Klimat polityczny europejskiego kryzysu :)

Ucieczka elit od rzeczywistości: Odłóżmy na później trudne dyskusje i decyzje o ograniczeniu rozdętego „socjalu”

W latach 60. XX w. modna była czas jakiś piosenka: „Stop the world, I want to get off”. Dzisiaj dla odmiany w naszej Europie słucha i czyta się o kolejnym „przełomowym” szczycie krajów strefy euro. Ogląda się polityków, którzy z całą (udawaną) powagą opowiadają o znakomitych formułach ratowania wspólnej waluty. Jednocześnie wysłuchuje się poważnych – z założenia przynajmniej! – polityków, miotających obelgi pod adresem rynków finansowych i jednym tchem biadających, że banki siedzą na pożyczonych pieniądzach i nie chcą ich pożyczać firmom. I tak dalej, ad nauseam.
Trudno nie odnieść w tych warunkach wrażenia, że europejskie elity polityczne, podobnie jak autorzy piosenki sprzed lat, też najchętniej wysiedliby z realnego, nieprzyjemnego dla nich świata. Oczywiście razem z Europą, bo gdzieś przecież musieliby rządzić. Bez tego nie czuliby się elitą.

Francuz Guy Sorman, liberalny pisarz polityczny i ekonomista, podaje tutaj przykład Francji, w której problemy narastają – podobnie jak w wielu innych krajach Europy – ale poważne próby ich rozwiązania wymagałyby podejmowania wielu niepopularnych decyzji. Wobec tego „oszukują siebie i wyborców, że wciąż można żyć jak przez ostatnich 50 lat”. Nowy prezydent François Hollande „stanowczo” domagał się działań na rzecz wzrostu gospodarczego i dostał, co chciał (on i inni), mianowicie jakąś „sklejkę” rzędu 120 mld euro z różnych resztek niewykorzystanych funduszy. Tylko żeby osiągnąć jakieś efekty wzrostowe, to jeszcze ci, którzy tworzą bogactwo, muszą potrzebować tych pieniędzy i je wykorzystać na produkcję nowych, lepszych i potrzebnych na rynku produktów i usług. A tymczasem, w obliczu ogromnej niepewności, powiększanej jeszcze populistycznymi zapowiedziami w rodzaju stawki 75 proc. podatku dochodowego dla „bogaczy”, przedsiębiorcy nie sięgną po kredyty na rozwój i w najlepszym razie postanowią przeczekać falę populizmu, utrzymując obecny poziom produkcji.

No to wydać pieniądze na modernizację infrastruktury. Ale na to potrzeba więcej pieniędzy. No to wydrukujmy euroobligacje. To zawsze lepiej brzmi – ironizuje Sorman – niż francuski deficyt czy dług publiczny Francji. Ale to przecież właśnie jest typowa ucieczka od rzeczywistości. Nawet jeśli Niemcy i inne kraje się zgodzą, kto te euroobligacje kupi i za jaką cenę? A jeśli ktoś zaryzykuje, to z ogromną premią za ryzyko (bo przecież ktoś będzie je musiał spłacać).

Te i inne pomysły na Eurostrefę nie tylko świadczą o „rozjechaniu” się dyskusji politycznej i rzeczywistości, co podkreśla Sorman, ale wręcz o koncentracji na tematach nierzeczywistych, zastępczych niejako, a nie o tym, co tkwi u źródeł europejskiego, a właściwie zachodniego kryzysu cywilizacyjnego. Sorman pyta: „Jak im [ludziom z zamożnego Zachodu Europy – J.W.] powiedzieć, że państwo dobrobytu to przeżytek?”, a wzrostu gospodarczego nie ma właśnie z powodu rozdętej opiekuńczości.

Jeżeli tak obficie cytujemy Sormana, to dlatego, że jest on jednym z niewielu, którzy nie uciekają od rzeczywistości. I, co nie mniej ważne, potrafi on dostrzec rzeczywiste tendencje tkwiące u podstaw długookresowego kryzysu państwa opiekuńczego. Na ogół dyskusje zachodnioeuropejskich elit pomijają wstydliwie ten problem.

Rzadko kiedy zwraca się uwagę na fakt, że kryzys strefy euro nigdy nie stałby się problemem w takiej skali, gdyby nie to, że jest on po prostu jednym z elementów owego długookresowego kryzysu państwa opiekuńczego. Wyjaśnienie tego, co jest pomijane w dyskusjach polityków, zacząć należy jednak od sprostowań terminologicznych. Błędne stosowanie pewnych terminów utrudnia bowiem zrozumienie realiów. Sorman też błędnie używa terminu: „państwo dobrobytu”, mając na myśli państwo opiekuńcze (inaczej: państwo socjalne).

Tymczasem ludziom – w tym i politykom – należy przypominać przy każdej okazji, że „państwo dobrobytu” to kapitalistyczna gospodarka rynkowa, jedyny system gospodarczy, który daje ludziom szanse na rosnącą zamożność. Nazwać by ją można zdrowym drzewem. Natomiast „państwo opiekuńcze” można by raczej nazwać jemiołą. Gdy jest jej niewiele, to drzewo z tą jemiołą nawet wygląda ładniej, bardziej kolorowo. Ale gdy jej przybywa, drzewo zaczyna usychać.

I należy tłumaczyć, że stąd właśnie bierze się rosnąca niewydolność kapitalistycznej gospodarki rynkowej, obarczonej zbyt wielkim i nadal rosnącym ciężarem „socjalu”, jak w skrócie określa się esencję państwa opiekuńczego. Świat zachodni (nie tylko kraje strefy euro) czeka w najbliższych 5–10 latach bolesne zmierzenie się z twardymi wymaganiami przykrojenia „socjalu” do możliwości kapitalistycznego rynku, coraz bardziej osłabionego przez rozrastającą się jemiołę państwa opiekuńczego. (Grecja to tylko pierwszy, bardziej patologiczny od innych, przypadek).

Te nieuniknione cięcia wydatków publicznych nie są – jak twierdzą niefrasobliwi majsterkowicze gospodarczy – jakimiś aktami swoistego masochizmu. Nie ma skuteczniejszej drogi powrotu na ścieżkę szybszego i stabilniejszego wzrostu gospodarczego. Nie są dla cięć wydatków skuteczną alternatywą podwyżki podatków (nawet z ulubionym przez demagogów dodatkiem: „dla milionerów i miliarderów”). Liczne badania wskazują jednoznacznie, że największe szanse na sukces w przywracaniu stabilności gospodarce mają programy ze znaczną przewagą cięć wydatków nad podwyżkami podatków. Najnowsze badania mówią o proporcji 85 proc. do 15 proc..

Tak więc szanse stabilności i szybszego wzrostu nie zwiększą się, jeśli zwiększać się będzie podatki. Może da to trochę satysfakcji zawistnym, ale skutki dla wzrostu gospodarczego będą raczej negatywne. Natomiast zwiększenie wydatków, czyli stymulacje keynesowskie, przynieść może marginalne jedynie efekty. Źródłem trwałego spowolnienia są bowiem wysokie udziały wydatków publicznych w PKB. Już tutaj przypomnieć należy, że udział tych wydatków w PKB świata zachodniego, nie tylko Europy, rośnie od lat 60. XX w. Po każdej dekadzie takich przyrostów następuje dłuższy okres niższego tempa wzrost gospodarczego. W miarę, jak z dekady na dekadę rośnie udział wydatków publicznych w PKB, z pewnym opóźnieniem maleje tempo wzrostu gospodarczego.

Pamiętajmy bowiem, że relacja wydatków publicznych do PKB pokazuje nam jednocześnie miarę tego, ile państwo zabiera tym, którzy tworzą owo bogactwo zwane produktem krajowym brutto. A jest to dziś w bogatych krajach europejskich ponad połowa! Tak więc jeśli przedsiębiorcy i inni słyszą o konieczności zwiększenia podatków, a wiedzą, że popyt rośnie powoli, to na pewno nie będą inwestować, zwiększać produkcji i zatrudnienia. Konkludując, droga do szybszego wzrostu gospodarczego w przyszłości zależy od uprzedniego zmniejszenia skali ssania przez jemiołę, czyli państwo opiekuńcze. Żeby dzielić, trzeba najpierw tworzyć, aby mieć co dzielić w dłuższym okresie, trzeba pozwolić temu drzewu rosnąć…

Kiedy autor niniejszej części raportu rozmawia w Polsce i za granicą na te tematy, często słyszy pytanie: „Jak to się stało, że nie było sygnałów ostrzegawczych, że wcześniej jakoś starczało tych pieniędzy?”. I wyjaśnia: sygnały ostrzegawcze były i analitycy nie raz ostrzegali przed nadchodzącym kryzysem. Byli oni jednak zakrzykiwani przez chór obrońców państwa opiekuńczego, że domaganie się cięć wydatków jest aspołeczne, że to nieuzasadnione czarnowidztwo i że należy bogatych cisnąć jeszcze bardziej, by zapewnić pieniądze na „niezbędny socjal” (to samo słyszymy zresztą – i widzimy w działaniu – także obecnie!). Natomiast powody, dla których udawało się tak długo unikać bankructwa państwa opiekuńczego są bardziej złożone.

Po pierwsze, powojenna ekspansja gospodarcza na Zachodzie uczyniła na politykach wrażenie niemal nieograniczonych możliwości. Na rynek pracy w latach 50. i 60. XX w. wchodziły znacznie liczniejsze roczniki niż zeń odchodziły na emeryturę czy rentę. Pieniędzy ze składek ubezpieczeniowych było więc w bród i politycy mogli dzięki temu okazywać się dobrymi wujkami, podnosząc poziom emerytur znacznie powyżej tego, który wynikałby z wysokości składek wnoszonych przez okres pracy zawodowej osób przechodzących na emeryturę. Nie oznaczało to wówczas naruszenia równowagi między wpływami ze składek a wydatkami systemu ubezpieczeń.

Ale proporcje demograficzne stopniowo ulegały niekorzystnym zmianom, więc politycy w latach 60., które były także latami ideologicznej ekspansji kolektywistycznych idei, zaczęli rosnąco dorzucać pieniędzy na „socjal” z kolejnego źródła, jakim były coraz wyższe podatki. W krajach OECD relacja wydatków publicznych do PKB (w skrócie: WP/PKB) zaczęła rosnąć: z 29 proc. w latach 60., do 37 proc. w latach 70., 47 proc. w latach 80. i 50 proc. w latach 90. XX w. Podatki, rzecz oczywista, rosły w podobnym tempie. Dodajmy też, że w Europie Zachodniej te relacje były z reguły jeszcze wyższe niż w szerszym gronie krajów OECD.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger z Kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej podjął próbę znalezienia zależności między wzrostem relacji WP/PKB a spadkiem dynamiki wzrostu gospodarczego. Heitger obliczył, że wzrost udziału wydatków publicznych o 10 pkt. proc. owocuje w okresie dekady spadkiem tempa wzrostu PKB o 0,5 proc. rocznie. Nowsze studia potwierdzają te negatywne relacje między rosnącym poziomem podatków i wydatków publicznych a słabnącą dynamiką PKB.

Wyniki wzmiankowanych badań potwierdzają – warto przypomnieć – pesymistyczne poglądy Ludwiga Erharda, ojca powojennego niemieckiego cudu gospodarczego. Erhard, obserwując szybki wzrost redystrybucji w zachodnich Niemczech, stwierdził już w 1964 r., że system oparty na zasadzie „życia z ręką w kieszeni sąsiada” nie może przynieść dobrych efektów gospodarczych w dłuższym okresie.

Wracajmy jednak do wyjaśnień, jak narastały problemy finansowania państwa opiekuńczego. Coś zaczęło zmieniać się pod koniec lat 70. XX w. Coraz wyraźniejsze było niezadowolenie obywateli ze wzrostu podatków, niestabilności wzrostu gospodarczego i rosnącej inflacji. Jednocześnie następował intelektualny powrót do klasycznej ekonomii, wzmocnionej nowymi nurtami ekonomii neoinstytucjonalnej (teorii praw własności, teorii ekonomicznej analizy polityki, logiki działań zbiorowych i in.). Efektem zmian politycznych i intelektualnych był wybór takich wolnorynkowych polityków jak Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii i Ronald Reagan w Stanach Zjednoczonych.

Ta liberalna kontrrewolucja „odsztywniła” w pewnym stopniu niektóre gospodarki zachodnie, przyśpieszyła nieco ich wzrost gospodarczy i przyczyniła się do wzrostu nastrojów niechętnych dalszym podwyżkom podatków. Jednakże znaczne odłamy podatników opierających się dalszym podwyżkom podatków nadal domagały się wzrostu rozmaitych świadczeń społecznych. Jak to określił dowcipnie znany politolog z Kalifornii, prof. Aaron Wildavsky, „dostrzegliśmy nieprzyjaciela – i okazaliśmy się nim my sami”.

Politycy dostrzegli owe swoiste rozdwojenie jaźni większości elektoratu i zaczęli szukać nowych sposobów umizgiwania się do wyborców. Wcześniej już zresztą dostrzegli jeden jeszcze sposób, niewymagający podnoszenia podatków i sprawiający wśród wyborców wrażenie otrzymywania czegoś za nic. Były to regulacje zastępujące podatki jako instrument podnoszenia poziomu materialnego komfortu wyborców.

Regulacje więc podnosiły co jakiś czas na wyższy poziom płacę minimalną, zwiększały liczbę dni wolnych od pracy (świąt i urlopów), skracały tydzień pracy, itd. Koszty tych regulacji nie musiały być ponoszone przez budżet, z wyjątkiem kosztów dotyczących pracowników sektora publicznego. Ponosili je pracodawcy. Ale, jak to przez lata podkreślał noblista Milton Friedman, nie istnieje obiad za darmo. Ktoś za niego musi zapłacić i tym kimś nie byli tylko pracodawcy. Pracobiorcy aktualni i potencjalni płacili również za tę hojność z cudzych kieszeni utratą pracy lub – częściej jeszcze – dłuższym okresem bezowocnego poszukiwania pracy, gdyż wyższe koszty przerzucone na pracodawców przekładały się na wyższe ceny produktów i usług, a w efekcie ceteris paribus na niższy popyt i niższe zatrudnienie.

Skala umizgiwania się do elektoratu via regulacje jednakże nie wystarczała. Ponadto niepracująca część elektoratu niewiele mogła na tych regulacjach skorzystać. Zaczął się kolejny, brzemienny w skutki, okres, mianowicie zwiększania wydatków publicznych bez ekwiwalentnego zwiększania dochodów budżetu. Mówiąc otwarcie: okres zadłużania kraju. I okres ten zaczął się na długo przed wielkim kryzysem finansowym i trwa do dziś. Zaciąganie długu u przyszłych pokoleń, które płacić miały za dzisiejszy „socjal” i za dzisiejsze zobowiązania wobec jutrzejszych emerytów, stało się zjawiskiem charakterystycznym dla większości krajów zachodnich. Deficyty budżetowe ostatecznie przestały być zjawiskiem charakterystycznym dla fazy recesji w cyklu koniunkturalnym.

Ta era finansowania „socjalu” z deficytu budżetowego trwała niezmieniona do roku 2007, do początku wielkiego kryzysu finansowego. W folklorze politycznym świata zachodniego ów kryzys miał być jakimś zdarzeniem szczególnym, jakąś katastrofą spowodowaną przez zachłanne, ciemne siły międzynarodowych finansów. Z punktu widzenia sposobów finansowania „socjalu” w świecie zachodnim czas kryzysu jest tylko kontynuacją. Zmieniła się jedynie skala tych deficytów. Zaczęło się „wielkie zadłużanie”.

A oto kilka przykładów tego, jak szybko od 2006 r. (ostatniego roku przed kryzysem) do roku 2010 rosła relacja wydatków publicznych do PKB w wybranych krajach:

w USA z 36,0 proc. do 42,3 proc.;

w Wielkiej Brytanii z 44,3 proc. do 51,0 proc.;

we Francji z 52,7 proc. do 56,2  proc.;

w Hiszpanii z 38 proc. do 45 proc;

w Portugalii z 44,5 proc. do 50,7 proc.;

w Grecji z 45,2 proc. do 52,9 proc.  (w 2009 r.).

Uwaga polityków, finansistów i analityków koncentruje się zwykle na skali deficytów budżetowych i na relacji długu publicznego do PKB. Ale, jak autor niniejszej części raportu podkreślał wyżej, to właśnie rosnąca relacja wydatków publicznych do PKB jest czynnikiem redukującym bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania i to ona powoduje spadek dynamiki wzrostu gospodarczego.

Ma to poważne następstwa, gdyż zamyka politykom drogę „ucieczki z zadłużenia” przez stymulację makroekonomiczną. Wiele wskazuje na to, że politycy nie mają już więcej królików, które – w celu kontynuacji finansowania „socjalu” – mogliby jeszcze wyciągnąć z coraz bardziej wyświechtanego cylindra. Nieprzyjemna fiskalna arytmetyka – by sparafrazować najnowszego noblistę z ekonomii, prof. Thomasa Sargenta – zmusi ich niezadługo do zmierzenia się z rzeczywistością.

Ucieczka elit od rzeczywistości: Niemcy wygrali na kryzysie, to niech Niemcy zapłacą za kryzys…

Innym przejawem ucieczki od rzeczywistości jest rosnąca presja na Niemcy jako kraj, który rzekomo zyskał najwięcej na powstaniu strefy euro, a więc powinien wnieść największy wkład w jej ratowanie. Mówiąc otwarcie: niech Niemcy sfinansują rozmaite przedsięwzięcia ratunkowe. Rosnącej presji towarzyszy też rosnąca niechęć do Niemiec, kanclerz Angeli Merkel i Niemców w ogólności, że ci mają czelność domagać się, by inni uporządkowali najpierw swoje finanse.

Niechęć do Niemców aż bulgocze w tytułach i tekstach wypowiedzi. Jedna z niedawnych okładek londyńskiego „The Economist” pokazywała tonący statek „Europa” i pytanie do kanclerz Merkel: „Czy może wreszcie zechciałaby pani zmienić kurs?”, a wcześniej „Wall Street Journal” opublikował artykuł pod tytułem: „Groźna niemiecka maszyna eksportowa wymaga włączenia biegu wstecznego”. Polska nie wyróżnia się, niestety, na plus, bo i u nas w „Dzienniku Gazecie Prawnej” można znaleźć tytuł: „Jak Niemcy zarabiają na kryzysie”, z zawistnym tekstem, że jest tylko jeden kraj, który wiedzie dziś prawdziwe dolce vita. A przecież nie cytuje się w niniejszym raporcie prasy brukowej!

Ci wszyscy zawistnicy, w tym politycy szukający usprawiedliwienia dla braku odwagi do podejmowania trudnych reform, powinni zadać sobie kilka pytań. Po pierwsze, jak to się dzieje, że arogancki, agresywny, nieczuły na potrzeby innych nacji rząd i wspierająca go koalicja od dawna „dołuje” w sondażach i przegrywa jedne po drugich regionalne wybory? I, po drugie, dlaczego skoro Niemcy rzekomo tak bardzo skorzystali z wprowadzenia strefy euro, tak wielu Niemców ma pretensje do rządzących, że są zbyt miękcy wobec leni i utracjuszy?

Koronnym argumentem, że to głównie Niemcy skorzystały na stworzeniu Eurostrefy, są osiągane przez nie nadwyżki w handlu zagranicznym, które w 2009 r., roku najgłębszego kryzysu, przekroczyły 5 proc. niemieckiego PKB. Tylko ci, którzy tak twierdzą – o wstydzie, czasem także ekonomiści, którzy powinni wiedzieć lepiej – nie zadali sobie pytania, czy owe 5 proc. PKB w 2009 r. to był wyjątek, który nie zdarzył się wcześniej, np. przed wprowadzeniem strefy euro, czy też nadwyżka w handlu zagranicznym jest immanentną cechą niemieckiej gospodarki.

Odpowiedź znajdziemy w tabeli, w której statystyki bilansu handlowego Niemiec dla lat 1955–
–1983 pokazują wyraźnie, że przez cały ten okres Niemcy miały – mniejszą lub większą – nadwyżkę eksportu nad importem. Już w 1955 r. szybko odbudowujące swą gospodarkę Niemcy Zachodnie miały nadwyżkę eksportu rzędu ponad 5 proc. PKB. Czyli znaczenie posiadania wspólnej waluty, o ile istnieje w ogóle, jest raczej niewielkie. O nadwyżce eksportowej decydują najwyraźniej inne czynniki.

W handlu, nie tylko międzynarodowym zresztą, obok czynnika cenowego ważną rolę odgrywa jakość wykonawstwa, nowoczesność i inne pozacenowe czynniki konkurencji. W dużym stopniu można je określić jako reputacyjne. Otóż Niemcy od dawna mają wysoką reputację jako producenci maszyn i urządzeń, artykułów precyzyjnych i optycznych, czy materiałów chemicznych. I dlatego popyt na ich produkty jest nieodmiennie tak wysoki.

Saldo obrotów handlu zagranicznego Niemiec jako proc. niemieckiego PKB, w latach 1955–1983

Rok     Saldo (w proc. PKB)

1955

1960

1965

1970

1975

1980

1983    +5,4

 +3,0

 +1,0

 +1,2

 +2,7

 +1,6

 +4,3

Źródło: The Economist, Economic Statistics 1900–83, London, 1985.

Tego stanu rzeczy nie zmieniały przez dziesięciolecia kolejne rewaluacje marki. Jak dziś wobec Chin, tak przedtem wobec Niemiec wywierano presję w kierunku wzmocnienia marki, w czym widziano lekarstwo przeciw trwałym niemieckim nadwyżkom w bilansie handlowym i płatniczym. W odróżnieniu od Chin komunistycznych, Niemcy podchodzili ze zrozumieniem do problemów swoich zachodnich partnerów i co jakiś czas rewaluowali markę. Nadwyżka na krótko zmniejszała się, a następnie zaczynała ponownie rosnąć. Po prostu, trudno było w gospodarce opartej na prywatnej własności i zysku zrezygnować z kupowania najlepszego produktu potrzebnego firmie.

Jeśli nie z pasożytowania na Eurostrefie, to skąd się biorą tak dobre wyniki Niemiec? Ano z ciężkiej pracy i licznych wyrzeczeń. Był taki okres, od końca lat 80. XX w., że Niemcy byli przez wysokiej klasy analityków uważani za „chorego człowieka Europy”, który w następstwie ogromnego ciężaru państwa opiekuńczego i przeregulowania gospodarki (zwłaszcza rynku pracy!) nie był w stanie sprostać konkurencji i rósł najwolniej spośród „starych” krajów Unii.

W którymś momencie zrozumiano w Niemczech, że tak dalej już się nie da. Zaczęto, na niemiecki sposób, to znaczy powoli i po tysiącu konsultacji, zmieniać pewne rzeczy. Rządy chadecji pod przywództwem kanclerza Helmuta Kohla zaczęły zmniejszać nieco górę „socjalu”. Ta, jak to w rozmowach z niemieckimi kolegami nazywałem Millimeterpolitik, zaczęła przynosić efekty. Udział wydatków publicznych w PKB (który jest dobrą miarą istniejących bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania) osiągnął szczyt w 1995 r. – 54,8 proc. – a potem zaczął się zmniejszać, aby wreszcie ustabilizować się poniżej 50 proc. Nawet w kryzysowym 2009 r. nie przekroczył on połowy PKB (47,5 proc.), a dzisiaj jest na tym samym poziomie co w Polsce (45–46 proc). Dla nas to bardzo dużo, ale biorąc pod uwagę punkt startowy Niemiec, to niemałe osiągnięcie.

Zmieniać się zaczęły też regulacje. Niemcy jako jedni z pierwszych w Europie wyciągnęli wnioski ze starzenia się społeczeństw i zagrożenia, jakie stanowi ono dla finansów publicznych w ogóle, a w krajach patologicznie przerośniętego państwa opiekuńczego w szczególności. Dlatego ustawę o (stopniowym) wydłużaniu wieku przechodzenia na emeryturę do 67. roku życia dla mężczyzn i kobiet wprowadzono tam wcześniej niż gdzie indziej. Zwiększono też minimum czasu pracy w uprzywilejowanych zawodach, takich jak np. nauczyciele, z – wyższego niż w Polsce – minimum 21 godz. tygodniowo najpierw do 24, a potem do 28 godz.

Po chadekach przyszli socjaldemokraci, którzy też dołożyli cegiełkę do budowy bardziej efektywnej i konkurencyjnej gospodarki niemieckiej. Za rządów kanclerza Gerharda Schroedera rozluźniono niesłychanie restrykcyjne reguły zwolnień z pracy, ograniczono też nieco możliwości żerowania na systemie zasiłków dla bezrobotnych, a także wprowadzono szereg innych innowacji.

Skoro mówimy tutaj o odwadze niemieckich elit, to warto też podkreślić umiarkowanie i dyscyplinę niemieckiego społeczeństwa. Płace w Niemczech prawie nie rosły w wymiarze realnym przez więcej niż dekadę. Konsumpcja prywatna znajdowała się w stanie stagnacji. Reformy czasów Kohla i Schroedera nie zmieniły, rzecz jasna, gospodarki niemieckiej w wolnorynkową, ale dały nieco więcej swobody niemieckim firmom. I te wykorzystały stworzone możliwości. Gospodarka przyśpieszyła, a zatrudnienie rośnie i to, co ważniejsze, w sektorze prywatnym, a nie jak np. we Francji, poprzez tworzenie na poły fikcyjnych miejsc pracy w administracji (co obiecał w kampanii wyborczej kandydat, a obecnie prezydent Hollande).

Jest sprawą oczywistą, że reformy, tak wydatkowe, jak i regulacyjne, potrafią dla niektórych być bolesne. Część niemieckiego społeczeństwa była (i jest nadal) niezadowolona z faktu, że manna socjalna spada z nieba (nieco) węższym strumyczkiem. Nauczyciele są niezadowoleni z podwyższonego minimum czasu zajęć w szkole. A wszyscy pracujący mają za sobą dekadę i więcej bardzo wolnego tempa wzrostu płac.

Ale to dzięki temu umiarkowaniu w drugiej połowie poprzedniej dekady nastąpiła poprawa konkurencyjności niemieckich produktów. Nic więc dziwnego, że poniósłszy owe – wcale niemałe – koszty ustabilizowania gospodarki i przyśpieszenia wzrostu gospodarczego, większość Niemców z niechęcią patrzy na tych, których mieliby wziąć częściowo na swój garnuszek. I to garnuszek, w którym przez długi czas przybywało tak niewiele (a zaczęło przybywać właśnie w wyniku kosztownych reform). Niedawno redaktor liberalnego „Die Zeit” Joseph Joffe przypomniał, że niemiecka konkurencyjność wzięła się z przeprowadzonych reform, do których nie palił się „Club Med”. Obok niechęci Niemców do płacenia za rozrzutność innych, nie mniej ważny wydaje się argument, który do lata 2012 r. praktycznie prawie nie pojawiał się w dyskusjach politycznych, kiedy to domagano się od Niemiec finansowania różnych pomysłów na ratowanie strefy euro. Autorom niniejszego projektu idzie mianowicie o niebezpieczeństwo ekonomiczno-finansowego przeciążenia Niemiec zobowiązaniami z tytułu rozmaitych przedsięwzięć ratunkowych.

Bierze się ono z forsowania rozwiązań instytucjonalnych, które mają wysokie prawdopodobieństwo niepowodzenia, tworzą zachęty do kontynuacji „jazdy na gapę” w strefie euro i zmniejszają presję na rządy i społeczeństwa w kierunku realizacji trudnych reform. Ale nie tylko. Niebezpieczne jest także i to, że większość spośród nich opiera się – co tu udawać – na wykorzystywaniu wysokiego standingu finansowego jednego kraju strefy euro, to znaczy Niemiec.

Prawie wszyscy amatorzy ratowania strefy euro w jej dotychczasowym kształcie proponują rozwiązania, które opierają się na jednym filarze. Tym filarem jest wspomniany wyżej wysoki standing finansowy Niemiec. Tyle że filar ten nie pozostanie niewzruszony na wieki, gdy nawiesza się na nim zbyt wielki zakres zobowiązań. A co się stanie, gdy rynki finansowe ocenią, iż skala narzuconych Niemcom zobowiązań przekracza granice bezpieczeństwa finansowego tego kraju? I Niemcy utracą swą najwyższą wiarygodność kredytową? Warto zauważyć, że pierwsze sygnały zaniepokojenia agencji ratingowych mamy już za sobą.

Należy rozumieć obawy samych Niemców przed kolektywizacją kosztów eurostrefy i jednoczesną prywatyzacją korzyści z „jazdy na gapę” oraz unikania trudnych i kosztownych kroków stabilizacyjnych przez kraje prowadzące rozrzutną politykę fiskalną. Ale krytycyzm wobec Niemiec zaczynają równoważyć – nieliczne na razie – głosy rozsądku. Pojawiają się więc artykuły, które ostrzegają, że ci Europejczycy, którzy „izolują i przeciążają Niemcy, [czynią to – J.W.] na własne ryzyko”.

Tak czy inaczej, z sympatii czy z rozsądku (oświeconego interesu własnego), warto wspierać Niemców w ich staraniach o zachowanie równowagi i racjonalnej oceny konsekwencji oczekiwanych od nich poświęceń. Załamanie standingu ekonomiczno-finansowego tej największej i najbardziej sprawnej gospodarki europejskiej byłoby znacznie większym zagrożeniem niż cokolwiek, co mogłoby się wydarzyć ze strefą euro. Zagrożeniem nie tylko dla samych Niemiec, lecz także dla tych krajów, których gospodarki są ściśle splecione z gospodarką niemiecką. A więc także i dla Polski. Zamiast ślepo wspierać różne wielce ryzykowne przedsięwzięcia ratunkowe strefy euro należy, wspierając Niemcy, nawoływać do zdroworozsądkowej analizy kosztów i efektów oraz określenia poziomu ryzyka tych przedsięwzięć.

Z tej perspektywy należy zresztą patrzeć na całą Unię Europejską, nie tylko na wspólną walutę. Klasyczne podejście liberalne wiąże przyczyny i skutki: poziom wolności ekonomicznej i efekty funkcjonowania w warunkach takiej wolności. Taka analiza kosztów/efektów podpowiada, że fundamentem wzrostu zamożności i stabilności (nie tylko ekonomicznej!) w powojennej zachodniej Europie są liberalne konstrukcje unii celnej i wspólnego rynku. Po upadku komunizmu stały się one takimi również i dla naszej części Europy.

Wartość dodana, że użyję czysto ekonomicznej terminologii, całej reszty unijnego bagażu jest w najlepszym razie dyskusyjna. Dotyczy to zarówno ponad stu tysięcy stron unijnych regulacji, owego acquis communautaire, środków pomocowych, antyociepleniowej krucjaty czy wreszcie unii walutowej w jej przyjętym – i dotychczas realizowanym – kształcie. Należy dokonać ponownej oceny tychże i albo je w bezpieczny sposób poprawić, albo – jeśli okaże się to niemożliwe – mieć odwagę spisać na straty. Niestety, na razie ogromna większość europejskich elit ciągle ma nadzieję, że nic nie trzeba będzie zmieniać, jeśli tylko uda się zmusić Niemców, by raz jeszcze okazali się „dobrymi Europejczykami” i sypnęli groszem, nie myśląc o konsekwencjach sytuacji, w której niemieckie pieniądze czy gwarancje pieniędzy mogłyby się okazać niewystarczające…

Ucieczka od rzeczywistości: recepty populistycznych antyelit

Zanim przyjrzymy się populistycznej opozycji w zachodniej Europie, warto jeszcze dokończyć oceny rządzących elit. Otóż te elity – lewicowe (socjaldemokratyczne) czy prawicowe (konserwatywne bądź konserwatywno-liberalne) – cierpią nie tylko na disconnect, czyli rozłączenie preferowanych przez nie rozwiązań i realnego świata, lecz także na grzech pychy.

Przypadek wad konstrukcyjnych i wad polityki prowadzonej w ramach skonstruowanych instytucji strefy euro jest doskonałym przykładem popełnianego notorycznie grzechu pychy europejskich elit. Ich sposób myślenia można scharakteryzować następująco: „Oto my, rządzący Europą, możni tego europejskiego świata, stworzyliśmy – czerpiąc z zasobów naszej nieskończonej mądrości – europejską unię walutową, która ma trwać po wiek wieków. I nie tyle dla wygody życia gospodarczego i obywateli tu żyjących, ile jako dowód naszej dalekowzroczności i potrzeby postępowych przemian”.

Otóż takie podejście do problemu stwarza ogromne bariery dla racjonalnego dyskursu na temat niezbędnych zmian w strefie euro. Wszelkie koncepcje ograniczeń liczby członków strefy do tych, którzy zdolni są stosować się do reguł gry Eurostrefy, spotyka się z natychmiastową krytyczną kontrą, że to pogrzebie „wielki projekt europejski”. To samo dotyczy reguł gry Eurostrefy, których stosowanie prowadziłoby do automatycznego wykluczania tych, którzy chcą w niej „jeździć na gapę”. Akceptowalne są tylko te rozwiązania, które nie odnoszą się do faktu, iż członkostwo w klubie nakłada na członków pewne obowiązki, ci zaś, którzy się z tych obowiązków nie wywiązują, powinni zostać z klubu wykluczeni.

Jest to sytuacja doskonale opisana w esejach filozoficznych Leszka Kołakowskiego zatytułowanych „Rozmowy z diabłem”. Jedno z opowiadań dotyczyło sytuacji, w której ktoś dostał się do nieba i tam właśnie się „zbiesił”. Problem filozoficzny był następujący: czy można wydalić z nieba kogoś, kto boskim wyrokiem został uznany za osobę godną niebiańskiej przyszłości? Przecież taka decyzja oznaczać musi podważenie zasady, że Bóg jest nie tylko wszechmogący, lecz także wszechwiedzący – a więc nie może się mylić! Z czymś podobnym mamy właśnie do czynienia w Europie. Oto możni strefy euro zdecydowali się stworzyć instytucję, która istnieć ma po wiek wieków. I każda propozycja zmiany, która nie podtrzymuje fikcji wiecznotrwałości Eurostrefy, podważa domniemanie nieskończonej mądrości, czyli nieomylności jej twórców.

Mamy więc europejskie elity niezdolne do oparcia swoich propozycji ratunkowych na fundamentalnej zasadzie filozoficznej zachodniej cywilizacji, jaką jest racjonalność instrumentalna. To znaczy, że podejmowane działania muszą być adekwatne do realizacji celów, które chce się osiągnąć, stosując owe instrumenty.

Niestety, antyelity – czyli rozmaite ugrupowania populistyczne – oferują jeszcze mniej kompetencji i rozsądku. Oczywiście, są one popularne i ta popularność rośnie w miarę, jak pogarsza się sytuacja gospodarcza i jak pojawiają się zapowiedzi i próby (dość nieśmiałe, na ogół) dokonania korekt ilości manny spadającej z nieba, czyli strumienia beneficjów „państwa socjalnego”. Pomysły populistycznych antyelit, jeśli wychodzą poza protesty, są rozpaczliwie mało kompetentne. Przyjrzyjmy się poglądom i postulatom antyelit we Francji, gdzie i lewackie (skrajna lewica), i „prawackie” (skrajna prawica) ugrupowania zdobyły łącznie około jednej trzeciej głosów w niedawnych wyborach prezydenckich i parlamentarnych.

I co one oferują niezadowolonemu społeczeństwu? Skrajna lewica stare, zużyte komunały: cisnąć bogatych, opodatkować banki, podnieść płace, zakazać zwolnień z pracy, itd. Jeśli czymś różnią się te propozycje od tego, co zapowiadają rządzący socjaliści w stylu prezydenta Hollande’a, to raczej formą niż treścią. Historia dowiodła, że nic dobrego z tego nie może wyniknąć i nie wyniknie. Niezależnie od tego, czy rządzić będzie lewica należąca do elity, czy do antyelity.

A co z pomysłami na przyszłość antyelitarnego Frontu Narodowego na prawicy? Ich pomysły nie są lepsze. Wprawdzie można zrozumieć postulat wyjścia Francji ze strefy euro, ale gdy dwóch mówi to samo, to wcale nie musi znaczyć to samo! Szefowa stronnictwa, pani Marine Le Pen, mówi bowiem jednym tchem o wyjściu nie tylko ze strefy euro, lecz także z unii celnej, czyli faktycznie z Unii Europejskiej, co oznacza, iż nie rozumie, że to właśnie unia celna i wspólny rynek są fundamentem, na którym zbudowana została zamożność „starych” krajów Unii, w tym także Francji. Całą resztę można różnie oceniać, ale to jedno jest bezsporne w świetle wiedzy ekonomicznej.

Obalenie tego fundamentu zamożności ma się odbywać pod hasłem ochrony miejsc pracy dla Francuzów. Może zwabić wielu, którzy nie mają pojęcia o ekonomii i nie rozumieją, że utrzyma się istniejące, na ogół gorsze, miejsca pracy w niskowydajnych gałęziach produkcji, ale utraci się miejsca w proeksportowych, bardziej wydajnych i lepiej płatnych gałęziach. Ale to tylko początek problemów!

Pojawia się bowiem pytanie, czy Francuzi znów pójdą pracować do zakładów włókienniczych, tkalni, zakładów odzieżowych i innych. Przecież będą tam mieli stawki znacznie niższe od tych, które otrzymywali w zakładach pracy, z których zostali zwolnieni. Także nowo wchodzący na rynek pracy mają inne (często mało realistyczne zresztą) oczekiwania. I jedni, i drudzy zwrócą się raczej do i tak już przeciążonego systemu opieki społecznej po zasiłki, których we Francji jest – jak Mickiewiczowskich much na Litwie – dostatek.

Jedyni, którzy być może pojawią się w tych zakładach (o ile takie powstaną!), to będą imigranci. I to też tylko tacy imigranci, którzy przybyli do Europy, by tu pracować, a nie po to, by wygodnie (według ich poziomu oczekiwań) żyć sobie z „socjalu”. Ale partia pani Le Pen jest też przeciwko imigracji. I w dodatku, jak większość partii – tak mainstreamowych, jak i populistycznych – nie rozumie różnicy między tymi dwoma rodzajami imigracji do bogatej Europy. O polityce imigracyjnej, a raczej jej braku w Unii Europejskiej i w poszczególnych krajach będzie jeszcze mowa na końcu raportu. Tutaj wystarczy tylko podsumować, że oferty antyelit – ocenione na przykładzie Francji – nie wnoszą prawie nic sensownego do dyskusji o problemach Europy.

Ucieczka od rzeczywistości: Południe patrzy na Europę

Jak do tej pory opisywaliśmy celowe najczęściej odrzucenie realiów i poszukiwanie tematów oraz rozwiązań zastępczych przez polityczne elity Europy. Włączyliśmy w te rozważania także antyelity – rosnące w siłę partie populistyczne – aby udowodnić, że antyelity również nie mają niczego do zaoferowania borykającej się z poważnymi problemami Europie. Problemy są poważne, natomiast środki, które mogłyby rozwiązać te problemy, poważne najczęściej nie są.

Zauważają to nie tylko nieliczni Europejczycy czy szerzej: część (znacznie mniejsza) zachodnich elit. Zauważają to także w krajach Południa, jak od pewnego czasu określa się kraje Azji, Afryki, Bliskiego i Środkowego Wschodu oraz Ameryki Łacińskiej.

Politycy z tych obszarów naszego globu, zwłaszcza ci, którzy uczestniczą w spotkaniach rozmaitych instytucji gospodarczych i finansowych współczesnego świata, patrzą na zachowania Europejczyków, zwłaszcza tych ze strefy euro, z pewnym zaskoczeniem i – nie czarujmy się – także z rosnącą irytacją. W oczach tych polityków wszystkie pomysły w rodzaju euroobligacji, mutualizacji zobowiązań banków, dodruku pieniądza przez Europejski Bank Centralny i inne propozycje jawią się jako działania zastępcze, jako chęć uniknięcia tych – dobrze znanych – programów stabilizacyjnych, które pociągają za sobą bolesne cięcia wydatków publicznych i jako takie mających określone koszty społeczne i polityczne.

Inaczej mówiąc, Europejczycy po prostu nie chcą zastosować się do recept, które przedtem oferowali popadającym w ekonomiczne tarapaty krajom Południa. Elity krajów Południa podejrzewają jeszcze coś gorszego, mianowicie że Europejczycy w swojej pysze uważają w głębi duszy, iż oni są powyżej takich prostych, bolesnych, ale skutecznych – jak dowodzi historia – działań. I trudno dziwić się Południu, że tak uważa. W końcu gry i zabawy wokół zmian konstrukcyjnych w strefie Euro przez możnych europejskiego świata wskazują, że tak jest w istocie.

Zmienia się zatem stosunek do Europy. Niegdyś pełen rewerencji i skłonności do akceptacji europejskich rekomendacji w sprawach rozwoju m.in. gospodarki i nauki, dzisiaj pełen widocznej irytacji, a nawet rosnącego protekcjonalizmu graniczącego z lekceważeniem. Wiele mówi na ten temat rysunek, który jeden z autorów zauważył w hinduskim dzienniku „Economic Times” podczas konferencji w New Delhi. Jest to satyryczna wizja XXI w., z Indiami w roli najszybciej rosnącej gospodarki światowej. Europę na owym rysunku reprezentuje staruszek z naszyjnikiem z eurogwiazdek na szyi i napisem: „Unia Zbankrutowanych Emerytów”.

Oczywiście, można – patrząc na takie ukazanie UE i w ogóle Zachodu – potraktować to jako typową Schadenfreude. Oto byłe europejskie kolonie i w ogóle biedota pozostawiona w tyle przez szybko rosnący w ostatnich kilkuset latach świat zachodni odreagowuje swoje frustracje i kompleks niższości. To wszystko prawda. Tyle że rodzaj złośliwego komentarza trafia w dziesiątkę. (Tak samo jak z drugiej strony ideologicznego spektrum nie mniej złośliwy i celny jest komentarz na tym samym rysunku do Kuby i Wenezueli, opatrzonych nazwą: „Socjalistyczny Park Jurajski”).

Krajom Południa, a zwłaszcza tej ich części, która szybko przekształca się w uprzemysłowioną średnio rozwiniętą gospodarkę, nie podobają się też inne pomysły Europy – tym razem dotykające ich bezpośrednio. W niniejszym raporcie nie zajmujemy się szczegółowo polityką klimatyczną Unii Europejskiej, głównego proponenta takiej polityki w skali światowej. Niemniej nie sposób nie uwzględnić tej kwestii także w kontekście relacji Europy z Południem, bowiem dotyka ona szybko słabnącej pozycji Europy w stosunkach międzynarodowych, a zwłaszcza stosowania tego, co politycy europejscy i ich apologeci nazywają soft power. Otóż w miarę jak Europa, oferując swoim obywatelom coraz więcej „socjalu”, wydawała coraz mniej na obronność, stworzyła sobie usprawiedliwienie właśnie w postaci doktryny „miękkiej siły”. Miałaby to być siła moralna, działań w dobrej sprawie. Takiej jak np. walka z globalnym ociepleniem spowodowanym przez człowieka.

Pozostawmy na uboczu dość wątłą – i coraz silniej podawaną w wątpliwość – wiedzę naukową stojącą za ową „walką”. Pozostawmy na uboczu nawet absurdalną ekonomikę walki z globalnym ociepleniem. Lord Nigel Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę ostatnią kwestię w swej niedawnej książce. Potraktował on alarmistyczne projekcje ONZ-owskiej komisji (IPCC) poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia, a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez większych szans na sukces w postaci obniżenia temperatury!).  Otóż gdyby nie robić nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby minimalne. Bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260 proc., a kraje Południa zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem o 270 proc., a tenże PKB krajów Południa zwiększyłby się nieco ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście, same liczby znaczą mniej niż nic; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów. Niemniej pokazują one, że wielce kosztowne poświęcenia nie służą niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przez utwierdzone w swej nieomylności elity europejskie przekonania, iż podejmują one jedynie słuszne moralnie kroki – bez żadnego związku z oczekiwanymi efektami.

Szaleństwa Zachodu – mógłby ktoś powiedzieć – obciążają kosztami tylko Zachód i kraje Południa na zasadzie Schadenfreude powinny cieszyć się, że te pierwsze same strzelają sobie w stopę, spowalniając własny rozwój gospodarczy. Jednakże i historia gospodarcza ostatniego stulecia, i teoria ekonomii temu przeczą. Osłabienie w krajach bogatych zawsze spowalnia wzrost gospodarczy w krajach mniej zamożnych (dotyczy to nie tylko Europy Środkowo-Wschodniej!). I choćby z tej tylko przyczyny kraje Południa mogą czuć się zaniepokojone.

Ale to nie wszystko. Chęć krucjaty antyociepleniowej każe Europie domagać się od innych zobowiązań zmniejszenia emisji gazów ociepleniowych z CO2 na czele. A to już oznaczałoby bezpośrednie komplikacje i koszty dla słabiej rozwiniętych gospodarek Południa. Ponadto ambicje przywództwa kreują nowe pola konfliktu, jak np. wspomniany już podatek antyociepleniowy od samolotów latających do i po Europie.

Męczące niekiedy moralizatorstwo europejskich elit w tej sprawie – i w innych też! – budzi nie tylko irytację, lecz także opór. Oczywiście, europejskie elity nigdy nie przyznają się, że tak reklamowana przez nie same „miękka siła” Europy coraz mniej znaczy poza Europą (a w najlepszym razie poza światem zachodnim). Nawrócenia na antyociepleniową ekoreligię Zachodu prawie nie występują poza Zachodem. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę. W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych globalnych zjazdów ociepleniowych (Kopenhaga, Cancún, Durban czy niedawne „Rio+20”), że nie wspomnę o innych zachowaniach mocarstw europejskich w sprawach interwencji w Libii, a potem w Syrii, pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas, być może, nie trzeba będzie jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych zachowań. W kategoriach tej teorii siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same intencje, a nawet przykład, już nie wystarczają.

Tekst niniejszy jest częścią większego przedsięwzięcia podjętego przez czwórkę wymienionych autorów na zamówienie Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, w której autorzy ci są wykładowcami. Przedsięwzięcie nosi tytuł „Projekt Europa: problemy i pespektywy”.

Jan Winiecki

Profesor ekonomii, członek Rady Polityki Pieniężnej, profesor Uniwersytetu Aalborg (Dania) i Uniwersytetu Europejskiego Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Jest współzałożycielem i prezesem fundacji Centrum im. A. Smitha oraz współzałożycielem i byłym prezesem Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Zasiadał w Radzie Nadzorczej EBOiR. Laureat Nagrody Kisiela.

Kazimierz Tarchalski

Doktor ekonomii. Z przyczyn politycznych w 1977 r. wyemigrował do Australii. Pracował na Uniwersytecie w Sydney. W administracji federalnej Australii pełnił funkcję doradcy w Ministerstwie Finansów Papui Nowej Gwinei. Wykładał ekonomię, finanse publiczne i tematykę ekonomii Dalekiego Wschodu na kilku polskich uczelniach. Obecnie jest związany z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie.

Bartłomiej Kamiński

Profesor ekonomii, wieloletni doradca Banku Światowego w sprawach handlu i inwestycji międzynarodowych, autor bądź współtwórca licznych publikacji głównie z zakresu integracji regionalnej i globalnej. Członek Rady Programowej „Bank and Credit” – czasopisma Narodowego Banku Polskiego. W latach 80. zaangażowany we współpracę z Międzynarodowym Biurem Solidarności w Brukseli oraz wspieranie organizacji polonijnych na emigracji. W latach 1992–1995 członek grupy badawczej Poland Policy Research Group Uniwersytetu Warszawskiego, kierowanej przez profesora Marka Okólskiego. Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca Wydziału Nauk Rządowych Uniwersytetu Marylandzkiego w College Park, założyciel tamtejszego Ośrodka Badań Społeczeństw Pokomunistycznych, którym kierował w latach 1990–1996. Od 2008 r. prowadzi również zajęcia dydaktyczne w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Tomasz Mickiewicz

Profesor ekonomii, wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, współpracownik University College London, odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta. Członek zespołu redakcyjnego „Post Communist Economies”. Należy do European Association of the Comparative Economic Studies oraz American Economic Association. W przeszłości związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim oraz University of California at Davis. W czasach PRL-u należał do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, działał na rzecz Niezależnego Zrzeszenia Studentów, był także współtwórcą i redaktorem niezależnego czasopisma „Uczeń Polski”. W latach 90. był wiceprezydentem Lublina ds. ekonomicznych. Zaangażowany w liczne projekty badawcze z zakresu ekonomii, autor wielu publikacji naukowych dotyczących m.in. problemów przedsiębiorczości, funkcjonowania przedsiębiorstw, prywatyzacji i zmian instytucjonalnych

Powrót inteligencji. TKN: od wykładów uzupełniających do społecznej podmiotowości :)

„W ciągu ostatniego roku – pisze w grudniu 1977 r. grupa polskich intelektualistów – wśród młodzieży akademickiej zrodził się ruch samokształceniowy połączony z żywymi dyskusjami światopoglądowymi. W ruchu tym uczestniczy młodzież różnych kierunków studiów, a także o różnych zapatrywaniach społecznych, filozoficznych czy religijnych”. Młodzież ta chciałaby „nie tylko kształcić się na dobrych specjalistów w wybranej przez siebie dziedzinie, ale także zdobyć podstawy do świadomego, czynnego i zgodnego z własnymi przekonaniami udziału w kulturze humanistycznej i w życiu społeczno-politycznym. W istniejących strukturach organizacyjnych i programowych wyższych uczelni ruch ten nie znajduje, jak dotąd, oparcia i pola dalszego rozwoju”.

Dlatego „uznając to dążenie młodzieży za wartość cenną dla ideowego oblicza przyszłej inteligencji i kultury polskiej, zainicjowaliśmy w Warszawie w październiku 1977 r. wykłady z niektórych dziedzin wiedzy społecznej i historycznej […], pragnęliśmy przyjść z pomocą powstającym grupom samokształceniowym w rozwijaniu ich zainteresowań, w rozszerzaniu wiedzy i kultury humanistycznej, prawnej i społeczno-politycznej, w atmosferze wolności słowa i przekonań, w duchu odpowiedzialności obywatelskiej”[1].

Tak powstała inicjatywa kilku osób rozwijała się świetnie[2]. Na wykłady w domach prywatnych przychodziło kilkadziesiąt, a czasem i około stu osób. Sami wykładowcy planowali powiększenie ofert o kolejne zajęcia.

Kto doprowadził do przekształcenia tego ruchu i powstania Towarzystwa Kursów Naukowych dziś trudno już jednoznacznie odpowiedzieć. Może jego faktyczny twórca Andrzej Celiński ze Stefanem Amsterdamskim, Bronisław Geremek wraz z nimi, Jacek Kuroń i Adam Michnik, co było zgodne z wyobrażeniem o konieczności włączenia szerokiego kręgu  inteligencji w „społeczeństwo alternatywne”. Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Pewne wydaje się tylko to, że w najmniejszym stopniu zależało na tym gronu pierwszych sześciu wykładowców. Przecież zarówno Jerzy Jedlicki, jak i Jan Strzelecki będę się nowej inicjatywie przeciwstawiać, ten drugi nie podpisze się pod nią nigdy. A i postawa Tadeusza Kowalika, Tomasza Burka czy Bohdana Cywińskiego nie zawierała w sobie nic takiego, co zmuszałoby ich do powołania TKN-u. Nie było też realnego zagrożenia dla toczących się od jesieni wykładów. Owszem, SB udawało się wykruszyć niektórych właścicieli użyczanych na wykłady mieszkań. Ale ani sami wykładowcy, ani uczestnicy wykładów nie byli w tym okresie specjalnie prześladowani. Można powiedzieć, to był dopiero początek: zaskoczenie dla władz nieprzygotowanych na tego typu – zupełnie nową w historii PRL-u – aktywność. Wydaje się jednak, że władze, widząc co się dzieje, przygotowały reakcję bardzo rozsądną, ostrożną, próbując – wedle zachowanych partyjnych i esbeckich źródeł – środkami administracyjnymi doprowadzić do zaniechania raczej niż do brutalnego zablokowania całego przedsięwzięcia. Sam TKN powstaje w chwili, gdy zagrożenia bezpośredniego dla funkcjonowania wykładów nie ma. Gdy sen inteligencji o wolności w czasach Gierka, przynajmniej wolności w sferze kultury, wydawał się dla wielu spełniony, ale dla wielu został już nadszarpnięty przez ujawnioną niedawno na nowo brutalność polityki i działania cenzury[3]. Stąd może tak wielki sukces w krótkim czasie – wydaje się, że w krótszym, niż powstawały niektóre listy protestacyjne wobec działań politycznych – zebrano pod Deklaracją założycielską podpisy przeszło 50 osób (po dwóch latach będzie ich około setki). I to osób nieprzypadkowych[4].

Zobaczmy, kim byli w oczach jednego z nich: „Lista sygnatariuszy jest istotnie urozmaicona. Przeważają wśród nich przedstawiciele nauk humanistycznych: filozofii, historii, filologii, teorii literatury i sztuki, ekonomii, pedagogiki, socjologii. Nauki ścisłe i przyrodnicze reprezentowane są przez matematyków, fizyków i biologów. Bardzo liczna jest grupa pisarzy, są i artyści. Obok osób starszych są również całkiem młode, przeważają jednak ludzie w sile wieku. Nie brak nazwisk bardzo wybitnych, a prawie wszyscy sygnatariusze są dobrze znani ze swej działalności. Do niektórych tylko i to wcale nielicznych dałoby się dopasować ściśle określoną etykietkę polityczną i wtedy okazałoby się, że są wśród nich ludzie nie tylko o różnych, ale niekiedy nawet przeciwstawnych przekonaniach. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że grupa sygnatariuszy, zespolona troską o wychowanie młodzieży, jest rzetelną reprezentacją prawie całej aktywnej umysłowo polskiej inteligencji, głównie uczonych i pisarzy”[5].

Jest więc ważnym pytaniem, co w ten sposób przedstawiająca się grupa wnosi do analizy położenia polskiego inteligenta i jaki proponuje program działań.

Przyczyny deprecjacji roli inteligenta

W Deklaracji programowej TKN-u z 22 stycznia 1978 r. znane nam już akcenty są inaczej rozłożone: tu zjawisko widocznej w oficjalnym nauczaniu nadmiernej specjalizacji wymaga nie tyle uzupełnień, co postulowali autorzy pierwszego dokumentu, lecz zostaje ukazane jako główne zagrożenie. Bowiem, jak piszą jej autorzy, dla „zrozumienia całości życia społecznego” potrzebna jest nie tyle specjalistyczna informacja, ile „głęboka wiedza o historycznej genezie dnia dzisiejszego we wszystkich jego wymiarach”. Znamienne jednak wydaje się to, że autorzy deklaracji opisują zjawisko to jako właściwe nie tylko Polsce, czy ustrojowi socjalistycznemu, lecz także znacznie szersze; z problemem zbyt daleko idącej specjalizacji nie mogą sobie bowiem poradzić „nigdzie w świecie”. Wszędzie obecnej pogoni za specjalizacją towarzyszy swoisty pragmatyzm zarówno w nauczaniu, jak i w badaniach. W związku z tym powstają dwa niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwo dezintegracji kultury, która ulega fragmentaryzacji i sztucznemu podziałowi na to, co specjalistyczne, instrumentalnie realizowane oraz na to, co nie jest do końca uchwytne dla nikogo, a na pewno nie dla wykonawcy specjalistycznych zadań. Drugie niebezpieczeństwo polega zaś na deprecjacji roli samego inteligenta, który staje się tylko wykonawcą wspomnianych powyżej zadań, „w których formułowaniu nie tylko nie uczestniczy, ale sensownie uczestniczyć nawet nie może”. Nie uczestniczy, bo w sytuacji ówczesnej Polski roli formułowania tych zadań winna jest sama „struktura władzy politycznej” sprzyjająca takiemu rozwiązaniu. Cały mechanizm doprowadzający do takiego położenia inteligenta wydaje się zresztą w przewrotny sposób logiczny. Inteligent bowiem w jego rezultacie „nie jest w stanie zdać sobie sprawy z charakteru jej [specjalizacji – przyp. MKG] konsekwencji”[6]. I w tym kontekście jeszcze bardziej wyraźne jest znaczenie TKN-u jako swoistego katalizatora. W rezultacie nadmiernego pragmatyzmu i specjalizacji inteligent zostaje bowiem niejako uprzedmiotowiony, a nie zawsze jest przecież tego świadomy. Formuła działań TKN-u ma mu przywrócić możliwość funkcjonowania podmiotowego.

W ten sposób twórcy tego tekstu wskazują – co prawda nie wprost – nową ważną perspektywę dla swojego działania: restytucję znaczenia roli inteligenta, nie tylko jako uczestnika wysokiej kultury, lecz także jako uczestnika życia społecznego. Przywracają znaczenie historycznej jego roli (wziętej z Żeromskiego – wtedy jeszcze obecnego w programach szkolnych i dyskusjach publicznych). Nie chodzi tu jednak o bierne sięganie do przeszłości. To, co ożywia zarówno młodzież studencką, jak i młodą inteligencję, jest  bowiem przede wszystkim „potrzebą rozumienia epoki i społeczeństwa, w którym żyjemy, oraz chęć pogłębienia własnej samowiedzy. A bez poszukiwania prawdy o świecie i samym sobie nie mogą bowiem kształtować się twórcze, samodzielne, obywatelskie postawy ludzi”. Perspektywa sięgania do wiedzy o przeszłości, aby zrozumieć teraźniejszość, będzie dalej towarzyszyć kolejnym etapom działania TKN-u. Jest to odwrócenie przyjętego oficjalnie, ale i powszechnego wówczas – choć chyba niesformułowanego wprost – paradygmatu w socjalistycznych naukach społecznych zgodnie z którym wiedza o teraźniejszości ma być drogą do zrozumienia przeszłości.

Ta przyjęta przez TKN perspektywa wskazuje na jeszcze jeden przekaz. Niewystarczalność (albo wręcz nieistnienie) rzeczywistego obrazu całościowego, po prostu jego brak (mimo starań narzucenia go poprzez oficjalną ideologię). A potrzeba takiego obrazu jest dla autorów tego tekstu oczywista, piszą bowiem – przypomnijmy – że konieczne jest rozumienie „całości życia społecznego i epoki, w której żyjemy”.

Jesteśmy tu dosyć daleko od poetyki przytoczonego na początku dokumentu. Teraz wyraźnie zostaje wskazane jako priorytet nie uzupełnianie specjalistycznej wiedzy, ale nauczanie i prowadzenie badań naukowych w celu uzyskania obrazu całościowego w oparciu o prawdę, której brak podkreśla się w oficjalnym nauczaniu.

Autorzy deklaracji chcą jednak przynajmniej na poziomie słów uniknąć bezpośredniej krytyki ówczesnego ustroju. Piszą o analizowanej sytuacji, a tym samym o swojej roli jako o pewnym ogólnym prawie czy zasadzie życia społecznego. Autorzy ci uznają więc, że nauka oficjalna zawsze ulega polityce i ideologii i stąd oczywiste są braki powstałe w wyniku płynącego dzięki niej wykształceniu. Ale tak jak stała jest tendencja do ulegania przez naukę dyktatowi polityki i ideologii, tak też zawsze „społeczeństwa tworzyły i tworzą instytucje oraz formy nauczania i samokształcenia poza systemami oświaty oficjalnej”[7]. I przy takim ujęciu tekst ten może wydawać się mrugnięciem oka do władzy. Wy musicie tak funkcjonować, a my tak. I można byłoby legitymizować w ten sposób to niemal spiżowe prawo historii. W tej perspektywie oczywistości ograniczeń oficjalnej nauki i oczywistości nauki nieoficjalnej można lepiej zrozumieć konkretne kroki środowiska TKN-u: dążenie do formalnego, a przynajmniej faktycznego zalegalizowania – starania prof. Jana Kielanowskiego u prezesa PAN-u, formalnie opiekującego się stowarzyszeniami naukowymi. Ale porażka tej wyprawy była wliczona w jej ryzyko już przez samych autorów deklaracji. Dialektyka oficjalnego i nieoficjalnego czy życia równoległego zostaje przecież w samym tym tekście przezwyciężona. Napisane jest w nim bowiem wyraźnie, że temu dualizmowi trzeba „zaradzić”. TKN opowiada się więc za podmiotowością inteligenta i społeczeństwa w ich nierównym pojedynku z władzą.

Formy działania społecznego

Mimo początkowych starań TKN nie stał się szerokim ruchem społecznym obecnym wyraźnie we wszystkich większych ośrodkach akademickich. Owszem, wielu tamtejszych uczonych podpisało się pod deklaracją, nie udało się jednak – bez pomocy kolegów z Warszawy – zorganizować – poza Krakowem – zajęć prowadzonych przez miejscowych wykładowców[8]. TKN stał się bardziej  wyrazem pewnej postawy. W jego pracach (szczególnie jako wykładowcy lub uczestnicy naukowych kolokwiów) brali udział nie tylko sygnatariusze, lecz także bardzo wielu wybitnych naukowców, którzy nie widzieli zapewne możliwości działania przynajmniej na pewnym obszarze intelektualnym w ramach oficjalnych struktur. Ułatwione to było poprzez nie do końca sformalizowane rozumienie uczestnictwa w środowisku.

„TKN nie jest formalnym zrzeszeniem w sensie obowiązujących ustaw. Nie ma statutu, nie wybiera żadnych władz i dlatego także członkostwo TKN nie może być rozumiane nazbyt formalnie. Podpisanie deklaracji oznaczało tylko zgodność z wyłożonymi w niej zasadami oraz gotowość poparcia wynikającej z nich działalności. […] Lista sygnatariuszy dobrze reprezentuje pewną grupę społeczną. Wiemy dziś już z pewnością, że grupa ta jest w kraju bardzo liczna i listę «członków» łatwo można by poszerzyć. Nie wydaje się to potrzebne. W działalności TKN-u biorą udział, także jako wykładowcy, liczne osoby, których nie ma wśród sygnatariuszy. Niemniej zajść mogą okoliczności, w których publiczne wyrażenie czyjegoś poparcia w formie podpisania deklaracji okaże się wskazane” – pisał wówczas Jan Kielanowski[9]. Rozwijając tę myśl dodajmy tu jeszcze, że obok pierwszego kręgu samych organizatorów i wybranych przez walne zgromadzenie sygnatariuszy deklaracji członków Komisji Programowej, drugiego kręgu – wykładowców, trzeciego – sygnatariuszy deklaracji, czwartego – uczestników kolokwiów spoza grona sygnatariuszy, już wkrótce wskazać będziemy mogli piąty – osób, które wystąpiły publicznie w obronie funkcjonowania TKN-u, szczególnie w momencie zagrożenia, jakie stworzyły akcje organizowanych przez władze bojówek w 1979 r.,  a nawet szósty krąg – autorów tekstów publikowanych przez TKN oraz stypendystów i recenzentów prac pisanych pod auspicjami TKN-u; a przecież gdzieś jeszcze niezupełnie jako wolne atomy funkcjonują wokół TKN-u inne grupy akolitów: właścicieli mieszkań użyczanych na wykłady, członków Studenckich Komitetów Solidarności i innych współorganizujących (czy tylko propagujących) zajęcia, a dopiero gdzieś poza tym siódmy krąg umożliwiający funkcjonowanie TKN-u: zorganizowana opozycja (w tym czasie przede wszystkim Komitet Obrony Robotników), stanowisko kościoła czy polityka władz wobec społeczeństwa. Nic więc dziwnego, że kwestia deklarowanej lub nie „opozycyjności”  jest wtórna i mimo publicznego podkreślania lub – na odwrót – odcinania się od związków z KOR-em nawet niektórych członków TKN-u nie ma ona większego znaczenia. Polityczność czy niepolityczność TKN-u rozstrzyga się bowiem na zupełnie innej płaszczyźnie. „Zmierzając do prostowania skrzywień i uzupełnienia braków wykształcenia oficjalnego, TKN wychodzi z założenia, że przeinaczanie bądź przemilczanie prawdy jest zawsze niemoralne i hamować musi postęp, zarówno w stosunkach międzyludzkich, jak w nauce i gospodarce – niezależnie od ustroju albo ideologii. Przestrzeganie tej zasady powszechnie – przynajmniej formalnie – uznawanej nie może naruszać żadnej działalności politycznej, jeśli tylko opiera się ona na etycznych podstawach. Ci wszyscy wszakże, którzy są odpowiedzialni za wspomniane skrzywienia i braki, czuć się muszą widocznie zagrożeni, jeżeli w działalności TKN-u upatrują «polityczne niebezpieczeństwo»”[10]. Pojawia się tu ważny w następnych latach motyw „etycznych podstaw polityki”, ale też aluzja autora tekstu sięga chyba nie tylko tych, którzy obserwowali wówczas TKN z pozycji uczestnictwa w grze czystej polityki, ale również tych spośród członków TKN-u, którzy – sami związani wówczas z rządzącą partią – nie widzą jeszcze możliwości, aby inni zbliżeni do niej przez wiele lat, ale niedawno ją porzucający, mówili językiem prawdy. Prawda okazuje się nad wyraz polityczna. Członkowie TKN-u są więc nieuchronnie uwikłani.

http://www.flickr.com/photos/mr_t_in_dc/5323104963/sizes/m/in/photostream/
by Mr. T in DC

Problem jest ważny, gdyż ideą TKN-u jest nie tylko wspieranie indywidualnych działań na rzecz prawdziwej nauki, lecz także wypracowanie pewnych nowych reguł życia społecznego: demokratycznego kompromisu. „Generalnie rzecz biorąc, wychodzimy z założenia, że działanie społeczne, jakie podjęliśmy, jest szczególnie ważne nie tylko ze względu na to, co robimy, ale również jak robimy: że działamy wspólnie i wspólnie ponosimy za tę działalność odpowiedzialność merytoryczną, że w przypadku różnicy zdań szukamy kompromisowych rozwiązań będących do przyjęcia dla wszystkich, że dopiero w toku wspólnej pracy stanowiska nasze mogą się zbliżać i że, aby się zbliżały, niezbędne jest wzajemne zaufanie. Sądzimy, iż sens istnienia Towarzystwa polega nie tylko na udzielaniu ochrony i merytorycznej pomocy pracy samokształceniowej, ale również na tworzeniu demokratycznych form działania społecznego tak niezbędnego dziś w kraju”[11].

Potrzeba uniwersytetu bez cenzury

Już w opublikowanym w „Biuletynie Informacyjnym” komunikacie sześciu pierwszych wykładowców pisało, że w ramach tego, co wówczas powszechnie nazywano Uniwersytetem Latającym „wykłady z najrozmaitszych dziedzin (historia, socjologia, ekonomia, literatura) obejmują problematykę fałszowaną lub pomijaną na zajęciach uniwersyteckich”[12]. Niewystarczalność przekazywanej tam wiedzy i niezgoda na jej cenzurowanie stało u podstaw całej opisywanej tu inicjatywy. Toteż nie jest może dziwne, że mimo zapisanego w oświadczeniu z czerwca 1978 r. uspokojenia, że TKN „nie stanowi wyzwania […] [dla] istniejących struktur państwowych ani obowiązujących w naszym kraju praw” pojawia się w nim bardzo wyraźna krytyka, nieusprawiedliwiana już istnieniem żadnej oczywistości polityczno-historycznej – systemu nauczania, nauki i badań. Wydaje się, że właśnie w tym okresie następuje też powolne przełamywanie w kwestii, czym ma być TKN, czy ma tylko uzupełniać, czy też stanowić własne projekty edukacyjne. Przestrzeń oficjalnego życia naukowego zdaje się wymagać nie tyle uzupełnienia, ile przynajmniej w pewnym stopniu zastąpienia niezależnymi formami uprawiania nauki: nie tylko wykładami, lecz także seminariami, nieocenzurowanymi publikacjami wyników badań i dyskusji nad nimi, zamawianiem niezależnych analiz naukowych, opieką nad konkretnymi badaniami. Twórcy TKN-u piszą: „Potrzeby, z których istnienia i niezaspokojenia powstała nasza inicjatywa, odczuwają wychowawcy różnych stopni systemu nauczania, choć z różnych względów trudno im o tym mówić. Odczuwa je środowisko ludzi nauki, niejednokrotnie bezradne w obliczu wzrastającego nacisku, pracujące w warunkach braku samorządności wyższych uczelni, broniące swego autentyzmu przed ingerencjami w życie naukowe, w swobodę dyskusji i publikacji, w niezależność zrzeszeń naukowych, badań i dociekań”[13]. Padają tu słowa wskazujące jednoznacznie na brak samorządności i autonomii wyższych uczelni, cenzurowanie wydawnictw i  wypowiedzi naukowych, a nawet kierunku badań.

Towarzystwo Kursów Naukowych zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że samo jego istnienie, bez względu na przyjmowane przez jego środowisko uzasadnianie świadczy o charakterze nauki i nauczania oficjalnego. Może dlatego mówi już otwarcie o zagrożeniu edukacji narodowej nie tylko poprzez „nadmierne sformalizowanie studiów”, lecz przede wszystkim poprzez „monopolistyczne tendencje państwa” i „podporządkowanie, zwłaszcza nauk społecznych, wymogom propagandy i koniunktury politycznej”. Niby napisane jest tu to samo co przedtem, ale wówczas miało to przynajmniej z pewnej perspektywy charakter opisowy, po części zdawało się usprawiedliwiać taki stan jego nieuchronnością (ponaddziejową i ponadgraniczną). Teraz członkowie TKN-u piszą już wprost  o „szkodach intelektualnych i moralnych, jakie przynosi […] cenzura polityczna podręczników historii i socjologii, a zwłaszcza arbitralna polityka kadrowa realizowana w uczelniach i instytucjach naukowych”. W niedalekiej przyszłości, jesienią 1978 r. problem samorządności uczelni, regulaminu studiów, polityki kadrowej powróci jako jeden z tematów walnego zebrania TKN-u[14], a model uniwersytetu stanie się jeszcze przedmiotem planowanego seminarium Bronisława Geremka, seminarium, które – w związku z Sierpniem 1980 r. –  będzie musiało być odłożone na przyszłość.

 

Nowa aksjologia

Tym zmianom w sposobie analizowania rzeczywistości towarzyszy wyraźniejsza krystalizacja w postrzeganiu istotnych wartości. Już samo stwierdzenie, że „inicjatywa ta ma na celu wzbogacenie życia umysłowego i doświadczeń młodzieży o element spontaniczny, bezinteresowny, moralny”[15] i przy ponownym podkreśleniu, że potrzebne jest „wychowanie naszego pokolenia w umiłowaniu prawdy i nauki, w duchu aktywności społecznej i intelektualnej” stanowiło pewne wyzwanie aksjologiczne dla ówczesnego systemu władzy i nauczania, gdzie przykłady kształtowania takich postaw dla współczesności były nader rzadkie.

A przy równoczesnym niemal otwartym poparciu takich inicjatyw jak TKN przez episkopat, który wyraził „dezaprobatę dla wszystkich poczynań, które krępują ducha ludzkiego, tworzącego swobodnie wartości kultury” i stwierdził, że „Kościół będzie popierał takie inicjatywy, które dążą do ukazania kultury, wytworów ducha ludzkiego, historii Narodu w formie autentycznej, bo Naród ma prawo do obiektywnej prawdy o sobie[16]”, stawało się oczywiste, że działanie na rzecz takich wartości „wymaga wyjścia za ramy oficjalnego kształcenia”. Ta nowa aksjologia ma szukać swojego źródła również w przeszłości, „wzmacniać szczególnie zachwiane poczucie tradycji i ciągłości historycznej”. Nie ma tam znajdywać gotowych recept. A raczej szukanie to ma „pobudzać do pryncypialnych dyskusji”[17], tak aby kształtować zarówno grupowe, jak i indywidualne postawy.

TKN postawiło sobie za cel poparcie i organizację samokształcenia w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych wśród młodzieży studenckiej i młodej inteligencji w kraju. W świetle tego, co pisaliśmy wcześniej o nauce oficjalnej i nieoficjalnej, a także przedstawionej tu listy wykładowców (i wykładów) widać wyraźnie, że poprzez „samokształcenie” rozumiane jest tu nie kształcenie się studentów: indywidualne czy w grupach, ale kształcenie bez udziału władz oficjalnych: samokształcenie społeczeństwa, a może skromniej samokształcenie inteligencji, w którym biorą udział i studenci, i młodzi pracownicy nauki, i prowadzący zajęcia wykładowcy czy profesorowie. Jest to więc takie wspólne „samokształcenie” w ramach „nowego rodzaju więzi między wykładowcami a słuchaczami, jaki wytwarza się w czasie zajęć prowadzonych w ramach działalności TKN-u”, która „przełamuje urzędową sztywność i hierarchiczność, jakie wbrew wysiłkom wielu ludzi nauki rozpowszechniają się w naszych uczelniach”[18]. Istotne wydaje się tutaj położenie akcentu na ów sympozjalny charakter spotkań w ramach nowej arystokracji ducha. Dotychczasowi opozycjoniści wobec władzy, sympatyzujący  z rewizjonizmem (Jedlicki, Amsterdamski, Michnik, Kowalik), a więc ustawiający się w kontrze do oficjalnej ideologii i przynajmniej w części opozycyjni wobec nie do końca soborowego w swojej większości Kościoła, zwolennicy nurtu personalistycznego (Mazowiecki, Cywiński[19]) tworzyć chcą teraz nową rzeczywistość nie poprzez dostrzeganie przeciwieństw i konfliktów, ale poprzez solidarystyczną ideę więzi społecznej. I – mimo wszystkich widocznych różnic – zaczynają od siebie: współpracując nad wspólnym programem niezależnych wykładów, a teraz chcą (deklaratywnie) pójść krok dalej, budując wspólnotę nie tylko uczonych (o czym mówiły świetnie wykłady Amsterdamskiego), lecz także na wzór średniowiecznego uniwersytetu wspólnotę uczących i uczonych. Okaże się to równocześnie zaczątkiem wielkiego projektu społecznego, politycznego, o czym wówczas nikt z nich chyba jeszcze nie wiedział.

 

Podmiotowość społeczna czy polityczna

Sztandarowym pomysłem roku akademickiego 1978/1979 jest poprowadzenie nowego cyklu „Tradycja”, zbudowanego w całkiem inny sposób niż pozostałe wykłady. Zewnętrznie, ale i symbolicznie znaczące ma być zorganizowanie go –  na wzór Krakowa – w obiekcie sakralnym[20]. Nie mniej ważna jest też forma, każdy wykład ma prowadzić inna osoba. Na początek ks. Bronisław Dembowski w związanym ze środowiskiem Klubów Inteligencji Katolickiej Kościele św. Marcina mówi o „encyklikach społecznych kościoła, papieży Leona XIII i Piusa XI” Jest ledwie tydzień lub dwa po wyborze kardynała Wojtyły na tron papieski, pół roku przed jego wizytą w Polsce, i kilka miesięcy przed jego pierwszą encykliką. Niestety, ten wykład w warszawskim kościele okazuje się ostatnim, cykl trzeba przenieść do mieszkań prywatnych. Tu uświetnią go jeszcze m.in. Tadeusz Mazowiecki i Andrzej Kijowski, a także Marcin Król. Ten pierwszy znany ze świetnego wystąpienia sprzed roku na KIK-owskiej sesji poświęconej prawom człowieka, ten drugi jest autorem demistyfikującym polskie mity polityczne, i to te wydawałoby się najświętsze, gdzie może nie treść (poświęcona Poniatowskiemu i Kościuszce) jest ważna, ale odwaga zmierzenia się z polską tradycją i historią. Podobnie Król przywracający historyczną wartość myślenia konserwatywnego w niedawno opublikowanej wraz z Wojciechem Karpińskim książce „Sylwetki polityczne XIX wiekuˮ[21] i tak wyraźnie już skrytykowanej przez Michnika[22].

Nie jest to przypadkowy dobór osób i tematów. Najważniejszym bowiem  tekstem nie tylko tego roku akademickiego, ale może w ogóle TKN-u, jest przygotowany i opublikowany jesienią tego roku manifest: „Dlaczego tradycja?”[23]. Ważnym z kilku powodów. Jest nie tyko krytyką sposobu patrzenia na historię w polskiej edukacji, ale krytyką jej instrumentalizacji, jej unicestwiania wobec potrzeb polityki współczesnej. TKN opowiada się w nim za budową tożsamości w oparciu o doświadczenie dnia dzisiejszego, ale też w oparciu o wartości (różnorodnej ideowo) przeszłości. Nie deklaruje się po stronie żadnego z głównych nurtów kultury narodowej. Dostrzega romantyzm i tradycję powstańczą na równi z liberalizmem i pracą organiczną, nie dezawuuje żadnego z tych i innych kierunków. Unika nazw: socjaliści, konserwatyści czy chrzescijańscy demokraci, ale nie rezygnuje chyba do końca z żadnej z tych tradycji.

Tekst ten definiuje też na nowo rolę inteligencji, której obowiązkiem jest „wiązać na powrót porwane wątki ideowe, odsłaniać obszary historii, do których wstęp publiczny został wzbroniony, przywracać, gdzie trzeba, właściwe proporcje postaciom, ruchom i zdarzeniom dziejowym”[24]. Tekst „Dlaczego tradycja?” zapowiada też diagnozę „preparowania” tradycji we współczesnej  kulturze i oświacie. I przynajmniej dwie takie analizy zostaną wkrótce  przez to środowisko opracowane[25].

Ale tekst ten jest też – albo staje się mimo woli – manifestem politycznym tej (i chyba nie tylko tej) grupy. Autorzy piszą bowiem wyraźnie, że „naród o długiej i bogatej historii nie może być na czas nieograniczony biernym przedmiotem rządowej opieki” i  – co ważniejsze – „że ma prawo i obowiązek sam sobie wyznaczać cele działania”. Autorzy opowiadają się za tradycją – pamiętajmy, że wedle nich współczesność ma być kształtowana także przez tradycję – demokracji politycznej, samoorganizowania się zrzeszeń robotniczych, ludowych, młodzieżowych, zawodowych i oświatowych. Widzą w naszych dziejach nieprzerwany wątek kształtowania się walki o prawa człowieka, w tym o „wielogłosowość” kultury narodowej. W związku z tym piszą o postulowanym wzorze „społeczeństwa otwartego, w którym każda kontrowersyjna sprawa będzie podlegała dyskusji,  prowadzącej do […] wyjaśnienia, ale wcale niekoniecznie poprzez «uzgodnienie stanowisk»”.

Można więc widzieć w tym tekście zarys programu politycznego, który będzie realizowany najpierw środkami edukacyjnymi, a później, na przełomie 1979 i 1980 r. również środkami działań społecznych poprzez szukanie innych środowisk akceptujących podobny model myślenia (Konwersatorium „Doświadczenia i Przyszłość” i warszawski Klub Inteligencji Katolickiej), i w końcu, w sierpniu 1980 r. zdolny do sformułowania listu 64 intelektualistów otwierającego możliwość porozumienia robotników i władzy, listu będącego najważniejszym dokumentem politycznym w Polsce, który wyszedł spod piór członków TKN-u.



[1] Jest to przygotowany do publikacji dokument z 17 grudnia 1977 r. napisany  pierwotnie na maszynie, uzupełniony odręcznymi poprawkami i podpisany początkowo przez pierwszych sześciu wykładowców: Tomasza Burka, Bohdana Cywińskiego, Jerzego Jedlickiego, Tadeusza Kowalika, Adama Michnika i Jana Strzeleckiego, a następnie uzupełniona o zapisane odręcznie nazwiska: Stefana Amsterdamskiego, Ireny Nowakowej, Adama Stanowskiego, Wiktora Woroszylskiego, Zbiory JJ − Karta AO IV/ 218,1., mps. z odręcznymi poprawkami.

[2] Por. pierwsza praca o miejscu TKN w środowisku  opozycji: A. Friszke,  Opozycja polityczna w PRL 1945–1980, Londyn 1994, s. 499–510.

[3] Z księgi zapisów GUKPPiW, Warszawa1977.

[4]  Spis sygnatariuszy w aneksie do tego artykułu.

[5]  Wywiad Adama Wojciechowskiego z prof. Janem Kielanowskim, członkiem Komisji Programowej TKN  „Opinia”, nr 10–11 1978 r., s. 27–29.

[6] Deklaracja programowa TKN, [w:] R. Terlecki , Uniwersytet Latający  i Towarzystwo Kursów Naukowych 1977–1981, Kraków–Rzeszów 2000.

[7] Ibidem.

[8] Poza Warszawą i Krakowem, pojedyncze wykłady prowadzili w Poznaniu Stanisław Barańczak, w Lublinie – Adam Kersten. Ale i w tych miastach, tak jak i w Łodzi, we Wrocławiu, w Szczecinie czy w Gdańsku działania TKN-u opierały się na środowisku warszawskim.

[9] Ibid.

[10] Ibidem.

[11] Referat Komisji Programowej  na Walne Zebranie TKN  w dniu 12 marca 1978 r., [w:] Zbiory JJ − Karta AO IV/ 218,1, mps. powielony, s. 1–13+ 5a.

[12]  „Biuletyn Informacyjny”, nr 16, listopad 1977, s. 4.

[13] Oświadczenie TKN-u na zakończenie pierwszego roku działalności oświatowej,  5 VI 1978,  „Puls” 1978 nr 3, VIII, s. 108–110.

[14] Opisanie przez SB Walnego Zebrania TKN w dniu 15 października 1978 r., [w:] Kryptonim „Pegaz”, Służba Bezpieczeństwa wobec Towarzystwa Kursów Naukowych 1978–1980, Warszawa 2008, s. 179–180.

[15] Oświadczenie TKN z 5 czerwca 1978 r.

[16] Kościół popiera inicjatywy TKN, [w:] „Kultura”, Paryż 1978, nr 5, 63.

[17]  Oświadczenie TKN

[18] Ibidem.

[19] Choć należałoby tu zauważyć, że pytanie o wartość różnych (acz nie wszystkich) tradycji ideowych jako wspólnego dobra wyniesionego z tradycji postaw inteligencji polskiej  przełomu XIX i XX w. obecne jest w kultowej książce młodej inteligencji polskiej lat 70. XX w., por. B. Cywiński,  Rodowody niepokornych, Warszawa 1971.

[20] Wspierane przez Kardynała Wojtyłę zajęcia odbywały się jesienią 1977 r. w obiektach sakralnych sióstr norbertanek i zakonu dominikanów.

[21] W. Karpiński, M. Król, Sylwetki polityczne XIX wieku, Kraków 1974.

[22] Ugoda, praca organiczna i myśl zaprzeczna, „Więź”, 1975, nr 9.

[23] Tekst ten nie był po roku 1989 publikowany jako osobny dokument , por. aneks do tego artykułu.

[24]  Ibid.

[25] Na pewno taką diagnozą będzie praca B. Cywińskiego „Zatruta humanistyka”

i  A. Kerstena „Czego nie ma w podręcznikach historii”.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję