Przyczyny kryzysu rynku finansowego w 2008 roku :)

Zacznę od opisu czynników, które przyczyniły się do kryzysu rynku finansowego w 2008 roku. Na koniec zaproponuję sposoby postępowania, które mogą zapobiec złowrogim efektom tego kryzysu.

Czynniki, które doprowadziły do kryzysu finansowego

Co najmniej trzy czynniki wywarły znaczący wpływ na wybuch światowego kryzysu finansowego.

Czynnik pierwszy: ekspansywna polityka pieniężna

Podstawową przyczyną, jaka legła u podstaw zaburzeń na rynku kredytowym był radykalny wzrost cen aktywów, który nastąpił wskutek bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości. Tłumaczenie bańki na rynku nieruchomości rozpowszechniającą się manią zakupów, stało się niemal banalne. To stwierdzenie przysłania jednak prawdziwą przyczynę, dla której zwykli konsumenci stali się tak gorliwymi nabywcami wszystkiego, co tylko na rynku nieruchomości stawało się obiektem ich pożądania. Ten proces był napędzany przez ekspansywną politykę monetarną, która doprowadziła do spadku stóp procentowych i skłaniała ludzi do zaciągania nierozważnych pożyczek.

Rezerwa Federalna działała przystosowawczo zbyt długi czas, począwszy od roku 2001, a następnie zbyt długo zwlekała z zacieśnianiem polityki pieniężnej, opóźniając ten proces aż do czerwca roku 2004. Cięcia stóp procentowych rozpoczęto 10 sierpnia 2007 roku i kontynuowano poprzez bezprecedensową obniżkę o 75 p.b., którą ogłoszono 22 stycznia 2008 roku w trakcie nieplanowanej wideokonferencji na tydzień przed zaplanowanym spotkaniem Komitetu Operacji Otwartego Rynku Fed. Wcześniejsze wzrosty stóp procentowych w 2007 roku były zbyt małe i zbyt wcześnie się zakończyły. To właśnie polityka pieniężna doprowadziła do boomu cenowego na rynku nieruchomości.

Popyt stymulował amerykański rząd, który skutecznie wmawiał swoim obywatelom, jak olbrzymi wpływ na ich jakość życia miałoby rzekomo mieć posiadanie własnej nieruchomości. Również Kongres odegrał w tym procesie więcej niż marginalną rolę. Fannie Mae i FreddieMac były od początku pomyślane jako firmy na państwowym garnuszku. Poczynając od roku 1992, amerykański Kongres usilnie namawiał obie te instytucje do rozszerzenia swoich portfolio kredytów poprzez oferowanie ich także osobom o niskich i przeciętnych dochodach. W 1996 roku Departament Budownictwa i Rozwoju Miast postawił przed Fannie i Freddie wyraźny cel: 42 proc. z ich środków przeznaczonych na udzielanie kredytów mieszkaniowych miało trafić do Amerykanów dysponujących dochodami niższymi niż przeciętne w danym rejonie. W 2000 roku cel ten wynosił już 50 proc., aż doszedł do 52 proc. w 2005 roku. Począwszy od 1996 roku departament zaczął wymagać, aby 12 proc. wszystkich kredytów udzielanych przez Freddie i Fannie stanowiły tzw. „kredyty na specjalnych warunkach” – przeznaczone zazwyczaj dla pożyczających z dochodami mniejszymi niż 60 proc. lokalnej średniej. Liczba ta została podniesiona do 20 proc. w 2000 roku i 22 proc. w 2005. Celem na 2008 rok było 28 proc. Między 2000 a 2005 rokiem Fannie i Freddie byli w stanie sprostać tym wymaganiom i udzieliły wartych setki miliardów dolarów kredytów. Wiele z nich były to kredyty zagrożone i oparte na zmiennej stopie procentowej, udzielone kredytobiorcom, których wkład własny wynosił mniej niż 10 proc.

Fannie i Freddie zakupiły również na własne konto warte setki miliardów dolarów papiery dłużne oparte na kredytach hipotecznych. Dzięki nim miały zarobić pieniądze, aby móc dalej udzielać korzystnych i popieranych przez rząd kredytów.

Niewątpliwie, Fannie i Freddie w istotny sposób przyczyniły się do wzrostu popytu na papiery dłużne oparte na kredytach hipotecznych o niskiej wartości. Kongres stworzył te dwa przedsiębiorstwa, by służyły zarówno ich właścicielom, jak i klasie politycznej. Wymaganie od Fannie i Freddie, aby wspierały wzrost liczby posiadaczy domów wśród biednych ludzi pozwoliło Białemu Domowi oraz Kongresowi – przynajmniej na krótką metę – dotować budownictwo mieszkaniowe dla osób osiągających niskie dochody, nie naruszając własnego budżetu.

Czynnik drugi: wadliwe innowacje finansowe

Drugim czynnikiem, który doprowadził do kryzysu kredytowego, było pojawienie się innowacyjnych instrumentów inwestycyjnych takich jak: sekurytyzacja i instrumenty wtórne, zanim rynki zdały sobie sprawę z wad w architekturze tych instrumentów. Podstawową wadą każdego z tych instrumentów była trudność w wyznaczaniu ich ceny. Sekurytyzacja okazała się mechanizmem, który w odniesieniu do polityki udzielania kredytów hipotecznych zmienił jej zasadniczy cel z chęci utrzymania portfolio kredytowego na chęć sprzedania jak największej ilości papierów dłużnych opartych na tych kredytach.

Kolejne innowacje bankowe, będące w znacznej mierze produktami przemysłu derywatyw, jeszcze bardziej pogłębiły problemy rynku hipotecznego. Nowe instrumenty pochodne sprawiły, że ryzyko z nimi związane, które od zawsze było inherentną cechą instrumentów pochodnych, stało się tak złożone, że ani autorzy, ani nabywcy tych instrumentów nie byli w stanie go prawidłowo oszacować. Zarówno derywaty, jak i papiery dłużne oparte na hipotekach, były trudne do wycenienia – tej sztuki rynkom nie udało się opanować. Sekurytyzacja pożyczek hipotecznych rozprzestrzeniła się z rynku hipotecznego na komercyjne papiery dłużne, pożyczki studenckie, wierzytelności kart kredytowych oraz inne kategorie pożyczek. Konstrukcja papierów wartościowych opartych na portfolio kredytów hipotecznych zakładała, że ich wartość będzie niezagrożona dzięki szerokości tego portfolio. Pula hipotek zawierała jednak kredyty o różnej wartości. Konstruktorzy tych instrumentów finansowych nie potrafili jednak odpowiedzieć na pytanie, jak określić wartość takiego kredytowego portfolio. Zakładali, że wyceną tych papierów zajmą się agencje ratingowe. Jednak i one nie znalazły rzetelnej formuły. Agencje traktowały złożone instrumenty dłużne tak jakby chodziło o zwyczajne obligacje korporacyjne, nie kusząc się o wycenę poszczególnych kredytów z portfolio, na którym instrumenty były oparte. Wyceny generalnie miały tendencję do przeceniania wartości papierów wartościowych i powstały na zupełnie arbitralnych zasadach. Regulatorzy rynku bankowego i papierów wartościowych mieli świadomość zagrożeń płynących zarówno dla inwestorów, jak i kredytobiorców z opakowywania kredytów hipotecznych i odsprzedawania ich jako instrumentów dłużnych w procesie sekurytyzacji. Nie zrobili jednak nic, aby zatrzymać ten proces i tylko z boku przyglądali się jego intensyfikacji, która z czasem zmieniła kształt rynku hipotecznego.

Czynnik trzeci: upadek handlu

Trzecim czynnikiem, który przyczynił się do wystąpienia kryzysu kredytowego, było załamanie rynku dla pewnych instrumentów inwestycyjnych. Szczególnie istotne w tym kontekście były tzw. instrumenty typu ARS (Auction Rate Securities). Są to długoterminowe instrumenty dłużne, których stopa procentowa jest okresowo ustanawiana w drodze przetargów. Instrument ten został wprowadzony w 1984 roku jako alternatywa dla pożyczających, którzy potrzebowali długotrwałego finansowania, jednak obecnie przyjmuje charakter instrumentu krótkoterminowego. W 2007 roku wartość niezamkniętych instrumentów tego typu wynosiła 330 miliardów dolarów. Zazwyczaj aukcje dają instrumentom typu ARS płynność zbliżoną do aktywów krótkoterminowych. Głównymi wystawcami instrumentów ARS były jednostki samorządu terytorialnego, szpitale, muzea, agencje udzielające kredytów studenckich i zamknięte fundusze inwestycyjne. Kiedy przetarg nie powodzi się, popyt na obligacje jest mniejszy niż ich podaż. W przypadku, gdy dojdzie do takiej sytuacji, oprocentowanie obligacji osiąga zwykle maksymalnie dopuszczalny w danym kraju poziom. Oznacza to, że inwestor nie jest w stanie ocalić swoich pieniędzy, a wystawca musi zapłacić wyższe oprocentowanie, żeby utrzymać finansowanie. Przed kryzysem kredytowym nieudane przetargi były rzadkością. Bank przeprowadzający przetarg wstrzykiwał swój własny kapitał, by zapobiec klęsce przetargu. Od jesieni 2007 banki te poniosły znaczne straty na działalności kredytowej i musiały dokonać znacznych odpisów na kredyty hipoteczne wskutek załamania na rynku subprime, a co za tym idzie stały się niechętne poświęcaniu własnych pieniędzy dla uratowania przetargów. Do lutego 2008 obawa przed nieudanym przetargiem pociągnęła inwestorów do wycofywania funduszy z rynku instrumentów ARS. Stopa procentowa kosztów pożyczek wzrosła drastycznie po nieudanych przetargach. Rynek stał się chaotyczny z różnymi stopami na praktycznie takie same instrumenty. Ofiarą załamania na rynku instrumentów ARS padło w konsekwencji wiele sektorów gospodarki.

Wady w projektach tych instrumentów zostały ujawnione poprzez upadek ich rynku. Iluzją jest bowiem instrument, który wydaje się długoterminowy dla pożyczkobiorcy, ale w istocie krótkoterminowy dla pożyczkodawcy. Instrument finansujący, który jest długoterminowy dla jednej strony, musi być też długoterminowy dla strony przeciwnej. Rynek ARS jest kolejnym przykładem pomysłowości, podobnej do burzy mózgów, która wyprodukowała sekurytyzację. Oba te pomysły zdawały się być genialnymi innowacjami. Sekurytyzacja stworzyła produkty, które były trudne do wycenienia. Oba okazały się katastrofalne w skutkach dla operacji na rynku kredytowym.

Jak uniknąć powtórzenia trzech czynników, które doprowadziły do całkowitej klęski rynku kredytowego

Z całym szacunkiem dla pierwszego czynnika, o którym wspomniałam – roli ekspansywnej polityki pieniężnej, jaką odegrała w boomie, który miał miejsce na rynku nieruchomości – pozwolę sobie najpierw odpowiedzieć Alanowi Greenspan’owi, który argumentował, że żaden bank centralny nie mógł zahamować spekulacyjnego wzrostu cen aktywów, ponieważ gdyby to zrobił, gospodarka popadłaby w głęboką recesję, której nie zaakceptowałaby opinia publiczna demokratycznego kraju. Argument ten jest błędny. Greenspan nie tłumaczy, dlaczego Fed nie mógł przeprowadzić mniej ekspansywnej polityki pieniężnej, która nie obniżyłaby stóp procentowych do poziomu, który sprawił, że pożyczki hipoteczne wydawały się właściwie pozbawione ryzyka i doprowadziła do wzrostu cen nieruchomości. Wzrostu cen na rynku nieruchomości można było uniknąć, gdyby polityka pieniężna była bardziej restrykcyjna.

Drugi czynnik, o którym wspomniałam, a który doprowadził do klęski na rynku kredytowym to zbyt wczesne przyjęcie innowacji w obszarze instrumentów inwestycyjnych, które były wadliwe, przede wszystkim ze względu na trudność w ich wycenie. Rynki kredytowe nie mogą odpowiednio działać, jeśli nie można przyporządkować odpowiedniej ceny aktywom, którą przyszły pożyczkobiorca chce nabyć. Lekcja dla inwestorów chcących zainwestować w instrumenty oparte o kredyty hipoteczne i inne nowatorskie wynalazki niewątpliwie korzystne dla wielu dostarczycieli usług związanych z dystrybucją tych genialnych sposobów udzielania pożyczek jest taka, by być przezornym wobec innowacji, które nie zostały dobrze przetestowane.

Ostatnim czynnikiem, który pokonał rynki finansowe, był upadek handlu w odniesieniu do niektórych instrumentów, które w ten sposób ujawniły swoje słabości. Straty, których w rezultacie doświadczyli inwestorzy, powstrzymają operacje na tych rynkach do momentu, kiedy na rynek kredytowy powróci spokój, a niedociągnięcia zostaną naprawione.

Wnioski

Rynki kredytowe mogą wciąż ulegać zawirowaniom. Znaczące osłabienie kapitałowe banków i innych instytucji finansowych wciąż musi zostać zrekompensowane. Niewypłacalnych firm nie można jednak dokapitalizować z pieniędzy podatników. Należy za to dokonać systematycznej oceny portfeli inwestycyjnych, aby zidentyfikować te w istocie niewypłacalne.

Jak wyjść z kryzysu :)

Gdy dziś skupiamy się na analizowaniu tego co skłoniło Radę Polityki Pieniężnej (RPP) pod batutą prezesa Glapińskiego do radykalnej obniżki stóp procentowych, albo czy już tkwimy w recesji, to uwadze umyka rzecz naprawdę istotna. Przez ostatnie lata ugrzęźliśmy po uszy w kryzysie utraconych szans rozwojowych, wręcz odwrócenia wieloletniego trendu doganiania Zachodu, który prof. Jerzy Wilkin nazwał „transformacją regresywną”. 

Zdaniem niedawno zmarłego profesora, „kryzys gospodarczy nigdy nie jest efektem zjawisk wyłącznie gospodarczych. Ekonomiści o tym dobrze wiedzą. Ekonomia instytucjonalna wyczuliła ekonomistów na znaczenie instytucjonalnych podstaw gospodarowania. Gospodarki nie można odizolować od polityki, kultury i wielu innych zjawisk społecznych. W tych sferach mogą także tkwić źródła kryzysu”. Obecny regres zapoczątkowany osiem lat temu przez rząd Zjednoczonej Prawicy (dalej rząd ZP, lub rząd PiS) polega na psuciu „wielu fundamentalnych składników systemu politycznego i gospodarczego, wypracowanych i wdrożonych od końca 1989 r.” Wszechogarniająca kontrola władzy centralnej, renacjonalizacja przedsiębiorstw czy też zawłaszczanie stanowisk przez partyjnych nominatów to tylko kilka przejawów tego modelu utraconych szans rozwojowych. Efekty zmian „pozytywnej transformacji” polegającej w największym stopniu na konwergencji regulacyjnej do prawa unijnego przyniosły Polsce ogromny sukces gospodarczy, polegający na szybkiej konwergencji ekonomicznej mierzonej w PKB na głowę mieszkańca do średniej unijnej. Już w roku 2012 trafiliśmy do klubu państw o wysokim poziomie rozwoju. Państwowy think-tank Polski Instytut Ekonomiczny szacuje, że nasz sukces w największym stopniu zawdzięczamy członkostwu w UE. Ponad ¼ polskiego PKB zależy bezpośrednio lub pośrednio od tego uczestnictwa. Tempo wzrostu PKB per capita dzięki temu było o ponad 1,5 pkt. proc. wyższe niż gdybyśmy pozostali poza granicami UE. Głównym motorem rozwoju społeczno-gospodarczego naszego kraju wcale nie były transfery środków z UE, ale uczestnictwo we wspólnym europejskim rynku. Gdyby nie jednolity unijny rynek, to Polska byłaby dziś na poziomie rozwoju z 2014 r.

Wbrew pierwotnym deklaracjom rządu, którego zapowiedzi można było znaleźć w Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju, polska gospodarka nie tylko przestała się zdrowo rozwijać, ale wręcz utknęła w „pułapce średniego dochodu”. To dość zabawne, że przed wpadnięciem w tę pułapkę przestrzegał 8 lat temu Mateusz Morawiecki, a teraz sam nas w nią wpędził. Należy przypomnieć, że Polska szybko doganiała Zachód. Już w 2011 r. OECD i Bank Światowy zmieniły klasyfikację Polski z „kraju o wyższych średnich dochodach” na „kraj o wysokich dochodach”. Teraz jednak zaczęliśmy szorować po dnie. Wśród państw UE, obok Węgier, mamy najgorsze wyniki gospodarcze. Spadek wzrostu gospodarczego -0,5%, wobec 0,6% wzrostu w strefie euro, oraz drugą po Węgrzech najwyższą inflację, dwukrotnie wyższą niż średnia w strefie euro. Na pewno lepiej już było, ale czy tak, jak głoszą rządowi propagandziści, Polska miała lepsze wyniki w ostatnich 8 latach czy w okresie dwóch kadencji Sejmu, gdy rządziła koalicja PO-PSL? 

Choć tego typu porównania są często mylące, to jednak patrząc na dane makroekonomiczne we wstecznym lusterku, można stwierdzić że, wbrew rządowej propagandzie, gospodarka lepiej rozwijała się w latach 2008-2015 niż w latach 2016-2023. Co najważniejsze, to widać wyraźnie, że wytraciła impet na tle regionu, mimo iż czynniki takie jak kryzys finansowy w 2018 r., pandemia czy wojna w Ukrainie były szokiem dla wszystkich państw. 

Średnie tempo wzrostu gospodarczego w latach 2008-2016 wyniosło 3,9%, a więc było wyższe o ok. 0,5 pkt. proc. niż tempo wzrostu w latach 2017-2023, które wyniesie ok. 2,4% po uwzględnieniu średniej z prognoz głównych organizacji międzynarodowych na 2023 r. W tym roku mamy spadek wzrostu gospodarczego o 0,6 proc. po drugim kwartale (rdr), co oznacza pogłębienie ujemnej dynamiki z pierwszego kwartału, gdy PKB zmalał o 0,3 proc. (rdr) Obecnie Polska gospodarka szoruje po dnie z największym kwartalnym spadkiem PKB o 2,2 proc. w UE, wobec wzrostu średniej unijnej o 0,1 proc. (kwk) oraz drugą najwyższą inflacją (po Węgrzech) w Unii Europejskiej. 

Warto wspomnieć, że warunkiem doganiania Zachodu, o czym rząd często wspomina, jest wzrost PKB liczony na głowę mieszkańca według parytetu siły nabywczej. Dużo gorzej wygląda sytuacja siły państwa, liczona nominalnym PKB. Przez ponad trzydzieści lat od początku transformacji mieliśmy średnio dwukrotnie wyższe tempo wzrostu gospodarczego niż średnia UE, w tym roku będzie to dwukrotnie mniej niż średnia unijna. Niestety obecne prognozy Eurostatu pokazują, że Polska w tym roku osiągnie dwukrotnie niższy wzrost PKB (0,5%) niż średnia unijna, oraz dwukrotnie wyższą średnioroczną inflację (HICP) niż średnia strefy euro.

Porównując ostatnie osiem lat do rządów PO-PSL, szczególną uwagą zwraca wyraźny spadek stopy inwestycji z nieco ponad 20 proc. do poniżej 17 proc., czyli aż o 3 pkt. proc. Przypomnieć należy, że w dekadzie 2000-2010 stopa inwestycji w Polsce była o 3 pkt. proc. wyższa niż średnia unijna, a w latach rządów PiS odwrotnie, była ona średnio około 3 pkt. proc. poniżej średniej unijnej, co sytuuje nas na przedostatnim miejscu w UE. 

Najbardziej niepokoi spadek inwestycji prywatnych, który jest papierkiem lakmusowym rozwoju, pod tym względem Polska spadła na ostatnie miejsce. Ten niekorzystny spadek wynika z pogarszającego się klimatu inwestycyjnego, zarówno przeregulowania i centralizacji gospodarki, jak również z powodu łamania zasad praworządności, konfliktów z Brukselą i największymi partnerami handlowymi. 

Niski poziom inwestycji wystąpił mimo wzrostu gospodarczego oraz rekordowego napływu pieniędzy z UE, które od lat sytuują Polskę jako największego beneficjenta netto środków unijnych. Bez tych pieniędzy byłby jeszcze niższy, ponieważ te środki przynajmniej napędzały inwestycje rządowe i samorządowe. Ale i tak inne „nowe” państwa unijne z naszego regionu mają dużo wyższe stopy inwestycji, np. Czechy 27%, czyli o 10 pkt. proc. więcej niż Polska, co jest jednym z najwyższych wskaźników w Europie. 

Obecnie borykamy się również z wysoką, ponad 10-procentową inflacją, dwukrotnie wyższą niż w strefie euro. Rosnący udział transferów społecznych w wydatkach budżetowych pogłębiał deficyty, które powiększały poziom zadłużenia. Projekt budżetu na 2024 zakłada rekordową wielkość długu, który odzwierciedla kumulację wcześniejszych deficytów budżetowych.

Plan finansowy państwa na przyszły rok premier Morawiecki nazwał „bezpiecznym”, choć pokazuje rosnące napięcia wynikające z nierównowagi fiskalnej. Deficyt, który wzrasta z 92 do 165 mld zł, co będzie stanowiło 4,5% PKB, choć jeszcze pół roku temu miało to być 3,4%. Dług wzrośnie do prawie 2 bilionów złotych, co będzie stanowiło 54% PKB. Najbardziej jednak niepokojący jest wzrost „nowych” potrzeb pożyczkowych państwa, w ujęciu netto o 225 miliardów zł, a w ujęciu brutto, czyli uwzględniając rolowanie „starego” długu, aż o 421 miliardów. Sam koszt obsługi tego gigantycznego długu ma wynieść 68,5 miliarda złotych, czyli więcej niż cały program Rodzina 800 plus.

Nowy budżet, który będzie procedowany dopiero po wyborach, pokazuje, że Polska znajdzie się przez kolejne kilka lat w stagflacji, czyli bardzo niewygodnej dla polityki gospodarczej sytuacji: niskiego wzrostu gospodarczego i wysokiej inflacji. Sposobem na przezwyciężenie stagflacji będą musiały być polityki strukturalne, zwiększające podaż, a nie popyt. Polityka pieniężna i polityka fiskalna łącznie odpowiadają za inflację. Ani sama polityka monetarna ani tym bardziej sama polityka fiskalna nie przywróci równowagi. Jeśli nie zostaną przeprowadzone reformy podażowe w gospodarce, a wraz z nimi uporządkowane finanse publiczne, to nadal będą występowały zaburzenia procesów gospodarczych, a wysoka inflacja będzie powracać.

Tymczasem RPP na swoim wrześniowym posiedzeniu, mimo ponad 10% inflacji konsumenckiej, podjęła niezrozumiałą decyzję o obniżeniu stóp procentowych o 0,75 pkt. proc. z 6,75% do 6,0%. Teraz z dużą pewnością można powiedzieć, że po tej radykalnej obniżce stóp dojście do 2,5% celu inflacji konsumenckiej nastąpi dopiero w 2027 roku. 

Mimo recesji konsumenckiej i przemysłowej, która ogranicza popyt, nadal znajdujemy się w okresie kontynuacji ekspansywnej polityki fiskalnej. Według projektu budżetu na 2024 r. wydatki mają rosnąć o 22%, czyli szybciej niż dochody, o 15%. W przyszłym roku mają wzrosnąć o 20% płaca minimalna i o 12,5% płace w budżetówce. Ponadto wzrosną transfery społeczne, zarówno dla rodzin, o 24 mld zł więcej na 800+ niż było w 2022 r. na 500+ oraz dla emerytów i rencistów wzrost o 59 mld zł w porównaniu do 2022 r. 

Wzrosną też wydatki na edukację i zdrowie oraz na obronność, choć te akurat częściowo związane są z zakupami uzbrojenia za granicą. Nie znamy dziś pełnego zakresu wszystkich wydatków, takich jak np. tych w Korei Południowej ani innych pozycji ulokowanych w funduszach pozabudżetowych. Z zapowiedzi rządu wynika, że dojdzie do stopniowej konsolidacji, czyli ograniczenia procederu wypychania wydatków z budżetu do funduszy grupy PFR, zwłaszcza do Funduszu Przeciwdziałania Covid-19 ulokowanego w BGK. Ale nadal prawdopodobnie ok. 70 miliardów zostanie ulokowanych poza budżetem państwa. 

Skala wypychania wydatków od czasu przejęcia władzy przez PiS wzrosła 10-krotnie, do poziomu ok. 460 miliardów złotych, czyli ponad 12 proc. PKB. Skalę dodatkowych kosztów finansowych, wynikających z przesunięcia niektórych wydatków publicznych do podległych mu instytucji: Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK) i Polskiego Funduszu Rozwoju (PFR), oszacowałem na 3,5 mld zł do końca 2023 r.  posługując się różnicami w rentowności instrumentów dłużnych emitowanych przez Ministerstwo Finansów a tymi o podobnych parametrach wprowadzanymi do obiegu przez te dwie instytucje. A według Instytutu Finansów Publicznych, w okresie zapadalności obligacji wyemitowanych przez BGK/PFR koszty te wyniosą aż 12,2 mld zł. Rząd PiS stale podkreśla potrzebę zapewnienia elastyczności budżetowej w czasach kolejnych kryzysów. Ta konieczność, która przejawia się w zastosowaniu procederu wypychania wydatków do funduszy, może również wynikać ze złego planowania lub potrzeby zaskoczenia opinii publicznej kolejnymi prezentami od władzy. Nie sposób na przykład wyjaśnić, dlaczego dodatki węglowe czy bony turystyczne były finansowane z Funduszu Przeciwdziałania Covid-19 ulokowanego w BGK. 

Większość wydatków, zwłaszcza tych ubiegłorocznych, mogła i powinna była podlegać normalnemu procesowi legislacji, w tym nowelizacji budżetu. Ponieważ decyzje zapadały w KPRM, wśród osób bezpośrednio podległych premierowi, to w oparciu o ten dodatkowy, w dużym stopniu niczym nieuzasadniony koszt można postawić zarzut niegospodarności. 

Obecnie rząd dalej planuje zwiększać transfery socjalne, realizować koncepcję „gospodarki 500+”; ekspansywnej polityce fiskalnej nadal towarzyszyć ma ekspansywna polityka pieniężna. Jej skutkiem będzie to, że jedna ręka „daje” a druga „zabiera” cześć dochodu w postaci inflacji, czyli ukrytego podatku. Wszyscy obywatele na tym tracą, poza rządem, który dzięki inflacji zwiększa wpływy do budżetu państwa i zmniejsza relację długu do PKB. Według moich szacunków, od momentu, kiedy inflacja przekroczyła górny poziom celu inflacyjnego, czyli od kwietnia 2021 r, wielkość tego „podatku” przekroczyła 410 miliardów złotych. W największym stopniu (55% udziału) dotknęło to oszczędzających, nieco mniej konsumentów (35%) a najmniej (10%) kredytobiorców, po uwzględnieniu wakacji kredytowych, których koszt został przerzucony na sektor bankowy. 

Punktem oceny stanu gospodarki może być również spełnienie tzw. kryteriów Maastricht, które trzeba spełnić przed wejściem do strefy euro. Dotyczą one stabilności w obszarach finansów publicznych, inflacji oraz stóp procentowych, mają zaświadczać o zdrowiu gospodarki przed przyjęciem wspólnej waluty. Obecnie po raz pierwszy od czasu wejścia Polski do UE, czyli od prawie 18 lat, nie spełniamy żadnego z tych kryteriów. Chociaż, co warto nadmienić, Polska spełniała już te kryteria trzykrotnie, a mianowicie latach 2005, 2007 i 2015-2017. 

Jedynym zestawem danych, które zasługują na pozytywną ocenę są dane dotyczące rynku pracy. Owszem, mamy obecnie rekordowo niską, jedną z najniższych w UE stóp bezrobocia, ale przecież ten korzystny efekt wynika przede wszystkim z czynników strukturalnych. Na początku transformacji wskutek restrukturyzacji gospodarki, z czym wiązała się fala zwolnień oraz wyżu demograficznego, bezrobocie gwałtownie rosło. Wraz z wejściem Polski do Unii Europejskiej poprawiła się koniunktura, zwiększyła emigracja ekonomiczna, co początkowo ograniczyło bezrobocie. Następnie za czasów rządów PO-PSL zaczęło ono ponownie rosnąć, po kryzysie finansowym 2008-2009. Od marca 2013 r. wskutek poprawy koniunktury oraz niżu demograficznego poziom bezrobocia stopniowo, systematycznie spadał. Obecnie problemem nie jest już bezrobocie, tylko niedobór pracowników.

Z perspektywy makroekonomicznej można stwierdzić, że za czasów PiS pogorszył się stan gospodarki. To efekt rozwoju na glinianych nogach, opartego na konsumpcji, a nie na inwestycjach, któremu niestety towarzyszyło psucie instytucji. Rankingi organizacji międzynarodowych są w stanie uchwycić część zmian instytucjonalnych, ale na bardzo wysokim poziomie agregacji. I tak, w ostatnim publikowanym przez Bank Światowy rankingu Doing Business spadliśmy z wysokiego 23. miejsca w 2015 r. na 40. miejsce w 2019 r. Z kolei według Worldwide Governance Index 2021 znaleźliśmy się w ostatniej dziesiątce we wszystkich sześciu kategoriach, a w sprawności rządzenia spadliśmy na pozycję 28 wśród 30 państw grupy UE-30.

A jak rysują się perspektywy w dłuższym okresie? Również słabo. Lepiej już było. Według długoterminowych prognoz OECD, do 2040 roku wzrost gospodarczy Polski będzie o 0,7 proc. niższy niż średnia unijna. A główną tego przyczyną, obok starzenia się ludności, będzie rosnąca luka produktywności, wynikająca z niskiej stopy inwestycji i niewielkiej innowacyjności polskiej gospodarki. Tu warto przypomnieć raport „Jak unieść ambicje Polski” opracowany przez McKinsey & Company, z którego wynika, że wzrost produktywności polskiej gospodarki znacząco zwolnił w ostatnich latach. W minionej dekadzie osiągał średnio 4,2 proc. w porównaniu z 5,7 proc. dziesięć lat wcześniej. Mimo że wydatki na badania i rozwój wzrosły znacząco w ostatnich latach, choć nadal w procencie PKB są o 45% niższe niż średnia unijna, to pogorszył się poziom innowacyjności polskiej gospodarki. Można tu przytaczać wiele argumentów, takich jak znacząco niższe kompetencje cyfrowe Polaków (na poziomie 43% wobec 54% średniej unijnej), ale najgorzej wypadamy w liczbie patentów. Polska, w przeliczeniu na milion mieszkańców, zgłosiła prawie osiem razy mniej patentów niż Niemcy. Zła alokacja zasobów, czego przykładem okazało się rozdzielanie grantów przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, ogranicza zdolność do generowania innowacji. 

Złe procesy alokacji to również czubek góry lodowej niesprawnych instytucji. Instytucjonalne podstawy dzisiejszego kryzysu, które profesor Wilkin nazywa „transformacją regresywną” można wyjaśnić triadą Mishkina. Według amerykańskiego ekonomisty Frederica Mishkina, kryzys gospodarczy można ułożyć w triadę, która uwzględnia znaczenie czynników behawioralnych. Składa się ona z trzech faz: asymetrii informacji, negatywnej selekcji oraz pokusy nadużycia. 

Z tej triady wprost wynika, że im mniej widzimy, tym gorzej. Mniejsza przejrzystość zwiększa ryzyko niegospodarności, a nawet korupcji. Zmiany ustrojowe, których dokonała Zjednoczona Prawica, miały i nadal mają służyć wzmocnieniu władzy, a nie instytucji. Doszło do nadmiernej centralizacji, która wypacza procesy alokacji. Przykładem tego jest rozdział pieniędzy na inwestycje lokalne, dokonywany z klucza politycznego. Doszło do ograniczenia przejrzystości finansów publicznych. Dziś wierzyciele polskiego rządu, którzy zanim nabędą kolejne obligacje skarbowe, zastanawiają się nad tym, czy rząd nie ukrywa jakichś wydatków w funduszach pozabudżetowych, lub czy NBP „w ukryciu” nie monetyzuje długu publicznego. Na tym tle widać, że efektem ubocznym takiego modelu rozwoju jest niższa wiarygodność gospodarcza, co wpływa na wzrost kosztów obsługi długu publicznego, a tym samym zmniejsza przestrzeń fiskalną na potrzebne wydatki. 

Szczególnie niska przejrzystość dotyczy jednak obszaru zarządzania spółek kontrolowanych przez skarb państwa. W sferze finansów publicznych, choć transparentność została mocno ograniczona, to nadal pozostają jednak jakieś bezpieczniki, choćby kontrole następcze Najwyższej Izby Kontroli. 

W okresie ostatnich ośmiu lat mieliśmy do czynienia ze stopniowym ale równoległym wzrostem roli państwa w gospodarce, centralizacją władzy, ograniczeniem konkurencji w strategicznych sektorach, gdzie dominują spółki z udziałem skarbu państwa. Jednocześnie znacząco obniżyły się standardy zarządzania spółkami kontrolowanymi przez Skarb Państwa, w tym standardy przejrzystości. Na przykład Orlen zaczął blokować kontrole NIK, mimo iż po fuzji z Lotosem i PGNiG udział Skarbu Państwa w akcjonariacie tej spółki wzrósł z 31,1 proc. do 49,9 proc., a przychody wynoszą dziś niemalże połowę dochodów budżetowych państwa. Rodzi to domniemanie, że brak przejrzystości służy ukryciu marnotrawstwa, a nawet korupcji politycznej, takiej jak finansowanie podmiotów wspierających rządzącą partię. Zawsze w mętnej wodzie rośnie pokusa nadużycia, zwłaszcza gdy państwowe spółki traktowane są jak polityczne łupy. 

Władze od lat przekonują o potrzebie kreowania narodowych championów, chociaż w praktyce okazuje się, że najważniejsze są konfitury i synekury. Normą stały się ustawiane konkursy przy zaniżonych kryteriach kwalifikacji. Negatywna selekcja menadżerów do państwowych przedsiębiorstw odtworzyła znane z PRL-u zjawisko nomenklatury, które wykazuje się wykonywaniem poleceń „zgodnie z linią”. 

Realizowanie kodeksowego interesu spółki okazało się fikcją. Zamieniono go na bliżej nieokreślony interes Skarbu Państwa, który ostatecznie zdegenerował się do profitów dla partii rządzącej. Najlepiej ilustrują to wpłaty partyjnych nominatów rozlokowanych po spółkach na partyjne konta politycznych mocodawców. 

Transformacja regresywna powoduje konkretne mierzalne koszty dla gospodarki. Można do nich zaliczyć: koszty utraconych korzyści z powodu niskiego poziomu inwestycji, w tym również z powodu braku unijnych pieniędzy, koszty wynikające ze złej alokacji środków budżetowych na inwestycje lokalne lub przeskalowane inwestycje centralne, koszty niskiej jakości zarządzania spółkami kontrolowanymi przez Skarb Państwa przez partyjnych nominatów. 

W analizach ekonomicznych niewiele mówi się o kosztach utraconych korzyści. Wyjątkiem było szacowanie utraconych korzyści z powodu braku z Krajowego Planu Odbudowy o Wzmacniania Odporności (dalej KPO). W październiku 2021 instytut Oxford Economics przedstawił ekonomiczne konsekwencje ostrego konfliktu Polski z UE. Wstrzymanie środków z Krajowego Programu Odbudowy (KPO) i funduszy strukturalnych do końca 2023 r. oznacza skumulowany spadek PKB (tylko w latach 2022-2023) łącznie o 1,4 punktu procentowego. Wzorując się na analizie Oxford Economics, można oszacować skumulowany koszt łamania praworządności przez PiS. Przeliczony na obywatela wynosi on w cenach stałych 3200 złotych za okres 2022-2023 r., ale co najważniejsze, to tylko kilka procent całego kosztu stanowią kary nałożone przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) na nasz kraj, które już przekroczyły 2 mld zł. Reszta to utracone korzyści z powodu niższego poziomu inwestycji tych bezpośrednich z KPO, ale również kosztów pośrednich wynikających z ograniczania inwestycji prywatnych z powodu złej jakości funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. 

Podobnie można analizować koszty bezpośrednie oraz koszty utraconych korzyści wynikłe z upolitycznionych inwestycji, takich jak budowa bloku energetycznego w Ostrołęce czy przeskalowanych inwestycji, takich jak kanał na Mierzei Wiślanej czy budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego. 

Podsumowując, regresywna polityka prowadzi do spowolnienia konkurencyjności gospodarki, utrudnia wzrost innowacyjności i dostosowanie do warunków ograniczonej podaży pracy, a więc w konsekwencji spowoduje spowolnienie tempa doganiania Zachodu pod względem poziomu życia. Kluczem do naprawy tego złego modelu rozwoju „transformacji regresywnej” jest naprawa instytucji. To zadanie o wiele trudniejsze niż stabilizacja makroekonomiczna, dziś koncentrująca się na pokonaniu inflacji. 

Ekonomia instytucjonalna podkreśla, że sprawne instytucje mają kluczowe znaczenie w rozwoju społeczno-gospodarczym. Bez odpolitycznienia i poprawy klimatu inwestycyjnego trudno oczekiwać wzmocnienia skłonności do inwestowania. Bez reform ustrojowych w obszarze finansów publicznych lub w zarządzaniu majątkiem skarbu państwa trudno oczekiwać lepszej alokacji oraz efektywności w gospodarowaniu. Do najważniejszych reform, obok naprawy wymiaru sprawiedliwości, należy dodać inne reformy o charakterze ustrojowym, takie jak wzmocnienie statusu służby cywilnej, poprawę procesu legislacyjnego oraz konsolidację finansów publicznych. 

Należy zwiększyć przejrzystość finansów publicznych. Proces konsolidacji finansów publicznych powinien zakładać uznanie, że wszystkie fundusze pozabudżetowe z mocy prawa przekształcone są w fundusze celowe. Oznacza to, że ich plany muszą być załączane do ustawy budżetowej. Należy też zlikwidować automatyzm w udzielania gwarancji Skarbu Państwa dla obligacji BGK. To minister finansów, jako strażnik finansów publicznych, powinien udzielać gwarancji i za to odpowiadać. W celu zwiększenia przejrzystości, poziomy deficytu i długu publicznego powinny być raportowane na potrzeby krajowe wyłącznie według metodologii europejskiej. Należy stworzyć mechanizmy zapewniające adekwatne wpływy budżetom samorządów, umożliwiające im dostarczanie usług publicznych na właściwym poziomie. 

Naprawa najważniejszych instytucji to warunek konieczny, ale niewystarczający dla zdynamizowania rozwoju gospodarczego. Potrzebny jest realny program stabilizacji makroekonomicznej powiązany z reformami strukturalnymi. 

Kluczem do odzyskania równowagi makroekonomicznej, zwłaszcza przezwyciężenia inflacji, są reformy wzmacniające skłonność przedsiębiorstw do inwestowania, a więc wparcie reform podażowych, które podniosą produktywność. 

Odblokowanie środków z KPO, które zależy od poprawy praworządności da impuls inwestycyjny, ale to za mało. Potrzebna jest ambitniejsza agenda transformacji energetycznej, tak aby szybciej dochodzić do neutralności klimatycznej niż przewiduje obecny rząd, a więc zapewnić bezpieczną zieloną energię po niewygórowanych cenach. Warto też wykorzystać poprawę relacji z Unią Europejską do bliższej współpracy z zachodnimi partnerami w obszarze technologii przekrojowych. Polska powinna wykorzystać trend do friendshoringu, korzystając ze strategicznego partnerstwa ze Stanami Zjednoczonymi, ale przede wszystkim z programów wpierających nową unijną politykę przemysłową.

Szanse dla polskiego biznesu stwarza także odbudowa Ukrainy. Celowe jest stworzenie systemu zachęt rozwoju polski wschodniej pod kątem inwestycji w infrastrukturę i produkcję przemysłową podwójnego zastosowania. 

Należy odejść od rozdawniczego charakteru uprawiania polityki, pozostawić istniejące świadczenia, ale też w kolejnych stosować progi dochodowe, tak aby zmniejszać nierówności i wyrównywać szanse. Ani proste uniwersalne transfery ani Polski Ład, choć promowany był hasłem „sprawiedliwe podatki” nie zmniejszyły nierówności dochodowych, a tylko dokonały redystrybucji od osób bardziej aktywnych do mniej aktywnych zawodowo. W rezultacie wdrożenia Polskiego Ładu uszczuplono dochody podatkowe samorządów oraz skomplikowano jeszcze bardziej system podatkowy. Rząd zamiast upraszczać, zajmował się uszczelnianiem przepisów, które sam wcześniej stworzył, pogarszając jeszcze stabilność prawa. 

Te złe doświadczenia, które wynikają z niekompetencji, nie powinny jednak stanowić przesłanki do zaniechania reform. Można zapewnić większą stabilność regulacji poprzez powrót do rzetelnego dialogu z partnerami społecznymi oraz wydłużając vacatio legis. 

Politycznej przestrzeni dla zmian należy szukać zarówno w odsunięciu niekompetentnych nominatów partyjnych z agencji oraz organów państwa, jak i w przeformułowaniu celów. I tak celem reformy podatkowej powinno być wyłącznie uproszczenie systemu, a nie np. redystrybucja dochodów. Ale tu ważna jest też metoda, podkreślenie, że bez ujednolicenia baz podatkowych, eliminacji nakładających się ulg i wyłączeń trudno dokonać jakiegokolwiek uproszczenia. Podobne podejście, „uproszczenie poprzez ujednolicenie” można zastosować w innych obszarach, np. w reformie konsolidującej niespójny system kilkudziesięciu świadczeń społecznych. 

Przy założeniu, że największą dynamikę wzrostu wydatków budżetowych osiągną wydatki na zdrowie i obronę narodową należy zaprezentować wiarygodny plan stabilizacji fiskalnej. Oszczędności w wydatkach należy szukać przede wszystkim w zamrożeniu przeskalowanych inwestycji, w odchudzeniu dotacji dla agencji i spółek skarbu państwa, w lepszym zarządzaniu mieniem państwowym. Wreszcie plan stabilizacyjny również powinien zostać ujęty w ramy wynikające z obowiązującej Stabilizacyjnej Reguły Wydatkowej oraz kryteriów konwergencji do strefy euro. 

Wreszcie należy zwiększyć wiarygodność polityki antyinflacyjnej poprzez odpolitycznienie banku centralnego i lepsze skoordynowanie polityki fiskalnej i monetarnej w walce z inflacją.

Odpowiedź UE na kryzys związany z COVID-19 [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Luuka van Middelaara, teoretyka polityki i historyka, profesora prawa UE na Uniwersytecie w Leiden, komentatora politycznego NRC Handelsblad oraz autora książki „Europejskie pandemonium. Jak ocalić Europę”. Rozmawiają o europejskiej wytrzymałości i solidarności, o tym, jak UE zareagowała na kryzys COVID-19 oraz o znaczeniu europejskiego społeczeństwa.

Leszek Jażdżewski (LJ): Czego Unia Europejska nauczyła się o sobie po doświadczeniach z czasów pandemii COVID-19?

Luuk van Middelaar

Luuk van Middelaar (LvM): Kluczowa lekcja, jakiej nauczyła się UE, wydarzyła się w czasie wielkiej bezbronności i podziałów między państwami członkowskimi oraz braku solidarności. Na samym początku epidemii COVID-19, w lutym i na początku marca 2020 r., kiedy kraje UE walczyły o materiały medyczne, wszyscy próbowali ratować własnych obywateli, podczas gdy pacjenci z trudem łapali oddech. Z początku sytuacja malowała się w czarnych barwach. Ale po jakimś czasie nastąpił bardzo zaskakujący zwrot akcji.

W ciągu kilku miesięcy europejscy przywódcy podjęli dwie bardzo dalekosiężne decyzje – jedną na polu medycznym, a drugą na froncie gospodarczym. W pierwszym przypadku, Komisja Europejska otrzymała mandat na zakup szczepionek przeciwko COVID-19 dla obywateli UE. W tamtym czasie wszystko było bardzo ponure. Ludzie bali się w obliczu wielkiej niepewności. Szczepionka była postrzegana jako jedyna nadzieja – światło na końcu tunelu. Zlecenie przez przywódców krajowych zadania tej ratującej życie szczepionki Komisji Europejskiej było poważną decyzją, którą podjęli w czerwcu 2020 r. Zdali sobie sprawę – a kanclerz Niemiec Angela Merkel wyraziła to jasno – że jest to bardzo ważne. to razem jako związek, bo inaczej podziały i praca tylko dla siebie by się powtórzyły.

 

European Liberal Forum · Ep127 EU response to COVID-19 crisis with Luuk van Middelaar

 

Druga dalekosiężna i niemal rewolucyjna decyzja zapadła latem 2020 r., kiedy unijni przywódcy zdecydowali o rozdysponowaniu między rządami UE funduszu odzyskiwania koronawirusa o wartości 50 mld euro dla społeczeństw dotkniętych kryzysem COVID-19. W pewnym sensie UE przekraczała wiele czerwonych linii. Na szczęście w obliczu kryzysu UE wykazała się nieoczekiwaną odpornością. Potwierdza to to, co mogliśmy zaobserwować w przypadku poprzednich kryzysów (kryzys strefy euro jest prawdopodobnie najlepszym przykładem), czyli to, że gdy zostaniemy przyparci do muru, to pojawia się wówczas rodzaj nieoczekiwanej energii i odporności, które można wykorzystać, aby UE parła naprzód.

To była dla nas ogromna lekcja. Tym, co również wydaje mi się bardzo ważne w kontekście kryzysu COVID-19, to rola, jaką odegrała opinia publiczna w podejmowaniu decyzji politycznych. To dość nowe zjawisko. Publiczne nawoływanie do podjęcia działania nadeszło dość wcześnie z Włoch, które zostały poważnie dotknięte pandemią, i Hiszpanii. Dążono do tego, aby zmobilizować Unię Europejską – mimo że technicznie i formalnie, UE jako taka nie posiada kompetencji w dziedzinie zdrowia publicznego. Opinia publiczna nalegała, aby to zmienić. To wezwanie do podjęcia działań politycznych napędzało podejmowanie decyzji – tego typu stricte oddolne podejście nigdy wcześniej nie miało miejsca na taką skalę (w tym także w czasie kryzysu strefy euro).

Powodem sukcesu tej strategii było to, że wezwanie do działania trafiło na przykład do serca Angeli Merkel, która zdała sobie sprawę, że Niemcy nie mogą sobie pozwolić na bycie Ebenezerem Scroogem tego kryzysu – w opowieści skupiającej się tylko na dyscyplinie i odrabianiu własnej pracy domowej. Niemcy musiały wkroczyć do akcji i zademonstrować solidarność – w szczególności z Włochami i Hiszpanią.

LJ: Czy ten „zwrot” nastąpił dzięki temu, że COVID-19 zadziałał jako „deus ex machina”? A może była to lekcja wyniesiona z kryzysu strefy euro, podczas którego Grecja omal nie zbankrutowała i została zmuszona do opuszczenia strefy euro? Co doprowadziło do właśnie takiej odpowiedzi Unii Europejskiej – znacznie szybszej i skuteczniejszej niż wcześniej?

LvM: Głównym powodem, dla którego tym razem reakcja była szybsza i bardziej bezpośrednia, była sama natura kryzysu, czyli fakt, że było to kryzys zdrowia publicznego. Setki ludzi umierały w szpitalach i domach opieki. Sam ogrom ludzkiego cierpienia sprawił, że ​​argument solidarności był o wiele silniejszy. Dla kontrastu, coś takiego jak kryzys strefy euro – mimo że był naprawdę poważny i dotyczył zarobków ludzi – było bardziej abstrakcyjne. To właśnie dlatego podczas kryzysu COVID-19 pojawiło się silne dążenie do okazania empatii i solidarności.

Pod względem politycznej zasadności sytuacji tej pomógł fakt (zwłaszcza w przypadku kanclerz Niemiec), że był to kryzys, który dotknął wszystkich symetrycznie. Tak naprawdę powinniśmy winić Włochów za brak odpowiedniego przygotowania, kiedy ich kraj stał się siedliskiem wirusa pochodzącego z Chin. Te dwa elementy były najsilniejsze. Zostały one oczywiście poparte ekspertyzami na temat błędów popełnionych podczas kryzysu strefy euro, kiedy to dyskurs dyscypliny, oszczędności i surowości był znacznie silniejszy.

Oczywiście taki rozwój wydarzeń wskazuje na pewne zmiany w niemieckiej opinii publicznej i opiniach eksperckich w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Zmiana ta stała się głównym impulsem do ruszenia na ratunek umierającym ludziom. To właśnie sprawiło, że kryzys COVID-19 był tak wyjątkowy dla kogoś takiego jak Angela Merkel. W imieniu Niemiec podjęła ona decyzję o zaangażowaniu się w walkę z koronawirusem – a wsparcie opinii publicznej dla jej podejścia pojawiło się w ciągu kilku dni, co samo w sobie było bardzo zaskakujące. Nawet ktoś taki jak Wolfgang Schäuble (minister finansów przez większą część kryzysu strefy euro, który był postrzegany jako swego rodzaju Boogeymanem w dużej części południowej Europy, w tym w Grecji) pospieszył z zapewnieniem, że zupełnie normalne jest udzielanie dotacji zamiast pożyczek dla ludzi, których dotknął kryzys COVID-19, bo inaczej byłoby to jak dawanie „kamieni zamiast chleba” – czyli, w pewnym sensie, że to tylko powiększy dług. Tak więc decyzja Niemiec była silnie podszyta emocjami, co w moim przekonaniu było tak niezwykłe.

LJ: Począwszy od 2008 roku, mieliśmy tylko dwa krótkie lata, które nie obfitowały w kryzysy. Czy powinniśmy dostosować się do tej nowej rzeczywistości? Czy „kryzysy” powinny być nadal określane jako takie? Czy żyjemy już może jednak w jakiejś nowej rzeczywistości?

LvM: To nowy świat. Od 2008 roku, którą to datę uważam za punkt początkowy tego procesu, choć może się to wydawać nieco arbitralne – doświadczamy przyspieszenia historii. Rok 2008 był rokiem Lehman Brothers i nieomalże załamania się systemu finansowego, „wojny sierpniowej” między Rosją a Gruzją, a także wyłonienia się Chin jako światowego mocarstwa. Od tego czasu Europa doświadczyła szeregu wstrząsów o różnym charakterze – gospodarczym, geopolitycznym, a także w zakresie migracji i granic. Może się więc wydawać, że końca nie widać.

Pojawia się oczywiście kwestia semantyki – kiedy przestajemy mówić o „kryzysach”? Ważne jest jednak to, że jako Europejczycy musimy być gotowi do dalszej drogi, wiedząc, że dotkną nas kolejne akty agresji i okresy niepewności – czy to ze strony Chin, Rosji, czy też, kto wie, może Stanów Zjednoczonych na modłę administracji Trumpa. Jako Europejczycy musimy wyzbyć się pewnego rodzaju naiwności w naszych poglądach, kiedy myśleliśmy, że możemy zakazać języka siły, interesów i strategii, ponieważ – jako UE w szczególności – zamierzaliśmy zbudować nowy świat wolny od wszystkich tych elementów. To był wielki błąd.

Teraz widzimy, że te naiwne poglądy w ogóle się nie sprawdziły. Wojna w Ukrainie jest najbardziej dramatycznym i przekonującym przykładem tego, że musimy dogonić ten nowy świat i przygotować się do bycia jego częścią. Co ciekawe, nawet w reakcjach na ten nowy kryzys widać, że niektóre wnioski wyciągnięte z poprzednich epizodów są uwzględniane, zaś niektóre reakcje UE na wojnę w Ukrainie pojawiły się dzięki temu szybciej i z większym przekonaniem właśnie za sprawą naszych niedawnych doświadczenia związanych z naszą bezbronnością.

Przykładowo, UE podjęła dość radykalną decyzję o wspólnym zakupie szczepionki, aby móc opanować epidemię COVID-19. Podczas obecnego kryzysu przywódcy krajowi (wiedząc, że będą musieli zmierzyć się z niedoborami energii, w szczególności gazu) wpadli na pomysł, aby zwrócić się do Komisji Europejskiej o pomoc w zbiorowym zakupie gazu dla zainteresowanych krajów. Kiedy ta strategia została zastosowana po raz pierwszy podczas kryzysu COVID-19, potrzeba było dużo perswazji i czasu, aby była to wspólna decyzja. Teraz proces ten jest już uważany za część „dobytku” wspólnych europejskich doświadczeń, z którego możemy skorzystać.

Niedawno szef Niemieckiej Agencji Energetycznej mówił o tym, jak zabezpieczyć energię na zimę i jak to umożliwić, jeśli w zasadzie będziemy musieli prosić ludzi o obniżenie temperatury w swoich domach o kilka stopni bez konieczności pukania policji do każdych drzwi. Argument, który przedstawił, był interesujący – powiedział, że to jednostki wezmą na siebie część odpowiedzialności, przyczyniając się tym samym do osiągnięcia wspólnego celu, jakim jest zmniejszenie zależności od rosyjskiego gazu (w obecnym przypadku) – lub wspólne poradzenie sobie z wybuchem epidemii COVID-19 (w poprzednim kryzysie).

Na przykład UE podjęła dość radykalną decyzję o wspólnym zakupie szczepionki, aby opanować epidemię COVID-19. Podczas tych nowych kryzysów przywódcy krajowi (wiedząc, że będą musieli zmierzyć się z niedoborami energii, w szczególności gazu) wpadli na pomysł, aby zwrócić się do Komisji Europejskiej o pomoc w zbiorowym zakupie gazu dla zainteresowanych krajów. Kiedy ta strategia została zastosowana po raz pierwszy podczas kryzysu COVID-19, potrzeba było dużo perswazji i czasu, aby była to wspólna decyzja. Teraz jest już uważany za część „skarbnicy” wspólnych europejskich doświadczeń, z której możemy skorzystać.

Niedawno szef Niemieckiej Agencji Energetycznej skomentował, jak zabezpieczyć energię na zimę i jak to umożliwić, jeśli w zasadzie będziemy musieli prosić ludzi o obniżenie temperatury o kilka stopni bez konieczności pukania policji do każdych drzwi. Argument, który przedstawił, był interesujący – powiedział, że jednostki wezmą na siebie część odpowiedzialności, przyczyniając się do wspólnego celu, jakim jest zmniejszenie zależności od rosyjskiego gazu (w obecnym przypadku) lub wspólne doprowadzenie do wybuchu COVID-19 (w poprzednim kryzysie).

LJ: Jak opisałby Pan dotychczasową reakcję przywódców europejskich na wojnę w Ukrainie? Czy uważa Pan, że w tym przypadku nie zmaterializowała się tak głośno dyskutowana autonomia strategiczna?

LvM: Reakcja była dość zjednoczona, biorąc pod uwagę bardzo różne punkty wyjścia, a także różne poziomy ekspozycji i współzależności z Rosją. Jeśli spojrzymy na Wielką Brytanię z jednej strony, a na Niemcy z drugiej strony, gdzie Francja znajduje się nieco pośrodku, i spróbujemy zmapować ich położenie pod względem zależności od rosyjskiego gazu, to Wielka Brytania (wraz z państwami bałtyckimi i do pewnego stopnia Polską) mogą zostać uznane za mocno wspierające Ukrainę. W międzyczasie, obnażona została zależność Niemiec od rosyjskiego gazu. Francja zaś próbowała odgrywać rolę aktora dyplomatycznego, a prezydent Macron do pewnego momentu wierzył, że można znaleźć rozwiązanie dyplomatyczne.

Włochy pod przewodnictwem premiera Mario Draghiego były bardzo zaskakującym aktorem w całej tej sytuacji. Zależność tego kraju od rosyjskiego gazu była na podobnym poziomie jak w przypadku Niemiec. Jednak premier Włoch bardzo wcześnie zajął twarde stanowisko w sprawie sankcji i uniezależnienia się od rosyjskiego gazu. Oczywiście Włochy są teraz tuż przed wrześniowymi wyborami, więc zobaczymy, co się wtedy stanie.

Podsumowując, widząc, jak te różne stanowiska, interesy i wartości splatają się w procesie decyzyjnym UE, można dojść do wniosku, że poziom poparcia dla Ukrainy jest bezprecedensowy. Jego kulminacją była decyzja o przyznaniu Ukrainie statusu kandydata do UE na Szczycie Europejskim w czerwcu 2022 roku. Sytuacja ta nigdy by się nie wydarzyła jeszcze w styczniu tego samego roku, przed wojną. Impuls wojny i wizja oblężonego państwa pukającego do drzwi UE sprawiły, że europejscy przywódcy uznali, że nadszedł czas, aby otworzyć te drzwi i zaoferować tę perspektywę.

Choć osiągnięcie przez Ukrainę faktycznego członkostwa może zająć bardzo dużo czasu, to decyzja o przyznaniu statusu kandydata nie była tylko aktem symbolicznym, ponieważ istnieje prawdziwa obietnica, której nie można cofnąć. Było to zatem w pewnym sensie bardzo dobrze rozegrane.

Jeśli chodzi o „bitwę narracji” w obrębie solidarności z dyscypliną, która była widoczna zarówno w czasie kryzysu strefy euro, jak i w kryzysie związanym z COVID-19, w przypadku dramatycznej historii wojny rosyjskiej na Ukrainie można śmiało powiedzieć, że Ukraina oraz prezydent Wołodymyr Zełenski po mistrzowsku wygrali bitwę narracji w Europie. Pomijając niektóre pomniejsze grupy (zwłaszcza w obębie skrajnej lub nacjonalistycznej prawicy – ​​w tym, niestety, na Węgrzech), ogólnie rzecz biorąc, historia, którą Ukraińcy dzielą się z mediami i opinią publiczną, doprowadziła do szczerej solidarności z Ukrainą.

LJ: Czy Unia Europejska może stać się graczem geopolitycznym, biorąc pod uwagę ostatnie wyzwania? Czy zmieni się „polityka zagłady” malowana przez niektórych aktorów politycznych i wykorzystywana do straszenia ludzi? Czy opinia publiczna zmusi swoich przywódców do myślenia w bardziej geopolityczny sposób?

LvM: Krótka odpowiedź brzmi: tak. Europejska opinia publiczna jest o wiele bardziej świadoma tego, jak bezbronne są nasze społeczeństwa. Doświadczyliśmy tego w sytuacji z maseczkami, a teraz i z gazem, i energią. Liderzy mają znacznie więcej przestrzeni politycznej, aby zmobilizować się i przekonać opinię publiczną, parlamenty itp. do podjęcia działań, zanim będzie za późno. A to bardzo ważne, bo musimy działać, zanim staniemy w obliczu otchłani.

Ta „polityka zagłady” miała miejsce wiele razy w niedalekiej przeszłości. Sprawy posunęły się tak daleko, że pojawiało się zagrożenie egzystencjalne – na przykład w przypadku problemów finansowych w Grecji. Takie podejście jest ryzykowne, bo powoduje, że wydaje się, iż już jest za późno – gdy w opinii publicznej, a tym samym więcej przestrzeni politycznej, nie ma już wówczas miejsca na to, by patrzeć w przyszłość i bardziej strategicznie podchodzić do takich kwestii, jak polityka przemysłowa (w kryzysie COVID-19) czy energetyka (jak ma to miejsce teraz).

Aby przetrwać i prosperować w świecie, w którym nie możemy już polegać na globalnych łańcuchach, musimy organizować się w bloki – a w przypadku Europejczyków w ramach unii – aby móc przetrwać nadchodzącą burzę. Osobiście mam nadzieję, że my, jako Europejczycy, będziemy w stanie działać bardziej strategicznie i że nie będziemy dłużej już systematycznie oszukiwani (czy to przez Rosjan, Chińczyków, czy Amerykanów z czasów Trumpa).


Kup polskie wydanie książki Luuka van Middelaara “Europejskie pandemonium”: https://sklep.liberte.pl/product/luuk-van-middelaar-europejskie-pandemonium/


Podcast został nagrany 18 sierpnia 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Pandemia jako krok wstecz :)

W skali globalnej epidemia powstrzyma, a w niektórych sytuacjach wywoła poważny krok wstecz w procesach, które w ostatnich kilkunastu i kilkudziesięciu latach były znakiem poprawy położenia wielu ludzi na świecie, wychodzenia z nędzy, lepszych warunków życia, większej dostępności nowoczesnej ochrony zdrowia, skutecznej edukacji i większego bezpieczeństwa.

Już był w ogródku, już witał się z gąską. To w telegraficznym skrócie opisuje sytuację wielu politycznych liderów latem tego roku. Uznawszy, że główna fala pandemii koronawirusa przypadnie na wiosnę, zastosowawszy najsurowsze lockdowny i wydawszy wszelkie zaskórniaki budżetowe na odszkodowania i wypłaty pomocowe dla podupadających biznesów, Mateusz Morawiecki z radością w głosie formułował tezy o „zwalczeniu tego wirusa” (akurat na wybory prezydenckie), a Donald Trump zapowiadał, że szczepionka będzie powszechnie dostępna w listopadzie (akurat na wybory prezydenckie). Niemal oficjalnie potwierdzonym faktem miało być odbicie się gospodarki w kształcie litery V. 

Tymczasem przyszła jesień i stało się to, co wcześniej chciano siłą woli unieważnić. Druga, bardzo wysoka fala zachorowań uświadomiła, że lato było tylko krótką pauzą. Gospodarka otrzyma w najbliższych tygodniach nowy, najpewniej znacznie silniejszy cios. Koronawirus nie będzie drobnym wybojem na drodze rozwoju. Pełne skutki wywoła dopiero powrót kryzysu jesienią i zimą 2020-21. W skali globalnej epidemia powstrzyma, a w niektórych sytuacjach wywoła poważny krok wstecz w procesach, które w ostatnich kilkunastu i kilkudziesięciu latach były znakiem poprawy położenia wielu ludzi na świecie, wychodzenia z nędzy, lepszych warunków życia, większej dostępności nowoczesnej ochrony zdrowia, skutecznej edukacji i większego bezpieczeństwa. Zagrożenia dla systemów zdrowotnych i dla wzrostu gospodarczego to tylko dwa pierwsze, najbardziej oczywiste i fundamentalne skutki pandemii, lockdownów i obostrzeń. Epidemia pociągnie jednak za sobą konsekwencje w niemal każdym zakresie funkcjonowania naszych społeczeństw. Pokazują to dane zebrane w tegorocznym Goalkeepers Report Fundacji Melindy i Billa Gatesów. 

Druga fala populizmu?

Spowodowany epidemią spadek wzrostu PKB będzie najgłębszy od okresu po zakończeniu II wojny światowej, gdy ustały zamówienia związane z potrzebami wojskowymi w realiach gospodarki przestawionej całkowicie na cele wojenne, a niemal cała Europa legła w gruzach. COVID spowoduje finansowe straty co najmniej dwukrotnie większe, aniżeli światowy kryzys finansowy z roku 2008, a przecież wszyscy wiemy, jak poważne skutki społeczno-ekonomiczne tamto załamanie za sobą pociągnęło (do dzisiaj się z nimi borykamy). Odsetek krajów, które przez pandemię wpadły lub wpadną jeszcze w recesję, będzie wyższy niż w jakimkolwiek momencie w dziejach gospodarczych od 1870 r. W skali świata bolesnym efektem ubocznym tych kryzysów będzie zatrzymanie procesu nadganiania przez najuboższe regiony świata, które nie są w stanie ponieść kosztów stymulacji i pomocy dla zamkniętej gospodarki, na które to cele kraje bogate wydają teraz kolosalne sumy (nawet do ok. 22% PKB dla krajów z grupy G20). 

Gospodarcze skutki pandemii będą więc niezwykle poważne w każdym zakątku świata. Jest oczywistym, że mogą one przynieść ze sobą bardzo niekorzystne późne skutki polityczne. W przypadku załamania z roku 2008 fala populizmu wzbierała stopniowo, aby przynieść realne konsekwencje w postaci zakwestionowania konsensusu liberalno-demokratycznego w połowie kolejnej dekady we wszystkich prawie krajach i w postaci przejęcia władzy przez siły pozasystemowe w niektórych krajach (USA, Włochy, Polska, w pewnym sensie Wielka Brytania, gdzie partia Ukip narzuciła narrację rządowi torysów). Istnieje obawa, że pokłosiem pandemii będzie druga fala wzrostowa dla tzw. populistów, którzy w latach 2025-30 będą przejmować władzę w dalszych krajach (otwarcie formułowaną jest teza o przejęciu prezydentury w USA przez antysystemowca podobnego do Trumpa, lecz od niego bardziej inteligentnego i w efekcie bardziej niebezpiecznego, w 2028 r.). 

Przerwa w szkole

Jednak w tle najbardziej spektakularnych skutków politycznych, wielkie szkody wyrządzić mogą konsekwencje społeczne. W przypadku wszystkich zagrożeń wskazywanych w raporcie Goalkeepers najbardziej narażone są na nie państwa rozwijające się i najuboższe. To ich zwykle dotyczą zawarte tam najbardziej pesymistyczne prognozy, które obrazują zatrzymanie lub cofanie się osiągniętych po 2000 r. postępów, a więc bolesną utratę z trudem osiągniętych i – jak się okazuje kruchych – zdobyczy. Jednak także w krajach naszej części świata staniemy przed poważnymi wyzwaniami.

Jednym z oczywistych obszarów wyzwań jest edukacja. Podczas gdy w krajach rozwijających się wzrośnie odsetek uczniów późno opanowujących czytanie i pisanie oraz podstawowe umiejętności matematyczne, zaś zapaść finansowa spowoduje zamykanie i spadek dostępności szkół, w krajach takich jak Polska uczniowie popadną w zaległości. Należy spodziewać się, że pandemia – zanim zostanie w końcu przezwyciężona – zmusi polskich uczniów i studentów do nawet ponad roku nauki w trybie zdalnym. Technologiczne rozwarstwienie, różnice w dostępie do infrastruktury komunikacyjnej pomiędzy uczniami w dużych i małych ośrodkach oraz oczywiście pochodzących z rodzin o różnym statusie ekonomicznym stawiają w tych warunkach znak zapytania przy celu równości szans edukacyjnych w Polsce. Realia te pogłębia zmniejszenie tych szans w odniesieniu do młodzieży z tzw. Polski powiatowej już spowodowane wydłużeniem podstawówek kosztem możliwości uczęszczania do gimnazjum w mieście powiatowym. Jednak zapóźnienia powstaną w przypadku wszystkich uczniów. Rodzice obserwują styl pracy szkolnej w środowisku zdalnym. Pracuje się mniej, znaczną część czasu zajmuje toczenie nierównej walki z nowoczesną technologią cyfrową, sprawdziany wiedzy z otwartym podręcznikiem na biurku przestają pełnić funkcję mobilizatora do systematycznej nauki. Oczywiście, polska podstawa programowa jest przeładowana i zmniejszenie liczby wbitych pamięciowo do głów faktów z takich przedmiotów jak historia, biologia, geografia czy fizyka i chemia, uczniom nie zaszkodzi. Jednak przy nauce zdalnej w polu pozostanie rozwój wielu istotnych umiejętności, jak praca w zespołach, rozwój kompetencji matematycznych, formułowanie myśli w tekście pisanym samodzielnie. Dużym ciosem w rozwój jest utrata możliwości pracy w klasycznej szkole przez uczniów klas I-III, gdzie samodzielna praca jest relatywnie mniej istotna od bezpośredniej współpracy z nauczycielem.

Polska szkoła jest na tle większości krajów o podobnym statusie materialnym (czyli najbogatszych na świecie) jedną z najsłabiej przygotowanych do wyzwań zdalnego nauczania. Od czasu zapowiedzi przez minister Krystynę Łybacką projektu „Laptop dla każdego ucznia” i przeniesienia podręczników oraz ćwiczeń do formatów cyfrowych miną niedługo dwie dekady. Przez te 18-19 lat polska szkoła nie była jednak w stanie przejść z formuły całkowicie analogowej do cyfrowej. Pomimo wprowadzenia elektronicznych dzienników i tablic interaktywnych w ostatnich kilku latach nadal bardziej kojarzy się z kałamarzem niż tabletami. Gdyby technologiczną modernizację szkoły potraktowano serio w pierwszej dekadzie XXI w. i nie poprzestano na pięknych deklaracjach, to dzisiaj nauczyciele pokolenia 50+ (wtedy 30-latki) czuliby się przed ekranami komputerów jak ryba w wodzie. Tymczasem – polski MEN powinien być tego faktu świadom – w wielu miejscach ideę nauczania zdalnego ratują dzieci i wnuki polskich nauczycieli, którzy pokazują im „co po kolei wciskać”. 

Skoro rząd nie potrafił przygotować szkoły lepiej do – od początku przecież pewnego – ponownego przejścia na nauczanie zdalne jesienią 2020, to może skupi się na kolejnym już teraz oczywistym zadaniu? Chodzi o modyfikację programów nauczania, ale nie tak, aby poić uczniów prawicową ideologią na lekcjach historii czy WOS-u, ale aby wprowadzić tam elastyczność konieczną do tego, aby uczniowie byli w stanie nadrobić zaległości narosłe przez rok zdalnego nauczania. Te potrzeby będą zróżnicowane, zatem istnieje konieczność opracowania kreatywnych scenariuszy lekcji w tym okresie postpandemicznym, które pozwolą efektywnie osiągnąć uczniom normalizację.

Leczenie pod znakiem zapytania

Kolejnym krytycznym wyzwaniem jest utrzymanie dostępu do leczenia chorób innych niż COVID. Problematyka wydolności systemu ochrony zdrowia w kontekście lawinowego przyrostu przypadków, w tym przypadków ciężkich wymagających hospitalizacji, jest obecnie oczywiście nieustannie poruszana i stanowi – co zrozumiałe – jeden z najważniejszych tematów debaty publicznej. Polska, podobnie jak wiosną i latem wiele krajów świata, najpewniej nie uniknie poważnych problemów i trudnych do zniesienia z przyczyn etycznych przypadków, w których pomoc mogła zostać teoretycznie udzielona skutecznie, lecz w praktyce zabrakło możliwości jej udzielenia. 

Problemem przez wiele miesięcy w skali globalnej, ale także w Polsce, jest i będzie dostęp do leczenia innych chorób. Spadła dostępność do ośrodków szpitalnych i przychodni. Ludzie unikają wizyt w tych miejscach albo z obawy przed zarażeniem, albo ze względu na świadomość trudności dostępu. Mniej poważnie wyglądające symptomy chorób częściej są lekceważone i ignorowane. Rezygnuje się z badań profilaktycznych, przekłada na później zabiegi, odkłada konkretne działania w zakresie leczenia chorób przewlekłych. Dodatkowo wiele osób zamkniętych w domach przy komputerach prowadzi coraz mniej zdrowy tryb życia. Wyjścia poza dom są ograniczane, infrastruktura sportowa zamykana. Najbardziej dramatyczne są oczywiście przypadki rezygnacji z kontynuowania leczenia poważnych chorób z powodu realnego braku dostępności bezpłatnej opieki zdrowotnej. Składki są płacone w dotychczasowej wysokości, ale podaż usług medycznych radykalnie obniżona. W okresie po przezwyciężeniu najcięższego etapu pandemii systemy publicznej służby zdrowia będą wymagały dużego zastrzyku gotówki, aby sprostać ogólnemu pogorszeniu stanu zdrowia populacji. Niestety potrzeba ta zbiegnie się z głębokimi deficytami finansów publicznych (związanymi z ratowaniem gospodarki), a w Polsce w dodatku już przed pandemią poziom finansowania służby zdrowia był znacznie poniżej realnych potrzeb.

W skali globalnej należy liczyć się z pogorszeniem sytuacji w związku z wieloma różnymi chorobami, które wydawały się na najlepszej drodze do ostatecznego przezwyciężenia. Jednak w przypadku żadnej z nich wpływ pandemii nie będzie równie spektakularny, jak w przypadku HIV. Od drugiej połowy lat 90-tych liczba przypadków sukcesywnie spada z ok. 0,55 na 100.000 ludzi rocznie do 0,26 w 2019 roku. Optymistyczny wariant zakłada kontynuowanie tego trendu do poziomu ok. 0,18 w 2030 roku. Ale wariant pesymistyczny idzie w kierunku powrotu do poziomu wskaźnika z jego szczytowego okresu w latach 90-tych. Przyczyną tego zagrożenia jest zaprzestanie terapii antywirusowej u pacjentów, którzy w efekcie ponownie mogą zarażać. Można postawić pytanie o ewentualność powrotu tego problemu zdrowotnego przy tak znacznych wzrostach na agendę także w państwach rozwiniętych, które od lat wydają się być zwycięzcami w starciu z HIV.

Bardziej optymistycznym akcentem w raporcie Goalkeepers jest ocena wpływu pandemii na wyszczepialność populacji. Choć oczywiście ze względu na obciążenia systemów ochrony zdrowia szczepienia wpadną w latach 2020-22 w głęboki „dołek”, to jednak zarówno optymistyczny, jak i pośredni scenariusz zakładają odbicie się odsetka zaszczepionej populacji ku górze. W krajach rozwiniętych, także w Polsce, od ponad 5 lat rośnie w siłę antynaukowy oraz wrogi rozumowi ruch tzw. antyszczepionkowców i odnosi poważne „sukcesy” w zakresie przekonywania części ludzi do rezygnacji ze szczepień. Pierwsze od dekad przypadki zgonów na odrę w krajach Europy zachodniej nie są wystarczającym impulsem do dyskredytacji spiskowych bredni serwowanych przez te grupki. Dramat pandemii COVID, która doprowadziła do zgonu tak wielu ludzi, która pozbawi środków do życia jeszcze większą grupę, spowoduje zamknięcia biznesów, pozbawi wielu chorych na inne schorzenia szansy na skuteczne leczenie pokazuje, że kwestia szczepień nie jest odpowiednim materiałem do politycznego bicia piany i rozrywki polegającej na antagonizowaniu się społeczeństw wokół „gorącego tematu”. Inaczej niż w przypadku dyskusji o legalizacji marihuany, ograniczeniu ruchu samochodów w miastach czy wprowadzeniu związków partnerskich, dyskutowanie i dowolność w sprawie szczepień może kosztować ludzi życie i majątek. Jest dla wszystkich jasne, że gdyby koronawirus był znany nauce kilka lat przed jego wyjściem poza ściany laboratorium i szczepionka istniała zanim zaraził tysiące mieszkańców Wuhan, to pandemia zostałaby zatrzymana w ciągu kilku tygodni i żaden lockdown nie miałby miejsca. Tragedię można byłoby zdusić w zarodku. Wiele teorii spiskowych i umysłowych aberracji nadal będzie nadal zatruwać nasze życie społeczne, ale istnieje szansa na kompromitację tej antyszczepionkowej. 

Więcej nierówności

Pandemia może mieć także niedobry wpływ na dążenia do celu równości płci. Pierwsze badania z wiosny, z okresu pierwszych lockdownów, pokazały, że liczba godzin poświęcanych przez kobiety na bezpłatną pracę domową i opiekuńczą (zamknięcie szkół i gastronomii!) wzrosła w samej tylko progresywnej Europie o 29 godzin tygodniowo (mężczyźni poświęcali o 25 godzin tygodniowo więcej na takie prace). Wzrosła więc różnica, z której wypływają nierówności w odniesieniu do pracy zawodowej, a potem w odniesieniu do poziomu wynagrodzeń. Kobiety częściej sięgały po zasiłek dla rodziców dzieci przeniesionych na nauczanie zdalne, więc zaliczały przerwę w pracy zawodowej. Jeśli drugie lockdowny potrwają do końca wiosny 2021 (to nie jest nierealny scenariusz), niektóre z nich będą poza życiem zawodowym przez blisko rok. 

Pandemia może spowodować zatrzymanie powolnego procesu zwiększania się globalnego odsetka kobiet z dostępem do profesjonalnej antykoncepcji i planowania rodziny. Osiągnął on 78% w roku 2019, ale może teraz równie powoli, lecz spadać. Problemem jest przeciążenie systemu ochrony zdrowia i spadek dostępu do poradnictwa, zaś rozwiązaniem dalsze wspieranie rozpowszechniania metod samodzielnej antykoncepcji. Polska jest bodaj jedynym państwem pośród wysoko rozwiniętych, gdzie należy się spodziewać spadku poziomu dostępności antykoncepcji, ale z przyczyn ideologicznych. Dostępność antykoncepcji tylko na receptę oznacza konieczność nawiązania kontaktu z lekarzem, a ten w pandemii jest utrudniony. Klauzule sumienia oznaczają dalsze bariery. 

Obciążenie „białego personelu” zadaniami wynikającymi z walki z pandemią wpływa już globalnie na jakość ochrony zdrowia kobiet ciężarnych, w trakcie i bezpośrednio po porodzie. Nie zaskakuje, że niebezpieczeństwo zgonu w połogu statystycznie wzrosło w skali globalnej. W 1990 r. umierało ponad 200 matek na każde 100 000 porodów żywych, przed pandemią liczba ta spadła do 144, a prognozy były obiecujące i w roku 2030 można było liczyć na obniżenie jej do ok. 93. Niestety niedobory ochrony zdrowia, a także rezygnacja pacjentek z wizyt lekarskich w trakcie ciąży z powodu trwającej pandemii i ryzyka zarażenia się, częstsze decyzje na rzecz porodów domowych, w końcu rezygnacja z wizyt lekarskich w pierwszych tygodniach po porodzie stwarzają groźbę zatrzymania korzystnych trendów i zamrożenia liczby zgonów na obecnym poziomie na wiele lat po pandemii. 

Po 20 latach nieprzerwanej redukcji liczby ludzi znajdujących się w ekstremalnej biedzie, która była namacalnym dowodem na skuteczność mechanizmów kapitalizmu, globalizacji i wolnego handlu w jej ograniczaniu, kryzys pandemiczny zepchnął w pół roku 37 milionów ludzi poniżej tego minimum egzystencji (życie za mniej niż 1,90 USD dziennie). W krótkiej perspektywie proces ten ograniczają transfery pomocowe dla ludzi i małych biznesów, ale one mogą nie wystarczyć na podtrzymanie dobrych trendów ostatnich 20 lat. Raport Goalkeepers, tradycyjnie już, apeluje o szeroko zakrojony program inwestycji w kapitał ludzki, w sytuacji postpandemicznej zwłaszcza w edukację i odbudowę ochrony zdrowia. 

Kluczowe chwile i decyzje

Cały glob stoi przed najpoważniejszymi wyzwaniami od kilku pokoleń. COVID oznacza istną dewastację świata, który udało się nam zbudować przez ostatnie 30 lat. Zadania na dziś są oczywiście związane z bezpośrednią walką o przetrwanie ludzi i gospodarek, ale one nie skończą się wraz z wyszczepieniem populacji przeciwko wirusowi pod koniec 2021 roku. Wówczas czeka nas zadanie odbudowy i skierowania świata ponownie na dobre tory postępu. Tylko jeśli ten etap zakończy się sukcesem, unikniemy powszechnego zgorzknienia i politycznego wzmocnienia wrogów wolności i demokracji. 

Wyzwania czekające nas w tym etapie są dość łatwe do przewidzenia. Remedia relatywnie łatwe do wskazania. Czynnikami problematycznymi będą jednak czas i pieniądze. Dla ratowania resztek fundamentów rozwoju gospodarczego czas będzie kwestią krytyczną. Także w kontekście słabej cierpliwości obywateli państw demokratycznych w obecnych czasach, którzy są nader podatni na podszepty szarlatanów oferujących natychmiastowe, „cudowne” rozwiązania. Przede wszystkim jednak realnym problemem będą mniejsze niż dziś możliwości finansowe. Staniemy przed trudnymi wyborami, który program wdrażać, a który nie, bo nie ma za co. Zgniłe kompromisy mogą doprowadzić do tego, że mało co zostanie wdrożone z pełną determinacją, a więc skutecznie. Na ile to się uda – od tego zależy przyszłość naszego i kolejnego pokolenia. 

Raport „COVID-19. A Global Perspective. 2020 Goalkeepers Report” dostępny pod adresem: https://www.gatesfoundation.org/goalkeepers/report/2020-report/#GlobalPerspective 

Nuda zarzewiem kryzysu – ciąg dalszy :)

Demokracja po 1945 roku została wprowadzona odgórnie. Przyjęto ideę demokracji proceduralnej sformułowaną już w 1942 roku przez Josepha Schumpetera, wielkiego ekonomistę, który ograniczył rolę demokracji do wyłaniania przywództwa. Wszyscy politycy i myśliciele byli przede wszystkim zainteresowani tym, żeby nie powtórzyły się perturbacje z okresu międzywojennego. A przede wszystkim, żeby zapewnić społeczeństwom minimum stabilności i bezpieczeństwa materialnego oraz socjalnego. Dla realizacji tego celu potrzebna była stabilna polityka demokratyczna. Schumpetera i jego kontynuatorów nie interesowała zatem realizacja postulatów społeczeństwa, lecz zbudowanie społeczeństw, które nie będą miały postulatów. Demokracja proceduralna to innymi słowy – porządek demokratyczny ograniczony do okresowych wyborów. Porządek – jak to nazwie potem Ralph Dahrendorf – zimny, w którym rządzą procedury.

Władza polityczna miała dwa zadania: podejmowanie decyzji gospodarczych oraz zapewnienie minimum dobrobytu. Oczywiście, były to zadania ściśle powiązane. W ten sposób powstało państwo dobrobytu, welfare state, czy też – przy innym rozłożeniu akcentów – państwo opiekuńcze. Państwo opiekuńcze było wielkim sukcesem. Czasem jego działania były posunięte tak daleko, że – jak się wydaje – przekraczały granice zdrowego rozsądku. Przede wszystkim nastąpił kolosalny postęp w dostępie do pracy, czyli praktyczne skasowanie bezrobocia. Postęp w zakresie dostępu do usług medycznych i edukacyjnych. Liczba studentów na bezpłatnych studiach uniwersyteckich wzrosła w zachodniej Europie pięciokrotnie, a w niektórych krajach nawet dziesięciokrotnie w stosunku do obliczeń z roku 1937. Twórcy państwa opiekuńczego rozumieli, że nie mogą budować go jako formy nacisku, więc w sferze prywatnej zostawili obywatelom wiele swobód, które szybko ulegały rozszerzeniu.
Były to swobody liberalne i tak powstał zlepek „demokracja liberalna”. Rzeczywiście zakres wolności niesłychanie się poszerzył, a od 1964 roku (przegrany przez rząd Wielkiej Brytanii proces w sprawie „Kochanka Lady Chatterley” D.H. Lawrence’a) zniesiona została wszelka cenzura. Wolność indywidualna była ograniczona jedynie przez prawo, a w sferze politycznej miały decydować procedury i w znacznej mierze tak było rzeczywiście. Co najmniej od 1948 roku.
Jak to zdarzało się wielokrotnie w historii, rezultat konieczności uznano za wzór i potem za ideał. Najpierw (1960) Daniel Bell oraz Raymond Aron (polemizowali ze sobą) ogłosili koniec wieku ideologii. Pamiętajmy, że cały czas toczy się zimna wojna, która pomaga w budowaniu konsensualnej demokracji, a w Ameryce doprowadza niemal do histerii antysowieckiej. Otóż Bell i Aron zaobserwowali, że partie radykalne przestały odgrywać istotną rolę, życie polityczne zdominowały partie szerokiego centrum. Był to oczywisty rezultat narzuconego po wojnie modelu Schumpetera. Działania wykonane wówczas z konieczności, uznano za wzorcowe. W związku z tym, skoro demokracja nie była zagrożona, a w każdym razie tak uznano, zaczęto budować teorie demokracji „idealnej”. Amerykańscy uczeni (Robert A. Dahl czy Bruce Ackermann) opisywali warunki niezbędne dla zaistnienia pełnej demokracji. Jednym z nich była znaczna liczba „oświeconych” obywateli.
Tendencja ta osiągnęła swój szczyt i zarazem koniec w pracy Francisa Fukuyamy „Koniec historii” (1989), która stanowiła apologię „demokracji liberalnej”, jako praktycznie ostatniego słowa na temat budowy życia publicznego. Koniec historii miał polegać na tym, że skoro zwalczono najpoważniejsze zagrożenia dla demokracji liberalnej, czyli nacjonalizm i fundamentalizm religijny (określenia Fukuyamy), to demokracja liberalna będzie trwała wiecznie z niewielkimi korektami. Fukuyama dobrze opisywał przeszłość, ale całkowicie się mylił co do przyszłości. Nadszedł czas neoliberalizmu i powolnego schyłku „demokracji liberalnej”. Co się stało i jaką możemy wyciągnąć naukę?
Po pierwsze, od początku lekceważono sprzeczność między demokracją a liberalizmem (o której liberałowie wiedzieli od czasów Benjamina Constanta czyli od 1819 roku). Sprzeczność polegającą na tym, że liberalizm skłania nas do myślenia o niezależności jednostki i to coraz większej niezależności, a demokracja wymaga wspólnoty. Do dzisiaj wielu teoretyków używających zbitki „demokracja liberalna” nie pojmuje tego problemu.
Po drugie, teoria proceduralnej i zimnej demokracji, jaka sprawdziła się w okresie powojennym, na dłuższą metę była nie do przyjęcia dla społeczeństwa, a pierwszym i niezrozumianym znakiem był bunt studentów na Zachodzie w 1968 roku. Kiedy ludzie już się uspokoili, że będą mieli co jeść i gdzie mieszkać, zaczęli zastanawiać się nad wpływem na władzę. Przestali akceptować rolę biernych wyborców. Istotną rolę odegrała tu też – wspominana przez mnie – nuda. Zmiany ekipy rządzącej powodowały w Niemczech czy w Austrii lub Szwecji minimalne konsekwencje.
Po trzecie, pojawił się na krótko nowy dogmat ekonomiczny czyli neoliberalizm, a zatem powrót do całkowicie wolnej gospodarki rynkowej i odrzucenie państwa opiekuńczego. Pogląd ten odniósł częściowe sukcesy w Wielkiej Brytanii pani Thatcher, ale okazał się wątpliwy dla nowych krajów demokratycznych po 1989 roku. Po raz kolejny ponadto poglądy ekonomiczne zdominowały politykę, a myśliciele polityczni grzecznie zamilkli. Po kilku kryzysach (zwłaszcza 2008) neoliberalizm stracił rozpęd, ale nie pojawił się żaden dominujący pogląd na jego miejsce.
A zatem stan obecny, stan zasadniczej niepewności co do roli demokracji, wynika z jej sukcesów i z – ze współczesnego punktu widzenia – oczywistych błędów. Jak przywrócić w tej sytuacji demokrację obywatelską, a nie demokrację proceduralną – tego na razie nie wie nikt. Nic więc dziwnego, że z uporem politycy trzymają się starych i zużytych wzorów, skoro nie ma innych. A to jest źródłem coraz głębszego kryzysu nie tylko gospodarczego, ale także duchowego.

Ile w roku 2019 rząd zaoszczędził na naszym zdrowiu ? :)

Władza twierdzi, że zwiększa wydatki na zdrowie – w trakcie kampanii wyborczej trzeba się chwalić, a tym bardziej głosić, jak dobrze dbało się o służbę zdrowia,  gdy kraj dotyka pandemia.

Stara się tego dowieść, porównując sumę 460 mld PLN z lat  2008-2014, czyli okresu po kryzysie 2008 roku, z nominalnie większą sumą 860 MLD PLN z latach 2018-2024, to znaczy takim, który jeszcze się nie skończył i chodzi o pieniądze w większości dopiero zaplanowane czyli na papierze.

Patrz:https://www.medonet.pl/zdrowie,ile-pis-wydaje-na-zdrowie-polakow-,artykul,1730236.html

Przyjrzyjmy się sprawie trochę dokładniej. W ustawie przyjętej latem 2018 roku znalazł się zapis, że wydatki będą rosnąć, ale znów jest tam istotny „hak” – podstawą do wyliczania wzrostu był PKB sprzed 2 lat. W efekcie w ubiegłym 2019 roku rząd nie musiał dodać do zdrowia z budżetu ani złotówki. Zrealizował ustawę, dokładając pieniędzy wyłącznie z naszych rosnących składek.

Tymczasem władza chwali się, że jeszcze nigdy na zdrowie nie wydawaliśmy tak dużo. To prawda – wydatki rosną, ale dzięki operacji, która od dawna nazywana jest „kreatywną księgowością”.

Polska nadal przeznacza zdecydowanie mniej na zdrowie swoich obywateli niż Czesi, Słowacy, nie mówiąc już o Niemcach czy Francuzach.

Patrz: https://oko.press/ochrona-zdrowia-wydawalo-sie-ze-gorzej-byc-nie-moze-ale-dla-pis-nie-ma-rzeczy-niemozliwych/.

Minister zdrowia, Łukasz Szumowski, którego twarz dała się dobrze ostatnio poznać,  zapowiedział  podczas konwencji PiS w Opolu, że w 2024 roku wydamy na jego resort 160 mld zł. Brzmi dobrze, nawet bardzo dobrze, ale to ma być za pięć lat. W budżecie natomiast na  2020 rok zapisano sumę o 50 mlrd mniejsza i wynosi to ok 110 MLD PLN.  Oto jak można obraz upiększyć tym co ma być, ale czego obecnie jeszcze nie ma. To się nazywa sprzedawac przyszłość.

Patrz: https://www.money.pl/gospodarka/piatka-dla-zdrowia-pis-szumowski-zapowiada-wzrost-nakladow-na-sluzbe-zdrowia-6429347781473921a.html

Powróćmy jeszcze raz do obliczeń. W roku 2015 a więc ostatnim roku rządów PO, wydatki na służbę zdrowie wynosiły 80 mld PLN. W roku 2019, czyli po czterech latach rządów PiS wynosiły one ok 100 mld, a zatem średniorocznie dokładano po 5 mlrd.  Przypomnieć przynależy przy tym należy, że w latach 2016-2019 panowało rażące niedofinansowanie (znowu rozdawnictwo) i wzrost wymuszony został dopiero strajkami 2017 i kampanią wyborczą 2019 roku.

A teraz zapowiada się, że  w roku 2024 wydatki te będą wynosić 160 ml,  czyli wzrosną o 60 mld.

Wyraźmy to w procentach: w ciągu pierwszych czterech lat PiS nastąpisł wzrost o ok 25%, a w ciągu następnych czterech jakimś cudem ma być to 60%.

Zgodnie z ustawą w 2018 roku wysokość finansowania nie mogła być niższa niż 4,78 proc. PKB. GUS właśnie podał informację o skorygowanym PKB za rok 2018. Wyniósł on ponad 2 bln 115 mld zł. To zaś oznacza, że publiczne wydatki na zdrowie w ubiegłym roku wyniosły 4,42 proc. PKB.

Policzmy:  4,78 – 4,42 = 0,36 proc. PKB, czyli ok. 7,6 mld zł.

Tyle rząd zaoszczędził na naszym zdrowiu w ubiegłym roku.

Trudno zaprzeczyć że owe 7,6  mld bardzo by się dzisiaj przydały. Czy zaś PiS-owi przyjdzie realizować krociowe obietnice na rok 2024, to dopiero zobaczymy.


Photo by Hush Naidoo on Unsplash

„Fatamorgana… szła przez pustynie, szła karawana…” – książka Lindy Pulman „Karawana kryzysu”. :)

W 2008 roku holenderska dziennikarka Linda Pulman wydała książkę „Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej.”, który opisuje kulisy przemysłu organizacji humanitarnych i pokazuje ich moralne oraz etyczne zepsucie.

Linda Polman to autorka wielu reportaży, tekstów publicystycznych i analiz poświęconych międzynarodowym interwencjom wojskowym oraz pomocy humanitarnej. Pracuje dla holenderskiej telewizji, wielu rozgłośni europejskich, współpracuje z prasą w Holandii i Belgii. Była korespondentką w Afganistanie, na Haiti, w zachodniej i wschodniej Afryce. Wykłada dziennikarstwo na Uniwersytecie w Utrechcie. Do tej pory wydała cztery książki. Była nominowana do nagrody Lettre Ulysses za najlepszy reportaż literacki oraz nagrody „Freedom of Expression” przyznawanej przez brytyjską organizację Index on Censorship działającą na rzecz wolności słowa.

Tytułową „Karawaną kryzysu” jest grupa międzynarodowych organizacji humanitarnych podróżująca do krajów ubogich, ogarniętych zarazą, w których brak produktów pierwszej potrzeby. W ślad za organizacjami humanitarnymi podążają dziennikarze i kamery, przedstawiający przejaskrawiony obraz rzeczywistości. Autorka pokazuje jak zdemoralizowani są wolontariusze i cały system pomocy humanitarnej. Sprawia to, że cel tych organizacji całkowicie blaknie i traci znaczenie w morzu pieniędzy i korupcji.

Polman podaje liczne przykłady funkcjonowania organizacji humanitarnych w Rwandzie, Afganistanie, Somalii, Liberii, Sudanie, Iraku oraz Haiti. Krytykowana jest działanie tego typu organizacji poprzez pozyskiwanie coraz to nowych kontraktów, co staje się głównym celem. Oprócz tego pracownicy i wolontariusze, podczas swojego pobytu na obcej ziemi, tak bardzo nasiąkają patologicznymi zachowaniami, że sami stają się źli.

Supermarket pomocy humanitarnej

Od lat 80 obserwuje się wzrost liczby aktywnie działających organizacji humanitarnych. Dawniej liderem był Czerwony Krzyż, dziś takich organizacji jest tysiące i dalej rosną jak grzyby po deszczu. Konsekwencją takiego obrotu sprawy jest zwiększająca się ilość organizacji humanitarnych w miejscu pomocy. Mieszkańcy regionu objętego wsparciem wykorzystują ten fakt i żerują na biedzie. Sytuację tę Polman porównuje do funkcjonowania supermarketu, przytacza tu słowa dziennikarza Richarda Dowden: „Usiłowałem wyobrazić sobie jak uchodźca chwiejnym krokiem wchodzi do Gomy, zostaje osaczony demonstracyjnym marketingiem i myśli <Pójdę sobie na śniadanie do CARE. Potem zjem lunch w World Vision. Następnie wpadnę do Czerwonego Krzyża po trochę leków, a potem udam się do UNHCR po plastikową płachtę.>. Dowden czuł się w tej przestrzeni humanitarnej jak w supermarkecie przemocy.”

Business is business

Prowadzenie organizacje humanitarnej można bez obaw nazwać biznesem. Nie można się temu dziwić, ze względu na panujące na miejscu kryzysu zasady konkurencji. Pulman pisze o tym jak jedna z organizacji, która wydawała materace przestała to robić na znak protestu. Na miejscu kryzysu pojawiła się zatem luka, którą wykorzystała inna organizacja by odtąd ludzie przychodzili do niej po materace.

W dzisiejszych czasach organizacje tego typu nie napędza już pomoc bliźnim, ale pogoń za kontraktami za miliony dolarów i pozyskiwanie inwestorów. Dodatkowo o pobycie wolontariuszy decydują politycy i gangsterzy, który dyktują warunki i określają jak długo pomoc humanitarna ma być prowadzona, na jakim obszarze i jakie środki wędrują do ich kieszeni. Wolontariusze nie poradzili by sobie także bez dobrze prowadzonego PR, w końcu jest to biznes, a w biznesie trzeba wiedzieć jak zarządzać i jak prowadzić marketing.

Liczy się układ z mediami, więc dziennikarze dopytują się gdzie prowadzona jest pomoc humanitarna i w jakim celu. W większości podróż reporterów jest finansowana ze środków organizacji humanitarnej, ponieważ im większy rozgłos, tym więcej sponsorów. W efekcie w TV oglądamy jak Angelina Joli, Księżna Kate, a ostatnio Dominika Kulczyk przytula się do afrykańskich dzieci i rozmawia z nimi po angielsku. Do tego na podsumowanie relacji z obszaru dotkniętego kryzysem, patrzymy na zachodzące na sawannie słońce w przy melodii „We are the world, we are the children.”.

Pomoc w imię humanitaryzmu

Według Pulman ludzie pracujący dla organizacji humanitarnych są źli do szpiku kości. W odpowiedzi na skargę dotyczącą jakości produktów dostarczanych przez MSF-Belgie (mąka kukurydziana zbyt grubo mielona, czerwona fasola zamiast białej), pracownicy krzyczą „Let AIDS take care of them!”. Natomiast na pytanie o co właściwie chodzi w konflikcie między Tutsi a Hutu, otrzymujemy odpowiedź: „O to musisz zapytać polityków. My się tym nie zajmujemy”. Oczywiście nic nie usprawiedliwia takiego zachowania i znowu pojawia się pytanie czy organizacje humanitarne powinny właściwie funkcjonować. Jednak nie wszystko jest czarno-biała jak w reportażach z afrykańskich wiosek pokazywanych w TV. Plemienia Hutu także nie da się lubić. Za uśmiechem pełnym białych zębów kryje się chytra myśl, co zrobię z tą rolką filmu, wózkiem inwalidzkim i komu ją sprzedam. Hutu i Tutsi wymordowywali się nawzajem, potem Hutu uciekli do Gomy ze skradzionymi sprzętami, następnego dnia wracając po więcej. Zabrali ze sobą meble, zwierzęta, blachy będące częścią domów a także nauczycieli i książki. Tutsi nie zostało nic, a Hutu zbudowało na zgliszczach miasto rosnące w siłę i organizacje humanitarne jeszcze im w tym pomagały.

Co w takiej sytuacji mogą zrobić pracownicy organizacji? Oczywiście mogą zawiesić działalność na znak protestu, nie zawierać układów ze skorumpowanymi politykami i mediami. Jednak takiego protestu nikt nie zauważy, a ich miejsce zajmą inne organizacje humanitarne rosnące w siłę i wykorzystujące lukę w kwitnącym rynku humanitarnym. Karawana pojedzie po prostu dalej, a protestująca organizacja odejdzie w niepamięć.

Sama książka nie jest specjalnie odkrywcza, ponieważ większość z nas ma jednak odrobinę świadomości, że przecież ktoś musi być biedny by bogacił się ktoś. Jednak zdecydowanie nikt wcześniej nie opowiedział o tym jak funkcjonują organizacje humanitarne i nie zadał pytania o sens całej działalności.

Take care of them

Lindzie Pulman rzeczywiście brak jest obiektywizmu i w zasadzie już po pierwszym rozdziale jesteśmy przekonani o tym, że organizacje humanitarne nie powinny wspierać przemocy, korupcji, wojny, powinny za to wyjechać i już nie wrócić. Po lekturze czytelnik zastanawia się nad rozwiązaniem dylematu postawionego w książce. Odpowiedzą mogłaby prawna regulacja, która określałaby ilość przebywających w miejscu kryzysu organizacji pomocy humanitarnej. Jednak czy politycy stojący ponad prawem rzeczywiście by się do niego stosowali? Może tak jeśli zagrozić brakiem jakiekolwiek pomocy w ich regionie. Należy się zastanowić nad inną możliwością – może nie powinniśmy udzielać jakiekolwiek pomocy wcale? Oczywiście państwa ogarnięte kryzysem nie są rozwinięte gospodarczo, więc mają mniejsze możliwości, ale co takie państwa są w stanie dać nam w zamian? Wdzięczność? Ropę? Surowce? Może należałoby poczekać i dać im szansę na samodzielną walkę z kryzysem?

Uciekać czy walczyć?

Drugie rozwiązanie również nie wydaje się być odpowiednie ze względu na międzynarodowe powiązania gospodarcze. Każdy kraj jest zależny od drugiego. Powiązania polityczne to coś czego mi w książce Lindy Pulman zabrakło. Odpowiedzialność za funkcjonalnie organizacji humanitarnych ponoszą politycy, a autorka wydaje się ten fakt bagatelizować. W dodatku Pulman nie rozróżnia podziału na pomoc humanitarną i pomoc rozwojową. Pomoc humanitarna ratuje ludzi przed natychmiastową śmiercią i cierpieniem – wywołanym tsunami, trzęsieniem ziemi czy wojną. Pomoc rozwojowa ma zmniejszyć biedę na świecie: sprawić, że mniej ludzi będzie umierało na łatwe do wyleczenia choroby i więcej dzieci będzie chodziło do szkoły.

Zdarza się oczywiście, że działaniom organizacji pozarządowych brakuje komunikacyjnej sprawności, chęci do porozumiewania się między sobą i planu rozdziału dóbr. Konsekwencją takiego chaosu może być nadmiar pomocy w jednym miejscu, a niedobór w innym. Zdaniem Polman media kreują rzeczywistość – to ich zainteresowanie wpływa na niesienie pomocy dla danej grupy i na ignorowanie innej, mniej atrakcyjnej wizerunkowo, zbiorowości.

Po przeczytaniu „Karawany kryzysu” można się zacząć zastanawiać czy autorce na pewno chodziło o „karawanę” czy może o „karawan” –niosący zniszczenie i śmierć. Zanim czytelnik całkowicie się zniechęci powinien przeanalizować dane i poczytać o samej pomocy humanitarnej. Prawdopodobnie inaczej będzie patrzeć na okrągłe brzuchy dzieci w Afryce czy wiadomości o ich śmierci. Jednak trzeba pamiętać, że każdy medal ma dwie strony i zastanowić się czy Linda Pulman była w swojej ocenie obiektywna.

Konsekwencje kryzysu finansowego a demokracja w UE :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

 

Philippe Legrain: Unia Europejska ma problemy z demokracją. Zaczęły się one wcześniej niż problemy finansowe. 10 lat temu Francuzi i Holendrzy powiedzieli „nie” konstytucji unijnej. Oczywiście nasza konstytucja opiera się na traktacie lizbońskim. Od tego kryzysu sytuacja w strefie euro niestety się pogorszyła. Rząd w Berlinie, Bruksela oraz Europejski Bank Centralny we Frankfurcie podjęły bardzo złe decyzje. Doszło do kryzysu finansowego, który bardzo negatywnie wpłynął na Europę, zarówno jeśli chodzi o politykę, jak i gospodarkę całej strefy euro. Wielu Europejczyków uważa, że członkostwo w UE wiąże się z recesją, dominacją Niemiec, ograniczeniami dla demokracji. Liczni Europejczycy stracili zaufanie do działań Europy w zakresie upowszechniania demokracji. To niestety wina decydentów, polityków unijnych, którzy nie zapobiegli kryzysowi, nie potrafili go zażegnać. Ta ich niemoc spowodowała, że wielu Europejczyków chce głosować na „nie”. Zatem eurostrefa musi się zmienić. Jest bardzo wiele instytucji, które funkcjonują źle, choćby instytucje finansowe w Grecji. Brakuje dobrych rozwiązań alternatywnych i właściwych mechanizmów. Nacjonaliści, ekstremiści, ci szarlatani odnoszą sukcesy, a pozostali cierpią.

Grecja od 2010 r. jest niewypłacalna. Zazwyczaj, kiedy dany kraj nie potrafi spłacić swojego zadłużenia, prowadzi się negocjacje z jego wierzycielami, tak właśnie działo się w wypadku Polski w roku 1991 czy też w wypadku Niemiec w roku 1953. Okazało się, że w 2010 r. w Grecji podejście do problemów było zupełnie inne – przede wszystkim chodziło o straty francuskich i niemieckich banków i politycy unijni stwierdzili, że kłopoty Grecji są tymczasowe, przejściowe. Postawiono w stan zagrożenia cały system finansowy Unii Europejskiej i okazało się, że rządy krajów członkowskich mają spore kłopoty. My wciąż wypłacamy Grekom pieniądze, robimy to ze względu na solidarność z tym krajem i niestety to nie jest dobra sytuacja dla sektora bankowego. Cały czas spłacamy również kredyty Irlandii, Portugalii i Hiszpanii, a te pieniądze przede wszystkim wspierają lokalne banki. Mówimy przede wszystkim o spłacaniu zaległości, zadłużenia w bankach francuskich i niemieckich. Potrzebujemy zmiany – jeżeli mamy takie zadłużenie w bankach prywatnych, jeżeli rządy państw są tak zadłużone i jeśli zmagamy się z takim kryzysem, to kraje członkowskie muszą połączyć swoje siły. Tak się nie stało, a zamiast tego kraje się podzieliły. Przede wszystkim mam na myśli Niemcy, które wystąpiły przeciwko tym znajdującym się w naprawdę trudnej sytuacji finansowej. Wierzyciele również są w trudnej sytuacji. W tej chwili eurostrefa to właściwie więzienie dłużników. Muszę stwierdzić, że UE źle się zachowuje w tej sytuacji – zmusza premierów Włoch i Grecji do wprowadzania rozwiązań technokratycznych. To są takie quasi-kolonie, można powiedzieć, że decydenci w sposób nielegalny straszą Greków, Irlandczyków i wszystkich innych obywateli. Mówi się o tym, że trzeba będzie zacząć korzystać z własnej waluty, że euro już nie będzie stosowane.

Grecja naprawdę cierpi, by poradzić sobie z zadłużeniem. Zadłużenie Irlandii wynosi 64 mld euro, co oznacza, że Irlandczycy również będą musieli jakoś sobie z tym długiem poradzić. Korzysta się z tego, że ludzie pragną się stać Europejczykami, chcą wejść do Unii Europejskiej. No i niestety, sytuacja wygląda w tej chwili bardzo kiepsko, projekt europejski ma poważne problemy. Nie jesteśmy oczywiście zaskoczeni, że Niemcy, Francja oraz instytucje unijne nie cieszą się popularnością wśród zadłużonych krajów. Podatnicy europejscy są rzecz jasna bardzo niezadowoleni, że ich pieniądze pożycza się krajom Europy Południowej, ale tak naprawdę to nie jest wina Południa, to właśnie banki powinny być uważane za głównego sprawcę tego zamieszania. Tragedia polega na tym, że podatnicy z Północy też będą cierpieć. Zadłużenie Irlandii w tej chwili zostało anulowane po to, by odsetki, które należą się prywatnym bankom, zostały zwrócone. A więc banki europejskie – można powiedzieć – w tej chwili współzawodniczą. Grecja ucierpiała na tym najbardziej. Eurostrefa jako taka w tej chwili jest ograniczona pod kątem fiskalnym, co wydaje się niekonieczne, dlatego że przepisy fiskalne w UE cały czas działają, są skuteczne. Kryzys to kryzys, jest związany z porażkami finansowymi, ale tu nie chodzi o porażki poszczególnych krajów. Niemcy z kolei obawiają się, że będą odpowiedzialni za zadłużenie wszystkich krajów, i kanclerz Merkel stwierdziła, że chce zarządzać budżetami krajów członkowskich. Komisja Europejska oczywiście zgadza się z takim stanowiskiem. Związane są z tym pewne problemy – przede wszystkim to jest bardzo niebezpieczne ze względów gospodarczych, bo jeżeli posługujemy się tą samą walutą, to musimy też prowadzić taką samą politykę fiskalną. Jeżeli tylko coś się zadzieje, to politycy unijni natychmiast pokazują się w telewizjach i mówią: „Musicie przestrzegać polityki unijnej!”. Jak ludzie się czują, kiedy słyszą takie deklaracje? Nie lubią urzędników brukselskich, bo oni zabierają demokrację – demokrację w kontekście podatków i polityki fiskalnej. Tak naprawdę dochodzi wtedy do sytuacji ekstremalnych.

Trzeci problem to Europejski Bank Centralny – najbardziej niezależny bank na świecie. Jest duża różnica pomiędzy nim a niezależnym bankiem centralnym w Polsce albo w Wielkiej Brytanii. Te banki zachowują niezależność w realizowaniu transakcji, ale tak naprawdę odpowiadają przed swoimi rządami, są częścią tych rządów. Europejski Bank Centralny nie ma takiego politycznego władcy, nie ma tak naprawdę rządu strefy euro. I jest zawieszony ponad wszystkimi państwami członkowskimi. Na początku, kiedy w latach 2010–2012 rozpoczęła się panika, jeżeli chodzi o politykę fiskalną, wszyscy patrzyli, co zrobi EBC. Okazało się, że EBC nie zrobił nic i pozwolił, żeby panika się rozrastała, pewne interwencje podjęto dopiero w roku 2012. Zatem politycy wykonali pewne działania, ale tak naprawdę one nie miały bezpośredniego wpływu na politykę. W eurostrefie nie działo się nic pozytywnego, a wręcz okazało się, że koszty prowadzenia polityki się zwiększyły. A więc niezależność, o której mowa, powinna być zweryfikowana przez wszystkie 28 państw członkowskich, to trzeba uzgodnić, wynegocjować, być może poprzez referendum. Okazuje się, że EBC ma ogromną siłę, potężną władzę i kiedy patrzymy na jego odpowiedzialność pod kątem tego, co się dzieje na przykład w Stanach Zjednoczonych, widzimy, że EBC nie prowadzi dialogu, nie słucha tego, co mają do powiedzenia państwa członkowskie, nie bierze pod uwagę ich stanowisk. Urzędników EBC nie można ukarać za to, że źle wykonują swoje obowiązki…

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację. Decyzje podejmowane na poziomie unijnym muszą być otwarte, odpowiedzialne i powinny uwzględniać wybór demokratyczny. A więc zamiast strefy euro, która przede wszystkim uwzględnia interesy niemieckie, domagamy się mechanizmu, który będzie uwzględniał interesy wszystkich krajów członkowskich. Chcemy dobrych inwestycji i korzyści dla wszystkich. Oznacza to, że musimy odrzucić wszystkie ograniczenia, które po prostu krępują nam ruchy. EBC musi zacząć działać jak prawdziwy bank centralny – niech będzie bardziej odpowiedzialny i niech nie miesza się do polityki. Rozumiem, dlaczego Polacy chcą być częścią strefy euro, dlaczego chcą działać w ramach strefy euro – chodzi o poczucie europejskości. To jest złoty wiek dla Polski, tak naprawdę Polska nigdy nie odnosiła takich sukcesów gospodarczych, jakie odnosi teraz, w zasadzie jest na podobnym poziomie co Niemcy. Jeżeli dołączycie do strefy euro, to okaże się, że nagle stracicie kontrolę nad własną gospodarką, staniecie się politycznym sługą Niemiec, a to nie leży w waszym interesie. To nie leży w interesie Unii Europejskiej, dlatego bardzo państwa proszę, żebyście tego nie robili, zanim strefa euro nie zostanie naprawiona. Dopiero wtedy będzie można rozważać przystąpienie do niej.

 

Europejska integracja z całą pewnością wiąże się z ograniczeniami dla decydentów w poszczególnych państwach członkowskich, ale to nie powinno oznaczać, że ogranicza się demokrację.

 

Leszek Jażdżewski: Skoro to wszystko wina Niemców, to dobrze będzie teraz zapytać Jana-Wernera Muellera o jego opinię na ten temat.

Jan-Werner Mueller: Bardzo dziękuję, szczególnie serdecznie dziękuję za niezwykłą możliwość opowiadania o ocalaniu demokracji. Mamy teraz do czynienia z ogromnym kryzysem, kryzysem uchodźców, który stanowi prawdziwe wyzwanie dla Unii Europejskiej. Nie wiem, na ile produktywne są takie porównania, ale jestem pewien, że oba te kryzysy wskazują na dokładnie taki sam problem strukturalny, który leży u ich podstaw. Tym problemem jest to, w jaki sposób zarządzać, albo może, jeśli nie podoba nam się takie określenie, jak politycznie oswoić taką sytuację.

Jak już powiedział Philippe, obecnie znajdujemy się w bardzo trudnej sytuacji. Projekt, który miał połączyć Europejczyków, podzielił poszczególne narody. Stał się maszyną, która nasila konflikty międzynarodowe, zamiast je łagodzić. Może należy o tym myśleć w inny sposób, może należałoby wyróżnić dwa podejścia do oswojenia tych wzajemnych zależności. Można skorzystać z pomocy osób rządzących albo też z ruchów i działań ponadnarodowych. Mamy system zasad, zarówno w strefie euro, jak i w kwestiach uchodźców i wielu innych. Wiemy również, że te zasady nie są przestrzegane, wszyscy to przyznają w odniesieniu do Dublina, w wypadku eurostrefy, a tymczasem słyszymy głos, który mówi: „Jeżeli zacieśnimy te reguły, jeśli będzie ich pilnować Bruksela, to następnym razem wszystko się uda”. Ale to już powtarza się od pięciu lat, więc raczej przestajemy wierzyć w to, że te zasady w przyszłości będą przestrzegane. Alternatywą może być zatem polityka paneuropejska, która wypracuje różne podejścia do zarządzania wzajemnymi zależnościami. Problem w UE jest taki, że strukturalnie UE nie jest zdolna do prowadzenia takiej paneuropejskiej polityki. Oczywiście istnieją pewne wyjątki, nie chcę powiedzieć, że wybory do instytucji europejskich w ubiegłym roku były bezsensowne, ale wiem, że takie ogólne europejskie podejście będzie bardzo trudne do wypracowania. Oczywiście ktoś może powiedzieć: „Dobrze, zasady to jedna rzecz, a polityka to co innego”. Rozumiem taki argument, bo zasady są wynikiem działania polityki, to się wszystko ze sobą łączy. Ale ważne jest, by te zasady były odpolitycznione, by zostały w końcu ustalone podczas debat ogólnoeuropejskich. Powiem coś bardzo konwencjonalnego – żeby poradzić sobie z tą sytuacją, trzeba zrobić to, o czym mówi się już od kilku lat: sprawić, żeby Komisja Europejska stała się rządem europejskim. Oczywiście z definicji pewne funkcje KE umożliwiają takie działanie, ale w wielu państwach członkowskich jest to realizowane nieco inaczej. Dlaczego – moim zdaniem – jest to takie ważne i – miejmy nadzieję – nieuniknione? Status quo trzeba postrzegać w dwóch konspektach, przede wszystkim trzeba pamiętać o powielaniu konfliktów narodowych, trzeba – jeśli zasady są naruszone, jeżeli te zasady się nagina albo zawiesza lub gdy się okazuje, że wychodzą one poza ramy europejskie. Wiele osób nie uważa, że to jest coś oczywistego, jeżeli weźmiemy pod uwagę na przykład sytuację w Grecji. Trzeba jednak pamiętać, że projekt europejski zawsze był projektem opartym na prawie. Jeśli zaczniemy podważać rządy prawa w Europie, to staniemy przed poważnym problemem. Jeśli chodzi o wiceprezydenta KE, to on również odpowiada za praworządność. Oczywiście mamy wielu urzędników, którzy podnoszą rękę i mówią: „Tak, ja jestem od tego, żeby prawo było przestrzegane”, mamy sędziów, ale nie o to mi chodzi…

Przejdę do nieco innej kwestii – do drugiej grupy uwag, która, mam nadzieję, otworzy dyskusję. Czasami urzędnicy Komisji Europejskiej mówią o kryzysie rządów prawa w innym kontekście. Podnoszę tę kwestię, ponieważ mówią o tym, co wkrótce może zdarzyć się w kraju, który jest sąsiadem Polski, a właściwie już się zdarzyło – mówię tutaj o szczególnym wyzwaniu dla rządów prawa i demokracji, które ulegają pogorszeniu w samych państwach członkowskich. Czasami może to być, choć nie zawsze, wynik ogólnego kryzysu praworządności w UE. Wszyscy się na razie zgadzają, że UE nie ma przekonujących podejść czy instrumentów, które poradzą sobie z wyzwaniami, jakie stanowi rząd Orbána. Może więc warto się zastanawiać nad tymi wyzwaniami, pamiętając o polityce i o zasadach. Musimy wyciągnąć wnioski z przeszłości. O co mi chodzi? O to, że możemy wyobrazić sobie scenariusz, który zakłada, że jeśli coś w kraju pójdzie nie tak, to powinna istnieć grupa partii ponadnarodowych, która porozmawia z innymi członkami za zamkniętymi drzwiami. W pewnym sensie starają się to robić z Węgrami liderzy UE, ale nie do końca dobrze to wychodzi. Okazuje się, że przestrzeganie fundamentalnych zasad unijnych nie zawsze jest priorytetem. Wydaje mi się, że mamy do czynienia z sytuacją, w której przestrzeganie zasad w sposób odpolityczniony działa. Musimy uważać na to, co chcemy osiągnąć, albo inaczej – polityka oznacza dokonywanie wyborów, oznacza pluralizm, bo to właśnie są te wybory, ale pluralizm w ramach ustalonych parametrów. Jeśli coś wykracza poza te parametry, tak jak na Węgrzech, daje aktorom, którzy nie zostali demokratycznie wybrani, pole do przestrzegania tych parametrów.

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Czytając program Igrzysk Wolności, myślałem o dyskobolu, właśnie o idei igrzysk. Ale bardzo ważnym aspektem demokracji w Europie jest też urbanizacja, życie w miastach. O tym się mówi bardzo rzadko. Demokracja, jak wszyscy wiemy, to kwestia instytucji, ale to też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić. Nauczyliśmy się, że symbolicznie jest to bardzo istotne, by te scenariusze czy przestrzenie publiczne pozwalały ludziom na gromadzenie się i wspólne dyskutowanie. Myślę o tym, co na przykład stało się na Majdanie. W Unii Europejskiej ciekawe jest to, że trudno mówić o tak zwanej sferze publicznej. Nie mówię o tym, co się dzieje w Grecji; teraz można powiedzieć: „Dobrze, mamy kryzys w strefie euro, więc trzeba o tym wspólnie rozmawiać, ale to zupełnie inna kwestia”. Nie ma czegoś takiego, co można by nazwać przestrzenią publiczną dla Europejczyków, gdzie mogliby się zebrać, coś omówić czy nawet przeciw czemuś zaprotestować. Oczywiście mamy instytucje zbiorowe, one nawet mimo że są instytucjami rządzącymi całą Europą, zostały rozproszone po różnych miejscach. A więc wszystkie kraje, pomijając ich ogromną różnorodność wewnętrzną, muszą mieć taką strefę publiczną. Na przykład w USA mamy National Mall. Czy możemy sobie to wyobrazić w kontekście europejskim? Jesteśmy Europejczykami – czy moglibyśmy zebrać milion podpisów i zawieźć je do Komisji Europejskiej? Może tak, ale trudno sobie wyobrazić jak to zrobić. Czy poza taką biurokracją można sobie wyobrazić w tym kontekście coś innego?

 

Demokracja to kwestia instytucji, ale też kwestia wyobraźni – w pewnym stopniu musimy wyobrazić sobie siebie jako część zbiorowości. W ciągu ostatnich kilku lat zauważyliśmy, że brakuje zbiorowości, która działa, że nie widzimy ludzi, którzy zbierają się, by coś zrobić.

 

Iwan Krastew: Mówiła już Wielka Brytania, mówiły Niemcy, to czego się spodziewać po Bułgarii? [śmiech] Moim zdaniem bardzo ważna jest charakterystyka, cecha doświadczeń narodowych. Chciałbym powiedzieć o tym, jaka jest perspektywa bułgarska. Mamy coraz większą tolerancję dla – nazwałbym to – nieporządku. Rainer Maria Rilke mówił o tym, co to znaczy zwycięstwo. Ostatnie siedem lat było dla UE bardzo dramatyczne. Philippe powiedział mi, że w kontekście gospodarczym siedem lat temu UE generowała 37 proc. światowego PKB, a teraz ta wartość spadła do 21 proc. To jest tylko siedem lat. Tak bardzo skupialiśmy się na sobie, że nie zauważyliśmy, jak stajemy się dla świata coraz mniej istotni. Dlaczego tak się stało? Niektórzy mówią, że wszystko się zdarzyło, ale nic się nie zmieniło. Mamy do czynienia z kryzysami – kryzysem uchodźców, kryzysem greckim – ale w UE przyjmujemy pewne rzeczy za status quo. Widzimy, że wszystko się zmieniło, ale nic się nie stało. Jednak my przetrwaliśmy jako Unia Europejska.

Moja historia jest znacznie prostsza. Chciałbym powiedzieć, po pierwsze, o perspektywie finansowej. Nie jest to istotne z punktu widzenia gospodarczego, ale psychologicznego. Zgadzam się, że mówimy o kryzysie wzajemnych zależności. Siedem lat temu postrzegaliśmy wzajemne zależności jako odpowiedź na kryzys, a teraz postrzegamy je jako problem. Taki przykład z obszaru bezpieczeństwa – siedem lat temu cieszyliśmy się, że jesteśmy w stanie odgrodzić się od Rosji i byliśmy bezpieczni, a teraz uważamy Rosję za źródło niebezpieczeństwa. Na wszystkich tych poziomach okazuje się, że wszystko, co wczoraj było rozwiązaniem, odpowiedzią, dzisiaj staje się problemem. Czy to więc nie jest tak, że świat się nie zmienił, ale zmieniła się nasza percepcja świata, w którym żyjemy? W 2010 r. barometr europejski pokazał, że 60 proc. Europejczyków było przekonanych, że ich dzieci będą żyły w lepszym świecie. Kiedy Niemcy zasugerowały zmiany strukturalne na Południu Europy, odpowiedź była taka, że przerabialiśmy to już w latach 90., ale wtedy perspektywy były lepsze, ludzie spodziewali się lepszej przyszłości. Wtedy te zmiany, te polityki postrzegano jako dobre, a dziś jest inaczej. Dziś UE ma do czynienia z kryzysem, który rządzi się zupełnie inną logiką. Mamy kryzys ukraińsko-rosyjski, mamy też kryzys brytyjski, gdzie Wielka Brytania zastanawia się, czy nie odłączyć się od UE. Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej między krajami biednymi a bogatymi, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze. Nie chodzi o to, by wszyscy głosowali tak samo, problem tkwi w tym, by rząd, który zostanie przez nich wybrany, pokazał, że jest w stanie poradzić sobie z pewnymi sytuacjami. Jeśli chodzi o kryzys rosyjski, to mamy do czynienia z inną sytuacją. Niemcy zdecydowały się zadziałać wbrew swemu interesowi, poświęciły relacje z Rosją na rzecz interesu Unii Europejskiej. A więc pytanie brzmi: „Jak możemy mieć pewność, że ci, którzy stracą na kryzysie europejskim, czyli na przykład Grecja, wykażą solidarność z Polską czy z krajami bałtyckimi, skoro mają poczucie, że te kraje nie były solidarne z nimi w czasie kryzysu?”. Mogą po prostu uważać, że już nikomu nic nie zawdzięczają. Do tego kryzys związany z uchodźcami… To jest jedyny kryzys o charakterze ogólnoeuropejskim. Z mojego punktu widzenia pokazał on najważniejszą lukę w europejskiej rzeczywistości. Tutaj również potrzebujemy wspólnej polityki europejskiej, ale efektem jest renacjonalizacja odczuć publicznych. Nie ma ani jednego kraju, który uważałby, że Bruksela będzie w stanie poradzić sobie z tym kryzysem. Tutaj nie ma znaczenia narodowość. To są problemy, które stoją przed UE. Oczywiście mówimy o tym, że demokracja ocali Unię Europejską. Pamiętam swoje początki na uniwersytecie, kiedy rozmawialiśmy o tym, że rozwiążemy problemy z socjalizmem. Nie chodzi o to, by mówić o demokracji, ale o to, by zachować równowagę i by pewne projekty przetrwały. Tego się nie da załatwić od ręki, trzeba wziąć pod uwagę interesy partii, krajów i ludzi.

Początkowo istniały dwie hipotezy. Jedna, że kryzys finansowy zdestabilizuje reżimy takie jak chiński czy rosyjski, ponieważ w dużym stopniu wierzono, że ich siła zależy od możliwości zapewnienia dóbr ekonomicznych. To dotyczyło Chin i Rosji przed rokiem 2009, ponieważ początkowo okazywało się, że dobrostan ludzi znacząco urósł. Druga hipoteza mówiła o tym, że kryzys wpłynie na demokrację, że wiele systemów demokratycznych upadnie, będziemy mieli do czynienia z rządami autorytarnymi i że tak naprawdę nie wiadomo, jakie się pojawią reakcje. Powiem coś, co właściwie jest trzecią hipotezą – zmiana uprawnień niektórych reżimów autorytarnych. Jeśli chodzi o Krym, to okazało się, że z jednej strony Putin zyskał poparcie, ale z drugiej strony UE nie prowadziła polityki alternatywnej. Oczywiście możemy wymieniać rząd co pół roku, ale nie możemy zmieniać polityk gospodarczych. Teraz te polityki muszą być bardziej elastyczne, ale pod jednym warunkiem: ich celem nie może być zmiana rządzącej klasy politycznej. Wkrótce to się zmieni, ale nie sądzę, żeby świat dużo zyskał, jeżeli te dwa rozwiązania będą ze sobą współzawodniczyć.

 

Eurokryzys podzielił Europę na Północ i Południe, możemy więc stworzyć UE z bogatych i biednych krajów, ale nie będzie równości politycznej, bo nie będzie równych szans – bo będą politycy bardziej i mniej znaczący, będą kraje lepsze i gorsze.

 

Leszek Jażdżewski: UE od samego początku prowadziła projekty kierowane do elit, były one całkiem nieźle realizowane, elity zyskiwały demokrację. Ale dzisiaj jeszcze ważniejsze jest tworzenie demokracji i utrzymywanie jej. Czy UE przetrwa, jeżeli będzie prowadziła taką politykę masową? W latach 50. i 60. ta polityka wyglądała zupełnie inaczej. Polityka to głównie emocje, zawsze tak było. Kiedy mówimy o Unii Europejskiej jedyną emocją, którą to wywołuje, jest opowiedzenie się po jednej ze stron: albo jesteśmy za UE, albo przeciw niej. Nie ma żadnej socjalistycznej albo liberalnej polityki unijnej – jest albo polityka unijna, albo krajowa. I to mi przypomina pewien artykuł Magdy Melnyk, który niedawno czytałem. Jest na temat Hiszpanii i Katalonii. Mówi się w nim o bardzo energetyzującej masowej fieście w Katalonii, która zebrała bez porównania więcej uczestników, wywołując ogromne emocje, niż smutne i nudne oficjalne hiszpańskie uroczystości z przemowami króla i paradą wojskową. Ta krajowa, narodowa polityka, nacjonalizm tworzą właśnie takie emocje. Zastanawiam się więc, dlaczego jest tak niewielu proeuropejskich liderów, którzy potrafią się cieszyć tymi emocjami. Mamy polityków antyeuropejskich, mamy Orbána – oni lepiej grają na emocjach. Lepiej niż politycy proeuropejscy. Emocje – jak sądzę – oddziałują bardzo skutecznie i to głupie, że politycy proeuropejscy nie chcą ich prowokować. Chciałbym zapytać Jana-Wernera Muellera o Niemcy. Kilka razy mówiłeś o tym kraju w swoim przemówieniu. Czy Niemcy rzeczywiście mogą być hegemonem? Czy Niemcy będą umiały poradzić sobie z tym problemem, czy będą umiały być bardziej proeuropejskie? Bo cóż, polityka niemiecka wspiera przede wszystkim federacje. Nie zareagowałeś na oskarżenia Philippe’a, kiedy mówił, że Niemcy zmuszają pozostałe państwa członkowskie do tego, by zachowywały się tak, jak Niemcom pasuje.

Jan-Werner Mueller: Nie, nie będę reagować na te oskarżenia, ponieważ nie jestem rzecznikiem Niemiec. Ja jestem politologiem, więc mój język jest nieco inny, ale chciałbym wspomnieć o dwóch sprawach, potem może powiem nieco na temat Niemiec i ich stanowiska.

Przede wszystkim – jeśli chodzi o integrację – w debatach takich jak ta zawsze zapomina się o historii, wpuszczamy ją gdzieś tylnymi drzwiami. Oczywiście możemy sobie mówić, że potrzebujemy dobrego klimatu w Europie, ale powinniśmy wyrażać pewne oczekiwania co do tego, czym Europa powinna być, jak historycznie ją sobie wyobrażamy. Powiedziałeś o elitach w początkach tworzenia UE. Musimy pamiętać, że na początku, kiedy mówiliśmy o integracji UE, nie mówiliśmy o demokracji. W latach 50. wcale nie mówiliśmy o demokracji, wspólnota europejska chciała przede wszystkim pokoju, chciała dobrobytu, chciała politycznego spokoju. Pojęcia demokracji i praw człowieka wprowadziła Rada Europy. Na początku zwracaliśmy uwagę na dobrobyt i chodziło o to, by wszystkie kraje wygrywały, by wszyscy obywatele otrzymywali korzyści bez względu na to, czy byli bogaci, czy byli biedni. Ironicznie możemy powiedzieć, że UE przywłaszczyła sobie prawa człowieka. Oznacza to, że czujemy się bardziej uprawomocnieni, by żądać od UE regulowania wszystkiego na terenie Europy. Rada Europy tak naprawdę jest w tej chwili instytucją nieco zmarginalizowaną. Zatem ten obraz staje się zbyt skomplikowany. Tak, na początku mieliśmy elity, to one wiodły prym.

Druga rzecz – jak zaangażować masy? O Boże, jak mamy doprowadzić do tego, by masy stały się bardziej emocjonalne? To strasznie trudne. Mamy przyjąć jakiś pięcioletni plan, który spowoduje, że ludzie będą bardziej entuzjastycznie postrzegali EU? Myślę, że to nie miałoby sensu. Przede wszystkim tym, z czym się dzisiaj borykamy, jest konfrontacja – z jednej strony mamy demokrację, a z drugiej strony technokratyzm. Nie wiem, czy państwo się ze mną zgodzą. Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

Na koniec powiem coś, co jest dosyć kontrowersyjne. Właściwie ciągle słyszymy: „Wzmocnijmy Unię Europejską, niech będzie w niej więcej demokracji”. Parlament powinien się składać z rządu i z opozycji. Potrzebny jest ferment, musimy tworzyć wielkie koalicje, które będą ten ferment powodować, co przełoży się na zmiany. Ważne jest, byśmy wiedzieli, jakie są problemy; jeżeli ich nie poznamy, nie będziemy wiedzieli, jaki kierunek obrać, nigdy nie osiągniemy naszych celów. Mam nadzieję, że wkrótce doczekamy się takiej zmiany.

 

Populizm i demokracja to dwa czynniki, które tak naprawdę mają wspólny punkt wyjścia. Tutaj chodzi o jedno rozwiązanie – głos ludzi, jeden głos ze strony ludu. Demokracja według nas w Europie tak naprawdę jest tylko częściową demokracją. I nie mamy ani masowej polityki, ani polityki elit, ale zmagamy się z przeciwnościami, z którymi trzeba sobie poradzić.

 

Leszek Jażdżewski: Jedno słowo na temat Niemiec.

Jan-Werner Mueller: Tak, wszyscy pytają o Niemcy. Postaram się stawić czoła temu wyzwaniu. Być może należy zadawać pytania dotyczące Francji i Wielkiej Brytanii. Francja zupełnie wypadła z tych dyskusji, wyłączyła się z nich. 10–20 lat temu to by było nie do pomyślenia, to naprawdę szokujące, że w tej chwili także Niemcy wycofały się z tych dyskusji. Oczywiście w naszym rządzie jest człowiek, który powiedział, że Grecja powinna wylecieć z UE, z tym że tak naprawdę on wcale nie ma takich głupich pomysłów jeśli chodzi o wychodzenie z kryzysów. Myślę, że przede wszystkim trzeba zmienić sojusze, trzeba zmienić stosunki pomiędzy Francją i Niemcami. Jeżeli te dwa kraje się dogadają, to wtedy i Wielka Brytania włączy się do dyskusji. I to pomoże nam wypracować europejski spokój. Tutaj nie ma dobrych i złych rozwiązań, tak naprawdę potrzebna jest sztuka kompromisu.

Następna rzecz, o której warto powiedzieć, to budżet Komisji Europejskiej, który jest coraz bardziej ograniczony i wszyscy bardzo się tym denerwują. Uważam, że tak naprawdę stroną odpowiedzialną za taki stan rzeczy jest Wielka Brytania, nie Niemcy ani nie Francja, więc nie ma co spekulować odnośnie do Niemców i ich stanowiska.

Leszek Jażdżewski: Taka krótka myśl dotycząca tego, co powiedziałeś – mam wrażenie, że relacje na poziomie UE niby istnieją, ale nie idą za tym decyzje polityczne, jeśli o chodzi o Francję, jeśli chodzi o Niemcy. Chciałbym zadać pytanie Philippe’owi. W swojej książce piszesz o tym, jak się zająć zadłużeniem, jak finansować biedne kraje, jak bogate kraje powinny się w ten proces zaangażować. Czytałem twoją książkę i zastanawiałem się, że tak naprawdę jedynym instrumentem, który się wdraża, jest zwalnianie z zadłużenia ubogich krajów. Być może powinniśmy zbiorowo anulować długi, oczywiście w sposób koordynowany? Co by się wtedy stało?

Philippe Legrain: Miałem najpierw zająć się pierwszym pytaniem, które zadałeś, ale zacznę od tego drugiego. W 2007 r. politycy zachodniego świata stwierdzili, że zmienią podejście do kryzysu w stosunku do tego, co się działo w latach 30. Stwierdzili, że gospodarkę trzeba stymulować, trzeba wprowadzić wiele reform. No i oczywiście, że trzeba się zająć zadłużeniem po to, by poprawić sytuację gospodarczą. W Stanach Zjednoczonych w stosunku do tego, co działo się w latach 30. ubiegłego wieku, wyniki nieco się poprawiły. Ale problem jest taki, że staramy się wprowadzać systemy gospodarcze, które tak naprawdę są dysfunkcyjne, które nie działają. Mamy ogromne obciążenia dotyczące zadłużenia, sektor prywatny musi finansować sektor publiczny i vice versa. Patrzymy też na kraje takie jak Chiny, również bardzo zadłużone. Poza tym i kraje rozwijające się mają ogromne problemy finansowe. Wiemy, że gospodarka chińska zaczyna spowalniać, dlatego że w Stanach Zjednoczonych z kolei sytuacja gospodarcza się poprawia. I wiemy, że gospodarki głównie rozwijają się dzięki kredytom, a przez to coraz bardziej wzrasta poziom zadłużenia i wybucha kryzys. Bardzo trudno jest nam radzić sobie z tymi kryzysami. Rozumiem, dlaczego mówicie, że nie chcecie mieć planów w zakresie anulowania zadłużenia, jak w latach 30., ale musimy to robić w sposób stopniowy. Jeżeli chodzi o poziom zadłużenia na świecie, to jest po prostu niemożliwy do spłacenia, niezależnie od tego czy patrzymy na UE, czy też na Stany Zjednoczone. Ale i tak musimy się tą sprawą zająć, więc trzeba wdrożyć zasady polityczne, gospodarkę polityczną. Inaczej to wyglądało w latach 2007–2008 niż w latach 2010–2012. Oczywiście sytuacja w tej chwili jest dosyć trudna, ale na razie jakoś dajemy sobie radę. Wierzyciele chcą odzyskać swoje środki. Musimy patrzeć w przyszłość i albo będziemy mieli do czynienia z ogromnym kryzysem finansowym, albo pojawią się polityczne presje i zostanie zastosowany model historyczny.

Wrócę do pytania dotyczącego charakteru Unii Europejskiej. Na początku robiliśmy taki projekt unijny, gdzie chcieliśmy spełniać cele polityczne, stosując podejście technokratyczne. Na początku lat 50. ubiegłego wieku demokracje narodowe stały się bardziej otwarte i liderzy unijni zaczęli podejmować w Brukseli decyzje za zamkniętymi drzwiami, dlatego Unia Europejska została zalana polityką, na przykład dotyczącą podatków. I ta polityka technokratyczna w tym momencie nie jest akceptowalna. Podoba mi się kontrast pomiędzy demokracją a populizmem. Patrzę na to, co robi Komisja Europejska. Wszyscy uważamy, że populizm jest zły. Ludzie, którzy pracują w KE, uważają, że wiedzą, co stanowi najlepsze rozwiązanie. Oni niestety nie słuchają obywateli – gdyby to robili, to sprawa znacznie by się poprawiła, udałoby się nam lepiej rozwiązywać te problemy. Przecież elity tak naprawdę nie rozumieją, jak wygląda życie szarego człowieka. Elity jeżdżą limuzynami, skąd mogą wiedzieć, co czuje pasażer komunikacji miejskiej? Potrzebna jest nam autentyczna polityka, polityka wyboru. Nie można tylko cały czas patrzeć na różne, konkurencyjne wobec siebie, możliwości działania. Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Bardzo potrzebna jest nam większa stabilizacja polityczna. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie. Jeżeli wprowadzamy podatki, to te podatki muszą być reprezentatywne, to musi być sprawiedliwe. Tymczasem w tej chwili słyszymy państwa członkowskie i ich obywateli, którzy mówią: „Podatki narzuca nam Unia Europejska, nie chcemy ich”.

 

Cały czas musimy patrzeć na poziom unijny, ale tak naprawdę trzeba zdecentralizować władzę do poziomów narodowych, krajowych. Być może nawet musimy na jakiś czas zdecentralizować rynek. Nie chcemy doprowadzić do tego, by ceną działań antykryzysowych była utrata demokracji w Europie.

 

Leszek Jażdżewski: To teraz pytanie do Iwana – czy taka polityka jest w Europie możliwa?

Iwan Krastew: Chciałbym opowiedzieć o badaniach, które zostały przeprowadzone w roku 2010. Starano się sprawdzić, jaka była opinia Niemców na temat Grecji; mówiono o edukacji, która nie była istotna, o przynależności partyjnej, statusie i interesie gospodarczym. Ciekawe było to, że po udzieleniu odpowiedzi respondenci mieli możliwość przekazania 100 euro na dowolną organizację dobroczynną. Było tych organizacji bardzo dużo, niektóre były na poziomie europejskim, a niektóre na przykład wspierały dzieci w Afryce. Ci, którzy chcieli dać te pieniądze na dzieci w Afryce, wspierali też solidarność, jednak solidarność na poziomie europejskim, z emocjonalnego punktu widzenia, jest trudna do utrzymania. Dlaczego powinniśmy dać te pieniądze Grekom, a nie głodującym dzieciom w Afryce, przecież możemy te pieniądze dać ludziom, których znamy, którzy tych pieniędzy potrzebują – i to jest właśnie dobry przykład solidarności. Po procesie edukacji stało się jednak coś innego, zmieniła się dynamika po kryzysie finansowym. Przeprowadzono na ten temat wiele badań. Wsparcie dla Brukseli opierało się na zaufaniu lub jego braku. Społeczeństwa z Północy ufały Brukseli tak samo jak swoim rządom, była bardzo silna korelacja pomiędzy Niemcami, Szwedami i innymi północnymi nacjami, ponieważ one wierzyły Brukseli, ufały, że ich rządy mogą wpływać na Brukselę. Jeśli chodzi o sytuację Polski, to nie wiem, jak to jest, ale w wypadku na przykład Bułgarii logika była taka: „Nie wiemy, kim są ci ludzie, ale oni na pewno nie są bardziej skorumpowani niż nasi politycy”. I tu znowu pojawiała się kwestia: „Nie wierzymy swojemu rządowi, więc nie wierzymy rządowi w Brukseli”. Dlatego tak niechętnie zgadzamy się na to, by Bruksela podejmowała pewne decyzje.

Jeżeli chodzi o sytuację w Barcelonie czy o kryzys uchodźców, to zaszła pewna zmiana. Okazuje się, że niektórych decyzji nie chcemy pozostawiać Brukseli, wolimy, żeby podejmowały je nasze rządy, chociaż nie do końca jesteśmy przekonani, że one o nas zadbają. Mieliśmy słynną książkę „The European Rescue of the Nation State”. Projekt europejski tak naprawdę nie miał zaszkodzić państwowości, miał po prostu wzmocnić tę władzę na poziomie narodowym. Teraz widzimy, że poziom integracji europejskiej daje niektórym prawo do powiedzenia: „Chcę być częścią Unii Europejskiej, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym być częścią Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii”. To jest pewien problem, to jest nowa sytuacja. Wcześniej UE miała te kraje scalać, a teraz kwestia integracji europejskiej staje się problemem. Skoro regiony są ważniejsze niż poszczególne kraje, to czemu właściwie mielibyśmy to utrzymywać?

I jeszcze jedno – co mnie zatrważa w polityce europejskiej? Nie chodzi o podejmowanie głupich decyzji, bo one są podejmowane przez różne rządy w różnym czasie na różnych poziomach. Ale demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Trzeba się zastanowić, co odróżnia systemy demokratyczne – one po prostu nie potrafią podejmować decyzji. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony. Weźmy pod uwagę populizm – to była zawsze część demokracji, jeśli nie będziemy mieć elementów populizmu w swoim rządzie, to nigdy nie będziemy wiedzieli, co takiego złego jest w rządzie populistycznym. Staramy się stworzyć system, w którym nigdy nie damy ludziom możliwości dokonywania złych wyborów. To jest znacznie większy problem, bo technokracja i populizm są częścią równowagi demokratycznej. Ona oczywiście będzie się zmieniać, będą różne cykle, ale to jest trochę tak jak w latach 90., gdy wierzono, że już nie ma takich cykli biznesowych, a potem, kiedy przyszedł kolejny kryzys, to okazał się bardziej katastrofalny niż kryzys, którego można oczekiwać przy normalnych cyklach biznesowych.

Jeszcze doświadczenie bułgarskie – zmieniały się rządy, nikt w Bułgarii nie został wybrany ponownie, głosowaliśmy na bardzo dziwnych ludzi. I zadaliśmy sobie pytanie: jak to jest możliwe, że ludzie w UE głosują tak, a nie inaczej? Zachęcamy ludzi do tego, żeby próbowali, oni traktują populistów jak jakieś narkotyki, dopalacze: „Spróbujmy, zobaczymy, co się stanie”. Nie spodziewamy się, że stanie się coś złego, ale to jest bardzo niebezpieczne założenie. Wyborcy nie mogą stracić czujności, muszą uważać na to, jakich dokonują wyborów, bo sytuacja może się stać niebezpieczna, a kryzys finansowy może przynieść znacznie gorsze rezultaty, niż się spodziewamy.

 

Demokracja polega na tym, że ludziom pozwala się podejmować głupie decyzje, ale potem daje się czas na refleksję. Stworzyliśmy system, w którym proces zbierania owoców własnych decyzji został zaburzony.

 

Leszek Jażdżewski: Przede wszystkim sami musimy obwiniać siebie, to znaczy Polaków i Bułgarów. Rozważmy proces decyzyjny w 28 krajach – wcześniej tylko w 15, im mniej, tym łatwiej… Możliwość autokorekty powoduje, że działamy nieco jak reżim. I to nie jest demokratyczne, bo gdy zbyt wiele krajów decyduje, to wiadomo, że każdy kraj decyduje pod siebie. Nie mogę winić Portugalczyków, że nie czują solidarności z nami czy z Łotwą. Problem polega na czymś zupełnie innym. Jeżeli nie możemy stworzyć europejskiego nacjonalizmu – ja nie bałbym się takiego nacjonalizmu, bardziej bałbym się 28 konkurujących ze sobą nacjonalizmów – to należy pamiętać, że w XIX w. to było bardzo popularne podejście i właśnie dzięki temu zupełnie zmieniliśmy europejską politykę. Nie chcę powiedzieć, że to jest niemożliwe, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić. Inna możliwość to stworzenie imperium, ale chyba nie chcemy być imperium, nawet Brytyjczycy chyba nie chcą być imperium, nie mówiąc o innych krajach. Ale myślę, że jest to jakiś pomysł, żeby realizować narodowe polityki.

Czas na pytania publiczności.

Głos z sali, Paweł Zerka, demosEUROPA: Mam bardzo krótkie, proste i otwarte pytanie do panelistów. Chodzi mi o ubiegłotygodniowe przemówienie François Hollande’a i Angeli Merkel w Parlamencie Europejskim. Hollande powiedział, że nadszedł czas, kiedy Europa jest potrzebna jeszcze bardziej niż kiedykolwiek i jeśli nie będziemy jej sprzyjać, to w ogóle nie będzie Europy, Europa upadnie. Angela Merkel powtórzyła, że kryzys z imigrantami stanowi moment, kiedy potrzeba nam „więcej Europy”. Moje pytanie dotyczy państwa wrażeń, refleksji, których doświadczyliście, słysząc słowa tych dwojga polityków.

Głos z sali, Anna Nowicka: Mam dwie wizje – pierwsza dotyczy przeszłości: Unia Europejska została stworzona jako projekt biznesowy i cały czas korzystamy z tej menedżerskiej technologii, dlatego że nie mieliśmy innego wyjścia. Druga wizja dotyczy praw człowieka: one są zaniedbywane. Tylko ekonomiści mogą uczestniczyć w tworzeniu takiej właśnie Unii. Zastanawiam się, czy ta spółka joint venture jest gotowa do likwidacji? Gdy analizuję tę sytuację, korzystam z własnych doświadczeń. Jestem mamą dwóch chłopców, jeden z nich jest artystą i leniuchem, drugi to sportowiec, świetny uczeń i nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim kieszonkowym. Obaj chłopcy są naprawdę dobrymi ludźmi. Ja jako matka postrzegam UE jako rodzinę. To jest przecież coś, czego nie można zlikwidować, jeżeli się już tym zmęczymy, bo my jako naród nie możemy wyprowadzić się z tego domu. Uważam więc, że jeżeli potrzebna jest nowa wizja tego projektu, to musimy pozwolić uczestniczyć w nim również matce.

Głos z sali: Zgadzam się, jeśli chodzi o problem współzależności, zgadzam się również, że nasza suwerenność bywa ograniczona. Oczywiście państwa członkowskie są zadłużone. Ale proszę sobie wyobrazić, że Grecja nie ma długu publicznego – czy łatwiej byłoby wtedy zmieniać rządy? Te współzależności istnieją cały czas, czy są one powodowane przez handel, czy przez inne dziedziny. A więc tak naprawdę czy to zmieniłoby sytuację?

Iwan Krastew: Chciałbym poruszyć trzy kwestie. Po pierwsze: „więcej Europy” – ja nie rozumiem, co to znaczy, pewnie dla każdego będzie to oznaczać coś zupełnie innego. Tym, co się zmieniło, jest wynik powodowany przez problem z imigrantami i konflikt na Ukrainie. Unia Europejska w tej chwili stanowi jedno wielkie sąsiedztwo. Tak właśnie postrzegamy Unię. A sąsiedzi powinni współpracować. Musimy coś zrobić z kryzysem ukraińskim i problemem z uchodźcami. Powiedzmy, że 1 listopada w Turcji będą wybory. Proszę sobie wyobrazić, że milion ludzi nagle wyjdzie w Stambule na ulice protestować. Czy wyobrażają sobie państwo, że Unia może sobie w tej chwili pozwolić na to, żeby wypowiadać słowa krytyki w stosunku do tych ludzi, czy w ogóle możemy w to ingerować? I analogicznie – czy my możemy coś zrobić, żeby zahamować napływ emigrantów do Niemiec? Pani Merkel jest znana ze swoich protureckich sentymentów, no więc oczywiście uchodźcy starają się dotrzeć do Niemiec. Dokładnie tak samo dzieje się na Ukrainie – z Ukrainy także przybywają emigranci, którzy chcą dotrzeć do Niemiec, do Hiszpanii, do Francji. To „więcej Europy” tak naprawdę niewiele znaczy, przecież nie chodzi o żadne magiczne słowa. Obecnie nasz główny problem polega na tym, co chcemy osiągnąć za jakiś czas, o co walczymy.

Jeśli chodzi o wypowiedź pani Anny – zgadzam się z nią. Jedyną wymówką jest to, że to nie myśmy to rozpoczęli, nie my jesteśmy ojcami Unii. Trzeba też patrzeć na życie codzienne, nie tylko na wybory, nie tylko na aspekty polityczne. Musimy cały czas być otwarci na zmiany po to, by dobrze funkcjonować. Niektórzy mówią: „Nie powinniśmy zmieniać granic, nie powinniśmy zmieniać podejścia do tworzenia państwowości”. Po zimnej wojnie te granice bardzo się zmieniły i wtedy były tego zarówno dobre, jak i złe strony, zawsze tak jest. Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność. Ostatnio wydano książkę, w której podawane są argumenty historyczne pod kątem bezpieczeństwa wewnętrznego. To wszystko zostało pokazane w perspektywie przyszłości – co mogłoby się zdarzyć, jeżeli wybuchłaby wojna. Musimy robić wszystko, żeby redukować zagrożenia, musimy patrzeć na korzyści.

I ostatnia rzecz, którą chciałem poruszyć. Nawiązuję do badania, w którym uczestniczyłem. Kiedy mówimy o globalizacji, to musimy pamiętać, że naprawdę wszystko się zmieniło, że ona wszystko zmieniła. Na przykład w latach 90. badaliśmy poziom szczęścia ludzi na świecie. Okazało się wtedy, że Nigeryjczycy i Niemcy to były narody najbardziej zadowolone. 20 lat później powtórzono to badanie. Nigeryjczycy nadal byli tak samo zadowoleni. U Niemców natomiast już zmalał poziom zadowolenia. Co się stało? Wpływ telewizji… Pewien lekarz bułgarski porównywał sytuację z lat 80. do sytuacji obecnej, porównywał sam siebie z lekarzami amerykańskimi i niemieckimi, zastanawiał się, dlaczego poziom zadowolenia jest różny. Okazało się, że przede wszystkim chodzi o to, co widzimy w telewizji, o to, co nas otacza.

 

Jeżeli otwiera się granice, jeżeli zmienia się je, to wtedy zaczynamy mieć problem z migracjami, mogą się pojawić problemy zdrowotne, mogą się przenosić jakieś choroby – więc zawsze będą zalety i wady takich zmian. Na tym właśnie polega współzależność.

 

Leszek Jażdżewski: Odpowiem jeszcze na zarzuty dotyczące parytetu. Okazało się, że brakuje kobiet, które byłyby w stanie jechać tu przez cały dzień, żeby rozmawiać przez godzinę. Tylko mężczyźni byli na to gotowi…

Jan-Werner Mueller: Być może warto jeszcze opowiedzieć o populizmie. Nie miałem tego na myśli w kontekście zwykłych ludzi. Dla mnie bycie populistą nie wystarczy, aby krytykować elity, ponieważ z definicji, oprócz bycia przeciwko elitom, trzeba być przeciw pluralizmowi, bo wtedy można mówić: „My i tylko my odpowiednio reprezentujemy ludzi, naród, kraj”. Mamy przywódców, którzy tak mówili. Oni starali się obalić wszelkie idee wysuwane przez opozycję. Można być populistą, ale niekoniecznie nacjonalistą, ksenofobem itd., bo wtedy antypluralizm postrzega się inaczej. Jeszcze taki przykład – niektórzy z państwa być może pamiętają fantastyczne przedsięwzięcie, do którego doszło podczas amerykańskiej Tea Party, kiedy dyskutowano o etyce zawodowej. Mówiono: „Nie jesteśmy rasistami, nie jesteśmy przeciwko komukolwiek, chcemy po prostu, żeby ludzie pracowali, godnie wykonywali swoje zajęcie”. Wszyscy oczywiście mogą działać razem, można mieć rząd, który jest populistyczny i bardzo prawicowy, to się ze sobą nie kłóci. Ale również w Niemczech mamy teraz bardzo dużą grupę ludzi, którzy otwierają ramiona przed uchodźcami, ale też sporą tych, którzy przeciw temu protestują z transparentami. Czasami mówimy więc: „Jesteśmy populistami”, ale ja twierdzę, że to nie oznacza, że jesteśmy też przeciw pluralizmowi. Philippe już mówił o mentalności w tym zakresie. Powinniśmy odróżniać aktorów na tej scenie, to, jak mówią, czego chcą i w jaki sposób wpisują się w demokrację.

Chciałbym skończyć pozytywnie: mówimy o przeszkodach, chwaliliśmy się tym, że wprowadziliśmy działania naprawcze, że potrafimy dokonywać dobrych wyborów – to wszystko prawda. Ale jednocześnie musimy być bardzo uważni przy dokonywaniu porównań. Jeśli spojrzymy na lata 50., to zobaczymy, że wtedy też dużo przeszkód stało nam na drodze, a potem nadeszła zimna wojna. W przeciwieństwie do osób, które mówią o postdemokracji i przeciwstawiają ją demokracji, musimy być bardzo ostrożni w tym, jak daleko posuwamy się w porównaniach. Lata 50. to był czas, gdy kobiety zostały w dużej mierze wykluczone z polityki, bo uważano, że nie są w stanie mówić o różnych kwestiach społecznych i politycznych. To tylko taki przykład.

Philippe Legrain: Odpowiem na jedno z zadanych pytań. Nie wiem, czy powinniśmy mówić o tym, jak postrzega się Europę, czy w Europie panuje chaos. Bardzo istotną kwestią jest to, by określić, o jakiej Europie mówimy, jaka jest najodpowiedniejsza, skuteczna i dopuszczalna reakcja. Rozwiązanie jest dość szalone, obłędne. Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem. A więc to nie jest kwestia „więcej Europy” czy „mniej Europy”, tylko tego, czy jesteśmy w stanie przekonać Europejczyków, że przyjęcie uchodźców będzie inwestycją, która się zwróci. Czy możemy zmienić narrację dotyczącą uchodźców i sprowadzić ją na bardziej pozytywne tory? Nie ma znaczenia, czy ta odpowiedź pojawi się na poziomie krajowym czy europejskim. Niemcy postrzegają tę kwestię w sposób pozytywny, więc to, co zrobią Polska, Wielka Brytania czy Węgry ma wtórne znaczenie. Oczywiście trzeba wszystkich przekonać, że przyjęcie uchodźców jest problemem ogólnoeuropejskim. To jest fundamentalny argument, który może być warunkiem wstępnym.

Może trochę oddalam się od tego, o co chodzi w tym kryzysie. Teraz słyszymy, że dług publiczny jest kwestią posiadania wyboru. Oczywiście w Stanach Zjednoczonych czy w Polsce poziom długu publicznego jest różny, ale wybory polityczne były ograniczone. Pomyślmy o takich krajach jak Hiszpania czy Włochy. Istotną kwestią, która doprowadziła do ograniczenia polityki, jest to, że możliwe jest zaciąganie pożyczek pomiędzy krajami i że są powiązania pomiędzy bankami a systemem politycznym, że banki są postrzegane albo jako zwycięzcy, albo jako świnki skarbonki. I trzeci argument, który często słyszymy – kryzys banków francuskich i niemieckich źle wpłynął na sektor publiczny, na dług publiczny i spowodował wiele kłopotów. Nie chcemy, żeby obywatele płacili to zadłużenie na rzecz prywatnych banków. Banki nie mogą bez końca się bogacić, myślę, że to jest najważniejsze. Celem stworzenia unii walutowej, bankowej, było zerwanie tej relacji pomiędzy rządami i bankami. Chcieliśmy mieć strefę euro, która właśnie będzie mogła korzystać z dobrego współdziałania z bankami. Banki jednak pracują w obu kierunkach – pracują na rzecz rządów, dlatego że to rządy wykupują ich zadłużenie i je spłacają. A więc te relacje, te powiązania tworzą się bardzo mocne. Dlatego można powiedzieć, że unia bankowa to trochę taki żart. Przez kolejne 5, 10, 15 lat nasza gospodarka w strefie euro będzie wyglądać właśnie tak, jak gospodarka znajdująca się w kryzysie.

 

Możemy próbować krytykować sposób, w jaki UE podejmuje decyzje, w jaki rządzi, możemy krytykować jej instytucje, możemy oczywiście powiedzieć, że ktoś jest antyeuropejski, ale czasami jest tylko jeden możliwy sposób bycia Europejczykiem, jest tylko jedna właściwa ścieżka. Wydaje mi się, że rozwiązaniem kryzysu uchodźctwa niekoniecznie jest domaganie się: „Więcej Europy”, ale po prostu zajęcie się tym problemem.

 

Punkt zwrotny kryzysu :)

Europa właśnie osiągnęła przełomowy moment kryzysu. W zależności od tego, co stanie się na Cyprze, może być od tej pory coraz lepiej – lub coraz gorzej.

Na pierwszy rzut oka warunki zaproponowane cypryjskiemu rządowi przez MFW i Unię Europejską w zamian za uratowanie  sektora bankowego są rozsądne i sprawiedliwe. Skoro to właściciele depozytów byliby głównymi ofiarami plajty wyspiarskich banków, to właśnie oni powinni być najbardziej zainteresowani, by jej uniknąć. A skoro fundusz gwarancyjny sięga tylko 100.ooo euro, to właśnie na tej sumie warto wyznaczyć próg podatkowy. 10- albo nawet 15-procentowy podatek od oszczędności powyżej tej sumy to mniejsze zło niż wysoce prawdopodbna strata wszystkiego. Wreszcie, skoro wśród czynników, które przyczyniły się do wybuchu kryzysu w roku 2008 był niedostateczny globalny nadzór finansowy i przymykanie oczu na istnienie rajów podatkowych w rodzaju Cypru, to opodatkowanie depozytariuszy właśnie tamtejszych banków jest racjonalną próbą wystawienia rachunku za kłopoty tym, którzy ponadprzeciętnie się do nich przyczynili. Haracz uderzy oczywiście nie tylko w rosyjską mafię czy północnoeuropejskich cwaniaków, którzy starali się uniknąć płacenia podatków w miejscu prowadzenia działalności, ale i tak wydaje się bardziej sprawiedliwym rozwiązaniem niż zwiększanie ilości pustego pieniądza, koszty czego – w postaci wyższej inflacji – ponieśliby wszyscy mieszkańcy kontynentu, także ci przez lata rzetelnie płacący podatki.

Niestety, to co ekonomicznie racjonalne i moralnie słuszne niekoniecznie jest bezpieczne. Główna obawa związana z omawianym właśnie w cypryjskim parlamencie „strzyżeniem” depozytariuszy jest taka, że wywoła ono masowe wycofywanie oszczędności i – w konsekwencji – bankructwo, któremu miało zapobiec. To dlatego banki na wyspie będą zamknięte co najmniej do piątku – choć mleko i tak się wylało, bo nawet jeśli podatek nie zostanie ostatecznie nałożony, to i tak utrata zaufania do cypryjskich usług finansowych już się dokonała. Nie tylko zresztą cypryjskich – szturm na banki może nastąpić także w innych krajach pogrążonego w kryzysie Południa UE. Rynki finansowe już zaczęły brać to pod uwagę – rozpiętość oprocentowania między obligacjami niemieckimi a hiszpańskimi wzrosła w poniedziałek rano o 24 punkty bazowe, sięgając 3,71 punktu procentowego; w przypadku Włoch jest to 3,35 punktu. Dla zadłużonych po uszy budżetów oznacza to kolejne miliardowe wydatki i ryzyko zjazdu po równi pochyłej, w ślad za Grecją: im większe odsetki, tym większe ryzyko, że Lizbona, Madryt i Rzym także poproszą o międzynarodową pomoc. Kto zagwarantuje, że częścią pomocowego pakietu nie będzie „strzyżenie” obywateli? Tym bardziej, że o ile na Cyprze chodzi głównie o pokazanie niemieckim podatnikom, że rząd nie wydaje ich pieniędzy lekką ręką, to w przypadku wielokrotnie większych gospodarek  włoskiej i hiszpańskiej samych zewnętrznych funduszy po prostu nie wystarczy? Skoro zaś jutro spodziewać się można podatku podobnego do tego wprowadzonego na Cyprze, to może już dziś warto pójść do banku i wycofać oszczędności?

Przed paniką trudno się obronić. Paradoksalnie, głównym czynnikiem stabilizującym sytuację staje się brak zaufania: coż bowiem zrobić z gotówką wycofaną z banku, jeśli rośnie przestępczość i trudno o pewne inwestycje?

Dlatego ciągle możliwy jest także optymistyczny scenariusz. Przykład Cypru może uświadomić Europejczykom z Południa, że koniec końców to oni będą płacić rachunki za działania i zaniechania rządów, które wynoszą do władzy. Pieniądze nie biorą się z powietrza, wszystkie publiczne wydatki są koniec końców finansowane przez prywatne jednostki: w formie jawnego podatku lub dyskretnej inflacji. To właśnie stosunek do tej zasadniczej ekonomicznej prawdy jest głównym czynnikiem różnicującym dziś Europę. Północ, mało wprawdzie subtelnymi metodami, stara się przekazać tę lekcję Południu. Jeżeli zabieg się uda, Unia jako całość może przestawić się na bardziej stabilny model gospodarowania.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję