróg, już punktowo stosowaną, która skupiła na sobie wiele krytyki, ale ujawniła także – przynajmniej przez pewien czas – pewną dozę skuteczności, była imitacja. Ugrupowania mainstreamu usiłowały osłabić impuls popychający obywateli lękających się imigracji w stronę skrajnej prawicy poprzez przejmowanie niektórych elementów ich narracji oraz nadawanie im nieco bardziej umiarkowanego charakteru. Także w kwestiach polityki socjalnej mainstream przechodzi coraz częściej do strategii zerowania sporu, jakoby wszyscy się teraz już zgadzali, że państwo winno udzielać hojnego wsparcia i że jest to poza polityczną dyskusją. Takie podejście niewątpliwie spowolniło postępy ekstremów i umożliwiło mainstreamowi utrzymanie władzy na kolejne kadencje, m.in. w Holandii, Belgii czy Danii. Istnieje jednak duża wątpliwość, czy jest to recepta na trwałe oddalenie wyzwania, skoro mamy tu raczej konfirmację tożsamościowych postaw skrajnej prawicy, zamiast ustanowienia dla nich alternatywy. 

Drugą drogą ataku na ekstrema jest zainfekowanie ich kryzysem demokracji liberalnej. Ustrój Zachodu nie tkwiłby w kłopotach, gdyby nie splot kryzysów, które nieustannie uderzają w nasze kraje od mniej więcej 2008 r. Opozycja wobec demokracji liberalnej została zrodzona, a cała tożsamość ekstremów ufundowana na ograniczonej zdolności radzenia sobie i rozwiązywania tych kryzysów przez mainstream. Dalej: istotnym filarem tożsamości zwolenników skrajnej prawicy jest wiara w to, że z tymi kryzysami można było i jest łatwo sobie poradzić. To kazus haseł o zakończeniu wojny w Ukrainie w 24 godziny, zbudowaniu muru lub zapory na granicy, wprowadzeniu tarcz osłonowych, aby radzić sobie z pandemią czy płaskowyżem inflacji. Tymczasem, gdy skrajna prawica rzeczywiście ma władzę, to jej pomysły kończą się kupnem niedostosowanych respiratorów od handlarza bronią, propozycją leczenia koronawirusa wybielaczem, rozebraniem bloku w Ostrołęce czy ławeczką na 100 lat niepodległości. Mainstream powinien uwikłać skrajną prawicę w realia złożoności i kolosalnego poziomu skomplikowania naszej rzeczywistości, aby jej poplecznikom uświadomić, że liderzy ekstremów nie mają zielonego pojęcia, jak kryzysy rozwiązywać, a ich hasełka o „prostych rozwiązaniach” są głupsze niż bajki dla małych dzieci. Pytanie (i wada tego rozwiązania): jak to zrobić, nie oddając ekstremom władzy? W Polsce udało się nam prawicę skompromitować, lecz za cenę oddania jej władzy na osiem lat, w których doprowadziła do dewastacji państwa, które obecnie nie jest w pełnym tego słowa znaczeniu już liberalną demokracją i musi ulec rekonstrukcji. 

Trzecią możliwością jest odwołanie się do kraju. Ekstrema często podkreślają swoją bliskość wobec ludu, twierdzą, że są wsłuchane w głos ludzi, słyszą ich rozterki. Mainstream ma zaś być złożony z ludzi zimnych, zdystansowanych, elitarnych, zarozumiałych i obojętnych na los „małego człowieka”. Jak to wygląda w praktyce, także ujawnia polskie doświadczenie, gdzie rząd ekstremum w praktyce usunął instancję konsultacji społecznych ze ścieżki legislacyjnej, na spotkania partyjne wpuszczał wyłącznie lokalny aktyw z rodzinami, a z resztą społeczeństwa dialogował najchętniej przy pomocy pałki teleskopowej. Politycy mainstreamu muszą wręcz demonstracyjnie otworzyć się na słuchanie ludzi. Oto ostatecznie nadszedł w trzeciej „erze” demokracji czas szerokich konsultacji społecznych, paneli obywatelskich, grup fokusowych, internetowych referendów konsultacyjnych, otwartych drzwi do udziału w zespołach eksperckich dla wszystkich grup zainteresowanych daną problematyką. Przedstawiciele mainstreamu w samorządach mają tutaj do wykonania szczególnie wielką pracę. Trzeba nauczyć się słuchać i jak najczęściej się da, robić także to, czego życzy sobie opinia publiczna. Skoro, imitując ekstrema, mainstream i tak zboczył już na ścieżkę populizmu, to niech to przynajmniej jest populizm, który zapunktuje mocno na plus w odbiorze społecznym. 

Czwartą i najlepszą z dróg jest natomiast budowa nowej tożsamości politycznej wyborcy mainstreamu wokół postawy racjonalizmu. Czas pandemii był co prawda żyznym gruntem także pod liczne teorie spiskowe, ale jednak objawił się również jako moment, choćby chwilowej, restytucji autorytetu, wiedzy naukowej i ekspertyzy jako istotnego czynnika w debacie publicznej. Strach przez chorobą zwrócił wielu ponownie ku wiedzy i rozsądkowi. Trzeba nam dojść do tego, aby obywatele sami z siebie zinternalizowali w sobie niechęć do zajmowania bezrozumnego stanowiska w różnych sporach politycznych. Aby przestali popierać ewidentnych szarlatanów, kłamców i manipulatorów. Aby zgadzali się, że zanim podniesie się na coś wydatki, trzeba najpierw inne wydatki obciąć, znaleźć nowe źródło finansowania, zwiększyć efektywność gospodarki lub wskazać na możliwie mało ryzykowne metody spłaty tak powstałego długu. Aby nie stali na stanowisku, że każdy imigrant to terrorysta lub leń stroniący od pracy. Aby wszelka inność nie wzbudzała w nich paniki. Aby w zmianach kulturowych i pokoleniowych nie widzieli ataku na ich wiarę i rodzinę, a zjawisko nieustannie dokonujące się co dwie dekady od dobrych 200 lat. 

I w końcu, aby dostrzegli (a my razem z nimi), że nieustanna wrogość wyrażana w debacie politycznej ani nie wzmacnia wspólnoty, ani nie generuje lepszych perspektyw na przyszłość.

„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Ostatnie wybieranie? :)

Demokratyczna mitręga się skończyła. Przed wyborcami został zero-jedynkowy wybór dalszej drogi dla naszego kraju. Będzie to albo ostatni i decydujący krok w stronę autorytaryzmu, ku któremu zmierzamy powoli i stopniowo od 8 lat albo krok wstecz i początek, zapewne mozolnej i wcale nie zdanej na sukces, próby przedarcia się z powrotem do świata demokracji liberalnych w stylu zachodnim, poprzez gąszcz barier, pułapek i faktów dokonanych.

W wyborach parlamentarnych 2023 r. w Polsce wybór jest prosty. Kto przez te wszystkie lata polskiej III RP narzekał na zbyt dużą liczbę partii, list, programów czy ofert politycznych, ten może w końcu odetchnąć z ulgą. Demokratyczna mitręga się skończyła. Przed wyborcami został zero-jedynkowy wybór dalszej drogi dla naszego kraju. Będzie to albo ostatni i decydujący krok w stronę autorytaryzmu, ku któremu zmierzamy powoli i stopniowo od 8 lat albo krok wstecz i początek, zapewne mozolnej i wcale nie zdanej na sukces, próby przedarcia się z powrotem do świata demokracji liberalnych w stylu zachodnim, poprzez gąszcz barier, pułapek i faktów dokonanych.

To prawda, opozycja demokratyczna nie wystawiła jednej listy, więc po tej stronie barykady wyborca ma wybór. Jednak gra nie toczy się o układ sił w przyszłej koalicji demokratów, nie o to, czy jej program będzie bardziej w stylu KO, Lewicy czy Trzeciej Drogi. Gra toczy się o to, czy te trzy siły w ogóle uzyskają większość, bo jeśli będą rządzić, to na pewno w trójkę, kompromisowo. A główne zadania takiemu rządowi i tak napisał PiS, bo naprawienie szkód poczynionych w strukturze polskiej państwowości, przezwyciężenie społecznych skutków ingerencji rządu w sferę praw i wolności obywatelskich, odbudowa ledwie zipiącej gospodarki oraz naprawa relacji kraju z sojusznikami w Europie skupią większość mocy przerobowych następców na całe cztery lata, zwłaszcza że pierwsze dwa najpewniej będą w sensie legislacyjnym stracone za sprawą pisowskiego prezydenta i jego weta.

Wybór jest więc prosty, ale jaki i dlaczego? Przespacerujmy się po trzech punktach tego krótkiego poradnika dla liberalnego wyborcy. Zacznijmy od rzeczy najbardziej oczywistych, a skończmy na tych najbardziej kontrowersyjnych i trudnych.

1. W takim układzie na pewno zacząć należy od tego, dlaczego głosujemy, aby obalić rząd PiS. Nawet pozostawiając na uboczu wszystkie, niesamowicie liczne przypadki zwyczajnego ordynarnego złodziejstwa uprawianego na polskim państwie przez ludzi tej partii, nawet abstrahując od obłąkańczo bezmyślnej polityki zagranicznej, która zapędziła Polskę w pułapkę, nawet odkładając na moment ponure prognozy co do zamiarów PiS, wśród których mieści się budowa państwa nie tylko autorytarnego i mafijnego, ale i policyjnego i represyjnego wobec przeciwników i obywateli – bilans rządów PiS z liberalnego punktu widzenia jest całkowitą katastrofą. W skali od 1 do 10 zdecydowanie 1. Gorzej po prostu być nie mogło.

PiS jest partią antyliberalną dosłownie pod każdym względem. Podzielmy dla ułatwienia klasyczne postulaty liberalizmu na trzy zakresy problemowe: prawno-ustrojowy, społeczno-obyczajowy i gospodarczy. W zakresie prawa i ustroju mamy do czynienia z systematycznym demontażem państwa rządów prawa i zastępowaniem go przez rządy ludzi. Arbitralne rządy ludzi. To zaczyna się od tych wszystkich, tak wiele razy omówionych spraw nielegalnej obsady Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, wielu sądów powszechnych i Krajowej Rady Sądownictwa, lecz na samym dole prowadzi do rzeczywistości, w której prokuratura nigdy nie wszczyna żadnego postępowania w sprawie polityków partii rządzącej, a staje na baczność, gdy działań wobec opozycji domaga się pisowski minister. To widać wtedy, gdy prawicowe marsze i demonstracje są chronione i bezkarne, ale na uczestniczki Strajku Kobiet policja rusza z pałkami teleskopowymi i gazem pieprzowym. Nie sposób tego nie dostrzec, gdy zanika trójpodział władzy, a szef partii rządzącej ma w ręku zarówno większość ustawodawców, jak i całą rządową egzekutywę od premiera, przez służby specjalne, prokuraturę, aż po urzędników w najdrobniejszych agencjach czy fundacjach państwowych, jak i także kluczowych sędziów, prezes Sądu Najwyższego, szefostwo KRS, rzeczników dyscyplinarnych, a prezes Trybunału Konstytucyjnego nie tylko go słucha, ale i gotuje mu obiady. Wszelkie znaczenie prawne tracą także zapisy konstytucji o prawach i swobodach obywatelskich, bo trybunał każdy z nich zawsze interpretuje tak, jak życzy sobie partia władzy. W ten sposób powstaje państwo dokładnie odwrotne aniżeli postulowali Locke, Monteskiusz czy Acton.

Liberalizm społeczno-obyczajowy nie tylko zostaje odrzucony, ale czyni się to wręcz ze wstrętem oraz poczuciem moralnej wyższości. Jednostka, jako podmiot najważniejszych praw, swobód i nienaruszalnej godności jest niczym dla PiS. Dla partii władzy liczy się tylko zbiorowość, kolektyw, masowe ciało skonstruowane na bazie narodowego kryterium rozumianego w sposób etniczny, jako biologiczna wspólnota krwi. Pogarda dla jednostki jest widoczna aż nader dosadnie, gdy PiS lekką ręką poświęca życie kobiet umierających na porodówkach, zaszczutego przez TVP syna opozycyjnej posłanki, prezydenta Gdańska, uchodźców uwięzionych na polskiej granicy. Kto nie podziela zasadniczych zrębów aksjologicznych PiS, nie żyje wiarą, tradycją, rodzinnym konserwatyzmem, kto nie zachowuje się w sposób zestandaryzowany i uznany za jedyny właściwy dla Polaka „prawdziwego”, tego prawa nie mogą liczyć na żadną ochronę. PiS broni agresywnej kobiety, która szarpie drugą z pomocą kilku mężczyzn, a nie ich ofiary, bo ta ofiara miała tęczową torbę, a agresorzy byli narodowo-katolickimi aktywistami. W ujęciu tej władzy Kościół nigdy nikomu nie szkodzi, a jeśli ktoś twierdzi, że został przez duchownych skrzywdzony, niechybnie kłamie i zasługuje na karę. Kto należy do mniejszości seksualnych, zasługuje na wykluczenie, niższy status, pogardę i wyśmianie. Kto woła o sprawiedliwość dla żydowskich ofiar polskich szmalcowników, jest zdrajcą i winien utracić prawo głosu na forum publicznym. Każde wychodzenie poza szereg jest zwalczane. Kobiety są zaganiane do swoich „naturalnych ról”, pisanych im przez starszych panów z nadwagą i o owalnych twarzach. Następuje odwrót od „zepsutych wartości zgniłego Zachodu”. Wolność słowa zostaje uznana za zagrożenie, a w publicznych mediach nie ma żadnego miejsca na krytykę rządu czy neutralność prowadzących programy i dyskusje. W ten sposób powstaje dokładnie odwrotne państwo aniżeli postulowali Constant, Mill czy Isaiah Berlin.

W polityce gospodarczej PiS równocześnie wyrzuca na śmietnik dorobek liberalizmu klasycznego, jak i socjalnego. Jego polityka ekonomiczna stanowi wyłącznie funkcję interesów partyjnych. PiS nie rozdaje zasiłków z dobroci socjaldemokratycznego serca. Rozdaje je, bo kupuje głosy emerytów i rodzin wielodzietnych. Gdyby o dobroć serca chodziło, inaczej potraktowałby osoby niepełnosprawne, ich opiekunów czy nauczycieli. Nie zachęca ludzi do pracy, raczej odstrasza od robienia karier, czyniąc z małych i średnich przedsiębiorców zwierzynę łowną krucjaty na rzecz „fiskalnej konsolidacji” państwa. PiS nie zna żadnej dbałości o stan finansów państwa, ale ukrywa swoje zbrodnie na tym polu, wyprowadzając poza formalny budżet kolosalne kwoty długu i oszukuje ludzi, którzy ostatecznie długi te będą musieli spłacać. Prowadzi pozbawioną sensu politykę monetarną i generuje rekordową inflację, bo zadaniem prezesa NBP w jego państwie nie jest dbanie o złotówkę, tylko robienie dobrego wrażenia i rzucanie dowcipasami. Autentycznie daje radę równocześnie mieć wysoką inflację i zerowy wzrost PKB! W ten sposób powstaje dokładnie odwrotne państwo aniżeli postulowali Hayek, Aron czy Popper. Lecz także Keynes nie byłby zachwycony widząc, w jak fatalnym stanie zostawia PiS wszelkie usługi publiczne, jak źle jest w szkołach i szpitalach, jak kuleje transport zbiorowy, jak zła jest sytuacja mieszkaniowa. Te rządy łączą liberałów klasycznych i socjalnych w ich krytyce. Nadają się do natychmiastowej likwidacji.

Oczywiście, partie demokratycznej opozycji są zróżnicowane i mają w swoich szeregach także antyliberałów, przynajmniej jeżeli chodzi o drugi i trzeci zakres problemowy. Pewnym jednak jest, że w porównaniu z rządami PiS ich koalicja, mniej lub bardziej zbliży Polskę ku ideom wolności.

2. Odrzucenie rządów PiS jest jednak nie tylko oczywiste z przyczyn ideowych. Jest ono także krytycznie konieczne już teraz. Otóż może to być ostatnia realna szansa na pozbawienie tej partii władzy. W roku 2027 system partyjnej kontroli nad państwem będzie już tak szczelny i rozciągnięty, że wybory nie będą faktycznie wyborami. Podczas gdy pierwszy punkt był więc o kierunku głosowania, ten będzie o mobilizacji do udziału w nim.

Obecne wybory nie będą ani proporcjonalne, ani równe, ani tajne, ani zapewne powszechne. Już teraz wskutek zignorowania konieczności dokonania przesunięć mandatów pomiędzy okręgami są w Polsce miejsca, w których na jednego posła przypada dużo mniej wyborców niż gdzie indziej. Nie ma więc mowy o proporcjonalności czy równości wyborów. PiS odmówił dopasowania rozłożenia mandatów do zmian liczebności ludności w okręgach, ponieważ mógł tak stracić kilka mandatów. Obecnie więc wybory są „skrzywione” pod tę partię. Tajne październikowe wybory nie będą, gdyż równolegle z nimi odbywa się referendum, które opozycja bojkotuje. Jej wyborcy niepobierający kart referendalnych zostaną jako tacy oznaczeni na listach wyborców. Powszechne zaś nie będą, bo PiS stara się wyborcom mieszkającym za granicą utrudnić udział w nich lub nawet odmówić policzenia ich głosów w przypadku zwłoki w pracach komisji. Robi tak, bo i w tej grupie większość wyborców popiera opozycję.

To jednak tylko wstęp do problemów. Już w 2019 i 2020 r. wybory były w znacznej mierze nieuczciwe. Szef sztabu KO był inwigilowany Pegasusem, zaś finansowane z budżetu kilkoma miliardami złotych publiczne media zamieniły swoje rzekomo informacyjne serwisy w długie spoty wyborcze partii władzy. Dodatkowo widać było finansowe zaangażowanie spółek skarbu państwa w kampanię PiS, zwłaszcza poprzez skoordynowaną akcję wpłacania na jej rzecz maksymalnych możliwych sum przez licznych partyjnych nominatów na dobrze płatnych stanowiskach w ich zarządach lub radach nadzorczych.

W tym roku został wykonany dalszy krok. Poprzez wprowadzenie w środek kampanii wyborczej referendum i (czysto teoretycznie) oddzielnej kampanii referendalnej, która nie ma żadnych limitów czy kontroli wydatków, możliwym stało się faktyczne subsydiowanie kampanii PiS dowolnymi kwotami przez spółki skarbu państwa lub napompowane wcześniej przez PiS publicznymi pieniędzmi fundacje. Także z pieniędzy publicznych Orlen kupił dla PiS lokalne media, które, podobnie jak TVP, włączają się teraz w kampanię po stronie PiS. Tzw. dziennikarze mediów publicznych usiłują prowokować wyborców opozycji w trakcie jej spotkań, przeszkadzają politykom opozycji organizować prasowe briefingi, a policja zatrzymuje bezprawnie posłankę opozycji, podczas gdy prezesowi i naczelnym politykom PiS zapewnia obstawę, choć ich spotkania wyborcze nie są elementem pełnienia przez nich rządowych obowiązków.

Po wyborach – oczywiście tylko w przypadku porażki PiS – pojawi się pytanie o akceptację tego wyniku przez obsadzoną przez PiS Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych w Sądzie Najwyższym.

W ciągu kolejnych czterech lat PiS ma zamiar przede wszystkim dokonać całkowitej wymiany wszystkich sędziów sądów powszechnych na lojalistów, w dalszym ciągu osłabiać niekontrolowane przez siebie media prywatne, pompować środki finansowe do bliskich sobie instytucji oraz „głodzić” wszystkie pozostałe. Prawdopodobna jest także „korekta” granic okręgów wyborczych, aby dalej zmniejszyć siłę oddziaływania wyborców z największych miast na ogólnopolskie wybory. Zapewne prowadzona będzie także kampania zastraszania zwolenników opozycji, być może połączona z aresztowaniami polityków, dziennikarzy czy internetowych influencerów politycznych. Skutkiem może być doprowadzenie do sytuacji znanej już z Węgier, gdzie opozycja wobec Fideszu posiada tylko teoretyczne szanse na wygraną w wyborach.

Ta świadomość musi być powszechna u wyborców liberalnych. Oczywiście, czarny scenariusz się spełnić nie musi. Ostatnie lata pokazały pewną, niemałą, odporność polskiego społeczeństwa na autorytarne zapędy władzy. Także umiejętności i potencjał intelektualny tych, którzy chcieliby wcielić się w role dyktatorów, okazały się skromne. Jednak w przypadku trzeciej kolejnej kadencji u władzy (to będzie wtedy 12 lat) zmęczenie „materiału” i okrzepnięcie wpływów tej władzy we wszelkich obszarach stanie się na tyle przemożne, że ryzyko utraty przez kolejne wybory charakteru wyborów prawdziwie konkurencyjnych jest kolosalne. To trzeba sobie otwarcie powiedzieć i powtarzać, zwłaszcza tym, którzy wahają się i rozważają absencję wyborczą.

3. Wiemy więc już, że musimy odrzucić PiS i musimy zrobić to teraz, bo inaczej może być już za późno. Pozostaje pytanie, na którą z list demokratycznej opozycji zagłosować. Przede wszystkim warto przed pójściem do lokalu wyborczego przeanalizować najbardziej szczegółowe spośród dostępnych wyniki badań poparcia dla partii w naszym okręgu. W wielu przypadkach rozkład mandatów będzie dość klarowny, ale w niektórych okręgach losy tzw. ostatniego mandatu będą na ostrzu noża. Czasem rozgrywkę o ten mandat będzie toczyć PiS z KO, ale niekiedy szansę na wyrwanie partii władzy jednego posła będzie miała któraś z mniejszych list opozycji. To trzeba wiedzieć, bo głosując w tych wyborach – jak nigdy wcześniej – nie należy się kierować oceną programów czy własnymi sympatiami/antypatiami do polityków różnych partii demokratycznych, a tylko i wyłącznie chłodną matematyką nastawioną na jeden jedyny cel – maksymalną redukcję liczebności klubu PiS w kolejnej kadencji Sejmu.

Innym wątkiem do rozważenia jest wzięcie przez wyborców opozycji zaświadczeń o głosowaniu poza miejscem zamieszkania i udanie się do sąsiedniego okręgu, jeśli a) we własnym partie opozycji nie są obciążone ryzykiem utraty mandatu przy wyjeździe pewnej liczby ich wyborców do okręgu sąsiedniego, b) w okręgu sąsiednim badania wskazują na szanse pozbawienie PiS mandatu na rzecz którejś z list demokratycznych nawet przy dość nieznacznym zwiększeniu się tam liczby głosów padających na tą listę. Wskazówki na ten temat można znaleźć w Internecie (m.in. tutaj: https://wyborcza.pl/7,75398,30203011,pis-odbiera-wyborcom-opozycji-sile-glosu-jak-sie-nie-dac.html).

Ostatnia sprawa, którą chcę podnieść, budzi najwięcej kontrowersji i spotkała się z silną krytyką niektórych (silnie zadeklarowanych w swoich sympatiach po stronie tylko jednej z list opozycji) publicystów, np. Ernesta Skalskiego. O ile żadnej z dwóch mniejszych list opozycji – Lewicy i Trzeciej Drodze – nie przydarzy się na końcowych metrach kampanii jakaś spektakularna i zupełnie niespodziewana katastrofa, wskutek której ich poparcie zjechałoby nie tyle pod próg, co głęboko pod próg, lecz balansowałyby one (lub jedna z nich) krótko przed wyborami na granicy tego progu, to zadaniem odpowiedzialnych i świadomych wyborców liberalnych jest pomóc im ten próg pokonać i ewentualnie przerzucić na nie swoje głosy.

Opozycja demokratyczna może przejąć władzę tylko w koalicji trzyczłonowej. Nie ma dziś żadnych szans, aby większość uzyskała KO tylko z Lewicą lub tylko z Trzecią Drogą. Spadnięcie kogokolwiek z demokratów pod próg oznacza, że tylko (w najlepszym razie) połowa tak straconych mandatów zostanie przejęta przez KO. Reszta powędruje do PiS, jakieś pojedyncze także do Konfederacji. Będzie to więc decydujący cios w marzenia o zmianie i otwarcie drogi do rządów PiS, możliwe, że ze wsparciem Konfederacji lub jej narodowej części.

Każda z partii demokratycznych ma wyborcy liberalnemu coś do zaoferowania. KO jest najbardziej zdeterminowana do odbudowy konstytucyjnego państwa prawa i dysponuje do tego zadania najlepszym zapleczem eksperckim. Ale te zadania popierają w pełni obie partie mniejsze. Podobnie sprawa wygląda w zakresie polityki zagranicznej i europejskiej. Jeśli chodzi o indywidualne prawa jednostki, postulowane przez liberalizm obyczajowy, to najbardziej progresywny i obiecujący program oferuje Lewica, ale KO w ostatnich latach wykonała tutaj także potężny krok w dobrą stronę. Co do polityki gospodarczej, w KO nadal jest silne skrzydło opowiadające się za racjonalną rolą państwa w tych procesach oraz za sanacją finansów publicznych, a wsparcie dla wielu tych idei oferuje Trzecia Droga. Także Lewica opowiada się za redukcją marnotrawienia środków przez państwo i za lepszym finansowaniem usług publicznych, co wyznacza drogę do racjonalnego i dobrego kompromisu socjalliberalnego, który pogodzi liberałów z socjaldemokratami.

Nie przynosi więc wstydu oddać głos na którąkolwiek z trzech demokratycznych list! Ostatnie badania pokazują najczęściej, że Lewica i Trzecia Droga pokonają relatywnie komfortowo swoje progi, odpowiednio 5 i 8%. Wówczas wyborca liberalny ma wybór i może go dokonać zgodnie ze swoimi osobistymi preferencjami.

Gdyby jednak w ostatnim tygodniu wyborczym był widoczny trend zagrażający przetrwaniu którejś z mniejszych list, to powinniśmy się zorganizować. Jeśli jesteśmy małżeństwem, które planuje poprzeć KO, to niech jedno z nas użyczy głosu zagrożonej progiem liście demokratów. Jeśli rodziną z dorosłymi dziećmi, to niech co trzeci, co czwarty z was tego głosu użyczy. Jeszcze lepiej, jeśli jesteście paczką znajomych lub znacie kilka/kilkanaście innych małżeństw o opozycyjnych sympatiach – ustalcie wtedy wspólną strategię i zagłosujcie taktycznie, dzieląc się zadaniami jako wyborcy. Takie działania mogą podjąć także stowarzyszenia i ruchy zrzeszające aktywistów, jak KOD, Ogólnopolski Strajk Kobiet czy Obywatele RP, na jeszcze większą skalę.

Wszyscy demokraci muszą wejść do Sejmu, jeśli PiS ma stracić władzę. Trzymam za was, za siebie i za Polskę kciuki. Piętnastego października czeka nas sądny dzień. Wybory, które niechaj nie będą jednak naszymi ostatnimi wyborami.

Wyimki:

PiS z liberalnego punktu widzenia jest całkowitą katastrofą. W skali od 1 do 10 zdecydowanie 1. Gorzej po prostu być nie mogło.

– Jednostka, jako podmiot najważniejszych praw, swobód i nienaruszalnej godności jest niczym dla PiS. Dla partii władzy liczy się tylko zbiorowość, kolektyw, masowe ciało skonstruowane na bazie narodowego kryterium rozumianego w sposób etniczny, jako biologiczna wspólnota krwi.

– PiS nie rozdaje zasiłków z dobroci socjaldemokratycznego serca. Rozdaje je, bo kupuje głosy emerytów i rodzin wielodzietnych.

– Odrzucenie rządów PiS jest jednak nie tylko oczywiste z przyczyn ideowych. Jest ono także krytycznie konieczne już teraz.

– Z pieniędzy publicznych Orlen kupił dla PiS lokalne media, które, podobnie jak TVP, włączają się teraz w kampanię po stronie PiS.

– Wiemy więc już, że musimy odrzucić PiS i musimy zrobić to teraz, bo inaczej może być już za późno. Pozostaje pytanie, na którą z list demokratycznej opozycji zagłosować.

Nowa polityka, czy ruch w inną stronę – z Hanną Gill-Piątek rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Kiedy odchodziłaś z Ruchu Polska 2050 w swoim oświadczeniu napisałaś: „To nie jest moja droga”. Z jednej strony zdecydowałaś się na niezależność. Niezależność, która w polskim Sejmie, w polskiej polityce, nie jest łatwa. Jednocześnie w tle swojego oświadczenia piszesz o wartościach. To wyznacza mi dwie drogi, o które chcę cię zapytać.   

Hanna Gill-Piątek: Na swojej ulotce wyborczej – bo bardzo lubię sięgać do tego, co obiecałam swoim wyborcom i staram się to kontynuować – miałam pięć punktów. Pierwszy z nich brzmiał: „Prawo kobiet do pełni praw”. Prawa kobiet to oczywiście wartości raczej nie z agendy konserwatywnej, a Polska 2050, którą budowałam przez dwa i pół roku, nagle zaczęła skręcać w prawo, przytulając się do PSL-u i łącząc się w blok ludowo-konserwatywny. Dopóki byliśmy partią otwartą i budowaliśmy szerokie centrum, dobrze się tam czułam. Miałam wrażenie, że kiedy przechodziłam do Polski 2050, większość potencjalnych wyborców, to byli wyborcy progresywni. Tak też głosowało nasze koło, które powstało w Sejmie. W czerwcu zeszłego roku sześciu na ośmiu z naszych posłów chciało prac nad projektem liberalizacji prawa aborcyjnego. Pamiętam, jak w tym głosowaniu zachował się PSL. Ani jednego głosu broniącego ustawy. To jest chyba najmocniejszy przykład tego, że nowa agenda Polski 2050 jest dla mnie nie do pogodzenia z moim sumieniem. Nie można mówić, że się buduje szerokie centrum, a jednocześnie przyklejać się do osób, które mają agendę skrajnie konserwatywną. Również dla kolegów z PSL-u byłam, zdaje się, obciążeniem. Mam wrażenie, że oni odetchnęli z ulgą. „Baba z wozu, koniom lżej” – powiedział poseł Sawicki. Jestem mu wdzięczna za szczerość, nie gniewam się na niego absolutnie. Teraz już mają lekko i widać, jak „z kopyta kulig rwie” – cytując Skaldów.

Hanna Gill-Piątek

Druga rzecz to nowa polityka. W tej chwili, po mariażu Polski 2050 z PSL-em, po stronie opozycji demokratycznej nie ma już żadnego ugrupowania, które by tą nową politykę reprezentowało. Uważałam, że moją rolą, przynajmniej przez te pierwsze 15 lat, od kiedy pojawiłam się w życiu publicznym, jest wzmacnianie nowych osób, które chcą coś zmienić. Ta dobrowolna pańszczyzna oczywiście kiedyś się skończy, ale dotąd idąc po stronie Zielonych, Wiosny (bo nigdy nie złożyłam deklaracji do partii powstającej na bazie SLD) czy PL 2050, pracowałam tylko po stronie nowej polityki. Mam jednak poważne wątpliwości, czy po ufundowaniu bloku ludowo-konserwatywnego z PSL wyborcy szukający nowej oferty się w tym odnajdą. Niby nowa polityka, ale już im. Wincentego Witosa. Kiedy ugrupowanie, które ma ponad stuletnią tradycję, dziesiątki tysięcy działaczy w terenie i jest, delikatnie mówiąc, synonimem doświadczenia w polityce, żeby nie powiedzieć ostrzej, skleja się z nową polityką, to zostaje sama stara. Oczywiście nie mam nic przeciwko starej polityce, tylko uważam, że ona potrzebuje dopływu świeżej krwi, wzmacniania przez osoby, które nie wychowały się w partyjnych młodzieżówkach, tylko miały jeszcze inną drogę życiową.

Mają inną drogę życiową, inny punkt wejścia do polityki, przez to też są zupełnie inaczej otwarte i nie są od początku wtłoczone w takie polityczne koła. I dlatego chcę cię zapytać przede wszystkim o tą nową politykę. To jej budowanie Ruch Polska 2050 zapowiadał od początku. Nową politykę, czyli… co? Czy chodziło tylko o to aby zapraszać do tej polityki nowych ludzi czy raczej o to, by w tej polityce tworzyć nową jakość?

To i to. Obie rzeczy były zamiarem zarówno tego, jak i poprzednich nowych projektów. Widziałam szczerą chęć zmiany w Wiośnie Roberta Biedronia, skąd do Sejmu weszło sporo fajnych nowych osób, myślę że z korzyścią dla polityki. To są osoby aktywne, robiące dobrą robotę, nawet z tylnych ław sejmowych. Weszły do polityki trochę tylnymi drzwiami i bardzo dobrze się sprawdzają. W Polsce 2050 też chodziło o nowych ludzi, ale także o nowe wartości. Chcę powiedzieć o pewnym niuansie, bo pierwszy raz miałam pełne doświadczenie spojrzenia, jak się w Polsce buduje partię polityczną. Do Szymona w czasie kampanii prezydenckiej przyszło bardzo dużo świetnych ludzi. Oni byli jednym z powodów, dla których znalazłam się w tym projekcie. Takich autentycznych społeczników, liderek, liderów lokalnych albo ludzi, którzy po prostu chcieli pomóc. Z nich się lepiło się najpierw stowarzyszenie, później partia. Niektórzy podjęli decyzję, że zostają przy działalności społecznej, inni – choć z początku nieufnie – zaczęli nabierać odwagi, aby czynnie wejść do polityki. Ale im lepsze były sondaże, tym więcej na ten pokład próbowało załapać się pasażerów na gapę. Szybko stało się dla mnie jasne, że pod widoczną dużą polityką jest coś w rodzaju limbo, czyściec pełen nie-do-polityków, czyli wszystkich, którzy albo wypadli z salonów i sejmowych korytarzy, albo tak bardzo chcieli na nie wejść, że byli gotowi na wszystko. Tam pływa mnóstwo drobnych cwaniaczków z odłożoną zawczasu kasą, bo wiedzą, że nowe projekty polityczne bez subwencji rozpaczliwie potrzebują funduszy. Za nie próbują kupować sobie miejsca na listach. Poseł Mejza jest dobrym przykładem tego, co się w tej warstwie czai. Zresztą zanim dał się poznać szerzej, kiedyś mieliśmy zewnętrzną rekomendację, że taki interesujący jest ten pan Mejza, młody, zdolny, no petarda. Na szczęście była też lawina głosów: „Uważajcie na niego” i to ze wszystkich ugrupowań, jakie znam w lubuskim. W Polsce 2050 staraliśmy się wytworzyć wielopoziomowe sitko, żeby odsiać takie przypadki. To się nie zawsze w pełni udawało. Czasem pod wpływem konfliktów w regionach osoby, które miały czyste serce i przychodziły z nieznajomością realiów polityki, zostawały przez tych bardziej doświadczonych zrzucone z pokładu albo wygryzione na zakręcie. Cechą immanentną polityki jest niestety to, że wyciąga z ludzi i promuje najgorsze cechy osobowości. Jak nie upilnujesz, to błyskawicznie wyrosną ci w partii, jak baobaby w Małym Księciu, wszystkie cechy starej polityki: spółdzielnie, wycinki, wiszenie u ucha prezesa. Kilka razy byłam zaskoczona, jak można być zajętym mozolnym palisadowaniem swoich pozycji i pisaniem donosów na aktywniejszych kolegów. Na szczęście to były dość rzadkie przypadki. Głębokie doświadczenie, z jakim wyszłam z ostatnich lat to to, że nie zawsze ta „nowa polityka” jest bezinteresowną zmianą budowaną przez ludzi o gołębich intencjach, którzy przychodzą z rękami pełnymi dobroczynności. To też oczywiście jest bardzo ładna opowieść, ale generalnie raczej na potrzeby PR-u.

Wcześniej czy później okazuje się, że trzeba być albo lisem albo lwem. I odzywa nam się stary dobry Machiavelli. Ale kiedy mówisz o ludziach o czystym sercu, którzy przychodzą do polityki, to jest w jakimś sensie marzenie nie do spełnienia. Ja bym sobie bardzo życzyła obecności w polityce z jednej strony ekspertów, a z drugiej właśnie takich ludzi, którzy jeszcze widzą w niej wartość, ale też dostrzegają wartość w innych ludziach, znajdują pewnego rodzaju kodeksy. Możemy też myśleć o tych, co przychodzą polityki ze względu na wartości – chociażby tej najbardziej utylitarne, gdzie zaczyna się od przysłowiowego łatania dziury w drodze, ale dalej idzie dbałość o swój region, o interesy swoich wyborców etc. I dalej, o interesy swojego kraju. A tych jest niemało, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę konieczność przezwyciężenia kryzysu demokracji. I wtedy myślimy wielopoziomowo o wartościach, postrzeganych tak, jak robi to chociażby ethics of government. I wtedy mamy ludzi, którzy garną się do polityki nie tylko z powodów czysto oportunistycznych, ale żeby rzeczywiście coś zmienić. Może nie tyle uratować, ale przepchnąć tą maszynę na trochę inne tory niż te, którymi dzisiaj jedziemy.

Jeżeli pytasz o moje wartości, to najważniejszą zawsze była empatia. Chciałabym, żeby system, jakim jest państwo, skutecznie minimalizował cierpienie. To wbrew pozorom nie jest postulat dotyczący jakichś wykluczonych mniejszości. Bo choćby kobiet mamy połowę w społeczeństwie, seniorów prawie 1/3, dodaj do tego chorych bez szans na specjalistę, rodziny osób niesamodzielnych, samozatrudnionych na wiecznym samo-wyzysku, młodzież z epidemią depresji i samobójstw. Ta perspektywa ma swoje utylitarystyczne konsekwencje, żeby nie bujać w chmurach czekając na stan idealny, tylko działać tam, gdzie się da. O tym jest polityka, podczas gdy aktywizm jest o tym, że stoisz na ulicy i krzyczysz: „Nie chcemy tego, co się dzieje źle, nie chcemy tego zupełnie”. W polityce pracujesz kompromisem i po kawałku. Żmudnie, mozolnie, siedząc ósmą godzinę w nocy i składając poprawkę o tym, żeby nie licytować mieszkań z lokatorami w pandemii. Myślisz sobie: „Nie przejdzie”, a nagle staje się cud i poseł Cymański mówi: „To jest bardzo dobra lewicowa poprawka, namawiam kolegów, żeby ją poparli”. Zmianę starasz się robić małymi krokami dobrze wiedząc, że cały projekt jest nie do wprowadzenia od razu. Nie zrobisz wielkiej rewolucji, bo tak jest skonstruowany ten system. To jest właśnie ta trudność, którą mają aktywiści i społecznicy stający się politykami. Ja miałam ją również, że nie wszystko od razu, tylko to trzeba powoli, powoli, powoli. Podobało mi się to co Tusk, zapytany o prawa zwierząt, mówił w Siedlcach. To był moment, kiedy trochę odsłonił kulisy polityki i powiedział, że on jest jak najbardziej za tym, żeby polepszać dobrostan zwierząt i absolutnie tępić takie przypadki jak wleczenie psa za samochodem, ale jeżeli będziemy mówić o skrajnościach jak zakaz wędkowania, to będziemy mieć wszystkich przeciwko sobie i nic nie zmienimy. To był kawałek jego wystąpienia, który pokazywał młodym ludziom o empatycznych wartościach, często aktywistom pro-zwierzęcym, że zmianę trzeba wprowadzać w uporządkowany sposób, w miarę tego jak społeczeństwo to akceptuje i poszerzać pole tej akceptacji. Albo umiesz się z komunikatem wstrzelić w tzw. okno Overtona, albo wypadasz poza nie i jesteś w kosmosie; jesteś uznawany za kompletnego bajarza albo innego Janusza Kowalskiego. Wracając do empatii, to faktycznie tam jest mój core. Wolę też mieć kręgosłup, a nie gorset i stąd bliżej mi do postaw lewicowych niż konserwatywnych. Lewicowych w rozumieniu tradycji Modzelewskiego, Kuronia, „Krytyki Politycznej”; tych wspaniałych kobiet, które były wokół Zielonych – Kingi Dunin, Agnieszki Grzybek, Beaty Nowak, które wzmacniały we mnie postanowienie, żeby do polityki iść. Koniec końców namówił mnie Józek Pinior, ale to już na inną opowieść.

We wspomnianym już oświadczeniu napisałaś też, że będziesz głosować zgodnie z tym co obiecałaś swoim wyborcom i zgodnie ze swoim sumieniem. Dla mnie to był taki ważny moment pewnej odpowiedzialności za dane słowo. Ta musi się w końcu w naszej polityce wydarzać. I wtedy przychodzi mi do głowy ten skręt w prawo, na który chyba Polska 2050 się ze swoimi sympatykami nie umawiała. Umawiała się na progresywność, na pewne otwarcie, widoczne choćby w postawach osób, które związały się z tym ruchem. Mamy tam choćby działaczy ruchów LGBT+ i trudno mi wierzyć, że oni umawiali się na konserwatyzm. A tutaj, kiedy skręcamy w stronę PSL-u, zaczyna się budowa zupełnie innego bloku, to jest już dużo więcej niż migające pomarańczowe światło.

Julian Tuwim pisał, że „Konserwatysta to działacz państwowy, zakochany w istniejących nieporządkach; przeciwieństwo liberała, który te nieporządki zamienić chce na inne”. W Polsce 2050, do jakiej wstępowałam, nie było tego typu konserwy. Zresztą konserwatyzm w Polsce często mylony jest ze zwykłym kołtuństwem. Często byliśmy pytani: „Co wy jesteście? Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra”. Budując Polskę 2050 myśleliśmy o tym, że będziemy szli szeroko. Ja będę na lewej flance, gdzie byli i tacy, których wcześniej spotkałam w Wiośnie, ale miejsce było i dla tych o konstytucji bardziej konserwatywnej jeżeli chodzi o sferę światopoglądową. Ale wszyscy – tak jak mówisz –  byliśmy progresywni, jeżeli chodzi o agendę społeczną, gospodarczą czy prawa zwierząt. Szymon napisał przecież „Boskie zwierzęta”, książkę bardzo postępową, miejscami wręcz radykalną. Tam nawiasem mówiąc chyba niewiele tez idzie w zgodzie z poglądami PSL. Jeśli chodzi o gospodarkę, nasz program był, najkrócej charakteryzując, skandynawski. Był nawet publikowany jako graficzne nawiązanie do instrukcji IKEA. Gdybym tą Polskę 2050 miała włożyć do jakiejś szufladki, to określiłabym ją chrześcijańsko inspirowaną socjaldemokracją, sytuującą się gdzieś okolicach magazynu „Kontakt”. Było u nas dużo osób wierzących, ale bardzo progresywnie myślących o gospodarce, klimacie, energetyce, środowisku, edukacji czy ochronie zdrowia. Wraz ze sklejeniem się z PSL dla mnie ta otwartość się definitywnie skończyła i wiem, że wiele osób rozważa, czy mieszczą się w tak prawicowym projekcie. Słyszę, jak koledzy w mediach opowiadają, że budują „radykalne centrum”, co brzmi trochę jak „ciepłe lody” – kto żył w PRL, pamięta: ani ciepłe, ani lody, tylko trochę sztucznej pianki w wafelku. Po prostu oksymoron.

Paskudny oksymoron. Ten skręt w prawo jednocześnie blokuje nam możliwość budowania bardzo szerokiego bloku wyborczego. W wielu wywiadach wspominasz o konieczności budowy jednego, bezpiecznego bloku wyborczego, czy wręcz o „unii technicznej”, która pozwoliłaby nam, jako ludziom myślącym opozycyjnie wygrać z Kaczyńskim. Nawet jeśli mówimy tu o jednej albo dwóch listach – w zależności jaką decyzję podejmie w pewnym momencie lewica – to jednak ten jeden blok, de facto centrowy dałby nam nie tylko większą szansę na wygraną, ale też powiększyłby skalę potencjalnego zwycięstwa. Tymczasem zaczynamy mieć problem.

Oszczędźmy powtarzania argumentów, które od miesięcy brzmią w mediach, ale taki blok jest naprawdę marzeniem wielu ludzi. Dla moich rozmówców w pociągu, w sklepie, u lekarza nie jest zrozumiałe, dlaczego „oni” się nie umieją dogadać, mowa oczywiście o liderach ugrupowań politycznych. Rozumowanie jest proste: skoro nie potrafią usiąść do stołu i dogadać się na jedną listę, to co będzie po wyborach. Tu się pojawia lęk i demobilizacja. Jako politycy wiemy, że Kaczyński jest szulerem i będzie próbować władzę wyrwać nawet pomimo przegranej. Damy mu na to szansę jako zbyt rozdrobniona opozycja, technicznie taka możliwość jest bardzo realna. Ale przede wszystkim brak tego jednego bloku czy też jednej listy odbiera ludziom nadzieję. To jest ogromny grzech opozycji wobec wszystkich wyborców demokratycznych. Mam wrażenie, że my trochę nie doszacowujemy tego, że to zamknie ludzi w domach, tak jak przy wyborach, które były pomiędzy Andrzejem Dudą a Bronisławem Komorowskim. Komorowski nie był kandydatem nadziei, trudno było na niego głosować osobom o światopoglądzie jakkolwiek postępowym. Nawet nie mówię o tych nieszczęsnych polowaniach. Natomiast on w żaden sposób nie symbolizował jakiejś rozwojowej, progresywnej wizji, w związku z tym bardzo dużo wyborców zostało w domu, wybierając przysłowiową „sarnę z krzesłem na głowie”.

Podoba mi się to, co mówisz o kandydacie nadziei czy liście nadziei. We mnie jest duża obawa, że ludzie poczują się zawiedzeni tym rozdrobnieniem. Tak bardzo chcielibyśmy, jako progresywna część tego społeczeństwa, porozumienia ponad podziałami, powiedzenia sobie: „Dobra, bardzo wiele nas dzieli, ale najistotniejszy w tym momencie jest powrót do demokracji”. To również moment, kiedy musimy dobrze rozpoznać, które bezpieczniki tego systemu zostały przez PiS wykręcone. Trzeba mieć plan naprawczy, a nie tylko hasło z gatunku: „Trzeba wygrać z Kaczyńskim”. I warto tu brać pod uwagę tych bardziej progresywnych wyborców prawicy, bo i ta nie jest w Polsce wyłącznie „pisowska”. Również tam też jest dużo wątpliwości, łącznie z wątpliwościami dotyczącymi dzisiejszej polityki PiS-u. Ale ja się obawiam, że nie widząc nadziei również i tego rodzaju wyborcy zostaną w domu.

Pole polityczne w Polsce dzieli się według bardziej i mniej widocznych linii demarkacyjnych. Ta delimitacja przebiega tradycyjnie w znanych torach: prawo-lewo, PiS-Platforma, socjalny-liberalny i tak dalej, ale jest też kilka mniej oczywistych, nowych zjawisk. Po obu stronach tych barykad są dziś moim zdaniem wyborcy, którzy uważają, że ludzie sobie sami poradzą, trzeba im tylko to uczciwie umożliwić. Rolę państwa postrzegają nie tylko w zapewnieniu równości szans, jak w oświeconych modelach liberalnych, ale do pewnego stopnia również rezultatów, bo widzą sens w istnieniu 500+. Z drugiej strony kwestionują wydatki w ich pojęciu nadmiarowe, bo racjonalnie rozumieją, że wszyscy mają przez to inflację. Nawet od osób, które są beneficjentami trzynastych, czternastych emerytur – takich jak moja mama – słyszę, że może ten wyścig na prezenty, przysłowiowe „zrzucanie pieniędzy z helikoptera” jak w przypadku dodatku węglowego, który poszedł bez żadnej kontroli, to może nie jest dobry pomysł, bo płacimy coraz drożej za wszystko w sklepach. A już szczególnie wkurzają je pomysły typu kredyt hipoteczny z dopłatą państwa, bo wiedzą, że ich dzieci nie mają zdolności kredytowej, więc cały benefit zgarną tu bogaci, a mieszkania jeszcze zdrożeją. Ten racjonalny dzwonek wyborcy słyszą coraz głośniej, pokazują to badania. My jako opozycja naprawdę bardzo mało odnosimy się do tej potrzeby, która mieści się prometejskim micie, że trzeba wyrwać bogom ogień i dać go ludziom. Czyli pomóc im odzyskać sprawczość, dzięki której oni sami potrafią urządzić społeczeństwo. To, co Prawo i Sprawiedliwość robi teraz na potęgę, to pozbawianie nas sprawczości, ubezwłasnowolnienie nas. Jest centralny piec, w którym pali Jarosław Kaczyński, jak jesteś swój, to się ogrzejesz. Ale sam zapałek nie dostaniesz, bo byś robił konkurencję. Zobacz, z Rzeczpospolitej, w której teoretycznie każdy może decydować o tym, jak wygląda jego życie, jak wygląda państwo, jaki mam w nim udział, oni zrobili Polską Republikę Jałmużniczą. Czyli państwo za 3 tysiące do ręki na węgiel, którego możesz nie kupić i nikt tego nie sprawdzi; państwo złotego czeku, który się zawozi gminie, która jest „twoja”; państwo, w którym otrzymasz wille czy cokolwiek, jeżeli jesteś w stowarzyszeniu, które jest przychylne władzy. I tak dalej. Ludzie to widzą i złości ich nie tylko samo niegospodarne rozdawanie pieniędzy – i to że po części w efekcie tego jest inflacja – ale również to, że im się odbiera sprawczość i możliwość budowania. Na tym bardzo korzysta Konfederacja i tego wątku nie wykorzystuje opozycja demokratyczna.

Chyba nawet bardziej potrzebujemy tej sprawczości, mocniej dostrzegamy tą potrzebę sprawczości teraz. Pamiętam czasy kolejnych protestów, czy to Strajku Kobiet, czy to strajków związanych z praworządnością. Mieliśmy masę ludzi, którzy wychodzili na ulice, ale ja mam wrażenie, że czegoś tam zabrakło. Takiego momentu przełomowego, że ludzie zaczęli dostrzegać potrzebę własnej sprawczości, zaczęli dostrzegać to, że my coś możemy robić razem i powinniśmy robić razem, ale przede wszystkim musimy mieć tę możliwość. Tymczasem wielu wciąż ma na rękach takie… miękkie więzy, niby nieszkodliwe, dla niektórych wygodne, ale jednak zaczynamy dostrzegać, że to są więzy. Ograniczenia. To jest taki moment, kiedy się – mam wrażenie– budzi potrzeba społeczeństwa obywatelskiego zupełnie na nowo.

To jest rzeczywiście ucieczka od wolności z racji zapewnienia różnego rodzaju wygód, ale też to jest nowa utrata wolności związana z tym, że cały obszar sfery cyfrowej i mediów bardzo dokładnie potrafi nam zasymulować życie i dostarczyć wrażenia sprawczości, podczas gdy my sami jesteśmy tak naprawdę ubezwłasnowolnieni i nam z tym dobrze.

I w pewnym momencie widzimy, że prawdziwe życie jest zupełnie gdzie indziej. 

Tak. Ja tutaj nie zachęcam nikogo żeby próbował się upodmiotowić przez zaprzeczenie całkowite państwu czy systemowi, bo to jest raczej Konfederacja.

Ale… zdecydowanie nie chcemy iść tą drogą.

Dokładnie. Nie można fatalnych decyzji władzy zwalczać negacją instytucji państwa. Z tej półki jest postulat dobrowolnego ZUS-u autorstwa PSL-u, który nagle przejęła Polska 2050, co mnie bardzo zaskoczyło, bo ta formacja była zawsze propaństwowa. No to może jeszcze PIT dobrowolny i po prostu ostatni gasi światło. Uważam że takie pomysły to rewers populizmu uprawianego przez PiS. Tak nie można.

Bo to są postulaty zdecydowanie anty- a nie propaństwowe. Mówiłaś o tej – jakże elokwentnej – reakcji posła Sawickiego. Przeglądałam Twittera i widziałam reakcje na twoje odejście różnych kolegów z różnych partii. Andrzej Rozenek napisał nawet, że z jakimkolwiek środowiskiem się zwiążesz, będziesz dla niego wzmocnieniem. Podobnie pozytywne były reakcje Małgorzaty Tracz, Katarzyny Kotuli, Macieja Gduli, gdzieś padło nawet: „Brawo za kręgosłup moralny”, oraz: „Czas na twój ruch” – na to ostatnie można nawet się uśmiechnąć i puścić do polityki oko. Były i przygany. W tym wszystkim zastanawiam się, czy ten twój ruch, twoja niezależność to jest mocniejsze przesunięcie się w stronę czegoś, co jest dla mnie pro-państwowe, ale też pro-obywatelskie, pro-społecznościowe. Mam tu na myśli Parlamentarny Zespół ds. Miast i rozwijanie tego myślenia właśnie na tym poziomie, szukanie życia społecznego i politycznego właśnie tam, wśród ludzi, poprzez tworzenie więzi na bardzo różnych poziomach.

Tak, tak, to jest dokładnie to, o czym mówisz. Parlamentarny Zespół ds. Miast założyłam w rezultacie tej moją długiej historii aktywności w ruchach miejskich, samorządach, pomaganiu samorządom i małym miastom w Polsce. Nie tylko metropoliom, również takim jak Stalowa Wola, Słupsk, Leszno, Żyrardów, Starachowice – z tymi wszystkimi miastami pracowałam i dobrze to wspominam. Miasta nie są w polskiej polityce upodmiotowione. Mamy Ministerstwo Rozwoju Wsi, mamy takie od polityki regionalnej, ale ministerstwo miast jako takie nie istnieje. Miasta to najwyższa z form organizacji społeczności ludzkiej i z tego powodu zmiany cywilizacyjne czy klimatyczne bardzo ich dotyczą. Zespół to płaszczyzna spotkań ekspertów, aktywistów, polityków. Jest ponadpartyjny. Wiceprzewodniczącymi są Krystyna Sibińska, która dwie kadencje temu prowadziła podkomisję rozwoju miast i rewitalizacji, Franek Starczewski i Beata Maciejewska. Pomimo ogromnej pracy jaką wkładałam w Polskę 2050 starałam się, żeby zespół ds. miast spotykał się dość regularnie i rozmawiał o ważnych tematach: mieszkalnictwie, smogu, reformie planowania. I to chciałabym kontynuować. Dostałam też, jeżeli pytasz o reakcje, kilka pytań, czy będę zakładać własną partię. Nie uważam, żeby brakowało partii po stronie demokratycznej opozycji, uważam że brakuje zaufania między tymi partiami. Jeżeli gdzieś mogę się przydać, nawet na małym kawałku w budowie tego zaufania, to zawsze pomogę.

Myślę, że to jest piękna puenta naszej rozmowy. Zaufanie jest tym, czego brakuje nam nie tylko w polityce, ale także w relacjach między ludźmi. Bardzo nie lubię tego określenia wojna polsko-polska, natomiast żeby przezwyciężyć tą nieufność musimy wracać do momentu, gdy najpierw zobaczymy człowieka jako człowieka właśnie. Jako drugiego. Zanim go oprawimy w te wszystkie przypadłości, zbudujemy do niego pierwszą otwartość i będziemy w stanie zamienić ze sobą pierwsze zdanie, nie patrząc na niego jak na wroga. To już będzie gigantyczny pierwszy krok.

Chciałabym, żebyśmy na opozycji nie kręcili się ciągle jak zaklęci tym cytatem z „Wielkiego Szu”: „Ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś, wygrał lepszy”. Budowa zaufania związana jest z ryzykiem. Robię krok wstecz ze świadomością, że mogę na tym trochę źle wyjść, ale ty też zrobisz i przynajmniej spróbujemy. Myślę, że całkiem dobrze szło aż do momentu tej awantury o Sąd Najwyższy. Stąd był taki zawód, kiedy okazało się, że głosowaliśmy inaczej. Cały czas wierzę, że to zaufanie uda się odbudować, ale czasu jest coraz mniej.

Mam nadzieję, że tego się będziemy trzymać, żebyśmy mogli, mając do siebie to zaufanie, umówić się w jakimś sensie na tą nową Polskę.

Lektury Liberała 2022 :)

Rok 2022 był dla nas wszystkich dotkliwy: wojna w Ukrainie i bezpardonowe łamanie prawa międzynarodowego i praw człowieka przez rosyjski reżim, postpandemiczna drożyzna i szalejąca inflacja, trwale złe relacje polskiego rządu z Unią Europejską i będący tego efektem brak środków z Krajowego Planu Odbudowy dla Polski, postępująca ruina polskiej edukacji dokonywana rękoma ekipy nacjonalistycznej prawicy… Tak, wszystko to zapewne odbije się w książkowej rzeczywistości dopiero w roku 2023, jednakże już rok 2022 bogaty był w literaturę, której lektura może być – przynajmniej w pewnym stopniu – jakąś odpowiedzią na wspomniane problemy Polski, Europy i świata.

W tym roku – podobnie zresztą jak w zestawieniach z lat ubiegłych – prezentuję Państwu katalog dziesięciu naprawdę różnych książek, jednak każda z nich odsłania przed nami inny aspekt refleksji nad współczesnym światem. Ponieważ pozostajemy w sferze „lektur liberała”, to z oczywistych względów wątkiem dominującym jest problem wolności. Z konieczności zaś musiał on zostać sprzężony z takimi zagadnieniami, jak: kryzys liberalnej demokracji, populizm, filozofia pragmatyzmu, kapitalizm i problemy wolnego rynku, rządy prawa czy feminizm. Paradoksalnie tematyka zaprezentowanego cyklu idzie w parze z głównymi osiami debat publicystycznych i politycznych w Polsce w 2022 r.

Do ubiegłorocznego cyklu dziesięciu najciekawszych – moim zdaniem – „lektur liberała” dołączyłem jeszcze jedną pozycję anglojęzyczną i jedną antylekturę. Pozycji anglojęzycznej nie wliczyłem do głównej dziesiątki nie ze względu na wątpliwości co do jej wartości, ale ze względu na to, że oczekiwać będę z niecierpliwością polskojęzycznego jej wydania, a wówczas – jestem tego całkowicie pewien! – książka ta będzie na szczycie listy „lektur liberała” w roku wydania jej polskojęzycznej edycji. Musiałem katalog uzupełnić również o antylekturę! Tak, musiałem, bo była to jednak książka, która w 2022 r. wywołała największe i najbardziej burzliwe dyskusje w Polsce. Przyznajmy zaś; rzadko w Polsce tak zacięcie i zażarcie kłócimy się o książki.

Zapraszam więc do mojego cyklu Lektur Liberała 2022! Wierzę, że każdy „miłujący wolność” znajdzie w nim coś dla siebie. Jestem też przekonany, że każda z tych książek nie tylko otwiera nas na kontakt z odmiennym doświadczeniem wolności, ale sprawia, że i my – liberałowie czy też po prostu „ludzie miłujący wolność” – otworzymy się na refleksję niekoniecznie zgodną z tym, co można by nazwać liberalną prawomyślnością. Wreszcie lektury te pokazują nam nie tylko szarą i frustrującą rzeczywistość populistycznych raczkujących dyktatur, ale przede wszystkim przynoszą nam nadzieję.

 

Numer 1.

Adam Gopnik, Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem, Fundacja Liberté!, Łódź 2022

Ten niesamowicie wciągający manifest Nowego Liberalizmu w największym stopniu przynosi nam nadzieję, że osiągnięcia liberalnej demokracji nie zostały jeszcze zupełnie zaprzepaszczone i że spisywanie liberalnej demokracji na straty jest daleko idącą przesadą. Gopnik jednakże – nie należy mieć złudzeń – pokazuje nam słabości projektu liberalnego, stąd ten lekkim pesymizmem skażony podtytuł zapowiadający „rozprawę z liberalizmem”. Konkluzja jednak każdego liberała powinna napełnić szczątkową przynajmniej radością – autor bowiem broni liberalnych wartości, pokazuje ich ponadczasowość i uniwersalizm, werbalizuje przeświadczenie o konieczności postępowego podejścia do wszystkich liberalnych idei i konceptów, choćby początkowo wydawało się nam, że od niniejszego liberalizmu się oddalamy. Liberalizm nie jest i nie może być niczym tożsamy z zamkniętymi interpretacjami i totalnie wiążącymi wykładniami.

 

Numer 2.

Marcin Popkiewicz, Zrozumieć transformację energetyczną. Od depresji do wizji albo jak wykopywać się z dziury, w której jesteśmy, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2022

Z biegiem lat coraz bardziej chyba upewniamy się, jak bardzo liberalizm musi stawać się „zielonym liberalizmem”! Bioróżnorodność, ekologia, zrównoważony rozwój, czy prawa zwierząt, czyli po prostu „zielona polityka”, muszą zostać wchłonięte i zestawione z katalogiem tradycyjnych wartości liberalnych. Dlaczego? Dlatego, że jeśli tego nie zrobimy, to nasza wolność staje się iluzją – stanie się iluzją, bo zrujnujemy nasz świat, udusimy się w oparach smogu i zatrujemy tym, co nazywamy jeszcze jedzeniem. Właśnie dlatego tak ważna jest książka Popkiewicza. Dzięki niej możemy wreszcie zrozumieć tę tytułową „transformację energetyczną”, jak również przyczyny oraz skutki nadciągającej „katastrofy energetycznej”. Jeśli już znajdujemy się w trakcie tej katastrofy, to tym bardziej koniecznym wydaje się zrozumienie jej podstaw oraz uświadomienie sobie, jak możemy ją spowolnić bądź zatrzymać. Książka ta bardziej jest podręcznikiem dla tych liberałów, którzy nie chcą być ignorantami w kwestiach ekologiczno-energetycznych.

 

Numer 3.

Tomasz Sawczuk, Pragmatyczny liberalizm, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2022

Gdyby nie osobiste zainteresowania filozoficzno-politologiczne, które z oczywistych względów skłoniły mnie do lektury książki Sawczuka, to „zmusiłaby” mnie zapewne jednoznaczna rekomendacja prof. Andrzeja Szahaja z jego recenzji. Skoro pisze on, że „mamy do czynienia z książką wybitną”, to bez najmniejszych wątpliwości trzeba po tę książkę sięgnąć. Mamy do czynienia z pasjonującym studium filozofii politycznej Richarda Rorty’ego, opowiedzianej przez pryzmat teorii i filozofii demokracji. Znajdziemy tutaj klasyczne konteksty liberalne: od Johna Locke’a, przez Monteskiusza, aż po Johna Stuarta Milla; znajdziemy tutaj kontekst sporu liberałów z komunitarystami; znajdziemy wreszcie refleksję na temat kryzysu liberalizmu i jego starcie z lewicową myślą i praktyką polityczną. Z całego tego studium wyłania się wizja liberalizmu pragmatycznego – wizja, która może okazać się niezwykle atrakcyjna nie tylko dla liberałów ślepo wierzących w swoje wartości, ale również dla tych bardziej „letnich”, może nieco rozczarowanych, może nawet zdruzgotanych „neoliberalnymi” potknięciami.

 

Numer 4.

Dominik Héjj, Węgry na nowo. Jak Viktor Orbán zaprogramował narodową tożsamość, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2022

Ponieważ nie wolno nam – liberałom – nadmiernie ulegać samozadowoleniu, toteż koniecznym wydaje się sięgnięcie do literatury, która w sposób dosadny i dobitny przypomni nam o tym, jak liberalną demokrację rozmontowują nacjonalistyczni populiści współczesnej europejskiej prawicy. Héjj przenosi nas do współczesnych Węgier, które przez Viktora Orbàna i jego partię zostają systematycznie przeobrażane. Autor nie tylko pokazuje nam, co się działo i dzieje w państwie i społeczeństwie węgierskim ostatniego dwudziestolecia, ale wprowadza nas w kulisy tej sytuacji, zarysowuje diagnozę, prezentuje historyczne i socjologiczne konteksty. Okazuje się bowiem, że ślepe i bezrefleksyjne przekładanie na społeczeństwo węgierskie polskich wniosków jest cokolwiek nieuzasadnione. Pomimo tego jednak na każdej niemalże stronie tej analizy znajdziemy myśli i wnioski, które sprowadzać nas jednak będą na polskie podwórko polityczne.

 

Numer 5.

Renata Grochal, Zbigniew Ziobro. Prawdziwe oblicze, Ringier Axel Springer Polska, Warszawa 2022

Nie da się – prezentując katalog „lektur liberała” na 7 lat po przejęciu władzy w Polsce przez nacjonalistyczno-populistyczną prawicę – uniknąć kontekstu sensu stricto politycznego. Dlatego właśnie w katalogu tym musiała znaleźć się książka poświęcona człowiekowi, który po 2015 r. okazał się jednym z najbardziej wpływowych polityków tego okresu. Czy nazwiemy go największym politycznym szkodnikiem tego czasu, to już kwestia na inną – czysto polityczną – analizę, jednakże zanim się jej dokona, warto zrobić sobie polityczno-biograficzne wprowadzenie. Taką perspektywę otrzymujemy właśnie w książce Renaty Grochal o Zbigniewie Ziobrze. Czy mamy do czynienia z pisanym nieczułym i sprawozdawczym językiem kalendarium życia aktualnego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego? Zdecydowanie nie. Przedstawiony portret Ziobry daje nam wgląd w kulisy rządów tzw. Zjednoczonej Prawicy, w relacje w obozie władzy i jego związki ze światem zewnętrznym. Nie jest to encyklopedyczna notka o Ziobrze, ale bardziej studium charakteru, wpływów i wojen.

 

Numer 6.

Thomas Piketty, Kapitał i ideologia, przeł. Beata Geppert, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022

Znajdą się zapewne tacy, którzy uznają umieszczenie tej książki w katalogu „lektur liberała” albo za pomyłkę, albo za przejaw paranoi lub – chyba jeszcze gorzej – publicystycznego pogubienia. Od razu więc mówię expressis verbis: liberałowie muszą czytać Piketty’ego, liberałowie muszą znać Piketty’ego, liberałowie muszą umieć odpowiadać Piketty’emu! I bynajmniej daleki jestem od stwierdzenia, że prawdziwy liberał musi z Pikettym wyłącznie polemizować! Autor Kapitału i ideologii bierze nas w podróż po historii cywilizacji. Wędrujemy przez społeczeństwa niewolnicze, społeczeństwo stanowe, społeczeństwa kolonialne, aż wreszcie docieramy do społeczeństwa socjaldemokratycznego, komunistycznego i postkomunistycznego, po czym zderzamy się z erą turbokapitalizmu. Tak, tak, wielbiciele Szkoły Frankfurckiej nie będą rozczarowani, a liberałowie będą musieli przemyśleć, czy szczątki „nowej utopii”, jakie zarysowuje Piketty, nie wypływają z realnych mankamentów współczesnych społeczeństw kapitalistyczno-liberalnych i czy to nie tam właśnie rozpoczynają się wszelkie krytyki liberalizmu.

 

Numer 7.

Timothy Garton Ash, Obrona liberalizmu. Eseje o wolności, wojnie i Europie, Fundacja Kultura Liberalna, Warszawa 2022

Po Pikettym najlepiej sięgnąć od razu do Gartona Asha, czyli do prawdziwej „obrony liberalizmu”. Choć osoby mające upodobanie do eseistyki autora, zapewne większość zamieszczonych w tym zbiorze tekstów będą kojarzyć z pracy międzynarodowej, to jednak umieszczenie ich w jednym tomie sprawia, że rzeczywiście wydawcom udało się stworzyć nową jakość. Garton Ash zabiera głos w sprawach bieżących: od triumfu populizmów i autorytaryzmów, aż po najświeższą tragedię wojny w Ukrainie. Pytanie, które powraca nieustannie, a jego echo znajdziemy w każdym właściwie z esejów, to pytanie o wolność. Nie zawsze jest to wprost pytanie o kondycję liberalizmu, jak może sugerować tytuł cyklu, bo raczej centralnym motywem rozważań autora jest sama wolność – niekoniecznie zawsze postrzegana z perspektywy liberała i liberalizmu. Ważne jednak, że Garton Ash w swoich tekstach jednak odbudowuje nadzieję, że wolność można ocalić. Nie tylko trzeba ją ocalić, ale rzeczywiście można!

 

Numer 8.

Luc Boltanski, Ève Chiapello, Nowy duch kapitalizmu, przeł. Filip Rogalski, Oficyna Naukowa, Warszawa 2022

Nie da się stworzyć sensownej listy lektur liberała bez Nowego ducha kapitalizmu Boltanskiego i Chiapello. Książka ta ponad dwadzieścia lat czekała na swój polski przekład i możliwość przedostania się do polskiego dyskursu wokół liberalizmu i kapitalizmu. Autorzy prezentują swoją koncepcję trzech duchów kapitalizmu. Pierwszy – mieszczański – ukształtował się w XIX wieku. Drugi – menedżerski – formował się od lat czterdziestych do siedemdziesiątych XX wieku. Trzeci – nowy duch kapitalizmu – pojawia się w latach osiemdziesiątych i jest do dziś dominującą hipostazą tego ustroju społeczno-gospodarczego. Paradoksem nowego ducha kapitalizmu jest to, że choć pobudza on kreatywność i innowacyjność, to jednak przynosi zawężanie się sfery praw społecznych i skutkuje rozwojem prekariatu. Autorzy każą nam otworzyć oczy na mankamenty współczesnego kapitalizmu. Zdają się apelować do współczesnych liberałów, przede wszystkich do tych wciąż zafascynowanych kapitalizmem: „Otwórzcie oczy! Szukajcie człowieka! Szukajcie wolności!”.

 

Numer 9.

Mariusz Surosz, Ach, te Czeszki!, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022

Żaden katalog lektur liberała nie może obyć się bez tematyki związanej z kobietami! Skoro przez wieki odmawiano paniom pełnego miejsca w społeczeństwie, to teraz nadchodzi czas, żeby ich historie – historie pań – bardziej przedostawały się do narracji i dyskursu publicznego. W 2022 r. najciekawiej bodajże zrobił to Surosz w diabelsko i bezlitośnie wciągającym reportażu historycznym, który z pozoru jest opowieścią o dziejach Czechosłowacji w XX wieku, jednakże w rzeczywistości jest to opowieść o kobietach, które mogłyby żyć wszędzie. Czechosłowackie czy czeskie otoczenie, historia, dziedzictwo czy kultura stanowią pretekst jedynie do tego, żeby zajrzeć do życia tych kilku pań. Notabene – jak zwykle zresztą w tekstach Surosza – znajdujemy tutaj mnóstwo interesujących informacji o naszych południowych sąsiadach. Przestajemy podśmiewać się z nich, a raczej zagłębiamy się w te historie, którymi wciąga nas w swoją narrację autor.

 

Numer 10.

Piotr Beniuszys, Bariery dla liberalizmu. Antologia tekstów, Fundacja Liberté!, Łódź 2022

Last but not least: nie mogło się przecież obyć bez Barier dla liberalizmu Beniuszysa! O, tak, bardzo lubię się z nim nie zgadzać i trochę z nim polemizować! W tekstach zawartych w tym zbiorze będzie do tego bardzo dużo okazji. Tym bardziej, że autor mówi nam o liberalizmie z perspektywy największych dla niego zagrożeń: konserwatyzmu, nacjonalizmu i słabości demokracji. Jestem przekonany, że najciekawszymi wątkami dla czytelnika będą te, w których autor pozwala sobie na komentarze dotyczące współczesnej Polski i naszej krajowej sceny politycznej. Przyznaję, że w tegorocznym zestawieniu propozycji książkowych nawiązujących wprost do polskiej polityki jest w istocie mniej, dlatego można się pocieszyć tego typu komentarzami w książce Beniuszysa. Finalna konkluzja autora jest raczej optymistyczna: chyba jednak liczy on na triumf rozumu i rozsądku w polityce, a te z konieczności prowadzić muszą do umiarkowanego liberalizmu i obrony wolności.

 

Anglojęzyczna Lektura Roku

Wojciech Sadurski, A Pandemic of Populists, Cambridge University Press 2022

Pisałem już o tej książce na łamach „Liberté!”, jednakże jestem głęboko przekonany, że nie można jej pominąć w tym zestawieniu! Nie można, bo każda okazja jest dobra, żeby zwerbalizować swoje oczekiwanie, aby książka Sadurskiego jak najszybciej ukazała się w polskim przekładzie, bo przecież jest to również książka o Polsce i Polakach! Jest to jednak przede wszystkim książka o polskiej scenie politycznej, przede wszystkim zaś o rządzących Polską prawicowych populistach. Żeby jednak nikt nie wyrobił sobie przekonania, że Sadurski pisze przede wszystkim czy też tylko o Polsce – nic bardziej mylnego! Pandemia populistów to książka o współczesnych modelach populizmu, jakie występują – i niewątpliwie mają one swój dobry okres – we współczesnym świecie. Sadurski pokazuje cechy typowe współczesnych ruchów populistycznych, ich sposoby zdobywania władzy, a także to, w jaki sposób przy tej władzy się utrzymują. Po przeczytaniu tej książki można zupełnie inaczej spojrzeć na historię rządów populistycznej prawicy w Polsce czy na Węgrzech – na pewno spojrzeć z dużo większym zrozumieniem.

 

Antylektura Roku

Wojciech Roszkowski, Historia i teraźniejszość. 1945-1979, Biały Kruk, Kraków 2022

Wreszcie książka, o której w 2022 r. pisano najwięcej, dyskutowano najwięcej i kłócono się najwięcej. Ba, sam o niej pisałem niejednokrotnie i również na łamach „Liberté!” da się znaleźć więcej niż kilka niezwykle ostrych zdań o tym pseudopodręczniku, napisanym notabene przez akademika o tak znacznym przecież nazwisku. Podręcznik do HiTu napisany przez Roszkowskiego powinien uzyskać oficjalny tytuł Wstydu Roku 2022. Wstyd, bo książkę tę wydano jako podręcznik dla 14- i 15-latków, a tymczasem jej forma i treść niewiele mają wspólnego z współczesnymi podręcznikami. Wstyd, bo coś takiego promowane było przez polskie ministerstwo edukacji, wielu polityków i publicystów. Wstyd wreszcie, bo pseudopodręcznik Roszkowskiego jest kwintesencją zideologizowanej narracji historycznej, manipulacji faktami i prezentowania ich skrzywionych interpretacji. Książka ta jest kwintesencją wszystkiego tego, co tzw. lewactwu zarzucają kręgi polskiej prawicy: indoktrynacja, manipulacja, seksualizacja, epatowanie przemocą i przede wszystkim tworzenie własnej wersji historii. Czy zatem czytać tę książkę? Tak, czytać! Czy się wstydzić? Tak, wstydzić się mocno!

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję