25+od podwykonawcy do kreatora, czyli jak zapewnić Polsce kolejne 25 lat sukcesu :)

WSTĘP

Przez ostatnie 25 lat Polsce udało się przestawić gospodarkę na tory rynkowe i zmniejszyć dystans dzielący nas od zamożnych krajów Europy. Głębokie i dość konsekwentnie realizowane reformy gospodarcze w minionym ćwierćwieczu nadały Polsce pęd, który teraz jednak wygasa. Kończą się proste rezerwy wzrostu, choć jest ich więcej niż w innych krajach naszego regionu. Dlatego też przyszłe tempo rozwoju w obecnych warunkach instytucjonalnych będzie znacznie wolniejsze niż w minionym ćwierćwieczu.

Doświadczenia krajów, w których tempo wzrostu nie zwolniło, pokazują, że kluczem do sukcesu jest odpowiedzialna polityka makroekonomiczna i dokonane we właściwym czasie zmiany instytucjonalne przestawiające gospodarkę na nowe tory wzrostu produktywności. Tylko takie podejście pozwoli na pełne wykorzystanie potencjału tkwiącego w polskich firmach i w Polakach. Ale niewłaściwa czy krótkowzroczna polityka makroekonomiczna może zniweczyć najlepsze zmiany instytucjonalne, co boleśnie pokazał ostatni kryzys finansowo-fiskalny. Dlatego niezbędne reformy strukturalne, kładące podwaliny pod nasz przyszły rozwój, muszą znaleźć oparcie w odpowiedzialnej policy mix, czyli polityce gwarantującej niski dług publiczny, zbilansowany strukturalnie budżet i przewidywalną niską inflację, wspierającej akumulację krajowych oszczędności dla finansowania niezbędnych inwestycji rozwojowych. Tylko na takim solidnym fundamencie można budować reformy strukturalne.Celem kolejnych 25 lat jest osiągniecie poziomu dochodów na głowę mieszkańca (według parytetu siły nabywczej) porównywalnego do średniej w krajach Europy Północnej[1]. I jest to realne. Aby tak się stało musimy rozwijać się o 2–2,5 punktu procentowego szybciej od tych krajów. Na to nie wystarczy inercyjny wzrost na bazie przemian z lat 90.

Wyzwania, które stoją przed nami w perspektywie najbliższych 25 lat, nie odbiegają zasadniczo od tych, z którymi mierzy się świat rozwinięty. Jest więc o tyle łatwiej, iż przyszłe reformy nie muszą być aż tak radykalne, jak te sprzed 25 lat. Ale jest o tyle trudniej, że muszą one być bardziej precyzyjne i finezyjne w konstrukcji. Trudniej też o polityczną wolę ich przeprowadzenia, gdyż inercyjny wzrost w tempie 2–3 proc. PKB dla wielu polityków stał się atrakcyjną alternatywą, nawet jeśli nie spełnia szerszych aspiracji społeczeństwa. Przy takim inercyjnym wzroście nie będzie możliwe obniżenie stopy bezrobocia do poziomu zbliżonego do niemieckiego, czyli do 5 proc. Na szczęście większość Polaków akceptuje podstawowe zasady wolnego rynku, co jest silną bazą do tego, aby proces transformacji i zmian kontynuować.

Syntetyczne spojrzenie na minione ćwierć wieku pokazuje, że efektem wprowadzonych zmian w systemie gospodarczym był olbrzymi skok w dochodach ludności, szczególnie wyraźnie widoczny w porównaniu ze średnią dla krajów UE15[2]. O ile na początku lat 90., po spadku PKB związanym z szokiem transformacji, dochód w przeliczeniu na jednego mieszkańca stanowił niewiele ponad 30 proc. poziomu w UE15, to w 2012 r. relacja ta wyniosła 61 proc.[3]. Nasz sukces był zbliżony do tego osiągniętego przez inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej (rys. 1).

Tak duży skok cywilizacyjny był możliwy m.in. dzięki uwalniającej energię prywatną wolnej konkurencji, szybkiej imitacji i absorpcji doświadczeń zagranicznych oraz budowie nowego ładu instytucjonalno-prawnego inspirowanego perspektywą członkostwa w Unii Europejskiej. W ciągu ćwierćwiecza polskiej wolności udało się zasadniczo przeobrazić nieefektywną gospodarkę centralnie planowaną w zintegrowaną z Zachodem, konkurencyjną gospodarkę rynkową. Zmieniły się zasadniczo struktura i wolumen produkcji oraz handlu zagranicznego, a polska gospodarka jest dziś silnie wbudowana w europejskie sieci kooperacji. W eksporcie nie dominują już surowce i towary niskoprzetworzone. Ich miejsce zajęła produkcja średnio zaawansowana technologicznie o wyraźnie większej wartości dodanej. Reformy gospodarcze lat 90. i późniejsza integracja z Unią Europejską wywołały zmiany nie tylko w kierunku i strukturze naszej oferty handlowej. Zmieniły też standardy biznesowe i sposób myślenia polskich przedsiębiorców, menedżerów i pracowników. Pierwsze polskie firmy – choć skala tego zjawiska nie jest jeszcze bardzo duża – stają się liderami swoich branż na europejską, a w niektórych wypadkach nawet na globalną skalę.

Ważnym elementem zmian systemowych było usamorządowienie. Gminy i województwa samorządowe okazały się dobrym i efektywnym gospodarzem, coraz lepiej zarządzającym powierzonym im majątkiem. W ostatniej dekadzie sprawnie koordynowały liczne, nierzadko bardzo złożone inwestycje infrastrukturalne, których skala po roku 2006 istotnie wzrosła dzięki znaczącemu współfinansowaniu ze strony środków unijnych.

Tyle historii. Docenienie dokonań ostatniego dwudziestopięciolecia nie oznacza, że dziś możemy spocząć na laurach. Dynamicznie zmienia się otoczenie wokół nas. Postęp technologiczny przyśpiesza. Głębokie zmiany strukturalne w krajach południa Europy mogą oznaczać skokową poprawę ich konkurencyjności i większą rywalizację o produktywne inwestycje w obrębie Unii Europejskiej. Szczególnie jeśli towarzyszyć im będą dobrze zaprojektowane instytucjonalne przekształcenia strefy euro. Równolegle następują zmiany o charakterze geopolitycznym, pociągające za sobą niebagatelne skutki gospodarcze dla naszego kraju. Przede wszystkim nastąpiło przesunięcie globalnego centrum wzrostu do szybko rozwijającej się Azji. Między innymi z tego powodu od roku 1990 ceny surowców i paliw na rynkach światowych uległy potrojeniu, a globalny rynek energii doświadcza prawdopodobnie najszybszych przeobrażeń od kryzysów naftowych połowy lat 70. Dodatkowym wyzwaniem dla naszej konkurencyjności będzie kształtowana obecnie umowa o wolnym handlu między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Integracja z bardzo innowacyjną, a jednocześnie opierającą się na dużych zasobach energetycznych i surowcowych gospodarką amerykańską jest dziś dla Europy nie tylko niewątpliwą ekonomiczną szansą, lecz także poważnym wyzwaniem strukturalnym. W nadchodzącym ćwierćwieczu Polskę czeka więc konfrontacja z dużo bardziej wymagającym i konkurencyjnym otoczeniem zewnętrznym, niż to, które towarzyszyło transformacji lat 1989–2013. Kluczowa w tej sytuacji jest budowa gospodarki stabilnej i silnej, a więc przede wszystkim produktywnej i innowacyjnej oraz zdolnej do szybkiej adaptacji. Bez tego nie będzie możliwe realizowanie celów społecznych takich jak poprawa dobrobytu ludności, podniesienie jakości usług publicznych czy też stworzenie nowoczesnej i zdolnej do skutecznej obrony naszego terytorium armii.

Sprostanie temu wyzwaniu nie będzie możliwe bez spełnienia czterech warunków.

Pierwszy to zbilansowana strukturalnie gospodarka, która wspiera wzrost oszczędności i nie naraża obywateli na ryzyko gwałtownej destabilizacji makroekonomicznej.

Drugi to takie kształtowanie mechanizmów rynkowych i rozwiązań instytucjonalnych, aby ułatwiały one przedsiębiorcom szybkie zmiany i dostosowanie do zmieniających się warunków.

Trzeci to przełamanie blokad uniemożliwiających naszej gospodarce osiągnięcie poziomu zaawansowania technologicznego i organizacyjnego charakterystycznego dla państw Europy Północnej czy Stanów Zjednoczonych. A więc odejście od modelu podwykonawcy do modelu kreatora i wykonawcy nowoczesnych wyrobów i usług.

Czwarty to lepsze niż dotychczas wykorzystanie rezerwuaru siły roboczej, widocznego w nadmiernym zatrudnieniu na terenach wiejskich oraz mającego odbicie w niskiej aktywności zawodowej Polaków.

Brakuje takiej strategii. Obecnie pod względem struktury gospodarczej, ładu instytucjonalnego i jakości regulacji Polska przypomina takie kraje jak Hiszpania czy Grecja. Ich dynamika rozwoju zwolniła, na długo zanim osiągnęły one poziom dobrobytu charakterystyczny dla Skandynawii czy Ameryki Północnej. Jeśli nie chcemy podzielić tego losu, potrzebne są nam spójne i całościowe reformy drugiej generacji. Historia gospodarcza[4] dobitnie pokazuje, że wraz z rozwojem gospodarki musi ewoluować otaczający ją system instytucjonalno-prawny. Przy braku postępu procesy doganiania zostaną zatrzymane. Innymi słowy rozwiązania, które zapewniały Polsce sukces w warunkach transformacji, nie są już wystarczające dla kraju o średnim poziomie zamożności i ukształtowanej gospodarce rynkowej.

W strategii na następne 25 lat nie można dokonywać wybiórczych zmian. Potrzeba całościowego podejścia, gdyż poszczególne elementy systemu gospodarczego wzajemnie się uzupełniają. Konieczność zmian nie może być traktowana w żadnym wypadku jako zachęta do interwencjonizmu – chodzi o poprawę jakości systemu gospodarczego poprzez zmianę roli państwa z biurokratyczno-administracyjnej do strategicznej. Celem powinno być tworzenie regulacji, dzięki którym skutecznie będzie działał wolny rynek, stworzenie systemu bodźców zachęcających gospodarstwa domowe do produktywnych wyborów w obszarze pracy, oszczędzania i edukacji, zbudowanie otoczenia instytucjonalnego wzmacniającego proefektywnościowe procesy w przedsiębiorstwach.

Niezbędnym elementem zmian jest też szybka poprawa świadomości ekonomicznej obywateli. Impulsem zmian zapoczątkowanych 25 lat temu były wolność i przedsiębiorczość, których wcześniejszy, nakazowo-rozdzielczy system starał się nie dopuszczać. Dziś niezbędna jest edukacja ekonomiczna od najmłodszych lat, kształtująca określone postawy zarówno przyszłych przedsiębiorców, jak i ich pracowników. Pierwsi z nich muszą sobie zdawać sprawę, że bez wydajnych, dobrze opłacanych pracowników i menedżerów ich firmy nie będą się rozwijać, tak aby móc konkurować na rynku krajowym i międzynarodowym. Drudzy natomiast muszą być świadomi tego, że wzrost ich wynagrodzenia (komfortu i poziomu życia) zależy od ich produktywności i zaangażowania – od sukcesu firmy, w której pracują, a nie od decyzji na szczeblu rządowym. Zmiana takiej postawy to z jednej strony podstawowa wiedza ekonomiczna, która powinna być przekazywana już od szkoły podstawowej na równi z innymi przedmiotami takimi jak matematyka, historia czy geografia. Z drugiej strony to promowanie i pokazywanie, że wydajność i produktywność we wszelkim działaniu jest opłacalna i doceniana. Tu dużą rolę powinny odegrać media i organizacje pozarządowe pokazujące przykłady takich postaw zarówno w grupie przedsiębiorców (co się częściowo dzieje), jak i ich pracowników.

STRESZCZENIE

Nadrzędnym celem strategii 25+ jest osiągnięcie dochodów na mieszkańca na poziomie zbliżonym do poziomu dochodów w krajach Europy Północnej. Wymaga to rozwoju w tempie o 2–2,5 punktu procentowego wyższym niż w tych krajach. Musi ono następować równocześnie z likwidacją barier ograniczających możliwość korzystania z wytwarzanego bogactwa przez wszystkich obywateli. Osiągnięcie tego stanu możliwe jest poprzez realizację celów szczegółowych na poziomie makro- i mikroekonomicznym.

Cele szczegółowe o znaczeniu makroekonomicznym niezbędne w realizacji celu nadrzędnego to trwałe podniesienie konkurencyjności polskich firm oraz podniesienie produktywności polskich pracowników. Ich realizacja odbywać się będzie poprzez przesuwanie produkcji w kierunku wytwarzania zaawansowanych dóbr i usług, koncentrowanie działalności w najbardziej wydajnych podmiotach oraz upowszechnienie wdrażania postępu technologicznego w przedsiębiorstwach.

Na poziomie mikroekonomicznym podniesienie produktywności firm wymaga zmian otoczenia regulacyjno-prawnego. Muszą zostać zlikwidowane regulacje ograniczające konkurencję. Konieczne są: wzmocnienie ochrony firm przed nieuczciwą konkurencją, poprawa jakości działania sądów gospodarczych, zmniejszenie liczby obowiązków administracyjnych, zlikwidowanie podziałów na rynku pracy poprzez reformę prawa pracy. Zmianie musi ulec także otoczenie instytucjonalne firm tworzone przez sektor publiczny, którego rola musi ewoluować od stricte biurokratycznej, do wspierania kreatywności przedsiębiorstw i obywateli oraz działania na korzyść ogółu społeczeństwa. Realizacja strategii 25+ musi odbywać się w warunkach społecznego dialogu i szerokiej współpracy różnych środowisk, przyczyniając się do budowy kapitału społecznego.

Dalsza część raportu składa się z sześciu sekcji. W pierwszej z nich opisane zostały czynniki wpływające na międzynarodową konkurencyjność gospodarek. W rozdziale tym zwracamy szczególną uwagę na zdolność do przesuwania zasobów z obszarów specjalizacji o niskiej produktywności w kierunku wytwarzania na większą skalę dóbr i usług bardziej zaawansowanych. To właśnie naszym zdaniem jest głównym wyzwaniem Polski na następne lata.

W kolejnej sekcji opisane są czynniki determinujące produktywność na poziomie makro. W ramach diagnozy zwracamy uwagę na fakt, iż w Polsce dominują sektory pracochłonne o niskim poziomie wydajności, co wiąże się również z nieefektywnym wykorzystaniem zasobów pracy. Kolejny rozdział opisuje pożądane w tym zakresie kierunki zmian, które sprzyjać będą wzrostowi udziału konkurencyjnego sektora wytwórczego. Nie proponujemy działań interwencjonistycznych, lecz podażowe, czyli takie jak deregulacja, wsparcie dla migracji ze wsi do miast czy też zaprzestanie wspierania branż przestarzałych, pracochłonnych.

Kolejne dwie sekcje poświęcone są kwestiom mikroekonomicznym. W diagnozie zwracamy uwagę na to, że polski przemysł koncentruje swą działalność na tych elementach globalnego łańcucha tworzenia wartości, na które przypada relatywnie niska wartość dodana. W ramach rekomendacji proponujemy zniesienie barier regulacyjnych ograniczających konkurencję, poprawę otoczenia administracyjno-prawnego (w tym działalności sądów), stabilność orzecznictwa podatkowego oraz większy nacisk na współpracę nauki z biznesem.

Przedostatnia część poświęcona jest zmianom w sektorze publicznym, które naszym zdaniem są warunkiem wstępnym dla wszelkich innych istotnych przemian w naszym kraju.

Ostatnią część raportu stanowi podsumowanie. Wskazujemy w nim, że Polska potrzebuje impulsu inicjującego nową falę modernizacji. Aby realizacja takiego planu się powiodła, proponujemy skupienie działań na następujących pięciu obszarach: (I) prowadzeniu odpowiedzialnej polityki makroekonomicznej, sprzyjającej wzrostowi oszczędności krajowych i zabezpieczającej gospodarkę przed narastaniem nierównowag; (II) realizacji szerokiej agendy deregulacyjnej; (III) wspieraniu procesu rozbudowy w gospodarce kompetencji związanych z innowacyjnością; (IV) uwolnieniu ogromnego potencjału zasobów pracy, zwłaszcza siły roboczej zaangażowanej dziś w rolnictwie; (V) realizacji głębokich zmian instytucjonalnych, w szczególności zmian w funkcjonowaniu sektora publicznego.

Raport ten nie obejmuje wszystkich obszarów gospodarki. Nie zajmujemy się więc szczegółowo tak ważnymi dziedzinami, jak ochrona zdrowia, edukacja czy system emerytalny. Skupiamy się wyłącznie na warunkach niezbędnych do zwiększania wydajności ogółem. Oczywiście zmiany proefektywnościowe w nieobjętych analizą obszarach celowi temu również by sprzyjały. Niemniej klucz do zrozumienia najważniejszych dla polski wyzwań dotyczy szeroko rozumianego otoczenia regulacyjno-instytucjonalnego. I na nim się w niniejszym raporcie koncentrujemy.

DLACZEGO PRODUKTYWNOŚĆ I MIĘDZYNARODOWA KONKURENCYJNOŚĆ SĄ KLUCZOWE

Aby osiągnąć poziom gospodarek Europy Północnej, polska polityka powinna skoncentrować się na budowie produktywnej gospodarki opartej na innowacjach i konkurencji rynkowej.

Najważniejszym wyzwaniem na kolejne dekady jest odpowiedź na pytanie, jak w sposób trwały i skuteczny podnieść konkurencyjność polskich firm i produktywność polskich pracowników. Istnieje ścisłe powiązanie pomiędzy międzynarodową konkurencyjnością działających w danym kraju przedsiębiorstw a produktywnością pracy i wzrostem gospodarczym (rys. 2). Międzynarodowa konkurencyjność podmiotów z danego kraju określa skalę jego nadwyżki ekonomicznej, czyli zysków firm i wynagrodzeń, jakie mogą otrzymać pracownicy w zamian za swoją pracę. Im nadwyżka ekonomiczna jest większa, tym wyższa jest skłonność i zdolność gospodarki do inwestowania, czyli akumulowania kapitału fizycznego (budynki, maszyny, środki transportu itd.), ludzkiego (wiedza) i kreatywnego (nowe idee). Dzięki temu następuje poprawa efektywności wykorzystania czynników produkcji (kapitału, pracy, technologii), czemu zazwyczaj towarzyszy zmiana struktury branżowej gospodarki. Procesy te sprzyjają poprawie międzynarodowej konkurencyjności firm krajowych, czyli ich zdolności do rywalizacji z przedsiębiorstwami zagranicznymi na rynku globalnym. Jeśli proces ten przebiega w sposób efektywny, to gospodarka nieustannie ewoluuje w kierunku dóbr i usług o wyższym poziomie zaawansowania. Dzięki temu właściciele kapitału zyskują wysoki zwrot z inwestycji, pracownicy doświadczają trwałego wzrostu płac, a realizacja zadań publicznych może opierać się na solidnej bazie podatkowej, umożliwiającej efektywne realizowanie funkcji państwa. Problem pojawia się wtedy, gdy otoczenie instytucjonalno-prawne zaburza funkcjonowanie tego procesu, skłaniając poszczególne podmioty gospodarujące i obywateli do zachowań bardziej kontr- niż pro-produktywnych. Kraj taki zatrzymuje się w rozwoju, nigdy nie osiągając poziomu dobrobytu porównywalnego ze światową czołówką gospodarczą.

Czynniki, które decydują o dynamice procesu modernizacji gospodarki, mogą występować na poziomie kraju, sektora/branży oraz poszczególnych firm. Na poziomie krajowym kluczowa jest zdolność do przesuwania zasobów z obszarów specjalizacji o niskiej produktywności w kierunku wytwarzania na większą skalę dóbr i usług bardziej zaawansowanych, takich, do których produkcji potrzeba relatywnie mniej pracy, a więcej kapitału i wiedzy. Oznacza to umiejętność przyciągania i rozwijania wysoce produktywnych rodzajów działalności, a więc zdolność do tworzenia nowych idei i wczesnego zajmowania nisz rynkowych.

Jeśli chodzi o branże, na poziom produktywności w dużej mierze wpływa zdolność do koncentrowania działalności w najbardziej wydajnych firmach. Są to firmy, które najlepiej wykorzystują ograniczone zasoby kapitału, pracy, energii i materiałów. Oznacza to także efektywny proces zastępowania upadających, mało wydajnych przedsiębiorstw nowymi, bardziej produktywnymi. Mechanizm ten sprowadza się do obecności zarówno tzw. ducha przedsiębiorczości, jak i mechanizmów chroniących i wzmacniających konkurencję rynkową, sprzyjających powstawaniu nowych przedsiębiorstw i szybkiemu wzrostowi najbardziej efektywnych z nich.

Z kolei na poziomie firm potencjał do nieustannego podnoszenia produktywności wiąże się głównie z postępem technologicznym. Może on przybrać formę absorpcji istniejących lub rozwoju własnych technologii produkcji. Innymi ważnymi elementami wpływającymi na postęp są zmiany organizacyjne w postaci wdrażania bardziej efektywnych metod organizacji pracy, kontroli jakości, zarządzania marką itp. Proces ten jest nierozłącznie związany z inwestycjami w kapitał rzeczowy i ludzki, a także gotowością przedsiębiorstw do podejmowania ryzyka i ponoszenia nakładów na badania i rozwój.

Niewielka jest liczba przykładów państw peryferyjnych, które zdołały utrzymać na tyle szybki wzrost gospodarczy, by dołączyć do światowego centrum. Za to liczne jest grono tych, którzy w tym procesie się zatrzymali. Wniosek z tego jest taki, że proces podnoszenia produktywności może na różnych etapach napotkać na bariery, których pokonanie blokowane jest przez procesy polityczne w danym kraju. Nieadekwatna identyfikacja lub błędne zaadresowanie wyzwań rozwojowych na dziesięciolecia spowolniły wzrost zamożności w takich państwach jak Grecja, Hiszpania czy Argentyna. Z kolei peryferyjne jeszcze w połowie XIX w. gospodarki Niemiec, Szwecji czy Austrii zdołały na przestrzeni następnych kilkudziesięciu lat dołączyć do światowej czołówki technologicznej. W XX w. ich śladem podążyły m.in. Japonia, Finlandia czy Korea Południowa. Wnioski dla nas są oczywiste.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MAKRO – DIAGNOZA OBECNEGO STANU I JEGO PRZYCZYNY

Budowa gospodarki konkurencyjnej instytucjonalnie, stabilnej makroekonomicznie i tworzącej warunki dla rozwoju innowacyjnych przedsiębiorstw jest warunkiem sine qua non dobrobytu społecznego. Produktywność, choć nie jest ostatecznym celem społecznym, jest jednak kluczowa, bowiem bez niej nie da się osiągnąć wysokiego standardu
i jakości życia.

Potwierdza to porównanie Polski do UE15 w ostatnich 25 latach. Pokazuje ono jednoznacznie, że nadrabianie dużej części dystansu cywilizacyjnego dzielącego nasz kraj od Zachodu było w znacznej mierze wynikiem wzrostu produktywności. Początkowa luka była jednak tak duża, że wydajność pracy w naszym kraju wciąż jest znacznie niższa od najzamożniejszych krajów Europy – Szwecji, Niemiec czy Holandii. Nominalna wartość dóbr wytwarzanych przez przeciętnego polskiego pracownika jest dziś około czterokrotnie mniejsza niż w Niemczech. Jeśli uwzględnimy różnice w parytecie siły nabywczej obniżające nominalny poziom produktywności w polskich usługach, różnica ta spadnie do około 50 proc. Ponad dwukrotnie niższa produktywność pracy w Polsce w porównaniu z zachodnim sąsiadem oznacza, że przeciętny polski pracownik nie tylko wytwarza dobra o niższej wartości, lecz także produkuje ich mniej i, mimo że z reguły pracuje znacznie więcej. Czyli w godzinę pracy wytwarza połowę tego, co jego niemiecki odpowiednik.

Ten stan rzeczy wiązać należy z relatywnie dużym znaczeniem w naszej gospodarce sektorów pracochłonnych o niskim poziomie wydajności. Są to przede wszystkim takie sektory jak rolnictwo (4 proc. PKB w porównaniu z mniej więcej 1 proc. w Niemczech), budownictwo (7 proc. PKB przy 5 proc. w Niemczech) oraz nisko i średnio przetworzona produkcja przemysłowa (ok. 12 proc. PKB wobec 9 proc. w Niemczech). Z kolei w Polsce rola branż bardzo wydajnych jest niska. Dla przykładu udział przemysłów średnich i wysokich technologii w Polsce wynosi 6 proc. PKB na tle 13 proc. w Niemczech, a usługi informatyczne i finansowe stanowią 9 proc. PKB w Polsce wobec blisko 11 proc. w Niemczech. Negatywnie na poziom produktywności pracy w Polsce wpływa także unikalny na skalę europejską wysoki udział handlu detalicznego i hurtowego w wartości dodanej – 18 proc. PKB w Polsce wobec 9 proc. w Niemczech. Można powiedzieć, że w Polsce dominują dziś sektory zorientowane na rynek wewnętrzny (handel, rolnictwo, górnictwo, energetyka, usługi publiczne, usługi finansowe, przemysł spożywczy itp.) oraz sektory nastawione na eksport podzespołów lub wyrobów finalnych o relatywnie niskiej wartości dodanej. Boom centrów usług wspólnych, pracujących na rzecz podmiotów zagranicznych, oraz silny rozwój przemysłu drzewnego, spożywczego, branży AGD to tylko wybrane przejawy przewagi sektorów pracochłonnych nad branżami nasyconymi kapitałem i wiedzą w polskiej gospodarce.

Niską wydajność polskich pracowników na tle innych państw Europy wzmacnia nieefektywne wykorzystanie zasobów pracy. Kontrproduktywna struktura zatrudnienia jest szczególnie widoczna w rolnictwie, które angażując ponad 12 proc. pracujących, wytwarza zaledwie 3 proc. polskiego PKB. Te same wielkości w Niemczech wynoszą odpowiednio mniej więcej 2 proc. i 1 proc. Z drugiej strony zatrudnienie w najbardziej produktywnych branżach usługowych (obsługa nieruchomości i firm, komunikacja i IT oraz finanse i bankowość) jest w naszym kraju relatywnie niskie i wynosi 5,5 proc., podczas gdy w Niemczech 7 proc. Efekt ten wzmacniany jest przez państwo preferujące wysokie zatrudnienie kosztem niższych płac (i jakości) w usługach publicznych takich jak ochrona zdrowia, nauka, edukacja czy administracja.

Konsekwencją luki w produktywności pracy jest adekwatnie niższy poziom wynagrodzeń w sektorze produkcyjnym i usługowym. Stawka godzinowa uzyskiwana przez polskich pracowników jest dziś około czterokrotnie niższa – a po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej dwukrotnie niższa – niż w Europie Zachodniej. Można powiedzieć, że Polska znajduje się w nieatrakcyjnej z punktu widzenia społecznego równowadze niskiego zaawansowania technologicznego i niskich płac. Jeśli bowiem produktywność sektora przetwórczego jest niska, to i niski musi być poziom oferowanych przez niego płac. A to z kolei wpływa na ogólny poziom wynagrodzeń w gospodarce, bowiem usługi i sektor publiczny konfrontują się z barierą popytową, wyznaczoną przez dochody pracowników przemysłu. Konkurencja kosztowa sektora przemysłowego jest następstwem niedostatecznej podaży kapitału krajowego oraz deficytu know-how w firmach małych i średniej wielkości. Wobec braku możliwości konkurowania marką i pozycją rynkową muszą one sprzedawać swoją produkcję po niskich cenach, skupiając się na wyrobach mało zaawansowanych technologicznie i pracochłonnych. Najczęściej na tych, których wytwarzanie stało się nieopłacalne w zaawansowanych technologicznie i organizacyjnie gospodarkach rozwiniętych. W przyszłości również u nas część produkcji stanie się nieopłacalna.

Czynnikiem sprzyjającym rozbudowie pracochłonnych typów produkcji w Polsce jest nadwyżka relatywnie dobrze wykształconej i jednocześnie taniej siły roboczej. Brak odpowiedzi na wyż demograficzny w postaci reform w poprzedniej dekadzie, zamiast go wykorzystać, doprowadził do jego eksportu – emigracji. Szczególnym problemem polityki tego okresu była niezbalansowana polityka fiskalna utrzymująca deficyt sektora finansów publicznych na średnim poziomie wynoszącym mniej więcej 4,5 proc. PKB i rosnący dług publiczny. Ograniczyło to znacząco poziom krajowych oszczędności, a tym samym zmniejszyło potencjał inwestycyjny polskiej gospodarki i jej możliwości kreacji produktywnego zatrudnienia. Relatywnie wysoki koszt finansowania projektów inwestycyjnych sektora prywatnego sprawia, że niezmiennie inwestuje on w Polsce mniej od innych krajów naszego regionu, co zmniejsza liczbę tworzonych miejsc pracy i tempo nadganiania zaległości rozwojowych przez naszą gospodarkę[5].

Taka sytuacja rodzi na poziomie makroekonomicznym wiele niekorzystnych sprzężeń zwrotnych. Udział osób w wieku produkcyjnym na krajowym rynku pracy pozostaje niski. Eksportowane są relatywnie małowartościowe wyroby, a importowane drogie surowce i dobra zaawansowane technicznie. Permanentna nierównowaga między oszczędnościami a inwestycjami uzależnia nasz rozwój od napływu kapitału zagranicznego jako źródła finansowania inwestycji. Równocześnie baza podatkowa jest ograniczona przez niedostatek kapitału oraz politykę podatkową i strategię regulacyjną preferującą niektóre rodzaje działalności o niskiej produktywności (rolnictwo, górnictwo). Przy hojnym systemie zabezpieczenia społecznego potęguje to strukturalne niezbilansowanie polskich finansów publicznych, tj. znaczącą różnicę między ustawowymi zobowiązaniami państwa a zbieranymi przez nie podatkami.

W okresie transformacji opisany model gospodarczy wystarczał do tego, by Polska zmniejszała dystans rozwojowy do Zachodu, bowiem potencjał wzrostu tkwiący w eliminacji absurdów gospodarki niedoboru był bardzo duży. Dziś jednak, kiedy proste rezerwy efektywności w przedsiębiorstwach zostały już wykorzystane, jego możliwości się wyczerpują.

Po pierwsze, konkurowanie niskimi kosztami pracy w pozyskiwaniu inwestycji stoi w coraz większej sprzeczności z oczekiwaniami obywateli co do poziomu ich życia, dobrobytu, jakości zatrudnienia i usług publicznych. Społeczny nacisk na wzrost poziomu płac ogranicza się jednak, jak dotąd, do propozycji rozwiązań służących podziałowi istniejącej nadwyżki ekonomicznej, takich jak płaca minimalna, rola zbiorowych układów pracy czy związków zawodowych. Opinii publicznej umyka natomiast to, że warunkiem sine qua non wzrostu płac nie jest podział obecnej – małej – nadwyżki ekonomicznej, lecz podniesienie wydolności polskiego systemu gospodarczego i produktywności polskich przedsiębiorstw.

Po drugie, pomimo wysokiej konkurencyjności kosztowej (niższe koszty pracy wśród krajów UE są jedynie w Bułgarii, Rumunii, na Łotwie i Litwie) nasza gospodarka nie jest w stanie zapewnić zatrudnienia dla ponad 4 mln osób. Na liczbę tę składają się bezrobotni, emigranci zarobkowi oraz bierni zawodowo. Polskie firmy tworzą więc zbyt mało miejsc pracy w porównaniu z potrzebami, płacąc jednocześnie zbyt mało, by zachęcić osoby bierne do wejścia na rynek pracy. Wąskim gardłem jest zbyt niska stopa inwestycji, deficyt know-how oraz system bodźców podatkowych i regulacyjnych zniechęcający przedsiębiorców prywatnych do aktywności w sektorach kapitałochłonnych o dużym nasyceniu zaawansowanymi technologiami.

Po trzecie, silna obecność (a w niektórych branżach dominacja) zagranicznego kapitału[6], dla którego podstawową motywacją do inwestowania w naszym kraju są niskie koszty pracy, czyni naszą gospodarkę wrażliwą na zmiany jego sentymentu. Nie można wykluczyć, że w przypadku gdy utracimy istniejące dziś przewagi kosztowe, całe obszary działalności mogą zostać relokowane do krajów rozwijających się w podobny sposób, jak stało się to w innych krajach znajdujących się na obrzeżach centrum i peryferii.

Po czwarte, relatywna słabość, skala i sposób finansowania polskiego sektora nauki, w połączeniu z niskimi wydatkami na badania i rozwój „flagowych” polskich przedsiębiorstw z branż energetycznej, chemicznej, wydobywczej czy maszynowej, ograniczają możliwości wzrostu całej gospodarki. Obraz ten pogarsza fakt, że ułomne rozwiązania instytucjonalne zniechęcają przedsiębiorców do podejmowania ryzyka innowacji. Polska traci więc większość korzyści związanych z procesem rozwoju technologicznego. Korzyści te, czyli płace osób zaangażowanych w proces tworzenia, prawa własnościowe, licencje, dochody z obsługi posprzedażowej, przypadają twórcom technologii, właścicielom marek[7], a nie wykonawcom produkcji per se. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy ci drudzy włączeni są w międzynarodowe sieci kooperacyjne koncernów globalnych, występując w roli ich podwykonawców pracujących na podstawie dostarczonych im rozwiązań technologicznych i organizacyjnych. Nie chodzi bynajmniej o to, by przestać korzystać z zagranicznych rozwiązań i nie wchodzić w globalne sieci kooperacyjne. Kluczowe jest natomiast, aby przepływ następował w obie strony – by importowi jednych technologii towarzyszył eksport innych, know-how pracowników firm międzynarodowych przepływał do przedsiębiorstw krajowych i vice versa, i aby średniej wielkości polskie firmy nauczyły się budować własną markę i rozpoznawalność międzynarodową.

Pomimo tak licznych słabości obecnego modelu gospodarczego można odnieść wrażenie, że polska polityka gospodarcza go wzmacnia i konserwuje. Zwraca na to uwagę chociażby OECD[8]. Znaczna część dozwolonej pomocy publicznej w ostatnich latach trafiała do rolnictwa, spowalniając proces odchodzenia od jego archaicznej i silnie nieefektywnej struktury. Było to widoczne m.in. w spadku dynamiki likwidacji gospodarstw o niskich bądź bardzo niskich areałach oraz we wsparciu zatrudnienia w sektorze poprzez subsydiowanie miejsc pracy. Równocześnie relatywnie niewiele środków przeznacza się na wsparcie innowacji i zmian organizacyjnych w przetwórstwie przemysłowym. Niska innowacyjność polskiej gospodarki widoczna jest m.in. w rankingu „Innovation Union Scoreboard” opracowywanym dla wszystkich państw UE. Nasz kraj niezmiennie zajmuje tam jedno z ostatnich miejsc, co jest bezpośrednim następstwem z jednej strony niedofinansowania, a z drugiej strony archaicznej struktury i instytucjonalnej słabości polskiej nauki. Słabość szkolnictwa utrudnia przedsiębiorcom rozwinięcie własnej innowacyjności. Słaba finansowo i ułomna organizacyjnie polska nauka nie tworzy bowiem – w odróżnieniu od nauki amerykańskiej, niemieckiej czy brytyjskiej – niezbędnego rezerwuaru kadr i idei dla przemysłu. Bez jej wzmocnienia wewnętrznego oraz sprzężenia z gospodarką nie powstanie w Polsce innowacyjna, kreatywna i przedsiębiorcza gospodarka na miarę np. Izraela, Singapuru, Korei Południowej czy Finlandii. A więc państw, które skutecznie wykorzystują innowacyjność, by wyrwać się ze swojej peryferyjności.

Niewłaściwy rozkład priorytetów jest także widoczny w polityce wsparcia nowych inwestycji – pomoc zależy od liczby tworzonych miejsc pracy, a nie od produktywności przedsięwzięcia. W efekcie firmom opłaca się kształtowanie procesów produkcyjnych, tak aby były one praco-, a nie kapitało- i wiedzochłonne. To samo można powiedzieć zarówno o praktyce zamówień publicznych – sektora samorządowego (transport i infrastruktura transportowa, systemy informatyczne itp.), jak i szczebla centralnego (ICT, technologie wojskowe etc.). W żaden sposób, wbrew praktyce m.in. USA, Francji, Niemiec czy Chin, nie wpisuje się ona w formułę polityki przemysłowej premiującej np. w przemyśle maszynowym wysokiej jakości rozwiązania technologiczne wypracowane w kraju. Postępując w ten sposób, polskie państwo, nie będąc tego do końca świadomym, utrudnia rodzimym producentom budowę własnej marki i zdobycie referencji niezbędnych do konkurowania na rynku globalnym.

Podsumowując: efektem naszej polityki gospodarczej nie jest produkcja dużej liczby wysoko przetworzonych i nasyconych wiedzą dóbr przemysłowych, ale zatrudnienie możliwie dużej liczby nisko opłacanych pracowników (nierzadko poniżej ich kompetencji). Ten stan rzeczy zderza się z oczekiwaniami społecznymi, w tym zwłaszcza z oczekiwaniami coraz lepiej wykształconej młodzieży, która – nie mogąc znaleźć satysfakcjonujących ich warunków pracy i płacy – masowo wyjeżdża za granicę.

Wzrost produktywności w kolejnych latach będzie wymagał nie tylko realokacji zasobów z mniej wydajnych sektorów – takich jak rolnictwo – do branż o wyższym poziomie produktywności, takich jak przemysł przetwórczy czy usługi dla biznesu. Potrzeba będzie przede wszystkim dynamicznego wzrostu wydajności w poszczególnych branżach, a więc w konsekwencji zmian technologicznych i organizacyjnych na poziomie poszczególnych firm i ich konglomeratów. W tym kontekście warto zauważyć, że w większości sektorów średnioroczne tempo zmian produktywności w ostatnich latach było umiarkowane (od -2 do +3 proc.). Wyjątek stanowiły górnictwo (gdzie odnotowano silne spadki) i przetwórstwo przemysłowe, które jako jedyne systematycznie odnotowuje silne wzrosty produktywności. Motorem wzrostu były zwłaszcza branże o wysokim nominalnym poziomie produktywności[9], które na większą skalę pojawiły się w naszym kraju relatywnie niedawno. Fakt ten dobitnie potwierdza znaczenie procesu rozwijania nowych, nietradycyjnych obszarów działalności dla wzrostu produktywności w gospodarce. Warto również zwrócić uwagę, że w przypadku większości branż przetwórstwa przemysłowego następował równoczesny wzrost produktywności i zaangażowania pracy. Oznacza to, że produktywność i miejsca pracy w przemyśle nie muszą być wobec siebie substytucyjne, czyli że można mieć i jedno, i drugie.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MAKRO – POŻĄDANE KIERUNKI ZMIAN

Polityka państwa powinna stwarzać warunki dla wzrostu udziału w gospodarce sektora przetwórczego. Przez zwrot „stwarzanie warunków” nie należy rozumieć interwencjonizmu, ale raczej tworzenie bodźców, szczególnie w najbardziej efektywnych gałęziach gospodarki. Trzeba przy tym odejść od wspierania tradycyjnej specjalizacji przemysłowej w sektorach o niskim i średnim stopniu technicznego zaawansowania. Chodzi o to, aby nie zniechęcać inwestycji przemysłowych i usługowych o dużym poziomie produktywności lub znacznym potencjale wzrostu. Takie protechnologiczne nastawienie gospodarki sprzyjać powinno powstawaniu nowych miejsc pracy w dużych i średnich ośrodkach miejskich i wokół nich, nie tylko w samym przemyśle, lecz także w usługach.

W tym kontekście niezbędnym jest ograniczenie pośredniego i bezpośredniego wsparcia firm państwowych w sektorach tradycyjnych (górnictwo, energetyka itp.) z wyjątkiem polityki rekultywacji terenów postindustrialnych. W chwili obecnej polska polityka energetyczna wydaje się nadmiernie koncentrować na konserwowaniu istniejącego status quo, w tym zwłaszcza na ochronie krajowej branży górniczej przed koniecznością restrukturyzacji. Nie służy natomiast, w odróżnieniu od m.in. polityki energetycznej Niemiec, wsparciu dla krajowych innowacji. Implikowane przez priorytety europejskiej polityki klimatycznej przekształcenia w sektorze energetycznym nie są więc w Polsce – w przeciwieństwie do Europy Zachodniej – pretekstem do wsparcia dla dostawców nowoczesnych technologii. Wręcz przeciwnie, polskie państwo koncentruje się na ochronie węgla jako podstawowego nośnika energii pierwotnej, mimo że dostarczycielami technologii produkcji energii w energetyce zawodowej są głównie firmy zagraniczne. Priorytetem w tym względzie powinno być przesunięcie akcentów w polskiej polityce energetycznej w kierunku włączenia jej w szerszą politykę gospodarczą równoważącą interesy różnych branż gospodarki (np. energetyki, przemysłu wydobywczego, elektroniki, usług IT), a nie koncentrującą się na ochronie status quo ante tylko jednej z nich.

Sektorem wymagającym zasadniczej rewizji dotychczasowego modelu prowadzenia polityki sektorowej jest sektor rolny. Polityka gospodarcza państwa powinna w jego wypadku sprzyjać procesowi scalania gospodarstw i wspierać tworzenie grup producenckich. W tym kontekście niezbędna jest weryfikacja warunków wsparcia ze środków unijnych[10], tak aby możliwa stała się redukcja nawisu zatrudnienia w rolnictwie i jego przeniesienia z rolnictwa do przemysłu i usług. Barierą zmniejszenia pracochłonności rolnictwa jest przede wszystkim obecny system podatkowy i ubezpieczeniowy faworyzujący działalność rolną. Jego rewizja i włączenie rolników do reguł obowiązujących w systemie powszechnym powinno stać się priorytetem polskiej polityki zabezpieczenia społecznego i polityki fiskalnej. Nowa fala migracji ze wsi do miast sprzyjać będzie rozwojowi nowoczesnego przemysłu i usług, o ile znajdzie wsparcie w postaci minimalizowania/likwidacji barier ją utrudniających, w tym zwłaszcza w obszarze infrastruktury komunikacyjnej i mieszkaniowej. Na poziomie mikro czynnikiem dodatkowo utrudniającym ten proces są wysokie bariery wejścia na rynek pracy w miastach, w tym m.in. koszty wynajmu mieszkań. Mogłyby być one z powodzeniem budowane przez sektor prywatny, wymaga to jednak mniejszej ochrony lokatorów, gdyż obecny jej poziom zniechęca do inwestycji w tym segmencie rynku.

Wzrost produktywności w kolejnych latach będzie wymagał realokacji zasobów z mniej wydajnych sektorów, takich jak rolnictwo, do branż o wyższym poziomie produktywności – takich jak przemysł przetwórczy czy usługi dla biznesu. Równie ważny będzie jednak dynamiczny wzrost wydajności w poszczególnych branżach oraz tworzenie warunków do rozwoju nowych, wysoce produktywnych działalności przemysłowych w Polsce.

Dlatego w ramach polityki gospodarczej wśród konkretnych działań dla zapewnienia rozwoju przemysłu niezbędne będzie przełamanie tzw. bariery informacyjnej i tzw. bariery koordynacji[11]. Brak w danym kraju odpowiedniej skali przemysłu o wysokiej wartości dodanej zniechęca nowo wchodzących do inwestycji, trudno bowiem ocenić, czy takie działanie jest opłacalne. Równocześnie inwestycje w nowych obszarach wymagają z reguły sieci kooperantów, specyficznej infrastruktury, odpowiednich zasobów pracy. Problem z nimi często polega na tym, że tych zasobów nie ma, ponieważ do tej pory nie było finalnego odbiorcy. Z tych też względów w procesie nasycania gospodarki nowymi rodzajami działalności niezbędne jest tworzenie warunków dla pionierskich inwestycji w nowych obszarach. Te pionierskie inwestycje niosą ze sobą olbrzymie korzyści społeczne, dlatego też system wspierania inwestycji powinien koncentrować się właśnie na nich.

Przyciąganie nowych rodzajów działalności przemysłowej możliwe jest na dwa sposoby. Pierwszy to identyfikacja przez instytucje sektora publicznego sektorów, które mają szansę na rozwój w Polsce i wsparcie procesu ich „zaszczepiania”. Drugą możliwość stanowi natomiast system szerokiego wsparcia procesu „eksperymentowania”, bez określonych z góry preferencji, z nowymi rodzajami działalności o wysokiej wartości dodanej[12]. Ta pierwsza droga, pomimo jej atrakcyjności, niesie ze sobą liczne zagrożenia. Przede wszystkim dlatego, że brak jest dobrych metod określania „właściwych” sektorów. Doświadczenia historyczne pokazały, że polityka taka może być bardzo kosztowna, a sektor publiczny ma znacznie bardziej ułomne narzędzia niż sektor prywatny w takiej właśnie identyfikacji. Wskazywanie potencjalnych „wygranych” rodzi przy tym szerokie pole do nadużyć. Dlatego też lepsze wydaje się to drugie podejście, polegające de facto na wspieraniu konkurencyjności i kreatywności. W ramach tego drugiego rozwiązania można wyróżnić dwa modele: niemiecki i amerykański. Model niemiecki opiera się na szerokim froncie innowacji we wszystkich sektorach, tworząc dodatkowe synergie i międzygałęziowe powiązania. Natomiast model amerykański zakłada, że branże tradycyjne w sposób naturalny „wypadają” z rynku. Optymalne byłoby połączenie obu tych rozwiązań.

W segmencie usług prostych z kolei kluczowa będzie kontynuacja procesu deregulacji poszczególnych zawodów oraz ograniczenie obecności państwa i pomocy publicznej. Dzięki temu będzie możliwa poprawa relatywnej atrakcyjności działalności przetwórczej wobec prostej działalności usługowej[13], a także spadek kosztów wytwarzania w przetwórstwie[14]. Finalnym efektem takiego procesu będzie wzrost zaawansowania przetwórstwa oraz sektora usług.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MIKRO – DIAGNOZA OBECNEJ SYTUACJI

Dzisiejszy stan sektora przedsiębiorstw w Polsce jest odbiciem procesów, jakie kształtowały je na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza – w czasie transformacji w latach 1989–2003 oraz w okresie członkostwa w Unii Europejskiej w latach 2004–2014. Doszło wtedy do znaczącego przeobrażenia nieefektywnych przedsiębiorstw państwowych. Dokonane zostało ono zarówno poprzez redukcję skali ich działalności, upadłość i restrukturyzację, jak i poprzez prywatyzację, której dominujący ton nadawał – wobec deficytu oszczędności krajowych – kapitał zagraniczny. To w dużej mierze za pośrednictwem inwestorów zagranicznych upowszechniała się w Polsce nowa kultura organizacyjna, którą ogólnie można nazwać wytwarzaniem w klasie światowej, a którą dziś stopniowo przejmują wchodzące w kooperację z koncernami globalnymi oraz konfrontujące się z nimi w konkurencji rynkowej firmy polskie. Procesowi przekształceń państwowych przedsiębiorstw towarzyszył spontaniczny proces powstawania wielu nowych firm. U źródeł tego procesu leżała przedsiębiorczość i pomysłowość Polaków.

Dziś podstawowe wyzwania obecnych w Polsce firm przemysłowych związane są z koncentracją swojej działalności na tych elementach globalnego łańcucha tworzenia wartości, na które przypada relatywnie niska wartość dodana. Innym istotnym problemem sektora przedsiębiorstw jest swoisty dualizm – silne zróżnicowanie pod względem produktywności i efektywności w segmencie małych i średnich firm.

Badania prowadzone dla krajów Unii Europejskiej[15] pokazują, iż rośnie zaangażowanie działających w Polsce podmiotów w globalnych łańcuchach tworzenia wartości. Równocześnie jednak obecność ta koncentruje się na „środkowych” ogniwach, obejmujących faktyczny proces wytwarzania – nierzadko jedynie montowania – wyrobów lub półproduktów. Tymczasem dziś za najbardziej wartościowe ogniwa, którym z reguły towarzyszy także najwyższy poziom produktywności i płac, uznaje się te, które znajdują się na początku lub na końcu łańcucha. Na te pierwsze składa się znacząca wartość dodana związana z fazami koncepcyjnymi i badawczymi. Na te drugie zaś np. usługi około- i posprzedażowe. W tej sytuacji sam fakt zwiększania stopnia udziału lokalnych firm w ramach globalnych łańcuchów tworzenia wartości nie zapewnia postępu cywilizacyjnego. Tym bardziej że zajmowane przez działające w Polsce firmy środkowe ogniwa łańcucha podlegają w największym stopniu procesowi arbitrażu pracy – tzn. w globalnej gospodarce są przenoszone tam, gdzie w danym momencie koszty pracy są relatywnie najniższe. Może się więc okazać, że przy zmianie relacji kosztowych produkcja wykonywana dziś przez polskie firmy zostanie z czasem przeniesiona gdzie indziej.

W odniesieniu do sektora małych i średnich przedsiębiorstw kluczowym wyzwaniem jest ich podział na dwa światy. Z jednej strony wiele firm to dziś nowoczesne, dobrze zarządzane i dobrze prosperujące przedsięwzięcia. Z drugiej strony zaś badania pokazują[16], że około 50 proc. małych i średnich firm działających w Polsce to firmy uznawane za zagrożone lub stojące na rozdrożu. W tym drugim segmencie typowa firma to firma rodzinna, która wyrosła na boomie lat 90. Wciąż zapewnia swym właścicielom (pierwsze lub drugie pokolenie) środki na godne życie. Rzadko korzysta z zewnętrznego zarządu i koncentruje swoją działalność na rynku lokalnym. W mniej korzystnym w ostatnich latach otoczeniu makroekonomicznym skala jej działalności pozostała w zasadzie niezmieniona. Firmy te charakteryzuje dość prosty, a nierzadko już dziś przestarzały park maszynowy, w rezultacie w swych sektorach lokują się one w ogonie produktywności. Większość procesów w tych firmach oparta jest na taniej pracy, co właścicielom firm stwarza swego rodzaju poczucie komfortu i bezpieczeństwa (gdy spada liczba zamówień, koszty ogranicza się poprzez redukcję zatrudnienia). Taki model funkcjonowania związany jest ze swego rodzaju obawą przed dokonaniem „skoku”, który wymagałby znaczących inwestycji oraz rodził wyzwania związane z koniecznością poszukiwania nowych rynków zbytu.

Za takim myśleniem idzie brak zasobów dedykowanych innowacyjności. Firmy te charakteryzuje również niska skłonność do otwarcia na współpracę z zagranicą i na współpracę w ogóle. Ten dualizm w sektorze małych i średnich firm powoduje, że na tle europejskich przedsiębiorstw w Polsce odsetek firm korzystających z nowoczesnych, proefektywnościowych rozwiązań pozostaje stosunkowo niski (rys. 4).

Dla wzrostu produktywności na poziomie mikro potrzebne jest wyraźne przyśpieszenie transferu zasobów z mało efektywnych firm do liderów lub też do innych, bardziej nowoczesnych rodzajów działalności. Tymczasem procesowi temu nie sprzyjają obowiązujące w Polsce rozwiązania w zakresie regulacji rynków i produktów. W wielu sektorach rynki są nadmiernie uregulowane (rys. 5), a Polskę na tle innych krajów UE i OECD charakteryzuje nadmierna obecność państwa w gospodarce. Zaburza to konkurencję i presję proefektywnościową.

Na produktywność całego sektora firm negatywny wpływ mają również nadmierna biurokracja oraz brak stabilnych warunków działalności gospodarczej, szczególnie w zakresie kwestii podatkowych. Taka sytuacja powoduje konieczność angażowania znacznych (w relacji do wielkości firm) zasobów w działania nieprzekładające się na rezultaty biznesowe oraz znacząco utrudnia podejmowanie decyzji inwestycyjnych.

PRODUKTYWNOŚĆ NA POZIOMIE MIKRO – POŻĄDANE KIERUNKI ZMIAN I NIEZBĘDNE DZIAŁANIA

Zmiany mające na celu wzrost produktywności na poziomie mikro muszą odnosić się do kluczowych barier blokujących rozwój efektywnych form gospodarowania w naszym kraju. Po pierwsze – do wspomnianych już wcześniej niewłaściwych rozwiązań regulacyjnych, zwłaszcza tych, które ograniczają konkurencję. Po drugie – do problemu braku należytej ochrony firm przed nieuczciwą konkurencją, którego podstawą są nieefektywne mechanizmy identyfikacji i eliminowania z rynku firm łamiących prawo. Brak jest też należytej ochrony przed zawłaszczeniem korzyści z działalności gospodarczej, co związane jest z niską jakością działalności sądów gospodarczych. Potrzeba także wypracowania nowych rozwiązań dostosowanych do realiów rynku pracy określających zasady relacji pomiędzy pracodawcami i pracownikami. Te dzisiejsze prowadzą do podziału rynku pracy na dwie skrajne formy zatrudnienia: etat (często zbyt ryzykowny dla pracodawcy) i praca na podstawie umowy cywilnoprawnej – w wielu wypadkach niezapewniająca nawet namiastki stabilności zatrudnionemu, a tym samym niemotywująca go do większego zaangażowania[17].

Powyższe czynniki zniechęcają przedsiębiorców do adaptowania najnowszych technologii i inwestowania w innowacyjność. Prowadzą zwłaszcza do wolniejszego wdrażania tzw. technologii ogólnego zastosowania (np. technologie informacyjno-komunikacyjne), których znaczenie dla podniesienia produktywności pracy jest dziś szczególnie wysokie. Równocześnie spowalniają one proces realokacji zasobów od firm mniej efektywnych do tych bardziej efektywnych. To właśnie wysoka dynamika firm (ich powstawanie, upadanie, łączenie się) jest w wielu branżach wehikułem implementacji innowacyjnych rozwiązań. Odnosi się to w szczególności do tych branż, gdzie implementacja innowacji wymaga znacznych zmian w organizacji produkcji i w zakresie wymagań kompetencyjnych.

W kontekście rozwiązań proefektywnościowych istotną kwestią są także powiązania międzysektorowe – brak presji konkurencyjnej w jednym sektorze może prowadzić do niekorzystnych efektów w innych sektorach. Głównym kanałem oddziaływania są w tym wypadku nadmierne koszty wyrobów/usług pośrednich. Należy jednak pamiętać również o negatywnym oddziaływaniu niskiej elastyczności dostawców oraz jakości dostaw i usług.

Oprócz opisanych powyżej zewnętrznych uwarunkowań kluczowa dla procesu nieustannej modernizacji firm jest wewnętrzna zdolność absorpcji nowych technologii i nowych praktyk organizacyjnych. Ta z kolei jest pochodną jakości kapitału ludzkiego w firmach. Stąd też polityka państwa powinna wspierać proces nieustannej modernizacji tego kapitału i jego dostosowanie do potrzeb rynku. W szczególności rozwijanie lokalnej bazy innowacji, postępu technologicznego nie będzie możliwe bez wysokiej jakości systemu szkolnictwa (w tym zawodowego) i uczelni wyższych. W wypadku uczelni kluczowe jest zwiększenie skali finansowania publicznego przy dalszej reformie zasad finansowania nauki, tak aby tworzyć bodźce do podnoszenia jakości badań naukowych, szerszego kształcenia doktorantów i większej współpracy oraz działania na rzecz biznesu.

Konkretne działania w celu wspierania wzrostu produktywności na poziomie firm powinny obejmować przede wszystkim przegląd prawa pod kątem jego wpływu na poziom konkurencji oraz szybkie wdrożenie niezbędnych zmian. W tym zakresie pomocne będą wnioski płynące z opracowań OECD i Banku Światowego. Niezbędne są również stabilizacja prawa podatkowego, ograniczenie dowolności orzeczeń aparatu skarbowego, wprowadzenie wiążących interpretacji podatkowych oraz koncentracja działalności aparatu skarbowego na podmiotach łamiących prawo.

Dla wzmocnienia ochrony przed nieuczciwymi praktykami konieczne jest doinwestowanie sądów gospodarczych o największym obciążeniu, ale przede wszystkim uruchomienie mechanizmów wprowadzających bodźce efektywnościowe oraz programów edukacji finansowej i ekonomicznej sędziów orzekających w sprawach gospodarczych.

Niezbędna jest także radykalna zmiana sposobu funkcjonowania sektora publicznego poprzez eliminację obecności państwa tam, gdzie nie jest ono konieczne (w tym ograniczenia obowiązków informacyjnych) oraz wdrożenia rozwiązań usprawniających relacje pomiędzy sektorem publicznym a firmami i obywatelami (e-government).

Mając na uwadze to, że wartość dodana tworzona jest w znacznej mierze w krajach eksportujących kapitał, koncentrujących badawczo-rozwojowe i strategiczne działy koncernów globalnych, wzmocnienie firm krajowych i wsparcie procesu ich internacjonalizacji powinno leżeć w żywotnym interesie państwa polskiego. Na szczególne wsparcie zasługuje zwłaszcza promocja działalności innowacyjnej przedsiębiorstw realizowana zarówno w formie wsparcia bezpośredniego – w postaci m.in. środków dostępnych w ramach polityki spójności UE – jak i pośredniego, w formie ulgi na innowacje, umożliwiającej przedsiębiorcom efektywne zmniejszenie swoich obciążeń podatkowych, o ile zaoszczędzone środki przeznaczą na badania i rozwój.

W zakresie produktywności na poziomie mikro nie wszystko jednak da się osiągnąć przez właściwą politykę gospodarczą. W tym obszarze wiele bowiem zależy od postaw samych przedsiębiorców. Z tych względów potrzeba budowania wśród właścicieli firm świadomości, że dotychczasowa formuła funkcjonowania w przypadku wielu rynków się wyczerpuje. Wynika to z faktu, że model konkurencji kosztowo-cenowej osiąga w polskich warunkach swoje granice. Stoi on coraz bardziej w konflikcie z dążeniem do zwiększenia dochodów społeczeństwa. Co więcej dziś, w porównaniu z sytuacją przed globalnym kryzysem, tempo wzrostu krajowego popytu – a tym samym wzrostu gospodarczego – jest znacznie silniej uzależnione od zdrowego wzrostu płac[18]. Budowanie wspomnianej wyżej świadomości to główne zadanie dla organizacji zrzeszających pracodawców, liderów opinii itp.

Właściciele najmniej produktywnych firm muszą albo zdecydować się na dokonanie wspomnianego wcześniej „skoku”, albo rozważyć sprzedaż swojego biznesu i zainwestowanie kapitału w nową, perspektywiczną działalność. Korzyści w takiej sytuacji odniesie zarówno sprzedający, jak i kupujący. Ten drugi będzie miał szansę na uzyskanie efektów skali i poprawę efektywności. Procesy przekształceń i konsolidacji powinny jednak dotyczyć nie tylko przedsiębiorstw słabszych, lecz także tych mocnych – tylko w ten sposób możliwe będzie zbudowanie form zdolnych do skutecznego konkurowania w skali globalnej. Procesy te przebiegałyby sprawniej, gdyby rozbudowana była infrastruktura instytucjonalna wspierająca sukcesję, przekazywanie firm, poszukiwanie dla nich nowych właścicieli itp.

Potrzebna jest też większa współpraca firm, nawet tych, które na co dzień z sobą konkurują. Dotyczy to obszarów takich jak na przykład inwestycje w budowanie za granicą wizerunku wysokiej jakości polskich wyrobów (np. wspólny branding uniwersalną marką określonej kategorii wyrobów wytwarzanych w naszym kraju) czy też podejmowanie wspólnych wysiłków w celu eliminowania z rynku firm nieuczciwych.

W kontekście pozycji polskich firm w ramach globalnych łańcuchów tworzenia wartości niezbędna jest jej ewolucja w kierunku pozycji gwarantujących większy udział w generowanej wartości. Może ona przybierać różne formy. Jedną z nich jest przejmowanie zagranicznych firm (np. dzisiejszych odbiorców) i uzyskiwanie w ten sposób bezpośredniego dostępu do klientów, a nierzadko także innego rodzaju aktywów, takich jak marki czy patenty. Możliwe jest także budowanie i/lub rozbudowywanie wewnętrznych kompetencji w zakresie kreowania innowacji, (zespoły zajmujące się działalnością badawczo-rozwojową), a tym samym tworzenie wartości na etapie koncepcyjnym i badawczym. Inną opcją jest zmiana profilu działalności i zajęcie w ramach tej nowej działalności bardziej atrakcyjnych ogniw łańcucha tworzenia wartości.

ZMIANY INSTYTUCJONALNE

Oddzielną kwestię stanowi sposób przeprowadzenia zmian. Dziś wola bardziej znaczących reform wydaje się mocno ograniczona. Jednym z powodów takiej sytuacji jest fakt, że wiele z koniecznych w Polsce zmian odnosi się do funkcjonowania sektora publicznego. Tymczasem zmiany w jego obrębie – przekształcające sposób jego funkcjonowania – oznaczają naruszenie istniejącego status quo, a więc także pozycji istniejących grup interesów i sieci powiązań. Nic więc dziwnego, że szereg inicjatyw zmierzających do rewizji zastanego stanu rzeczy jest torpedowanych – w sposób mniej lub bardziej jawny w parlamencie lub wręcz na etapie przygotowawczym w obrębie administracji centralnej.

Innym problemem są kompetencje sektora publicznego. Dobitnym dowodem deficytu w tym zakresie jest chociażby jakość stanowionego w Polsce prawa. Badania przeprowadzone przez Instytut Badań nad Demokracją i Przedsiębiorstwem Prywatnym wskazują na niską ocenę aktów prawnych istotnych dla prowadzenia działalności gospodarczej. Jedną z przyczyn tego stanu jest, w ocenie autorów, wadliwy proces legislacyjny, skutkujący koniecznością częstego poprawiania błędów prawnych (inflacja prawa).

Dlatego też wyzwań związanych z konkurencyjnością gospodarki nie da się rozwiązać w obecnym otoczeniu instytucjonalno-regulacyjnym. Nowy kształt instytucjonalny powinien zostać wypracowany w procesie dialogu pomiędzy rządem, pracodawcami, pracownikami, nauką i instytucjami pozarządowymi. Ten nowy konsensus musi mieć również szerokie wsparcie polityczne. Polska potrzebuje porozumienia w rodzaju „okrągłego stołu”, którego ustalenia powinny obejmować: nowy kształt instytucji centralnych, nowe rozwiązania na poziomie samorządów oraz wypracowanie najlepszych rozwiązań instytucjonalnych w zakresie większego zaangażowania sektora prywatnego w przekształcenia i realizację zadań sektora publicznego.

W wypadku instytucji centralnych istotą reform powinna być zmiana obecności państwa w gospodarce z biurokratycznej na strategiczną, a także wyraźne rozdzielenie – na poziomie konkurencyjnym i organizacyjno-operacyjnym – funkcji długofalowych od bieżących działań. Równolegle należy usprawnić obsługę firm i obywateli w duchu New Public Management, by w możliwe wielu instytucjach publicznych doprowadzić do podniesienia jakości świadczonych usług publicznych dzięki wprowadzeniu racjonalności charakterystycznej dla sektora prywatnego.

Niezwykle istotne jest, aby podejmowaniu jakichkolwiek decyzji przez sektor publiczny towarzyszyło zrozumienie całego łańcucha ich konsekwencji dla gospodarki i społeczeństwa. W tej sytuacji jednym z największych wyzwań jest takie zaprojektowanie, a następnie wdrożenie wewnętrznych procesów w sektorze publicznym, by kreował on najbardziej optymalne rozwiązania: innowacyjne, długoterminowe, uwzględniające szerokie spektrum opinii oraz wiążące się z możliwie najniższymi kosztami dostosowania dla firm i obywateli.

Stworzenie nowoczesnego i efektywnego aparatu administracyjnego wymaga bodźców sprawiających, że punktem odniesienia dla wszelkich jego działań będzie dobro obywateli (a nie biurokracji). Konieczne jest skorzystanie z wartości wypracowanych przez kulturę „korporacyjną”: uczciwości, bezstronności, transparentności
i odpowiedzialności, zachęcających do kreatywności i innowacyjności, a także rozwiązań takich jak: właściwe zaprojektowanie struktur, efektywne zarządzanie i umiejętność pozyskiwania pracowników zdolnych realizować wizję nowoczesnej administracji oraz stworzenie systemu kreowania i wyłaniania liderów. W ramach nowoczesnego państwa niezbędne są systemy motywowania i zarządzania wydajnością – zapewniające, że ustalane priorytety znajdą przełożenie na codzienne działania oraz systemy identyfikacji i upowszechniania najlepszych wzorców i praktyk działania różnych szczebli administracji.

Wsparciem dla tego procesu powinno być wzmocnienie procesu transparentności działań publicznych, osiągnięte poprzez znaczące rozszerzenie dostępu obywateli, instytucji naukowych i organizacji społecznych do danych gromadzonych przez administrację i inne instytucje publiczne. Polska administracja, w odróżnieniu od najbardziej efektywnych biurokracji, takich jak szwedzka czy brytyjska, w znikomym stopniu wykorzystuje dziś szansę, jaką niesie otwarcie danych publicznych dla wszystkich zainteresowanych stron (open data), by te mogły wykorzystać je z korzyścią dla gospodarki i dobra publicznego. W tym kontekście rewizji wymaga zarówno ustawa o ochronie danych osobowych, jak i rola Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych w polskim systemie prawnym. Podniesienie standardów dostępu do danych zarówno w Głównym Urzędzie Statystycznym, jak i w poszczególnych ministerstwach, urzędach centralnych i samorządach sprzyjać będzie wzmocnieniu obywatelskiej kontroli nad działaniami publicznymi, podnosząc ich jakość i zgodność z interesem ogólnospołecznym.

Zwiększenie udziału sektora prywatnego w rozwiązywaniu problemów odnoszących się do sektora publicznego może pomóc w pokonaniu bariery braku woli i zdolności przeprowadzenia rzeczywistych zmian w tym sektorze. Rozwiązania zmierzające do większego zaangażowania sektora prywatnego w sprawy publiczne powinny m.in. obejmować:

  • zaangażowanie sektora prywatnego w fazy koncepcyjne i realizacyjne strategicznych projektów typu e-government,
  • zwiększenie skali obsługi instytucji rządowych przez sektor prywatny, np. poprzez wydzielenie centrum usług wspólnych świadczących na rzecz całej administracji usługi w zakresie finansowo-księgowym, HR, itp.; powinno się również dokonać oceny możliwości oddania części usług publicznych (np. w ochronie zdrowia) w outsourcing sektorowi prywatnemu,
  • wypracowanie instytucjonalnych form wymiany informacji pomiędzy administracją publiczną i sektorem firm w celu lepszego ukierunkowania strategicznych działań rządu,
  • zmianę świadomości – poprzez odpowiedni system bodźców – u pracowników administracji, modyfikację ich postawy z „władczej” na „usługowej” na rzecz firm i obywateli.

Równolegle niezbędne jest zdefiniowanie (a następnie promowanie wśród firm) kanonu podejmowanych na poziomie przedsiębiorstw działań sprzyjających osiąganiu szerokich celów społeczno-gospodarczych. Działania te powinny odnosić się do tak istotnych kwestii, jak: wsparcie polityki prorodzinnej, wsparcie polityki flexicurity, wsparcie procesów współpracy/zrzeszania się czy wreszcie internacjonalizacji firm. W procesach tych istotną, jeśli nie kluczową, rolę powinny odgrywać instytucje zrzeszające pracowników i pracodawców. Nowy okrągły stół powinien stać się przyczynkiem do szerszego dialogu i współpracy różnego rodzaju środowisk, do budowania tak bardzo potrzebnego w Polsce kapitału społecznego.

PODSUMOWANIE I WNIOSKI

Polska potrzebuje impulsu inicjującego nową falę modernizacji. Istotą przeprowadzanych zmian musi być ograniczenie obecnej – administracyjno-biurokratycznej – formy obecności i roli państwa w gospodarce i zmniejszenie tym samym ciężarów nakładanych na sektor prywatny. Przy czym wzrosnąć powinna rola strategiczna państwa, szczególnie w zakresie tworzenia warunków dla budowy podstaw nowoczesnej gospodarki. Impuls ten powinien zainicjować nową falę przemian i uruchomić samonapędzający się mechanizm przekształceń strukturalnych.

Aby w kolejnych 25 latach osiągnąć poziom dochodów krajów Europy Północnej, niezbędne jest z jednej strony większe wykorzystanie dostępnych w Polsce zasobów pracy, z drugiej strony zaś zwiększanie produktywności. Dlatego konieczne jest skupienie się na następujących pięciu obszarach:

Po pierwsze – i przede wszystkim – na prowadzeniu odpowiedzialnej polityki makroekonomicznej sprzyjającej wzrostowi oszczędności krajowych. Dlatego tak ważne jest utrzymywanie zrównoważonego cyklicznie budżetu, utrzymanie niskiej relacji długu do PKB i unikanie nierównowag na poziomie makro i mikro. W tym zakresie niezbędna jest ścisła koordynacja polityki fiskalnej, pieniężnej i nadzorczej.

Po drugie – realizacja szerokiej agendy deregulacyjnej. Podstawowym warunkiem jest tu stworzenie lepszych warunków dla przedsiębiorczości. Docelowo więcej musi być rynku i konkurencji na poziomie poszczególnych mikrorynków, a stabilne i przejrzyste regulacje powinny kształtować relacje rynkowe w obszarach, gdzie rynek zawodzi. Niezbędne jest więc:

  1. odbiurokratyzowanie gospodarki,
  2. wzmocnienie ochrony efektów działalności gospodarczej przed nieuczciwym zawłaszczaniem (system sądownictwa),
  3. wspieranie konkurencji: dalsza prywatyzacja i demonopolizacja.

Po trzecie, wspieranie procesu rozbudowy w gospodarce kompetencji związanych z innowacyjnością. Oznacza to z jednej strony stworzenie warunków do produktywnego działania polskiej nauce, a z drugiej strony stymulowanie postępu technologicznego w firmach i wspieranie współpracy nauki z biznesem. Szczególnie ważne jest kreowanie bodźców, by zaistniały u nas nowe, dotychczas nieobecne rodzaje zaawansowanej działalności przetwórczej.

Po czwarte, ogromny potencjał leży w lepszym wykorzystaniu zasobów pracy, zwłaszcza niewykorzystanej siły roboczej zaangażowanej w produkcję rolną. Naszym wielkim wyzwaniem cywilizacyjnym jest zachęcenie młodych ludzi mieszkających na wsi do porzucenia obszaru niskiej wydajności i biedy na rzecz tej części gospodarki, która da im szanse na rozwój i godne życie. Ze względu na trendy demograficzne Polska musi też przygotować i już realizować przemyślaną politykę migracyjną. Do roku 2040 będzie nam potrzeba około 3 mln pracowników. Te dwa strumienie podaży pracy w sposób zasadniczy mogą zmienić perspektywy naszego kraju.

Po piąte, głębokich zmian instytucjonalnych wymaga sektor publiczny. Bez poprawy jakości jego pracy i ograniczenia niekorzystnego oddziaływania nieefektywnej sfery publicznej na sektor prywatny tempo zmian będzie hamowane. Efektywniejsza alokacja zasobów w gospodarce pozostanie bowiem ograniczana, a zmiany w sferze instytucjonalnej będą nieadekwatne do stojących przed nami wyzwań rozwojowych. Patrząc z tej perspektywy, zmiany te są warunkiem wstępnym efektywnego przeprowadzenia pozostałych reform.

Celem tak rozumianej agendy modernizacyjnej winno być przesunięcie polskiej gospodarki na globalnej drabinie produktywności. Dopiero wtedy zdrowa, bo wynikająca ze wzrostu całkowitej produktywności, presja na płace wymusi większe inwestycje kapitałowe w mechanizację procesów. Rosnąca siła nabywcza pracowników branż eksportowych i przemysłu przełoży się na stopniowy wzrost płac w usługach skierowanych na lokalny rynek. Z kolei wyższe płace zwiększą atrakcyjność pracy wobec bierności zawodowej. To natomiast spowoduje wzrost atrakcyjności polskiego rynku pracy wobec zagranicy, co powinno zachęcić do powrotu wielu wykształconych osób z emigracji, a także pozytywnie wpłynąć na dzietność.

Te proponowane podażowe zmiany znajdą po stronie popytu odzwierciedlenie w tak potrzebnym naszej gospodarce wzroście inwestycji sektora przedsiębiorstw. To z kolei stosunkowo szybko przełoży się na wzrost eksportu i prywatnej konsumpcji, tworząc tym samym samonapędzający się mechanizm (rys. 6). W dzisiejszych czasach, gdy globalizacja i integracja gospodarcza powodują, że obywatele i biznes są dużo bardziej mobilni niż kiedyś, znaczenie konkurencyjności poszczególnych systemów gospodarczych wrasta. Tym samym ani przedsiębiorcy, ani pracownicy nie są „skazani” na to, by funkcjonować w określonym miejscu. Jeśli więc jakość systemu gospodarczego lub tempo jego poprawy nie są zadowalające – przenoszą się w inne miejsce. Taki scenariusz już się w Polsce realizuje. Jeśli w ciągu najbliższych kilku lat nie stworzymy wysoce produktywnej gospodarki, to rosnące obciążenia podatkowe z powodu pogarszającej się demografii zwiększą ryzyko kolejnych fal emigracji nie tylko ludzi, lecz także firm. Prowadzić to będzie do destruktywnej spirali – kurcząca się baza podatkowa wymusi zwiększenie obciążeń podatkowych i regulacyjnych, szczególnie jeśli system instytucjonalny nie będzie w stanie elastycznie dostosować wydatków. A to dodatkowo zwiększy skłonność do emigracji. Taki czarny scenariusz nie musi się jednak spełnić, trzeba mu skutecznie i aktywnie przeciwdziałać.


[1] To umowne określenie obejmuje kraje Unii Europejskiej o najbardziej zaawansowanym i sprawnym modelu gospodarczym (Niemcy, Austria, kraje Beneluksu oraz kraje skandynawskie).

[3] Dane z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej.

[4] Obszerną analizę procesów rozwojowych zawiera m.in. D. Acemoglu, J. Robinson, Why Nations Fail: The Origins of Power, Prosperity, and Poverty.

[5] Jak podaje raport „Niski poziom inwestycji przedsiębiorstw wyzwaniem dla polskiej gospodarki” Biura Analiz Makroekonomicznych Banku Pekao SA, w ostatniej dekadzie wydatki inwestycyjne polskich firm stanowiły średnio 10 proc. PKB wobec 16 proc. w pozostałych krajach członkowskich UE z naszego regionu.

[6] Według danych GUS („Rocznik Przemysłu 2013”) inwestorzy zagraniczny kontrolują ok. 50 proc. kapitału firm przetwórstwa przemysłowego. W skrajnych przypadkach (produkcja pojazdów samochodowych, produkcja komputerów, wyrobów elektronicznych i optycznych oraz produkcja wyrobów tytoniowych) udział ten wynosi ponad 80 proc.

[7] Komisja Europejska (”Innovation Union Report”) zwraca uwagę na bardzo wysoki udział Polski w wydatkach na badania i rozwój płatności z tytułu honorariów oraz opłat licencyjnych na rzecz zagranicy, przy równoczesnych, niemalże zerowych dochodach z tego tytułu.

[8] „OECD Economic Survey: Poland 2014”

[9] Dane Eurostatu wskazują, że w latach 2004–2012 najwyższe wzrosty produktywności (wartość dodana liczona w cenach stałych w przeliczeniu na godzinę pracy) odnotowano w produkcji komputerów, urządzeń elektronicznych i optycznych (ponad 24 proc. rocznie), produkcji urządzeń elektrycznych (ponad 16 proc.) oraz pozostałego sprzętu transportowego (ponad 13 proc.).

[10] Chodzi m.in. o zasady dostępu do środków z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich, a w szczególności wykluczenie z możliwości wsparcia większych gospodarstw.

[11] Na istotną rolę tego typu barier w procesach rozwojowych zwraca m.in. uwagę D. Rodrik („Jedna ekonomia, wiele recept – globalizacja, instytucje i wzrost gospodarczy”).

[12] W tym wariancie sektory zidentyfikowane w ramach projektów Foresight czy Krajowa Inteligentna Specjalizacja mogą być wykorzystywane przez sektor prywatny jako swego rodzaju wskazówka. Znalezienie się na ich liście nie powinny jednak stanowić podstawy dla polityki wsparcia..

[13] Analizy OECD (OECD Economic Survey: Poland 2014) wskazują na niską rentowność działalności przemysłowej na tle wielu obszarów usługowych. Powoduje to przekierowywanie zasobów do sektora usług.

[14] W efekcie wzrostu popularności outsourcingu usługi stanowią coraz większą część „wsadu” do działalności przemysłowej.

[15] Zob. Competing in global value chains – EU industrial structure report 2013 oraz Global value chains: Poland.

[16] Zob.: Mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa – mocne i słabe strony, szanse i zagrożenia rozwojowe, Lewiatan, 2011; Rzemieślnicy i biznesmeni. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw prywatnych – materiały z konferencji „Polscy przedsiębiorcy wobec nowych wyzwań” (2014).

[17] Sytuacja taka rodzi także negatywne skutki społeczne np. w postaci niskiej skłonności do posiadania dzieci.

[18] Przed kryzysem prywatną konsumpcję wspierały malejąca stopa oszczędności (sprawiająca, że wydatki gospodarstw rosły szybciej niż dochody) oraz rosnąca penetracja kredytów konsumpcyjnych. Dziś przy stopie oszczędności na poziomie 0-5% dalszy jej spadek jest w zasadzie niemożliwy, a penetracja kredytów konsumpcyjnych (w relacji do dochodów) jest na poziomie średniej unijnej.

„Skrzywienie neoliberalne”. Czyli dlaczego lewica źle zdiagnozowała kryzys? :)

Gdy 15 września 2008 roku upadł bank inwestycyjny Lehman Brothers lewica miała już pełną i klarowną diagnozę kryzysu. Winiła „kapitalizm kasyna” i „iluzję neoliberalnej globalizacji”. W jej opinii jedyną winą państwowych regulacji było to, że było ich za mało. Uważam, że taka diagnoza jest niesłuszną a już z całą pewnością niepełną oceną kryzysu gospodarczego a co za tym idzie, nie może stanowić podstawy do skutecznych reform gospodarczych. Czego przykładem jest praktyczne jej zastosowanie w USA przez Baracka Obamę.

Kryzys w „Kryzysie”

Powyżej opisana diagnoza kryzysu pochodzi z książki „Kryzys” a w tym z zamieszczonego w niej eseju Sławomira Sierakowskiego „Historia kryzysu i kryzys historii„. Taka ocena nie powinna dziwić, lewica od dawna mówiła, że deregulacja rynków musi doprowadzić do tragedii. W centrum krytyki ogniskowały się najpierw neoliberalne reformy planu Sachsa-Balcerowicza a następnie polityka Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW), który lansując – także w przypadku polskiej transformacji – zalecenia tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego „zmuszał” (w rzeczywistości pomoc MFW jest dobrowolna, tylko obarczona pewnymi warunkami) rządy państw trzeciego świata do wprowadzania radykalnych reform deregulacyjnych, prywatyzowania majątku narodowego i zmniejszania roli państwa w życiu gospodarczym (w krytyce założeń konsensusu przewodził Joseph Stiglitz – More Instruments and Broader Goals: Moving Toward the Post- Washington Consensus). Kryzys w sposób naturalny został, więc uznany przez lewicę za epilog „neoliberalnego złudzenia” oraz potwierdzenie tego, co – szeroko pojęta – lewica od dawna próbowała społeczeństwu przekazać. Lewicowi intelektualiści od początku kryzysu byli „w natarciu” i na wszelkie możliwe sposoby starali się nam powiedzieć: „a nie mówiliśmy?”.

Rola FED-u

Z diagnozą lewicy należy się zgodzić w jednym – błędy FED-u są niepodważalne. Polityka niskich stóp procentowych Rezerwy Federalnej – począwszy od 2001 roku – przyczyniła się do nakręcenia „bańki” kredytów hipotecznych. FED zaczął stosować niższe stopy procentowe (funduszy federalnych) od tych, które należałoby stosować postępując zgodnie z różnymi regułami polityki monetarnej (np. z tzw. regułą Taylora). Spadek ceny pieniądza (połączony ze wzrostem jego podaży na skutek stymulacji gospodarczej i drukowania pieniędzy przez FED) ma zawsze wpływ na podaż kredytów mieszkaniowych, co dodatkowo wpływa na wzrost cen i powstawanie „bańki” cenowej. Odchylenie polityki stóp procentowych od zaleceń wynikających z reguły Taylora nie jest problemem samym w sobie, gdyż nie są to sztywne wytyczne postępowania. Jednak to, co zapoczątkował FED w 2001 roku było długotrwałym odchyleniem od tej reguły (największe od lat 70 XX wieku). W tej kwestii nie ma większych sporów między lewicą a liberałami.

Różnice w diagnozie kryzysy

W „Kryzysie” możemy przeczytać krytykę quasi-rządowych instytucji (government-sponsored entities) udzielających kredytów hipotecznych. Chodzi o Fannie Mae (Federal National Mortgage Association) i Freddie Mac (Federal Home Loan Mortgage Corporation). Lewica uważa, że nie mogą one nadal funkcjonować w swojej publiczno-prywatnej formule i postuluje, aby je całkowicie (ponownie) znacjonalizować. Lewica bagatelizuje również rolę w kryzysie ustawy The Community Reinvestment Act (CRA), która miała w swoim zamyśle zapobiegać „rasizmowi” w procesie przyznawania kredytów. Ekonomista Paul Krugman, komentując próby oskarżania CRA o kryzys stwierdzając, że „rasizm po raz kolejny pokazał swoja brzydką twarz” (także FED zaprzecza, że CRA miała wpływ na kryzys). Zdaniem lewicy również to nie regulacje państwa wpłynęły na fatalną, jakość pracy międzynarodowych agencji ratingowych, które nawiasem mówiąc również lewica postuluje znacjonalizować – tak jakby lekarstwem na wszystkie problemy była nacjonalizacja (sic!). Na szczęście tam gdzie lewica nie widzi – lub nie chce widzieć – problemu, dostrzegają go liberałowie.

„Lokalne” przyczyny kryzysu

Ekonomista Randal O’Tooleekspert libertariańskiego The Cato Institutew swojej pracy „How Urban Planners Caused the Housing Bubble” – zwraca uwagę na problem regulacji stanowych (tzw. „growth management”) dotyczących obrotu nieruchomościami i rozwoju miast. Pomimo tego, że bańka nieruchomości jest przedstawiana, jako zjawisko powszechne dla całych Stanów Zjednoczonych – co sugeruje, że to (tylko) polityka FED-u jest odpowiedzialna za jej powstanie – O’Toole zwraca uwagę na to, że skutki pęknięcia „bańki” nie były jednakowe dla wszystkich 50 stanów USA. Programy typu growth management przybierały postać programów „rozsądnego wzrostu” czy „otwartej przestrzeni”, które polegały na ograniczaniu rozrostu miast czy wytyczanie maksymalnej wysokości budynków. W Polsce również obowiązują takie regulację i są one zapisane np. miejscowych w planach zagospodarowania przestrzennego. W stanach, w których stosowano programy „growth management” takich jak Kalifornia czy Floryda ceny nieruchomości w okresie 2000-2007 wzrosły prawie dwukrotnie, a po pęknięciu „bańki” spadły o 20-30%. Dla kontrastu, w stanach Georgia czy Texas, ceny w owym okresie wzrosły o 20-25%, a po wybuchu kryzysu tylko nieznacznie spadły.

Zdaniem O’Toole programy typu growth management” odegrały ważną rolę w procesie formowania się bańki na rynku hipotecznym, co najprościej jest pokazać na przykładzie limitowania wysokości budynków (regulacje te były wprowadzana także z powodów „estetycznych” w wielu miastach Stanów Zjednoczonych). Poprzez ingerencję na wolnym rynku wpływały one i ograniczały ilość dostępnych lokali na metr kw. a to sprawiało, że ceny nieruchomości rosły, bo inwestor zamiast wybudować wieżowiec, w którym mieściłoby się 100 mieszkań, musiał wybudować mniejszy budynek z 50 mieszkaniami, których cena była wyższa. Można sobie również wyobrazić sytuację, że inwestorzy z tego powodu wielokrotnie rezygnowali z takich inwestycji, co dodatkowo obniżało podaż mieszkań na rynku. Jak podaje O’Toole na sześć stanów (Arizona, Kalifornia, Floryda, Nevada, Maryland i Rhode Island), w których ceny spadły najbardziej, tylko jeden (Nevada) nie miał planu typu „growth management”.

To w jakim stopniu te regulacje przyczyniły się do powstania „bańki” jest kwestią nadal szeroko dyskutowaną wśród ekonomistów. Wniosków O’Toole’a na pewno nie można bagatelizować. Na próżno jednak szukać tego czynnika w diagnozie lewicy.

Amerykanin na swoim

Ekonomista Jeffrey Friedman w swojej pracy „A crisis of politics, not economics: complexity, ignorance, and policy failure” opisuje kilka innych istotnych czynnikó, które zostały przez lewicę, albo zbagatelizowane, albo pominięte. Chodzi tutaj przede wszystkim o politykę ingerencji państwa w podaż kredytów hipotecznych. „Pierwszą przyczyną kryzysu” Friedman określa ustawę The Community Reinvestment Act” (CRA) oraz działalność quasi-rządowych instytucji wspierających kupowanie własnych nieruchomości przez ludzi ubogich (stworzono nawet specjalną rządową instytucję, która miała się tym zajmować – Federal Housing Authority).

W 1938 roku w celu odkupywania kredytów hipotecznych od banków, powstała Fannie Mae. Ze względu na chęć pomniejszenia deficytu budżetu federalnego, w 1968 roku Fannie Mae zostało „sprywatyzowane”. W 1970 decyzją Kongresu USA powstało Freddie Mac, które miało zasadniczo podobne zadania, co Fannie Mae. Obie instytucje były pseudo-prywatne, gdyż Kongres gwarantował im, że w przypadku kłopotów finansowych uratuje je z publicznych pieniędzy (tak też się stało w 2008 roku).

Z kolei w 1977 roku w czasie prezydentury Cartera uchwalono – na wniosek senatora Williama Proxmire’a – ustawę „The Community Reinvestment Act” (która miała zapobiegać dyskryminacji w procesie udzielania kredytów hipotecznych (tzw. „redlining”) – z CRA związane były również inne regulacje takie jak: the Equal Credit Opportunity Act, the Home Mortgage Disclosure Act, the Fair Housing Act (Vern McKinley, Community Reinvestment Act Ensuring Credit Adequacy or Enforcing Credit Allocation?).

Pod wpływem CRA banki były „zmuszone” udzielać kredytów o niższej, jakości na rzecz społeczności lokalnych, w których miały swoją siedzibę (argumentowano, że niegodziwością jest pobieranie depozytów od biednych i udzielanie kredytów tylko bogatym). Regulatorzy w ramach CRA upubliczniali swoje oceny tego jak konkretne banki spełniały swoje powinności względem grup wykluczonych (banki dostawały swoiste rankingi: świetnie, satysfakcjonująco, potrzeba poprawy, znacząco niezgodny).

Działalność Fannie i Freddie polegała między innymi na gwarantowaniu kredytów udzielanych ludziom w ramach programów wspierania „mieszkalnictwa dla ubogich” (homeownership for the poor). W 2000 roku Fannie Mae rozpoczęło dziesięcioletni, warty 2 miliardy dolarów program wspierania mieszkalnictwa dla ubogich (American Dream Commitment). W 2002 roku Freddie Mac rozpoczęło podobny program (Catch the Dream). Według niektórych wyliczeń Fannie i Freddie zakupiły lub gwarantowały toksyczne aktywa na kwotę ponad 1,6 biliona dolarów (David G. Tarr, The Political, Regulatory and Market Failures that Caused the US Financial Crisis: What are the Lessons).

Fannie i Freddie działające zgodnie z zapisami CRA oprócz wspierania popytu na kredyty o niskiej jakości, dokonywały sekurytyzacji i łączenia tych kredytów w instrumenty finansowe, które dalej były przedmiotem obrotu i w ten sposób znalazły się w portfelach instytucji finansowych na całym świecie (tzw. toksyczne aktywa). Zdaniem Friedmana pierwsza taka sekurytyzacja pożyczek udzielanych w ramach CRA miała miejsce w 1997 roku (przy udziale Bear Stearns, banku inwestycyjnego, który w 2008 roku został uratowany od bankructwa przez FED i sprzedany koncernowi JP Morgan Chase).

Jak podkreśla Jeffrey Friedman rządowe gwarancje pozwalały Fannie i Freddie pożyczać na rynku taniej od konkurencji, która nie cieszyła się takimi przywilejami i ponosiła o wiele większe ryzyko swojej działalności. Dodatkowo inwestowanie w papiery wartościowe sekurytyzowane przez te „government-sponsored entities” było również bardzo atrakcyjne dla inwestorów ze względu na międzynarodowe regulacje dotyczące minimalnego kapitału (Basel I, Basel II), gdyż wymagało to od banków posiadania znacznie mniejszych zapasów gotówki niż w przypadku innych papierów wartościowych. W momencie pęknięcia bańki na rynku hipotecznym, większość z tych sekurytyzowanych papierów wartościowych drastycznie straciło na wartości, tworząc ogromne straty dla instytucji finansowych.

Polityczno-finansowy darwinizm

Lewica kontratakuje argumentując, że nie można winić regulacji z 1977 roku, które zostały złagodzone za prezydenta G..H.W. Busha (the Financial Institutions Reform Recovery and Enforcement Act), za powstanie bańki spekulacyjnej w 2007 roku. Problem w takiej argumentacji polega na tym, że CRA od wielu lat, systematycznie przyczyniało się do obniżania standardów udzielania pożyczek, które w czasie znacznego poluzowania polityki FED-u przyczyniły się z kolei do skali załamania na rynku hipotecznym. Skoro łatwiej było o kredyt dla biednych to i większy dostęp do tego sposobu finansowania mieli bogaci, którzy zadłużali się jeszcze bardziej. Ponadto rzekome złagodzenie CRA przez Busha nie miało w rzeczywistości wpływu na podaż kredytów o niskiej jakości. Mało tego, dalsze regulacje państwa tylko pogarszały sytuację.

W 1994 roku uchwalono ustawę (The Riegle-Neal Interstate Banking and Branching Efficiency Act), która pozwalała regulatorowi (FED) na blokowanie fuzji, jeśli jedna ze stron takiej transakcji miała niesatysfakcjonujące wyniki w udzielaniu pożyczek w ramach CRA (pierwsza taka sytuacja miała miejsce w 1993 roku i była silnym sygnałem dla banków, że jeśli chcą się rozwijać i rosnąć to muszą realizować politykę państwa). Powstał, więc patologiczny system („polityczno-finansowy darwinizmu„), który promował banki udzielające kredytów hipotecznych o niskich standardach jakości. W ten sposób około 40% kredytów o niskiej jakości było gwarantowane przez w quasi-prywatne instytucje takie jak Fannie i Freddie. Reszta, pod wpływem zmiany regulacji w latach 90, była gwarantowana przez sektor prywatny (Citibank, Countrywide, Bank of America, Washington Mutual).

Jaka jest skala pożyczek udzielanych w ramach CRA? Tego dokładnie nie da się stwierdzić – także dlatego, że nie do zmierzenia są nieformalne wpływy i naciski regulatorów na instytucje finansowe. W 2000 roku Andrew Coumo (HUD) oznajmił, ze Fannie i Freddie przyczyniło się do udzielenia 2 bilionów dolarów kredytów hipotecznych („affordable housing” mortgages). Lewica i FED uważają, że wpływ CRA na rynek był minimalny. Bez względu na skalę wpływu ustawodawstwa w stylu CRA na rynek kredytów hipotecznych (czy był jednym z czynników pro-kryzysowych, czy należy uznać go za decydujący), dzisiaj nikt nie może pomijać go w analizie obecnego kryzysu. Ingerencja państwa także w tym miejscu zaburzyła rynek, który przez to nie funkcjonował w sposób najbardziej efektywny (dzisiaj wielu ekonomistów twierdzi, że lepiej jest wspierać ubogich poprzez dotowanie kredytów – coś rodzaju polskiego, szkodliwego programu „Rodzina na swoim” – niż ingerować w standardy ich udzielania).

Oligopolizacja rynku agencji ratingowych

Agencje ratingowe obsługiwały największe podmioty na rynku finansowym (między innymi banki inwestycyjnego takie jak Lehman Brothers) a więc były one bardzo ważną częścią całego rynku. Odegrały one również bardzo istotną rolę w kryzysie (niektórzy twierdzą, że wręcz kluczową).

W latach 70 XX wieku kredyty hipoteczne nie były płynnymi produktami finansowymi. Ze względu na asymetrię informacji (banki wiedziały wszystko o swoich kredytach a kupcy nie mieli takiej wiedzy) nie było wielkiego popytu na taki produkt. Problem rozwiązał się z momentem powstania agencji ratingowych, które niejako za klientów oceniały, jakość kupowanych produktów finansowych. Instytucje finansowe były świadome ryzyka, jakie wiązało się z obniżeniem standardów udzielania kredytów i dlatego tym chętniej zaczęły grupować kredyty o podobnej jakości i obracać takimi pakietami na rynku.

Błędy agencji wyszły na jaw dopiero, gdy okazało się, że masowo dawały najwyższe ratingi (AAA, AA) produktom finansowym opartym o kredyty niskiej jakości (subprime mortgages). Po czasie okazało się, że były one niewiele warte i bardzo ryzykowne. Działalność agencji zmyliła uczestników rynku, którzy – bardzo rozsądnie – wierzyli, że za wysokim ratingiem idzie również niewielkie ryzyko inwestycji.

Skoro, jak się okazało, tak wiele produktów ocenianych dobrze przez agencje było na niskim poziomie, to zasadnicze pytanie, jakie powinno nasuwać się czytelnikom brzmi: jak to możliwe, że na wolnym rynku, jakość usług ma tak mały wpływ na wyniki finansowe agencji ratingowych? Lewica odpowiada nam na to pytanie odwołując się do „chciwości” i „kapitalizmu kasyna” i innych retorycznych sztuczek. Liberałowie udzielają odpowiedzi na to pytanie, która wydaje się mniej emocjonalna i bardziej oparta w rzeczywistości.

„Wielka Trójka” agencji ratingowych (Fitch, Moddy’s, Standard & Poor’s) zawdzięczały tak mocną pozycję na rynku fatalnym działaniom państwa, a konkretnie państwowej amerykańskiej komisji papierów wartościowych S.E.C. (Securities and Exchange Commission). S.E.C w 1975 roku, tylko tym trzem firmom ratingowym, nadała status akredytowanych firm ratingowych (Nationally Recognized Statistical Rating Organizations). Dodatkowo, rynek został zaburzony poprzez prawo, które zakazywało kupowania pewnym podmiotom (np. funduszom emerytalnym) papierów wartościowych, które te agencje oceniłyby „zbyt nisko”. Agencje, więc nie miały bodźców do tego, aby oceniać instrumenty finansowe po cenie rzeczywistej, bo wtedy automatycznie ograniczyłyby sobie rynek (doszło do zjawiska nazywanego rating shopping”). Doprowadziło to do znacznego wzmocnienia siły tych podmiotów na „wolnym rynku” i powstania swoistego oligopolu (który powstaje zawsze tam, gdzie rynek jest prze-regulowany i istnieją liczne bariery „wejścia-wyjścia”). S.E.C. doprowadził do zaburzenia rynku, a więc i do niedoskonałej konkurencji, co musiało – i tak też się skończyło – doprowadzić do obniżenia standardów pracy agencji ratingowych, które przez fakt „akredytacji” były pewne swojej pozycji na rynku. Inne firmy ratingowe nie miały jak konkurować z „Wielką Trójką”, gdyż ich pozycja na rynku była petryfikowana regulacjami państwa.

Skrzywienie neoliberalne

Lewica uznała, że chciwość bankierów była bardzo ważnym, jeśli nie najważniejszym czynnikiem powodującym zaburzenie rynków finansowych. Czynników pro-kryzysowych było jednak o wiele więcej. Bankierzy i inwestorzy mieli pełne prawo wierzyć, że produkty finansowe, w które inwestowali były mało ryzykowne. Również państwowy regulator, czyli amerykańska komisja papierów wartościowych S.E.C. wierzyła, że agencje ratingowe, którym udzieliła akredytacji dobrze wykonywały swoją pracę! To samo tyczy się ludzi pracujących w amerykańskiej Rezerwie Federalnej (FED) i innych organach nadzoru. Kryzys pokazał nam dobitnie, że bardzo trudno jest tworzyć regulację rynków finansowych, a nawet stanowych (lokalnych) rynków obrotu nieruchomościami. Lewica tego nie dostrzega i dlatego postuluje całkowicie błędne środki antykryzysowe, takie jak nacjonalizacja agencji ratingowych, rozdzielenie bankowości inwestycyjnej od tradycyjnej (co już uczynił prezydent Obama) czy wprowadzenie podatku od międzynarodowych transakcji finansowych (podatek Tobina). To – w mojej ocenie – wielki błąd. Nie należy dawać nowych uprawnień regulatorom, którzy w przeszłości dowiedli, że nie potrafią poradzić sobie ze skomplikowanym rynkiem.

Wydaje się, że lewica zaniedbała pełną diagnozę kryzysu, odrzucając te jego aspekty, które jej zwyczajnie nie pasowały do pogoni za neoliberalnymi duchami. Liberałowie wręcz przeciwnie. Dostrzegając winę uczestników rynku i uznając, że popełniane przez nie błędy są normalną częścią kapitalizmu, dostrzegli szereg błędów państwa. W mojej ocenie głównym problemem lewicy, który przeszkodził jej dobrze zdiagnozować kryzys jest zjawisko, które określam mianem „skrzywienia neoliberalnego”, które jest tak dobrze dostrzegalne w pracach lewicowych intelektualistów. Lewica tak mocno krytykowała „niewidzialną rękę rynku”, że zapomniała, że „widzialna ręka” w postaci państwa wcale nie jest bez winy a tym bardziej, że nie jest jedyną receptą na pokonanie kryzysu. Neoliberalizm, jak słusznie zauważył Leszek Balcerowicz, stał się dzisiaj werbalną pałką, jaką w socjalizmie było określenie „burżuazja”. Nie służy wyjaśnieniu problemu a propagandzie.

Kto zrozumiał narrację lewicy?

Taka strategia lewicy – w tym polskiej lewicy – która polega na powszechnej krytyce neoliberalizmu musi dziwić. Po pierwsze, dlatego, że termin „neoliberalizm” nie istnieje na dobrą sprawę w powszechnym użyciu (świadomości), jest nieznany, mało „medialny” a więc nie liczy się w polityce. Co za tym idzie każdy, kto liczył na to, że kryzys będzie wiatrem w żagle dla lewicy, musiał się srogo zawieść (socjaliści przegrali wybory nawet w kolebce państwa opiekuńczego, czyli Szwecji). Lewica używając niezrozumiałej narracji sterowała dyskursem w taki sposób, że niewiele z dobrych politycznych wiatrów kryzysu skorzystała.

Krytyka neoliberalizmu, a konkretnie krytyka deregulacji, jako przyczyny kryzysu, musiała być tym bardziej niezrozumiała w polskiej rzeczywistości politycznej. Polska – i słusznie – jest postrzegana jak kraj bardzo zbiurokratyzowany. Według Banku Światowego założenie firmy (sp. z o.o.) zajmuje u nas więcej czasu niż na Białorusi, czy w Rwandzie (oba kraje w ostatnim czasie stały się liderami reform deregulacyjnych). Z tego powodu ostatnią rzeczą, którą potrzebują Polacy są dodatkowe regulacje prawne, takie jak np. proponowany przez PIS i SLD podatek bankowy. Ergo krytyka deregulacji musi być niezrozumiała dla społeczeństwa, które jest zdławione inflacją nowych przepisów, które krępują przedsiębiorczość w naszym kraju.

Kryzys kapitalizmu przyszedł za późno

Straty polityczne to jednak nie jedyne potencjalne konsekwencje błędnej diagnozy kryzysu. Dzisiaj lewica twierdzi, że skoro kapitalizm w wersji neoliberalnej się skompromitował to należy raz na zawszę odejść od tego modelu społeczno-gospodarczego. Ponownie słyszymy hasła „powrotu do socjalizmu” i zachęca się nas do wyboru „modelu skandynawskiego”. Problem jednak w tym, że w rzeczywistości kryzys kapitalizmu przyszedł za późno. Niestety, trzecia droga w postaci skandynawskiego państwa dobrobytu (welfare state), na którą chce nas wprowadzić lewica robi się coraz to bardziej opustoszała. Starzejące się europejskie społeczeństwo nie jest w stanie udźwignąć ambitnej inżynierii społecznej i dużych transferów społecznych, gdyż kończy się to wzrostem zadłużenia i spadkiem konkurencyjności na światowym rynku.

Wolny rynek jak demokracja

Być może nie wszystkie przyczyny powstania kryzysu i pogłębienia jego skutków, które wymieniłem powyżej wytrzymają próbę czasu. Być może niektóre dzisiejsze, oczywiste diagnozy zostaną za kilka lat zrewidowane i zmienione. Być może jednak będzie inaczej i tak jak w przypadku Wielkiej Depresji, z czasem ekonomiści zaczną krytykować działania państwa i w nim właśnie upatrywać przyczyn większości kłopotów? Bez względu na to, jaki będzie rezultat dalszych prac badawczych na temat obecnego kryzysu, lewica musi otworzyć oczy i zmierzyć się ze wszystkimi czynnikami pro-kryzysowymi. Patrząc tylko lewym okiem z pewnością nie da się dostrzec pełnego obrazu a co za tym idzie zaaplikować skutecznego lekarstwa. Bo nie wystarczy stwierdzić, że wolny rynek ma wady (bo ma), aby uzasadnić ręczne sterowanie nim przez polityków. Bo każdy kolejny kryzys pokazuje jedną prawidłowość. A mianowicie, że z kapitalizmem jest jak z demokracją – nie jest idealny, ale lepszego systemu nie wymyślono.

O mieszkaniach słów kilka, czyli jak władza pozbawia Polaków szans na mieszkania, chcąc im je zapewnić :)

To samorząd odpowiada za zapewnienie wielu usług, systemu transportowego czy także walkę ze smogiem. Jeśli nie ma możliwości zapewnienia w danym miejscu infrastruktury dla takiej ilości osób, to władze nie powinny zezwolić na taką skalę zabudowy i to powinien określać plan zagospodarowania, aby z wyprzedzeniem było jasne, co gdzie może powstać. A wraz z planem rozwoju budownictwa w mieście powinien istnieć plan rozwoju całej infrastruktury, tak aby wraz z nowymi mieszkaniami oddawano potrzebne szkoły, drogi, tramwaje czy linie metra.

Zarówno przedwojenna, komunistyczna, jak i współczesna Rzeczpospolita cierpi na trwały, strukturalny niedobór lokali mieszkaniowych. Dotyczy on zarówno ilości, lokalizacji, jak i standardu dostępnych lokali mieszkaniowych. Przyczyn tego zjawiska należy szukać zarówno pośród pozaborowej biedy, masowej migracji ze wsi do miast, jak i zniszczeń wojennych. O ile oczywiście polityków w najmniejszym stopniu nie interesuje nasz dobrobyt, o tyle chcą wyciszyć palące tematy mogące ich pozbawić władzy. Problem dostrzegli już przedstawiciele sanacji, którzy pomiędzy tuszowaniem przeszłości Piłsudskiego, a prześladowaniem opozycji w Berezie Kartuskiej budowali na wsiach słynne sławojki, po dzisiejszemu toi-toie w zapuszczonych gospodarstwach. Po wojnie komuniści prowadzili przymusowe dokwaterowania obcych ludzi do lokali o powierzchni większej niż wskazywała przyjęta przez nich norma. 

Nie mniej jednak pierwszym prawdziwym programem walki z niedoborem mieszkań był powstały za czasów Edwarda Gierka program budowy z prefabrykatów, znany jako osiedla z wielkiej płyty. Z założenia miały to być lokale powtarzalne, tanie i proste w budowie. Zbudowano w ten sposób ponad 2,5 miliona mieszkań, a w rekordowym 1978 r. – 284 tys. lokali. Dla porównania, w rekordowym obecnie roku 2021 oddano mieszkań ok 235 tys. Oczywiście program prowadzono, jak na socjalistów przystało – z maksymalną, a nie minimalną normą metrażu, naruszeniem norm jakości, narzuceniem niewykonalnych harmonogramów itp itd. Mieszkania były identyczne, ciasne, rozdysponowywane z przydziału, bez możliwości wyboru i tak dalej. Warto by o tym pamiętać postulując dzisiaj udział państwa w budownictwie mieszkalnym. Jednak zapewniono w ten sposób mieszkania dla wielu milionów ludzi, a zdecydowana większość z nich postoi jeszcze wiele lat. Do tej pory mieszkania w wielkiej płycie są pożądane przez wielu ludzi ze względu na zaprojektowanie osiedli, rozwinięcie infrastruktury czy lokalizację.

Lokalizacja jest kluczem dla dalszego wywodu, ponieważ choć w dzisiejszej Polsce ogólna liczba mieszkań wciąż jest poniżej europejskiej średniej, to są miejsca gdzie jest ich wręcz więcej niż potrzeba, jak i takie gdzie ich brakuje. Ma to oczywiście związek z migracją pomiędzy dużymi miastami a prowincją, która nasiliła się szczególnie po reformie administracyjnej województw. W największych miastach Polski faktyczna ilość mieszkających w nich ludzi ma niewiele wspólnego w danymi oficjalnymi. Dowodem jest rynek wynajmu, zwłaszcza pokoi, w trakcie pandemii covid 19 i masowej pracy / nauki zdalnej. Mnóstwo osób wróciło w swoje rodzinne strony rezygnując z wynajmowanych pokoi, a stawki najmu spadły diametralnie. Mimo tego wiele lokali stało pustych i zmienił to dopiero napływ uchodźców z Ukrainy. W przypadku Warszawy znaczący udział w zjawisku mają także osoby określane mianem „słoików”, czyli prowadzące swój podstawowy dom w innym miejscu, a w Warszawie pomieszkujące w dni robocze. Jakkolwiek skala tego zjawiska jest trudna do oszacowania, to przed pandemią była ona znaczna i pokazuje tylko, że liczba potrzebnych mieszkań nie do końca pokrywa się z ilością mieszkańców danego obszaru. Różne także są potrzeby i oczekiwania względem lokalizacji oraz powierzchni mieszkania. Zupełnie innego mieszkania oczekiwać będzie młody singiel, a zupełnie innego rodzina z dziećmi. Zupełnie inne bywają także indywidualne preferencje.

Wynajem czy zakup?

Za Gierka mieszkania przydzielano, dziś możemy wybrać, gdzie chcemy mieszkać. Tym „gdzie” jest zarówno dosłowne pytanie o lokalizację i standard mieszkania, ale także czy ma to być zakup czy wynajem. Wśród opinii ekspertów można spotkać krytykę przywiązania do własności nieruchomości. Dla Polaków wynajem mieszkania stanowi etap przejściowy przed dorobieniem się własnego lokum, w Niemczech czy Szwajcarii życie na wynajmie spędza około połowy społeczeństwa, niekoniecznie z przyczyn finansowych. Mieszkanie, obok zaspokojenia potrzeby noclegowej, ma jednak aspekt emocjonalny. Nawet osoby posiadające i używające wiele nieruchomości „domem” określają tylko jedną z nich. Mogę mieć domek nad morzem, w górach, kilka innych, ale dom mam jeden. 

Istnieje też szerszy kontekst czyli ogólne przywiązanie do własności w państwach eks-komunistycznych, co stanowi pewien brak zaufania do państwa, systemu. W krajach o stabilnym systemie prawnym ludzie przywiązują większą wagę do zapewnienia funkcjonalności aniżeli do samego bycia właścicielem. Chcę samochodu? To go wyleasinguję, przecież ważne ile to kosztuje, a nie kto jest w dowodzie. Chcę mieszkania? Też wynajmę itd. Dopóki płacę, korzystanie z rzeczy gwarantuje mi umowa, a jej warunki dojrzały i konkurencyjny rynek. Nasz rynek wynajmu jest na tle rynków zachodnich bardzo niedojrzały, nie tylko gdy mowa o mieszkaniach. Głównie z racji niedostatecznej podaży. Mimo wielu pozytywnych zmian wciąż nie brakuje ofert wynajmu przysłowiowego mieszkania po babci, ze starą wersalką i regałem pełnym gnijących książek. 

Poczucie bezpieczeństwa daje stabilność rynku. Będę pewniej czuć się na wynajmie mieszkania, jeśli wiem, że bez problemu znajdę inne o podobnym standardzie w podobnej cenie. Muszę też wiedzieć, że właściciel nie wyrzuci mnie z niego w środku nocy, a właściciel, że łatwo pozbędzie się nierzetelnego lokatora. Nasze państwo ma długą tradycję w niedotrzymywaniu słowa czy po prostu oszukiwaniu ludzi. Skoro można ukraść emerytury z OFE, można w przestępczy sposób wprowadzić restrykcje pandemiczne, można spałować protestujące kobiety, to czemu nie pomieszkać u kogoś za to nie płacąc? Wyrok? Będzie za 2 lata, o ile w ogóle wyda go sędzia, nie przebrany za niego partyjny funkcjonariusz.

Państwo samo stworzyło system powszechnego i wzajemnego braku zaufania wszystkich do wszystkich. Państwo tworzy prawo, którego samo nie przestrzega. Kontroluje i karze obywatela, samemu nie wywiązując się ze zobowiązań. I nie, nie jest to tylko specjalność obecnego rządu. Trudno się zatem dziwić, że Polacy twardą własność wyżej cenią od usługi, nie ufając temu, co nie jest namacalne.

Wynajem jest też w Polsce bardzo drogi na tle zakupu – nawet jeśli dzisiejszy czynsz będzie porównywalny z ratą kredytu, to jednak w tej racie duża część wraca do nas w postaci spłaconego kapitału – tylko część to wynagrodzenie banku. Z tej perspektywy racjonalna długoterminowa kalkulacja to zakup mieszkania, nawet na kredyt, spłata w miarę stabilnej raty, pełna własność i brak za kilka-kilkadziesiąt lat. Świadomie użyłem określenia „w miarę stabilna rata”, ponieważ mimo szoku odkrywczego, jaki w związku z podniesieniem stóp procentowych przeżywa wielu kredytobiorców, jej wysokość jest przewidywalna w pewnym zakresie, a szczególnie jako średnia przez cały okres kredytowania. Kwota, za którą nabyliśmy mieszkanie, już się nie zmieni, natomiast stopy raz spadają, raz wzrastają. Czynsze najmu i wartość nieruchomości w długiej perspektywie tylko rosną. Dla osób, które brały kredyt przy stopach 1,5%, nawet jeśli dziś ich raty wzrosły o 30-40%, jest to niewspółmiernie mniejszym wzrostem niż czynsze najmu. Obecny, wysoki poziom stóp też jest raczej przejściowy niż trwały.

Kredyty

Co zatem jest problemem? Ceny nieruchomości, a te w ostatnich kilku latach wprost wystrzeliły. By być rzetelnym trzeba oczywiście dostrzec nie tylko eldorado deweloperów, ale też koszty budowy. Te w ostatnich latach nie tyle wystrzeliły, co eksplodowały i sytuacja przypomina lata 2007-2008. Wtedy też budowlanka była rozgrzana do czerwoności, a wszyscy wieszczyli nieskończone wzrosty. Skończyło to się kilkudziesięcioprocentowymi spadkami, które rynek odbił dopiero po dekadzie.

Mediana wynagrodzeń w 2020 roku wyniosła 4700 zł, co daje niecałe 3500 zł „na rękę” przy umowie o pracę. Nawet jeśli od tego czasu przyjmiemy wzrost porównywalny ze średnią krajową, to wciąż mówimy o maksymalnie 8 tys. zł dla gospodarstwa domowego z dwójką osób dorosłych. Przy tych zarobkach mogą oni dzisiaj liczyć na ok 250-300 tys. kredytu hipotecznego, czyli w dużym polskim mieście stać ich na zakup mniej więcej jednego pokoju. Przy czym jest to mediana zarobków, a zatem połowa populacji zarabia mniej. 

Wśród postulatów w debacie publicznej coraz głośniej wybrzmiewają te o konieczności większej interwencji państwa w rynek – tak kredytowy, jak i deweloperski. Zastanówmy się zatem, co doprowadziło do obecnej sytuacji na tym rynku. Czy aby leczyć skutki nadmiernej regulacji, zastosujmy kolejną? Skutków realizacji tych postulatów sam się boję.

Inflacja to temat na osobny artykuł, ale choć duży jest w niej udział czynników niezależnych, to kilka procent z kilkunastu zawdzięczamy ciężkiej pracy rządu PiS. Już przed pandemią covid dochodziliśmy do 5%, a w warunkach normalnej koniunktury to poziom uzasadniający dymisję rządu i Rady Polityki Pieniężnej. Lata pompowania gospodarki szeroko pojętym socjalem, absurdalnego (w swym tempie i relacji do średniej pensji) podnoszenia płacy minimalnej, połączone z minimalnym bezrobociem, same w sobie rozpoczęły spiralę płacowo-inflacyjną. Do przysłowiowego pieca dołożono, obniżając w reakcji na covid stopy procentowe praktycznie do zera czy rozpoczynając skup obligacji na niespotykaną wcześniej skalę. Co to spowodowało? Dokładnie to samo, co wywołało 15 lat wcześniej kryzys na rynku nieruchomości w USA. Otworzyło możliwości kredytowe dla tych, dla których dotychczas były one niedostępne, a nie jest tajemnicą, że większość kredytów jest brana „na styk”. Przez lata odsetek mieszkań kupowanych na kredyt oscylował w przedziale 30-40%, w roku 2021 zanotowano 50%. Tych kilkanaście punktów procentowych to skokowy wzrost popytu niepokryty adekwatnym wzrostem budownictwa. Sztucznie wykreowany przerost popytu nad podażą i wzrost kosztów budowy zaowocował obserwowaną mieszanką wybuchową. 

Na cenę mieszkań deweloperskich wciąż nakładany jest 8-procentowy podatek VAT, a od rynku wtórnego państwo pobiera 2% od czynności cywilno-prawnych. Jakkolwiek istnienie podatków jest konieczne z przyczyn oczywistych, to PCC trudno określać inaczej niż po prostu haraczem. Bez względu na to, czy dotyczy zakupu mieszkania czy psa. Państwo opodatkowało dochody, opodatkowało pierwotną sprzedaż tego lokalu, a teraz chce jeszcze kolejny procent od tego, co już dawno opodatkowało. W przypadku mieszkania te 2% to duża kwota. Słuchając toczącej się debaty, można czasami dojść do wniosku, że banki to złodzieje. Ukuto nawet określenie „bankster”. Zresztą bank… przecież to już źle brzmi. Bank przyjmuje depozyty od posiadających wolne środki, płacąc im za to w formie oprocentowania lokat, nakłada swoją marżę i pożycza tym, którzy pieniędzy potrzebują. Przy okazji załatwia cały techniczny proces przepływu pieniędzy i bierze na siebie ryzyko niespłacenia kredytu. Osoby, które dziś narzekają na wzrost rat, nie wykazywały podobnej troski o dochody banków, gdy ich raty spadały do minimalnego poziomu. Bank to firma, która jak każda inna chce i ma prawo zarabiać na swojej działalności. W ostatnich latach jest to sektor wyjątkowo dociążany kolejnymi regulacjami czy specjalnymi podatkami branżowymi, jak choćby podatek bankowy – w swej konstrukcji to wprost podatek od udzielonych kredytów.

Nasz system prawny pozwala konsumentowi na brak myślenia i elementarnej odpowiedzialności za siebie. Kolejne rządy włożyły wiele wysiłku na poziomie edukacji, aby pozbawić kolejne pokolenia obywateli jakiejkolwiek świadomości gospodarczej. Minimalnie wyedukowany i myślący człowiek zrozumie, że zmienna stopa procentowa oznacza, że koszt kredytu, a zarazem bieżące zobowiązania ratalne, mogą się zmienić zarówno na korzyść, jak i niekorzyść. Można i należy oczekiwać od konsumenta, iż podejmując życiową decyzję na najbliższe 20-30 lat wykaże się nieco innym podejściem do transakcji niż przy porannym zakupie kajzerki na śniadanie. Tylko dlaczego ma on się tą ostrożnością wykazywać, jeśli przy pierwszych większych problemach może on powiedzieć „nie wiedziałem”, a politycy z sądami przytakną mu i obciążą kosztami banki? Wyjątkowym tego przykładem są tzw. frankowicze. Nie bronię oczywiście tego, co banki robiły źle i umów, gdzie pewne zapisy były sprzeczne z prawem. Obie strony mają obowiązek przestrzegania prawa, czy to im się podoba czy nie. Niemniej jednak kredytobiorcy znali warunki przed zawarciem umowy i jakie by one nie były, zgodzili się na nie. Nie da się obronić zwykłego cwaniactwa, jakie frankowicze prezentują dziś, udając, że nie umieli czytać umów. Mieli alternatywę – kredyt w złotówkach lub nie brać kredytu w ogóle, to nie jest obowiązek. Zdecydowali się na franki, gdyż ich oprocentowanie także dziś jest dużo niższe niż to w złotówkach. Kurs się zmienił? Zmienił, ale na takie ryzyko zgodziły się obie strony – także banki. Nikt nie troszczył się o ich straty, gdy przy rekordowo niskim kursie franka wielu spłacało kredyty robiąc przy okazji przysłowiowe biznesy życia. I mieli rację – bank zaryzykował i stracił, cóż takie życie. Tylko takie samo ryzyko podjęli kredytobiorcy we frankach.

Deweloper to producent 

Niechęć do dawania konsumentom prawdziwego wyboru widoczna jest w wielu głosach pozornie domagających się ochrony praw obywatelskich. Czasami wręcz nie ukrywają oni swej tęsknoty za socjalizmem, systemem tak słusznie minionym. Były to czasy, gdy obywatele nie mieli żadnego wyboru. Zapisywali się na mieszkanie, wpłacali pieniądze, a po kilkudziesięciu latach czekania mogli wreszcie otrzymać upragnione M2, a jak się poszczęściło to nawet M3. Takie samo jak u wujka i kuzyna, czasem odwrócone w symetrii. Jak się poszczęściło, było wysokie piętro i krajobraz, a jak się miało pecha, był parter i pejzaż śmietnika, względnie trzepaka. Podobno wtedy było lepiej. Miałem szczęście urodzić się już po upadku komuny i nie odczuwam najmniejszej tęsknoty za tamtym systemem. Oburzające jest dla mnie, że urzędnik państwowy, ktoś mający za co żyć tylko dlatego, że ja płace podatki, w ogóle śmie zastanawiać się, kto ma wywozić moje śmieci czy jaki metraż ma mieć moje mieszkanie. Dlaczego? Bo to moje życie, ja za nie płacę i jeśli zechcę mieszkać w apartamencie wielkości schowka na miotły nikogo nie powinno to interesować. Ktokolwiek to mieszkanie wybudował, ja je kupiłem, czyli mi pasowało. Państwo powinno tylko dbać o to, aby na rynku była właściwa konkurencja, a producent właściwie poinformował swojego klienta. Bo jeśli klient miał świadomość tego, co kupuje, to tylko jego tajemnicą powinny być motywacje dla takiego, a nie innego wyboru. 

Na deweloperów nakłada się także kolejne wymogi techniczne podnoszące koszty budowy, najnowszym wynalazkiem są stacje ładowania w garażach. Geniusz, który to wymyślił, zapewne nie spróbował nawet porównać kosztu ekologicznego samochodu spalinowego i elektrycznego. Aktualnie Bruksela głowi się nad tym, co zrobić z własnymi badaniami, które pokazały, że od typowego elektryka bardziej eko jest poczciwa Octavia w dieslu. Dodajmy, że w badaniach tych nie uwzględniono, że w samochodzie elektrycznym po 7-8 latach konieczna będzie wymiana baterii, co w praktyce oznacza złomowanie. Nie pierwszy to raz ideologia wygrywa z rozumem. Nie pierwszy też raz, gdy winni wzrostowi cen krytykują tych, którzy przez nich ceny podnieśli.

Mieszkanie to taki sam produkt jak każdy inny przedmiot, a deweloper to producent. Chce on zapewnić swoim klientom taki produkt, jakiego poszukują, a to, że poszukują takiego, a nie innego, nie jest jego winą. Internet pełen jest kuriozalnych projektów opisanych nośnym hasłem pato-deweloperki. Choć obiektywnie czasem trudno uwierzyć, że ktoś coś takiego zaprojektował, a co gorsza wybudował… to jednak ktoś to mieszkanie musiał kupić, a zatem komuś się spodobało lub cena była na tyle atrakcyjna, że przymknął oko na pewne mankamenty. Zakup czegokolwiek jest kompromisem. Tak samo jak nabywca Dacii Logan nie kupuje jej ponieważ jest najlepszym samochodem świata, tak samo nie każde mieszkanie musi być apartamentem marzeń. Ci sami aktywiści nie dumają nad tym, jak można produkować ledwie jadący, duży samochód z silnikiem pasującym co najwyżej do kosiarki. Musieliby wtedy przyznać, ze sami to spowodowali kolejnymi normami spalin. Bez względu na to, jakim budżetem na mieszkanie dysponujemy i czego tak naprawdę szukamy, zawsze mamy jakiś wybór i nigdy nie jesteśmy skazani na dane mieszkanie, dany blok czy nawet dane miasto. Zawsze możemy kupić co innego, w innym miejscu, za te same pieniądze.

Urbanistyka i transport

Nie jest oczywiście tak, że wszystko jest cudownie i tylko grupka marudnych lokatorów narzeka na swój los, nie jest też tak, że wolność powinna oznaczać absolutnie pełną swobodę. O ile moją sprawą jest rozmiar czy standard mieszkania, o tyle miasto, jako cały organizm, na siebie oddziałuje. Zainteresowaniem się pierwszym urzędnik, pod groźbą wysokiej kary, nie powinien mieć najmniejszego prawa. Za regulowanie drugiego bierze pieniądze. To, ile ludzi będzie mieszkać w danej dzielnicy, definiuje potrzeby niezbędnej infrastruktury – dróg, sklepów, szkół, dostaw mediów itp. Rolą władz miejskich jest określenie, jaką infrastrukturę w danym miejscu da się zapewnić i na tej podstawie wyznaczenie zasad zabudowy tego obszaru. Jest ekologia i przewietrzanie miast – to gdzie i jak mogą stanąć większe budynki.

  Każdy obszar powinien mieć uchwalony przez lokalny samorząd miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego, który powinien wskazywać ogólne warunki zabudowy w danej okolicy. W przypadku braku planu na potrzeby inwestycji wydawane są przez odpowiednio wójta, burmistrza lub prezydenta miasta warunki zabudowy, czyli tzw. wuzetka . Obecna ustawa o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym obowiązuje od 2003 roku, przez te 19 lat planami zagospodarowania udało się pokryć nieco ponad 30% powierzchni kraju. Oczywiście można zastanowić się nad sensem uchwalania takiego planu w terenie niezurbanizowanym, ale w dużych miastach jest on niezbędny. Na dzień dzisiejszy uchwalony plan posiada mniej niż połowa powierzchni Warszawy, a dla wielu obszarów nawet nie jest on sporządzony. Uchwalonego planu nie posiada praktycznie całe centrum, co dokładniej pokazuje poniższa mapka. 

(żółty stworzone, pomarańczowy uchwalone)

W innych dużych miastach nie jest lepiej – zamiast jasnych kryteriów uzyskania pozwolenia na budowę mamy uznaniową decyzję włodarza gminy. Przyczyn nieistnienia uchwalonych planów możemy się tylko domyślać. Tryby zdobywania przychylności lokalnych władz są co jakiś czas ujawniane przez stosowne organy ścigania.

Rozsądne rozplanowanie miasta, definiując dzielnice mieszkalne, biurowe oraz fabryczne, pozwala nie tylko uniknąć konfliktów (np. hałas z lotniska), lecz także ograniczyć koszty infrastruktury. W Warszawie większość zabudowy biurowej mieści się w dzielnicach lewobrzeżnych, a po likwidacji fabryk dzielnice prawobrzeżne są głównie mieszkaniowe. W rezultacie ruch poranny odbywa się głównie z prawej strony na lewą, a po południu odwrotnie. Zapotrzebowanie na mosty jest niemal dwukrotnie większe niż byłoby przy równomiernym rozłożeniu. Równocześnie różne stowarzyszenia aktywistów przytaczają destrukcyjne dla Warszawy pomysły ograniczenia ruchu prywatnego, za wzór podając przykłady np. Paryża. Miasta, które przy 3-milionowej populacji ma powierzchnię warszawskiego centrum miasta, a wraz z 12-milionową aglomeracją ma powierzchnię podobną do granic administracyjnych samej Warszawy. Źle zaplanowane i zbyt rozległe w stosunku do populacji miasto skutkuje ogromnymi kosztami późniejszego funkcjonowania i nieefektywnością wielu rozwiązań działających przy większym zagęszczeniu populacji. Skutki chaotycznego zabudowania Krakowa widzimy w postaci katastrofalnego smogu czy wszechobecnych korków. We Wrocławiu po kilkudziesięciu latach nieremontowania torowisk dziwiono się wykolejeniami tramwajów. Tamtejsi aktywiści wciąż zastanawiają się, dlaczego mieszkańcy nie chcą nimi jeździć. Z kolei aktualny prezydent Warszawy uznał za swą misję zakorkowanie centrum i złupienie opłatami za parkingi. Granice tego obszaru zapewne przypadkiem pokrywają się z obszarem dawnego getta. Rozlanie się miast i niedopasowanie do tego infrastruktury i komunikacji publicznej skutkuje skandalicznymi pomysłami ograniczeń praw do samochodu i próbami siłowego zmuszenia ludzi do korzystania z komunikacji publicznej. Obok technokratycznych racji zapomina się, że to metody bolszewickie, a wolność jest wartością samą w sobie. Ktoś żyjący z pieniędzy podatnika nie ma prawa decydować o jego stylu życia.

Trudno oczekiwać od dewelopera, który zabuduje na osiedlu kilka z wielu działek, aby myślał o rozkładzie całej dzielnicy. Rolę koordynatora powinny sprawować władze miejskie, które wyznaczą jasne zasady zabudowy w danej okolicy, którym podporządkują wszystkich deweloperów. Tymczasem albo działań brak, albo są one niespójne i chaotyczne. Moim postulatem w żadnej mierze nie jest przyznanie władzom prawa do nadmiernej regulacji. To rynek powinien decydować, a nabywcy głosować swoimi portfelami. Równocześnie nie wolno zapominać, że deweloper buduje w danej okolicy blok, najwyżej kilka. Nie zastanawia się sam z siebie, jak jego budowa wpłynie na całe otoczenie, bo też nie ma pełnej perspektywy i mieć jej nie musi. To samorząd odpowiada za zapewnienie wielu usług, systemu transportowego czy także walkę ze smogiem. Jeśli nie ma możliwości zapewnienia w danym miejscu infrastruktury dla takiej ilości osób, to władze nie powinny zezwolić na taką skalę zabudowy i to powinien określać plan zagospodarowania, aby z wyprzedzeniem było jasne, co gdzie może powstać. A wraz z planem rozwoju budownictwa w mieście powinien istnieć plan rozwoju całej infrastruktury, tak aby wraz z nowymi mieszkaniami oddawano potrzebne szkoły, drogi, tramwaje czy linie metra.

Zazwyczaj takie plany nie istnieją lub są ze sobą niespójne. Nie istnieje w Warszawie kompleksowy plan budowy sieci transportowej, gdzie miasto miało wyrysowane planowane linie metra i tramwajów z przynajmniej szacunkowym harmonogramem budowy. Tak aby wszyscy wiedzieli, w jakim kierunku idziemy, a bieżące rozmowy toczyły się o kolejności budowy wedle dostępności funduszy. O kolejnej inwestycji myśli się dopiero, gdy ukończy poprzednią. O infrastrukturze dla nowej dzielnicy myśli się dopiero, gdy się ona rozrośnie na tyle, by generować problemy. Odkrywając, że nie da się na wczoraj zbudować odpowiedniej komunikacji, wprowadza się mniej lub bardziej wprost zakazy ruchu samochodami, zmuszając mieszkańców do przesiadki na autobusy. Nie próbuje się nawet przekonywać ofertą. Ludzie wybierają taki środek transportu, jaki jest najwygodniejszy – uwzględniając czas przejazdu, koszt, przesiadki czy zwyczajny komfort. Niekoniecznie będzie to samochód. Po co najpierw zapewnić dobrą komunikację publiczną i poczekać, aż ludzie sami się do niej przesiądą, skoro można po prostu zakazać? Po co szanować ludzką wolność, gdy można ją z uśmiechem podeptać?

W konkursie na najlepszy polityczny oksymoron wszech czasów odjechała konkurencji miłościwie nam sprawująca władzę partia Prawo i Sprawiedliwość. Na długiej i wyboistej drodze braci bliźniaków po władzę pierwszy kontakt z deweloperką zaczyna się na długo przed srebrnymi wieżami i austriackim pośrednikiem. W czasach gdy bohaterom Powstania władza ludowa oferowała jedynie lokale w więzieniu na Rakowieckiej, niejaki Rajmund Kaczyński otrzymał całe piętro w znanym powszechnie domu naczelnika na Żoliborzu. Ta historia dyskusyjnej etyki byłaby bez znaczenia dla tematu gdyby nie fakt, że za żadnych poprzednich rządów deweloperzy nie otrzymali takich prezentów legislacyjnych, jak obecnie. Bank rozbija tarcza antycovidowa, w której deweloperów zwolniono z konieczności spełnienia wymogów planu przestrzennego, jeśli udowodnili, że inwestycja przeciwdziała skutkom pandemii. W praktyce wystarczyło, że deweloper zatrudnił do budowy kogoś zwolnionego w wyniku pandemii, a już mógł budować, co chciał i gdzie chciał. 

Polityka nad rozumem

By oddać sprawiedliwość, winny obecnej sytuacji nie jest tylko PiS. O ile dzisiaj problem nabrzmiał, to trwa on od wielu lat i kolejne rządy podejmowały różne programy, które miały wspólny mianownik – kończyły się porażką. Mieliśmy dopłaty do odsetek, mieliśmy dopłaty do zakupu, dziś startują gwarancje BGK. Skąd porażki? Po pierwsze programy te często zawierały oderwane od rynku limity cen metra, po drugie podstawowy problem potęgowały, a nie rozwiązywały. Tym problemem od zawsze była niska dostępność mieszkań. Wysokie ceny mieszkań w Polsce od zawsze są powodem niedoboru lokali w stosunku do popytu na nie, a nie samych w sobie kosztów budowy. Kiedy dochodziło do najszybszych wzrostów cen? W latach 2005-2008 oraz obecnie. Nagrzana koniunktura, poprawa sytuacji finansowej, dostępność kredytów. Wszystko to powodowało jedynie coraz większy przerost popytu nad podażą i prawdziwe eldorado deweloperów.

W najbliższej mi Warszawie obecny prezydent miasta Rafał Trzaskowski postanowił urządzić nam miniaturkę Skandynawii. Pomiędzy narzekaniem na spadek dochodów miasta i dziurę budżetową (którą sam wywołał) znalazł miliardy na niszczenie infrastruktury transportowej w centrum, a przede wszystkim budowę i remonty lokali komunalnych i socjalnych. Poza oczywistym stwierdzeniem, że miasto nie jest deweloperem i swą działalność powinno ograniczyć wyłącznie do zapewnienia interwencyjnych miejsc zamieszkania, istotny jest wpływ na lokale nabywane komercyjnie. Pod nową budowę przeznaczono nie obszary peryferyjne, lecz atrakcyjnie zlokalizowane działki. Oferując mieszkania tym, którzy i tak by nie kupili własnych, odbiera szansę na własne M tym, którzy takie plany mają. Zajęte działki nie zostaną wykorzystane na komercyjną zabudowę, a zatem nie będzie większej konkurencji zawsze pozwalającej na obniżenie cen. Równocześnie zwiększając poziom budowy, podnosi ceny materiałów budowlanych w tak gorącym pod tym względem okresie. Czysto ludzką podłością można określić wybudowanie całych bloków mieszkań socjalnych w Ursusie, generalnie osiedla tanich mieszkań. Ludzie, dla których zakup tych mieszkań był w większości sporym wyzwaniem, dziś patrzą, jak płacą za siebie i dodatkowo za tych, którym płacić się nie chce. 

Czy w tych warunkach zadziwia frustracja na całokształt rynku? Czy zadziwia także poczucie bezradności u ludzi, którym z jednej strony niczym za komuny tłumaczy się, że państwo coś zapewni, a z drugiej się tego nie zapewnia? Polacy coraz więcej zarabiają, żyją na coraz wyższym poziomie, a jednocześnie możliwości zakupu mieszkania dziś i 20 lat temu są zbliżone. Nie może dziwić frustracja 30-latka, który mimo wykonywania normalnej pracy, zarabiania średniej pensji, musi poświęcać minimum połowę tych dochodów na wynajem lub ratę kredytu. Nie dziwi zatem pomieszkiwanie dorosłych ludzi po wynajętych pokojach i niezadowolenie z tej sytuacji. Martwi jednakże poparcie dla rozwiązań mogących jedynie pogorszyć sytuację na rynku. Propozycje regulacji czy aktywnego wejścia państwa na rynek są bowiem niczym innym niż kolejnym upojeniem alkoholem na porannego kaca. Wszyscy, którzy próbowali, wiedzą, że jutrzejszy kac będzie jeszcze gorszy. Jedynym sposobem rozwiązania problemów mieszkaniowych Polaków jest obniżenie cen mieszkań – zarówno ich zakupu, jak i wynajmu. Tylko że tego nie da się zrobić inaczej niż doprowadzając do zwiększenia ogólnej ilości mieszkań w Polsce. Nie zrobi się tego wprowadzając kolejne wymogi dla deweloperów czy wprowadzając kolejne podatki dla inwestorów

***

W całej debacie społecznej o budownictwie dyżurnymi chłopcami do bicia są banki i deweloperzy. Wygodni kandydaci – duzi, bogaci, wpływowi. Przecież jak bogaty to zły, lać drania. Tylko niektórzy starają się pomijać fakt, że wszyscy oni to firmy. Biznesy powołane do zarabiania pieniędzy i swą działalność prowadzić będą tak, aby maksymalizować zysk. Tak samo jak producenci elektroniki, piekarze czy właściciel kebaba w okolicy. Każdy na swoją skalę i możliwości. Istnieje duże oczekiwanie odpowiedzialności społecznej deweloperów, by kosztem własnych zysków budowali lepiej. Wraz z tymi górnolotnymi oczekiwaniami wszyscy zdają się zapominać, że we własnych podatkach płacimy wynagrodzenia nie deweloperom, tylko politykom i urzędnikom. Nie płacimy pensji deweloperowi, który wybudował niedorzeczny blok, tylko panu Trzaskowskiemu, Majchrowskiemu, Sutrykowi i pozostałym pracownikom samorządu (rządu też). Ich rolą nie jest chodzenie na parady czy komentowanie naszego stylu życia – mogą to robić w swoim wolnym czasie jako prywatni ludzie. Ich psim obowiązkiem jest zapewnienie realizacji ustawowych obowiązków samorządu terytorialnego, do których należy nadzór miasta rozwojem miasta. Jeśli im to nie odpowiada, powinni poszukać innej pracy, co patrząc na dokonania odbyłoby się z wielką korzyścią dla ich miast.

Przez kilkadziesiąt lat pozwolono na całkowicie chaotyczną zabudowę, nie zapewniono usług, a dziś w ramach walki ze smogiem i korkami postuluje się dalsze obniżenie komfortu życia. Stosując maoistowską ideologię pozbawienia jednostki swej wartości humanistycznej, wprost zakazuje się korzystania z indywidualnych środków transportu lub robi to naokoło poprzez zwężanie ulic, likwidację parkingów czy wprowadzanie niedorzecznych norm ekologicznych. Zamiast ułatwić powstawanie nowych inwestycji, aby zwiększyć ilość mieszkań na rynku, postuluje się kolejne ograniczenia i utrudnienia. Narzeka się na brak oferty wynajmu, jednocześnie postulując podatki od trzeciego i kolejnego mieszkania.

Tendencję tą widać w działalności tzw. aktywistów miejskich czy władz największych polskich miast z Warszawą na czele. Zero planów, zero analiz, brak działań z wyprzedzeniem. Działa się, gdy już się naprawdę pali, gdy jest już naprawę źle. Wtedy kosztem mieszkańców naprawia się własne błędy z przeszłości i przy okazji siłą wprowadza własną wizję świata, gdy to żyjący za pieniądze ludzi urzędnik lub polityk rości sobie prawo do mówienia im, jak mają żyć. Zabrzmiało Leninem? Chyba nieprzypadkowo…

Rynek budownictwa to wynikowa wielu, bardzo ze sobą powiązanych tematów. Kredyty, zarobki, ilość mieszkań czy na końcu planowanie przestrzenne. Nie ma jednego, prostego działania, które niczym magiczna różdżka zapewniłoby wszystkim to, czego pragną. Równocześnie każde działanie w jednym obszarze wywołuje skutki w kilku kolejnych. Koniunktura na rynku jest zmienna – jak na każdym innym. Wczoraj mieliśmy zerowe stopy procentowe i kredyty dla każdego, dziś nawet dobrze zarabiający ludzie mieliby problem z uzyskaniem kredytu na duże mieszkanie w mieście. Rozsądek mówi, że ten stan potrwa chwilę i znów się zmieni. Przeczekajmy więc najgorsze, biorąc sprawy we własne ręce, kontrolując własne życia. Oczekujmy od polityków, aby robili swoje i nie wtrącali się w to, co nie należy do ich kompetencji. Im mniej bowiem się wtrącą w nasze życia, tym mniej w nich zepsują. Lekarstwem na chorobę nigdy nie jest to, co do niej doprowadziło – a doprowadził brak regulacji tam, gdzie one są niezbędne i ich przerost tam. Gdzie są kompletnie zbędne.

Pandemia: ucieczka z wielkich miast. Czy klasa średnia zmieni oblicze polskich wsi i miasteczek? :)

To miasta stanowią swoisty rodzaj magnesu, jawią się jako centra gospodarcze, społeczne i kulturalne, które przyciągają ludzi, a nie państwa. Ludzie chcą żyć w Londynie czy Paryżu, a nie we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Rację miał więc nieżyjący amerykański politolog Benjamin Barber, który powtarzał, jeżdżąc z wykładami po świecie, że to miasta są naszym przeznaczeniem.

1.

Doskonale przypominam sobie te rozmowy. Rozmowy o miastach, w których chcieliśmy mieszkać, pracować, bawić się, spędzać wolny czas. Szczególnie z młodymi ludźmi. Gdy jeszcze dwa lata temu pytałem młodych ludzi, gdzie chcieliby mieszkać, najczęściej pada odpowiedź: „Londyn, Barcelona, Amsterdam”. W sumie nic w tym dziwnego! Któż z nas nie chciałby mieszkać w Barcelonie? Jednak daje do myślenia, że gdy tylko głębiej dopytywałem moich rozmówców, okazywało się, że Barcelona równie dobrze mogłaby znajdować się w Wielkiej Brytanii lub Polsce. Nie miał znaczenia bowiem fakt, że miasto to znajduje się w Hiszpanii. To zaś, co istotne, to to, że stolica Katalonii jest ekscytującym i przyjaznym dla swych mieszkańców miastem. To miasta stanowią swoisty rodzaj magnesu, jawią się jako centra gospodarcze, społeczne i kulturalne, które przyciągają ludzi, a nie państwa. Ludzie chcą żyć w Londynie czy Paryżu, a nie we Francji czy w Wielkiej Brytanii. Rację miał więc nieżyjący amerykański politolog Benjamin Barber, który powtarzał, jeżdżąc z wykładami po świecie, że to miasta są naszym przeznaczeniem. Byliśmy więc przez chwilę świadkami miejskiej rewolucji: zmniejsza się rola kraju, a rośnie rola miasta. I eksplozji emigracji ludzi do miast: socjologowie przewidywali, że w ciągu najbliższych czterdziestu lat liczba mieszkańców Ziemi wzrośnie z 6,5 do 9 miliardów. Największy przyrost ludności przypadnie na miasta, w których będzie wówczas żyło aż dwie trzecie mieszkańców globu (obecnie połowa).

 

2.

Ta miejska rewolta zagościła także w Polsce. Przede wszystkim pod hasłem, jakie forsowały skutecznie ruchy miejskie, krzycząc: „Mamy prawo do miasta”. My, obywatele. My, mieszkańcy. Zarazem odsłoniły się dwie perspektywy rozwoju miejskiej rewolucji. Bo na miasto można spojrzeć z dwóch perspektyw – z perspektywy ptaka (z góry) i z perspektywy żaby (z dołu). Gdy przyglądamy się miastu z tej pierwszej, widzimy najbardziej spektakularne budowle. Przykładowo: w Katowicach widzielibyśmy Spodek, budynek NOSPRu, Muzeum Śląskie czy Międzynarodowe Centrum Kongresowe. Taka perspektywa zapiera dech w piersiach. Przywołane tu obiekty dominują nad miastem. Budzą podziw i zachwyt. Miasto widziane z tej perspektywy wygląda, co tu dużo kryć, monumentalnie: każdy z nas wie, jakie wrażenie robią na nas zdjęcia przywołanych obiektów robione z drona. Budzą następujące myśli: chcę do tego miasta pojechać, muszę te cuda architektury zobaczyć.

Ale czy to jest perspektywa, która oddaje nam prawdę o mieście? Mieście, które – jak przecież wciąż powtarzamy, bo nauczyliśmy się już tego od duńskiego urbanisty Jana Ghela – ma „być dla ludzi” i na „ludzką miarę”? Aby ocenić jakość życia w mieście, należy, jak sądzę, porzucić tę kuszącą perspektywę ptaka. I trzeba przyjąć – co tu dużo kryć – mało spektakularną perspektywę żaby. Trzeba zobaczyć, ba, doświadczyć miasta z perspektywy oddolnej, gdzie nie będzie widoków zapierających dech w piersi budynków. Nie zobaczymy tak dokładnie tych rozwiązań urbanistów/architektów, których celem (szkoda, że czasami jedynym), jest wprawienie nas w zachwyt i podziw. Przyjmując perspektywę żaby, doświadczasz miasta w jego codziennym życiu, jego całodobowym pędzie, jego otwartości na ciebie, jako mieszkańca, jego użyteczności, która ma sprawiać, że tobie, jako podmiotowi miejskiej urbanistyki i miejskiej polityki władz miasta, żyje się po prostu dobrze i komfortowo.

Czegóż więc doświadczamy, przyjmując perspektywę żaby? Otóż przyjmując tą oddolną perspektywę przekonujemy się po kilku godzinach, czy „używane miasto”, jest krojone na ludzką skalę. A więc wychodząc z domu, przekonujemy się, czy chodniki są równo położone. Jadąc do pracy przekonujemy się, czy transport publiczny jest przyjazny: tu w grę wchodzi nie tylko punktualność autobusu czy tramwaju, ale także, czy przystanki są dobrze zlokalizowane, czy jakość transportu jest komfortowa – zimą jest w autobusie ciepło, a latem działa klimatyzacja. Gdy po pracy z dzieckiem wybieramy się na spacer, chcemy nie tylko mieć w pobliżu plac zabaw, ale także tereny zielone. I to w odległości kilku minut spacerem. Gdy chcemy zrobić zakupy, powinniśmy mieć pod ręką sklep, który oferuje podstawowe produkty. Albo, gdy wieczorem zechce nam się spotkać innych/obcych ludzi, powinniśmy wiedzieć, że istnieją miejsca – kawiarnie czy restauracje – w których spotkamy naszych sąsiadów, by móc z nimi podyskutować o sprawach boskich i ludzkich.

Patrząc na miasto z tej właśnie perspektywy, dopiero możesz odpowiedzialnie powiedzieć, czy żyjesz w przyjaznym mieście, czy też miasto jest krojone pod „chwilowych oglądaczy”, którzy nawiedzają je, aby zobaczyć jeden czy drugi budynek, a potem szybko się pakują i wracają do domu. Zgoda: perspektywa żaby nie jest spektakularna. Ale jest użyteczna. Jest kryterium, które – ostatecznie – stosujemy, gdy decydujemy się, gdzie chcemy zamieszkać. Założyć firmę. Odpoczywać. Perspektywa żaby to punkt widzenia codziennych użytkowników miasta, którzy mają nie tylko prawo do miasta, ale mają prawo do miasta przyjaznego. Powiem otwarcie: nie ufam miastu, które chełpi się jedynie spektakularnym muzeum czy filharmonią. Jeśli są publiczne pieniądze, to nie jest problemem wybudować taki jeden czy drugi obiekt. W Polsce jest dość zdolnych architektów, których prace budzą powszechny – nie tylko lokalny – zachwyt. Pokażcie mi jednak w Polsce miasto, które budowałoby swój wizerunek nie przez pryzmat tej „architektury spektaklu”, ale przez pryzmat codziennej użyteczności. Czy nie chcielibyście, aby śląskie miasta były znane w Polsce i Europie z tego, że mamy najlepszy zintegrowany transport publiczny? Aby nasze miasta nie królowały wśród tych, które mają najgorszej jakości powietrze w Europie?

Oczywiście mógłbym tak jeszcze długo stawiać retoryczne pytania. Nie o to idzie. Chodzi mi o to, aby teraz, gdy miasta stają twarzą w twarz z pandemią, tym bardziej przyjąć punkt widzenia żaby. Perspektywę, która sprawia, że w centrum tego ważnego i spektakularnego procesu, któremu będzie się przyglądać cała Polska, jest człowiek. I jego egzystencjalne bezpieczeństwo.

 

Powiedz mi, jak miasto dba o bezpieczeństwo i zdrowie mieszkańców, a powiem ci, czy chciałbym w takim mieście zamieszkać. Czy polskie miasta już wiedzą, że to będzie podstawowe kryterium decydujące o ich atrakcyjności? I czy nadejście pandemii koronawirusa zburzy ten rosnący potencjał miast? Czy też przeciwnie: kryzys pokaże, że to właśnie miasta są tymi ośrodkami, które lepiej radzą sobie z sytuacjami niepewności i ryzyka?

Aby odpowiedzieć na te pytania, skupię się na mieście, w którym mieszkam i które znam najlepiej – także z racji tego, że jestem radnym – czyli na Katowicach. Oczywiście wychodząc od analizy lokalnej, postaram się jednak przedstawić wnioski, które będą miały już charakter bardziej ogólny. Jeśli bowiem coś może działać w Katowicach w ramach miejskich innowacji, to sprawdzi się również w Hamburgu czy Nowym Jorku. I odwrotnie. Zacznijmy jednak od prostego faktu, który wiąże się z pojawieniem koronawirusa w naszych miastach, a który dało się odnotować w czasie tych 12 miesięcy trwania pandemii.

Zatem, po pierwsze, wobec zagrożenia zewnętrznego (i mało istotne, czy to jest powódź, huragan, czy wirus) rośnie poczucie lokalnych więzi i solidarności. To w takich sytuacjach rodzi się świadomość wspólnego losu. Do ludzi, mieszkańców miasta, dociera ta prosta prawda, że miasta to ich większy – wspólny – dom. Dom, którego muszą przed zagrożeniem bronić, w którym muszą się urządzić tak, by czuć się bezpiecznie, w którym muszą przestrzegać nowych reguł, by zwalczyć zagrożenie. Innymi słowy: sytuacja krytyczna buduje więź i solidarność, która jest niezbędna, aby tworzyć miejską wspólnotę i kapitał zaufania ludzi do władz, jak i mieszkańców między sobą.

Tę nową miejską solidarność widzimy także w Katowicach (ale i w innych polskich miastach), gdzie ludzie pomagają sobie wzajemnie, gdzie mieliśmy społeczne szycie maseczek dla seniorów, gdzie – jak w Katowicach – Związek Górnośląski organizuje akcję Jedzenie dla Medyka, a fundacja Wolne Miejsce rozwozi obiady dla samotnych i potrzebujących – lub też osób, które zostały poddane kwarantannie. Ta nowa więź, jaka się tworzy, nie może być przez miasto zmarnowana, ale musi być wzmocniona.

Po drugie, władze miast musiały odpowiedzieć na naturalną w czasie kryzysu potrzebę bezpieczeństwa. I znów: nie jest tajemnicą, że wielu Polaków z nieufnością patrzy, jak państwo wykorzystuje lęk przed wirusem, by przemycać przepisy i zakazy ograniczające naszą wolność. Przepisy, które pomagają podejmować władzy decyzje bez żadnych konsekwencji czy inwigilować ludzi. Najbardziej kuriozalnym przepisem był zakaz wchodzenia do lasu, który po kilku dniach został uchylony. Takie działania nie budują zaufania do państwa. Inaczej w miastach: codzienne raporty z podejmowanych działań, które publikowali prezydenci wielkich miast sprawiły, że mieszkańcy poddawali się nowemu reżimowi organizacyjnemu (mniej ludzi w pojazdach transportu publicznego), czy sanitarnemu (dezynfekcja przestrzeni miejskiej, od ławek poczynając, a na przystankach kończąc). Mieszkańcy w działaniach podejmowanych przez miasto dostrzegli troskę o ich bezpieczeństwo, w działaniach podejmowanych przez państwo próbę zamachu na swoją wolność. Dlatego nie zdziwię się, jeśli rola samorządności po doświadczeniu koronawirusa zdobędzie nowych zwolenników.

Po trzecie, szybkość reakcji: państwo reaguje wolniej, miasto szybciej. Państwo potrzebuje decyzji politycznych, co jest czasami trudne przy głębokich antagonizmach, jakie mamy choćby w Polsce. W mieście ludzie mając poczucie, że to ich dom, szybciej znajdują kompromis. Kiedy w sejmie trwały przepychanki w sprawie tzw. tarcz antykryzysowych, w Katowicach jako radni zgłaszaliśmy pomysł powołania 3xP: pakiet dla przedsiębiorców, pakiet dla organizacji pozarządowych i pakiet dla kultury. To mechanizmy pozwalające, w różnych obszarach, pomóc miejskim podmiotom – od przedsiębiorców, poprzez aktywistów, po artystów – przejść łagodniej trudny czas.

Gdy zaczął się kryzys, zachęcałem na swoich mediach społecznościowych do kupowania na wynos u lokalnych restauratorów. To samo robili mieszkańcy, wspierają swoje lokalne bistra, zamknięte w ramach narodowego lockdownu. Miasto potem zrobiło listę takich miejsc w Katowicach, przyłączając się do promocji. A więc: miasto także, podglądając, jak samoorganizują się mieszkańcy i podchwytując ich pomysły, reaguje szybciej niż państwo. To wszystko sprawia, że dziś miasta lepiej dają sobie radę z niwelowaniem skutków koronawirusa. Ale ważne jest też to, jak będzie wyglądać sytuacja, kiedy wirus nie będzie już w takim stopniu wpływał na nasze życie, a zarazem jego konsekwencje wciąż będą odczuwalne. Dlatego kluczowe pytanie, przed jakim stoimy, brzmi: jak planować miasta po COVID-19?

Jedno jest pewne: koronawirus to pierwszy z globalnych wstrząsów, a nie ostatni. Za chwilę, jak wszystko na to wskazuje, będziemy musieli stawić czoła suszy. Dlatego miasta muszą być tak zarządzane, by były przygotowane na rozmaitego rodzaju kryzysy. Na pierwszy plan w tym kontekście wysuwa się kwestia bezpieczeństwa – miasta nie mogą już oszczędzać na służbach publicznych: od służb medycznych poczynając, a na bezpieczeństwie kończąc. To dziś musi stać się jednym z głównych priorytetów miejskiej polityki.

Dalej, czystość i higiena. Jeżeli, jak pisałem, miasto to większy dom, to musimy, jak w domu, dbać o czystość. Koniec z zaśmieconymi ulicami. Koniec z nieregularnym odbiorem śmieci, które zalegają na ulicach. Koniec z dzikimi wysypiskami śmieci. To zadanie nie tylko dla miejskich służb, ale także dla nas, mieszkańców. Bo często sami zaśmiecamy miejską przestrzeń. Krótko: miasto, które będzie miało opinie brudnego, zaśmieconego, będzie szerokim łukiem omijane przez potencjalnych nie tylko turystów czy inwestorów, ale także porzucane przez obecnych mieszkańców.

I rzecz ostatnia: nowa miejska przestrzeń. Będziemy potrzebowali jej więcej, by zachować odpowiedni dystans. Dlatego, jak świat długi i szeroki, centra miast przyjmują nową formę: kosztem parkingów i dróg dla aut, wydzielane są pasy i przestrzenie dla pieszych i rowerzystów. Do zabetonowanych przestrzeni musi wrócić zieleń. Paradoksalnie coś, o co już dawno apelowaliśmy jako miejscy aktywiści, dziś musimy wprowadzać ze względu na nasze bezpieczeństwo. Ta przestrzeń jest też potrzebna dla ogródków kawiarnianych, które muszą zacząć funkcjonować w nowym reżimie sanitarnym. Nowa polityka przestrzenna to szansa na uspokojenie życia w centrum miasta, zgodnego z naturalną potrzebą człowieka. To więcej zieleni, więcej łąk kwiatowych, więcej drzew. Zamiast więc szukać terenów zielonych poza miastem, musimy je stworzyć w centrum naszych miast. I znów: dla naszego bezpieczeństwa i zdrowia.

 

4.

Choć wielkie miasta robią wiele, żeby dać nam poczucie bezpieczeństwa, to trend dla nich – po roku życia z COVID – nie rysuje się jasny. Trwa ucieczka. Ludzie się boją. Żyją w strachu. Pandemia sprawiła, że miasta przestały być dla ludzi – szczególnie z małych miasteczek i wsi – „ziemią obiecaną”. Miasta stały się niebezpieczne. Choć dane tego nie potwierdzają, to panuje przekonanie, że tu – w mieście, w wielkiej metropolii – łatwiej się zarazić. Zresztą – strach zawsze towarzyszył życiu w mieście, choć dopiero pandemia COVID-19 w XXI wieku nam to uświadomiła z całą mocą. „Miasto jest dwuznaczne – pisze włoski filozof Marco Filoni. – Nie jest tylko miejscem harmonii, schronienia. Jest również miejscem strachu. I jakkolwiek staralibyśmy się formułować myśli mające nas pocieszyć, rozbroić strach, a więc odpędzić najdalej jak to możliwe, odnajdujemy go za każdym razem, nie przestaje nas dręczyć. Żywimy nadzieję, że zostawiamy go za bramą miasta, za drzwiami naszego domu. Następnie jednak odkrywamy, że znajdzie on jednak sposób, by przeniknąć do wnętrza”. Dziś strach w mieście ma postać koronawirusa. Karetek stojących przed szpitalami, niemożności dostania się do lekarza, braku wolnych łóżek, rekordowych ilości zgonów: w 2020 r. zmarło nas 485 tys., w 2019 r.  409 tys., a w 1946 r. 242 tys. To najwięcej Polaków od czasów II wojny światowej. Miasto w czasie pandemii nie jest więc bezpiecznym domem, ale niebezpieczną pułapką.

Cóż więc robią mieszkańcy wielkich miast – ci sami, którzy jeszcze wczoraj pakowali cały swój dobytek, by ruszyć w drogę i zamieszkać w wielkiej metropolii? Trwa odwrót. Swoisty exodus z wielkich metropolii. Dobrze opisał go Jakub Dymek, który przytacza kilka ciekawych danych: miasta, które straciły najwięcej obywateli, to Nowy Jork, Los Angeles, Chicago. W pierwszym lockdownie, wiosną 2020 roku, ponad 150 tysięcy osób wymeldowało się z nowojorskich kodów pocztowych. Zyskały zaś małe i oddalone od wielkich centrów populacyjnych miejsca o przyjaźniejszym klimacie: takie w rodzaju Katy w stanie Teksas i Meridan w Idaho. Skoro wielkie firmy obiecują już swoim pracownikom telepracę do woli, to oczywista jest pokusa, by nie przepłacać za mikroapartament w Dolinie Krzemowej czy na Brooklynie, a inkasować tej samej wielkości czek co miesiąc w miejscu tańszym i przyjaźniejszym.

Dymek przyjrzał się także migracji w Polsce. Trend jest podobny: centra miast pustoszeją na rzecz pęczniejących ponad miarę obwarzanków. BIG Data GW wylicza, że „rekordzistą w przyroście ludności w latach 2010–2019 jest powiat wrocławski okalający stolicę Dolnego Śląska. W ciągu dekady przybyło tam aż ok. 27 proc. mieszkańców. Na kolejnych szczeblach rankingu są powiaty poznański (21 proc.) i gdański (20 proc.)”.

Pomimo kryzysu gospodarczego i niepewności, w 2020 roku wydano w Polsce najwięcej pozwoleń na budowę domów rodzinnych od dekady i prawie udało się pobić rekord z 2008 roku. Należy rozumieć, że znaczna część z tych 100 tys. nowych domów powstanie poza miastami i coraz więcej na wsi. W górę poszły ceny działek i nieruchomości, spadły ceny najmu w miastach. Dodatkowo jeszcze zaczął się u nas istny boom na mikrodomy, które można stawiać praktycznie bez zezwoleń: wystarczy działka, media i projekt.

Podany kierunek migracji z wielkich miast na wieś widzimy także w krajach Europy Zachodniej – Włochy, Hiszpania, Portugalia. Dziś dla mieszczuchów, jak Europa długa i szeroka, wyjazd na wieś to nie tylko sposób na ucieczkę od zbyt szybkiego życia, ale przede wszystkim poszukiwanie bezpiecznej przestrzeni. Dziś, w dobie COVID-19, wieś to synonim bezpieczeństwa. Wolności od zarazy. A co ze stylem życia, który oferują wielkie miasta? Co z dobrze płatną pracą dla klasy kreatywnej?

 

5.

Po roku obecności pandemii w naszym życiu widać, że miejski styl życia, pracy, spędzania czasu wolnego, które były magnesem przyciągającym ludzi do wielkich metropolii, został zredefiniowany. To, co wydawało nam się niemożliwe, dziś jest chlebem powszednim. Oto sześć trendów, które zebrał Tomasz Kulas, a które budują „Normalność 2.0” – dodajmy, normalność pozamiejską.

Po pierwsze: wiemy już, że jedną z głównych ofiar lockdownu są miasta. Pozamykane sklepy, galerie handlowe, muzea, kina, restauracje i knajpy odbierają miastu życie. Tętniące wcześniej centra metropolii zaczynają przypominać cmentarze. Ludzie w oczywisty  sposób szukają wydostania się z tej swoistej pułapki – nie tylko zamknięcia, ale i depresyjnego otoczenia, którego symbolem są pozamykane centra życia rozrywkowego i kulturalnego. Moi znajomi, szczególnie ci, którzy posiadają małe dzieci, podczas lockdownu uciekają więc za miasto: albo do swoich rodziców na wieś, albo do domów, które – na wsi, wśród ciszy i natury – jawią się jako najlepsze miejsce do życia w czasie pandemii.

Po drugie, jednym z efektów pandemii jest powszechność pracy zdalnej. Już nie siedzenie w biurze, ale dostępność za pomocą łączy się liczy. Wystarczy zatem dobry internet. Badania pokazują, że ponad połowa (54 proc.) osób, które zaczęły pracować zdalnie ze względu na COVID‑19, deklaruje, że chce wykonywać swoje obowiązki w ten sposób również po wygaśnięciu pandemii. Aż 75 proc. badanych stwierdziło natomiast, że chce pracować z domu przynajmniej częściowo. Korzyści płynące z pracy zdalnej: większa efektywność, lepsze skupienie, mniejszy stres czy brak problemów z dojazdem. Pracodawcy, którzy liczą dziś każdy grosz, wskazują też, że praca zdalna, to niższe koszty pracy, zwłaszcza w wyniku obniżenia kosztów lokalowych. Nic nie wskazuje, byśmy mieli wrócić do pracy stacjonarnej w takim stopniu, w jakim było to przed pandemią.

Po trzecie, nie potrzebujesz galerii handlowej, bo handel przeniósł się do sieci. W pierwszym tygodniu po ponownym otwarciu galerii handlowych (w maju 2020 roku) ruch klientów wynosił jedynie ok. 40 proc. stanu sprzed pandemii, natomiast w czerwcu – według danych Polskiej Rady Centrów Handlowych – ustabilizował się na poziomie ok. 77 proc. Większość sprzedawców postawiła jednak w ostatnim czasie na rozwój sprzedaży w kanale cyfrowym, co m.in. spowodowało, że część sieci (np. Empik, LPP) zdecydowała o ostatecznym zamknięciu niektórych sklepów.

Po czwarte, formalności prawne i finansowe załatwiamy online. Wizyty w urzędzie skarbowym, ZUS-ie, spotkania wspólników czy nawet zwykłe kontakty z biurem księgowym były dla wielu przedsiębiorców argumentem uzasadniającym prowadzenie biznesu w wielkim mieście. Obecnie nie ma to już aż tak dużego znaczenia, choć nadal pojawiają się sytuacje, w których załatwienie pewnych spraw poprzez internet lub telefon jest niemożliwe. Jednak te podstawowe załatwiamy online.

Po piąte, edukacja przenosi się do sieci. Dla klasy średniej to był główny argument – mieszkamy w wielkim mieście, by stworzyć dobre warunki rozwoju naszych dzieciaków. Żłobek, dobre przedszkole czy szkoła, łatwiejszy dojazd komunikacją miejską to zdecydowane „przywileje” uczniów korzystających z edukacji na terenie metropolii. Znaczenie tego czynnika w ostatnich miesiącach zdecydowanie spadło. Nawet jeśli dzieci wrócą do przedszkoli, szkół podstawowych i średnich, nauczanie online (zwłaszcza w przypadku najlepszych placówek) stało się realną i powszechnie dostępną alternatywą. Jeszcze mocniej to zjawisko dotyczyć będzie uczelni, więc wybieranie przez pracowników mieszkań w dużym mieście ze względu na edukację dzieci nie jest już tak istotne.

I rzecz ostatnia: rozrywka i integracja online. Jedne z ostatnich bastionów miejskiej rozrywki, które nie wiążą się z internetem – teatry, kina, muzea i koncerty – stanęły w ostatnim czasie przed krytycznymi wyzwaniami. Ale i one potrafiły przenieść swoje wydarzenia do sieci. W czasach powszechnego użytkowania Netflixa i YouTube’a ciężko mówić o tym, że to dopiero dzięki pandemii ludzie „odkryli rozrywkę w internecie”. Zmieniło się jednak coś bardzo istotnego – wiele spotkań, zwłaszcza firmowych, o charakterze integracyjnym rzeczywiście przeniosło się do sieci. Coraz więcej firm stawia na tę formę budowania więzi i współpracy między osobami z jednej organizacji, wzmacniania poczucia zaangażowania i identyfikacji. Miejskie ośrodki wspólnej rozrywki i spotkań nie są już więc tak potrzebne jak przed pandemią.

 

6.

I wreszcie dotarliśmy do punktu, w którym trzeba zadać ostatnie pytanie: jakie konsekwencje dla życia społecznego i politycznego będzie miała ucieczka klasy średniej i nowych mieszczan z wielkich metropolii na wieś i do małych miasteczek? To jest być możne najciekawszy element, który nie został do tej pory w ogóle zauważony.

Jak pisałem na początku, wielkie miasta w pewnym sensie dokonywały drenażu talentów z małych wsi i miasteczek, gdy przyciągały najbardziej kreatywne jednostki. Kumulacja ludzi kreatywnych, przebojowych w metropoliach była więc duża. Pandemia zahamowała ten trend. Nie tylko, że klasa średnia zaczęła uciekać z miast na wieś, szukając bezpieczeństwa, ale – co również ciekawe – studenci w czasie pandemii zostali w swoich rodzinnych miejscowościach, gdyż nauczanie odbywało i odbywa się zdalnie. A zostali, bo nie było sensu porzucać rodzinnego domu, gdzie „wikt i opierunek” jest zapewniony i jechać do – dajmy na to – stolicy, aby tam w wynajmowanej kawalerce uczestniczyć w zajęciach uniwersyteckich. Jaki zatem wpływ ma „rozproszenie” klasy średniej w małych miastach i wsiach na dynamikę życia społecznego i politycznego?

Otóż stawiam następującą tezę: w tym samym czasie, w którym młodzi ludzie, klasa kreatywna i klasa średnia, prowadzili swoją życie w małych miastach i wsiach, wybuchł Strajk Kobiet. Media rozpisywały się o zasięgu protestu, jaki jesienią 2020 roku osiągał bunt kobiet. Uwagę przykuwał także fakt, że do protestów dochodziło w małych miastach, jak Sochaczew, Limanowa czy Wadowice, co do tej pory było niespotykane i nieobecne. Presja społeczna w małych miejscowościach i wsiach była raczej taka, żeby nie sprzeciwiać się władzy. To oczywiście efekty tego, że wszyscy się znają, a udział w manifestacji, to – w tak małych środowiskach – akt polityczny. Dodatkowo, co nie jest tajemnicą poliszynela, w tych miejscowościach wciąż dużą władzę symboliczną ma ksiądz. Uczestnictwo więc w Strajku Kobiet, to narażenie się na wytykanie palcami, czy bycie przywołanym do porządku podczas niedzielnej mszy przez miejscowego wielebnego. A jednak podczas Strajku Kobiet dochodziło tam do protestów i manifestacji!

W dużym stopniu, choć nie ma na to żadnych badań, odwagą protestowania wykazywali się ludzie młodzi, studenci, a także migrująca z metropolii na wieś klasa średnia. To pokazuje, że czasami tyranię przymusu siedzenia cicho może przełamać kilka osób, które mają odwagę wyjścia na ulicę dla zademonstrowania niezadowolenia. To pokazało kobietom z mniejszych miejscowości i wsi, że nie są same, że oto są inne kobiety i mężczyźni, którzy nie boją się protestować, a jednocześnie zmieniać świadomość w miejscach, w których zaczęli nowe życie, czy choćby przez ostatnie miesiące – z racji pandemii – mieszkają. Albo, jako studenci, czekają na koniec pandemii.

Jaki z tego płynie wniosek? Pandemia może przyczynić się do zakwestionowania podziału na liberalne miasta i konserwatywne miasteczka czy wsie. Jeśli klasa średnia zdecyduje, że – w ramach szukania bezpieczeństwa i bliskości natury –zamieszka poza wielkimi metropoliami, kto zmieni się także struktura społeczna i ideologiczna wsi i miasteczek. Być może jednym z nieoczekiwanych efektów pandemii będzie nie tylko ucieczka klasy średniej z metropolii na wieś, ale także jej ideologiczne oddziaływanie, które może przełożyć się także w niedalekiej przyszłości na postawy wyborcze.


Tekst jest równolegle publikowany na stronie Instytutu Obywatelskiego.

W uścisku konserwatyzmów, czyli od konserwatyzmu Kaczyńskiego do konserwatyzmu Tuska :)

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują.

Kiedy w roku 2005 wybory parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a prezydentem Polski został dotychczasowy prezydent Warszawy Lech Kaczyński, nikt nie miał świadomości, że ukształtowany wówczas układ polityczny utrzyma się kolejne piętnaście lat. Gorący spór między Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską, którego pierwszą odsłonę ujrzeliśmy w kampaniach wyborczych 2005 roku, sztabowcy PiS-u zgrabnie dookreślili retorycznie jako konflikt między Polską solidarną a Polską liberalną. Już wówczas dało się dostrzec, że w istocie jest to spór między dwiema wersjami konserwatyzmu: narodowym konserwatyzmem socjalnym a konserwatyzmem liberalno-modernizacyjnym. 

Czy rządzą nami konserwatyści?

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują. Również przed 2005 r., czyli zanim jeszcze sformułował się drugi system partyjny III Rzeczypospolitej, to właśnie konserwatyści dominowali w politycznym uniwersum, choć część z nich – mam na myśli czołówkę Sojuszu Lewicy Demokratycznej – ów konserwatyzm zawzięcie skrywała, a jego ewentualne przejawy uzasadniała konserwatywnymi postawami polskiego społeczeństwa. Także pierwszy system partyjny III RP zdominowany był przez wartości i programy konserwatywne. Partia postkomunistyczna, stanowiąca centralny element tego systemu, oficjalnie deklarowała się jako ugrupowanie lewicowe i zdarzało jej się podejmować – choć z rzadka – inicjatywy typowe dla klasycznej lewicy. Zwykle jednak SLD podporządkowywał się konserwatywnemu mainstreamowi programowo-politycznemu, a także godził się na symboliczny prymat typowych dla myślenia konserwatywnego wartości.

Drugi system partyjny – tzw. duopol Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości – stanowi jakość samą w sobie. Oba ugrupowania ukształtowały się na bazie dominujących w ruchu „Solidarności” środowisk bliskich konserwatyzmowi i chrześcijańskiej demokracji, w pewnym zaś stopniu nawiązujących do ideologii liberalnej. Na poziomie tożsamościowym obie partie deklarowały swoje przywiązanie do prawicowej identyfikacji, choć z biegiem lat Platforma Obywatelska w coraz większym stopniu rozbudowywała frakcję centro-lewicową. Jednakże równolegle w partii tej dokonywał się proces ideowo-programowego zubożenia. Uzasadniano to niekiedy przekonaniem o potrzebie politycznego pragmatyzmu, wiarą w moc wyzbytej wątków aksjologicznych centrowości, a także postawą euroentuzjastyczną, stanowiącą bodajże jedyny doktrynalny element spajający wszystkie frakcję na tę partię się składające. Tymczasem na poziomie decyzyjnym Platforma Obywatelska pozostała ugrupowaniem konserwatywnym, zarówno w kwestiach społecznych, jak też gospodarczych. Swoboda przepływu personalnego między PiS-em a Platformą stanowi namacalny dowód spoistości tożsamościowo-ideologicznej obu ugrupowań.

Platforma Obywatelska w momencie jej powstania zdefiniowana została jako partia konserwatywno-liberalna. Tzw. trzej tenorzy – Andrzej Olechowski, Donald Tusk i Maciej Płażyński, czyli ojcowie założyciele PO – deklarowali się jako liberałowie gospodarczy (to deklarowano expressis verbis) i zarazem konserwatyści światopoglądowi (w tym wymiarze deklaracje oficjalne były albo niespójne, albo formułowane z pewną li tylko nieśmiałością). Konserwatyzm Platformy od początku był jednakże konserwatyzmem europejskim i nadawano mu wymiar nowoczesny. Powoływano się na europejskie tradycje liberalnej demokracji czy też takie wartości, jak idea praw człowieka z szerokim katalogiem wolności jednostki czy tolerancji na czele. Tymczasem w wymiarze pragmatycznym stroniono od kontrowersyjnych zmian o charakterze społeczno-światopoglądowym, sferę obyczajową uznając deklaratywnie za „kwestię prywatną”. Tym samym wszelkie dyskusje w ramach Platformy Obywatelskiej na temat aborcji, stosunków państwa z Kościołem katolickim, związków partnerskich czy edukacji seksualnej gaszone były w zarodku bądź finalizowano je teatralnym wzruszeniem rękoma. Najodważniejsze liberalne projekty – od pomysłu finansowania in vitro czy regulacji związanych z dostępem do tzw. tabletki „dzień po” – w samej Platformie wywoływały daleko idący sprzeciw i należy je uznać za awangardę liberalizmu obyczajowego. Podejrzewam, że niejeden ideowy liberał integralny posiada na swoim twardym dysku wykazy głosowań posłów Platformy Obywatelskiej nad projektami wprowadzającymi rejestrowane związki partnerskie, które są kwintesencją jej konserwatyzmu postaw.

Prawo i Sprawiedliwość przyjęło odmienną wersję konserwatyzmu. Można go określić mianem konserwatyzmu narodowego czy wręcz narodowo-katolickiego, któremu nadano wymiar socjalny czy solidarystyczny. Bynajmniej ten ostatni wątek nie jest rzadki w środowiskach konserwatywnych czy narodowo-katolickich, a typowa dla prawicy wiara w kapitalizm i „niewidzialną rękę rynku” w ostatnim trzydziestoleciu przestała być elementem niewzruszonym. Niezależnie od socjalno-solidarystycznych predylekcji Prawa i Sprawiedliwości w kwestiach gospodarczych, tożsamość ideowo-symboliczna tego ugrupowania zakorzeniona jest głęboko w tradycjonalizmie społecznym oraz nacjonalizmie, przejawiającym się nie tylko na poziomie symboliczno-językowym, ale również w polityce zagranicznej. Czynnikom tym nadano tak istotną rangę, że porównywanie PiS-u do przedwojennego PPS-u, jakiego dokonywali niektórzy znani i aktywni w social mediach publicyści, należy włożyć między bajki. Kontrowersyjne czy wręcz żenujące wypowiedzi niektórych działaczy Prawa i Sprawiedliwości – w tym również prezydenta Andrzeja Dudy – w sprawach osób nieheteronormatywnych wskazują również na ludowy czy też populistyczny charakter przyjętego modelu konserwatyzmu. Pewnie w odniesieniu do tych konkretnych nienawistnych wypowiedzi, których nie warto nawet w tym miejscu przytaczać, trzeba by wręcz mówić o prymitywnej czy nawet ksenofobicznej wersji tego konserwatyzmu. Pewien jego wymiar wyszedł na jaw w trakcie dyskusji wokół kryzysu uchodźczego i planowanego kilka lat temu mechanizmu relokacji uchodźców.

Zdaję sobie sprawę, że postawiona teza o duopolu dwóch konserwatyzmów, na których opiera się drugi system partyjny III RP, może się niektórym wydawać kontrowersyjna. Zachęcam jednak niedowiarków, aby przeanalizować dorobek legislacyjny obu partii politycznych właśnie w kontekście idei i wartości typowych dla konserwatyzmu, a także tych, które utożsamiamy z liberalizmem czy socjaldemokracją. Warto również zwrócić uwagę na fakt, iż konserwatyzm przejawiać się musi niewyłącznie w wymiarze polityczno-programowym, ale również w sferze szeroko rozumianych postaw politycznych, ze szczególnym uwzględnieniem stosunku do zmiany społecznej. Ów wymiar metapolityczny skłoniłby nas wręcz do innej konkluzji – niewątpliwie obrazoburczej dla niektórych „obrońców demokracji” czy też „publicystów walczących z dyktaturą Kaczyńskiego” – a mianowicie takiej, że to Platforma Obywatelska była jednakże bardziej skłonna od Prawa i Sprawiedliwości do przyjmowania postaw zachowawczych względem ustroju, systemu politycznego czy instytucji państwa. To Prawo i Sprawiedliwość – od początku swojego istnienia – opowiadało się za radykalną przebudową instytucjonalną czy wręcz za „obaleniem ładu pookrągłostołowego”. Tak, trudno taki metapolityczny rewolucjonizm utożsamiać z ideologią konserwatywną. Pamiętać jednak trzeba, że punktem odniesienia dla polskich partii politycznych tworzących się po roku 1989 była Polska Rzeczpospolita Ludowa, autorytarny czy wręcz totalitarny reżim oraz gospodarka centralnie planowana. 

Dlaczego dwa konserwatyzmy?

Jak to zatem możliwe, że od piętnastu lat rządzą Polską wymieniające się u sterów rządów dwie partie konserwatywne? Jak to możliwe, że w uprzednich piętnastu latach nawet zadeklarowani socjaldemokraci niemalże pod rękę spacerowali z biskupami a zwlekanie z ratyfikacją konkordatu stanowiło wyżyny socjaldemokratycznej identyfikacji? Jak wytłumaczyć to, że Polacy przez trzydzieści lat demokracji głosowali za ugrupowaniami bądź jednoznacznie konserwatywnymi, bądź za takimi, które swoją lewicowość czy liberalizm chowały do plecaka nie tylko na czas kampanii wyborczej? Co musiałoby się wydarzyć, aby progresywne partie polityczne – lewicowe bądź integralnie liberalne – zdobywały znaczące poparcie społeczne właśnie ze względu na swoją lewicowo-liberalną agendę, nie zaś dzięki unikaniu tematów kontrowersyjnych i jednoznacznych deklaracji ideowych?

Oczywiście odpowiedź narzucająca się wręcz – jak już wspominano powyżej – skłania nas do powrotu do tego, co przed 1989 rokiem, a zatem do poprzedniego systemu politycznego. Polska Ludowa była krajem zinstytucjonalizowanego ateizmu państwowego, a zatem Kościół katolicki stanowił podmiot jednoznacznie uznawany za wrogi państwu i ustrojowi. Wszelkie formy krytyki Kościoła katolickiego i religijności jako takiej przez pierwsze dekady III RP przywoływały wspomnienia antykościelnych działań aparatu państwa komunistycznego. Takim sposobem Kościół katolicki – religia i religijność również – znalazł się pod swoistym parasolem ochronnym, a wszelkie przejawy „kościołosceptycyzmu” czy wręcz zdeklarowanego antyklerykalizmu porównywano do represji czasów PRL. Ochrona Kościoła katolickiego i nauczania religii w szkołach stały się jednym z fundamentów światopoglądu konserwatywnego nie tylko większości Polaków, ale przede wszystkim polskich elit politycznych, szczególnie tych nowych, pookrągłostołowych. Paradoksem jest to, iż ów parasol ochronny, jaki uzyskał w III RP Kościół katolicki, stał się niestety główną przyczyną braku transparentności działań kościoła zinstytucjonalizowanego w sprawach społecznie istotnych, jak chociażby rozwiązywanie skandali pedofilskich czy też zarządzanie i rozporządzanie nieruchomościami odzyskanymi przez Kościół katolicki bądź uzyskanymi w ramach rekompensaty. 

Konserwatyzmy mają się w Polsce nieźle także dlatego, że zdecydowaną większość obywateli pierwszych dekad III RP stanowili ludzie wychowani jednakże w komunistycznych czasach. Pomimo deklaracji komunistycznych ideologów aparat państwa, jakim była Polska Ludowa, kształcił i wychowywał w duchu swoiście pojmowanego nacjonalizmu, ksenofobii przejawiającej się w wielu różnorodnych wymiarach, zamkniętości ideologicznej i światopoglądowej. Liberalne prawo aborcyjne w czasach PRL nie szło w parze z tolerancją względem różnych stylów życia. Państwo formowało społeczeństwo zuniformizowane, bierne, uległe i zastraszone. Polska po 1989 r. stała się areną gwałtownej, ale jednak późnej – niewątpliwie spóźnionej – modernizacji. Przemiany świadomości społecznej spowalniała także monolityczność etniczna i religijna społeczeństwa polskiego, sprawiająca, że tolerancja dla odmienności – przynajmniej przez pierwsze piętnastolecie, czyli do momentu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej – była raczej abstrakcyjnym celem niż codzienną postawą prospołeczną. Nie dziwi zatem, że szermowanie przez narodowych konserwatystów hasłami pobudzającymi i legitymizującymi niechęć do cudzoziemców – uchodźców, Niemców czy „ruskich” – bądź osób nieheteronormatywnych niejednokrotnie okazywało i wciąż okazuje się skuteczne. Seksualizujący dzieci potwór dżender, krwiożercza ideologia elgiebetyzmu czy też zarażający nas tropikalnymi chorobami uchodźcy-islamiści stały się figurami, które wrosły w ten lokalny ludowo-populistyczny konserwatyzm, głoszony przez kreujących się na wytrwałych pielgrzymów do Jasnej Góry czy też rzekomych kontynuatorów nauczania Jana Pawła II. 

Wreszcie po półwieczu rządów lewicy – przynajmniej nominalnie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza stanowiła ucieleśnienie lewicowości (ten temat jednak w tym miejscu pozostawimy) i kontynuatorkę tradycji Polskiej Partii Komunistycznej oraz Polskiej Partii Socjalistycznej – lewicowość stała się czymś podejrzanym. Lewica kojarzyła się z PZPR i będącym jej prawnym kontynuatorem Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Lewica kojarzyła się z komunizmem, nie tylko w jego wymiarze ideologiczno-doktrynalnym, ale przede wszystkim w odniesieniu do wszelkich atrybutów totalitaryzmu komunistycznego. Dziś jeszcze wystarczy otworzyć Twittera i przejrzeć wpisy rzekomo liberalnych publicystów, z których wylewają się nieposkromione siłami rozumu konkluzje, w których socjaldemokracja czy też interwencjonizm państwowy utożsamia się z komunizmem, totalitaryzmem czy wręcz monopartyjnością. Trudno prowadzić jakiekolwiek merytoryczne dyskusje również z wieloma obrońcami państwa minimalnego, którzy zupełnie zapominają o tym etapie rozwoju państw zachodnioeuropejskich czy nawet Stanów Zjednoczonych po II wojnie światowej, kiedy to etatyzm i aktywność państwa w szeregu polityk publicznych stanowiły codzienność, a tym samym narzędzie wypracowywania dobrobytu społecznego. Tego typu narracja obecna jest dziś zarówno wśród konserwatystów narodowych – niezależnie od tego, że oficjalnie deklarują oni budowę polskiego modelu państwa dobrobytu (sic!) – jak również w jeszcze większym stopniu wśród tych rzekomo „fajniejszych”: nowoczesnych, europejskich, praworządnych. Paradoksalnie to ci drudzy właśnie straszyli lewicowych posłów koalicją z nacjonalistami z Konfederacji. 

Czy jesteśmy skazani na Polskę konserwatystów?

Obserwacja polskiej sceny politycznej w całej erze III RP pewnie wielu liberałów integralnych, a tym bardziej przedstawicieli lewicy kulturowej, skłaniać może do nastrojów kapitulanckich. Nie powinno nas zatem dziwić, że część lewicowych elit politycznych szuka bezpiecznej przystani w okręcie dowodzonym przez tych „fajniejszych” konserwatystów. Nie powinno nas także dziwić, że lewicowo-liberalny elektorat od lat daje się uwieść tej proeuropejskiej części polskich elit konserwatywnych. Co dziwne, elektorat ten nie oczekuje od naszych eurokonserwatystów niczego ponad to, żeby zagwarantować sobie mniejsze stężenie tych „gorszych” konserwatystów, nacjonalistycznych, eurosceptycznych i populistycznych. Nie dziwi także fakt, iż elektorat ten zdaje się być usatysfakcjonowany biegłą angielszczyzną czy francuszczyzną kandydata, a nie oczekuje od niego jasnych deklaracji w zakresie postępowych reform społecznych. Niestety ów konserwatywny duopol – wspierany notabene przez ludowo-konserwatywną partię zawiasową, jaką jest Polskie Stronnictwo Ludowe, a w ostatnich miesiącach uzupełniony przez systematycznie wzrastającą nacjonalistyczno-libertariańską Konfederację – wciąż zdaje się być mocny i jeszcze nic nie zwiastuje, że zamieni się w kruszywo. 

Nie należy mieć jednak szczególnych złudzeń co do kierunku przemian społecznych, jakie zachodzą we współczesnej Europie, a także we współczesnej Polsce. Badania opinii społecznej wskazują, że Polacy stają się coraz bardziej liberalni w kwestiach obyczajowych. Polki coraz odważniej i dobitniej domagają się liberalizacji prawa do aborcji. Mniejszości seksualne wreszcie będą miały możliwość formalizowania swoich relacji poprzez zawarcie związków partnerskich. Proces społecznej liberalizacji obyczajowej idzie w parzę z laicyzacją społeczeństwa. Myślę, że najwięcej w tym temacie mają do powiedzenia księża katoliccy, jeśli tylko instytucjonalna presja pozwoliłaby im rozmawiać o problemach współczesnego Kościoła. Wszystko wskazuje na to, że czas liberalnej rewolucji obyczajowej zbliża się nieuchronnie. Konserwatywna dominacja na polskiej scenie politycznej zdaje się być jednak zapowiedzią liberalno-lewicowej rewolucji społeczno-obyczajowej, która nastąpi nagle i niespodziewanie, która mieć będzie twarz zapaterowską i której obce będą wszelkie formy poszukiwania „trzeciej drogi”. Nie uda nam się wyrwać z dialektycznego uścisku konieczności, choć nikt rozsądny nie będzie w stanie przewidzieć, kiedy ów rewolucyjny moment nadejdzie. Można siąść w kawiarni i sącząc sojowe latte przyglądać się „byciu ku dekonstrukcji” polskiego porządku ideologiczno-partyjnego. Można też zakasać rękawy i przegrupowywać siły, będąc w ciągłej gotowości. 

Cyfryzacja w wydaniu gov.pl. Niekończąca się opowieść :)

Od blisko 25 lat cyfryzacja na poziomie rządowym pozostaje raczej obszarem zainteresowania polityków i liderów opinii publicznej niż polem przemyślanych i konsekwentnie realizowanych działań. We wczesnych latach 90. ówczesny premier Waldemar Pawlak chętnie pokazywał się przy komputerze, a „komputeryzacja” miała być jednym z filarów budowy nowoczesnej administracji publicznej.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Projekt zakończył wybuch tzw. afery Inter-Ams i przez kilka kolejnych lat komputery zniknęły, nawet jako rekwizyty, z polskiej sceny politycznej. Mniej więcej 10 lat później, w roku 2004 ministrem nauki i – uwaga – informatyzacji w rządzie Marka Belki został prof. Michał Kleiber. Zaczęło się drugie podejście, tym razem pod hasłem „informatyzacji”. Ministerstwo podjęło się realizacji wielu ciekawych przedsięwzięć, niestety rok później zostało… zlikwidowane. W efekcie opinia publiczna zapamiętała z tamtych czasów głównie problemy z wdrożeniem dużych systemów informatycznych w instytucjach państwowych takich jak ZUS czy Agencja Rozwoju i Modernizacji Rolnictwa.

Niedługo potem wybuchła wojna państwowego regulatora rynku telekomunikacyjnego, czyli Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej z byłym już wtedy monopolistą – Telekomunikacją Polską SA, która z jednej strony przyczyniła się do zwiększenia konkurencji na rynku i obniżki cen usług, a z drugiej strony zahamowała na lata tempo inwestycji telekomunikacyjnych. Małym operatorom brakowało środków, a często też wyobraźni. Duzi bali się regulatora i jego decyzji, które w każdej chwili mogły nakazać udostępnienie konkurentom świeżo wybudowanej infrastruktury na nierynkowych zasadach. Kolejne pomysły na modernizację państwa z wykorzystaniem nowych technologii, podjęte po roku 2007 przez rząd Donalda Tuska, także nie wypaliły. Częste roszady personalne, brak konsekwencji w realizacji rozpoczętych projektów (vide słynny projekt „Komputer dla każdego ucznia”, hucznie ogłoszony i zawieszony w połowie pilotażu, czy e-dowód, którego realizacja jest wciąż przekładana przez kolejne rządy, także obecny), niski priorytet tematyki w obliczu innych wyzwań epoki (choćby kryzys na rynkach finansowych 2008–2009), w końcu tzw. infoafera, która dała wymówkę kolejnym ministrom odpowiedzialnym za tematy okołocyfryzacyjne, aby robić raczej niewiele, za to „uczciwie”.

Gdzie dziś jesteśmy?

W efekcie w zestawieniu Digital Economy and Society Index (DESI) 2018 Polska sytuuje się na 5. miejscu od końca wśród państw Unii Europejskiej. Dania, Szwecja, Finlandia i Holandia są w tym rankingu krajami najbardziej zaawansowanymi, a Rumunia, Grecja i Włochy – najmniej. Przy czym, o ile kraje takie jak Hiszpania, Cypr i Irlandia najszybciej nadrabiają zaległości w zakresie cyfryzacji, to Polska, mimo pokaźnych inwestycji i stymulowania popytu usług cyfrowych, również przesuwa się w rankingu – tyle że w dół [1].

Oczywiście, to „zasługa” nie tylko klasy politycznej i administracji publicznej. Swój udział mają w tym media, system oświatowy, nauka, a także biznes, który zwłaszcza w kategorii małych i średnich przedsiębiorstw niechętnie podejmuje wyzwania modernizacyjne. Tyle że jednym z powodów tej niechęci biznesu do inwestycji jest brak odpowiednich zachęt ze strony sektora publicznego oraz niestabilne otoczenie regulacyjne, zwłaszcza fiskalne. I tak koło się zamyka.

Tymczasem cyfryzacja, przemyślane wykorzystywanie nowych technologii, to dziś – obok kwestii klimatycznych – jedno z największych wyzwań cywilizacyjnych. W dodatku o ile nad problematyką sztucznej inteligencji, zwłaszcza w jej aspektach nietechnicznych, pochylają się dziś na świecie najtęższe głowy i szukają odpowiedzi na różne kwestie natury etycznej czy prawnej (ostatnio także nasz Minister Nauki podjął prace nad „narodową strategią rozwoju Sztucznej Inteligencji”), to my wciąż borykamy się z problemami identyfikowanymi jako podstawowe już wiele lat temu.

Katalog usług administracji publicznej dostępnych elektronicznie jest wciąż rozpaczliwie ubogi. Ostatnio próbowałem uzyskać cztery różne zaświadczenia związane z nieruchomością i po zalogowaniu się na rządowy portal ePUAP ze smutkiem odkryłem, że żadne z nich nie jest dostępne online. Pozostało odwiedzić urząd. Dwukrotnie. Raz żeby złożyć wniosek i dwa tygodnie później, żeby odebrać zaświadczenia, o które wnioskowałem. A wszystko to w dużej podwarszawskiej gminie będącej jednym z liderów rankingów przedsiębiorczości i zamożności – w Piasecznie. W Łodzi z kolei dwa tygodnie zajęło mi uzyskanie odpisu własnego skróconego aktu urodzenia. I też niezbędne były dwie wizyty w urzędzie.

PKP Intercity ogłosiło niedawno, że już w 2019 roku w pociągach marki Pendolino będzie dostęp do wi-fi. Czyli w czwartą rocznicę uruchomienia najnowocześniejszych pociągów w Polsce jest szansa, że będzie można w nich korzystać z internetu. Z kolei dopiero od dwóch lat wszyscy pasażerowie warszawskiego metra mogą się cieszyć z zasięgu komórkowego (wcześniej tylko jeden operator posiadał niezbędną do tego infrastrukturę na terenie stacji metra, a pozostali bezskutecznie zabiegali o odpowiednie zgody administracyjne przez całe lata).
Branża telekomunikacyjna od wielu lat walczy o wprowadzenie obligatoryjności położenia peszli na kable teletechniczne w pasie dróg i autostrad podczas ich budowy lub modernizacji, po to, aby nie musieć ponosić potem ogromnych kosztów odrębnych inwestycji, w dodatku poprzedzonych szeregiem proceduralnych obowiązków administracyjnych.

To tylko przykłady. Straconych szans lub spóźnionych działań strony publicznej, które mają wpływ na rozwój infrastruktury oraz kreowania popytu na usługi cyfrowe. Jakże daleko nam z tej perspektywy do dylematów związanych z wykorzystywaniem sztucznej inteligencji…

O co chodzi w cyfryzacji?

Cyfryzacja opiera się na trzech filarach: infrastruktura, usługi oraz kompetencje pozwalające z nich korzystać. Dopiero równomierny rozwój tych trzech obszarów może zapewnić stabilne kształtowanie się społeczeństwa informacyjnego. Przeinwestowanie jednego obszaru i niedoinwestowanie innego nie rozwiązuje problemu.

W Polsce stosunkowo najlepiej jest z infrastrukturą. Dostępność szybkiego internetu w Polsce gwałtownie rośnie, głównie dzięki masowym inwestycjom światłowodowym prowadzonym zarówno z wykorzystaniem środków publicznych (unijnych), jak i nakładów własnych przedsiębiorstw telekomunikacyjnych. W zasięgu telefonii mobilnej pozostaje 99 proc. mieszkańców naszego kraju, a liczba kart SIM istotnie przekracza liczbę ludności Polski.

Nieco bardziej złożona jest kwestia dostępu do usług cyfrowych. Z jednej strony usługi e-bankingu oferowane są ponad 32 mln klientów banków, a z drugiej strony korzysta z tej możliwości tylko połowa z nich[2]. Możliwość złożenia zeznania rocznego drogą elektroniczną mają wszyscy podatnicy, ale ponownie z możliwości tej korzysta co drugi [3]. Łącze szerokopasmowe ma 9 na 10 polskich małych firm, a stronę www – 7 na 10. Jednocześnie z komputera i sieci w realizacji codziennych zadań korzysta nieco ponad jedna trzecia, a z pracy w chmurze jedna dziesiąta. Potencjalną możliwość skorzystania z usług tzw. e-administracji ma każdy obywatel – robi to jednak bardzo niewielu, poza, rzecz jasna, rozliczeniem podatkowym. Warto zatem zapytać o przyczynę tego cyfrowego rozdwojenia jaźni: dlaczego, jeśli już nawet mamy dostęp do usług, które pozwalają zaoszczędzić czas, a nierzadko również pieniądze, to nadal wybieramy usługi tradycyjne.

Odpowiedzi na to pytanie należy szukać w obszarze kompetencji, które rozumie się jako harmonijną kompozycję wiedzy, umiejętności i postaw [4]. Ten złożony wewnętrznie obszar pozwala zrozumieć, że o użytkowaniu technologii cyfrowych decyduje nie tylko umiejętność „wyklikania” czegoś, ale przede wszystkim wiedza o dostępnych usługach i serwisach oraz postawa gotowości do skorzystania z nich. Badania dotyczące barier w zakresie korzystania z technologii cyfrowych od lat już wskazują na spadek znaczenia tzw. barier twardych (infrastrukturalnych i sprzętowych). I choć znaczenie barier miękkich (brak umiejętności, brak potrzeby korzystania) również spada, to właśnie one są kluczowe w blokowaniu dostępu do technologii cyfrowych [5].

Co warto zrobić?

Od kilku lat przez wszystkie przypadki odmieniamy frazy „cyfrowy rynek pracy” i „cyfrowe zawody przyszłości”. Powtarzamy bez namysłu i refleksji, że „nasze” dzieci będą pracować w zawodach, które jeszcze nie istnieją, mimo że znaczna część współczesnych 30- i 40-latków też pracuje w zawodach nieistniejących, kiedy oni sami byli dziećmi. Boimy się tego, że maszyny zabiorą nam pracę – tak samo jak luddyści obawiali się mechanizacji pracy fizycznej. Tymczasem niebawem minie 10 lat, odkąd Institute for the Future opublikował raport Future Work Skills 2020 [6]. Autorzy tego raportu, wyliczając czynniki mające wpływ na przemiany na rynku pracy, wymieniają rozwój nowych mediów, powstanie inteligentnych systemów i urządzeń, globalną komunikację, komputeryzację, a także wydłużenie i podniesienie jakości życia oraz powstanie organizacji o „superstrukturach”. Niejako na przecięciu współoddziaływania tych czynników wyrastają nowe umiejętności, których gros stanowią kompetencje miękkie: umiejętność pracy w zespole międzykulturowym, kompetencje medialne, myślenie adaptacyjne, inteligencja społeczna, umiejętność pracy w zespole rozproszonym itd. Ponieważ nieuchronnie zbliżamy się do mitycznej granicy roku 2020, warto się skupić właśnie na pracy nad postawami Polaków. To bowiem w nastawieniu do technologii cyfrowych kryje się klucz do zwiększenia popytu na usługi cyfrowe oraz urządzenia pozwalające z nich korzystać. Ciekawość, brak obawy, zaufanie oraz pozytywny stosunek do nowych mediów powinny być sednem użytkowania mediów cyfrowych, a ich kształtowanie celem wszelkich działań cyfryzacyjnych.

Dlatego myśląc o strategicznym wymiarze rozwoju cyfryzacji w Polsce, mając w pamięci skromną listę sukcesów rządowych w tym zakresie, warto się skupić na tym, co najistotniejsze, a zarazem nie wymaga podejmowania wyzwań, które przerastają kompetencje sektora publicznego.

Jak widać na przykładzie infrastruktury, wystarczy po prostu nie przeszkadzać regulacjami, a działania prowadzone przez graczy rynkowych wzmacniać świadomą polityką np. w zakresie zamówień publicznych, które z definicji powinny zawsze zawierać komponent cyfrowy, niezależnie od tego, czy zamawiamy pociągi, czy drogi.

W ostatnim czasie prawdziwym sukcesem e-administracji okazało się wdrożenie elektronicznego modułu głośnego rządowego programu Rodzina 500 plus, który umożliwia jego beneficjentom w pełni zdalne przeprocesowanie wniosku. W dość masowej skali. Tyle że za tym sukcesem e-administracji stoi… branża bankowa. Skorzystała ona z luki, którą tym razem świadomie pozostawił rząd, realnie obliczając siły na zamiary. Być może to jest właśnie modelowe rozwiązanie – określenie przez aktora publicznego warunków brzegowych, standardów i pozostawienie całej warstwy wdrożeniowej usługi tym, którzy zajmują się tym profesjonalnie, na co dzień i to w wymagającym reżimie business cases, a nie w swobodnym strumieniu środków publicznych i w krainie niewiążących terminów.

Jedynym wyjątkiem od takiej optyki powinno być zagwarantowanie przez władze publiczne nowoczesnego dokumentu z warstwą elektroniczną, potwierdzającego w sposób niezaprzeczalny naszą tożsamość w sieci (mityczny e-dowód z tzw. „czipem”, czyli mikroprocesorem). To nie może się stać przedmiotem outsourcingu. A w każdym razie nie powinno, bo dotykamy twardego dominium państwa. Takiego rozwiązania, dostępnego powszechnie i poniekąd obowiązkowo dla każdego obywatela, potrzebuje wszak nie tylko administracja, lecz także biznes. Banki, ubezpieczyciele, telekomy, wszyscy dostawcy masowych usług wiele oddaliby za możliwość bezpiecznego i w pełni zweryfikowanego zdalnego kontaktu ze swoim klientem. A dla nas – obywateli/klientów – to po prostu ogromna wygoda i oszczędność czasu oraz pieniędzy. Proste narzędzie, które może istotnie zwiększyć popyt na usługi cyfrowe, a wielu z nas ośmielić do szerszego korzystania z nowych technologii, także w sytuacjach, które wciąż wymagają „analogowego”, fizycznego kontaktu z urzędem, firmą, uczelnią, biurem notarialnym itp.

Bez wsparcia sektora publicznego powszechny rozwój kompetencji cyfrowych na miarę potrzeb współczesnego świata nie nastąpi. Zaczynając od reformy anachronicznego systemu oświatowego, po masowe działania edukacyjne i informacyjne, nie tylko dające nam „twarde” umiejętności cyfrowe, takie jak umiejętność obsługi urządzeń czy korzystania z określonego oprogramowania, lecz także promujące postawy świadomego użytkownika nowych technologii. Rozumiejącego potrzebę dostępu do internetu i potrafiącego z niego korzystać. Umiejącego zarządzać ochroną swojej prywatności i bezpieczeństwem danych. Świadomego i zagrożeń, i potencjału. Wielu z nas świetnie sobie z tym radzi i bez wsparcia państwa. Ale bez tego wsparcia zarówno realizacja ambicji zwiększenia tempa rozwoju naszego kraju, jak i walka z wykluczeniem cyfrowym całych grup społecznych będą bardzo trudne.

[1] W 2018 r. Polska znajduje się na 5. miejscu od końca, w 2017 r. – była na 6. od końca.  https://ec.europa.eu/digital-single-market/en/scoreboard/poland
[2] https://prnews.pl/raport-prnews-pl-rynek-bankowosci-internetowej-iv-kw-2017-434184
[3] http://serwisy.gazetaprawna.pl/pit/artykuly/1040879,coraz-wiecej-osob-rozlicza-sie-z-fiskusem-przez-internet.html
[4] http://studiamedioznawcze.pl/Numery/2018_2_73/jasiewicz.pdf
[5] http://www.diagnoza.com/pliki/raporty/Diagnoza_raport_2015.pdf
[6] http://www.iftf.org/futureworkskills/

Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Bicie piany :)

bicie piany na sztywno

Pół roku temu zaangażowałem się w pewien projekt, który zapoczątkował w pewien sposób tego bloga i moją bazgraninę. Wtedy w czerwcu znalazłem się zupełnie przypadkiem na Torwarze, gdzie Nowoczesna debiutowała na polskiej scenie politycznej. Przypadkiem, bo gdyby nie chrzciny dzieciaka mojego kuzyna, które odbywały się dzień wcześniej, nie wiem czy chciałoby mi się przyjeżdżać specjalnie dla Ryszarda Petru do Warszawy. Pomimo całej mojej sympatii do wymienionej osoby i zbliżonych liberalnych, wolnorynkowych poglądów.

Na Torwarze najbardziej zainteresowała mnie obietnica uczestniczenia w procesie oddolnego budowania programu. Usłyszałem tam w Warszawie, że zaczynamy od wyznaczenia mapy barier, które przeszkadzają nam w rozwoju, a potem analizując te bariery wypracujemy bazę programową, która będzie te bariery po kolei usuwała. Pomyślałem sobie: w końcu ktoś zaczyna we właściwy sposób budowanie ugrupowania. Od początku, od fundamentów, a nie od dachu, ani też od środka, czy też od końca, bo tak też już bywało.

Mapa barier. Zamiast PR-owych żółtych karteczek, na których Nowoczesna wymyśliła sobie wypunktowywanie problemów, postanowiłem wejść w temat głębiej. Postanowiłem spotkać się z kilkunastoma znanymi mi osobami, które reprezentują różne profesje, i wypytać ich co ich gryzie, co im przeszkadza w zwykłym życiu, w funkcjonowaniu ich firm. Pół roku temu zapisałem sobie na komputerze z datą 15 czerwca 2015 roku pierwsze zeznania. Przez około miesiąc rozmawiałem z kilkunastoma osobami przez minimum godzinę. Z tych rozmów wybrałem i opracowałem dziesięć. 15 lipca dodałem swoje spostrzeżenia i taką 15 stronicową listę żalów przesłałem do centrali w Warszawie.

Co było w środku? Na jakie zmiany liczyli moi rozmówcy? Może ich postulaty zostały w ramach ,,dobrej zmiany” już zrealizowane? Może chodziło im o sparaliżowanie Trybunału, o upartyjnienie wszystkiego co się da, o wyjaśnienie kto kogo? Czy samolot brzozę, czy brzoza samolot? Sprawdźmy.

Pierwszy mój rozmówca pracujący w spółkach skarbu państwa zwracał uwagę na:

a.) sposób funkcjonowania spółek z większościowym udziałem skarbu państwa. W większości tych spółek rady nadzorcze nie są zainteresowane rozwojem firmy, lecz jedynie pobieraniem miesięcznych wynagrodzeń i obsadzaniem stanowisk w firmie przez rodzinę, lub według klucza partyjnego.

b.) spółki z większościowym, lub mniejszościowym udziałem skarbu państwa są często zmuszane przez rady nadzorcze realizujące odgórne polecenia resortowe i partyjne do podejmowania nieracjonalnych ekonomicznie decyzji.

c.) szczególnie w sektorze rolniczym wszystkie stanowiska w różnych agencjach oraz w spółkach z udziałem skarbu państwa są obsadzane według klucza partyjnego i rodzinnego, a nie według kompetencji. To jest mafia która się nazywa PSL.

d.) działalność urzędów skarbowych np. fikcyjne wyceny nieruchomości wynikające z niekompetencji biegłych i pazerności tej instytucji.

e.) fatalny stan służby zdrowia wynikający z blokowania ustawy dot. prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych polegającej na umożliwieniu dodatkowego ubezpieczenia pracowników w zakresie usług zdrowotnych. To przy niedofinansowaniu jest główną przyczyną niewydolności służby zdrowia. Przez to sprzęt w szpitalach pracuje 4-5 h dziennie, a czasami jeszcze mniej. Limity miesięczne i kwartalne są o połowę za małe. To powoduje, iż pracownicy są na permanentnych zwolnieniach lekarskich. Zasada 30dni powoduje, że kosztami jest obciążany przedsiębiorca, a nie skarb państwa.

f.) fatalne prawo spadkowe, które często uniemożliwia przekazywanie firm drugiemu pokoleniu. Często spadek w Polsce to problem.

Dla drugiego mojego rozmówcy, prowadzącego biuro rachunkowe, głównym problemem były:

a.) niespójne przepisy prawa podatkowego i cywilnego. Interpretacje przepisów nie są jednoznaczne. Każdy urząd skarbowy interpretuje inaczej. Ilość interpretacji jest nie do przerobienia. Zgłaszając się z prośbą do Ministerstwa Finansów z prośbą o interpretację czeka się na odpowiedź minimum pół roku, a tak długi czas oczekiwania powoduje problemy wielu firm.

b.) sprawy z urzędami skarbowymi toczą się wiele lat, firmy w tym czasie upadają.

c.) jeśli nawet wygra się sprawę po kilku latach z urzędem skarbowym to nie są wyciągane konsekwencje w stosunku do urzędników popełniających błędy. Jeżeli wygra się z urzędem skarbowym to żeby uzyskać odszkodowanie następuje kolejne postępowanie na drodze cywilnej, które znowu trwa wiele lat.

Trzeci rozmówca, pracujący w branży spożywczej i sportowej, powiedział mi tak:

a.) zbyt wysokie wydatki Państwa i zbyt duży udział tych wydatków w PKB, co powoduje, iż pracujemy na rzecz Państwa według różnych metod liczenia od 5 do nawet 7 miesięcy w roku. To nas różni od wielu Państw Europejskich gdzie pracuje się na siebie np od któregoś marca, czy kwietnia.

b.) politycy nawet jak chcą gdzieś znaleźć oszczędności po stronie wydatków, to od razu je wydają, a moim zdaniem powinniśmy się skupić przede wszystkim na oddaniu obywatelom części ich zarobków. Obywatel wie lepiej jak te pieniądze wydać od urzędnika.

c.) co jest związane z punktami a.) i b.) zbyt wysokie i skomplikowane podatki. Nie ma sensu zaczynać dyskusji o poszczególnych podatkach jeżeli nie rozmawiamy o nich wszystkich na raz.

d.) zbyt duże opodatkowanie kosztów pracy. Wbrew temu co mówi minister finansów to realnie 41%. W tej chwili głównym wpływem budżetowym jest praca co powoduje rozwój szarej strefy i nie konkurencyjność podmiotów, pracowników, którzy płacą uczciwie podatki. Nie może być tak, że przy zarobkach rzędu 10.000 złotych netto, państwo opodatkowuje to kwotą powyżej 7000zł.

e.) fatalnie działający sejm, sądy, służba zdrowia, generalnie niekompetencja wszędzie tam gdzie pojawia się Państwo i ich przedstawiciele.

f.) zbyt duży udział w PKB, w stosunku do innych państw np. OECD, państwa. Właściwie od pewnego czasu prywatyzacja została zatrzymana. Jest jeszcze bardzo dużo spółek skarbu państwa gdzie jedynym powodem ich istnienia w formie spółki skarbu państwa, jest możliwość obsadzenia stanowisk pracy, zarządów przez swoich. Po co na przykład skarbowi państwa chłodnia mroźnia w Białymstoku?

g.) w Polsce dobry pomysł na biznes, dobra egzekucja tego pomysłu, pracowitość nie gwarantuje ci nawet w 50% osiągnięcie sukcesu tak jak dzieje się to gdzie indziej. Może zniszczyć cię zmieniające się co chwilę prawo, niekompetentne i przewlekłe sądy, konkurencja, która wykorzysta lepiej luki prawne, zoptymalizuje lepiej podatki.

h.) przepisy ZUS-owskie. Dlaczego ktoś kto prowadzi działalność i jest zatrudniony na etat odprowadza podwójną składkę zdrowotną.

i.) kluby sportowe, sport zawodowy nie powinny być utrzymywane przez podatników, dotyczy to zarówno samorządów jak i spółek z udziałem skarbu państwa. Państwo powinno sponsorować jedynie sport amatorski, a w szczególnie aktywnie sport wśród dzieci i młodzieży. Politycy często na poziomie samorządów, czy też całego kraju wykorzystują sport, by zdobyć poparcie pewnych środowisk, a przez to władze.

j.) hazard powinien zostać zalegalizowany i powinno być umożliwione reklamowanie się poprzez sport zawodowy zarówno branży hazardowej jak i alkoholowej, czy tytoniowej.

k.) żeby odnieść sukces w biznesie trzeba mieć dobrych pracowników, którzy są jednym z największych kapitałów dobrej firmy. Tymczasem u nas firmy, które zatrudniają na umowę o pracę są nieatrakcyjne dla pracownika w stosunku do firm, które zatrudniają w oparciu o ,,samozatrudnienie”, a te są niekonkurencyjne w stosunku do tych, które zatrudniają na pół etatu, a resztę płacą na czarno.

l.) procedury przetargowe. Duża część przetargów jest ustawionych.

m.) wadliwe przepisy dotyczące transportu, których często nikt nie przestrzega, a jeśli chciałby przestrzegać to wypadłby z rynku, bo nie byłby konkurencyjny.

n.) moment płacenia VAT u. VAT powinien być płacony w momencie zapłaty, a nie w momencie wystawienia faktury. To powód wielu upadłości, a niestety przy tak działających sądach, często jest to wręcz prosta droga do pozbycia się konkurencji.

o.) bałagan w stawkach VAT u, tzn. niezrozumiałe jest, dlaczego następuje decyzja o podwyżce VAT i generalnie VAT idzie do góry, ale na wszystkie artykuły mrożone idzie z 7% na 5% w dół.

Mój czwarty rozmówca, radca prawny, zwrócił uwagę na:

a.) problem z załatwianiem spraw urzędowych w mieście Gdynia. Poprzez nepotyzm, brak kompetencji u części pracowników, strach przed samodzielnym podejmowaniem decyzji, interpretowanie spornych kwestii na niekorzyść petenta, nierówność wobec prawa.

b.) postulował wprowadzenie kadencyjności prezydentów miast.

c.) stanowiska są rozdawane w Gdyni bez konkursów. Np. brak konkursu na radcę prawnego. Wymieniają się na stanowiskach ciągle te same osoby w różnych spółkach komunalnych.

d.) nadmierne umarzanie spraw gospodarczych przez prokuratorów. Stosują oni zasadę, że kierują wszystko na ścieżkę dochodzenia swoich praw na drodze cywilnej. Nawet ewidentne wyłudzenia są umarzane. Powoduję to patologie, bo przestępcy zaczynają od niewielkich wyłudzeń. Sprawy są umarzane, a potem bezkarność powoduje, że rozochoceni tym przestępcy zwiększają skalę.

e.) przewlekłość postępowań sądowych. Nie wynika to do końca z braku infrastruktury (wokand), czy braku sędziów, tylko bardziej z organizacji. Na przykład Sopot jest miejscem gdzie sprawy ciągną się dłużej mimo wolnych wokand. Pisanie skarg na przewlekłość powoduje konsekwencje później w rozpatrywaniu innych spraw, więc skargi pisze się tylko na miejsca poza terenem działania. Ja nie napiszę skargi tam gdzie pracuje, bo będzie to rzutowało na kolejne postępowania.

f.) bezkarność sędziów. Brak możliwości ocenienia ich pracy. Np. przy ocenie okresowej sędziego powinna być brana opinia pełnomocników. Słaby sędzia, którego wyroki są zmieniane w kolejnych instancjach czuje się tak pewnie, bo grozi mu tylko brak awansu, a powinien być usuwany z palestry. Wśród bardzo wielu sędziów zauważalna jest postawa, że im się po prostu nie chce pracować, lub ze względu na brak możliwości awansu ze względów finansowych koncentrują się na zarabianiu dodatkowo poza zawodem zaniedbując pracę w sądach. Z sądu jednak nie zrezygnują. To daje oprócz zarobku dużo dodatkowych przywilejów np. możliwość wzięcia 35 dni urlopu.

g.) wadliwe przepisy odwoławcze powodują dodatkową możliwość przewlekania w nieskończoność procesów: np. gdy dochodzi do wyroku w przegranej sprawie, składam apelację nie podpisaną i nieopłaconą, wezwanie do uzupełnienia braków dostaję po miesiącu, podpisuję apelację i składam wniosek o zwolnienie z kosztów jednocześnie nie przesyłając formularza o stanie majątkowym, dostaję wezwanie do uzupełnienia formularza o stanie majątkowych (1,5 miesiąca), po 2-3 miesiącach dostaję oddalenie wniosku o zwolnienie z kosztów, piszę zażalenie, zażalenie rozpatruje sąd II instancji, więc trwa to znowu kilka miesięcy, Sąd oddala zażalenie, wracają akta, wtedy trzeba uiścić opłatę. Nie uiszczamy opłaty. Sąd odrzuca apelację. Potem znowu zażalenie i tak z powodów formalnych można przegrane sprawy na życzenie klienta przeciągać o kilka lat.

h.) uwolnienie rynku radców prawnych spowodowało zanik specjalizacji, żeby przeżyć radcy imają się wszystkich spraw, a to powoduje pogorszenie jakości usług.

Piątym rozmówcą był lekarz chirurg. On skupił się, co oczywiste, na służbie zdrowia:

a.) wszechwładza Funduszu, który kieruje w tej chwili służbą zdrowia, sprawiła, że wprawdzie korupcja się zmniejszyła i pieniądze są wydawane racjonalniej, ale służba zdrowia powinna kierować się nie tylko ekonomią, tymczasem podejście do pacjenta w ostatnich latach jest stricte urzędnicze. To wahadło za bardzo przechyliło się w tę stronę.

b.) człowiek może chorować na trzy choroby, a według Funduszu może chorować tylko na jedną przy przyjęciu. Każda choroba ma swój numer, a w rubryce można wpisać tylko jeden. To powoduje, że pacjent musi pójść znowu do lekarza ogólnego.

c.) kolejki do specjalistów spowodowane są głównie przez ich brak, ale ten brak jest wymuszany przez Fundusz, co w efekcie powoduje niewykorzystanie prawidłowo zasobów ludzkich, a przede wszystkim sprzętu.

d.) biurokracja. Lekarz specjalista pisze najpierw na kartach, a potem to samo jest przepisywane na komputerach.

e.) Fundusz zmusza lekarzy do niewystawiania skierowań na niektóre badania, których pacjenci potrzebują. Dzieje się to tak, że badanie jest wycenione np. na 110 złotych. Jednak okazuje się, że badanie niemożliwe jest do wykonania za 110 złotych i zaczyna kosztować 130 złotych. Fundusz jednak zwraca przychodni od kwoty 110 złotych i przychodnia na każdym badaniu traci 20 złotych przez co administracja żąda od lekarzy nie kierowania na te badania. Ci którzy tego nie robią mają problemy.

f.) zarobki specjalistów są ustalane przez Fundusz, który niestety wycenia niektóre specjalizacje nie ze względów merytorycznych. Niektóre środowiska nie mają medialnie przebicia i przez to są płatne słabo. Dlaczego kardiolog jest bardziej ważny od dermatologa. Dysproporcje są zbyt duże.

g.) w Polsce jest 3/4 pielęgniarek tuż przed emeryturą co powoduje słabą jakość ich pracy. Szczególnie, że jest to praca często ciężka fizycznie. Niestety zmiany warty nie ma, gdyż młode pielęgniarki emigrują.

h.) wydajność pracy jest w polskiej opiece zdrowotnej bardzo niska.

i.) patologią jest praca na wielu etatach. Lekarz pracujący na pięciu etatach np. jako chirurg podczas operacji jest wręcz niebezpieczny dla pacjenta. Dlaczego kontroluje się czas pracy kierowcy, a nie kontroluje się czasu pracy lekarza.

j.) chory jest system kształcenia. Za pieniądze podatników kształcimy lekarzy, którzy potem pracują zagranicą. Szacuje się, że koszt wykształcenia specjalisty to kwota od 50.000zł do 70.000zł za rok. My te pieniądze wydajemy, a potem mówimy, że Fundusz nie ma pieniędzy i Ci lekarze wyjeżdżają. Nas na to jako kraju nie stać, żeby Funduszu nie było na nich stać.

k.) Kliniczne Oddziały Ratunkowe. Żeby dostać się do szpitala trzeba przejść przez KOR. To najbardziej wąskie gardło w służbie zdrowia. To sito jest często przyczyną wielu ludzkich tragedii. Przykład. Trafia do KOR-u pacjent po Ostrym Zapaleniu Trzustki z innego szpitala z zagranicy. Płaci 1000$ dziennie, więc wraca do Polski gdzie ma ubezpieczenie. Tam go na tyle podleczyli, żeby przetrwał podróż samolotem. Pacjent więc ogólnie dobrze się czuje i nie zostanie przyjęty, a lekarz kwalifikujący w KORze nawet nie przejrzy jego badań, gdyż nie ma do tego kwalifikacji. Robi podstawowe badania i stwierdzając dobry stan ogólny odsyła do domu. Tymczasem pacjent musi być hospitalizowany, bo inaczej umrze za kilka dni. Po dwóch dniach stan się na tyle pogarsza, iż w końcu według standardów KOR-u można go przyjąć z powrotem do szpitala. Pacjent na szczęście przeżyje, ale jego stan jest na tyle poważny, że czeka go sześć operacji i około roczne specjalistyczne leczenie. Kosztuje to około 100.000 złotych. Gdyby KOR go przyjął od razu koszt byłby o 50-80% mniejszy. Nie liczymy tu też kosztów dla budżetu z tytułu tego, że ten człowiek, zamiast po około 2 miesiącach pójść do pracy, rok jest na zwolnieniu lekarskim, a właściwie kwalifikuje się na rentę, bo ma 30% trzustki. Według przepisów jest jednak wszystko ok.

Szóstym rozmówcą była Pani inżynier projektująca drogi na Pomorzu:

a.) główną bolączką przeszkadzającą w budowaniu dróg w Polsce jest wadliwe prawo dotyczące zamówień publicznych. Decydującym kryterium jest cena. Kryterium nie są właściwości wykonawcy-oferenta (techniczne, ekonomiczne, finansowe, doświadczenie). Tego się nie sprawdza i to nie podlega ocenie. Efektem tego jest to, iż na na potrzeby konkretnych przetargów zawiązywana jest firma, która jest organizacyjnie nie przygotowana do wypełnienia prawidłowo zadania. Powszechne jest, że zatrudnia się kilku studentów, którzy przygotowują przetarg, a potem jeżeli nawet uda się wykonać zadanie, to po wykonaniu przedmiotu zamówienia, często jest brak kontaktu z wykonawcą, bo firmy już nie ma. W przypadku inwestycji drogowych, gdzie pewne uchybienia wychodzą na jaw z czasem jest to niedopuszczalne. W tej chwili jest tak, że jak pojawia się problem po czasie to nie ma komu go rozwiązać.

b.) w przypadku niektórych przetargów przedmiot zamówienia jest źle przygotowany. Problemem jest często niekompetencja osób przygotowujących przedmiot zamówienia. Czasami jest to nawet nie tyle brak znajomości przepisów, ale brak wyobraźni. Zbyt mała waga jest poświęcana temu etapowi, który jest absolutnie kluczowy. Potem okazuje się, że czasami terminy przesuwają się kilkukrotnie, bo pewne rzeczy są fizycznie niemożliwe do zrealizowania.

c.) projektanci dróg jak na odpowiedzialność i wagę podejmowanych decyzji dotyczących nas wszystkich zarabiają za mało, a to jest znowu jest związane z decydującą rolą czynnika ceny przy przetargach. Przygotowanie do zawodu to 5 lat studiów, potem 2 lata praktyki w biurze, następnie rok praktyki na budowie, następnie dwa egzaminy. Tymczasem pensje niewiele przekraczają średnią krajową, a nawet ostatnio są na jej poziomie. Trzeba też pamiętać, iż projektant we własnym zakresie musi z tych pieniędzy opłacać składki za członkostwo w Polskiej i Pomorskiej Izbie. Bez tego może wykonywać zawodu. Nie są to małe kwoty.

d.) mimo, iż w Polsce buduje się w tej chwili najwięcej dróg w Europie, to duża część firm zajmujących się profesjonalnie projektowaniem dróg jest na skraju bankructwa i niewypłacalności. Przyczyną jest to, że w tej chwili skończyły się pieniądze z Unii dotyczące pierwszej perspektywy, a projekty z drugiej perspektywy jeszcze nie ruszyły. Przerwa w finansowaniu trwa już rok. Tymczasem jest to tak wyspecjalizowana branża, że niemożliwe jest przestawienie się na inne projekty. Pracowników też trzeba trzymać na etacie, bo wyszkolenie pracownika trwa latami. W tej chwili istnieje niebezpieczeństwo, iż nie wszyscy dotrwali, a to może znowu przełożyć się na jakość projektowanych dróg w latach 2015-2020

e.) najgorszy jest jednak brak perspektyw na przyszłość. Doświadczenie z wykorzystaniem pierwszej transzy pokazało, iż przez wadliwe prawo zamówień publicznych, trudno jest zarobić na projektowaniu dróg, nawet jeżeli te drogi są budowane. Co jednak później stanie się z branżą gdy minie 2020 rok? Wejście na rynki zagraniczne, to jednak ze względu na specyfikę branży, bardzo odległa perspektywa. Okrutnym żartem może się okazać sytuacja, że kryterium ceny, które obowiązuje w Polsce sprawi, że jednak będziemy za chwilę projektować, budować te drogi od nowa.

Siódmym rozmówcą był informatyk i jego żona przedsiębiorca:

a.) barierą prowadzenia działalności jest płacenie ZUSu, niezależnie czy mamy dochód, czy nie. Prowadzimy działalność w branży głównie sezonowej, ale nie możemy zawiesić działalności, gdyż musimy czasami wystawiać faktury poza sezonem. To sprawia, iż działalność przez większość czasu jest nieopłacalna, lub mało opłacalna.

b.) kolejnym problemem jest kwestia VATu, który płacony jest niezależnie, czy kontrahent zapłacił, czy nie. W Niemczech jest to rozwiązane inaczej.

c.) Niesprawiedliwa polityka anty(pro)rodzinna. Jestem za zniesieniem ZUS-u, ale jeżeli ma zostać ten system emerytalny, który aktualnie obowiązuje, to powinna być dodatkowo promowana dzietność. Tylko wysoka dzietność może sprawić, że ten system, czyli klasyczna oszukańcza piramida finansowa, nie zbankrutuje. Tymczasem Państwo tej zależności stara się nie zauważać, a jeśli zauważa to tylko udaje, że coś robi np. w formie tak absurdalnych pomysłów jak becikowe. Jeżeli ten system ZUS-owski miałby zostać, to trzeba naprawdę wspomóc osoby które mają dzieci. Jako absolwent ekonomii jest to dla mnie oczywiste. Poza tym, jeżeli te dzieci mają nas rzeczywiście kiedyś utrzymać to muszą być odpowiednio wyedukowane i korzystać z odpowiedniej opieki zdrowotnej. W Polsce, ani nie ma edukacji na poziomie, ani nie ma służby zdrowia, więc rodzice muszą dodatkowo inwestować w edukację prywatną i w prywatną służbę zdrowia. Jeżeli nie zlikwidujemy ZUS-u to powinniśmy wrócić do idei bonu oświatowego, a np wydatki na książki powinny być refundowane. W wakacje powinny być otwarte świetlice. Sensowniejsze jest płacenie kobiecie za pozostanie w domu, a nie żłobkom. Co z tego, że dziecko jest w żłobku, jeżeli zachoruje, to rodzic i tak nie może pracować. Rodzice powinni być też wysoko premiowani w systemie podatkowym. Część kosztów utrzymania dziecka powinno wziąć Państwo na siebie. Inaczej ZUS, a przez to Państwo jest nieuczciwe w stosunku do obywatela, który wychowuje dzieci, które będą potem utrzymywały tych którzy dzieci nie mają.

d.) bardzo słaby poziom szkoły państwowej. Absurdem dla nas jako osób głęboko wierzących są 2 godziny religii versus 1 godzina historii w 4 klasie. Szkoła publiczna jest tylko teoretycznie bezpłatna. Ciągle są wymuszane dodatkowe opłaty, szkoła chce dodatkowo pieniądze na ksero, szkoła nie ma pieniędzy na papier do tego ksera, lub szkoła potrzebuje pieniędzy na oklejenie folią na szyby całe skrzydło budynku, bo nie ma rolet, a słońce uniemożliwia prowadzenie zajęć. Podręczniki są schematyczne, dodatkowo co roku trzeba kupować nowe, które zwykle prawie niczym nie różnią się od poprzednich wydań. Dzieci muszą dodatkowo uczyć się języków, bo szkoła im tego nie zapewnia, bo nauczyciele są nie przygotowani.

e.) dzieci muszą też korzystać z prywatnej służby zdrowia. One w przeciwieństwie do dorosłych, którzy decydują za siebie i mogą poczekać, nie mogą czekać. Absurdem jest np. sytuacja, iż dostając skierowanie od prywatnego chirurga do endokrynologa w grudniu 2013 wyznaczany jest termin badania w państwowej poradni na styczeń 2015. Płacąc prywatnie za 3 tygodnie jest termin. podatki są za wysokie i przez to nie ma klasy średniej. Czym więcej zarobię, tym więcej państwo mi zabierze. Jak mi nie zabierze w formie podatków bezpośrednich to zabierze mi w inny sposób np. zmuszając mnie do korzystania z prywatnej służby zdrowia.

f.) w pracy problemem jest zbyt sztywny kodeks pracy. Przez to kultywuje się przeciętność, bylejakość. Wnioskując o zwolnienie niektórych pracowników, podczas kierowania projektami moje propozycje były odrzucane. Niestety dobry pracodawca nie chce zwalniać z powodu, że ktoś jest słaby i się nie nadaje. Za dużo z tym problemów.

g.) decentralizacja w naszym kraju jest dalej nie wystarczająca. Finansowanie jest głównie centralne, więc iluzją jest, że oddolnie można coś zmienić. Realną władzę ma ten kto ma pieniądze. Dzięki decentralizacji moglibyśmy wypróbować pewne pomysły gospodarcze. Jeżeli płace podatki to powinny one zostawać w regionie np. amerykański VAT jest lokalny. Ja chce płacić podatek na swój region i na swoich przedstawicieli, których wybrałem. Inaczej obywatelska kontrola nic nie da i nie wiem za co płacę i czy ten ktoś mnie tymczasem nie oszukuje. U nas moje podatki trafiają do Warszawy, a potem wracają w postaci np. janosikowego. To jest bez sensu.

Ósmym był przedsiębiorca pracujący w mediach oraz jego partnerka zajmująca się prowadzeniem przedszkoli i poradni psychologicznych.

a.) interpretacja przez każdego urzędnika przepisów jest całkowicie dowolna. Tak samo dowolnie interpretuje przepisy każdy ZUS, urząd skarbowy, instytucje oświatowe. Przykład. Mam dwie zarejestrowane firmy. Jedna w Warszawie, druga w Gdańsku. Identyczna sprawa. Działalność oświatowa – jakie są koszty kwalifikowane możliwe do odliczenia. Decyzja w jednym mieście nie oznacza takiej samej decyzji w drugiej.

b.) w przypadku zapytania urzędu skarbowego o decyzję urząd bardzo często nie odpowiada i mamy wtedy domniemanie zgody. Nie jest to korzystne. Poza tym z drugiej strony urząd cały czas wydłuża jak się da ten termin, na przykład dzięki błędom formalnym.

c.) kadra urzędnicza jest słabo wykwalifikowana, brak jest pomocy z urzędu, petent jest traktowany jako ktoś kto dezorganizuje urzędowi pracę, pomoc zwykle polega na ,,proszę się odwołać do artykułu” , duży jest jest problem z kosztami kwalifikowanymi. Prowadzimy działalność w trzech gminach, trzech miastach, trzech powiatach. Co urzędnik inna interpretacja, najgorzej jest z inspektoratami ZUSu.

d.) to co jest w prawie oświatowym wyklucza się wzajemnie z tym co jest zapisane w prawie gospodarczym, czy podatkowym. Efektem tego zamieszania jest nieuczciwa konkurencja, bo ktoś prowadzi działalność, a nie powinien i przez to ma mniejsze koszty.

e.) brak kontroli takiej szarej strefy, Sanepid kontroluje tylko tych którzy są ok. To samo dotyczy się nadzoru budowlanego, kuratorium, wydziału miasta. Najlepiej jest sprawdzać tych którzy działają legalnie. Efektem tego jest znowu nieuczciwa konkurencja.

e.) ustawa o zawodzie psychologa miała wejść w 2006 roku i do tej pory jej nie ma i psychologiem może się mianować każdy kto nie ma nawet magisterki.

f.) kuleje szkolenie psychologów. Przez to jest dużo niekompetentnych osób w zawodzie. Brak w szkoleniach części praktycznej. Potrzeba też większej specjalizacji. Praktyki minimum 4 letniej. W psychologii praktyka, a przez to dojrzałość jest bardzo istotna, gdyż osoba po studiach jest często jeszcze niedojrzała emocjonalnie, ma często problemy z samym sobą, a ma pomagać innym.

g.) brak standardów terapeutycznych w Polsce. Studia humanistyczne powinny być bardziej poszufladkowane. Nie nadążamy w szkoleniach za nowymi problemami przed którymi stawia nas cywilizacja. Cyberprzemoc, uzależnienie od gier, internetu, kryzys więzi między ludzkich w rodzinie, globalizacja. Zmiany w ostatnich latach dodatkowo promują potrzebę zajęcia się psychoterapią. Ludzie wpadają w nałogi, pojawia się depresja, samobójstwa. Tymczasem nie ma na to odpowiedzi w naszym systemie edukacyjnym, czy zdrowotnym. Leczenie jest dla coraz młodszych osób. Swoją działkę dokłada tu nienadążający system edukacyjny, który powoduje wzrost roli psychologów. Nie nadążamy za dyrektywami unijnymi. Sześciolatki są często nieprzygotowane do roli. W takim przypadku trzeba ten termin odroczyć. Gdy zgłosimy się do państwowej poradni, bo nie chcemy dziecka posłać do szkoły to taki proces trwa 6-9 miesięcy. Są przypadki że nie ma psychologa w szkole, a powinien być, jednak przecież gmina sama sobie kary na siebie nie nałoży, że go nie ma.

h.) psycholog średnio ma pod opieką w Polsce około 1000 dzieci i ma na to 20 godzin, bo na więcej nie ma kasy. Jest luka w przepisach, bo nie jest określone, czy psycholog, logopeda ma być na pełen etat, czy na pół etatu. Tylko ma być i nie jest to dostosowane do ilości dzieci. Czasami jest jeszcze gorzej niż te 1000 dzieci i pół etatu.

i.) analogiczna sytuacja jest w policji, gdzie też nie ma odpowiedniej ilości psychologów. Tu przewlekłość oceny i jakość tej oceny wpływa potem na postępowania sądowe.

j.) zmiany w KRSach są zbyt wolne. W spółce z.o.o zgłaszając zmiany do KRSu w Warszawie czekałem 4 miesiące zanim zmiana została zrealizowana. To powoduje dużo komplikacji, bo pozbywając się np. wspólnika, ten wspólnik musi podpisywać za ciebie umowy przez 4 miesiące, a jeżeli się z nim nie dogadasz to spółka w tym czasie może upaść.

k.) coraz więcej rodzi się dzieci z wadami, dysfunkcjami, te dzieci szczególnie w pierwszym stadium potrzebują szybkich diagnoz, szybkich decyzji, szybkich zabiegów. My im tego nie zapewniamy i potem konsekwencje tego i koszty opieki nad niepełnosprawnymi są niewspółmiernie wysokie dla tych dzieci i społeczeństwa. Znowu brakuje też specjalistów, a brakuje ich gdyż my ich szkolimy, ale potem oni pracują zagranicą, gdyż tam lekarze wyspecjalizowani w leczeniu dzieci są szczególnie poszukiwani, dlatego nawet nie można szybko zwiększyć kontraktów w NFZecie. Konsekwencją są kolejki do rehabilitacji. Brakuje szczególnie neurologów dziecięcych, psychiatrów dziecięcych, gastrologów dziecięcych. Brak też wczesnej diagnostyki i terapii z tym związanej. To powoduje, iż część dzieci zostaje niepełnosprawnymi, mimo iż niekoniecznie jest to im pisane.

l.) następnie państwo wyklucza osoby już niepełnosprawne. Stawka za opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem to 1200 zł, gdzie by opiekować się nim to rezygnujesz z pracy. Brak jest też często nie tyle pieniędzy, ale też zwykłej informacji, życzliwości dla tych rodziców. Zostają oni sami ze swoimi problemami.

Dziewiątym rozmówcą był restaurator:

a.) w sanepidzie przy odbiorze punktów gastronomicznych pracują ludzie którzy nie mają doświadczenia pracy po drugiej stronie, lub nawet jeśli mają, to jest to doświadczenie z zamierzchłych czasów. Pracują również na podstawie przepisów, które są oderwane od rzeczywistości.

b.) z tego powodu właściciel projektując lokal myśli pod kątem nie wygody klientów, czy wygody pracowników, tylko pod kątem przygotowania lokalu do odbioru przez urzędników odpowiednich służb. Czasami na potrzeby odbioru robi się prowizorki, typu prowizoryczne ściany, które się potem po odbiorze demontuje.

c.) jesteśmy młodym przedsiębiorstwem. Działamy od 2,5 roku. Odnieśliśmy stosunkowy sukces. Zatrudniamy na umowy około 40 pracowników w Gdyni. Dajemy utrzymanie ich rodzinom. Niestety nie mam wrażenia, że państwo, miasto jakoś to zauważa, w jakiś sposób próbuje nam pomóc. Możemy liczyć tylko na siebie.

d.) państwo jednak na pewno interesuje się nami gdy mamy płacić podatki. Płacisz 3 x podatek, 1x przy zakupie, 2x przy rozliczaniu miesięcznym, 3x koncesja. Czym więcej pracujesz, wygenerujesz dochodu, tym więcej zapłacisz.

e.) w Polsce mam wrażenie ciągle promowani są ci głupsi i mniej zaradni. Państwo ich ciągnie za uszy. Tylko ilu z nich przetrwa prowadząc działalność, poza tym to nieuczciwa konkurencja.

f.) w urzędach przez niejasne nieczytelne prawo za dużo zależy od czynnika ludzkiego, a urzędnicy z różnych powodów nie zastąpią jasno napisanego prawa.

g.) dyskryminacją jest zmuszanie nas przedsiębiorców do płacenia podwójnej, potrójnej stawki zdrowotnej jak na końcu i tak jesteśmy zmuszeni do prywatnej wizyty lekarskiej.

h.) denerwujące są ciągłe kontrole, utrudniające działanie. Podejrzewanie obywatela o bycie oszustem. Jedyną metodą uniknięcia kontroli jest nic nie robienie.

i.) promowanie młodych na siłę nic nie daje. Młodzi nie są przygotowani dziś do pracy. Czy mam przyjąć nic nie umiejącego młodego do pracy, bo państwo opłaci mi jego 50% wynagrodzenia i zwolnić starszego wykwalifikowanego pracownika, który może ma w odróżnieniu od tego młodego, dzieci, żonę na utrzymaniu, kredyt? Z drugiej strony brak podjęcia takiej decyzji sprawi, iż jesteśmy niekonkurencyjni. Czasami 20.000zł to koszt prowadzenia całego interesu sezonowego. Dlaczego ktoś ma ponosić koszty, a ktoś nie, tylko dlatego, że ktoś 10 lat prowadzi uczciwie ten biznes, a ktoś dopiero zaczyna?

Ostatnią osobą był przedsiębiorca prowadzący pośrednictwo pracy:

a.) działając w branży metalowej i wysyłając ludzi głównie do Szwecji, problemem jest brak w Polsce odpowiednio wykwalifikowanych ludzi do pracy. Od momentu kiedy stocznia przestała istnieć nie ma nowych ludzi pracy, dopływu świeżej krwi, w branży nie ma już młodych, najmłodsi pracownicy obecni w tej chwili na rynku mają 35-40 lat. Duża część zbliża się do wieku emerytalnego. Powodem jest brak szkół zawodowych, szkolnictwa zawodowego przygotowującego do pracy w zawodach zajmujących się obróbką stali, obróbki skrawaniem,frezerów, dekarzy, spawaczy. Nawet jeśli ludzie mają pokończone kursy, to brakuję im praktyki zawodowej, którą powinni wynieść już ze szkoły. Nikt nie zatrudni kogoś do pracy zagranicą, by się uczył.

b.) brak jest też odpowiednio przeszkolonych pielęgniarek. W tej chwili jest duże zapotrzebowanie w Skandynawii na pielęgniarki, ale ich nie szkolimy, a te które są zbliżają się do wieku emerytalnego.

c.) koszty pracy są w Polsce strasznie wysokie. W polskich spółkach stoczniowych firmy nie zatrudniają na umowę o pracę, oprócz jednej firmy, która zatrudnia na umowę, reszta zatrudnia na tzw ,,śmieciówki”. Problem jest taki, że to niebezpieczna praca, wypadki się zdarzają, a potem taki człowiek jest pozostawiony sam sobie.

d.) ja też w biurze zatrudniam na umowę zlecenie, a chciałbym zatrudniać na umowę o prace, ale dla studenta musiałbym opłacić składki. Powinny być preferencje przy zatrudnianiu studentów.

e.) jest zupełnie inna mentalność pracodawców w Polsce, niż w Szwecji. Szwecja jest krajem zaufania społecznego, jeśli ktoś powie że tak jest, to tak jest, w Polsce słowo nic nie znaczy.

f.) praca w Szwecji to nie jest tylko zakład gdzie się pracuje, w Szwecji jest to komórka społeczna. Różnica między nami, a Szwecją jest taka, iż w Polsce pracownik szuka pieniędzy a nie pracy.

g.) biurokracja w Polsce. W Szwecji większość rzeczy w urzędzie można załatwić elektronicznie, dużo też można załatwić po prostu na telefon. W Polsce absurdem jest mania pieczątek. W Polsce urzędnik nie rozumie podstawowej sprawy, czyli kto komu świadczy usługę. On, czy ty.

h.) ludzie w urzędach nie pracują po to żeby załatwić sprawę, rozwiązać ją, ale celem ich pracy jest to żeby mieć tzw. ,,dupochron”. Efektem ich pracy ma być nie rozwiązanie problemu, a leżący stos papierów.

i.) przewlekłość w urzędach. Ostatnio rejestrowałem w trójmieście spółkę i czekałem 3 tygodnie. W Szwecji robi się to elektronicznie i załatwia, to w 1 dzień tak samo w Sztokholmie jak i w Malmo. Zbyt jest też skomplikowany wniosek do wypełnienia w KRSie. To nie jest normalne, by wykształcony prawnik i przedsiębiorca nie mógł samodzielnie wypełnić wniosku. Z ustawy wprost to nie wynika, ale urzędy wydają sobie własne wewnętrzne specjalne procedury, które wszystko komplikują.

j.) komplikowanie skomplikowanych ustaw, ale również nieskomplikowanych to ich specjalność. Przykład. Nie dostałem dla moich pracowników w NFZcie karty EKUZ, której nie chciano mi wydać. Gdy spytałem na jakiej podstawie prawnej pani nie chce mi wydać, to usłyszałem, że na podstawie ich wewnętrznego regulaminu, a gdy poprosiłem o informacje co ten regulamin mówi to dostałem odpowiedź, że nie może mi tego przekazać, gdyż to ich wewnętrzny regulamin i nie jest do wglądu. W Anglii jak raz opłacisz składkę zdrowotną zaświadczenie dostajesz na 5 lat. W Polsce z łaską na pól roku. Każą przedstawiać wnioski o delegowaniu. W efekcie pracownicy proszeni są przeze mnie o otrzymanie karty jako turyści..

k.) Ciągłe prześladowania ze strony urzędników. W zeszłym roku miałem sytuację gdzie musiałem mieć ciągle jeden pokój zarezerwowany na kontrole. Miałem dwa razy ZUS, inspekcję pracy, urząd skarbowy, urząd pracy. Wszystko było ok.

l.) W Polsce nie ma czegoś takiego jak upadłość. Prawo upadłościowe to bubel prawny i fikcja. Nie można zrobić upadłości, bo w takiej sytuacji zwykle nie ma pieniędzy na likwidatora. Prawnie nie da się zlikwidować w cywilizowany sposób spółki. Tak samo prawo upadłościowe dotyczące osób fizycznych to też fikcja, co najlepiej pokazują roczne statystyki. To ważne, gdyż w Polsce nie miejsca na margines błędu, nie ma też możliwości uczenia się na błędach, które są często nieuniknione, ale czasami też niezawinione i nieprzewidywalne typu kryzys 2008 roku. Jednak z drugiej strony w Polsce, wykorzystując kruczki prawne i mechanizmy zgodne z prawem, można spokojnie funkcjonować jako bankrut i państwo nic nie może zrobić.

Wiemy już co Polakowi dolega, co go boli. Może więc coś się zmieniło? Może przez to pół roku chociaż część dolegliwości została usunięta? Odpowiedź, rzecz jasna, jest negatywna. W Polsce rząd, sejm, senat, władza nie rozwiązują problemów, tylko tworzą następne. A w przerwach zajmują się biciem piany. Na sztywno.

Town Centre Management – utopijna idea zarządzania czy strach przed zmianami i niechęć do nich? :)

Koncepcja Town Centre Management, czyli koncepcja zarządzania centrum w wielu europejskich miastach z sukcesem wdrażana jest już od dekad. W Polsce natomiast kolejne próby kończą się mniejszą lub większą porażką. Zaczęło się optymistycznie w Bełchatowie, Toruniu oraz Łodzi, a skończyło niemal jak zawsze.

Idea Town Centre Management (TCM) powstała w Wielkiej Brytanii pod koniec lat 80. XX w. Została ona zaczerpnięta z modeli zarządzania dużymi centrami handlowymi zlokalizowanymi na peryferiach, które skutecznie przyciągały klientów oraz przedsiębiorców z branży handlowej. TCM miało na celu poprawę sytuacji w tradycyjnych centrach angielskich miast. W ten sposób próbowano poradzić sobie z negatywnymi przemianami i degradacją miast, które były efektem zmian zachodzących w brytyjskiej gospodarce, a także gospodarce miast. Idea TCM miała być także odpowiedzią na rosnącą konkurencję ze strony centrów handlowych, które stanowiły zagrożenie gospodarcze dla głównych ulic miast oraz starych rynków. Koncepcja zarządzania miała więc służyć wzmacnianiu konkurencyjności i atrakcyjności przedsiębiorstw głównie związanych z handlem detalicznym, instytucji, organizacji, a także prywatnych inwestorów, którzy wypadają słabiej w porównaniu z nowymi centrami handlu wielkopowierzchniowego, i przynosić im wymierne korzyści.

W kolejnych latach koncepcja TCM została rozwinięta w kierunku działań na rzecz rozwoju sektora publicznego i prywatnego oraz przestrzeni centrów miast, które podejmowane były z inicjatywy i przy zaangażowaniu partnerów pochodzących z sektora publicznego, prywatnego oraz sfery społecznej (prywatni właściciele nieruchomości, mieszkańcy, organizacje pozarządowe).

Współcześnie Town Centre Management jest jedną z najbardziej rozpowszechnionych metod zarządzania centrami miast, która realizowana jest poprzez formalne lub/i nieformalne partnerstwo publiczno-prywatne, skoncentrowane na formułowaniu i realizowaniu konkretnej wizji i strategii rozwoju, promujące aktywne uczestnictwo różnych partnerów w zarządzaniu centrum. Koncepcja TCM jest elementem systemu zarządzania rozwojem miasta jako odpowiedź na spadek atrakcyjności i konkurencyjności podmiotów funkcjonujących w centrach miast, a jej uwaga skoncentrowana jest na rewitalizacji i wzmacnianiu przedsiębiorczości w zdegradowanych centrach miast. TCM pełni ponadto funkcję gromadzenia i wymiany informacji o rynku, informacji o potrzebach użytkowników i mieszkańców miast. Poprzez to odbywa się w ramach TCM formalne i nieformalne wzajemne komunikowanie się i budowanie sieci, relacji społecznych i gospodarczych.

W ramach TCM ma być więc realizowana skoordynowana, proaktywna polityka rewitalizacji, która ma na celu stworzenie z centrum miasta miejsca pożądanego i atrakcyjnego. Podkreśla się tu szczególną rolę partnerstwa sektora publicznego i prywatnego opartego na wspólnocie interesów.

W tym samym czasie w różnych miastach Europy powstawały inicjatywy opierające się na idei TCM. Obecnie funkcjonuje prawie 400 inicjatyw TCM w ponad tysiącu ośrodków miejskich w Wielkiej Brytanii. Z przykładami TCM można się zetknąć we Włoszech, we Francji, w Hiszpanii, w Szwecji, w Norwegii, w Austrii, w Belgii oraz w Niemczech, a także w Polsce. W większości modeli zarządzania centrum miasta w różnych krajach spotyka się silną dominację sektora małych i średnich przedsiębiorstw, co mocno ukierunkowało podejmowane działania rewitalizacyjne na handel, obsługę mieszkańców oraz rozwój lokalnych stowarzyszeń gospodarczych (głównie handlowych). TCM ma więc już bogate doświadczenia w różnych miastach europejskich i jest skutecznym narzędziem rewitalizacji oraz zarządzania obszarami współczesnych miast. Modele TCM są natomiast bardzo zróżnicowane i dostosowane do indywidualnego charakteru miast, uwarunkowań prawnych, społecznych i gospodarczych miejsc, w których są wdrażane.

Od 2005 r. podejmowane są próby dyskusji na temat TCM w Polsce, a od 2007 r. jednostki samorządu terytorialnego usiłują wdrażać opracowane przez siebie założenia zarządzania centrum miasta. Pierwsze działania podjęła Łódź, a w ślad za nią podążył Toruń.

Pod koniec 2007 r. władze miasta Łodzi, świadome pogłębiających się procesów degradacji obszarów centralnych miasta, w tym szczególnie upadku głównej ulicy, a także na skutek silnych nacisków organizacji pozarządowych oraz presji medialnej zdecydowały o konieczności opracowania strategii rozwoju ul. Piotrkowskiej. Od wielu lat funkcjonowała ona w świadomości mieszkańców jako serce Łodzi, deptak i najdłuższa ulica handlowa w Europie. Głęboki kryzys oraz widoczna degradacja związana z odpływem ludności, przejęcie przez centra handlowe głównej funkcji ulicy (funkcji handlowej) spowodowały konieczność podjęcia kompleksowych działań naprawczych. W lutym 2008 r. przy Prezydencie Miasta Łodzi powołany został interdyscyplinarny zespół Sztab Piotrkowska, składający się z urzędników, przedstawicieli uczelni wyższych, przedsiębiorców funkcjonujących w tym obszarze, przedstawicieli mediów, organizacji pozarządowych, ekspertów oraz mieszkańców ul. Piotrkowskiej, którego celem było opracowanie koncepcji rozwoju tego obszaru. Po wielu miesiącach prac badawczych, burzliwych dyskusji, spotkań zespołów eksperckich prowadzonych metodami szerokiej partycypacji społecznej opracowano pierwszą w Polsce „Strategię Rozwoju Ulicy Piotrkowskiej w Łodzi”. Dokument był próbą adaptacji idei TCM wykorzystywanej od lat w Wielkiej Brytanii.

Strategia przyjęta przez Radę Miasta 13 maja 2009 r. obejmowała działania rewitalizacyjne w sferze gospodarczej, społecznej oraz przestrzennej. Wskazane kierunki rozwoju wypracowane zostały metodą uspołecznioną i stanowiły konsensus wielu różnych stanowisk i skrajnych pomysłów. Jej celem było wydobycie i promowanie w nowoczesnej formule unikatowych walorów reprezentacyjnej ulicy Łodzi, która ma być miejscem przyjaznym dla mieszkańców i turystów. Piotrkowska, dzięki rewitalizacji, miała odzyskać blask, stać się ponownie najpopularniejszym miejscem spotkań towarzyskich, centrum kultury, rozrywki, kierunkiem rodzinnych spacerów, ważnym szlakiem turystycznym, a w wydzielonej części – deptakiem i promenadą miasta.

1620873

Zaplanowane działania zakładały poprawę jakości przestrzeni publicznej ulicy (przewidziano m.in. opracowanie zasad gospodarowania przestrzenią ulicy, budowę i modernizację przestrzeni publicznych, rewitalizację kwartałów bezpośrednio przyległych do ulicy, poprawę wyglądu zieleni miejskiej), a także zwiększenie dostępności komunikacyjnej (przewidziano m.in. reorganizację ruchu kołowego, rozwój i modernizację infrastruktury dla potrzeb ruchu pieszego i rowerowego, rozbudowę i modernizację sieci infrastrukturalnej). W sferze społecznej przewidziane były poprawa porządku publicznego (m.in. poprzez zapewnienie bezpieczeństwa użytkowników ulicy, eliminację problemów społecznych, zwiększenie bezpieczeństwa komunikacyjnego, polepszenie oświetlenia) oraz poprawa atrakcyjności przestrzeni społecznej (m.in. poprzez aktywizację i budowanie więzi wśród mieszkańców, budowanie tożsamości miejsca, poprawę jakości zasobów mieszkaniowych). W sferze gospodarczej planowano wzmocnienie funkcji, które będą przyciągać ludzi do centrum (m.in. poprzez lokalizację ważnych instytucji, racjonalizację gospodarki nieruchomościami dla potrzeb biznesu, wzmocnienie akademickiego charakteru ulicy), a także zwiększenie atrakcyjności turystycznej (m.in. poprzez rozwijanie produktu turystycznego, poprawę infrastruktury turystycznej, wzmacnianie atrakcyjności i wielokulturowości ulicy).

Szefem zespołu w Urzędzie Miasta Łodzi, który miał realizować cele wyznaczone w dokumencie, miał być menedżer Piotrkowskiej. W skład zespołu weszli dyrektorzy wszystkich komórek organizacyjnych Urzędu Miasta Łodzi, w których kompetencjach znajdowały się zadania zaplanowane do realizacji. Menedżer Piotrkowskiej miał nadzorować również prace Zespołu Obsługi Piotrkowskiej, który odpowiadał za przepływ informacji wewnątrz urzędu oraz za kontakty z przedsiębiorcami, organizacjami pozarządowymi oraz mieszkańcami w sprawach związanych z ul. Piotrkowską. Zespół Obsługi Piotrkowskiej miał stanowić również wsparcie organizacyjne dla działalności kulturalnych, które odbywały się w przestrzeniach publicznych miasta.

Budowanie strategii rozwoju dla obszaru wokół głównej ulicy miasta metodą środowiskowo-ekspercką wywołało wiele pozytywnych skutków. Po pierwsze, rozpoczęło szeroką dyskusję na temat kondycji ul. Piotrkowskiej oraz jej przyszłości. Wielomiesięczna praca pozwoliła na pogłębienie identyfikacji przedstawicieli różnych środowisk z ul. Piotrkowską. Wypracowane pomysły i konkretne rozwiązania zidentyfikowanych problemów zyskały akceptację wielu środowisk bezpośrednio lub pośrednio związanych z ich realizacją. Nawiązane kontakty i relacje biznesowe stały się zalążkiem wielu nowych inicjatyw oraz pozwoliły na stworzenie klimatu współpracy. W świadomości mieszkańców i użytkowników pojawiła się i w kolejnych latach utrwaliła konkretna osoba oraz komórka w urzędzie, która była dobrze poinformowana i odpowiedzialna za to, co się dzieje w obszarze ul. Piotrkowskiej.

Niestety, przez sześć lat wdrażania zapisów „Strategii Rozwoju Ulicy Piotrkowskiej” udało się zrealizować niewiele z zaplanowanych działań. Brak systemu monitorowania strategii, który miał zostać opracowany jeszcze w 2009 r., nie pozwala na szczegółowe oszacowanie poziomu osiągnięcia celów rozwoju tego obszaru ani efektów realizacji konkretnych działań. Eksperci wskazują jednak, że do 2014 r. zrealizowanych zostanie mniej więcej 10–14 proc. działań, ale są to głównie działania ze sfery przestrzennej, a nawet typowo infrastrukturalne. Powodem tak niskiego poziomu realizacji strategii nie jest jednak przeszacowanie możliwości realizacyjnych urzędu, ale bardziej brak woli politycznej władz miasta, a także brak determinacji w realizacji założonych celów. Brak systemu monitorowania w połączeniu z niechęcią do podejmowania działań realizacyjnych oraz nowych inicjatyw wśród pracowników urzędu spowodowały, że stosunkowo łatwo było manipulować efektami oraz manifestować pozorowane działania. Ponadto brak w polskich jednostkach samorządowych podejścia strategicznego – długookresowego, nastawionego na realizację celów. Dominują wciąż działania bieżące, będące odpowiedzią na pojawiające się problemy.

Kolejnym elementem przyczyniającym się do negatywnej oceny realizacji strategii był brak środków finansowych w dyspozycji menedżera Piotrkowskiej, co uniemożliwiało bezpośrednią realizację inwestycji, a niska świadomość pracowników urzędu w zakresie zarządzania hamowała próby wprowadzenia innowacyjnych rozwiązań. Podkreślić jednak należy, że menedżer Piotrkowskiej stał się rozpoznawalnym i zaufanym powiernikiem problemów mieszkańców oraz podmiotów z sektora przedsiębiorstw oraz organizacji pozarządowych działających w centrum miasta. Współpraca z przedstawicielami sektora prywatnego, wykraczając poza tradycyjne ramy kontaktu urzędnik–petent, owocowała nowymi inicjatywami. Przy tej okazji trzeba jednak wskazać dominację tradycyjnych i bardzo roszczeniowych postaw przedsiębiorców oraz mieszkańców, co jest uwarunkowane bardzo silnym w Polsce prawem własności. To ono przez cały okres transformacji systemowej wielokrotnie hamuje procesy inwestycyjne jednostek samorządu terytorialnego.

Jedną z kluczowych barier skutecznego zarządzania centrami polskich miast jest dominacja tradycyjnego modelu zarządzania obszarem, który funkcjonuje obecnie i który sprowadza się praktycznie do rozdzielnych i właściwie jednostronnie podejmowanych zadań przez służby samorządu terytorialnego. Zadania jednostek samorządu terytorialnego w Polsce związane są przede wszystkim z wypełnianiem wobec mieszkańców ustawowych obowiązków zarządczych, planistycznych i administracyjnych. Dodatkowo niska świadomość pracowników samorządowych w zakresie zarządzania hamuje próby wprowadzenia nowych rozwiązań. Widoczna jest niechęć do wychodzenia pracowników urzędów poza procedury i przyjęte schematy. Dodatkowo roszczeniowe postawy przedsiębiorców, kupców czy też szerzej podmiotów gospodarczych nie sprzyjają nawiązywaniu współpracy z sektorem publicznym. Głównymi więc wadami tradycyjnego modelu zarządzania miastami są: realizacja przez urzędy jedynie zadań wymienionych na liście obowiązków ustawowych, brak inicjatyw współpracy pomiędzy sektorem publicznym i prywatnym, brak koordynacji działań realizowanych przez oba sektory. Ta sytuacja skłania do konkluzji, że system zarządzania w jednostkach samorządu terytorialnego sprowadza się do systemu administrowania. Ponadto współpraca urzędu i podmiotów oraz jednostek ze sfery społeczno-gospodarczej jest realizowana i koordynowana, jednak przebiega ona głównie na podstawie procedur regulowanych kodeksem postępowania administracyjnego i wewnętrznymi zarządzeniami prezydenta. Nie wybiega ona zakresem ponad ustawowo narzucone zadania. Brak uregulowań prawnych oraz niekorzystna interpretacja przepisów prawa powodują, że urzędy boją się rozwiązań innowacyjnych oraz rozwiązań, które nie są zapisane w ustawach jako „dozwolone”.

Ponadto współpraca pomiędzy sektorem publicznym i prywatnym w Polsce jest bardzo słabo rozwinięta. Praktycznie nie funkcjonują żadne wspólne formalne inicjatywy podejmowane przez podmioty gminne i przedsiębiorców lub ich przedstawicielstwa. Bardzo rzadko dochodzi do zawiązania skoordynowanej trwałej współpracy zarówno w obrębie urzędu i jednostek gminnych, jak i pomiędzy podmiotami publicznymi i podmiotami tzw. sektora prywatnego. Dobry klimat współpracy między jednostką samorządu terytorialnego oraz podmiotami z sektora prywatnego oparty był w wypadku Łodzi głównie na relacjach nieformalnych.

Istnieje wiele barier uniemożliwiających lub hamujących procesy rewitalizacyjne w Polsce, szczególnie te oparte na szerokim udziale mieszkańców miast oraz współpracy sektora prywatnego i publicznego, na czym głównie opiera się idea TCM. Próby wdrażania TCM podjęte w tym samym czasie, choć w mniejszym zakresie, w Bełchatowie oraz w Toruniu zakończyły się szybko niepowodzeniem. Łódzkie działania po trzech latach straciły na sile, a po rezygnacji zarówno menedżera Piotrkowskiej, jak i poszczególnych członków jego zespołu spowodowały, że poczynania w ramach strategii mają dziś charakter wyrywkowy i ograniczają się do kontynuacji rozpoczętych wcześniej inwestycji infrastrukturalnych.

Współcześnie TCM odgrywa kluczową rolę w procesie rewitalizacji, bo poza działaniami technicznymi, mającymi poprawić kondycję przestrzeni miast, ma silnie rozbudowaną promocję, działania na rzecz rozwoju środowiska przedsiębiorczości, rozwoju funkcji w tym obszarze oraz działania poprawiające jakość elementów środowiskowych. Przykład wielu miast europejskich dowodzi również, że zarządzanie na zasadzie TCM jest bardziej wydajne w wypadku działań rewitalizacyjnych śródmieścia niż w ramach tradycyjnego administrowania. Źródłem sukcesu jest tutaj pełna koordynacja działań wśród różnych interesariuszy obszaru objętego zarządzaniem TCM. Mimo trudności we wdrażaniu TCM, czego przykładem jest Łódź, nie należy rezygnować z tego narzędzia, ale go udoskonalać i sukcesywnie wykorzystać. W polskich urzędach brakuje odwagi i nowych rozwiązań, wyjścia urzędników poza utarte schematy i panujący „niedasizm”. Jak pokazują przykłady wielu miast europejskich, naprawdę „się da”.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”. 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję