Bruksela dla wszystkich :)

Jakie są czynniki wypychające ludzi z miejsca, w którym żyli? Głównie chęć poprawy warunków egzystencji, niestabilna sytuacja polityczna i ekonomiczna, nie mówiąc już o wojnie i dyskryminacji ze względu na pochodzenie, rasę czy religię. Mieliśmy w Polsce czas, kiedy wielu z nas czy członków naszych rodzin i przyjaciół zdecydowało się na życie w innym kraju.

W Brukseli wszyscy jesteśmy migrantami i jednocześnie wszyscy lokalsami. Migracja to wciąż paląca kwestia w Europie. Obserwujemy dziś masowe przepływy ludności, co ilustrują różnorodne zjawiska, od drenażu mózgów po nielegalną emigrację przez Morze Śródziemne czy polsko-białoruską granicę. 

ONZ definiuje migranta jako osobę, która przebywa w obcym kraju ponad rok, niezależnie od tego, czy migracja jest dobrowolna czy przymusowa i niezależnie od tego, czy osoba ta wyemigrowała w sposób legalny. Według takiej definicji osoby podróżujące przez krótszy czas – w celach turystycznych i biznesowych – nie byłyby uznawane za migrantów. W powszechnym użyciu pojęcie to obejmuje jednak również migrantów krótkoterminowych, wracających co kilka miesięcy do swojego stałego miejsca zamieszkania.

Jakie są czynniki wypychające ludzi z miejsca, w którym żyli? Głównie chęć poprawy warunków egzystencji, niestabilna sytuacja polityczna i ekonomiczna, nie mówiąc już o wojnie i dyskryminacji ze względu na pochodzenie, rasę czy religię. Mieliśmy w Polsce czas, kiedy wielu z nas czy członków naszych rodzin i przyjaciół zdecydowało się na życie w innym kraju.

Czy Bruksela wciąż przyciąga Polaków? Jak najbardziej. Tak samo jak Marokańczyków, Kongijczyków, Rumunów, Gruzinów czy Węgrów, którzy wolą zarabiać więcej niż w swoich ojczyznach, korzystać z przywilejów państwa opiekuńczego, lepszego standardu usług medycznych, bezpłatnej edukacji i szeroko pojętego European Way of Life.

Dodatkowo od wybuchu wojny z Rosja Bruksela stała się domem dla tysięcy Ukraińców, ponad 65 000 uchodźców przybyło w pierwszych tygodniach po 22 lutego. Dane belgijskiego MSW na dzień dzisiejszy potwierdzają, że większość z nich już wróciła, tylko 5 tys. nadal mieszka w ośrodkach tymczasowych i w samodzielnych lokalach.

Nawet jeśli oficjalnie rząd belgijski blokował początkowe unijne sankcje w handlu z Rosją (ze względu na handel diamentami), to w sposób systemowy (przyjmując w trybie ekspresowym stosowane prawodawstwo) wyposażył samorządy w środki finansowe na organizację miejsc pobytu, wypłatę zasiłków i przyjęcie ukraińskich dzieci do szkół). 

Tak samo jak na terenie Rzeczypospolitej belgijscy Polacy od razu zaczęli akcje pomocowe dla uchodźców z Ukrainy. Ze względu na mniejszą barierę językową było im łatwiej zadbać o kobiety i dzieci potrzebujące schronienia, pracy czy choćby osoby z lepszym francuskim, by załatwić formalności związane z ubieganiem się o status uchodźcy. Byliśmy z siebie – nawet w tych tragicznych okolicznościach przez wiele przypadków po raz kolejny odmienialiśmy słowo „solidarność”.

Polacy przyjeżdżają do Królestwa Belgii od momentu jego powstania w 1830 roku. Po powstaniu listopadowym osiedliło się w nim ponad 600 żołnierzy, wśród nich m.in. Joachim Lelewel czy generał Jan Skrzynecki, który zakończył karierę militarną w nowoutworzonej belgijskiej armii. Polityczni emigranci dołączali również w falach po powstaniu styczniowym, rewolucji w 1905 roku, II wojnie światowej, po prześladowaniach ludności żydowskiego pochodzenia w roku 1968 oraz w ciągu całych lat 80. 

Migracja zarobkowa nasiliła się w trakcie 20-lecia międzywojennego, zwłaszcza z terenów Zagłębia Dąbrowskiego, Śląska. Belgijski przemysł górniczy chłonął wtedy siłę roboczą, belgijskie państwo zakładało wtedy podwaliny pod system państwa opiekuńczego, dzięki silnym związkom zawodowym – również tym katolickim. Nierzadko polscy górnicy byli delegowani przez belgijskie kopalnie do pracy w Kongu na kilkuletnie kontrakty, w ramach których mogli sprowadzić rodzinę, jednak bardzo niewielu się na tę opcję decydowało.

Polscy migranci zarobkowi w latach 80. i 90. zaczęli przyjeżdżać głównie z terenów obecnego województwa podlaskiego, mieszając się z obecna wcześniej Polonią, której przedstawiciele zdążyli się zasymilować z Belgami. Ta nowa fala emigracji przyjeżdżała głównie w celach zarobkowych, bez misji osiedlenia się w Królestwie Belgii, dość trudno się asymilowała z innymi nacjami. W dużej mierze spowodowane było to słabą znajomością jeżyków – flamandzkiego czy francuskiego – oraz stosunkowo niskim kapitałem kulturowym wyniesionym z Polski. O wiele łatwiej było im integrować się z innymi Polakami o podobnym statusie materialnym, podobnych problemach dnia codziennego (praca na czarno, związki na odległość i rzadkie kontakty rodzinne). Przyjeżdżali na kilka miesięcy, kilka lat, celem było „zjechać” z powrotem do Białegostoku, Moniek czy Łap, zaoszczędzone pieniądze zainwestować w dom, samochód i najczęściej własną działalność gospodarczą. Tak się rodził kapitalizm transformacyjny na Podlasiu. Są miejscowości, z których ¼ mieszkańców miała w swoim życiorysie lukę na emigrację zarobkową w Belgii.

Bardzo dużą rolę w dalszym podtrzymaniu narodowych tradycji i związków z krajem miała Polska Misja Katolicka z siedzibami w większych miastach jak Gandawa, Liege i oczywiście Bruksela. Między innymi dzięki niej rozwinęło się szkolnictwo w języku polskim, do którego wciąż w środy po południu i w soboty rano uczęszczają dzieci. Ilość Polaków mieszkających wtedy w Belgii szacowana była na 15 tys. Po 1 maja 2004 nastąpił prawdziwy exodus i obecnie wg danych Konsulatu RP w Brukseli ok. 100 tys. naszych rodaków jest na stałe zameldowanych w Królestwie, a kolejne 50 tys. czasowo pracuje na jego terenie i wraca co kilka miesięcy do Polski.

Powstanie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, później Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej i w 1992 Unii Europejskiej zmieniło diametralnie Brukselę i jej strukturę demograficzną. Wcześniej poza Belgami mieszkało tu kilka wyróżniających się mniejszości: Włosi, Hiszpanie i Portugalczycy przybywali do Belgii w latach 40. i 50., Marokańczycy i Turcy dekadę później, po podpisaniu oficjalnych umów międzyrządowych. Do 1968 kolejne rządy belgijskie były tworzone przez socjalistów i liberałów, zawsze koalicyjne, przy znacznym udziale reprezentantów związków zawodowych. Już wtedy starano się zapanować nad migracją, wprowadzając systemem rocznych kwot dla innych narodowości z tolerancją do ich przekraczania na maksymalnie 5%. Belgijski przemysł potrzebował robotników, kopalnie i huty nie były już tak atrakcyjnymi miejscami pracy dla rodowitych mieszkańców Flandrii i Walonii. Kolonialna przeszłość Belgii skutkowała napływem migrantów z Konga, którzy od XIX wieku osiedlali się w metropolii.

Od końca lat 70., wraz z kolejnymi rozszerzeniami UE przybywają do Brukseli również ludzie, którzy zdecydowali się na karierę w instytucjach europejskich. Znakomita większość z nich osiedliła się w Brukseli razem ze swoimi rodzinami, dlatego w pewnym momencie instytucje założyły specjalną sieć szkół europejskich, w których dzieci mogą pobierać naukę w swoich ojczystych językach. 

Większość siedzib instytucji unijnych umiejscowiona jest w dzielnicy Etterbeek, która dość drastycznie postąpiła z swoimi starszymi budynkami. Ich modyfikacje niezbędne do budowy „dzielnicy europejskiej” i okolicznych kilkupasmowych dróg zyskały nawet wśród urbanistów nazwę „brukselizacji”. Belgowie stopniowo przyzwyczajali się do nowo przybyłych urzędników, a dzięki możliwościom stworzonym przez jednolity rynek wewnętrzny doceniali integrację europejską. Belgijskie firmy inwestowały w każdym nowo przyjętym kraju członkowskim, również tam tworząc miejsca pracy i wprowadzając swoja kulturę pracy oraz know-how. Rządzący w kraju chadecy mieli jeszcze jeden pomysł na wspieranie otwartości na imigrantów.

Jeszcze w latach 70. państwo belgijskie zrezygnowało z pobierania podatku od wynajmu nieruchomości. Jest to jeden z wielu przykładów, jak przygotowywano obywateli tego kraju na napływ imigrantów z innych krajów, starając się finansowo zachęcić do współmieszkania z nimi. Ma to na pewno wpływ na takie decyzje w kraju, gdzie ponad połowa podatników płaci powyżej 45% podatku od swoich dochodów z pracy.

Napływ migrantów spowodował gwałtowny rozwój miasta, a zwłaszcza jego przedmieść i mniejszych miasteczek położonych tuż wokół obwodnicy. Brukselscy mieszczanie przeprowadzili się, zostawiając tysiące mieszkań na wynajem dla nowo przybyłych. Te same zjawiska dało się zauważyć w większości dużych miast zachodniej Europy, które przyciągały również własnych obywateli z mniejszych ośrodków i wsi.

Owszem, są w Brukseli dzielnice, w których większość mieszkańców jest pozaeuropejskiego pochodzenia. Ba, są nawet burmistrzowie dzielnic, którzy nie są etnicznymi Belgami, a także deputowani i ministrowie. I jest to całkowicie normalne w kraju, w którym European Way of Life oznacza również integrację dla uchodźców, migrantów i innych Europejczyków, którzy przyjeżdżają do jego stolicy. Każdy samorząd ma własne warunki integracji, na mocy których nowo osiedleni muszą wykazać się ważną umową o pracę, znajomością języka czy zameldowaniem. To od efektywności urzędników, policji i ich współpracy zależy, czy kolejne pokolenia mniej lub bardziej zintegrowanych migrantów zaczną się czuć w nowym państwie u siebie. 

Można stereotypowo powiedzieć, że Belgów łączą tylko Król Filip I Koburg i kibicowanie piłkarskiej reprezentacji – Czerwonym Diabłom. Drużyna ta od lat figuruje na szczycie rankingu FIFA (niestety na turniejach idzie jej raczej średnio) i ponad połowa jej zawodników jest Belgami pozaeuropejskich pochodzenia. A jest kochana przez cały 11-milionowy naród.

Klauzula nieuczciwości :)

30 sierpnia na oficjalnym profilu Medicover Polska pojawiło się następujące oświadczenie:

„Szanowni Państwo, w związku z pojawiającymi się pytaniami na temat standardów i procedur w Medicover Polska, dotyczącymi klauzuli sumienia, chcielibyśmy przekazać poniższe informacje.

W Medicover Polska zatrudniamy obecnie kilka tysięcy lekarzy, spośród których kilku powołuje się na klauzulę sumienia.

W Medicover dbamy o to, aby zapewniać każdemu pacjentowi jak najlepszą opiekę medyczną. Dlatego kierujemy pacjentów do lekarzy, u których otrzymają taką opiekę, jakiej potrzebują i oczekują w danym momencie.

Ma to odzwierciedlenie w naszych standardach i procedurach:
– Na etapie umawiania wizyty nasza infolinia kieruje pacjenta do lekarza, który udzieli oczekiwanego świadczenia medycznego.
– Jeśli zdarzyłaby się sytuacja, w której lekarz Medicover powoła się na klauzulę sumienia podczas wizyty, prosimy pacjentów o zgłoszenie się do Koordynatora Obsługi Klienta lub Kierownika Centrum Medicover, którzy zobowiązani są do zapewnienia właściwej pomocy.
– Na naszej stronie internetowej można znaleźć informacje dotyczące lekarzy Medicover Polska, również tych powołujących się na klauzulę sumienia.”

W komentarzach zawrzało. Cała sprawa wywołana jest licznymi skargami na doktora Bramskiego, który odmówił pacjentce wypisania recepty na środki antykoncepcyjne, zasłaniając się klauzulą sumienia. Pacjentki są oburzone, ponieważ jedną z motywacji do korzystania z płatnego pakietu usług medycznych jest unikanie problemów z uzyskaniem recept i badań, jakie zwykle są podczas wizyt w przychodniach publicznych. Trwa standardowa w takich wypadkach dyskusja, do czego lekarz ma prawo w ramach tzw. klauzuli sumienia (prawami pacjentki i jej sumieniem jak zwykle nie przejmuje się absolutnie nikt, ponieważ kobieta w dyskursie publicznym w Polsce prawie nigdy nie jest podmiotem). Firma twierdzi natomiast, że zasadniczo to nie ma problemu, ponieważ pacjentka może skorzystać z innego lekarza, dogadać się na infolinii oraz znaleźć informacje na stronie www.

Abstrahując już od tego, czy faktycznie te standardy są spełnione (pacjentki twierdzą, że informacji o klauzuli sumienia nie mogą znaleźć), problem leży gdzie indziej. Nawet gdyby drzwi gabinetu były oznakowane czerwonym krzyżem, co zresztą byłoby ujawnianiem wrażliwych danych o światopoglądzie lekarza, dalej jest to przerzucanie problemu na pacjentki. To pacjentka ma pilnować, żeby udzielono jej świadczeń medycznych. To pacjentka ma weryfikować lekarzy. To pacjentka ma zasięgać informacji, umawiać się tak, żeby nie tracić czasu. To pacjentka ma mniejszy wybór specjalistów. Firma stwarza problem i każe go rozwiązywać klientowi. Halo, czy my żyjemy w gospodarce wolnorynkowej?

Czy w związku z tymi niedogodnościami kobiety płacą niższy abonament w Medicover, ponieważ de facto ta firma poprzez taki a nie inny dobór kadry oferuje im niższy standard usług niż mężczyznom? Nic o tym nie słyszałam. Czyli Medicover zdziera z pacjentek tyle samo co z pacjentów, chociaż mężczyźni nie są dyskryminowani przy dostępie do świadczeń. Mają dostęp do wszystkich lekarzy dostępnych w bazie i do wszystkich świadczeń przewidzianych polskim prawem. Nie zmusza się ich do szukania o nich informacji. Nie muszą dyskutować z pracownikiem infolinii o sprawach, które powinny zostać za drzwiami gabinetu lekarskiego. Ciekawe, jaki procent pacjentów stanowią kobiety? Może czas na bojkot konsumencki, drogie panie? Panowie zresztą też – ponieważ wasz abonament idzie na pensje także tych lekarzy, którzy nie mają ochoty wykonywać wszystkich swoich obowiązków przewidzianych umową. Czy to jest fair, że zarabiają porównywalne pieniądze do swoich kolegów i koleżanek pracujących uczciwie? Dlaczego nas jako pacjentów, a w tym wypadku także klientów prywatnego przedsiębiorstwa mają obchodzić prywatne poglądy jego pracowników? Płacimy abonament, domagamy się, aby świadczono nam usługi zgodnie z umową. Nie tylko część. Jeśli podpisuję umowę na 50 kanałów TV, a dostaję tylko 40, to mam prawo domagać się renegocjacji umowy lub rezygnacji z usług. To zwykły biznes. Jeśli idziemy do restauracji, to nie wyobrażamy sobie, że któryś kelner nam nie przyniesie steku, bo jest wegetarianinem. I nie, to nie my mamy biegać po lokalu i szukać na własną rękę kelnera, który nie ma z tym problemu. Nie, to nie my mamy wrócić do baru i poprosić o przydzielenie innego stolika. Inny kelner powinien przyfrunąć sam i to jeszcze z szampanem na przeprosiny od szefa sali. A już pomysł, byśmy musieli zamawiać jeszcze raz to samo danie, aby tym razem dostać je z mięsem i czekać w tym celu ponowne 50 minut oraz ponownie za nie zapłacić, jest kuriozalne. Nie godzimy się na to w przypadku obiadu. Dlaczego zatem godzimy się w przypadku usług medycznych?

Wysuwa się tu zwykle argument, że wizyta u lekarza to nie jest prosta zależność „płacę – wymagam”. Tak i nie. Nie, ponieważ świadczenia medyczne to nie karta dań, muszą być zaopiniowane przez lekarza. Aczkolwiek można skorzystać z analogii, gdy kelner ma prawo odmówić podania alkoholu kompletnie pijanemu lub nieletniemu klientowi lub wyrzucić z lokalu awanturującego się. Tak, ponieważ lekarz ma obowiązek szanować pacjenta tak samo, jak kelner klienta. Absolutnie nie wolno mu komentować jego życia prywatnego, dzielić się swoimi poglądami i musi kierować się dobrem pacjenta oraz rzetelnością i uczciwością. Można odmówić świadczenia medycznego tylko ze wskazań medycznych. Prywatny pogląd takim wskazaniem nie jest. Tak jak nie obchodzi mnie kompletnie, czy kelner przyjmujący zamówienie jest weganinem czy nie, tak samo nie obchodzi mnie, czy lekarz jest wierzący. Nie wiem, nie chcę wiedzieć i nie życzę sobie dyskutować na ten temat ani być wypytywana. Chcę zostać obsłużona. Jeśli kelner czy lekarz odmówi obsłużenia mnie, mam prawo iść na skargę, domagać się zwrotu pieniędzy (straconego czasu i tak nikt nie odda), wreszcie omijać tę placówkę, bo po prostu nie wykonuje prawidłowo usług, za które życzy sobie moją kasę.

Czas odmitologizować kwestie związane z bioetyką, przestać dyskutować na kolanach i nie bać się postawić kwestii w sposób bardzo przyziemny. Gorsza usługa nie powinna być wyceniania tak samo jak dobra. Lekarz nie jest przewodnikiem duchowym, tylko pracownikiem, ma umowę o pracę obejmującą konkretne obowiązki za konkretną pensję. Odmowa wykonania części z nich jest nie fair wobec wszystkich – klientów, kolegów na tych samych stanowiskach (bo mają więcej pracy), wreszcie pracodawcy. Nie jestem w stanie pojąć, jak jakiemukolwiek podmiotowi gospodarczemu opłaca się zatrudniać kogoś, kto odmawia wykonania tych obowiązków, które pracownikowi nie pasują. Czy ci pracownicy mają niższe pensje? A jeśli nie, czemu ich koledzy nie protestują? Czemu pracodawca się na to po prostu godzi? Owszem, lekarzowi już zatrudnionemu klauzula sumienia przysługuje w polskim prawie. Ale placówka medyczna nie ma obowiązku zatrudniania takiego lekarza. De facto świadczy to bowiem, że jeśli innego lekarza do wyboru nie ma lub dostęp do niego jest utrudniony (np. trzeba bardzo długo czekać), to tak świadczona usługa dyskryminuje pacjentki. Ogranicza ich prawo do ochrony zdrowia wynikające z Konstytucji oraz ich prawo do usługi, za którą płacą tyle samo co mężczyźni (których prawa, w tym konsumenckie, nie są naruszane w taki sposób). Zresztą, kuriozum sytuacji w Medicover polega na tym, że do doktora Bramskiego zapisuje się znacznie mniej pacjentek, co jest zupełnie zrozumiałe, a do jego kolegów wykonujących uczciwie swój zawód są kolejki. Co zatem robi konsultant na infolinii? Oferuje wszystkim klientkom wizytę u najmniej obłożonego lekarza, czyli doktora Bramskiego. A ponieważ część pacjentek nic u niego nie załatwi, i tak musi się zapisać potem do jego kolegów. Marnowany jest czas klienta i wystawia się go na kiepską obsługę, ale sieć Medicover nie widzi w tym żadnego problemu i dalej twierdzi, że chce zapewnić „jak najlepszą obsługę medyczną”. To żart?

Zjawisko tyczy się również świadczeń na NFZ, ponieważ o ile mi wiadomo, wcale nie mam niższych składek z tytułu bycia kobietą i tego, że część specjalistów ma życzenie ograniczyć mój dostęp do świadczeń, ograniczyć mój wybór lekarzy, szpitali i przychodni, marnować mój czas i pieniądze. Czyli płacę tyle samo, co moi koledzy o identycznych warunkach zatrudnienia, za gorszą usługę. To jest nie fair. Po prostu. Co to ma wspólnego z „jak najlepszą opieką medyczną”? W restauracji też zjadacie spalony kotlet i płacicie za niego jak za pełnowartościowe danie?

Drodzy pacjenci i pacjentki,  buntujcie się. Składajcie skargi do zarządów placówek prywatnych i państwowych. Bojkotujcie gabinety i placówki dyskryminujące wasze prawa konsumenckie, stosujące nierówne zasady zatrudnienia wobec lekarzy. Domagajcie się od swoich firm, aby podpisywały kontrakty z sieciami prywatnych przychodni, gdzie wszyscy klienci są obsługiwani tak samo dobrze i nie pozbawia się ich praw do części świadczeń. Nie współpracujcie z firmami, które zmuszają klienta, aby radził sobie z problemem, który stwarza mu pracownik tej firmy na podstawie prywatnych upodobań. W sprawie Medicover kontra polskie kobiety najbardziej żenujące jest to, że sieć stanęła po stronie pracownika. Tymczasem powinna wyjść naprzeciw oczekiwaniom pacjentów. Zdaje się, że z nich żyje?

Nowoczesna w medycznej krainie czarów :)

Czytając i dokładnie analizując program Nowoczesnej w zakresie służby zdrowia można odnieść wrażenie, że przy jego tworzeniu brak jest ogólnego i co najważniejsze całościowego spojrzenia na służbę zdrowia. Szeroko pojęta opieka medyczna w Polsce wymaga właśnie takiego spojrzenia, a nie spisu pobożnych życzeń i populistycznych postulatów.

W tym programie brak jest tego czego system ochrony zdrowia potrzebuje najbardziej, a mianowicie odpowiedzi na pytanie: JAK TO ZROBIĆ? To jest klucz do zrozumienia intencji tworzących ten program. Zamiast tego dostajemy masę zapewnień, że w przyszłości Nowoczesna: „przywróci”, „wprowadzi”, „poprawi”, „podniesie” itd. Są to zaklęcia, przy pomocy których Nowoczesna chce wszystko zmieni

jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Odniosę się do głównego postulatu Nowoczesnej dotyczącego służby zdrowia, który brzmi następująco: Zmniejszymy kolejki do lekarzy. Postulat ten jest jednym z najważniejszych zadań jakie stoją przed politykami, gdyż pacjenci w obecnym systemie ochrony zdrowia nie powinni i często nie mogą czekać miesiącami, aby otrzymać pomoc medyczną, specjalistyczną czy szpitalną. Z natury rzeczy taka pomoc powinna być udzielona niezwłocznie, a nie za bliżej nieokreślony czas. Obecny okres oczekiwania na pomoc medyczną jest wyrazem głębokiej destabilizacji w systemie ochrony zdrowia. Nawet dogłębne czytanie programu N. nie udzieliło mi odpowiedzi na pytanie jak to zmienić. Jedyne co wyczytałem to, że Nowoczesna chce zmniejszyć kolejki: “… dzięki kompleksowym zmianom w systemie, obejmującym jego organizację, cyfryzację i finansowanie…”. Cóż to oznacza dla pacjenta i co najważniejsze dla personelu medycznego? Są to pojęcia tak obszerne i tak ogólnikowe, że nie mówią nic. Faktem jest, że program partii ma być łatwy i zrozumiały i wychodzić naprzeciw oczekiwaniom społecznym, ale tutaj brak szczegółów jest rażący. Tłumaczenia w stylu, że program nie jest po to, żeby zdradzać szczegóły swoich pomysłów oponentom politycznym są niedorzeczne. Program ma chociaż w zarysie, możliwym do zweryfikowania pokazać, że jego autor bądź autorzy mają pomysł jak zrealizować swoje postulaty. Jeśli program ma być koncertem życzeń polityków danej partii to jaki jest sens pisania takiego programu?

Służba zdrowia jako część wydatków budżetowych nie jest i nigdy nie będzie funkcjonowała w oderwaniu od gospodarki i sytuacji ekonomicznej kraju. Obecnie wydajemy na służbę zdrowia ok 70 mld złotych z państwowej kasy (plan na 2017r. zakłada budżet w wysokości 77 mld zł). Wzrost nakładów od kilku lat jest bardzo niewielki, co przy wzroście kosztów wdrażania w medycynie nowoczesnych technik zabiegowych, nowoczesnych terapii lekowych itp., powoduje, że de facto nakłady na służbę zdrowia spadają. Nowoczesna w swoim programie słusznie postuluje wprowadzanie nowoczesnych metod leczenia, ponieważ każdy pacjent chce być leczony na światowym poziomie. Lecz ponownie nic nie pisze na temat finansowania tego typu procedur. Nowoczesna próbuje przesunąć akcenty ukrywając niewygodne zagadnienia związane z finansowaniem tych ambitnych planów.

Im więcej przeznaczymy pieniędzy na służbę zdrowia tym lepszą opiekę pacjenci otrzymają, oczywiście z uwzględnieniem racjonalnego i oszczędnego spożytkowania tych środków. Do zrozumienia tego prostego mechanizmu nie potrzeba grup eksperckich tylko trzeźwego spojrzenia na problemy z jakimi boryka się pacjent w matni systemu tworzonego na przestrzeni wielu lat. Skąd Nowoczesna chce wziąć pieniądze na realizację swojego programu pozostaje tajemnicą. Jedyne co udało mi się wyczytać to że partia ta planuje połączyć budżet zdrowia i świadczeń społecznych z tytułu choroby. Ten postulat wydaje mi się niezbyt zrozumiały, gdyż nie do końca rozumiem jaki jest związek między świadczeniem społecznym z tytułu choroby (domyślam się, że chodzi tutaj o wypłatę zasiłków chorobowych) a budżetem NFZ zawiadującym finansowaniem świadczeń zdrowotnych. Ludzie chorowali, chorują i będą chorować więc na zasiłek chorobowy wypłacany w takiej czy innej postaci muszą być przewidziane i zabezpieczone środki w ZUSie. Nie można tych pieniędzy przeznaczyć na świadczenia zdrowotne.

Analizując dalsze punkty programu trafiamy na profilaktykę. Trudno się nie zgodzić z ogólną tezą, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Przywiązanie dużej wagi do profilaktyki i zdrowego stylu życia powinno być priorytetem bo w przyszłości pomoże zmniejszyć wydatki na leczenie chorych. Niestety tutaj również brakuje wyjaśnienia jak dokładnie ma to wyglądać według Nowoczesnej. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie co powoduje, że aktualnie finansowane programy profilaktyczne nie przynoszą oczekiwanych skutków, (wydajemy na nie ok 0,2 mld złotych). Co zmienić? Jak przekonać Polaków do tego, że warto o siebie dbać? A najważniejsze. skąd wziąć dodatkowe pieniądze na profilaktykę zdrowotną? Wszystkie te pytania pozostają bez odpowiedzi. Zróżnicowanie składki zdrowotnej ze względu na przestrzeganie zasad profilaktyki i stosowanie używek w postaci alkoholu czy palenia papierosów też jest warte rozważenia lecz będzie bardzo trudne do przeprowadzenia ze względu na to, że w medycynie nie wszystko można ująć w ramy schematycznego działania.

Koszyk świadczeń gwarantowanych to przysłowiowa stajnia Augiasza. Wszyscy dostrzegają problem, ale nikt nie wie jak sobie z nim poradzić. Polityka to ciągłe balansowanie na granicy tego jak zadowolić wyborców, w tym wypadku pacjentów, a tym jak realnie rozwiązać problem mimo oporu społecznego. Najwyraźniej Nowoczesna postanowiła tym programem wyjść na przeciw tylko oczekiwaniom społecznym, nie próbując nawet zmierzyć się z problemami jakie generuje hasło, że wszystko wszystkim się należy i do tego za darmo. Stwierdzenie, że doprecyzujemy koszyk świadczeń i określimy co jest za darmo, a za co pacjent musi zapłacić sam jest jak najbardziej słuszne tylko znowu nie wiem co się za tym kryje. Czyżby hasło: „…Przetniemy dramatyczną praktykę taniego leczenia…” wskazywało, że Nowoczesna chce na nowo wycenić świadczenia medyczne i znacząco podnieść tą wycenę?

Kolejny postulat, który zwrócił moją uwagę głosi, że celem placówki medycznej jest wyleczenie pacjenta… Coś takiego może napisać tylko człowiek od marketingu politycznego, a nie lekarz. Co to znaczy wyleczyć pacjenta? Jest cała masa chorób, z których pacjenta nie można wyleczyć, a jedynie wykonać szereg procedur medycznych poprawiających jakość życia pacjenta i czasowo wyrównujących zaburzenia powstałe na skutek choroby. Rozumiem, że pomysłodawcy tego postulatu chcą roztoczyć przed pacjentami wizję idealnej służby zdrowia, ale tego typu sformułowania są delikatnie mówiąc nietrafione. Jest to populizm w czystej postaci. Pomysł, żeby jeden płatnik miał kontrolę nad wszystkimi etapami leczenia danego pacjenta jest postulatem ze wszech miar słusznym jeśli dowiemy się jak Nowoczesna chce rozdzielić płatników i wydzielić konkurujących między sobą płatników z obecnego NFZu. Domyślam się, że Nowoczesna chce powrócić do regionalnych kas chorych tylko zmniejszając ich liczbę? Wydaje się, że twórcy tego postulatu również nie wiedzą dokładnie jak miałoby to wyglądać. Pytań jest więcej. Jak Nowoczesna chce wprowadzić płatników prywatnych? Czy w ogóle chce ich wprowadzić na rynek usług medycznych? Kto wyliczy składkę ubezpieczenia prywatnego i zróżnicuje ją dla poszczególnych grup pacjentów? Wreszcie, kto ubezpieczy pacjentów z chorobami, których leczenie jest kosztochłonne tak jak w przypadku chorób nowotworowych czy metabolicznych?

Nie wiem też, co kryje się za stwierdzeniem „wprowadzimy nowoczesne i efektywne zarządzanie placówkami medycznymi”. Wiele szpitali wojewódzkich czy powiatowych jest zarządzanych efektywnie, jeśli Nowoczesna ma na myśli tylko czynnik finansowy. Natomiast jakie kryteria przyjąć analizując efektywność działania danej placówki? Jeśli weźmiemy pod uwagę profil działalności wielu placówek oparty na udzielaniu wielospecjalistycznej opieki pacjentom w systemie, w którym to wycena świadczeń medycznych determinuje opłacalność danej placówki to jak chcemy tutaj zdefiniować efektywność i nowoczesność?. Nadal pozostaje pytanie, jak nie zadłużać szpitali jeśli wycena procedur medycznych jest tak niska, że zadłuża szpital, który jest zobowiązany za tyle daną procedurę medyczną wykonać? O tym Nowoczesna milczy. Nie bardzo też rozumiem na czym ma polegać równość podmiotów publicznych i niepublicznych. W chwili obecnej kontrakty z NFZ mają placówki publiczne i niepubliczne, a wycena procedur medycznych jest w obu rodzajach placówek taka sama.

Stworzenie mapy potrzeb zdrowotnych jest postulatem bardzo ważnym bo wskazuje Narodowemu Funduszowi Zdrowia jakie procedury medyczne w jakich regionach Polski należy zakontraktować. Nowoczesna wskazuje dalej na potrzebę rozwoju nowoczesnej geriatrii, ale znowu tutaj brak jest szczegółów. Dostosowanie placówek medycznych do świadczenia długoterminowej opieki geriatrycznej jest procesem bardzo kosztochłonnym. I mam wrażenie, że twórcy tego postulatu słusznie chcą wyjść na przeciw oczekiwaniom osób starszych, ale warto przy tym wskazać na źródła finansowania i w jakim kierunku mają przebiegać te zmiany.

Cyfryzacja służby zdrowia to również bardzo istotna kwestia, ale natrafia ona na szereg problemów natury prawnej. Już poprzedni rząd próbował wprowadzić elektroniczną kartę ubezpieczenia zdrowotnego, jednak problemem nie było sfinansowanie tego pomysłu, ale ochrona danych osobowych. Są to bardzo wrażliwe dane, a jak pokazały ostatnie wydarzenia z wyciekiem danych PESEL, jako państwo nie radzimy sobie z ochroną danych cyfrowych. Chyba nikt nie chciałby, żeby dane o jego stanie zdrowia były ogólnie dostępne.

Nowoczesna postuluje również odciążenie lekarzy od biurokracji, żeby zajmowali się leczeniem, a nie pracą biurową. Obecnie z problemem nadmiernej ilości dokumentacji medycznej borykają się lekarze i pielęgniarki pracujący w szpitalach i poradniach specjalistycznych, którzy o niczym innym nie marzą, tylko by zamiast zajmować się papierami ,mogli zająć się pacjentami. Jednakże wiąże się to z zatrudnieniem dodatkowego personelu, np. sekretarek medycznych. Jak bumerang wraca pytanie skąd wziąć na to pieniądze.

Podniesienie płac w sektorze służby zdrowia jest bardzo ważne w kontekście odpływu personelu medycznego za granicę. Ale jest to jak zwykle uproszenie problemu. Problemem jest nielimitowany czas pracy, formy zatrudnienia, braki kadrowe, limity przyjęć na studia lekarskie i pielęgniarskie. Kłania się tutaj znajomość tematu i spojrzenie całościowe, a nie tylko fragmentaryczne.

Oczywiście w programie mamy też postulaty proste do wprowadzenia jak dopuszczenie do stosowania marihuany medycznej czy przywrócenie finansowania programu in vitro. Mam jednak nadzieję, że twórcy programu dostrzegają problemy jakie pojawiły się wraz z rygorystycznymi regulacjami dotyczącymi procedur w zapłodnieniu in vitro.

Jak pisałem wcześniej Nowoczesna ma problem z realnym spojrzeniem na problemy służby zdrowia. Sprytnie omijane są odpowiedzi na pytania jak zamierza dokładnie przeprowadzić i sfinansować proponowane reformy. Sam program jest dobrym chwytem marketingowym, ale brak w nim konkretów. Nie od dziś wiadomo, że służba zdrowia w Polsce jest niedofinansowana co widać porównując PKB przeznaczany na system opieki medycznej w Polsce i w innych krajach Europy. Nowoczesna unika odpowiedzi na pytania jak zwiększyć finansowanie. Widoczny jest tutaj strach twórców tego programu przed napisaniem wprost, że trzeba podnieść składkę zdrowotną, albo wprowadzić inne formy współfinansowania przez pacjentów swojego leczenia. Ewentualnie radykalnie ograniczyć ilość procedur w koszyku świadczeń gwarantowanych. Temat dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych jest poruszany, ale też brak jest tutaj rzetelnego wyliczenia wysokości składek i zakresu takich ubezpieczeń. Na koniec pragnę podkreślić, że powiązania między poszczególnymi działami systemu ochrony zdrowia są bardzo ścisłe i wymagają kompleksowego spojrzenia, a nie tylko wypisania populistycznych haseł, żeby uszczęśliwić przyszłych wyborców nie mając nawet szans na spełnienie składanych obietnic.

EROZJA GŁÓWNYCH INSTYTUCJI KAPITALIZMU :)

by Wikipedia
by Wikipedia
Osłabianie prywatnych praw własności i rynków

Instytucje rynku i własności prywatnej mogą skutecznie generować niskie koszty transakcji, ale mogą również pociągać za sobą koszty wysokie. Wydaje się, że skuteczność tych dwóch wiodących instytucji rozwoju gospodarczego nie zależy od czynników ekonomicznych. Zależy ona od zestawu cnót, które nadają legitymację prawom własności prywatnej i rynkowi. Historia uczy, że kosztowne i nieefektywne rynki oraz niepewne prawa własności są szybko porzucane lub prowadzą do sytuacji rewolucyjnych.

Twarde ograniczenia budżetowe, stanowiące antidotum dla ryzyka moralnego, oraz własność prywatna są trudne – jeśli w ogóle możliwe – do wdrożenia w miękkim otoczeniu moralnym i prawnym. W rzeczywistości sprawne funkcjonowanie gospodarki rynkowej opiera się na zbiorze zasad moralnych i prawnych. Według ojca ordoliberalizmu, Wilhelma Röpke, w dłuższej perspektywie legitymizacja praw własności prywatnej i rynku opiera się na zestawie cnót. Są to: samodyscyplina, poczucie sprawiedliwości, szczerość, bezpośredniość, solidność, rycerskość, umiarkowanie, przestrzeganie norm moralnych, szacunek dla godności innych, poczucie odpowiedzialności oraz esprit civique, który ogranicza indywidualne roszczenia i apetyty. Cnoty powyższe mogą być postrzegane jako warunki legitymizujące reżim praw własności prywatnej i sprawiające, że konkurencja na rynku jest do zniesienia. Stanowią one etos rynku[1]. Zauważmy, że znaczną część winy za nieprawidłowe funkcjonowanie własności prywatnej i rynków można przypisać bardzo wąskiej interpretacji pojęcia wolności. Według Rogera Kimballa: „w ich entuzjazmie dla wolnego rynku, [komentatorzy konserwatywni] usuwają rozróżnienie między rynkiem, gdzie wolność wspomaga wzrost, a moralnością, gdzie prawdziwa wolność wymaga cnoty”[2]. Osłabianie prywatnych praw własności zostało ułatwione przez uporczywą ich krytykę, jaką uprawiały politycznie wpływowe odłamy elit Zachodu. Według Oscara Wilde’a (1891 r.) własność prywatna jest nudna: „łączące się z nią obowiązki sprawiają, że jest często nie do wytrzymania. W interesie bogatych musimy się jej pozbyć”[3]. Zarządzanie własnością odrywa ludzi od prawdziwego biznesu, życia, od kultury i radosnego pielęgnowania „osobowości”. W ustroju socjalistycznym ludzie będą mogli poświęcić się produkcji „tego, co piękne”, rozwojowi prawdziwej osobowości, bowiem „osobowość człowieka jest cudowna. Będzie tak wspaniała, jak osobowość dziecka”[4]. Masy okazały się „nadzwyczajnie głupie” w ich uległości wobec władzy, ponieważ były „nie bardzo świadome ich własnego cierpienia”[5].

Zanikający respekt zachodnich elit dla instytucji własności prywatnej można zilustrować na przykładzie zmieniających się interpretacji 5. poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych: „Własność prywatna nie będzie zabierana w celach publicznych bez sprawiedliwego odszkodowania”, która wyraźnie odnosi się do kwestii „zabierania” (taking), czyli konfiskacji własności prywatnej. W 1895 r. profesor Richard Epstein z University of Chicago stwierdził, że większość programów redystrybucji dochodów było niezgodnych z konstytucją, ponieważ przeczyło 5. poprawce i stanowiło wyżej cytowane „zabieranie”. W 1922 r. sądy USA uważały zbyt daleko idące regulacje praw własności prywatnej za łamanie postanowień 5. poprawki. Z biegiem czasu dokonała się jednak istotna zmiana interpretacji prawa przez sędziów USA. I tak, jeśli po dokonanej regulacji prywatnej własności pozostanie jakaś wartość ekonomiczna regulowanego aktywu, nie stanowi to konstytucyjnego „zabierania”.

Z kolei w 1994 r. sąd stanu Oregon stwierdził, że wymóg publicznej „służebności”, jako warunku uzyskania zezwolenia, stanowi „zabieranie”. Innymi słowy „zabieraniem” jest nakładanie na prywatnych właścicieli nieruchomości kosztownych regulacji bez odszkodowania. Tym razem racjonalne orzeczenie sędziów przekreśliła interwencja Senatu USA, który zawetował w roku 1995 zdroworozsądkowy projekt ustawy dotyczącej własności prywatnej; projekt ten zakładał obowiązek kompensacji, kiedy wartość danego majątku spada o 20 proc. lub więcej.

Późniejsze regulacje nie odwróciły tendencji do osłabiania prawa do własności prywatnej. W czerwcu 2005 r. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł, że jeśli urzędnicy zdecydują, że byłoby to z korzyścią dla obywateli, władze lokalne będą mogły zmusić właścicieli nieruchomości do sprzedaży ich własności, aby zrobić miejsce dla projektów gospodarczych, nawet jeżeli dana nieruchomość nie ma wad prawnych, a sukces wspomnianych projektów nie jest gwarantowany.

Nadmiar regulacji własności prywatnej w wielu przypadkach pochodzi ze źródeł innych niż rządowe. Niektóre związki zawodowe są znane z tego, że składają dziwaczne propozycje, które w wielu przypadkach stanowią kpiny z własności prywatnej i kapitalizmu. Jako przykład przytoczmy listę roszczeń Australijskiego Związku Ekspedientów (Australian Shop Assistants’ Union), złożoną w Australijskiej Komisji Arbitrażowej (Australian Arbitration Commission) w 2001 r. Oto niektóre żądania: „6 tygodni urlopu wypoczynkowego, 4 tygodnie urlopu z powodu żałoby, 2 tygodnie urlopu celem uczestnictwa w konferencjach, 6 tygodni urlopu w celach edukacyjnych, jeden dzień wolny co dwa tygodnie, jeden dzień wolny w miesiącu celem partycypacji w zebraniu Związku, 10 minut przerwy w pracy co godzinę, 2 dni wolne od pracy w sezonie Świąt Bożego Narodzenia oraz premia na Boże Narodzenie w wysokości 5 tygodniowych płacy”[6]. W sumie rzeczywisty rok pracy ograniczyłby się do 24 tygodni lub pięciu i pół miesiąca efektywnej pracy, nie licząc „10 minut przerwy co godzinę”.

Kolejnym wkładem australijskich związków zawodowych, w tym wypadku Douga Camerona z Połączonych Związków Robotników Przemysłowych (Amalgamated Manufacturing Workers’ Union), do debaty dotyczącej proponowanej pomocy dla zagranicy jest np. propozycja podniesienia (zamiast obniżenia!) australijskich ceł oraz podniesienia podatków w celu finansowania pomocy dla ubogich krajów[7].

W dzisiejszych czasach w dążeniu do łagodzenia między innymi skutków kolektywizmu rządy nie znoszą własności prywatnej, raczej ją obciążają. Utrudniają jej posiadanie poprzez nakładanie np. grzywien, podatków, poddawanie jej wyszukanym nieraz regulacjom, częściowemu (zamiast całkowitemu) upaństwawianiu, itd. Upadek ZSRR w 1991 r. przyśpieszył ten proces. Obecnie rządy próbują regulować prawa własności prywatnej, a nie ponosić ryzyko związane z własnością, jak np. groźba zmniejszenia lub utraty wartości kapitału lub posiadanych aktywów.

Wiele jest przykładów błędnej regulacji własności prywatnej. Na przykład prawa „własności” w Europie Środkowej i Wschodniej do mieszkań lub do domków szeregowych w tzw. spółdzielniach mieszkaniowych miały niewiele wspólnego z „rzymskim” prawem własności prywatnej. Ich dyspozycja, sprzedaż, wynajęcie lub nawet umieszczenie krewnych na okres do trzech dni było ograniczone i wymagało zezwolenia dyrektorów spółdzielni. Z powodu uwzględnienia ograniczeń nałożonych na własność prywatną semantyka prawa do własności spółdzielczej mieszkań uległa zmianie. W słownikach języka polskiego pojawiło się nowe słowo. Zamiast terminu „własny” narodził się w latach 70. nowy termin: „własnościowy” (niezwykle trudny do tłumaczenia na inne języki) w celu uwzględnienia ograniczeń nałożonych na prawo własności do lokalu spółdzielczego.

Inne przykłady, które przywodzą na myśl tłumienie praw własności prywatnej, odnoszą się do ustanawiania specjalnych stref (zoning) i ochrony środowiska. Zoning sprawia, że np. wysokiej wartości grunty nie znajdują zastosowania w produkcji towaru o wysokiej wartości oraz sprzyja zachowaniom korupcyjnym poprzez wyłączanie (za opłatą) gruntów z obszaru specjalnych stref.

Innym przykładem ograniczonego prawa własności prywatnej jest „ochrona środowiska”. Reguły ochrony środowiska unieszczęśliwiają właściciela. Na przykład rząd Stanów Zjednoczonych może wymagać utrzymania zagrożonych gatunków na terenach prywatnych na koszt właściciela, może powstrzymać właściciela gruntów przed karczowaniem własnego lasu, jeśli tam znaleziono, dajmy na to, gniazdo sowy[8]. Jeśli na jakimś terenie pojawiają się rzadkie ptaki, to wartość gruntu maleje. W rezultacie niedeklarowaną dewizą wśród amerykańskich „rozgarniętych” właścicieli nieruchomości jest: „zastrzel, zakop i zamilcz”.

Jeśli w Australii pojawią się szczury kangurowe (kangaroo rats), orka karana jest grzywną 50 tys. dolarów lub rokiem więzienia, jeśli zaś odkryto siedlisko rzadkiego gatunku, właściciel traci prawo do korzystania ze swej własności (na przykład prawo karczowania swego lasu) i tym samym doznaje uszczerbku wartość nieruchomości. Innymi słowy prywatny teren zostanie zawłaszczony dla użytku publicznego bez odszkodowania.

Podobnie jak w przypadku polskim także w innych krajach Zachodu termin „własny” należy zastępować terminem „własnościowy” – tzn. zachowujący nominalnie prawo własności, lecz podlegający wielu innym regulacjom i obowiązkom na rzecz wspólnoty. Dopiero teraz można właściwie docenić prorocze talenty Oscara Wilde’a z 1891 r.: własność prywatna jest nudna, „jej obowiązki sprawiają, że jest nie do zniesienia”[9].

Powyższe przykłady uwidaczniają, że w ciągu ubiegłego wieku dokonała się wielka zmiana głównych funkcji politycznych reżimu własności prywatnej. Podczas gdy w przeszłości instytucja własności prywatnej nakładała ograniczenia na arbitralną władzę rządu, dzisiaj ta sama instytucja tego już nie czyni. Wydaje się ona obecnie wygodnym narzędziem obniżenia kosztów ponoszonych przez państwo opiekuńcze: „Własność prywatna mogła być dawniej pojmowana jako bariera dla władzy państwa, ale dziś tę barierę łatwo pokonać, po prostu… Zgodnie z obowiązującym prawem instytucja własności prywatnej zawiera niewiele ograniczeń co do wielkości i kierunku działań rządu charakterystycznych dla współczesnego państwa opiekuńczego”[10].

 

Osłabianie mechanizmu rynku

Oprócz instytucji własności prywatnej nadmierne lub nieprawidłowe regulacje ze strony państwa mają również wpływ na skuteczne funkcjonowanie samego rynku. Interwencja rządu w swobodę zawierania umów z preferencją jednej ze stron kontraktu stoi w sprzeczności z długofalowym trendem historycznym, w którym instytucja kontraktu zyskała przewagę nad instytucją statusu. Obecnie wydaje się, iż obserwujemy odwrotną tendencję, tj. ponowny wzrost znaczenia statusu nad kontraktem, czyli dobrowolnym porozumieniem stron. Ustanawianie przywilejów prawnych na podstawie członkostwa grupy, zracjonalizowane – na przykład – dziedziczeniem statusu bycia ofiarą zdarzeń bądź historycznej niesprawiedliwości, podobnie jak wynajdywanie i ochrona bądź wspomaganie różnorodności itd., są trudne do pogodzenia z zasadą swobody umów.

Niewiele jest rynków, na których uczciwość instytucji kontraktu nie ucierpiałaby tak bardzo, jak na rynkach pracy. Na przykład stare prawo zwyczajowe zakładało równość obu stron umowy, a dbałość o reputację stron umów ograniczała ich skłonność do oportunizmu.

W nowych przepisach regulujących stosunki pracy kontrakty zakładające rozwiązanie umowy „na życzenie którejkolwiek ze stron” są coraz rzadsze. Pojawiło się tak wiele różnych przyczyn uniemożliwiających rozwiązanie kontraktu, że pracodawcy, najczęściej niesłusznie i kosztem gwałcenia zasad etyki zawodowej, wysuwają niekompetencję pracownika jako podstawę do zwolnienia, ponieważ każdy inny powód zwolnienia grozi potencjalnym procesem sądowym i wysokimi roszczeniami o odszkodowanie. Wśród pracodawców karierę zrobiło powiedzenie: „trudniej jest się rozwieść z pracownikiem niż z własną żoną”.

Znaczną winą za osłabienie instytucji umowy o pracę można obarczyć karierę, jaką odniosło pojęcie „wyzysku”, czyli „eksploatacji”. Szkodliwa doktryna wyzysku zakłada, że na tym świecie dochodzi z reguły do gier o sumie zerowej, a gry, w których obaj gracze odnoszą korzyści, należą do wyjątkowych. Sam kontrakt jest bliski pojęciu kradzieży, ponieważ jedna strona korzysta lub wygrywa kosztem drugiej, słabszej strony. Na przykład amerykańska ustawa dotycząca stosunków pracy (American National Labor Relations Act) z 1988 r. jest oparta na założeniu, że konkurencyjne rynki wiążą się z eksploatacją słabszych[11]. Podobnie celem zrównania pozycji obu stron na rynku pracy groźba lokautu oraz wskazywanie na skutki ekonomiczne złożenia narzędzi pracy zostały usunięte z dopuszczalnych elementów negocjacji np. w australijskiej branży transportowej. W efekcie pracownicy zrzeszeni w związku zawodowym stali się współwłaścicielami firmy.

Prawa własności prywatnej nie działają w próżni politycznej. W systemie demokratycznym rządy nie mają moralnego wyboru – czy nawet praktycznej możliwości – odmówienia wsparcia potrzebującym. Prywatne prawa własności mogą podlegać erozji niemal z definicji, ponieważ wiele, jeśli nie większość, świadczeń socjalnych ma charakter bezwarunkowy i ignoruje wysokie prawdopodobieństwo generacji ryzyka moralnego. Na przykład od 1986 r. w prawodawstwie australijskim nie ma znaczenia, czy pacjenci zgłaszający się na leczenie piją alkohol, odmawiają przyjmowania leków lub stosowania się do zaleceń lekarza. Prawo pacjenta do leczenia w nagłych wypadkach jest kategoryczne i nieusuwalne. Podobnie trudno jest wycofać lub zredukować roszczenia do większości innych usług socjalnych, takich jak zasiłki dla bezrobotnych lub dla „samotnego rodzica”. W pewnym sensie w państwach demokratycznych obywatele lub mieszkańcy stali się właścicielami politycznych praw własności.

W większości krajów państwowe emerytury osób starszych podlegają indeksacji nie tylko względem wskaźnika cen detalicznych, lecz także względem zarobków. Ponieważ jednak stosunek liczby ludności płacącej podatki do liczby mieszkańców korzystających z politycznych praw własności do indeksowanych świadczeń spada w systemie redystrybucyjnym (pay as you go) o z góry określonych wypłatach emerytalnych, to nadejdzie moment, kiedy składki i podatki nie będą w stanie sfinansować politycznych praw do indeksowanych rent i emerytur. Co więcej, ewentualny wzrost częstotliwości unikania opodatkowania i oszustw podatkowych, rozprzestrzenianie się transakcji gotówkowych lub ekspansja szarej strefy mogą utrudnić starania rządów o zaspokojenie coraz większych oczekiwań rosnącej liczby posiadaczy praw politycznych.

Bezwarunkowość świadczeń socjalnych mogłaby być uznana poniekąd[12] za rzecz dobrą, za zwieńczenie ludzkich osiągnięć, gdyby nie fakt, że kryje ona w sobie możliwość intensyfikacji „ryzyka moralnego”. Niektóre z określonych grup, którym przysługuje pomoc socjalna, zmieniły taktykę i strategię w oczekiwaniu na określone prawem świadczenia. Ponieważ jednak zasoby każdego rządu są ograniczone, a na dłuższą metę budżet musi być zrównoważony, rządy zmuszane są do redukcji wydatków medycznych lub świadczeń na rzecz osób autentycznie potrzebujących (deserving, czyli tych, którzy nie liczą na pomoc), których położenie jest wynikiem zdarzeń losowych, ponieważ istnieje obowiązek prawny świadczenia na rzecz osób niezasługujących (undeserving:, tj. liczących na pomoc państwa), których położenie nie jest wynikiem zdarzeń losowych. Wysiłek moralny nie popłaca! Biedni i nie bardzo biedni wiedzą o tym i zmieniają odpowiednio swoje zachowanie, jeżeli nie w pierwszym, to w drugim i kolejnych pokoleniach. Ryzyko moralne ulega ratyfikacji.


[1] W. Röpke, Jenseits von Angebot und Nachfrage, 1966.

[2] R. Kimball, The Nasty Nineties, review of the book: H. London, Decade of Denial: A Snapshot of America in the 1990s, 2000.

[3] O. Wilde, The Soul of Man under Socialism, [Cyt. za:] Ch. Lasch, The Revolt of the Elites: and the Betrayal of Democracy, 1995, s. 231–232.

[4] Tamże.

[5] Tamże, s. 232.

[6] „The Australian Financial Review”, 27 March 2001.

[7] „The IPA Review”, Melbourne, December 2000:19.

[8] T. Bethell, The Noblest Triumph: Property and Prosperity Through the Ages, New York 1998.

[9]O. Wilde, Dz. cyt., s 231.

[10] R. Pipes, Property and Freedom, New York 1999, s. 209.

[11]R.A.Epstein, The Problem of Forfeiture in the Welfare State, 1997, s. 277.

[12] Abstrahując od faktu, że zwiększenie podatków i danin niezbędne dla finansowania tych świadczeń generuje tzw. „straty puste” (deadweight losses), tj. redukuje sumę użyteczności (dobrobytu) społeczeństwa.

Z ronda Dmowskiego na rondo Leminga :)

Wiadomości, jakie otrzymujemy o stanie państwa w poszczególnych obszarach jego działania, nie napawają optymizmem. Każdy z wielkich programów państwowych prędzej czy później staje się własną karykaturą. Budujemy jedne z droższych autostrad w Europie, a ich wykonawcy upadają. Wielkim nakładem zbudowaliśmy stadiony, a tu w jednym dach się nie zamknął, inny w zasadzie już bankrutuje (idąc w ślady firm, które go budowały). Finansowana z publicznych pieniędzy służba zdrowia od czasu do czasu przypomina nam o swoim istnieniu, na przykład informacjami o faktycznym bankructwie Centrum Zdrowia Dziecka. Przy okazji dowiadujemy się, że rozliczenie usług wysoko specjalizowanych – wymagających i drogiego sprzętu, i specjalistycznej kadry –  odbywa się według takiego samego punktu przeliczeniowego co wizyta w przychodni. Czy trzeba być specjalistą od ekonomiki służby zdrowia, żeby wiedzieć, że to nie ta sama usługa? Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność, w każdej dowolnej dziedzinie życia sterowanego przez państwo mamy do czynienia ze zjawiskami dziwnymi, niezrozumiałymi lub po prostu skandalicznymi.

http://www.flickr.com/photos/rh2ox/6385997945/sizes/m/
by r2hox

Reakcje mainstreamowych polityków są zawsze takie same i obrzydliwie wręcz przewidywalne. PO powie: „Problem zaczął się w czasach PiS-u, a poza tym łatwo krytykować, jeśli się nie zna obiektywnych trudności, z jakimi musimy się zmagać, a pozostajemy przecież zieloną wyspą wzrostu  w morzu światowego kryzysu”, PiS: „Właśnie na naszych oczach bankrutuje państwo Tuska”, SLD: „Kiedy rządził Sojusz Lewicy Demokratycznej, a premierem był Leszek Miller takie problemy załatwialiśmy od ręki”, Ruch Palikota: „Wzywamy Donalda Tuska do zerwania koalicji z PSL-em – poprzemy rząd bez PSL-u i rozwiążemy wspólnie wszystkie problemy”. PSL zaś pokaże w telewizji sfinksowe oblicze Waldemara Pawlaka. Jeden obraz zamiast stu słów. Sprawdźcie mnie proszę, słuchając komentarzy polityków na dowolnym kanale informacyjnym w dowolnej sprawie.

Problem tylko w tym, że dla mnie, obywatela, te komentarze nie wnoszą niczego, polityczny ping-pong nie zmienia faktu, że mamy państwo niesprawne bez względu na nazwisko premiera.

Jakkolwiek zabawnie to zabrzmi w moim – zdeklarowanego zwolennika państwa minimalnego – wydaniu, przeraża mnie zupełny państwa brak. Ono istnieje, owszem, ściąga podatki i jest wielkim pracodawcą, ale masy urzędnicze nie stanowią jeszcze aparatu państwowego. Państwo polskie potrzebuje biurokracji – w tym dobrym znaczeniu, czyli aparatu urzędniczego obsługującego obywatela i realizującego zadania państwowe. Tymczasem aparat taki nie istnieje. Składają się na to z grubsza dwie przyczyny.

Gdzie jest państwo?

Pierwsza to brak jasnego określenia zadań państwa w poszczególnych dziedzinach i precyzyjnego określenia odpowiedzialności za realizację określonego zadania konkretnej struktury. Przykład z samej góry – kto zna kryterium, według którego nadzór nad przedsiębiorstwami państwowymi lub przedsiębiorstwami z udziałem państwa dzielą Ministerstwo Gospodarki i Ministerstwo Skarbu Państwa? Pierwotnie wyznacznikiem miały być cele prywatyzacyjne (te przedsiębiorstwa, które miały pozostać państwowe, leżały w gestii Ministerstwa Gospodarki). Jak wyczytałem w „Polityce” przed kilkoma tygodniami, w praktyce czynnikiem o tym decydującym jest nazwisko ministra i przepychanki Waldemara Pawlaka z ministrami z PO. Jak można prowadzić spójną politykę energetyczną, jeśli kontrakty gazowe z Rosją negocjował jeden resort, z Kuwejtem drugi (zorientowani twierdzą, że oba bez porozumienia z sobą), a na koniec wkroczył trzeci (MSZ), działając w tajemnicy na rzecz renegocjacji kontraktu z Gazpromem. Trudno znaleźć w tym jakąś politykę państwową – raczej mamy do czynienia z wypadkową różnych resortowych wektorów działań. Powiedzmy, że dla obywatela to abstrakcja (choć warto wspomnieć, że to my płacimy za ten gaz), wejdźmy więc w codzienność. Konia z rzędem temu, kto zna zakres świadczeń medycznych należnych obywatelowi opłacającemu składki NFZ. Pytany kiedyś przeze mnie wysoki funkcjonariusz funduszu odpowiedział pewnym siebie głosem: „Jak to jaki zakres? Pełen zakres!”. Co znaczy „pełen zakres”, jeśli ja co chwilę dostaję prośbę od fundacji czy stowarzyszeń o donację na leczenie czy rehabilitację osoby, której leczenie nie jest objęte systemem? Co znaczy „pełen zakres”, jeśli co kilka miesięcy toczy się publiczna kłótnia o zmiany na liście leków refundowanych? Co znaczy „płatna ze środków publicznych edukacja”, skoro boom statystyczny ludzi z tzw. wyższym wykształceniem zawdzięczamy w pełni finansowanym z kieszeni ich rodziców studiom na Wyższych Szkołach Tego i Owego oraz Wszystkiego Najlepszego (sami studenci tak je nazywają)? Na wielu z  tych „uczelni” produkuje się dyplomowanych bezrobotnych za zupełnie  prywatne pieniądze. Przykład z przedszkolami, które przeplatają godziny finansowane ze środków publicznych z godzinami opłacanymi fakultatywnie przez rodziców, tak by zmusić wszystkich do płacenia, to kolejny problem z tej serii.

Nie piszę tego wszystkiego, by podnieść socjalny lament i domagać się pełnego finansowania służby zdrowia, edukacji i całej reszty z kasy publicznej. Podaję te przykłady, żeby wskazać, że nasze państwo, nasza umowa społeczna nie działają. A przecież w tej umowie jesteśmy my – obywatele i podatnicy, składający się na organizację tych sfer, które w naszym powszechnym mniemaniu są nie do załatwienia indywidualnie. W naszym państwie nie wiadomo tak naprawdę, co otrzymujemy w zamian za wypełnianie obywatelskich obowiązków związanych z daninami. Mam wrażenie, że w jednych sferach udajemy, że coś jest finansowane publicznie (edukacja), w innych przerzucamy obowiązki socjalne do prywatnych obciążeń (mieszkaniówka w prywatnych kamienicach), w jeszcze innych zaś nieustająco „rolujemy” długi (system emerytalny). Żyjemy w fikcji.

Gdzie są politycy?

W fikcji żyje, z fikcji żyje i fikcję dla własnej radości utrzymuje druga z praprzyczyn niewydolności państwa – klasa polityczna. Polska klasa polityczna jest wsobna, zamknięta, a ton nadają w niej przedstawiciele pokolenia maszyny do pisania i wielkich budów socjalizmu. Nie piszę tu o żadnej ze stron sceny politycznej – piszę o jej wszystkich uczestnikach bez wyjątku. Młody wiek naszej demokracji, pewna niedojrzałość, system partyjny utrzymywany czynnikiem dotacyjnym, a nie ideowym czy światopoglądowym powoduje jego zaskorupienie i kompletną niewrażliwość na bodźce społeczne. Jedyne bodźce, na jakie partie reagują, to uderzenia maczugami, jakie serwują sobie we własnym gronie. W każdej z partii brakuje naturalnego w dojrzałych demokracjach systemu rotacji elit, gdzie napór innowacyjnych „młodych wilków” wymusza na starych liderach nieustanną czujność i dostosowywanie się do wymogów zmieniających się okoliczności. Nasze elity zastygły w latach 90.,  po drodze mogły zmieniać nazwy partii, opcje, rekonfigurować się – ale zawsze działały w tym samym gronie. W tym czasie Polska zmieniała się dynamicznie – życie społeczne płynęło obok, równolegle do życia politycznego, bogaciliśmy się i modernizowali, nie oglądając na państwo, w czym pomagały nam zaradność i indywidualizm Polaków. Gdyby spróbować przedstawić na wykresach krzywą zmian społecznych i krzywą zmian politycznych, to trudno byłoby dobrać taką skalę, by wartości tego drugiego czynnika były widoczne. Polityka została w tyle. W tyle pozostała też biurokracja. Porównajmy obsługę bankową w 1992 r. z dzisiejszą – przepaść, zmiana totalna, przejście z epoki czeków i wydruków do epoki kart zbliżeniowych i pełnej obsługi online. A teraz porównajmy obsługę w urzędzie przed dwudziestoma laty z dzisiejszą… Różnica jest, ale zauważalnie mniejsza…

Zajmijmy się sferą społeczną i porównajmy liczbę wolnych związków w roku 1992 i liczbę dzieci rodzących się w takich związkach z analogicznymi danymi z 2012 r. Porównajmy prawo stanowione w zakresie regulacji takich zjawisk. Sami sobie nie uświadamiamy, jaką drogę społecznie i gospodarczo pokonaliśmy przez ostatnie 20 lat. I jak bardzo państwo – ze swoimi strukturami i polityką – pozostało w tyle, choć klasa polityczna chętnie przypisuje sobie zasługi modernizacyjne. Podaję przypadkowe przykłady z różnych dziedzin, choć można by to uporządkować według sfer życia i wynik porównania modernizacji społecznej z modernizacją państwa dałby taki sam rezultat. Na koniec tych zestawień wyliczmy dzisiejszych liderów politycznych, którzy nie byli nimi w roku 1992. Jeden Janusz Palikot w 1992 r. pewnie jeszcze zbijał palety lub przymierzał się do produkcji wina. Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Waldemar Pawlak, Leszek Miller… Ile zachodnich demokracji ma tych samych liderów politycznych w roku 2012 co w 1992?

Tak zwani partyjni młodzi to typ zawodowego działacza „od zawsze”. Kleili plakaty, potem nosili za kimś teczki, teraz są posłami, ale praktyczne życie ich omijało. Nie mieli okazji zdobyć know-how, więc i nie zagrożą innowacyjnością swoim liderów. Są ich miniaturowymi kopiami, czasem karykaturami.

Wiem, że zdarzają się wyjątki – jednak na tyle rzadko, że nie są w stanie zmienić ogólnego obrazu. Nie piszę tego, by narzekać na klasę polityczną – w końcu to my w kółko wybieramy tych samych – ale by ją usprawiedliwić. Wierzę, że swoją anachroniczną politykę robią pełni dobrej woli i według swoich umiejętności. Tylko właśnie tych umiejętności i zdolności rozumienia wyzwań współczesności im brakuje. Nawet jeśli któryś z polityków jest zdeterminowany realizować jakiś pomysł – zderza się z podległymi sobie strukturami państwowymi niezdolnymi do działania, których zmienić nie potrafi, bo nie ma pojęcia, jak tę strukturę przebudować.

Trudno mieć za złe politykom, że nie nadążają. Brakuje wewnątrzpartyjnej świeżej konkurencji. Gremialne désintéressement polityką Polaków, zajętych własnymi sprawami, nie wywiera żadnego nacisku. Niski kapitał społeczny i nieistniejąca dotąd samoorganizacja społeczna uwalniają polityków od potencjalnych działań grup interesów, lobbystów społecznych – poza integrystami kościelnymi nikt nie jest zorganizowany w stopniu pozwalającym na skuteczność. W tych cieplarnianych warunkach politycy mogą latami dyskutować sobie o brzozach, sondażach, wzajemnie się znieważać, intrygować.

Zarówno klasa polityczna, jak i biurokracja rozpaczliwie potrzebują fachowców, którzy byliby w stanie zorganizować aparat państwowy w sposób adekwatny do potrzeb. Potrzebujemy ludzi, którzy są w stanie stworzyć zintegrowaną ewidencję obywateli – co kolejne rządy przerasta od kilkunastu lat. Ludzi, którzy są w stanie policzyć obywateli objętych ubezpieczeniem zdrowotnym (według ostatnich doniesień liczba osób o „niejasnym statusie ubezpieczenia” to 4 mln!). Potrzebujemy ludzi, którzy wprowadzą zadaniową kulturę organizacyjną i ergonomię pracy w urzędach. Ludzi, który napiszą naszą umowę społeczną, nadając jej racjonalne kształty, i stworzą aparat do jej wykonywania.  Widzę  takich ludzi w klasie średniej, nazywanej przez prawicowych publicystów lemingami.

Lemingi

Prawicowa publicystyka i blogosfera lubuje się w określaniu pewnej grupy antypisowskich wyborców mianem „lemingów”, bo ponoć te zwierzątka bez szczególnej przyczyny (a właściwie z powodu własnej bezmyślności) skaczą sobie nagle i tłumnie do wody w celu popełnienia samobójstwa.

Na nic tłumaczenia Adama Wajraka, który leminga widział na własne oczy. Disneyowski mit samozagłady tych gryzoni bez powodu silnie porusza wyobraźnię. A gdy dodać do tego jeszcze toyotę auris i smartfon marki Samsung…

Prawicowa publicystyka nie może wybaczyć lemingom, że są głusi na hurrapatriotyczne frustracje Jarosława Kaczyńskiego i Tadeusza Rydzyka i głosują na tych, którzy obiecują im święty spokój. Na tych, którzy nie wymagają, by ciągle pozostawali czujni, z pieśnią narodową na ustach strzegli w imię narodowych kompleksów wciąż zagrożonej czci przed gejami, Żydami, Niemcami i Rosjanami. Nie może im wybaczyć, że zazwyczaj bierni politycznie, w pewnym momencie przeważyli szalę zwycięstwa na stronę PO.

Paradoks polega na tym, że prawica uważa za marsz do samozagłady to, co jest jak najbardziej racjonalnym wyborem i uzasadnioną postawą.

Leming należy do klasy średniej. Tworzy zjawisko w Polsce nowe po przerwie w rozwoju społecznym, jaką zafundował nam PRL. W latach 90. ta powstająca klasa kojarzyła się z zaganianymi facetami w białych skarpetkach założonych do ciemnego garnituru. Od tamtego czasu zmieniło się bardzo wiele. Rozwój sektora usług spowodował zasilenie tej klasy, a obecnie już zdominowanie jej przez dobrze wykształconych profesjonalistów. Dobrze wykształconych – oczywiście nie zgodnie z inteligencko-humanistycznym stereotypem. Studenci uczelni ekonomicznych i prawniczych nie poświęcali czasu analizom teorii samobójstw Kiryłowa z „Biesów” Fiodora Dostojewskiego, omijali też metafizykę „Gry w klasy” Julia Cortázara. Jeśli już, robili to hobbystycznie, nie traktując tych zajęć jako sensu życia. Są za to w stanie błyskawicznie czytać sprawozdania finansowe, przeliczać wskaźniki przepływu pieniądza, stopy zwrotu inwestycji. Znajdą luki w prawie podatkowym. Pokierują dużą strukturą, zracjonalizują koszty. Obserwują konkurencję i wyciągają wnioski z nowych trendów i wynalazków. iPad nie jest dla nich epokowym odkryciem (jak dla większości obdarowanych nim posłów), ale przedłużeniem ręki, narzędziem pracy lub zabawy, które porzucą bez żalu, kiedy pojawi się nowe i lepsze.

Leming to menedżer lub samodzielny przedsiębiorca – w bankowości, IT, w szeroko pojętych usługach. Jest przeciwieństwem wiecznie marudzącego i utyskującego na ojczyzny i swój los przeciętniaka. Ma mentalność zadaniową, wychowany w kulturze korporacyjnej zna wartość czasu, jest nastawiony na sukces. To człowiek sukcesu, zawodowego i osobistego. Zna języki, jest obyty w międzynarodowych korporacjach, nie ma kompleksów. Wie, że ludzi dzieli się na mądrych i głupich, efektywnych i nieudaczników, a nie na Polaków i resztę niedobrego świata. Mieszka i żyje tak samo jak jego korporacyjni koledzy w Niemczech czy Anglii. Nie czuje się od nich gorszy – często ma poczucie wyższości, bo jego start był trudniejszy, jest pierwszym pokoleniem middle class w swojej rodzinie – bo jest pierwszym pokoleniem należącym do tej klasy w Polsce.

Widoczna w publicystyce, szczególnie w blogosferze, niechęć do lemingów to nie tylko polityczna złość prawicy, wynikająca z wyraźnego poparcia przez tych ludzi PO i Bronisława Komorowskiego w swoich okręgach wyborczych (z rekordem w warszawskim Miasteczku Wilanów – szybko ochrzczonym Lemingradem). To klasyczna i naturalna dla polskiego konserwatyzmu niechęć do innych, do obcych. Niechęć ta jako żywo przypomina oświeceniowe spory kontuszowców z pończosznikami. Lemingi pachną tą cudzoziemszczyzną, nowoczesnością, nie golą głowy w czub, nie leżą krzyżem podczas śpiewania patriotycznych pieśni. Są nieprzyzwoicie racjonalni.

Rewolucja, jaka jest nam potrzebna

Całe nasze doświadczenie historyczne wskazuje na to, że kolejne ruchy modernizacyjne prędzej czy później zwyciężają. Przeciwstawianie się im jest naturalnym zadaniem konserwatystów, pozwala złagodzić skutki zmian i przygotować na nie ogół obywateli, jeśli oczywiście opór nie jest bezwzględny. Jeśli wziąć za przykład transformację oświeceniową, zmiany wchodzą ewolucyjnie, metodą kropli drążącej kamień (tu znakomitym przykładem jest Wielka Brytania) lub rewolucyjnie, jak we Francji. Droga zmian jest uzależniona od oporu, na jaki natrafiają – jeśli system jest relatywnie otwarty na innowacje, wchodzą w życie stopniowo, jeśli jest zamknięty – wdzierają się żywiołowo, często potrafią system rozsadzić. Przemiany społeczne w państwach demokratycznych w drugiej połowie XX w. przeprowadzane były ewolucyjnie, wyjątkiem była rewolucja obyczajowa z 1968 r., gdzie elity nie doceniły skali wyzwania. Demokracja z założenia powinna asymilować nowe zjawiska społeczne i w naturalny sposób wprowadzać innowacje do mainstreamu. W dzisiejszej Polsce mechanizm ten nie działa. Dodatkowo każdy kolejny miesiąc, każdy kolejny rok zwiększa odległość pomiędzy dynamicznie rozwijającym się społeczeństwem a zastygłym w bezruchu państwem.

Jeżeli chcemy nowoczesnego, silnego państwa, Polsce potrzebna jest rewolucja. Potrzebna nam potężna zmiana pokoleniowa, ale przede wszystkim jakościowa. Historycznych polityków, którzy swoją miałkość programową przykrywają, udając technokratów, powinniśmy zastąpić technokratami, którzy polityki szybko się nauczą. Potrzebna nam rewolucja lemingów.

Wiem, że ich dotychczasowy udział w życiu publicznym był niewielki i dosyć bierny. Dorabiali się, spełniali swoje marzenia rodzinne i zawodowe. Nie głosowali lub głosowali przeciw awanturom. Ale duża część z nich jest już ustabilizowana – nie walczą o pierwsze mieszkanie, pierwszy samochód – to już mają. Coraz częściej rozglądają się wokół siebie, coraz częściej zauważają, że państwo, w którym żyją, nie jest najlepsze. W przywoływanym wyżej Lemingradzie rekordowe wyniki PO nie dotyczą wyborów do warszawskiej rady dzielnicy Wilanów, bo młodzi „profi” uznali, że PO nie sprawdza się na tym poziomie, i wystawili własną listę, z dużym sukcesem. Kolejna warszawska twierdza PO – Ursynów – jest rządzony przez lokalny komitet. Oczywiście, można powiedzieć „warszawka”. Ale każdy z nowych trendów rodził się w centrach, a nie na peryferiach. Ta warstwa społeczna jest coraz większa, a wbrew forom internetowym coraz więcej Polaków, w pozytywnym snobizmie, do klasy tej aspiruje. Polska prawica bardzo tej grupie pomogła – nic nie integruje tak, jak bezmyślny atak konserwy.

Lemingi to grupa, która do polskiej polityki mogłaby wnieść profesjonalizm, korporacyjną kulturę organizacyjną i zadaniowość. Mogłaby wnieść zdrowy dystans do naszych narodowych kompleksów i fobii. To szansa na skok do modelu społeczeństwa nowoczesnego – opartego nie na wytopie surówki i wydobyciu węgla, ale na kompetencji, innowacyjności i nowych technologiach. Przedstawiciele zrodzonej niedawno klasy średniej zaczynają wyrastać ponad indywidualizm – zaczynają się organizować, zauważać dysonans pomiędzy własnym stylem życia i swoimi aspiracjami a archaicznym państwem. Jest ich coraz więcej, a potencjał modernizacyjny, jaki niosą w sobie, byłby zbawienny dla państwa.

Nie widać dziś szansy na to, by potencjał ten został zaabsorbowany przez którąkolwiek z istniejących sił politycznych. Powstanie zatem nowa siła. Jedyne otwarte w tej sprawie pytania brzmią: „Kiedy?” i „Jak?”. Czas przenieść ciężar polskiej polityki z ronda Dmowskiego na rondo Leminga.

Reforma ochrony zdrowia wg minister Kopacz – pakiet ustaw zdrowotnych :)

Rząd Jerzego Buzka wprowadził w 1998 roku cztery bardzo ważne reformy: podziału terytorialnego Polski, systemu edukacji, systemu emerytalnego i ochrony zdrowia. Początkowo burzliwe dyskusje wzbudzała każda z reform. Dziś, po 10 latach, o dwóch pierwszych przestano dyskutować, natomiast system rent i emerytur oraz organizacja opieki zdrowotnej nazywane bywają „bombami z opóźnionym zapłonem”.

O ile jednak w organizacji systemu emerytalnego nie dokonywano zmian, o tyle ochrona zdrowia podlegała zmianom bardzo radykalnym. W roku 1998 wprowadzono ubezpieczeniowy system finansowania placówek i usług medycznych, utworzono regionalne kasy chorych, które były podmiotami samodzielnymi organizacyjnie i ekonomicznie. Nadzór nad funkcjonowaniem regionalnej kasy sprawował samorząd województwa. Wprowadzenie ubezpieczeń zdrowotnych było aktem wyczekiwanym przez pacjentów, którzy byli niezadowoleni z dotychczasowego funkcjonowania opieki zdrowotnej, zwłaszcza lekarskiej, oraz przez środowiska medyczne, które spodziewały się zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia i podwyższenia własnych wynagrodzeń. Po kilku latach „docierania się” nowego systemu nastąpiło „trzęsienie ziemi”, spowodowane przez ministra Łapińskiego – w 2003 r. w miejsce kilkunastu regionalnych kas chorych powstał jeden, ogólnopolski Narodowy Fundusz Zdrowia, z wojewódzkimi oddziałami.

Przekształcenia własnościowe

Bez względu na ustawową organizację finansowania placówek medycznych, przez wszystkie te lata następowała prywatyzacja opieki zdrowotnej. Najwięcej przekształceń prywatyzacyjnych nastąpiło w podstawowej opiece zdrowotnej. Powstało wiele gabinetów lekarzy rodzinnych; powstały niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, oferujące nie tylko opiekę lekarza rodzinnego i pielęgniarki środowiskowej, ale także ambulatoryjną opiekę specjalistyczną. Zdecydowana większość Polaków w ramach podstawowej opieki zdrowotnej leczy się w placówkach prywatnych. W końcu roku 2008 w Polsce funkcjonuje także sto kilkadziesiąt prywatnych szpitali. Część z nich to placówki, które powstały od nowa, najczęściej z udziałem kapitału zagranicznego, część to szpitale, których organami założycielskimi były powiaty, a które zostały przekształcone w spółki prawa handlowego.

Powodem takich przekształceń była wiara, że szpitale zmienione w spółki będą bardziej efektywnie wykorzystywać szczupłe środki pochodzące z kontraktów z Narodowym Funduszem Zdrowia. Dla pacjentów forma własności ma oczywiście mniejsze znaczenie – dla nich liczy się przede wszystkim to, czy za usługi medyczne będą musieli płacić z własnej kieszeni. Polaków od kilku lat straszy się prywatyzacją placówek medycznych, szczególnie szpitali, kłamliwie sugerując, że świadczenia medyczne w muszą być w takim miejscu płatne. Tymczasem większość wymienionych wyżej prywatnych zakładów opieki zdrowotnej ma podpisane kontrakty z NFZ i dla pacjentów leczenie jest realizowane w ramach uprawnień wynikających z opłacania powszechnej składki zdrowotnej.

Reforma 2008

Z funkcjonowania obecnego systemu opieki zdrowotnej nikt nie jest jednak zadowolony. Ani pacjenci, czekający tygodniami na operację czy wizytę u specjalisty, a także sporo dopłacający z własnej kieszeni do leczenia, ani pracownicy medyczni, niezadowoleni z warunków pracy i płacy, ani politycy, zarzucający placówkom medycznym małą efektywność i marnotrawienie publicznych pieniędzy. Środowiska medyczne zwracały uwagę, że reforma ochrony zdrowia musi mieć charakter kompleksowy i uwzględniać zrównanie poziomu finansowania lecznictwa z faktycznymi kosztami, a jednym z pierwszych elementów powinno być stworzenie koszyka świadczeń gwarantowanych. Zmian takich nie uda się wprowadzić bez zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia ze środków publicznych. Jedną z istotnych zmian powinno być zaprzestanie limitowania leczenia i wprowadzenie zasady, przywoływanej od dziesięciu lat, że „pieniądz idzie za pacjentem”. W kontraktowaniu świadczeń medycznych z monopolistą, jakim pozostaje NFZ, oznaczałoby to rezygnację z konkursu ofert. Od lat niezmiennie problemem pozostaje brak możliwości przedstawienia przez pacjentów opinii o projektowanych zmian. Nie posiadają oni w Polsce reprezentatywnych i wiarygodnych organizacji.

Platforma Obywatelska podczas kampanii parlamentarnej zapowiadała reformę ochrony zdrowia. Po roku funkcjonowania koalicyjny rząd Platformy Obywatelskiej i PSL zaproponował rozwiązania w tej kwestii. 6 listopada 2008 r. Sejm, po rozpatrzeniu poprawek Senatu, przyjął w ostatecznej formie tekst pakietu ustaw „zdrowotnych”. Na pakiet ten składają się ustawy: o zakładach opieki zdrowotnej, o prawach pacjenta i Rzeczniku Praw Pacjenta, o akredytacji w ochronie zdrowia, o konsultantach w ochronie zdrowia, o pracownikach zakładów opieki zdrowotnej oraz przepisy wprowadzające ustawy z zakresu ochrony zdrowia. O tym, jak wiele nowego przynoszą nowe przepisy, świadczy fakt, że, aby je wprowadzić, należy dokonać zmian w 47 ustawach!

Media szeroko komentowały prace nad projektami tych ustaw. Protesty zgłaszał zarówno samorząd lekarski, Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy, jak i inne organizacje działające w ochronie zdrowia. Wątpliwości budził zarówno tryb prac – projekty ustaw zostały zgłoszone jako projekty poselskie, a nie rządowe, przez co nie musiały przejść cyklu konsultacji społecznych, jak i kwestie merytoryczne. Najwięcej kontrowersji wzbudzało zawarte w projektach, a teraz utrzymane w ostatecznym kształcie dokumentu „nowelizacja ustawy o zakładach opieki zdrowotnej”, rozwiązanie polegające na obligatoryjnym przekształceniu wszystkich samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej w spółki prawa handlowego – spółki akcyjne lub spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Ten proces, nazywany przez autorów propozycji komercjalizacją placówek zdrowotnych, przez przeciwników takiego rozwiązania był uznawany jako jasny krok w kierunku prywatyzacji szpitali. I to takiej prywatyzacji, która podzieli pacjentów na lepszych i gorszych.

Bardzo źle się stało, że przed próbą wprowadzenia tych reformatorskich rozwiązań nie przeprowadzono wśród Polaków, czyli pacjentów obecnych lub potencjalnych, akcji wyjaśniającej. Nadal łatwo ich straszyć, tak jak to miało miejsce podczas ostatniej kampanii parlamentarnej, wizją prywatnej opieki zdrowotnej, w której liczyć się będą tylko pieniądze pacjenta, a najlepszym przypadku jego prywatne ubezpieczenie zdrowotne. Tymczasem setki tysięcy naszych rodaków leczy się już teraz w placówkach prywatnych, nie płacąc za leczenie ani grosza, placówka ma bowiem podpisany kontrakt z Narodowym Funduszem Zdrowia. Proszę nie rozumieć tych zdań jako bezkrytycznej pochwały rozwiązań, które proponowane są w omawianym pakiecie ustaw – jestem tylko kategorycznym przeciwnikiem straszenia Polaków prywatną opieką zdrowotną, przede wszystkim zaś prywatnymi szpitalami. Powtórzę raz jeszcze: w Polsce funkcjonuje już sto kilkadziesiąt prywatnych szpitali, niewielkich, stworzonych od nowa, ale także dawnych szpitali powiatowych, przekształconych w spółki na mocy przepisów obowiązujących obecnie.

Z jednym zarzutem wobec nowych rozwiązań zgadzam się jednak zdecydowanie. Zarzut ten dotyczy obligatoryjności przekształcania się pub
licznych Zakładów Opieki Zdrowotnej. Jednym z argumentów za wprowadzeniem zmian było poprawienie zarządzania szpitalami i przez to poprawa ich sytuacji finansowej. Dlaczego jednak mamy „na siłę” przekształcać w spółkę szpital, który od kilku lat, po restrukturyzacji, ma dobre wyniki finansowe, dodatni wynik co roku, mimo że nadal jest Samodzielnym Publicznym ZOZ-em, którego organem założycielskim jest samorząd powiatowy czy wojewódzki, albo uczelnia medyczna?

Przedmiotem kontrowersji i dyskusji była sprawa utrzymania w spółkach większościowego udziału Skarbu Państwa lub jednostki samorządu terytorialnego – wprowadzenie takiego zapisu postulowane było przez lewicę, nie zyskało jednak poparcia projektodawców. Sprzeciw środowisk medycznych budzi również brak w ustawach przepisów przejściowych o sposobie zmian zasad wynagradzania pracowników SP ZOZ-ów, w przyszłości zatrudnianych w spółkach, oraz usunięcie przepisów dających podstawę do systematycznego wzrostu wynagrodzeń.

Trzeba przyznać rację krytycznym głosom, które możemy teraz usłyszeć, że uchwalone ustawy obarczone są poważnymi błędami merytorycznymi i proceduralnymi, że w pracach legislacyjnych nad projektami zabrakło kompromisu i dobrej woli wszystkich stron decydujących o kształcie reformy, zaś prace legislacyjne przebiegały z naruszeniem podstawowych zasad dialogu społecznego. Część z Czytelników może żachnąć się na te wywody i przypomnieć decyzję Prezydenta o zawetowaniu trzech spośród sześciu ustaw. Weto dotyczy ustawy o zakładach opieki zdrowotnej, o pracownikach zakładów opieki zdrowotnej oraz przepisy wprowadzające ustawy z zakresu ochrony zdrowia. Komentarz strony rządowej jest jednoznaczny: mimo że prezydent odmówił podpisania trzech spośród sześciu ustaw, jego weto uniemożliwia wdrażanie reformy opieki zdrowotnej według przyjętej przez koalicję koncepcji.

Co dalej?

Nie zabierałbym Państwu czasu przedstawianiem i omawianiem tych aktów prawnych, gdyby nie determinacja Pani Minister Kopacz, Premiera i rządu, aby ustalone zmiany wprowadzić za wszelką cenę. Rządząca koalicja nie uzyska w Sejmie poparcia klubu SLD, aby prezydenckie weto odrzucić. Ogłoszono więc, że to, czego nie uda się wprowadzić drogą ustawową, będzie i tak wprowadzone – przy pomocy rozporządzeń. Być może rząd stworzy sytem zachęt finansowych dla przekształcających się szpitali. Z tego powodu warto jednak zapoznać się z niektórymi zapisami wymienionych wyżej aktów prawnych.

Proponowane przepisy zakładają, że do dnia 1 stycznia 2011 r. każdy samodzielny publiczny zakład opieki zdrowotnej ulegnie przekształceniu w spółkę kapitałową prowadzącą zakład opieki zdrowotnej. Nowopowstała spółka, z dniem przekształcenia, przejmie wszystkie prawa i obowiązki dotychczasowego samodzielnego publicznego zakładu opieki zdrowotnej. Organem dokonującym przekształcenia samodzielnego publicznego zakładu opieki zdrowotnej w spółkę kapitałową prowadzącą zakład opieki zdrowotnej, może być: minister Skarbu Państwa – w przypadku SP ZOZ-ów dla których podmiotem, który utworzył zakład jest minister, centralny organ administracji rządowej albo wojewoda; samorząd terytorialny – jeżeli zakład utworzyła jednostka samorządu terytorialnego; rektor publicznej uczelni medycznej oraz dyrektor Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego. Przed przekształceniem samodzielnego publicznego zakładu opieki zdrowotnej w spółkę, trzeba będzie wskazać, które z nieruchomości, w tym budynki i urządzenia, są niezbędne do funkcjonowania zakładu po jego przekształceniu w spółkę. Z dniem przekształcenia pracownicy przekształcanego SP ZOZ-u staną się, z mocy prawa, pracownikami spółki, stosunki pracy osób zatrudnionych na podstawie powołania mają wygasać z dniem przekształcenia. Pierwszy zarząd spółki będzie powoływany na okres nie dłuższy niż rok.

Wątpliwości może budzić zapis ustawy o zakładach opieki zdrowotnej, który stanowi, że spółka, w którą będzie przekształcony SP ZOZ, może prowadzić działalność gospodarczą inną niż prowadzenie zakładu opieki zdrowotnej, jeżeli działalność ta nie ogranicza dostępu do świadczeń zdrowotnych udzielanych w tym zakładzie. W dobie tak trudnej sytuacji finansowej wielu szpitali i ich znacznego zadłużenia, stworzenie takiej możliwości jest z całą pewnością szansą dla placówki, stwarza jednak niebezpieczeństwo komercjalizacji innej niż opieka zdrowotna. Dla osiągnięcia zysku na terenie szpitala będą mogły powstawać na przykład placówki handlowe. Zarząd spółki będzie musiał pilnować, aby ich charakter nie kolidował z podstawową działalnością, czyli świadczeniem usług medycznych.

Proponowane powołanie samodzielnej instytucji Rzecznika Praw Pacjenta z podlegającym mu Biurem, jest próbą nadania większej rangi obronie praw pacjentów. W dotychczasowych regulacjach prawnych rolę taką pełnią rzecznicy praw pacjenta w oddziałach wojewódzkich NFZ i Biuro Praw Pacjenta przy ministrze zdrowia. Jednak w ustawie o prawach pacjenta i Rzeczniku Praw Pacjenta znajdujemy wiele kontrowersyjnych rozwiązań, które mogą stać się zarzewiem konfliktów pomiędzy pacjentami, a personelem medycznym. Jednym z nich jest zapis, że Pacjent ma prawo do natychmiastowego udzielenia świadczeń zdrowotnych ze względu na zagrożenie zdrowia lub życia. Zagrożenie zdrowia to pojęcie tak szerokie i tak niejednoznaczne, że zarówno w izbie przyjęć, jak i w gabinecie lekarza rodzinnego doktorowi braknie argumentów w dyskusji z roszczeniowo nastawionym pacjentem, który będzie miał odmienne pojęcie o znaczeniu tego sformułowania. Wielu lekarzy będzie miało wątpliwości w jaki sposób realizować zapis, że pacjent ma prawo do dostępu do dokumentacji medycznej dotyczącej jego stanu zdrowia oraz udzielonych mu świadczeń zdrowotnych. Sprawa ta będzie wymagała szczegółowego opisania, jak ten przepis ma być realizowany w codziennej praktyce. Często bowiem bywa tak, że ostateczne rozpoznanie choroby może być dokonane dopiero po cyklu badań. Informowanie o wynikach cząstkowych może być dla pacjenta mylące, a czasami niepotrzebnie narażać go na dodatkowy stres.

W środowisku lekarskim najwięcej kontrowersji budzi zapis o prawie pacjenta do zgłoszenia sprzeciwu wobec opinii albo orzeczenia lekarza. Przepis taki jest postrzegany jako pole do podważania kompetencji lekarza przez osoby nie mające do tego przygotowania merytorycznego. Niezadowolony z opinii czy orzeczenia lekarskiego pacjent powinien mieć oczywiście prawo do uzyskania opinii innego lekarza. Jednak zgłaszanie sprzeciwu powinno być poparte fachową wiedzą. Jest to przykład jednej z trudnych do zapisania relacji pomiędzy specjalistą, w tym przypadku lekarzem, a profanem, w tym przypadku pacjentem nie posiadającym wykształcenia medycznego.

Myślę, że w wielu oddziałach szpitalnych trzeba będzie zweryfikować dotychczasowe standardy postępowania, aby zrealizować zapis, że pacjent w stacjonarnym zakładzie opieki zdrowotnej ma prawo do kontaktu osobistego, telefonicznego lub korespondencyjnego z innymi osobami. Typowym przykładem ograniczenia takich kontaktów jest wyznaczanie godzin, w jakich mogą odbywać się w szpitalach odwiedziny. Podobnie ma się rzecz z zapisem, który stanowi, że pacjent ma prawo do dodatkowej opieki pielęgnacyjnej. Należy precyzyjnie określić co oznacza to sformułowanie. Nierzadko bowiem bywa tak, że opieka pielęgnacyjna w wykonaniu rod
ziny pacjenta, która powinna być właśnie taką opieką dodatkową, jest opieką podstawową.

Źle się stało, że kolejnej próby reformy ochrony zdrowia nie poprzedziła zakrojona na szeroką skalę akcja informacyjna wśród Polaków. Źle się stało, że zaniechano drogi konsultacji, normalnej przy wprowadzaniu tak ważnych społecznie i legislacyjnie aktów prawnych. Bardzo źle się stało, że mimo wcześniejszych zapowiedzi, nie udało się dla spraw opieki zdrowotnej uzyskać porozumienia ponad podziałami. Bardzo źle się stało, że znowu straszono nas prywatyzacją placówek zdrowotnych. Najgorsze zaś wydaje się być to, że – nie wskazując winnych (autorzy projektów, Pan Prezydent czy opozycja) – zmarnowano szansę na racjonalne przemiany w polskiej ochronie zdrowia.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję