Socjolog kryzysu i nadziei :)

Chcąc podsumować bogaty dorobek Zygmunta Baumana w ledwie kilku zdaniach, warto skupić się na głównych figurach myślowych, które można odnaleźć w większości jego prac. Są nimi nadwyżka i niedobór. Nadwyżka lęków, koniecznych życiowych wyborów, podniet i konfrontowania się z wieloznaczną innością prowadzi do nieuchronnej dekompozycji świata, jaki znamy. Niedobór solidarności, empatii i czasu na myślenie przyspiesza ten rozpad i kieruje go ku mrocznemu biegunowi nowoczesnego rozumu. Baumana zawsze bardziej interesował kryzys i niepokojąca zmiana społecznego ładu, niż jego homeostaza. Jednak daleki był od fatalistycznych prognoz, które nie pozostawiałyby pasażerom rozpędzonego globu odrobiny nadziei na dobre epizody podróży.Interesowali go przy tym zwykli pasażerowie, drugiej i trzeciej klasy. Chciał bowiem „socjologii skierowanej do aktorów dramatów życiowych, a nie do ich scenarzystów, reżyserów, producentów i inspicjentów”. Nawet jeśli tych pierwszych łajał za egoistyczne przeżywanie danego im czasu, czynił to z rzadką dziś delikatnością. Parę lat temu ubolewał, że słowo „kurtuazja” nijak nie przystaje do współczesnego świata. Do Baumana pasowało ono jak ulał.

Kiedy na początku XXI wieku rozpoczynałam studia socjologiczne, podobnie jak część koleżanek i kolegów, miałam z Baumanem problem. Był zbyt modnym klasykiem, zbyt oczywistym punktem odniesienia, zbyt hołubionym przez zastępy dziennikarzy i nie-socjologów, by fascynować jako głos osobny, ogłaszający nieodkryte przestrzenie myślenia o społeczeństwie. Jego refleksja nad płynnością ponowoczesnego bytu i plastycznością  jestestwa należała wówczas już do głównego nurtu socjologii, a i sam Bauman często poddawał swoją myśl autorecyklingowi i jego kolejne książki mogły się wydawać podobne do poprzednich.

Kiedy kilka lat później zaczynałam tak zwaną „karierę naukową”, prędko nadeszło rozczarowanie statusem trutnia w uniwersyteckim roju. Towarzyszyło temu, nieobce mojemu pokoleniu doktorskiego wyżu, poczucie akademickiej przezroczystości. Wiązało się ono z przykrą obserwacją, że nieważne, jak bardzo się poświęcasz interesującej cię problematyce i jak solidnie ją zgłębiasz, ważne, czy wpisujesz się w oczekiwania środowiska i grantodawców oraz łaski tych, którzy stoją na wyższych szczebelkach uniwersyteckiej hierarchii. Bez tego pozostajesz przezroczysta, naukowo niewidoczna, bo podobnych tobie jest zbyt wielu, a twoich akademickich prac prawie nikt nie czyta, nawet koledzy, gdyż muszą pisać własne teksty i zacytować w nich „właściwych” ludzi.

Wtedy przypadek Zygmunta Baumana powrócił do mnie jako swoiste pocieszenie. Dołączył bowiem do światowej pierwszej ligi socjologów u progu emerytury, dzięki „Nowoczesności i Zagładzie” (1989). W pracy tej, która powstała u progu demokratycznych przemian w Europie Środkowo-Wschodniej odwracających część konsekwencji II wojny światowej, nie sili się na bieżący polityczny komentarz. Przeciwnie, sięga do uhistorycznionych i – wydawałoby się – dobrze przetrawionych w humanistyce źródeł XX-wiecznego europejskiego zła, by mówić o jego przemilczanej żywotności, karmionej istotowymi cechami zachodniej modernizacji.Już w przedmowie podkreśla niezamknięty charakter historii Zagłady: „Zawarta w tym wydarzeniu przestroga dotycząca naszego dzisiejszego sposobu życia – jakości instytucji, na których opieramy nasze bezpieczeństwo, oraz przydatności kryteriów, za pomocą których oceniamy właściwość naszego postępowania i formy interakcji społecznych przez nas akceptowanych i uznawanych za normalne – ulega wyciszeniu i przechodzi bez echa”. Jest więc Bauman takim autorem, który z jednej strony wraca do tematów „przepracowanych”, jeśli nie satysfakcjonują go zastane odpowiedzi, a z drugiej, proponuje własne metafory nazywające doświadczenie tak bliskie współczesnemu człowiekowi, że aż umykające jego uwadze. Stąd chyba wielki sukces jego rozwijanych od lat 90. koncepcji ponowoczesności i płynnego życia. Pojęcia te w dojmujący sposób wyrażały egzystencjalne niepokoje naszej doby, a samego siedemdziesięcioletniego wówczas Baumana uczyniły młodym duchem w oczach środowiska akademickiego.

Powtarzając sobie mantrę, „pamiętaj o Baumanie”, wyrażaliśmy więc nadzieję, że nadejdzie jeszcze czas, kiedy nasz głos zostanie usłyszany bez konieczności modulowania go dla uszu oceniającej publiczności. Historia socjologa z Leeds udowodniała, że nigdy nie jest za późno, a wartość tego, co Edward Said nazywał późnym stylem humanistów, jest nie do przecenienia. Odporność na kult młodości stanowi być może najbardziej humanistyczny aspekt „kariery naukowej”. Także w życiu osobistym Bauman nie spisywał starości na straty. Przekonywał o tym jego późny związek z Aleksandrą Jasińską-Kanią, również socjolożką – wzruszająca relacja dwojga oddanych sobie ludzi.

Ostatni raz widziałam autora „Ponowoczesności jako źródła cierpień” wiosną 2015 r. w Wiedniu. Wygłosiłtam doroczny wykład będący upamiętnieniem czeskiego filozofa Jana Patočki, sygnatariusza Karty 77 oraz ikony intelektualnego oporu przeciw władzy.Bauman mówił wówczas o diasporycznym terroryzmie, antyzachodniej przemocy pączkującej na terytorium Europy w diasporach odrzucanych przez nią obcych. Ta przygodna przemoc wywołuje permanentne poczucie zagrożenia, podczas gdy jego sprawcy pozostają niezidentyfikowani. Dlatego odpowiedzialność za nasze lęki jest przerzucana na barki uchodźców, „chodzące dystopie”, jak określa ich Bauman. Ich największą „winą” jest to, że przypominają Europejczykom o ich niezakopanym toporze ksenofobii. Tamtej wiosny w Wiedniu Bauman odbył kilka spotkań z publicznością różnych generacji, która nawet jeśli nie podzielała jego nieśmiałych recept na przetrwanie w ponurym świecie, to żywiła szacunek dla mądrości starego intelektualisty.

Rok później podczas wykładu uniwersyteckiego wymieniłam Baumana jako jednego z najwybitniejszych polskich socjologów. „Eee, jaki z niego Polak” – padło z ust studenta socjologii. Cóż – jak pisał ubiegłoroczny noblista – the timestheyare a-changing. Cyniczna to może myśl, ale paradoksalnie chyba dobrze się stało, że śmierć Baumana zbiegła się w czasie z eskalacją konfliktu rząd – opozycja. Fala hejtu popłynęła bowiem w stronę Sejmu, a wiadro pomyj, które wylano na głowę zmarłego, było trochę mniejsze, niż można się było spodziewać. Owszem, nigdy publicznie nie uderzył się pierś i nie rozliczył jednoznacznie z okresu działalności w stalinowskim aparacie bezpieczeństwa. Konsekwencje braku wyrazistego aktu samokrytyki ponosił przez całe życie – w ostatnich latach odrzucenie płynęło zwłaszcza z gardeł ludzi młodych, którzy mogliby być jego wnukami. Co prawda, większość zpomarcowych prac Baumana zawiera klarowny element dystansowania się od totalitarnych i totalizujących wizji społeczeństwa. „Nawet dla sympatyka, który gotów jest przejść do porządku dziennego nad obozami pracy i polowaniami na czarownice, traktując je jako pożałowania godne »wypadki przy pracy«, zasięg wolności wbudowanej w codzienną rutynę radzieckiego życia musi wyglądać żałośnie” – pisał w „Socjalizmie. Utopii w działaniu” (1976, pol. 2010). Nigdy nie „nawrócił się” na konserwatyzm ani na liberalizm, jednak niejednokrotnie dawał wyraz deziluzji wobec przeszłości.Ale ilu przeciwników Baumana przeczytało jego książki?

Pod koniec stycznia, nakładem brytyjskiego Polity Press ukaże się ostatnia praca zmarłego socjologa pt. „Retrotopia”. Ma to być esej o romansie teraźniejszości z przeszłością, o szukaniu w tej drugiej uwodzących wizji rzekomo lepszego społeczeństwa. Kiedy wyczerpują się utopie projektujące przyszłość i kompromituje się władza, która je obiecywała, nadchodzi czas retrotopii, wstawania z kolan i skazanych na klęskę prób cofania się do idealizowanej epoki minionego rozkwitu. Choć Bauman nie oferuje tu nowej, nieznanej perspektywy, ale czerpie pełnymi garściami z literatury i bogatej refleksji nad utopiami retrospektywnymi, temat jego książki brzmi niepokojąco aktualnie. Zresztą autor „Retrotopii” od lat posiadał niespotykaną umiejętność ożywiania zapomnianych pojęć i kategorii do celnego opisu gorączkowego stanu „tu i teraz”. Tego daru będzie mi najbardziej brakowało.

„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Ta nasza polskość ze strachu zrodzona :)

Istotą liberalizmu społecznego jest prosty apel: „Żyj jak chcesz i pozwól innym żyć jak chcą”. Oczywiście, uprzedzając ataki wrogów liberalizmu, pamiętać należy o ograniczeniu sformułowanym przez Johna Stuarta Milla, że granicą wolności jednostki musi być wolność innych ludzi. Jeśli więc poglądami, które się głosi i działaniami, które się podejmuje, nie powoduje się w przestrzeni publicznej sytuacji ograniczających swobodę myślenia i działania innych ludzi, w szczególności powodujących czyjąś krzywdę, nic innego nie powinno nas ograniczać. Kierując się tą zasadą, jakże wiele norm prawnych i społeczno-kulturowych traci rację bytu, zwłaszcza tych mocno zakorzenionych w tradycji i dominującej religii. Z tego punktu widzenia, na przykład związki partnerskie, zwłaszcza osób tej samej płci, czy aborcja, nie powinny być przedmiotem regulacji prawnej ani oceny społecznej.

Jedynie tolerancja zapewnia egzekwowanie praw człowieka

Kim są ludzie kierujący się podstawową zasadą liberalizmu? Przede wszystkim są to ludzie wolni i świadomie moralni, bo nie nadużywający swojej wolności do krzywdzenia innych, którym pozostawiają taki sam zakres swobody myślenia i działania jak samym sobie. Są pozbawieni uprzedzeń, które innych tak często nastrajają wrogo do Bogu ducha winnych ludzi tylko dlatego, że różnią się pochodzeniem, orientacją seksualną, swoimi upodobaniami czy stylem życia. Dzięki braku tych uprzedzeń człowiek wolny jest otwarty na współdziałanie z każdym, kto dzięki swojej wiedzy i umiejętnościom może być pomocny w realizacji takiego czy innego celu. Nie znaczy to, że człowiek tolerancyjny i nie oceniający innych za ich osobiste wybory gotów jest tych innych naśladować i łatwo zmieniać swoje upodobania. Czyjeś poglądy i zachowania, chociaż nie powodujące niczyjej krzywdy, mogą mu się nie podobać ze względów estetycznych lub obyczajowych, ale przyznaje innym do nich prawo, bo dzięki temu, że ich nie krytykuje i ich nie zabrania, sam czuje się wolny. Przypomina się w tym miejscu słynne powiedzenie Woltera: „Zupełnie się nie zgadzam z twoimi poglądami, ale jestem gotów oddać życie, abyś mógł je głosić”.

W warunkach naturalnego pluralizmu postaw jedynie tolerancja zapewnia egzekwowanie praw człowieka. Rolą państwa i kultury społecznej jest reagowanie jedynie na przejawy ludzkiej krzywdy, czyli na ograniczanie praw człowieka. Ustrój, w którym konsekwentnie przestrzegana jest ta zasada nosi nazwę demokracji liberalnej, w której mamy do czynienia ze społeczeństwem obywatelskim, będącym skutkiem dominacji identyfikacji zadaniowej w kulturze społecznej. Przy tym typie identyfikacji ludzie łączą się ze sobą, aby realizować ważne społecznie cele dotyczące rozmaitych zadań, projektów i przedsięwzięć. Ten rodzaj identyfikacji jest otwarty na innych i nieantagonistyczny, typowy dla społeczeństwa obywatelskiego, gdzie ludzie łączą się w rozmaitych grupach zadaniowych, w których uczestnictwo jest zwykle tymczasowe. Takie cechy, jak pochodzenie etniczne, wyznanie, orientacja seksualna i inne cechy tożsamościowe nie mają tutaj znaczenia integracyjnego, liczą się bowiem tylko te, które sprzyjają realizacji wspólnego celu.

Ludzie, dla których najważniejsza jest wolność osobista, bo dzięki niej mogą realizować swoje plany życiowe we współpracy z ludźmi reprezentującymi różne środowiska, ale podzielającymi te same wartości, to ludzie dojrzali do demokracji liberalnej. Niestety, tacy ludzie nie stanowią większości nie tylko w państwach, w których od niedawna próbuje się wprowadzić ustrój demokracji liberalnej, ale także w państwach zachodnich, gdzie ustrój ten w większym lub mniejszym stopniu funkcjonuje od dawna. Gdyby było inaczej nigdy w Stanach Zjednoczonych Trump nie zostałby prezydentem, w Wielkiej Brytanii nie doszłoby do brexitu, a w wielu państwach Unii Europejskiej ruchy populistyczne i faszyzujące nie zyskałyby tak na znaczeniu. Powszechnie mówi się o kryzysie praw człowieka, będącym reakcją na liberalizm społeczny związany z restauracją idei oświeceniowych, zwłaszcza po II wojnie światowej.

Identyfikacja zadaniowa vs. identyfikacja tożsamościowa

Tej reakcji należało się spodziewać, biorąc pod uwagę, że identyfikacja zadaniowa w kulturze społecznej jest absolutną nowością w porównaniu z identyfikacją tożsamościową, która od tysiącleci jest narzędziem sprawowania władzy i kontroli społecznej nad jednostką. Identyfikacja tożsamościowa rodzi oczekiwanie, aby członkowie wspólnoty narodowej, wyznaniowej czy jakiejkolwiek innej podzielali te same wspólnotowe wzory kulturowe. Tak więc członkowie wspólnoty narodowej powinni reprezentować ten sam wzór patriotyzmu, a członkowie wspólnoty religijnej powinni tępić wszelkie odstępstwa od narzuconej im ortodoksji. To ten rodzaj identyfikacji sprawia, że ludziom nie wystarcza, że sami myślą i zachowują się w sposób, który im odpowiada, ale dążą do tego, aby inni myśleli i zachowywali się tak jak oni. Są to ludzie, dla których bezpieczeństwo jest ważniejsze niż wolność. Różnorodność jest przyczyną ich lęku, bo pozbawia poczucia pewności i siły, jaką daje jednolitość kulturowa środowiska, którego jest się członkiem. W przeciwieństwie do zadaniowej, identyfikacja tożsamościowa prowadzi do zamknięcia danej wspólnoty przed nowymi członkami i do antagonistycznego jej stosunku do swojego otoczenia, w którym upatruje się zagrożenia, a nie pomocy w czymkolwiek.

Od czasów plemiennych zawsze bano się obcych, którzy mogli najechać, pobić, zabrać dobytek i pozbawić ziemi lub terenów łowieckich. Ten strach przed obcymi utrwalił się genetycznie i do dzisiaj towarzyszy ludziom w kontaktach z obcymi. Dlatego za naturalne można uznać dążenie do ścisłej integracji w grupach etnicznych lub wyznaniowych, albo w obu tych grupach łącznie, czego przykładem może być zbitka pojęciowa „Polak-katolik”. Poczucie tożsamości z grupą chroni przed lękiem osamotnienia, ale wymaga podporządkowania się grupowym normom i wzorom zachowań. Daje to poczucie bezpieczeństwa, ale zarazem pozbawia wolności. Jednostka staje się bowiem integralną częścią grupy i musi reagować na wszystko, co dotyczy grupy jako całości, a niekoniecznie jej samej. Jeśli więc ktoś oskarża o coś grupę, oskarża zarazem wszystkich, którzy się z nią utożsamiają, choćby ze względu na czas i miejsce nie mieli nic wspólnego z przedmiotem oskarżenia. Tożsamość wymaga solidarności, czyli rezygnacji z osobistego sądu i wyboru, bo tylko wtedy grupa staje się silna i zdolna do przeciwstawienia się wrogiemu otoczeniu.

Czy można się dziwić, że władza czy to państwowa, czy kościelna, zawsze starała się wykorzystać ten strach przed czymś nowym i obcym dla swoich celów? Spośród tych celów najważniejszym było pozyskanie poparcia w jak najszerszych kręgach społecznych. Im więcej ludzi uwierzy w zagrożenia ze strony innych państw lub określonych grup społecznych wewnątrz kraju, tym łatwiej poświęcą oni własną wolność i zjednoczą się wokół władzy, która zapewnia im obronę przed tym, czego się boją. Im bardziej sugestywnie ludzie władzy potrafią przedstawić jakieś zagrożenie i im większe potrafią wzbudzić emocje, tym skuteczniej mogą wykorzystać wywołany strach i determinację.

Jarosław Kaczyński okazał się pilnym uczniem faszystowskiego ideologa Karla Szmidta, który strategię wywoływania strachu w społeczeństwie zalecał jako najbardziej skuteczną w pozyskiwaniu zwolenników. Kaczyński zarówno wtedy, gdy dążył do władzy, jak i podczas jej sprawowania, nie ustawał w mnożeniu wrogów zewnętrznych i wewnętrznych, strasząc nimi swoich zwolenników. To, co robił we właśnie zakończonej kampanii wyborczej zarówno on, jak i Morawiecki i pozostali jego akolici, strasząc skutkami dojścia do władzy opozycji demokratycznej, jest już tak absurdalne i infantylne, że może być wiarygodne tylko dla ślepych i głuchych na wszystko inne wyznawców PiS-u. Przykładem mogą być ostrzeżenia, że Unia Europejska nakaże nam jeść robaki zamiast mięsa i zabroni zbierania grzybów, Tusk odda połowę Polski Rosjanom, a drugą – Niemcom, zaś w naszych miastach płonąć będą budynki i samochody podpalane przez tabuny nielegalnych imigrantów.

Granica między racjonalnym patriotyzmem, a nacjonalizmem jest cienka

Żeby straszenie przyniosło oczekiwane efekty, trzeba równocześnie wspomagać identyfikację tożsamościową. Nic tak bowiem nie wspomaga władzy jak patriotyczne lub religijne wzmożenie narodowe. Strach w połączeniu z identyfikacją tożsamościową jest pożywką dla najgorszych, najbardziej zbrodniczych ideologii, jakimi są nacjonalizm, fundamentalizm religijny, rasizm, antysemityzm czy wreszcie faszyzm. Oczywiście, nie zawsze muszą one dominować w społeczeństwie, ale należy pamiętać, że granica między racjonalnym patriotyzmem, a nacjonalizmem jest cienka. Aby ją przekroczyć, wystarczy poddać się emocjonalnym porywom. Autorytarna władza zawsze do tego dąży, aby podporządkowanych im ludzi uczynić zaangażowanymi wykonawcami jej celów, którzy będą gotowi popełniać największe zbrodnie i nawet oddać własne życie w przekonaniu, że służą świętej sprawie. Temu właśnie służy sakralizacja identyfikacji tożsamościowej. Stąd jakże częsta jest bogoojczyźniana retoryka, obfitująca w akty strzeliste miłości do Boga i ojczyzny, tworzenie mitów, baśni i legend dla pokrzepienia serc. Ta retoryka ma zdolność porywania ludzi. Ulegają jej, przynajmniej w części, także ludzie skądinąd racjonalni i skłonni raczej preferować identyfikację zadaniową. Jednak emocjonalna presja większości i obawa o posądzenie o brak patriotyzmu skłania często do uczestnictwa w dziwacznych rytuałach oddawania czci chimerze zwanej polskością. Artur Schopenhauer nazwał ten rodzaj narracji zatrutą strawą niszczącą umysły.

Egzaltowana narracja jest jednak tylko pierwszym krokiem w kierunku pozbawienia ludzi krytycznego, indywidualnego oglądu zdarzeń. Ten drugi krok polega na wpojeniu im skrajnie subiektywnego i nadwrażliwego reagowania na oceny faktów niezgodne z idealistycznym wzorcem polskości. Pod nazwą polityki historycznej upowszechniany jest skrajny subiektywizm ocen faktów historycznych, a także bieżących zdarzeń. Celem jest odróżnienie swoich, zawsze dobrych, szlachetnych i przez to krzywdzonych przez złych i podłych przedstawicieli innych nacji i wewnętrznych wrogów politycznych. Pod rządami Zjednoczonej Prawicy doszło nawet do tego, że za krytyczne uwagi pod adresem Polski i Polaków w dowolnym okresie historycznym grozi odpowiedzialność karna. Kuriozalna nowelizacja ustawy o IPN pod naciskiem międzynarodowego otoczenia została wprawdzie wycofana, co nie znaczy, że w stosunku do własnych obywateli władza zrezygnowała z rozmaitych form nacisku, aby ich oduczyć podporządkowania się „pedagogice wstydu” w stosunku do polskiego narodu. Głowy podnieśli będący na usługach tej władzy „obrońcy polskości”, ludzie cyniczni lub przewrażliwieni na punkcie polskiego honoru, polskiego munduru i polskiej prawości, którzy skłonni są zaprzeczać oczywistym faktom. Do tych ludzi należą członkowie rządu, którzy upowszechniają kłamstwa tak miłe uszu szowinistycznie nastawionej części społeczeństwa, spragnionej dumy z przynależności do wyjątkowego narodu. Próby krytyki wyników badań historycznych nad Holokaustem i zniechęcanie naukowców i ośrodków naukowych przez rozmaite szykany i odmowę finansowania badań dotyczących tej problematyki, oznaczają znaną z czasów komunistycznych zamianę nauki w propagandę. Świetny film Agnieszki Holland „Zielona granica” pokazujący tragedię ludzi na granicy z Białorusią, został przez pisowską władzę okrzyknięty antypolskim, a na reżyserkę spadł grad najbardziej obrzydliwego, chamskiego hejtu ze strony przedstawicieli najwyższych władz państwowych – prezydenta, premiera i ministra sprawiedliwości. Trudno się dziwić tej wściekłości, bo to oni właśnie są tej tragedii winni, nie potrafiąc w sposób humanitarny rozwiązać problemu, przed którym postawił polskie władze bandycki plan Łukaszenki. To oni splamili polski mundur stawiając Straż Graniczną, wojsko i policję przed dylematami moralnymi, które zawsze wydobywają z ludzi najgorsze instynkty, tłumione i zagłuszane cyniczną propagandą o powinności obrony polskich granic, patriotyzmie, honorze i tym podobnych wzniosłych banałów.

Niestety ludzie zarażeni bogoojczyźnianą narracją, pozbawieni krytycznego osądu, bo przekonani, że prawdziwy Polak zawsze jest uczciwy i dobry, chętnie wierzą w te bajki i tłumią w sobie wszelkie humanistyczne skrupuły i odruchy. W końcu jak wielu z nas odważy się przyznać, że nie abstrakcyjna Polska jest najważniejsza, ale konkretny człowiek, bez względu na miejsce urodzenia, kolor skóry, wyznanie czy orientację seksualną? Populistyczna większość traktująca identyfikację tożsamościową jako podstawę patriotyzmu, natychmiast nazwałaby tych, którzy tak sądzą zdrajcami i zaprzańcami. Prawdziwy Polak nie powinien za dużo myśleć, bo myślenie często prowadzi na manowce. Prawdziwy Polak powinien mieć utrwalone przez prawicowych ideologów, takich jak autor podręcznika Roszkowski czy minister Czarnek, gotowe wzory reagowania na różne sytuacje i kierować się sercem i wiarą, a nie złudnym rozumem, nie wspominając już o demoralizujących wytycznych liberalizmu. Im Polak będzie bardziej ograniczony i bezmyślny, tym bardziej będzie przydatny w służbie autorytarnej władzy.

Jest wreszcie trzeci krok autorytarnej władzy, który polega na wykorzystaniu już dobrze przygotowanych swoich zwolenników do szczucia na tych, których władza uważa za swoich wrogów. Ludzie odpowiednio wystraszeni, zakochani w heroicznej wizji polskości i przekonani, że honor, dobro i racja zawsze są po ich stronie, ochoczo staną do walki z wszystkimi, których władza im wskaże. Jeszcze na razie nie muszą ich bić i do nich strzelać, jeszcze wystarczy opluwać ich jadem nienawiści, który przedstawiciele władzy sączą im codziennie w swoich mediach. Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy nie miała przyjaciół w otoczeniu międzynarodowym, bo cóż znaczy Orbán i kilku przywódców faszyzujących partii w Europie Zachodniej. Kaczyński przy swojej chorobliwej megalomanii potrafił pokłócić się z każdym, kto ma odmienne zdanie choćby w drobnej sprawie. Ostatnio spotkało to nawet Ukrainę. Trudno mu nie stracić kontaktu z rzeczywistością i nie pleść bzdur, skoro całą zagranicę i co najmniej połowę Polski uważa za wrogów, bo nie uznają jego szczytnych celów i osobistej doskonałości.

Model patriotyzmu nie może być dłużej oparty na identyfikacji tożsamościowej

Rozwój techniki, a zwłaszcza rewolucja informacyjna spowodowały, że dawny model państwa narodowego, jako tworu zamkniętego i egoistycznego, dbającego wyłącznie o własne interesy stał się przeżytkiem. Dziś każde państwo, aby przetrwać, uczestniczyć musi w międzynarodowej sieci współpracy. W związku z tym zmienił się również model patriotyzmu, który nie może być dłużej oparty na identyfikacji tożsamościowej. Zamiast niej potrzebna jest identyfikacja zadaniowa, przy której unieważniane są granice państw, bo partnerów do współpracy poszukuje się na całym świecie. Nie duma z przynależności narodowej jest przy tym ważna, tylko tolerancja, empatia i zaufanie do innych.

Autor zdjęcia: Dawid Małecki

Co po prawicowym populizmie? :)

Od kilku lat coraz trudniej silić się na tak pożądany u progu nowego roku optymizm. Lista problemów systematycznie się wydłuża, na jej szczycie nękają nas nowe, ale te starsze nie chcą odejść w zapomnienie. Tym razem na nowy rok konstatujemy, że wojska Putina nadal mordują ludzi w Ukrainie, trzecia kadencja dewastacji państwa prawa w Polsce pozostaje prawdopodobna, podczas gdy wielki powrót pandemii i Trumpa czają się za rogiem. Niezbyt radośnie to brzmi.

 

Widoczność nierówności, czyli era prawicowego populizmu

Idee liberalne – takie jak konstytucjonalizm i praworządność, wolność jednostki, słowa i prasy, tolerancja dla inności i otwartość na świat, wolna konkurencja i swoboda przedsiębiorczości – w dalszym ciągu pozostają uwikłane w bój z prawicowym populizmem o przyszłość duszy Zachodu. Rzucenie liberalizmowi realnego wyzwania przez ideologicznego konkurenta nie bezzasadnie obwieszczone zostało jako „kryzys” liberalizmu, który wcześniej przez wiele dekad wiódł prym niepodzielny w kształtowaniu naszego spojrzenia na świat. I podobnie jak na płaszczyźnie bieżących wydarzeń, tak również w świecie idei lista problemów nierozwiązanych domaga się uzupełnienia o problemy przyszłe, może już nie całkiem nowe, ale nabrzmiewające w szybkim tempie.

Jest o wiele za wcześnie, aby pozwalać sobie na optymistyczne założenie zwycięstwa liberalizmu nad prawicowym populizmem. Ten eklektyczny w gruncie rzeczy zestaw idei oparty jest na doskonałym odczytaniu znaków czasu i stanowi udaną próbę odpowiedzenia na realne potrzeby ludzi wyrosłych w kryzysowej, długiej „dekadzie” 2008-22. Potrzeby bezpieczeństwa, równości, zakorzenienia w swojskim/znanym oraz sprawczości (w sensie „odzyskiwania kontroli” i spychania na bok „elit”) są napędzane lękiem. Lękiem zaszczepionym dużą dynamiką zmian w świecie globalizacji i nowoczesnych technologii, który następnie umiejętnie uwypuklili, zmanipulowali i zaprzęgli w swoje polityczne machiny prawicowi populiści. Wykorzystując te niezaspokojone psychologiczne potrzeby i lęk przed ich stałą deprywacją, populiści uwydatnili zjawisko „widoczności nierówności”, które stanowi kompleksowy motor stany te napędzający. Przez wskazanie zjawiska kulturowej heterogeniczności społeczeństw i rosnących nierówności materialnych jako jednego splotu zjawisk, sformułowali ofertę polityczną, czerpiącą zarówno z ksenofobii (plus z nacjonalizmu, homofobii i klerykalizmu), jak i z socjalizmu, dzięki czemu potrafili odpowiedzieć na wszystkie te lęki równocześnie.

W roku początku wielkiego kryzysu na rynkach finansowych (lato-jesień 2008) lewica ogłosiła koniec „neoliberalizmu” i zapowiedziała wypracowanie nowego paradygmatu. Nie udało się jej. Jeśli jakikolwiek nowy paradygmat rzucił liberałom wyzwanie, to jest nim właśnie prawicowy populizm, wrogo i wybiórczo przejmujący jedynie niektóre hasła lewicy o redukcji nierówności materialnych. To dlatego dzisiaj bój nie toczy się już pomiędzy prawicą a lewicą, a pomiędzy dawną skrajną prawicą a resztą sił politycznych, dzisiaj zbiorczo określanych mianem „mainstreamu” i jednoczących się wokół obrony pozycji liberalnej demokracji. 15 lat po wejściu na szlak nieustannych kryzysów walka trwa. Każda ze stron może jeszcze wygrać – populiści okazali się bowiem mieć także sporo wad i słabych stron.

Co jest jednak pewne – kolejne kulturowe i ideowe wyzwanie dla liberałów już czeka. Nawet w przypadku pokonania populistów nie wrócą czasy rodem z lat 90-tych. Liberalizm będzie zmuszony na poważnie wejść w spór z antywolnościowym ruchem woke i promowaną przezeń kulturą oraz modelem relacji społecznych. Przez ostatnie kilka lat zjawisko to traktowano jako ciekawostkę, a nawet jako fanaberię młodych ludzi, być może specyficznego pokolenia. Ono jednak nie rozpłynie się w mgle. Zamiast tego przyniesie ze sobą jedno z najpoważniejszych zagrożeń dla wolności jednostki od czasu wyzwolenia się świata Zachodu od totalitaryzmów.

Woke, podobnie jak prawicowi populiści, „widoczność nierówności” czyni swoją receptą na sukces. Podczas gdy jednak tamci ową widoczność napiętnowują jako zjawisko negatywne i obiecują swoim zwolennikom je tłamsić poprzez wysiłki na rzecz promowania kulturowej homogeniczności (np. „tradycyjnych wartości”) i ograniczającą nierówności materialne polityką socjalną, tak woke dąży do afirmacji i wręcz zwiększenia widoczności wszelakich różnic poprzez pozytywne uwypuklanie różnorakich tożsamości. Zamiast zróżnicowanie maskować, lepiej je oswoić tak, aby każdy członek społeczeństwa dostrzegł, że pod tym czy innym względem należy do jakiejś mniejszości i na zasadzie krzyżowania się różnych elementów jego tożsamości stanowi element zbioru ludzi, którzy winni bronić swoich praw poprzez „aktywne przeżywanie” swojego jestestwa w sferze publicznej. Paradoksalnie końcowy cel tego zabiegu społecznego może być podobny: wszechobecność i wręcz obowiązkowe uwypuklanie różnorodności tożsamości wraz z procesem ich multiplikowania może prowadzić do standaryzacji odróżniania się od siebie i upodobnienia jeśli nie w treści, to w formie.

Intensywne przeżywanie tradycyjnych, zaczerpniętych od przodków tożsamości jest ważnym elementem prawicowego światopoglądu. Woke nawołuje do równie intensywnego przeżywania tożsamości, tyle że nietradycyjnych, tych które do niedawna były dyskryminowane. Obie wrażliwości różnią się więc zasadniczo sympatiami i antypatiami wobec poszczególnych, funkcjonujących realnie w społeczeństwie tożsamości. Co je jednak znowu łączy, to potrzeba stosowania ucisku wobec tych, którzy swoim stylem życia, pochodzeniem czy postawami nie pasują do idealnej wizji społeczeństwa. To właśnie w tym punkcie i jedni, i drudzy stają w opozycji do liberalizmu.

 

Komu nie wolno mówić

No-platforming, safe spaces i cancel culture to trzy ważne narzędzia z arsenału kultury woke, które uderzają w wolność jednostki. No-platforming dotyczy w pierwszej kolejności kampusów uczelnianych i polega na blokowaniu, bojkotowaniu, w końcu na doprowadzeniu do odwołania lub zakazania wystąpienia konkretnej osoby w pomieszczeniach uniwersytetu. Zapraszanie na spotkania ze studentami lub na „gościnne wykłady” postaci z polityki zwykle było związane z pewnymi kontrowersjami (ze względu na dość płynną granicę pomiędzy uprawianiem propagandy a tworzeniem płaszczyzny do poznania poglądów danego polityka), lecz wyrastający z tego no-platforming idzie o wiele dalej, zakładając że pewne poglądy nie mają prawa wybrzmieć, a pewne osoby nie mają prawa zabierać głosu publicznie na uniwersytecie w ogóle. Początkowo wykluczenie to obejmowało głównie ludzi o skrajnych poglądach, którzy ponosili całość winy za znalezienie się w tym położeniu, gdyż każdorazowo nadużywali wolności słowa (formułując np. poglądy ocierające się o lub stanowiące podżeganie do przemocy i nienawiści na tle np. rasowym), a swoje wystąpienia celowo wykorzystywali do rozsiewania konfliktu, całkowicie pozbawiając je walorów poznawczych.

Jednak wraz z pojawieniem się koncepcji woke, no-platforming zaczął zataczać coraz to szersze kręgi, aż po forsowanie zakazów występowania wobec osób, których poglądy budziły kontrowersje lub były sprzeczne z ideami tożsamościowymi ruchu woke. Zakazami okładano więc filozofów o konserwatywnych poglądach czy naukowców badających zjawiska przez woke wyklęte. Powstał katalog osób, które ze względu na konkretne poglądy lub ogólny światopogląd miały zostać wykluczone z debaty na uniwersytetach. Obok rasistów, faszystów czy homofobów poza nawias trafiali m.in. obrońcy polityki Izraela w konflikcie z Palestyńczykami, zwolennicy wolnorynkowego liberalizmu gospodarczego, zwolennicy rzekomo „przestarzałej” koncepcji walki z rasizmem poprzez neutralność instytucji wobec koloru skóry, osoby kwestionujące skalę kryzysu klimatycznego czy feministki niezgadzające się z całkowitym odejściem od biologicznego aspektu klasyfikacji płci, zwane odtąd „terfkami”. Najgłośniejszy dotąd przykład no-platformingu w Polsce miał miejsce w Krakowie wobec kryminolożki Magdaleny Grzyb właśnie z tego ostatniego powodu. Co dość charakterystyczne dla wielu nowszych przykładów stosowania no-plaformingu, Grzyb miała zostać wykluczona z wygłoszenia wykładu, choć temat jej wystąpienia nie miał nic wspólnego z problematyką płci kulturowej i biologicznej czy z prawami osób niebinarnych. Miała zostać pozbawiona prawa głosu całkowicie i na każdy możliwy temat z powodu jej poglądów na te kwestie. Ten ostatni aspekt jasno ujawnia pokrewieństwo no-platformingu z szerszym problemem cancel culture, gdyż wyklucza osobę, a nie poglądy, a więc skazuje na swoistą „banicję” całego człowieka, obojętnie od okoliczności. Także i ja więc mógłbym zostać dziś z łatwością obłożony no-platformingiem na zdominowanej przez woke uczelni i nie móc wystąpić z referatem np. o znaczeniu państwa prawa, ponieważ nietrudno ustalić, że reprezentuję jaskrawo wolnorynkowe poglądy gospodarcze, a tacy mówcy należą do cenzurowanych kategorii.

Argumentem wysuwanym przez aktywistki, aktywistów oraz osoby aktywistyczne z ruchu woke na poparcie postulatu no-platformingu wobec danego mówcy jest bezpieczeństwo i komfort psychiczny. Twierdzą oni bowiem, że już sam fakt oddania głosu osobie znanej z posiadania budzących ich niechęć i niepokój poglądów, niesie ze sobą dla nich poczucie zagrożenia. Na bazie tak skonstruowanego toku myślenia ruch woke promuje także tworzenie tzw. safe spaces, czyli przestrzeni „bezpiecznych”.

 

Gdzie nie wolno mówić

Podobnie jak w przypadku no-platformingu, u zarania tego pomysłu istniały racjonalne przesłanki, nim nastąpiła jego degeneracja poprzez ekspansywność. Otóż safe space na kampusie czy w szkole (ale w tym przypadku nie tylko, bo także w wielu innych miejscach można uzasadnić potrzebę takich miejsc) miały być pomieszczeniami, w których osoby realnie czy w subiektywnym odczuciu (to tutaj istotnie irrelewantne) dyskryminowane, nękane, agresywnie krytykowane, poddawane drwinom, mowie nienawiści czy po prostu zakrzykiwane w nazbyt emocjonalnych dyskusjach przez interlokutorów o innych światopoglądach mogły zyskać wytchnienie i mieć pewność bycia otoczonym wyłącznie przez ludzi empatycznych, troskliwych, podzielających ich poglądy lub – owszem – mających taką samą tożsamość etniczną, religijną, aksjologiczną, seksualną czy płciową. Byłoby to więc miejsce nieprzeznaczone do toczenia debat i sporów, a do udzielania wsparcia emocjonalnego. Rzeczywiście w takim miejscu wolność słowa nie jest najważniejsza i istnienie takich miejsc nie stanowi dla tej wolności też i żadnego zagrożenia.

Problem z safe spaces jest od kilku lat jednak taki, że aktywiści woke oczekują ich radykalnego rozrastania się. W praktyce niejednego, już nie tylko anglosaskiego kampusu, cały taki kampus miałby stać się safe spacem. W efekcie wolność słowa i debaty zostałyby tam wykluczona całkowicie, gdyż katalog dopuszczalnych poglądów, które mogą być sformułowane, zostałby zawężony do treści niebudzących „niepokoju” aktywistów woke, a więc zapewne do głoszenia tez zgodnych z ich światopoglądem.

W idealnym, wyobrażonym stadium końcowym safe space powinien objąć nie tylko w całości kampusy, ale całą debatę publiczną i całą przestrzeń w państwie (ilustracją tego jest woke’owski postulat zakazu publikowania artykułów zawierających krytykę osób trans, gdyż mogłyby one zostać przez takie osoby przeczytane i poprowadzić je ku targnięciu się na własne życie). To idea totalnej cenzury opartej o argumenty empatyczne – chyba pierwsza taka w dziejach. Woke stawia komfort niesłyszenia i wolności od niepokoju wyżej niż prawo do mówienia i intelektualny wysiłek. To przeniesienie do tzw. reala, do każdej sfery życia, ukształtowanej na razie tylko w wirtualnym świecie mediów społecznościowych logiki tworzenia baniek internetowych i komór pogłosowych, w których nie słyszymy i nie stykamy się z ludźmi o innych poglądach. To z jednej strony zakaz głoszenia kontrowersyjnych poglądów, opiłowanie idei wolności słowa z prawa do formułowania tez niepokojących, prowokujących, szokujących, a nawet także obraźliwych (tak – zadaniem liberalizmu jest to prawo bronić!), a z drugiej strony prosta droga do uwiądu całej debaty publicznej, a w efekcie do śmierci demokracji, która żyje tylko dzięki istnieniu obywatelskiego dyskursu, dzięki ucieraniu się stanowisk. Woke należy odrzucić z tego fundamentalnego powodu, iż uważa on dyskomfort w relacjach społecznych za coś niedobrego. Tymczasem dyskomfort jest może i nieprzyjemny, ale równocześnie dobry i potrzebny – jest konstruktywny, pobudzający, wspierający kreatywność i rozwój intelektualny. Dyskomfort należy generować, a nie go unikać. To dlatego safe spaces muszą pozostać niedużą niszą.

 

Już nic nie wolno

Cancel culture w końcu jest no-platformingiem podniesionym do entej potęgi i drogą ku realizacji idei totalnego safe space’u. To pojęcie już dość dobrze znane – oznacza wykluczenie z życia publicznego, towarzyskiego, zawodowego czy tego prowadzonego online w mediach społecznościowych danej osoby za najdrobniejsze nawet przewinienie z punktu widzenia nakazów i zakazów formułowanych przez ruch woke.

I po raz kolejny, także i cancel culture ma całkiem racjonalną genezę. Wiąże się ona z ruchem #MeToo, dzięki któremu wielu przestępców seksualnych po latach bezkarności zostało zdemaskowanych i obłożonych infamią całkowitą, możliwą do realizacji w tej formie tylko w epoce nowoczesnych technologii informatycznych. Tym różni się cancel culture od jej poprzedniczki, czyli bojkotu towarzyskiego, że wieść o zbrodniach i przewinach delikwentów błyskawicznie dociera do wszystkich, a bojkot obejmuje rezygnację z ich zatrudniania, współpracy z nimi, pokazywania się razem publicznie czy nawet wchodzenia w interakcje online. To „scancellowanie”, czyli utrata wszystkich perspektyw, wszędzie, łącznie z przekreśleniem przeszłego dorobku życiowego.

Bez wątpienia w najwcześniejszej fazie ostrze cancel culture dosięgało autentycznie świnie, którym trudno w jakikolwiek sposób współczuć. W dodatku ludzi z tzw. świecznika, posiadających niemały majątek, którzy (o ile nie szli także do więzienia) mogli uznać „scancellowanie” za przyspieszoną i wymuszoną, ale bardzo wygodną emeryturę z dala od oka opinii publicznej. Wkrótce jednak zaczęły się przewidywalne problemy. „Cancellowano” osoby pomówione fałszywie. „Cancellowano” z coraz bardziej błahych powodów. „Cancellowano” z coraz bardziej odległych w czasie i błahych powodów. Taka sama kara, jaka spotykała wielokrotnego gwałciciela lub skłonnego stosować przemoc rasistę, zaczynała dotykać faceta, który 20 lat wcześniej publicznie skomplementował czyjś dekolt, albo 10 lat wcześniej napisał tweeta używającego rasistowskiej kalki. Słowem zrobił coś, za co wystarczą zwyczajne przeprosiny. Dalej, „cancellowano” naukowców rzekomo naruszających zasady safe space na wykładach, publicystów i komików za ich teksty sprzed przemiany wrażliwości społecznej, redaktorów za opublikowanie tekstów wcześniej „scancellowanych” osób. W końcu poczęto naturalnie „cancellować” każdego, kto innego „scancellowanego” brał jakoś tam w obronę. To ostatnie było o tyle trudne, że lista „scancellowanych” rosła codziennie i trudno było za tym nadążyć, niczym za przypadkami korupcji wśród polityków PiS. Dodatkowo upadł „konsensus cancellowania”, czyli nawet w ramach wspólnoty ludzi sympatyzujących z woke pojawiły się konflikty o to, kto zasługuje i kto już jest, nadal jest, albo już nie jest „scancellowany”.

Cancel culture przez zwolenników lewicy jest często bagatelizowana. Podobno to igły, z których liberałowie i prawica robią widły. Jednak cancel culture szybko dotarła na poziom lokalny i zaczęła uderzać w zwykłych ludzi. Kogoś napiętnowano jako wyrodną matkę za pozostawienie dziecka w samochodzie pod sklepem na kwadrans, kogoś za zbyt odważne zdjęcie na Instagramie, kogoś innego za posłużenie się kontrowersyjnym słowem w rozmowie w kawiarni. Powstało wrażenie, że cancel culture przenosi nas w świat Orwella, tylko z rozproszonym Wielkim Bratem, którym może być człowiek na krześle obok. Towarzyszący temu zjawisku w oczywisty sposób efekt mrożący i autocenzura, początkowo obecne w redakcjach prasowych, studiach filmowych i programach rozrywkowych, dotarły pomiędzy ludzi i stopniowo erodują coś, co można po prostu nazwać „naturalnym zachowaniem”. To wcale nie jest oczywiste, że świat ludzi nieustannie się skrupulatnie samokontrolujących i zestresowanych potencjalnie dewastującą reakcją otoczenia jest lepszy od świata, w którym od czasu do czasu ktoś chlapnie durną rasistowską czy mizoginistyczną uwagę.

Cancel culture ma też wersję light. Nie polega na eliminacji danej osoby poza obręb życia społecznego, ale na jej dyskredytowaniu. W Polsce szeroko rozpowszechnione wyrazy pogardy wobec dinozaurów słusznie rozdeptywanych przez pochód postępu – określenia takie jak „boomer”, „dziaders” czy „paleo-liberał” – są właśnie przejawami cancel culture light. Z drugiej zaś strony są ci, którzy szermują „cancellowaniem” i niejednokrotnie krzywdzą interlokutorów podważając ich prawo do głosu, ale sami się stylizują na ofiary. Ubieranie się w szaty skrzywdzonych ofiar jest bowiem dla ruchu woke charakterystyczne. Niektórym kategoriom ludzi uprawnienie do bycia ofiarą jest przypisywane automatycznie, niezależnie od tego, czy dany jej reprezentant rzeczywiście doznał jakichkolwiek krzywd osobiście. Prowadzi to do istnej inflacji wyimaginowanych krzywd, która utrudnia walkę z realnymi problemami społecznymi. Te bowiem giną w tym natłoku.

 

Twoja kolej na bycie dyskryminowanym

Woke zrodził się z poczucia krzywdy, ale krzywdy realnej. Wiele dziesięcioleci bezdyskusyjnie prawdziwej i horrendalnej dyskryminacji kobiet, mniejszości rasowych i etnicznych, osób LGBT+, mniejszości religijnych, osób niepełnosprawnych czy ludzi w jakikolwiek inny sposób „niedopasowanych” doprowadziło do społecznego wrzenia, którego znakiem i ogniwem jest ta koncepcja radykalnej przebudowy relacji społecznych. Walka z wymienionymi powyżej i zapewne jeszcze i innymi dyskryminacjami powinna być celem wspólnym lewicy spod znaku woke oraz liberałów i lewicy klasycznej, socjaldemokratycznej. Jeśli tak jednak nie jest, to powód jest ten sam, który już nieraz w przeszłości generował rozchodzenie się dróg liberalnych reformistów i lewicowych rewolucjonistów. Chodzi o dobór metod i tempo zmian. Liberalna droga – niestety – zapewnia mniejsze tempo. Ale tylko ona, dążąc do sprawiedliwości, unika stosowania niesprawiedliwych metod. W tym przypadku nie wylewa dziecka wolności słowa z kąpielą mowy nienawiści, rasizmu i homofobii.

Liberałowie jako panaceum na dyskryminację proponują dążenie do stanu braku dyskryminacji – najpierw formalnej (zapewnianej przez same instytucje publiczne), a potem, mozolnie i z czasem, realnej (dzięki wyprowadzeniu zachowań dyskryminacyjnych poza obręb kultury narodowej). Woke panaceum widzi w kontrdyskryminacji, której narzędziami są no-platforming, cancel culture i safe spaces. Otóż, skoro przez ponad sto lat większość dyskryminowała mniejszości, to sprawiedliwość wymaga, aby teraz mniejszości dyskryminowały większość. Niech wahadło wychyli się w drugą stronę. Niechaj więc przez pewien czas (albo i na zawsze, kto wie?) dyskryminowani będą biali, mężczyźni, heteroseksualiści, chrześcijanie/katolicy, tradycjonaliści, „neoliberałowie”. To dlatego w USA nie dziwi film lub serial, w którym wszyscy główni bohaterowie są nie-biali, ale nie do pomyślenia byłaby już produkcja z samymi białymi postaciami. To dlatego dużo mniejszym ryzykiem jest obsadzić postać homoseksualną w roli bohatera pozytywnego niż szwarc-charaktera opowieści. To dlatego nie powinny odbywać się już nigdy panele dyskusyjne z udziałem samych mężczyzn, ale żadnych kontrowersji nie budzą panele dyskusyjne z udziałem samych kobiet. Mniej jest ważne, co się mówi w debacie publicznej. Ważniejsze jest, kto mówi. Osoba mówcy stała się ważniejszym komunikatem od treści wypowiedzi. Nie formułuje się już tez lub argumentów. Formułuje się tezy i argumenty jako czarnoskóra ateistyczna lesbijka lub jako biały protestancki ojciec rodziny. Pierwsze zostaną inaczej odebrane i ocenione przez publiczność aniżeli drugie, nawet jeśli będą dokładnie takimi samymi tezami i argumentami. Co więcej, istnieje cały szereg rzeczy, które wolno mówić przedstawicielom jednych tożsamości, ale już są zakazane w ustach przedstawicieli innych tożsamości. W np. show-biznesie gradacja jest jasna: biały komik może powiedzieć mniej niż czarnoskóry; czarnoskóry komik hetero mniej niż czarnoskóry gej; czarnoskóry gej mniej niż czarnoskóra lesbijka; a czarnoskóra lesbijska mniej niż czarnoskóra osoba niebinarna. Chrześcijanin może powiedzieć mniej niż ateista; ale ateista może powiedzieć mniej niż muzułmanin. Osoba wysportowana może powiedzieć mniej niż otyła. (…)

 

***

U podłoża obecnych sukcesów prawicowego populizmu leżało porzucenie przez jego propagatorów części prawicowej tożsamości ideowej (akurat tej, którą prawica wcześniej dzieliła z liberałami, czyli wolnorynkowego podejścia do kwestii ekonomicznych) i sięgnięcie do arsenału socjalnej lewicy. Jednym ze scenariuszy dalszych bojów ideowych w świecie Zachodu jest – owszem – klęska prawicowego populizmu i wejście lewicy spod znaku woke w rolę głównego adwersarza liberałów. Jednak nie można wykluczyć, że i to pokolenie lewicy czeka podobny zawód, jaki stał się 15 lat temu udziałem lewicy obiecującej nowy paradygmat na zgliszczach banku Lehman Brothers. Otóż prawdziwie groźnie zrobi się, jak populistyczna prawica, aby zapobiec swojemu upadkowi, znów postanowi buszować w arsenale lewicy, ale w arsenale woke-lewicy. Bo – bądźmy szczerzy – no-platforming, cancel culture i safe spaces (wykluczające – dla odmiany – z debaty ludzi o nieprawicowych poglądach) to narzędzia, które do zbrojnych ramion prawicowców pasowałyby jak ulał. I ta konstatacja ostatecznie przesądza o pokrewieństwie dwóch najmocniejszych dzisiaj wrogów wolności po obu stronach polityczno-ideowego spektrum.

 

Groźba równości w strachu i zniewoleniu :)

Podział na populistów i liberalnych demokratów zaczyna organizować systemy partyjne państw Zachodu i wypiera dawny ład z osią prawica-centrum-lewica. W efekcie dyskusja o niedomaganiach i niesprawiedliwościach liberalnej demokracji staje się punktem centralnym debaty, co ustawia liberałów i demokratów w pozycji defensywnej, niemalże na ławie oskarżonych, zaś populistów w roli groźnych prokuratorów egzekwujących ludową sprawiedliwość wśród poklasku tłumu.

 

W wydanym w 2019 r. zbiorze publikowanych wcześniej w Tygodniku „Polityka” rozmów Jacka Żakowskiego znajduje się zaraz na początku wywiad z prof. Grzegorzem Ekiertem, który wśród źródeł wzbierania fali populistycznej w krajach Zachodu wymienia nie tylko wzrost nierówności, ale także „rosnącą ich widoczność”. To m.in. ona ma według niego odpowiadać na narastające frustracje sporej części społeczeństwa, która – obawiając się trwałego utknięcia po stronie przegranych epoki globalizacji – usiłuje cofnąć zegar i powstrzymać przemiany.

Nad postawami tych obywateli pochylamy się z wielką troską od z górą dekady (i coraz częściej ignorujemy przy tym lub wręcz lekceważymy poglądy i potrzeby tej części społeczeństwa, która nadal całym sercem popiera liberalną demokrację, co jest dość paradoksalne). Nic dziwnego. Drżymy o przyszłość naszych jakże kruchych konstrukcji wolnościowego ustroju i działamy wyciągając lekcje z historii XX w. Boimy się dalszego rozrostu grupy popleczników populizmu. Co prawda marzenie o cofnięciu się do epoki sprzed globalizacji jest całkowicie nie możliwą do zrealizowania aberracją. Jednak wiemy, że choć nigdy nie osiągną  zadeklarowanego celu, to mogą na tyle dotkliwie ugodzić liberalną demokrację, że w grze geopolitycznej zatriumfuje  wizja świata ścierających się mocarstw pod dyktando Pekinu i jego moskiewskiego pomagiera.

Prawdopodobieństwo ziszczenia się tego scenariusza rośnie, gdyż podział na populistów i liberalnych demokratów zaczyna organizować systemy partyjne państw Zachodu i wypiera dawny ład z osią prawica-centrum-lewica. W efekcie dyskusja o niedomaganiach i niesprawiedliwościach liberalnej demokracji staje się punktem centralnym debaty, co ustawia liberałów i demokratów w pozycji defensywnej, niemalże na ławie oskarżonych, zaś populistów w roli groźnych prokuratorów egzekwujących ludową sprawiedliwość wśród poklasku tłumu. Kluczowymi ogniwami tej transformacji są zaś zdrada (części) prawicy konserwatywnej i dezaktualizacja oferty lewicowej.

Dobrym punktem wyjścia do tych rozważań jest właśnie uwaga prof. Ekierta o „rosnącej widoczności nierówności”. Otóż trafia ona w sedno, gdyż nierówności były zawsze, ale dotąd frustracje z nimi związane kanalizował ogólny wzrost poziomu życia także ludzi o zupełnie przeciętnych, a nawet niższych niż przeciętne dochodach. Owszem, były zazdrość i zawiść, ale i zadowolenie z własnego życia, lepszego niż życie rodziców i z perspektywą jeszcze lepszego życia własnych dzieci. Ten model wzrostu, jak wiemy, zaciął się w pierwszej dekadzie XXI w. i frustracje przestały być kanalizowane. Co prawda nadal przygniatająca większość zwolenników populizmu i rozliczenia liberalnej demokracji wiedzie dostatnie życie, ale mało to ich obchodzi, gdyż czują gniew wywołany poczuciem relatywnej deprywacji. W ich godność uderza to, że innym (przysłowiowemu sąsiadowi) żyje się lepiej niż im.

Problemem są więc nie tylko, a nawet nie tyle nierówności, co ich rosnąca widoczność, świadomość, internalizacja i ich emocjonalne przetrawianie. Powstaje oto społeczeństwo ze zdezintegrowaną klasą średnią, gdyż podział na dwie pęknięte jego półkule przebiega w poprzek jej łona. Jej słabsza część, wraz z tzw. klasą ludową, dawną robotniczą i nowoczesnym prekariatem opowiada się przeciwko widoczności nierówności, zaś jej mocniejsza część z wyższą klasą średnią i ludźmi majętnymi za utrzymaniem logiki przemian globalizacyjnych współczesnego kapitalizmu. Oto nowy podział społeczny, który ani chybi będzie organizować życie polityczne Zachodu przez najbliższe co najmniej kilkanaście lat, a więc przez większą część pierwszej połowy XXI w.

Przyjrzyjmy się bliżej tym dwóm zestawom wartości. Po jednej stronie mamy więc przeciwników widomych różnic w społeczeństwie. Są to równocześnie przeciwnicy widoczności nierówności materialnych, kontrastów luksusu i skromnych warunków życia na ulicach europejskich i amerykańskich miast, jak i zróżnicowania społecznego w sensie tożsamościowym, czyli heterogeniczności ludzi zamieszkujących jedno państwo w sensie kulturowym, aksjologicznym, moralnym, w sensie preferowanego stylu życia i wyborów życiowej drogi. Są przeciwni imigracji i mniejszościom, przeciwni emancypacji kobiet, niezależności młodzieży, wolności indywidualnej i zmianom kulturowym. Pragną społeczeństwa ludzi podobnych i pod względem zachowania, i zasobności portfela. Widząc, że w zdynamizowanym świecie zaczynają odstawać i ich pozycja słabnie, domagają się cofnięcia zmian, unieważnienia tej dynamiki i wtłoczenia wszystkich w realia życia podobnego, gdzie ich niepowodzenie będzie zasadniczo niedostrzegalne i nieczytelne.

Zdrada (części) prawicy polega na ochoczym dostosowaniu się do tych nastrojów i przekształceniu pod nie swojej oferty politycznej. Tak oto wykluwa się nowa prawica, już czysto populistyczna. Widzimy to w wielu krajach Zachodu, także na polskim podwórku. Dawna prawica była, owszem, zawsze przeciwna lub co najmniej sceptyczna wobec przemian kulturowych, które znamionowały większy indywidualizm czy tożsamościową heterogenizację społeczeństwa. Jednak w tym samym czasie optowała za wolnorynkowym podejściem do polityki gospodarczej, była więc nośnikiem tych wszystkich procesów, które legły 30 lat temu u podstaw globalizacji i przyniosły zmiany społeczne, stanowiące pole dla znaczniejszego różnicowania się położenia ludzi w zależności od ich potencjałów, nakładów pracy, gotowości do nauki i wysiłku.

Nowa prawica stopniowo usuwa element wolnorynkowy ze swojej wizji politycznej. Widzimy to od lat w Warszawie i Budapeszcie, widzimy w ewolucji, jaką przeszły partie Le Pen, Wildersa czy austriackich „wolnościowców”, w programie AfD, a nawet w retoryce Farage’a. Także w USA, gdzie większość republikanów starego typu nadal popiera wolne rynki, wraz z protekcjonistyczną i antyglobalistyczną retoryką Trumpa zaczyna się nowa epoka. W efekcie powstaje kompleksowo antyliberalna oferta dla populistycznych przeciwników liberalnej demokracji. Jej dopełnieniem jest projekt ustrojowego demontażu państwa prawa i wprowadzenie nowej formy wyborczego autorytaryzmu.

Wobec tego logicznym jest, że kompleksowa i spójna kontroferta winna mieć liberalny charakter. To wizja utrzymania liberalnej demokracji jako ram rozwoju społeczeństwa heterogenicznego, a więc właśnie naznaczonego różnorodnościami, w tym nierównościami. To wizja liberalizmu społeczno-obyczajowego, w którym obok siebie, w jednym państwie i w jednym społeczeństwie, rozwijać się mogą różne tożsamości i różne koncepcje życiowe ludzi, zarówno tych będących w arytmetycznej większości, jak i arytmetycznych mniejszości. To jednak także wizja liberalizmu gospodarczego, w której wysiłek, nauka, praca, kreatywność i zaangażowanie popłacają, gdyż generują materialne nierówności i jest to okay dopóki są one sprawiedliwym pokłosiem nierówności w nakładzie pracy i wysiłku (a nie pokłosiem przywileju, oszustwa czy naruszenia prawa). To logicznie spójna wizja także dlatego, że tożsamościowo zróżnicowane społeczeństwo i różnice materialnych statusów idą w parze, gdy pierwsze artykułowane są wyborami konsumenckimi opartymi na tych drugich. W ten sposób ludzie równocześnie demonstrują swoje tożsamości kulturowe czy światopoglądowe, jak i swoje możliwości finansowe.

W tych realiach na spalonym złapana może zostać klasyczna, socjalistyczna lewica, której oferta ulega dezaktualizacji. Usiłuje ona łączyć te dwie przeciwstawne logiki w dysfunkcyjną całość. Lewica chciałaby kolorowego społeczeństwa, złożonego z ludzi o różnych tożsamościach i tych tożsamości nieukrywających, lecz je wręcz intensywnie przeżywających, robiących więc to, co czasem spotyka się z prawicowym zarzutem o „obnoszenie” się innością. Słowem: chce widoczności różnic pomiędzy ludzkimi stylami życia. Ale równocześnie usiłuje redukować, minimalizować, zacierać i zwalczać nierówności materialne i ich widoczność, która, w jej retoryce, godzi w „godność” i poczucie komfortu osób słabiej sytuowanych. Zatem mniejszości tożsamościowe powinny „obnosić się” swoim stylem życia, ale osoby bogate powinny unikać „epatowania” luksusem. Z jednej strony pozytywne podejście do zróżnicowania, z drugiej oczekiwanie uniformizacji. To się nie może udać teraz, gdy kwestie frustracji wynikających z „widoczności różnic” trafiły do centrum debaty politycznej.

Lewica może więc podzielić los klasy średniej i ulec rozłupaniu na pół, na dwa odrębne ruchy. Zwiastuny tego procesu są już widoczne. Część lewicy może zdecydować o przyłączeniu się do obozu liberalnego, z którym wspólnie walczy o tożsamościowe zróżnicowane społeczeństwo ludzi cieszących się indywidualną wolności wyboru drogi życiowej. Wymagałoby to od niej stępienia retoryki antyrynkowej i antyglobalistycznej. To możliwe, lewica nie raz w przeszłości przesuwała się do centrum, a dzisiaj wydaje się to czynić jej bodaj najbardziej perspektywistyczny odłam, czyli Zieloni. Byłoby to korzystne dla obozu liberalnej demokracji, który w realiach politycznej praktyki nie potrzebuje totalnej dominacji wolnorynkowych liberałów, a raczej debaty, ucierania poglądów i łagodzenia polityk, które mają szanse wyrosnąć z dialogu gospodarczych liberałów z umiarkowanymi lewicowcami socjalliberalnymi.

Jednak druga połowa lewicy może stoczyć się w stronę obozu populistycznego. Już dziś widzimy, że jej niechęć wobec nierówności i różnic międzyludzkich nie ogranicza się do aspektu pieniądza. Coraz częściej niektórych lewicowców uwiera wolność słowa i chcieliby dyktować wszystkim dookoła, co mówić wolno, a co nie, a zwłaszcza komu wolno mówić więcej, a komu mniej. Z tych idei wyrasta tzw. ruch woke, cancel culture i aberracyjna koncepcja odwróconej, swoiście rewanżystowskiej dyskryminacji dawnej większości przez dotąd dyskryminowaną mniejszość. A zatem uniformizacja społeczna na bazie lewicowej wizji świata.

Dla liberałów wyłania się z tego jasne przesłanie – to przesłanie stanowczości w obronie własnych postulatów i wartości. Także w odniesieniu do postulatów wolnego rynku i ograniczonego państwa w gospodarce. Ich niepopularność ma wszelkie szanse przeminąć w świecie, który zafundował sobie inflację i porażające długi publiczne. Trzeba wytrwać i nie pozwolić na wtłoczenie sobie do głów, że liberalizm przestał być aktualny i jest jakikolwiek „nowy paradygmat”. We wstępie do wspomnianego na początku zbioru rozmów Żakowskiego sam autor – lewicowy zwolennik „nowego paradygmatu” – przyznaje, że w jego dziele brakuje czwartego rozdziału. Rozdziału o tym, co dalej po kryzysie liberalnej demokracji, rozdziału o „nowej liberalnej demokracji”. Tego rozdziału nie ma, bo nie ma żadnego nowego paradygmatu i żadnego nie będzie. Nawet jeśli populiści przebrani w szaty lewicowców nam to suflują. Będzie albo restytucja liberalnej demokracji, która tak dobrze sprawdziła się na przełomie XX i XXI w. doprowadzając do bezprecedensowej poprawy warunków życia ludzi w każdym otwartym na globalne rynki zakątku świata, albo nastąpi nowy ciemny wiek autorytaryzmów, tym razem wspartych technologicznymi możliwościami w rodzaju Pegasusa, sztucznej inteligencji i sieciowego zbierania danych o obywatelach.

Tak właśnie bowiem skończy się utyskiwanie nad „widocznością nierówności” – równością w strachu i zniewoleniu.

 

Autor zdjęcia:  Борис У

Hasta la vista baby! :)

Johnson przegrał. Jego pożegnanie słowami Hasta la vista baby! pod koniec jego ostatniej sesji pytań do premiera kończy pewną erę brytyjskiej polityki. Po niemalże roku ciągłych skandali oraz ogromnych problemów gospodarczych, seksualne ataki zastępcy Whipa ostatecznie pogrążył Borisa. Jednak imprezy na Downing Street, kłamstwa, skandale oraz luźne podejście do praw i wolności obywateli, nie są w jego karierze nowością.

Wątpliwy kod moralny Johnson prezentował już podczas studiów na Uniwersytecie Oksfordzkim, gdzie był członkiem i przewodniczącym niesławnego Klubu Bullingdona — elitarnego, ekskluzywnego, tajnego stowarzyszenia. Chłopcy okryli się złą sławą, dewastując restauracje, upijając się na umór czy paląc przed bezdomnymi banknoty. Na temat ich wybryków krąży dużo więcej anegdot, jednak ich przywołanie nieuchronnie wiązałoby się ze złamaniem zasady decorum.

Po zakończeniu studiów młody i pełen ambicji Boris otrzymał pracę w The Times, jednak bezpośrednia styczność ze światem wielkiej polityki i topowego dziennikarstwa nie okrzesała Johnsona. Zamiast pracy i zdobywania doświadczenia, Johnson postanowił pójść na łatwiznę i zmyślać cytaty. O dziwo okazało się, że jedna z najbardziej renomowanych gazet świata nie patrzy na to przychylnie. Boris został szybko zwolniony. Bezrobotnego Johnsona pod swą egidę przyjęła redakcja prawicowego The Daily Telegraph, w której ze zmyślania cytatów przerzucił się na zmyślanie całych artykułów o unijnych regulacjach. Ku uciesze swych przełożonych dzielnie walczył o wolną od regulacji i dyktatów krwiożerczych eurokratów Brytanię.

Nie był w tym osamotniony — dodaje Edward Lucas, wieloletni korespondent The Economist i członek Liberalnych Demokratów — Było sporo osób, które, zaczynając od lat 90, łączyło swoje personalne ambicje z pewną romantyczną ideą, w której Unia zatrzymywała rozwój Wielkiej Brytanii, a Brytania powinna znów być wielka i globalna. Stworzyli wizję, w której europejscy biurokraci bez przerwy przekraczali swoje kompetencje i nakładali kolejne bezsensowne zasady i regulacje. Johnson był częścią tego trendu.

Trendu idącego wówczas zdecydowanie pod prąd. Również wewnątrz Partii Konserwatywnej. Pomimo swoich uwag i niechęci do integracji monetarnej, Margaret Thatcher była zwolenniczką gospodarczej integracji europejskiej. To z jej inicjatywy Baron Cockfield zainicjował powstanie Wspólnego Rynku Europejskiego. To za jej rządów podpisano przełomowy Jednolity Akt Europejski. Jej następca – John Major – nie tylko nie zmienił kursu, ale wręcz zaostrzył politykę zmierzającą do integracji europejskiej, podpisując traktat z Maastricht.

Thatcher była twarda w negocjacjach dotyczących brytyjskich kontrybucji do budżetu. Uważała, że Wielka Brytania przepłacała w wyniku umów podpisanych przez poprzedni rząd Partii Pracy. Była szokująco konfliktowa. Jednak mimo wszystko bardzo chciała, aby integracja europejska zadziałała. — podkreśla Lucas — Nazwanie Konserwatystów partią antyeuropejską wydawałoby się wówczas kompletnie absurdalne. Praktycznie nikt w Partii Konserwatywnej nie chciał wychodzić z Unii. Chcieli jedynie, aby była lepsza.

Narracja antyeuropejska znalazła poklask. W połączeniu z przebojowym stylem i żartobliwym charakterem Johnsona uczyniły z niego medialną gwiazdę. Ambicje Borisa sięgały jednak dalej. Zdecydował się spróbować swoich sił w polityce i w 2001 dostał się do parlamentu. Po objęciu mandatu został wybrany na wiceprzewodniczącego Partii Konserwatywnej. Pozycji nie utrzymał jednak długo. W 2004 w mediach pojawiły się doniesienia na temat romansu żonatego Johnsona z dziennikarką The Spectator. Co więcej, romans miał doprowadzić do dwóch aborcji. Zapytany o plotki dotyczące sprawy przez przewodniczącego Michaela Howarda zaprzeczył, a gdy prawda wyszła na jaw, utracił pełnione stanowisko. Kara nie trwała jednak zbyt długo. Gdy David Cameron został wybrany na przewodniczącego w 2005, nowo wybrany przewodniczący i były kolega z Bullingdonu — David Cameron — mianował Johnsona na ministra w gabinecie cieni. Odtąd podobne przygody łączące nowo poznane kobiety oraz kreatywną interpretację tradycyjnych rodzinnych wartości stały się stałym elementem jego kariery. Jak to możliwe, że pomimo tylu afer, w tym wielu związanych ze złamaniem konserwatywnego kodu moralnego, utrzymał swoją pozycję i wpływy w polityce?

To była mieszanka dwóch czynników — zaznacza Lucas — Po pierwsze jego ogromnego uroku osobistego. Johnson potrafi jak nikt inny stworzyć przedstawienie, zmowę z widzem czy słuchaczem, w której odbiorca zaczyna wierzyć, że jakiekolwiek pretensje, które miał do Borisa, nie są tak naprawdę istotne, że należy o tym zapomnieć. Wytwarza w tobie poczucie, że wszystko jest swego rodzaju żartem, farsą. Tym sposobem wyszedł już z niejednej opresji. Po drugie umie wygrywać wybory. Partie polityczne mają to do siebie, że lubią osoby wygrywające wybory. Nie umiem sobie wyobrazić, by jakikolwiek inny Torys był w stanie wygrać wybory w bardzo lewicowym Londynie. W 2008 Johnson dał radę.

Poważna rola mera Londynu bynajmniej nie odmieniła Johnsona. Za przykład niech posłuży słynny incydent z tyrolką, na której utknął, promując Igrzyska Olimpijskie w Londynie. Jeśli jakikolwiek inny polityk utknąłby na tyrolce, to byłaby katastrofa. Z Borisem to triumf – skomentował sytuację David Cameron. Starannie wykreowana persona klauna, jak określił Johnsona The Guardian, zdawała się działać. Johnson sam również nie krył się ze swoją strategią.

Generalnie, jako taktyka w życiu, (…) często przydaje się sprawiać wrażenie, że z premedytacją udajesz, że nie wiesz co się dzieje, bo w rzeczywistości możliwe, że faktycznie nie wiesz co się dzieje, ale ludzie nie będą w stanie tego odróżnić. – mówił w 2013.

Wydaje mi się, że Johnson jest bardzo sprytny i bardzo niedbały — komentuje Lucas. — Otrzymał najwyższej klasy edukację już od szkoły podstawowej. Jego niebywała znajomość greki i łaciny już w wieku 13 lat pozwoliła mu bez większego wysiłku przejść przez kolejne etapy edukacji. Wydaje mi się, że z tego powodu nigdy nie nauczył się ciężkiej pracy. Johnson wytworzył wręcz mit swojej edukacji, który działa jako substytut ciężkiej pracy. Za jego pomocą jest w stanie niemalże naginać rzeczywistość. Może pojawić się na przemówieniu, zapomniawszy tekstu. Może udawać, że nie wie, gdzie jest. Może wmawiać nam, że nie ma na jakiś temat pojęcia. Jednak dzięki mitowi, który wytworzył, mimo wszystko wierzymy, że żartuje, że pamięta przemówienie, że wie, gdzie jest, że jest kompetentny. Gramy w jego grę. Kupujemy jego żart. Dzięki temu, gdy faktycznie nie ma na jakiś temat pojęcia, umyka to naszym oczom.

 Los Johnsona odmienił się w 2015. Aby wygrać wybory parlamentarne, David Cameron obiecał rozpisać referendum dotyczące wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej. Zasiane na łamach The Daily Telegraph nasiona antyeuropejskiego chwastu nareszcie zakiełkowały. Podlane kryzysem migracyjnym, zaczęły rosnąć i wymykać się spod kontroli torysowskiego establishmentu. Johnson stanął przed życiową szansą. Napisał dwa artykuły, stawiające go po dwóch stronach barykady. Ostatecznie, wbrew oczekiwaniom ekspertów i nadziejom kolegów partyjnych, zdecydował się opublikować antyeuropejski esej i zostać twarzą „Vote Leave”.

Ostatecznie należy uznać to za zwykły oportunizm — uważa Lucas. — Wydaje mi się, że uważał, że zdobędzie w ten sposób szczególną pozycję w partii. Zakładał, że faktycznie jest szansa, żeby „Vote Leave” wygrało, a wówczas byłby w bardzo wąskim gronie poważnych graczy po zwycięskiej stronie.

Członkowie Partii Konserwatywnej uznali, że Johnson, pomimo swoich zdolności elekcyjnych, nie nadaje się na pozycję premiera. Boris nie jest w stanie przewodzić – powiedział podczas walk o władzę Michale Gove, jeden z głównych architektów Brexitu. Zamiast Johnsona na premiera wybrana została Theresa May. Johnson nie powiedział jednak ostatniego słowa.

Jako premier May miała de facto jedno zadanie – Brexit. Na korzyść Johnsona przez prawie trzy lata nie była w stanie wypełnić swej misji. Przyspieszone wybory ogłoszone w 2017 nie pomogły. Ostatecznie, w atmosferze całkowitej klęski, May podała się do dymisji na początku 2019. Johnson nie mógł liczyć na lepszą okazję. Od razu rozpoczął swoją kampanię, którą zakończył triumfem.

Po przejęciu władzy Johnson od razu popisał się kreatywnym podejściem do prawa. Na wiele tygodni zawiesił prace parlamentu, co Sąd Najwyższy uznał za nielegalne. Rząd nie był w stanie przepchnąć Brexitu, więc Boris postanowił rozpisać kolejne przyspieszone wybory. Tym razem dał popis swoich umiejętności. Po ostrej kampanii Torysi rozbili prowadzoną przez radykalnego Jeremy’ego Corbyna Partię Pracy, odbijając najbardziej zagorzałe lewicowe okręgi i zdobywając najlepszy wynik od 1979.

Z nową, ogromną większością Johnson był w stanie prędko przegłosować ustawę o Brexicie i doprowadzić do opuszczenia Unii 31 stycznia 2020. W oczach wielu, Wielka Brytania, po latach walki w końcu odzyskała swoją niepodległość. Zbudowanie krainy mlekiem i miodem płynącej wydawało się jedynie kwestią czasu. Jednak świetlaną przyszłość pokrzyżował, przybyły z Chin, wirus SARS‑CoV‑2. Kraj zmagał się z pandemią przez dwa lata. Pomimo niewielkich błędów polityka covidowa Johnsona była oceniana raczej pozytywnie, zwłaszcza pod względem programu szczepień.

Musimy pamiętać, że Johnson dał radę wygrać wybory z gigantyczną przewagą 80 mandatów w parlamencie — dodaje Lucas. — Udało mu się doprowadzić Brexit do końca. Odbił z rąk Partii Pracy miejsca, o których poprzedni liderzy Konserwatystów nawet nie śnili. Udało mu się dość poprawnie rozprawić z pandemią. Teraz doszła Ukraina. Miał więc ogromne pole do udowodnienia swoich zdolności przywódczych i ogromne polityczne szczęście. Jednak przez swoją chciwości i nieodpowiedzialność spieprzył cały swój dorobek.

Wraz z końcem pandemii nadszedł czas rozliczeń. Zarówno gospodarczych jak i politycznych. Brytyjska gospodarka przez prawie dwa lata była podtrzymywana przy życiu jedynie dzięki dodrukowi funta. Wraz z otwarciem światowej gospodarki, nowo stworzony pieniądz mógł zostać wreszcie użyty. Wzrost cen ropy, deficyty na światowych rynkach oraz ograniczenia handlu i inwestycji w wyniku Brexitu, spowodowały najwyższą inflację od 40 lat, oraz przewidywany zerowy wzrost gospodarczy.

Poza gospodarczymi efektami pandemii i Brexitu na wierzch wypłynęło wiele skandali. Okazało się, że rządzący nagminnie łamali zasady lockdownu, często podczas imprez na Downing Street. Dodatkowo w trakcie ogromnego kryzysu gospodarczego, gdy wielu Brytyjczyków nie stać było na wynajem mieszkań lub ich ogrzewanie, Johnson postanowił za pieniądze podatników wyremontować swój apartament na Downing Street, za około dwieście tysięcy funtów.

Te imprezy odbywały się, gdy większość społeczeństwa poświęcała się, by przestrzegać reżimu sanitarnego. Ludzie nie widzieli się ze swoimi rodzinami, nie byli przy umierających bliskich. Historie o ludzkich tragediach są niezliczone — zaznacza Lucas. — Co ważniejsze, rząd kłamał. Wydaje mi się, że gdyby Johnson od razu się przyznał, powiedział, że popełnił błąd, przeprosił i wpłacił pieniądze na konto jakiejś fundacji dla ofiar pandemii, ludzie mogliby mu wybaczyć i o wszystkim zapomnieć. To, co naprawdę go pogrążyło to ciągłe upieranie się, że nie było żadnych imprez, że to były tylko spotkania, że on sam w nich nie uczestniczył. To założenie, że możesz kłamstwem uniknąć konsekwencji, kompletnie go zniszczyło.

Wspomniane afery wystarczyły, by Konserwatyści stracili poparcie. Ostatecznie partia zagłosowała nad wotum nieufności wobec premiera, który ledwo przetrwał głosowanie. Gwóźdź do trumny rządów Johnsona wbito w czerwcu, gdy zastępca Whipa Chris Pincher, wcześniej wielokrotnie oskarżany o nadużycia seksualne, przyznał się publicznie do napastowania dwóch mężczyzn w jednym z londyńskich klubów. Co gorsza, premier w przeciągu tygodnia pięciokrotnie zmieniał wersję wydarzeń, kłamiąc co do swojej wiedzy na temat incydentów. Ostatecznie 7 lipca Johnson ogłosił, że rezygnuje z pozycji lidera Partii Konserwatywnej oraz z bycia premierem, gdy tylko zostanie wybrany następca.

To, co jest naprawdę niesamowite w wydarzeniach ostatnich kilku lat, to fakt, że upadek Borisa nie był spowodowany błędami w jego polityce i administracji, tylko osobistymi porażkami i niczym niewymuszonymi błędami — podsumowuje Lucas. — Nikt nie zmuszał go do organizowania imprez na Downing Street. Nikt nie zmuszał go do remontowania swojego apartamentu za ogromne pieniądze. Jest to powalający przykład politycznego samospalenia.

Walka o klucze do Downing Street toczy się dziś między Rishim Sunakiem a Liz Truss. Ostateczna decyzja o następcy zapadnie we wrześniu. Mało jednak prawdopodobne, aby nowe rządy były w stanie całkowicie odwrócić zmiany w Partii Konserwatywnej. Jakie będzie dziedzictwo Johnsona?

Po pierwsze Johnson rozpoczął proces exodusu umiarkowanych wyborców, którzy nie widzą już dla siebie miejsca w partii. Widzieliśmy to najpierw podczas Brexitu z odejściem proeuropejskiego skrzydła. — mówi Lucas — Po drugie kłamstwa stały się doktryną Partii Konserwatywnej. Dziś standardem jest mówienie otwartych i oczywistych kłamstw. Torysi nigdy nie byli wierni głoszonym przez siebie zasadom, ale uważali się za ugrupowanie moralne. Publiczne, non stop powtarzane, kłamstwa mimo wszystko nie są dla nich czymś naturalnym. Wydaje mi się więc, że Johnson zdemoralizował partię. Zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Sam jestem dziś kandydatem do parlamentu i nie zliczę, ile razy mówiono mi „Byłem torysem przez całe życie, ale już nie mogę na nich głosować, bo są zwyczajnie nieszczerzy”. Zakładam, że wielu kandydatów będzie deklarować chęć powrotu do prawdy i zaufania, że będą chcieli odbudować moralną wagę partii. Jednak dziedzictwo Johnsona jeszcze z nami zostanie. Każdy, kto był w jego rządzie, jest współodpowiedzialny za jego działania.

Kariera Johnsona była serią afer, kłamstw, sprytu i szczęścia. Zakrywając żartem swą niekompetencję, lenistwo i skandale udało mu się dotrzeć na sam szczyt. Jednak to właśnie przez niekompetencję, lenistwo i skandale jego upadek był nieuchronny. Jego rządy jeszcze przez dekady będą zarówno punktem odniesienia, jak i przestrogą dla innych cwanych i ambitnych polityków. Dziś pozostaje nam tylko powiedzieć – Hasta la vista baby!

Autor zdjęcia: Hello I’m Nik

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

 

Na rauszu w Moka Efti :)

Dla prawicy, konserwatystów, klerykałów, autentycznych lub funkcjonujących na zasadzie dulszczyzny moralistów i bogobojnych świętoszków sprawa we wszystkich miejscach i czasach była prosta. Dla nich libertynizm i liberalizm to zwykle było to samo.

Kim jest libertyn, a czym jest libertynizm? Według encyklopedii PWN „libertynizmem” nazywamy „francuski laicki ruch umysłowy w XVII w., promieniujący na całą Europę, skierowany przeciw autorytaryzmowi religijnemu, ideałom ascetycznym i tradycyjnej obyczajowości”, zaś hołdujący mu „libertyni” to zwolennicy „skrajnie hedonistycznego epikureizmu oraz (…) renesansowego ideału używania życia”, kładący nacisk na „swobodę myśli i jej niezależność od autorytetów religijnych”, zaś w warstwie zewnętrznej nade wszystko żyjący według zasad nie tylko „oświeceniowego racjonalizmu i humanizmu”, ale wręcz „immoralizmu” poprzez „praktykowanie i głoszenie niemoralności i bezbożności”.

Pomiędzy Johnem Locke’iem a markizem de Sade

W tych strzępach definicji łatwo wskażemy na kilka elementów nader dobrze nam znanych także z refleksji nad liberalizmem. To na pewno „swoboda myśli i niezależność od autorytetów” oraz „zasady oświeceniowego racjonalizmu i humanizmu”. Im bardziej jednak oddalimy się od konstrukcji pnia teoretycznego, a zbliżymy do tzw. konkretów (czyli, w uproszczeniu, do tego, co to oznacza dla życia w praktyce), to zauważymy, że libertyn będzie tym człowiekiem, który z możliwości tworzonych przez idee liberalnej wolności indywidualnej korzysta w sposób najbardziej totalny, bez oglądania się wstecz i z odrzuceniem wszelkich innych refleksji poza maksymalizację utylitarystycznej przyjemności z życia. To następuje w tym momencie, gdy sprzeciw przeciwko „autorytaryzmowi religijnemu, ideałom ascetycznym i tradycyjnej obyczajowości” pomija fazę intelektualnych i potencjalnych dywagacji nad moralną kondycją człowieka wolnego, aby przejść natychmiast do „skrajnego hedonizmu”, „używania życia” i oczywiście ocierającego się o nihilizm „immoralizmu”. W tych okolicach niejeden liberał, skonfrontowany z postawą libertyna, poczyna jednak mamrotać niemrawo dezaprobatę.

Skoro libertyński styl życia jest czymś, przy czym blednie nawet „sex, drugs & rock n’ roll”, to jak nakreślić niełatwą relację pomiędzy liberalną wizją – jednak przecież – „ładu społecznego”, a libertyńskim „wolno wszystko”? Pomiędzy wolnością projektowaną a przeżywaną, choć może trafniej byłoby nawet rzec „eksploatowaną”? Pomiędzy wieloaspektowością a parciem w stronę jednego bodźca? Pomiędzy dbałością o trwałość kruchych fundamentów a pomijaniem faktu istnienia jutra? Pomiędzy ostrożnością z uwagi na tych o słabszej konstrukcji a ich przeżuwaniem i wypluwaniem do woli? Pomiędzy zarabianiem i inwestowaniem pieniądza a marnotrawczym szastaniem nim?

Dla prawicy, konserwatystów, klerykałów, autentycznych lub funkcjonujących na zasadzie dulszczyzny moralistów i bogobojnych świętoszków sprawa we wszystkich miejscach i czasach była prosta. Dla nich libertynizm i liberalizm to zwykle było to samo. Wielu z nich zresztą liberalizmu nienawidziło bardziej niż libertynizmu, bo ten ostatni radośnie praktykowało, gdy nikt nie patrzył. Ich argument na rzecz zrównywania liberalizmu z libertynizmem był prosty: liberalne prawa i obyczaje dopuszczają libertyńskie zachowania; osłabianie tradycji, krytyka odwiecznych autorytetów ojcowsko-państwowych, odzieranie Kościołów z ich polityczno-społecznych wpływów, wszelkie „wyzwalanie” ludzi z tzw. nizin społecznych, ale i kobiet, z wyznaczonego dla nich przez dawne pokolenia miejsca w hierarchii społecznej, wszelkie inne rodzaje emancypacji, przekonanie iż jako człowiek posiada się jakieś prawa, roszczenia do udziału w procesach politycznych i władzo-twórczych, w końcu po prostu sama idea wolności jednostki ograniczonej wyłącznie wolnościami innych jednostek, a więc nie prawem stanowionym przez elity, przykazaniami bożymi, nakazami biskupimi i „odwieczną tradycją” z jej normami zachowań – wszystkie te „grzechy” liberalizmu otwierają drogę „moralnemu zepsuciu”, którego najdrastyczniejszą formą jest figura libertyna.

Z drugiej strony konserwatywny i tradycyjny ład (przymykając naturalnie oko na libertyńskie zachowania przedstawicieli jego elity) w to „zepsucie” uderza z całą swoją potęgą i surowością, prawnie zakazując, moralnie napiętnowując, finalnie zamykając w więzieniu, a może nawet i torturując oraz „czyszcząc” zdrową tkankę społeczną z zepsutych „elementów”.

Tyle konserwatywne bajki i moralność Kalego. Prawda o relacji liberalizmu i libertynizmu jest jednak inna i opiera się na dwóch podstawowych przesłankach. Po pierwsze, niezależnie od swoich filozoficznych podwalin, libertynizm jest w ostatecznym rozrachunku stylem życia. Jednym z setek zróżnicowanych stylów życia, które liberalny ład społeczny dopuszcza. W liberalizmie można wybierać pomiędzy życiem libertyna i życiem dewoty, podczas gdy w rzeczywistości prawicowego ładu z tych dwóch możliwości na stole zostaje tylko opcja dewoty. Pozytywna recepcja libertynizmu (dokładnie tak samo jak dewocji) w liberalizmie zasadza się tylko i wyłącznie na tym, że nie zostaje on – jako opcjonalny styl życia – zakazany. Nie jest jednak w żaden sposób preferowany, promowany czy ułatwiany. Liberalne społeczeństwo jest nade wszystko społeczeństwem pluralistycznym, złożonym z niezwykle różnych ludzi, którzy wyznają różne wartości (lub nie wyznają żadnych), mają różne plany, marzenia i ambicje (lub ich nie mają) i przyjmują różne postawy, samodzielnie kierując swoimi losami. W istocie więc liberalizm umożliwia libertynom istnienie według własnych koncepcji, czego zabrania im ubrany w prawicowe hasła autorytaryzm. Ale przecież umożliwia on istnienie według własnych koncepcji również dewotom, czego zabraniał im przykładowo totalitarny komunizm. Jest tutaj pełna symetria.

Po drugie, żądanie przez libertynizm „nieograniczonych” możliwości przeżywania przyjemności i sugerowanie, iż „wszystko” wolno, natychmiast wskazuje na przestrzenie kolizyjne pomiędzy nim a liberalizmem. Otóż są granice i nie wszystko wolno. Tak jak fanatykom religijnym w liberalnym kraju nie wolno drugiego człowieka przymuszać do wiary i praktyk religijnych, albo stosować wobec niego ograniczeń praw w oparciu o przykazania lub tzw. prawdy wiary, tak samo (znów jest tutaj pełna symetria) libertynom nie wolno do żadnych (w tym zwłaszcza ryzykownych) praktyk przymuszać żadnych innych ludzi. W znanym zdaniu „Chcącemu nie dzieje się krzywda” libertyn podkreśla cztery ostatnie słowa. A liberał zdecydowanie to pierwsze. Gdy więc jakikolwiek człowiek przymusi inną osobę do czegokolwiek, to obojętnie czy jest libertynem, dewotą, czy sprzedawcą „magicznych garnków”, spotka się z surową karą na podstawie przepisów liberalnego właśnie prawa.

Jednak od strony czysto filozoficznej jest w liberalizmie zakotwiczony jeszcze jeden czynnik, który skłania nas do sceptycyzmu wobec libertyńskiego stylu życia, a niekiedy nawet do niechęci wobec niego. Co prawda tzw. przestępstwa bez ofiar, czyli szkodzenie samemu sobie poprzez podejmowanie szeroko pojętych ryzykownych zachowań, są w ujęciu liberalnym tolerowane. Ale jednak liberalizm stale zespala ideę wolności jednostki i korzystania z idących za nią możliwości życiowych z ideą odpowiedzialności (wyłącznie) osobistej za skutki podejmowanych wyborów i realizowanych zachowań. Wraz z nagromadzaniem się zachowań ryzykownych zdolność każdej, nawet najsilniejszej jednostki do pełnego utrzymania zdolności do realizacji odpowiedzialności za skutki swoich działań zostaje wystawiona na próbę stresową. Libertyński styl życia generuje więc ryzyko „uwspólnotowienia” skutków zachowań nieodpowiedzialnych, na co liberalizm patrzy skrajnie niechętnie. Niszowość życia libertyńskiego ułatwia podtrzymanie liberalnej tolerancji dla odbywających się tam interakcji. W przypadku jednak rozlania się takiego stylu życia na szerokie połacie społeczeństwa fundamenty decydujące o przetrwaniu liberalnych zasad społecznych znalazłyby się w sytuacji zagrożenia. Upowszechnienie braku odpowiedzialności to potencjalny moment rozejścia się liberalizmu i libertynizmu i ich stanięcia w pozycjach konfrontacyjnych.

Relacja liberalizmu i libertynizmu nie jest jednak jednokierunkowa. Nie tylko liberalizm ma coś do powiedzenia o libertynizmie, także libertynizm jest wskaźnikiem funkcjonowania liberalizmu. Można nawet sugerować, że jest nie tylko wskaźnikiem, ale nawet swoistym papierkiem lakmusowym.

 

Był sobie Berlin…

Wiele miejsc w wielu różnych epokach mogło niewątpliwie pretendować do miana „stolicy”, „ośrodka” lub „centrum libertynizmu”. Wyjątkowo ciekawy jest jednak przykład Berlina lat 20. XX w. Warto na to miasto sprzed stu lat spojrzeć nieco dokładniej nie tylko dlatego, że jego „Złote Lata Dwudzieste” są od pewnego czasu gorącym tematem dla współczesnej popkultury – kto jeszcze nie widział, ten czym prędzej powinien zobaczyć dostępny na HBO, wyśmienity serial „Babylon Berlin”, gdzie wartka akcja kryminalna toczy się w kompetentnie pokazanych realiach politycznych napięć z rodzącymi się ekstremizmami, wszechobecnego ubóstwa oraz oczywiście wokół klubu i nieformalnego burdelu dla prostytutek-amatorek „Moka Efti”, w którym alkohol i prochy są wszędzie, a wszystko oplata genialny jazz grany przez „Das Moka Efti Orchester” ze zjawiskową Severiją przy mikrofonie. Berlin z lat zwłaszcza 1924-29 (czyli po częściowym chociaż przezwyciężeniu powojennych kryzysów z hiperinflacją na czele i do czasu krachu światowej gospodarki, za którym przylazł Wielki Kryzys) jest ciekawy, gdyż stanowi centrum gwałtownej wręcz, ekspresowej próby zbudowania liberalnego państwa w dotąd mocno antyliberalnym kraju i z udziałem antyliberalnego w gruncie rzeczy narodu, na tej jego wielkomiejskiej stołecznej wysepce, która była relatywnie mniej uwikłana w autorytarne tradycje wielkoziemsko-pruskie. Próby wywrócenia do góry nogami odziedziczonych i ciążących ludziom w głowach hierarchii wartości i postaw z czasów stricte konserwatywnego cesarstwa, w chwili tuż po jego bolesnej kompromitacji jako forma państwa i społecznego porządku. Próby – jak wiemy – od początku skazanej na klęskę wobec tego, co z tych postwilhelmińskich sentymentów miało się zrodzić w kolejnej dekadzie, czegoś jeszcze o wiele gorszego i najbardziej antyliberalnego w nowożytnych dziejach człowieka. Gdzieś podskórnie wiedziano wtedy chyba, nawet w żyjącym nocą Berlinie, że ta fala nadchodzi i czas jest krótki. A trzeba było odreagować całą traumę wojny. I chyba z tych dwóch odczuć właśnie wyrodziła się ta nadzwyczajna wręcz zachłanność w przeżywaniu owego hedonistycznego i libertyńskiego „carpe diem”.

Stolica weimarskich Niemiec nigdy nie kładła się spać. Działało tam tysiące najróżniejszych lokali dostarczających legalnej i formalnie nielegalnej rozrywki ludziom o portfelach każdej grubości. Seks i erotyka były wszędzie, tak za drzwiami klubów, jak i na plakatach reklamowych na ulicach miasta. Kuse stroje, głębokie dekolty, nagość na okładkach czasopism w kioskach z prasą. Męska i damska. Kobiety w męskich strojach z doczepionym wąsem w krótkich, przylizanych włosach. Mężczyźni w ubraniach kobiecych, perukach, w makijażu i z pomalowanymi paznokciami. Seks tracący błyskawicznie status społecznego tabu, niezliczone wydawnictwa publikujące czy to dla czystej przyjemności czytelnika, czy to w celach edukacyjnych. Edukacja seksualna w kursie przyspieszonym, z uwzględnieniem wszelkich orientacji seksualnych, konfiguracji, liczby uczestników, ról uczestnika/widza, innych preferencji częstszych i rzadszych, w tym o wiele rzadszych. Wśród nich takich, do których nawet rewolucja obyczajowa 40 lat później niekoniecznie chciałaby się przyznawać.

Dodatkowe pomieszczenia na tyłach lub w podziemiach miało wiele różnych klubów, teatrów czy tancbud. Powszechnym zjawiskiem było korzystanie z nich przez okazjonalne prostytutki, wiodące po wschodzie słońca zupełnie zwyczajne życie (główna bohaterka „Babylon Berlin” przykładowo asystuje inspektorowi policji w śledztwie w sprawie morderstwa, co nie przeszkadza jej dorabiać w katakumbach Moka Efti, gdy ma kłopot z opłaceniem czynszu, zbiera środki na pomoc medyczną dla bliskiej osoby lub po prostu potrzebuje sponsora na upojny wieczór z muzyką i tańcem). Ale powodzeniem nieco starszych dam cieszyło się także wielu mężczyzn, zwłaszcza byłych żołnierzy (w tym oficerów) I wojny światowej, świadczących usługi w charakterze partnerów do tańca, ubranych w swoje wojskowe mundury, acz ze względów prawnych odartych z dystynkcji. Tancerki z różnych rewii i show generalnie miały status największych gwiazd w mieście. Na czele z „egzotyczną” Josephine Baker, której berlińska sława (i jej spódnicy zrobionej z pluszowych bananów) przetrwała do naszych czasów. Ale „panteon” gwiazd obejmował oczywiście także Marlenę Dietrich, Anitę Berber czy Claire Waldorf. Sławę dzięki występom jako „transwestyta” zyskał Egon Erwin Kisch.

Tego rodzaju kipiąca seksualizacja życia nie mogła nie pociągać za sobą redukowania kobiet do roli obiektów seksualnych. To dzisiaj często trafnie dostrzegany problem i ciemną stronę luzowania obyczajowego gorsetu życia, ale w ówczesnym Berlinie inny był punkt wyjścia. W efekcie cały ten libertynizm, stawiający seks i erotykę w centrum doświadczenia życia miejskiego, odbywał się w warunkach emancypacji, a nie uprzedmiotowiania kobiet. W trakcie I wojny światowej, gdy mężczyźni wyjechali na fronty, kobiety z konieczności musiały przejmować męskie (władcze, dominujące i związane z ciężką pracą) role. Niemki uzyskały prawa wyborcze, a ich żądania równouprawnionego wpływu na życie społeczne i polityczne stopniowo obrastały w solidną legitymizację. Stąd też pewność siebie kobiet także w otoczeniu nocnego życia, męskie stroje (fraki, cylindry i monokle, od których wychodzenie do klubów w takim stroju nazwano „monoklowaniem”), zabawy w dominację, które nie do końca były tylko zabawami. Choć wiele przygodnych prostytutek zarabiało tak z powodu ubóstwa, to jednak nie brakowało także i takich, które miały pełną kontrolę nad wyborem tej roli, akceptowały i odrzucały klientów, nie podlegały alfonsom i kształtowały swoją pracę całkowicie samodzielnie, jedynie odpalając procent z dochodu na wynajem prywatnego pokoju w klubie, którego „bywalczyniami” były.

W Berlinie lat 20-tych miała miejsce pierwsza emancypacja osób homoseksualnych w erze nowożytnej. Istniało kilkaset klubów dla lesbijek, gejów, osób transseksualnych i queer (tworzyły one na mapie miasta tzw. Trójkąt bermudzki); istniał nieformalny hymn LGBT w postaci bardzo popularnej piosenki „Lila Lied”, która w refrenie obwieszczała światu „Jesteśmy po prostu inni od innych”; wydawano pierwsze czasopismo dla lesbijek „Die Freundin”. Znaczną rolę w normalizacji podejścia społeczeństwa do osób LGBT odegrały prace naukowe i zlokalizowany w Tiergarten instytut słynnego seksuologa Magnusa Hirschfelda, który zdefiniował pojęcie „transwestyta” oraz badał ekshibicjonizm, środowiska nudystów i cały szereg innych aspektów ludzkiej seksualności. W Republice Weimarskiej co prawda nieustannie obowiązywał paragraf 175 kodeksu karnego, który penalizował męsko-męskie kontakty seksualne, lecz po 1920 r. w Berlinie policja w zasadzie całkowicie uczyniła z niego martwy przepis.

Podobnie było z formalną nielegalnością środków odurzających. Policja przez palce patrzyła na nielegalny handel lekami, a przede wszystkim na rozprowadzanie po klubach kolosalnej ilości kokainy – ulubionego narkotyku tej berlińskiej dekady. Nawet reklamy pudru i innych kosmetyków puszczały oko do potencjalnych klientek, niedwuznacznie namawiając do „upudrowania noska”. W wielu restauracjach narkotyki do stołu przynosili po prostu kelnerzy.

 

Tomorrow belonged to chem

Po roku 1933 wszystko to się w Berlinie szybko skończyło. Niektóre rzeczy natychmiast, inne nieco później, ale również dość szybko. To dlatego hipoteza o libertyńskim stylu życia jako papierku lakmusowym dla liberalnego charakteru istniejącego ustroju państwa wydaje się adekwatna. Dopóki bowiem wolność jest obywatelom zapewniona, część z nich oddawać się będzie takim uciechom, które może i nawet w nadmiarze oferowało życie nocne Berlina lat 20-tych. Gdy zaś w miejsce liberalizmu wchodzi taki czy inny zamordyzm, to dzieje się to, co w Berlinie lat 30-tych. Ta błahostka, ta rzecz, bez której pewnie można się obejść, czyli nieskrępowane moralizatorstwem życie nocne, ulega likwidacji często jako pierwsza. Oto więc papierek lakmusowy szerokości zakresu naszej wolności. Kilka dekad później precyzyjnie ujął to w dwóch zdaniach wydawca pornograficznego „Hustlera” Larry Flynt. Otóż powiedział, że dopóki ludzie tak zepsuci i „zboczeni” jak on mają gwarantowane prawa wolnościowe i mogą pisać, publikować czy oddawać się takim uciechom, jakich chcą, dopóty wszyscy ludzie przyzwoici tym bardziej mogą spać spokojnie, pewni swoich praw i wolności. Gdy jednak – rozwińmy jego myśl – Flyntom tego świata zaczyna się czegoś zakazywać, to jaka gwarancja, że zakazy nie obejmą zaraz innych rzeczy, nie tyle perwersyjnych, co będących nie w smak takim czy innym ludziom władzy?

Narodowym socjalistom wszystko to było nie w smak. Miejscem kobiety nie był ani klub nocny, ani nawet biuro, tylko kuchnia i dom, gdzie miała rodzić jak najwięcej aryjskich dzieci dla swojego führera. Wcale nie chodziło tutaj nawet o powrót do tradycyjnej moralności wilhelmińskiej, nie o przywrócenie roli rodziny nazistom chodziło. III Rzesza z radością wyrywała dzieci z rodzin, gdy tylko uznała, że jej instytucje skuteczniej od biologicznych matek i ojców wychowają dobrych nazistów. Tak czy inaczej, kobieta miała wrócić do swojej uprzedniej, podległej roli. Jeśli nazizm w jakikolwiek sposób był zorientowany na równość płci, to tylko w tym sensie, że ograniczał także pole swobody mężczyzn, przypisując im również z góry narzuconą rolę społeczną, czyli płodziciela Aryjczyków i żołnierza oddającego z radością życie za führera w wojnie o przestrzeń życiową. Każda forma seksu, która nie miała wpisanej w siebie roli prokreacyjnej, była oto więc zakazana. Jaki los czekał osoby homoseksualne doskonale wiemy – wiele z nich zostało wymordowanych w obozach koncentracyjnych, wcześniej doświadczając wielu upokorzeń i prześladowań. Wszystkie berlińskie kluby dla nich zostały naturalnie zamknięte natychmiast po przejęciu władzy przez NSDAP. Ten sam los spotkał instytut Hirschfelda, którego dyrektor zawczasu pozostał na francuskiej emigracji. Osoby heteroseksualne, wiodące rozwiązły tryb życia, były zaś klasyfikowane jako „aspołeczne” i także mogły trafić do obozów koncentracyjnych lub innych instytucji „wychowawczych”. Prostytucja została więc zepchnięta do głębokiego podziemia.

Naziści określili szybko także dopuszczalny ubiór dla kobiet i mężczyzn. Skończyły się monokle, peruki, za krótkie czy za długie włosy. Od 1942 r. na rozkaz Himmlera do obozów koncentracyjnych można było trafić także za elementy ubioru i sposób tańca (potem, gdy Rzesza już czytelnie przegrywała wojnę i ogłoszono w 1943 r. tzw. wojnę totalną, tańca zakazano całkowicie, aby naród mógł oddać się przeżywaniu powagi chwili). Na celowniku Hitlerjugend i innych „oddziałów kontrolujących” lokale znaleźli się oczywiście głównie ci, którzy okazywali upodobanie do muzyki anglosaskiej, w tym zwłaszcza „murzyńskiej” (jazz i swing), a więc dokładnie tej, w rytm której biło serce weimarskiego i libertyńskiego Berlina. Uznawano ich za „wrogów państwa” i aresztowano. Jeszcze we wrześniu 1933 powstała Izba Muzyków Rzeszy, a występować w lokalach całych Niemiec wolno odtąd było wyłącznie jej członkom. Aby zaś uzyskać legitymację członka Izby, należało wykazać się „odpowiedniością do wykonywania działalności muzycznej”. W ten sposób ze scen Berlina natychmiast zniknęli muzycy żydowskiego pochodzenia oraz innego niż biały koloru skóry. Nawet jeśli do 1935-36 r. czasami ignorowano przepisy o Izbie, to „niearyjscy” muzycy zaczęli masowo emigrować z Niemiec, co berlińską scenę muzyczną zmieniło drastycznie, jeszcze zanim zaczęły się ideologiczne ingerencje w repertuary (jazz został zakazany w radiu w 1935 r., a w kolejnych latach usuwano stopniowo całą nie-niemiecką muzykę z lokali; oczywiście wielka popularność pozwoliła jej przetrwać przez cały okres III Rzeszy, w drugim obiegu). W miejsce genialnych gwiazd epoki weimarskiej wchodziły – ze względu na nagły spadek liczby muzyków w Berlinie – zwyczajne, choć „aryjskie” miernoty i beztalencia. Przede wszystkim wiele klubów podupadało i musiało zamykać swoje wrota. Ten trend trwał, poza pewną poprawą sytuacji i poluzowaniem gorsetu w trakcie i przez pewien czas po igrzyskach olimpijskich 1936.

Nie tylko muzyka, ale także progresywna, awangardowa i nowoczesna sztuka, której rozkwit towarzyszył i bywał powiązany z libertyńską atmosferą weimarskich Niemiec, została zakazana, usunięta z publicznego widoku i zakwalifikowana jako „sztuka zdegenerowana”. Materiały drukowane o treści seksualnej uznano za „brud” i także ich zakazano – jeszcze zanim proces nazistowskiego zglajchszachtowania redakcji zwykłych gazet został ukończony.

 

***
Narodowy socjalizm oczywiście kompleksowo zniszczył każdy aspekt wolności człowieka. Zaczął jednak od jej „ekscesów”, od tych zjawisk z nią związanych, które miały relatywnie najmniej obrońców, bo były kontrowersyjne, oburzające, burzące spokój statecznych ludzi, niszowe i dla niektórych wstrętne. Z „rozpustą” walczyć chce wielu ludzi, którzy oczywiście nie mają żadnych innych związków ze straszliwym katalogiem ideologicznym narodowych socjalistów. Powinni oni jednak być świadomi tego, że kreując się na „obrońców” moralności, stróżów „wartości” i „rycerzy rodziny” niekoniecznie automatycznie umieszczają się po „dobrej stronie” z etycznego punktu widzenia. Z samej racji walki z libertyńskimi ekscesami nie mogą się stawiać po dobrej stronie, bo nie ma możliwości, aby stali tam również walczący z tym naziści. Problematyka moralnej oceny wyborów i zachowań ludzkich jest niesłychanie złożona, wymyka się biało-czarnym schematom.

Gdy tylko ktoś nie godzi się przystać na liberalną propozycję, aby moralne wybory zindywidualizować i pozostawić jednostkom ludzkim, a jedynym stróżem nad ich treścią uczynić obowiązek ponoszenia przez te jednostki odpowiedzialności za własne wybory, wchodzi na grząski grunt. Właśnie moralnie grząski grunt. Bo oddawanie się „perwersyjnym” żądzom nie jest ani jedynym, ani nawet najbardziej brzemiennym w skutki ogniwem tzw. niemoralności.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ekologiczne mieszkanie :)

W świecie, w którym żyje ponad 7 miliardów ludzi, zrównoważony rozwój – o ile uda się go osiągnąć – będzie przypominał bardziej centrum Manhattanu niż wiejskie Vermont.

David Owen,

Green Metropolis: Why Living Smaller, Living

Closer, and Driving Less Are the Keys

 to Sustainability

Miasta nie kojarzą się ze zrównoważonym stylem życia. Widzimy tu korki, hałas, smog, a często również walające się gdzieniegdzie śmieci. Jednak zarówno naukowcy, jak i coraz większa liczba organizacji ekologicznych właśnie w dużych miastach widzi jedyną szansę na zbudowanie systemu, w którym rosnąca populacja ludzi będzie najmniejszym obciążeniem dla środowiska naturalnego. Jest co najmniej kilka powodów, dla których tak się dzieje.

Miasta są bardziej wydajne

Gdy mowa o indywidualnych wyborach związanych ze stylem życia, wybór miejsca zamieszkania może mieć największe znaczenie dla naszego impaktu środowiskowego. Do takich wniosków doszedł między innymi Edward Glaeser, profesor ekonomii na Uniwersytecie Harvarda oraz autor książki Triumph of the City[1]. Jego wyliczenia wskazują, że mieszkańcy dużych metropolii zużywają przeciętnie mniej surowców naturalnych i jednocześnie generują mniej dwutlenku węgla w stosunku do mieszkańców mniejszych miejscowości. I nie chodzi tu o to, że są lepszymi ludźmi. Po prostu gęsta siatka miejska sprawia, że łatwiej jest dostarczyć wiele usług, takich jak komunikacja miejska, a inne rozwiązania mogą być bardziej efektywne dzięki ekonomii skali.

Ale decyzja o miejscu zamieszkania nie jest też jedyną decyzją, która wpływa na obniżanie śladu węglowego jednostki. Co ciekawe, mieszkanie w miastach sprzyja również podejmowaniu personalnych decyzji, które są dobre dla klimatu – takim jest chociażby redukcja spożycia mięsa, albo przejście na dietę całkowicie roślinną. Według badań przeprowadzonych przez Ibris na zlecenie Roślinniejemy, to właśnie w dużych miastach w Polsce największy odsetek osób już ogranicza lub planuje ograniczać ilość spożywanego mięsa – jest to aż 73,1 % mieszkańców[2]. Nawet jeśli niechęć do jedzenia mięsa jest bardziej kojarzona z wyborami dietetycznymi kobiet, to właśnie mieszkanie w dużym mieście, a nie płeć, mają większe znaczenie dla tego, że ktoś rezygnuje z wołowego burgera.

Miasta generują więcej innowacji

Nasze mierzenie się z kryzysem klimatycznym będzie najprawdopodobniej wymagało modyfikacji w obecnym stylu życia – od zmian w diecie po upowszechnianie się takich modeli jak cradle to cradle czy gospodarka cyrkularna. Samo ograniczanie zasobów jednak nie wystarczy – wiele problemów będzie wymagało rozwiązań, które obecnie po prostu nie istnieją. Świat potrzebuje większej ilości dobrych pomysłów i większej ilości ludzi, którzy pracują nad wygenerowaniem tych pomysłów.

Okazuje się, że znaczący wpływ na poziom innowacyjności ma miejsce w którym ludzie mieszkają. I nie chodzi tu jedynie o poziom zamożności (chociaż miasta są też bardziej skuteczne w tworzeniu zamożności), ważnym czynnikiem jest samo duże zagęszczenie ludności. Taką tezę wysunął m.in. Matt Ridley, przekonując, że cała historia ludzkiego postępu i innowacyjności dzieje się tylko dzięki temu, że „idee uprawiają seks”[3]. Samotny geniusz jest mitem, zarówno w obszarze sztuki, jak i nauki. Najbardziej płodne były miasta, które były w stanie wytwarzać całe nurty czy sceny. Nowe pomysły były efektem spotkań, dyskusji, kolaboracji i wzajemnego zapożyczania.

Ten efekt udało się też dość precyzyjnie zmierzyć. Luís M. A. Bettencourt i Geoffrey B. West przeprowadzili analizę ilości patentów na mieszkańca w zależności od wielkości miejsca zamieszkania[4]. To, że na duże miasta będzie przypadało więcej patentów, nie jest zaskakujące – w końcu mieszka tam więcej ludzi. Jednak zbadany efekt jest dużo silniejszy. „[J]eśli populacja miasta zostanie podwojona, czy to z 40 000 do 80 000, czy z czterech milionów do ośmiu milionów, to systematycznie obserwujemy średni wzrost o około 15% w takich miarach, jak płace i liczba patentów na mieszkańca. Jeśli osiem milionów ludzi mieszka w jednym mieście, ich produkcja gospodarcza będzie zazwyczaj o około 15% większa niż gdyby te same osiem milionów ludzi mieszkało w dwóch miastach o połowę mniejszych. Efekt ten nazywamy «skalowaniem superliniowym»: społeczno-ekonomiczne właściwości miast rosną szybciej, niż wynikałoby to z bezpośredniej (lub liniowej) zależności od liczby ludności[5]” – opisują efekty swojego badania w tekście dla „Scientific American” obaj badacze.

Miasta tworzą więcej miejsca dla natury

Zagęszczanie zbiorowisk ludzkich ma też kolejną zaletę – im więcej ludzi mieszka na gęsto zaludnionym terenie, tym więcej miejsca pozostaje na tereny zielone, które mogą faktycznie być nienaruszone przez człowieka. Przyspieszanie procesów urbanizacji daje więc szansę nie tylko na innowacyjność, ale również na odradzanie się natury. Jeżeli rozegramy to dobrze, w przyszłości może być więcej terenów zielonych niż jest teraz. Będzie się to działo nie tylko dzięki samemu przenoszeniu się ludzi do miast – co już następuje, ONZ przewiduje, że do 2050 roku 68% populacji świata będzie mieszkać w miastach[6], obecnie jest to 55% – sam proces urbanizacji jest też związany z obniżeniem wskaźnika dzietności[7].

Zdaniem Joe Walstona, wiceprezesa zarządu w Wildlife Conservation Society, urbanizacja jest największą nadzieją na to, że poprzez zmniejszanie presji na środowisko, zmniejszenie zużycia zasobów i dzietności per capita, coraz więcej zagrożonych gatunków zwierząt uda się przeprowadzić przez populacyjny efekt wąskiego gardła i sprawić, że będą one w przyszłości dużo bardziej liczne niż są teraz. Walston dodaje również, że stanie się to również dzięki decyzjom wyborców z dużych miast, którzy są tradycyjnie tą grupą, które nie tylko najliczniej głosuje za większą ochroną środowiska, ale również założyła większość organizacji pozarządowych chroniących przyrodę.

Miasta pozwalają mieszkać mniej i bliżej oraz mniej jeździć samochodem

„Live smaller, live closer, drive less” – zdaniem Davida Owena, autora książki Green Metropolis[8], te trzy zasady w największym stopniu przekładają się na zmniejszenie wpływu jednostki na środowisko. Mniejsze przestrzenie najzwyczajniej w świecie wymagają mniejszej ilości surowców i wymagają mniejszej ilości ogrzewania i chłodzenia przez cały rok, a większe zagęszczenie ludzi sprawia, że dużo łatwiej jest zrezygnować z samochodu na rzecz bardziej zrównoważonych rozwiązań. Te kroki są jednocześnie najłatwiejsze do zrealizowania na większą skalę tylko w warunkach miejskich, a nawet wielkomiejskich. Ekologiczne mieszkanie to nie dom na wsi, tylko kawalerka w bloku.

Nawet jeśli zgodzimy się, że przenoszenie się do miast jest ważnym krokiem w procesie dbania o przyszłość planety, wyzwaniem będzie cały czas dbanie o to jak te miasta będą wyglądać. Powstawanie coraz większych miast może być nadzieją dla klimatu, natury i zwierząt. Musimy postarać się, żeby nie były one koszmarem dla mieszkających w nich ludzi. Aby wspierać innowacyjność i ograniczać emisje w przeliczeniu na mieszkańca ważne jest, by tkanka miejska była naprawdę zwarta. Rozlewanie się miast na przedmieścia (eksurbanizacja) nie jest w żadnym stopniu korzystna. Miasta przyszłości powinny ułatwiać poruszanie się pieszo i rowerem, mieć rozwiniętą sieć transportu miejskiego oraz dużo wspólnej przestrzeni, która ułatwia wymianę pomysłów i współpracę. Miasta są naszą przyszłością, więc warto już dzisiaj zabrać się do pracy nad tym, jak będą działać.

[1]  Triumph of the City: How Our Greatest Invention Makes Us Richer, Smarter, Greener, Healthier, and Happier, Edward Glaeser, Penguin Books, 2012

[2] IBRIS: Prawie 60% Polaków deklaruje ograniczenie spożycia mięsa, Maciej Otrębski, https://roslinniejemy.org/blog/ibris-prawie-60-polakow-deklaruje-ograniczenie-spozycia-miesa

[3] When ideas have sex, Matt Ridley, TEDx, https://www.youtube.com/watch?v=OLHh9E5ilZ4

[4] Growth, innovation, scaling, and the pace of life in cities, Luís M. A. Bettencourt, José Lobo, Dirk Helbing, Christian Kühnert, Geoffrey B. West https://www.pnas.org/doi/10.1073/pnas.0610172104

[5]  Bigger Cities Do More with Less, Luís M. A. Bettencourt and Geoffrey B. West, “Scientific American” Vol. 305, No. 3, September 2011

[6]  “68% of the world population projected to live in urban areas by 2050, says UN”, UN, https://www.un.org/development/desa/en/news/population/2018-revision-of-world-urbanization-prospects.html

[7]   Urbanization and fertility decline: Cashing in on Structural Change, George Martine, José Eustáquio Alves, Suzana Cavenaghi, https://pubs.iied.org/10653iied

[8]   Green Metropolis: Why Living Smaller, Living Closer, and Driving Less Are the Keys to Sustainability, David Owen, Riverhead, 2009.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Nowy rok, nowy świat :)

Czy postęp zawsze jest dobry? Coraz to nowe kryzysy na świecie, obejmujące praktycznie każdą sferę, oraz nieuchronnie zbliżająca się katastrofa klimatyczna podają to przekonanie w wątpliwość.

Nowy rok to czas postanowień oraz pogłębionej refleksji nad tym, jak poprawić stan aktualny. Świat również nie stoi w miejscu. Ewoluuje, według powszechnego przekonania, ku lepszemu. Ludzkość posiada coraz więcej wiedzy, a ta z kolei przekłada się m.in. na rozwój medycyny czy technologii, które w założeniu mają usprawniać życie codzienne. Trudno nie odnieść wrażenia, że doszliśmy do momentu, w którym dążenie do zaspokojenia tych nazwanych i nienazwanych jeszcze potrzeb zaczęło być w pewnym sensie postrzegane jako przymus, a konkurujące ze sobą firmy starają się znaleźć usprawnienie dla każdej, nawet najmniejszej dziedziny życia. Ale czy postęp zawsze jest dobry? Coraz to nowe kryzysy na świecie, obejmujące praktycznie każdą sferę, oraz nieuchronnie zbliżająca się katastrofa klimatyczna podają to przekonanie w wątpliwość.

Więcej znaczy więcej

Choć klimatolodzy biją na alarm, wieszcząc zbliżające się załamanie klimatu, naszą kulturę definiuje przede wszystkim słowo „dużo”. Moda przychodzi i odchodzi, ale trend na to, żeby wszystkiego było więcej, trzyma się dobrze. Modnie jest nie palić, ograniczyć, a nawet wyeliminować alkohol, niezdrowe jedzenie czy produkty zwierzęce. Sprawia to wrażenie, że w ostatnim czasie staliśmy się bardziej świadomym społeczeństwem. Problem w tym, że nasze dawne grzeszki zastąpił nadmiar, który niezależnie od tego, czego dotyczy, jest szkodliwy.

Jednym z takich przykładów jest żywność. W ciągu ostatnich dziesięciu lat modne stało bycie „foodie”, czyli miłośnikiem jedzenia. Według definicji słownika Merriam-Webster ten termin oznacza osobę „żywo zainteresowaną najnowszymi trendami kulinarnymi”, a anglojęzyczna Wikipedia dodaje do tego wyjaśnienia, że foodie „je nie tylko z głodu, ale także jako hobby”. W tym ujęciu jedzenie staje się formą spędzania wolnego czasu, a że popyt kreuje podaż, wzrost popularności tego stylu życia przełożył się na rozwój gastronomii. Raport „Polska na Talerzu” cały czas odnotowuje wzrost zainteresowania Polaków gastronomią, a także ilości pieniędzy wydawanej w restauracjach. Oczywiście, nie ma nic złego w czerpaniu przyjemności z dobrze przyrządzonego posiłku, ale niezależnie od tego, jak zdrowy byłby ów posiłek, nie można jeść w dużych ilościach bez konsekwencji. Normą stało się częste chodzenie do restauracji, gdzie porcje są raczej dość syte, a także wydarzenia kulinarne, podczas których ta ilość się dodatkowo zwiększa. Jemy także poza lokalami gastronomicznymi, a wokół bycia foodie utworzyła się odpowiednia kultura. Jak grzyby po deszczu pojawiają się nowi influencerzy i konta o tej tematyce. Często wręcz przeraża to, co się na nich pojawia, ponieważ wiele z tych stron pokazuje popularne potrawy jak burgery czy pizza, których zaletą ma być to, że są w wersji XXL, a na YouTubie popularne stały się filmiki, gdzie vlogerzy pochłaniają wielkie ilości jedzenia. Ogromna ilość humoru w Internecie, to prześmiewanie kompulsywnego podjadania czy przejadania się i przedstawianie tego nie jako problem, ale coś wręcz normalnego. Trudno wyobrazić sobie coś takiego w przypadku palenia. Alkohol jest co prawda bardziej akceptowany społecznie, ale coraz częściej krytykuje się promowanie picia, zwłaszcza w przypadku influencerów. Promuje się też akcje takie jak Dry January (ang. Suchy Styczeń), zachęcające do, przynajmniej, miesięcznej wstrzemięźliwości. Wprawdzie porusza się temat otyłości jako choroby cywilizacyjnej, ale problem pogłębia fakt, że coraz więcej ludzi staje się smakoszami oraz poszukuje lepszego jakościowo jedzenia.

Skoro się je, to musi się pojawić również kwestia spalania pochłoniętych kalorii, więc w ramach mody na zdrowy tryb życia, razem z jedzeniem modne stało się bycie w dobrej kondycji fizycznej. Przede wszystkim chodzenie na siłownię, które podobnie jak restauracje zaczęły masowo się pojawiać. Wiele firm starało się przyciągnąć do siebie pracowników oferując im kartę MultiSport. Niestety, także w podejściu do zdrowia liczył się nadmiar. O ile, znowu, nie ma nic złego w promowaniu sportu, niepokój budzi fakt, że w miejsce ogólnej zachęty do aktywności fizycznej, pojawiło się kreowanie określonego modelu i stworzenie z niego mody. Internet wypełnił się influencerami prezentującymi idealne ciała, choć później okazało się, że nie było to do końca uczciwe. Internetowi celebryci nagminnie stosują różne sztuczki, żeby na zdjęciach wyglądać jak najlepiej, a na media społecznościowe wrzucają tylko te, gdzie wyglądają idealnie. Niektórzy jednak, jak Danae Mercer, zaczęli z tym walczyć i pokazywać, jak ciało może się zmienić w ciągu kilku sekund, jeśli przyjmie się tylko odpowiednią postawę. W odpowiedzi na pojawiający się u wielu osób stres wywołany drwinami ze strony innych bywalców siłowni ze względu na wygląd ciała odbiegający od promowanego wzoru, pojawili się też influencerzy plus size, chcący pokazać, że każdy może ćwiczyć. Bethy Red, nagrywając filmik, uchwyciła właśnie taki moment, gdy jedna z dziewczyn ćwiczących na siłowni wyśmiała ją za to, co robi. Nie był to niestety odosobniony przypadek. Gdy sport stał się modą, promocja zdrowia zeszła na dalszy plan. Zaczęło chodzić o to, żeby i ćwiczeń, i mięśni było po prostu więcej. Modnie było jeść, więc modnie było spalać, ale to nie koniec listy grzechów głównych.

Możliwość dokonywania zakupów online sprawiła, że kupować można tak, jak jeść czy ćwiczyć na siłowni – dużo. Popularne platformy sprzedażowe umożliwiają konsumentom nabycie ogromnej ilości rzeczy w krótkim czasie, z błyskawiczną dostawą do domu, a często nawet i możliwością równie szybkiej wymiany. Wystarczy wcisnąć jeden guzik, żeby stać się posiadaczem nowej rzeczy,  wygoda wzmogła tylko potrzebę zdobywania ich więcej, a samo kupowanie stało się dodatkowo nowym sposobem radzenia sobie z negatywnymi emocjami. Ponieważ to znowu nie jest ani palenie, ani picie, nikt o tym nie mówi, choć już dawno zjawisko to przybrało wymiar kompulsywności. Wiele osób wręcz chwali się tym, że kupują dużo często niepotrzebnych rzeczy, albo wymieniają sprawne sprzęty na nowsze. Stan niekupowania coraz bardziej odczuwalny jest jak ten lękowy, więc gromadzimy coraz więcej. Włącznie z osobami deklarującymi chęć zmiany zachowań konsumenckich. W ten sposób stylem życia stało się kupowanie w „second handach”, ale nadal jest to często nabywanie masowe. Nowa sukienka na wesele, sylwestra, czy na zły humor. W wielu szafach półki uginają się od spontanicznie kupionych ubrań, założonych raz czy dwa, które można później zmieścić w niemałej walizce. Znowu popyt kreuje podaż, sprzedaż z drugiej ręki, będąca już stylem życia, ulega postępującej gentryfikacji. Niektórzy robią duży biznes na wykupywaniu całych worków wyszukanych ubrań, sprzedawanych później dla zysku, co oczywiście podbija ceny. Wszystko to napędza niekończącą się konsumpcję pozornie zaspakajającą ogromny, stale zwiększający się głód. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a kiedy na pierwszy rzut oka nie widać, żeby coś było szkodliwe, nie czujemy wyrzutów sumienia, gdy chcemy więcej.

Świat w protezach

W ciągu ostatnich stu lat technologia rozwinęła się tak mocno, że wyszła z etapu raczkującego i stała się w końcu nieodłącznym elementem życia codziennego. Obecnie egzystowanie bez niej jest na tyle trudne, że staje się właściwie niemożliwe, ponieważ życie „cyfrowe” wypiera to „analogowe”. Nawet gdyby ktoś bronił się przed przejściem w ten nowy wymiar, w końcu dowie się, że pewne usługi nie są już realizowane w dawny sposób. Banki naciskają na klientów, żeby zarządzali finansami przez aplikacje, a kody odbierali przez wiadomości tekstowe, miasta rezygnują z biletów kartonikowych na rzecz elektronicznych, a instytucje edukacyjne wymagają od rodziców oraz uczniów logowania się na specjalne platformy, gdzie przekazywane są istotne informacje. To tylko kilka przykładów obrazujących jak korzystanie z technologii, posiadanie komputera z dostępem do Internetu, smartfona oraz innych urządzeń powoli staje się bezapelacyjnym wymogiem. Do tego dochodzą usługi oferowane w sieci, kuszące łatwą dostępnością czy bogatym wyborem oraz sieci społecznościowe i aplikacje, bez których trudno utrzymać kontakt ze znajomymi czy być na bieżąco z ważnymi informacjami lub wydarzeniami. Na tę nieuchronność reagujemy adaptacją i przyzwyczajamy się do życia w nowych warunkach, szybko stających się dla nas normą. Pandemia, stwarzająca potrzebę bezkontaktowego funkcjonowania, jeszcze dodatkowo przyspieszyła tą tranzycję, a ludzie coraz bardziej przyswajają sobie styl życia online.

Choć wydaje się, że życie staje się w ten sposób lepsze oraz łatwiejsze, to jednak rozwój technologii zaczyna wzbudzać wątpliwości wraz z coraz liczniejszymi doniesieniami o ich skutkach ubocznych. Najwięcej dotyczy mediów społecznościowych, początkowo pełniących funkcję zabawek, a wraz z przyrostem liczby użytkowników stających się kluczowymi narzędziami do zarządzania życiem społecznym. Prasa zaczęła coraz częściej pisać o wynikach badań jednoznacznie dowodzących, że korzystanie z mediów społecznościowych może mieć zły, wręcz uzależniający wpływ na psychikę. Powstało nawet określenie FOMO (ang. Fear Of Missing Out) oznaczające chorobliwy strach przed tym, że coś nas omija w sieci, gdy jesteśmy niedostępni i skutkujący kompulsywnym sprawdzaniem różnorakich kanałów. Badania naukowe temu poświęcone wykazywały zdecydowanie negatywne skutki korzystania z mediów społecznościowych, takie jak zwiększenie poczucia osamotnienia, zazdrości, narcyzmu, niepokoju czy depresji. Alarmujące były też dane dotyczące ich wpływu na samoocenę, zwłaszcza w przypadku popularnego wśród młodych ludzi Instagrama czy Snapchata. Zwłaszcza młodzi ludzie zaczynają przyzwyczajać się do znacznie zmodyfikowanych wizerunków swojego wyglądu, które zapewniają im popularność w sieci. Okazuje się, że to przywiązanie może być na tyle silne, że zdarzają się przypadki zamawiania operacji plastycznych, mających upodobnić twarz pacjenta do jej wersji zmienionej przez, często dehumanizujące wygląd, filtry Instagrama lub Snapchata. W badaniu przeprowadzonym przez Amerykańską Akademię Chirurgii Plastycznej i Rekonstrukcyjnej Twarzy w 2017 roku, aż 55% chirurgów plastycznych w USA miało pacjentów pragnących przejść korektę twarzy tak, aby wyglądać lepiej na zdjęciach, a wytyczne były podyktowane tym, jak wychodzili na selfie. Od 2016 roku wzrost takich zgłoszeń wyniósł 13%. W 2018 roku chirurg plastyczny dr Tijon Esho nazwał zjawisko pragnienia operacyjnego dopasowania swojej twarzy do jej wersji zmienionej filtrami dostępnymi w aplikacjach „Snapchatową dysmorfią”. Coraz częściej mówi się o konieczności wprowadzenia prawnych środków zapobiegających tym trendom. W 2012 roku Izrael, jako pierwszy, przyjął prawo nakazujące oznaczanie reklam poddanych wizualnej obróbce, a w 2017 za tym przykładem podążyła Francja.

Jednak nie tylko kwestia zdrowia psychicznego budzi poważne kontrowersje dotyczące użytkowania mediów społecznościowych. Chociaż wiadomo, że pozornie darmowe serwisy zarabiają reklamując treści oparte o aktywność osób z nich korzystających, nikt nie spodziewał się, jak daleko sięga pozyskiwanie danych. Od pewnego czasu już wiadomo, że media społecznościowe mają duży wpływ na manipulowanie informacjami, a tym samym są w stanie zmieniać poglądy swoich użytkowników. Afera Cambridge Analytica była przełomowym wydarzeniem otwierającym oczy na to, że platformy takie jak Facebook mają możliwość zachwiania strukturami społeczeństwa np. przez wpływanie na wynik wyborów. Byli pracownicy oraz specjaliści ze szczegółami opowiadają, m.in. w dokumencie „Dylemat Społeczny”, o tym, w jaki sposób media społecznościowe wykorzystują dane, żeby tworzyć profile psychologiczne użytkowników, a algorytmy programuje się w sposób wykorzystujący wiedzę z zakresu psychologii tak, aby były sprytniejsze od człowieka. Swoją cegiełkę dokłada także powszechność serwisów sprawiająca, że trudno jest funkcjonować w dzisiejszym świecie bez korzystania z nich. W efekcie stają się one niebezpiecznymi narzędziami, nad którymi nie ma żadnej kontroli.

Pod koniec 2021 roku Facebook zmienił nazwę na Meta, a jego twórca Mark Zuckerberg zadeklarował chęć rozwinięcia swojej platformy w świat wirtualny. Metaverse jest przedstawiany jako nowy wymiar łączenia ludzi oraz ambitny plan rozwoju technologii. Jednak obserwując problemy pojawiające się w związku z serwisami społecznościowymi, taki pomysł zaczyna wydawać się ryzykowny, ponieważ trudno będzie oszacować, jakie skutki dla społeczeństwa, nieradzącego sobie z mediami społecznościowymi w obecnej formie, będzie miało pojawienie się Metaverse. Nie tylko z logicznego punktu widzenia, ale także atrakcyjnie wyglądających zapowiedzi wirtualnego świata Zuckerberga, łatwo wysnuć wniosek, że Meta ma być na tyle kusząca, by stanowić konkurencyjną alternatywę dla rzeczywistego świata. Jeśli na chwilę obecną ludzie pod wpływem regularnego oglądania swojego wizerunku zmienionego przez aplikacje przestają akceptować swój rzeczywisty wygląd, a media społecznościowe mają silnie uzależniający potencjał, można sobie wyobrazić, że jeszcze piękniejsza, plastyczniejsza, a przede wszystkim intensywna i zniekształcona wizja może mieć bardziej niepożądane skutki. W tym przypadku pojawia się również uzasadnione ryzyko, że technologia przekraczająca ludzkie granice będzie w stanie uszkodzić mechanizmy funkcjonowania człowieka podobnie jak wzrok mogą popsuć niewłaściwie noszone okulary.

Nie tylko w sferze mediów społecznościowych technologia wydaje się obracać przeciwko człowiekowi. Pod pozorem usprawniania życia, wprowadza się nowe rozwiązania, okazujące się z czasem, przynajmniej w jakimś wymiarze, szkodliwe. Takim przykładem są chociażby kryptowaluty, podbijające obecnie świat. Ślad węglowy „kopalni” Bitcoina jest porównywalny z emitowanym przez produkującą duże ilości wołowiny Argentynę. Zresztą dodatkową wadę ukazała afera z kryptowalutą inspirowaną popularnym serialem „Squid Game”, której twórcy zniknęli bez śladu po zarobieniu dużych pieniędzy na sprzedaży tokenów. Obecnie Internet zaczęły zalewać niewymienialne tokeny (NFT) czyli cyfrowe aktywa oparte o technologie blockchain, według Piotra Grabca ze Spider’s Web posiadające znamiona piramidy finansowej. Ale nie wszystko toczy się wyłącznie w przestrzeni internetowej. Obecnie większość ludzi przyzwyczaiła się do usług wielu firm takich jak Amazon, Uber czy Airbnb, osiągających ogromny sukces dzięki możliwościom, jakie daje im sieć. Dzięki niej rozrastają się do gigantycznych rozmiarów, dających określoną władzę. Po ponad dziesięciu latach od początku ich działalności okazuje się, że ułatwianie życia jakie oferują, może wiele kosztować.

Człowiek kontra giganci

Zakochaliśmy się w pewnych usługach, a z czasem nasza miłość przełożyła się na ogromne wpływy oraz możliwość wymykania się jakiejkolwiek kontroli dla firm, które je stworzyły. Stany Zjednoczone stanowią przyjazne środowisko dla przedsiębiorstw pragnących się rozwijać bez ograniczeń, więc stały się domem dla takich gigantów jak Google, Facebook (obecnie Meta), Amazon, Uber lub Airbnb.

Nie jest tajemnicą, że Amazon może często liczyć na ogromne ulgi podatkowe i subwencje. Imperium Jeffa Bezosa w latach 2017-2018 nie zapłaciło ani centa federalnych podatków, a gdy planowano powstanie siedziby w Nowym Jorku, Amazon mógł liczyć na 3 miliardy dolarów finansowej zachęty z budżetu miasta. Ostatecznie wycofano się z tego pomysłu ze względu na liczne protesty. Media od dawna obiegają informacje o tym, jak skandalicznie Amazon traktuje pracowników, płacąc im głodowe stawki czy nie zapewniając odpowiedniej ochrony. W kwietniu 2020 Amazon został zmuszony we Francji do ograniczenia swojej działalności za niezagwarantowanie pracownikom ochrony w czasie pandemii. W rodzimym USA nie ma jednak takich ograniczeń, więc takich doniesień jest o wiele więcej, czasami z tragicznym skutkiem. 12 grudnia 2021 świat usłyszał o śmierci sześciu pracowników magazynu, który zawalił się podczas szalejącego tornada. Z wiadomości tekstowych przekazanych przez bliskich jednej z ofiar, okazuje się, że pomimo niebezpieczeństwa, pracownicy byli zobowiązani do pozostania na miejscu pracy. Jeff Bezos do tej pory nie odpowiedział choćby w najmniejszym stopniu za masowe nadużycia w swojej firmie.

Podobnie Airbnb. Pomysł na krótkoterminowy wynajem mieszkania szybko stał się popularny. Klientów przyciągała możliwość wyjazdu w warunkach domowego komfortu, a właścicieli możliwość dorobienia sobie do wynagrodzenia czy też zmniejszenia kosztów utrzymania mieszkania. Niestety bardzo szybko wyszło na jaw, że ów innowacyjny model biznesowy jest destrukcyjny dla ludzi. Biznesmeni, fundusze inwestycyjne zaczęli masowo wykupywać mieszkania po to, by oferować je jako Airbnb. Spowodowało to między innymi wzrost cen nieruchomości, co skutkuje obecnie tym, że zwykli obywatele nie mogą sobie pozwolić na kupno mieszkania w mieście. Rodziny nie mają po prostu szans w starciu z inwestorem z ogromnym kapitałem. Pisarz i twórca filmów dokumentalnych Jared Brock pisze, że za 50 lat cena przeciętnego domu ma wynosić ponad 10 mln dolarów. Faktem jest już postępująca gentryfikacja, gdzie czynsze podbijane są do tego stopnia, że rodziny są po prostu wyrzucane ze swoich mieszkań, a inne żyją w ciągłym strachu przed nagłą utratą dachu nad głową. Zdarzają się już budynki gdzie znaczna część mieszkań jest przeznaczona na wynajem krótkoterminowy, co oznacza w praktyce zanikanie lokalnych wspólnot, negatywny wpływ na usługi czy instytucje. Lokalne przedsiębiorstwa nie są wspierane, ze szkół znikają uczniowie, inicjatywy sąsiedzkie zamierają, a goście wynajmowanych mieszkań nie przestrzegają nocnej ciszy, ani nie dbają o czystość czy bezpieczeństwo. Coraz więcej miast takich jak Berlin, Barcelona, Paryż, czy nawet Nowy Jork, wprowadza ograniczenia wynajmu, żeby powstrzymać procesy zachodzące w wyniku ekspansji Airbnb. Nie można jednak powiedzieć, że to wyłącznie wina chciwości pośredników. Airbnb płaci 13 firmom za lobbowanie w Kongresie, zatrudniło firmę PR-ową, aby 28 razy spotkała się ze szkockimi delegatami, a także finansuje ponad 400 fałszywych inicjatyw społecznych. Wszystko po to, żeby móc legalnie prowadzić dalej destrukcyjny rozwój. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że firma zbiera fundusze na walkę sądową z ponad 100 tysiącami miast. Jest więc gigantem, który chce pieniędzmi i nieuczciwymi praktykami zapewnić sobie miejsce ponad prawem.

Uber oparł swoją działalność na podobnym modelu. Przedsiębiorstwo lawirowało w przepisach, żeby nie być uznane za firmę transportową, ale internetowego pośrednika, co znacznie ułatwiało operowanie i zdejmowało sporo obowiązków, a to stanowiło nieuczciwą konkurencję dla tradycyjnych korporacji taksówkowych, muszących spełniać o wiele więcej wymagań (np. posiadać odpowiednie licencje czy pozwolenia, ochrona prawa pracy). Tę praktykę ukrócił w Europie Trybunał Sprawiedliwości UE, który uznał, że Uber ma status firmy oferującej usługi transportowe, a więc musi się stosować do tego samego prawa co inni przewoźnicy. Dodatkowym skutkiem ubocznym działalności Ubera okazał się fakt, że nie jest w stanie kontrolować tego, kto kieruje pojazdami. Przyczyniło się to do pożyczania samochodów przez krewnych czy znajomych, a to w dalszej perspektywie skutkowało wzrostem przypadków molestowania, co we Francji nagłośniła akcja #UberCestOver czyli „skończyć z Uberem”. Dodatkowy problem ujawniła pandemia przy okazji rozwoju usługi dowozu jedzenia Uber Eats czy inne platformy tego typu. W Polsce firma pobierała takie same marże jak przed zamknięciem restauracji, choć te nie generowały takich samych zysków. Wygoda, którą oferował serwis, skupiając w jednym miejscu wiele restauracji, stwarzała ryzyko, że restauracje działające poza systemem nie będą w stanie się utrzymać, co ujawniło monopolistyczny potencjał tego typu biznesów.

Powszechnie wiadomo, że medialni magnaci gromadzą dane, następnie sprzedawane za ogromne pieniądze. Wspomniana wyżej afera Cambridge Analytica dopiero ujawniła, jak szeroko zakrojony jest to proces, a pierwsze przesłuchanie Marka Zuckerberga w Kongresie, że państwo nie jest przygotowane na radzenie sobie z tego typu zagrożeniami, ponieważ rozwój gigantów znacznie wykracza poza granice znanych praktyk czy funkcjonującego prawa. Nieograniczona ekspansja prowadzona drogą nieznanych dotąd ścieżek doprowadziła do sytuacji, gdzie stare środki przestały już wystarczać. Firmy z taką władzą przestają być zwykłymi przedsiębiorstwami, a wpływami czy niezależnością zaczynają dorównywać, jeśli nie przewyższać państwa.

Pandemia to w dużej mierze katalizator, obnażający w sposób drastycznie wyraźny, co nie działa, a przede wszystkim co nas wyniszcza w zastraszającym tempie. Nowy rok, niosący nadzieję na uporanie się z szalejącym kryzysem sanitarnym, to dobry moment, żeby dokonać ewaluacji minionej dekady i zastanowić się, co możemy zmienić nie tylko w sobie, ale przede wszystkim w naszym otoczeniu. Warto przewartościować swoje nawyki. Być może wcale nie potrzebujemy tak dużo, jak nam się wydaje. Dobrze też pochylić się nad tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, a także nad tym, w jaką stronę powinien iść postęp albo jakiej technologii tak naprawdę potrzebujemy. 2022 to również okazja do zobaczenia, jak bardzo niszczące skutki ma nieograniczony wzrost gigantów. Choć może się wydawać, że jako jednostki nie jesteśmy w stanie nic z tym zrobić,

To zbiorowy wysiłek może przynieść pozytywne rezultaty. Być może dobrze zrobić krok w tył i zrezygnować z przejazdu Uberem, wynajmu krótkoterminowego, czy zakupów na Amazonie, a jedzenie odebrać bezpośrednio z restauracji. Jako społeczeństwo mamy możliwość wywierania nacisku na rząd, aby wprowadził regulacje ograniczające destrukcyjne modele biznesowe. Na chwilę obecną może się to wydawać trudniejszą drogą, ale nie ma wątpliwości co do tego, że ten wysiłek przyniósłby w przyszłości nieporównywalnie większe korzyści.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję