Seks Pistolety – krzyk wolności czy zwykłe chamstwo? :)

Historia Sex Pistols i wpływu tej grupy na zmiany w kulturze popularnej wydaje się warta szczegółowej analizy. Podstawowe pytanie jakie w prosty sposób nasuwa się po zapoznaniu z dziejami grupy brzmi: „Jak Ci kompletni kretyni zdołali wywołać kulturalne trzęsienie ziemi, rewolucję w myśleniu tysięcy ludzi?”. W jaki sposób prostacki przekaz wywołał wśród komentatorów, w mediach i wśród fanów tyle przemyśleń i zachęcił do spojrzenia na wiele spraw z innego punktu widzenia. Sex Pistols to zespół brutalny, banalny momentami ohydny, a zachowując się w ten sposób dokonał inwazji na konserwatywny styl myślenia. Można ich nie lubić, można ich nawet nienawidzić, ale mówiąc o kreatywnej rebelii, buncie, który miał miejsce w drugiej połowie dwudziestego wieku, musimy pamiętać o Sex Pistols i włączyć ich do dyskusji.

Przede wszystkim należy wskazać, co takiego stworzyli Sex Pistols. Otóż, stworzyli oni fundamenty pod powstanie zupełnie nowej subkultury, nazywanej popularnie punkiem lub punk rockiem. W dokładnym tłumaczeniu „punk” oznacza zgniły, bezwartościowy, ponadto w więziennym slangu w ten sposób określa się osobę seksualnie uległą.

Grupa została wstępnie utworzona w 1972 r. przez Steve Jonesa i Paul-a Cooka i została nazwana „The Strand”. Ich tożsamość świetnie obrazuje fakt, że ich pierwsza gitara została przez Jonesa ukradziona. W tym okresie Steve Jones regularnie spędzał weekendy w sklepie „Let It Rock” przy Kings Road, prowadzonym przez Malcolma McLarena i Vivienne Westwood.

Jones starał się wpłynąć na McLarena, by został menadżerem grupy. W końcu Mc Laren uległ i zorganizował im próbę w Covent Garden Community Center. Jones i Cook zagrali początkowo z Glenem Matlockiem jako basistą. McLaren zdecydował, że podstawowym zadaniem dla grupy jest znalezienie oryginalnego wokalisty. W tym czasie McLaren został zapoznany z częstym gościem sklepu, znanym z ksywki „Sex”, szarowłosym nastolatkiem Johnem Lydonem. Przesłuchanie Lydona odbyło się przy akompaniamencie muzyki Alice Coopera puszczonej z szafy grającej znajdującej się w sklepie.  

Ze względu na bezustanne uszczypliwe komentarze Jonesa na temat stanu zębów Lydona został on w końcu nazwany Spruchniały Johnny („Johnny Rotten”). McLaren zapożyczył slogan z jednej z jego podkoszulek i przezwał grupę „Sex Pistols”. Początkowo bazowali głównie na produkcji coverów muzyki lat 60-ych ze szczególnym upodobaniem dla Small Faces. Podjęli też pierwsze próby stworzenia własnej muzyki. W tym miejscu istotne jest wspomnieć, że wszyscy członkowie grupy pochodzili ze społecznych nizin. W czasie gdy stworzyli grupę żaden z nich nie miał dobrej pracy ani wykształcenia. Steve Jones i John Lydon nie pracowali wcale, Glen Matlock dorabiał w sklepie McLarena i wreszcie Paul Cook pracował w browarze.   

Kiedy zapytano Jonesa o powody stworzenia grupy, ten wprost wypalił „Wreszcie było coś do roboty (…) Zdaje się, że na pomysł jako taki wpadłem dzięki New York Dolls. Zobaczyłem ich na koncercie Faces i pomyślałem, że nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widziałem. To byli muzyczni nieudacznicy ale bardzo interesujący, totalnie odjechani” . Powiedział też, że pracował wcześniej przy czyszczeniu okien, które to zajęcie ocenił jako całkowite nieporozumienie. Kariera grupy na dobre rozpoczęła się w listopadzie 1975 roku, kiedy zagrali swój pierwszy duży koncert. Wystąpili wówczas jako uzupełnienie dla Bazooka Joe.

Następnie byli zapraszani na wiele festiwali punk rockowych. Ósmego października Sex Pistols podpisali umowę z EMI (firma muzyczna) i wkrótce potem nagrali swój debiutancki singiel „Anarchy In the UK”. Jednakże gdyby nie jeden skandaliczny wywiad w telewizji Sex Pistols pozostali by zapewne jedną z setek kapel rokowych w Wielkiej Brytanii. Pierwszego grudnia grupa pojawiła się w programie „Today” emitowanym przez stację Thames zastępując w ostatniej chwili inną kapelę. Dość powiedzieć, że przybyli do studia na 5 minut przed początkiem emisji. Wywiad prowadził Bill Grundy, który nie ustawał w wysiłkach, by sprowokować grupę do skandalicznych wypowiedzi. Stevego Jonesa nie trzeba było długo namawiać i z radością dał pokaz wulgarnego języka (delikatnie mówiąc) nie licząc się z tym, że program był nadawany wczesnym wieczorem.  

Następnego dnia pierwsze strony dzienników zapełniły zdjęcia zespołu i artykuły domagające się rezygnacji EMI ze współpracy z grupą. Zaniepokojeni promotorzy odwołali niemal wszystkie (z wyjątkiem trzech) występy zaplanowane na grudzień w ramach trasy zespołu zwanej „Anarchy”. W ten sposób Sex Pistols stali się powszechnie znani nie z powodu ich muzyki czy filozofii życiowej, ale po prostu dzięki skandalowi jaki wywołało ich prymitywne zachowanie w telewizji. Publicznie pokazali, że za nic mają powszechnie przyjęte standardy zachowania. Nikt dotąd w całej historii Anglii się na to nie poważył. To był prawdziwy szok. Z jednej strony społeczeństwo nie było do końca gotowe na taki przełom, z drugiej ludzie byli już zmęczeni konserwatyzmem i uwierzyli, że Sex Pistols mogą być tymi, którzy dokonają wyłomu w dotychczasowych zasadach. Kluczem do sukcesu nie był zatem przekaz związany z buntem (trudno go odnaleźć) ale jedynie sama odwaga w przełamaniu określonej konwencji.

W lutym 1977 r. Glen Matlock odszedł z zespołu. Steve Jones wyjaśnił to tak: „Glen lubi Beatlesów (.) reszta zespołu ich nie znosi. Glen wprowadzał wiele akordów i tonów zapożyczonych od Beatlesów, których ja nie mogłem zagrać. Poza tym nie zakumplowaliśmy się z nim za bardzo”. Ten osąd był zwyczajnie głupi. Jones pokazał w ten sposób, że ma gdzieś co myślą inni ludzie. Matlocka zastąpił w zespole Sid Vicious.  

Najzabawniejsze w całej tej sytuacji było to, że Vicious nigdy wcześniej nie grał na basie. Dla Jonesa nie stanowiło to żadnego problemu.  Na argument „on nie umie grać” odpowiadał: „nie, ale uczy się”.  Vicious był rzekomo tym, który rzucił szklanką w czasie występu grupy Damned w klubie 100, co doprowadziło do utraty wzroku (w jednym oku) przez przypadkową dziewczynę. Poza tym grał na bębnach w jednej z pierwszych punkowych grup, Flowers of Romance. Na basie grać nie potrafił, ale wiedział mniej więcej, na czym to polega. Wkrótce potem Sex Pistols podpisali nowy kontrakt z firmą A&M. Wystarczył jednak tydzień, aby firma zerwała umowę ze względu na zachowanie zespołu w jej siedzibie podczas ceremonii podpisania umowy, choć utraciła w ten sposób kwotę ?75,000, którą zespół otrzymał tytułem zaliczki.

Tym razem jednak singiel, który A&M utraciła, okazał się wspaniałym sukcesem zespołu, jego tytuł brzmiał: „God Save The Queen”. Ten kawałek z oczywistych względów gwarantował wybuch powszechnego oburzenia w Wielkiej Brytanii. Patrioci uznali go za bezczelny policzek i to w roku srebrnego jubileuszu rządów królowej. Firma Virgin Records wyczuła co się święci i postanowiła na tym skorzystać. Przygarnęła Sex Pistols za śmieszną sumę ?15,000 tytułem zaliczki, w momencie, gdy żadna inna wytwórnia nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Koniec końców „God Save The Queen” trafił na rynek w okresie trwania uroczystości towarzyszących jubileuszowi królowej.
Singiel, który uderzył w najświętszy symbol Anglii, był czymś tak kontrowersyjnym, że mało kto mógł przejść koło niego obojętnie. Dla konserwatystów było to niemal przestępstwo. Z drugiej jednak strony, dla wielu ludzi był to sygnał na który czekali, sygnał obnażający archaizm brytyjskiej monarchii. Bardzo ważnym aspektem było tu społeczne pochodzenie członków Sex Pistols. Krytykując monarchię zaatakowali jednocześn
ie system, który tolerował łożenie ogromnych sum na utrzymanie rodziny królewskiej, a z drugiej strony nie stwarzał ludziom biednym żadnych szans na rozwój i normalne życie. Tak przynajmniej odczytało to wielu ludzi. Jednocześnie trzeba przyznać, że zespół prawdopodobnie chciał jedynie skrytykować wyrafinowany i napuszony styl życia rodziny królewskiej oraz rzecz jasna zarobić kasę na skandalu.

W celu wypromowania nagrania firma Virgin oraz McLaren zaciągnęli niechętnych pomysłowi członków zespołu na łódkę o nazwie Queen Elizabeth. Następnie pływali nią po Tamizie mijając budynki parlamentu, hałasując niemiłosiernie przy wykorzystaniu kawałków „Anarchy” i „God Save The Queen” oraz innych przebojów z ich skromnego dorobku. Sytuacja na pokładzie nabrała takiego wigoru pod wpływem alkoholu i innych dopalaczy, że kapitan wezwał przez radio pomoc. Policyjna łódź odprowadziła ich do brzegu gdzie wielu fanów Sex Pistols i osób zarządzających interesami grupy zostało aresztowanych (warto dodać, że aresztowani dostali od policji niezły wycisk w czasie ich transportu na posterunek).

To właśnie takie wydarzenia wykreowały wizerunek i legendę zespołu. Opisany incydent wywołał szeroki sprzeciw skierowany w Sex Pistols. Brutalne ataki przybrały również bardzo namacalną formę. John Lyndon został ugodzony nożem w nogę a Paul Cook pobity. Jednakże część społeczeństwa odebrała ataki na Sex Pistols jako dowód na to, jak wielką cenę trzeba zapłacić za zerwanie z konformizmem i walkę z konserwatywnym stylem życia. Bez znaczenie jest przy tym czy była to prawda czy fałsz, istotne że Sex Pistols trafili do wyobraźni młodzieży również w pozytywny sposób.  W listopadzie 1977 r. Sex Pistols wypuścili ich najlepszy album: „Never Mind the Bollocks, Here’s the Sex Pistols”. Użycie w tytule słowa powszechnie uznanego za wulgarne (bollocks – jądra) wywołało kolejną awanturę. W efekcie władze zakazały reklam w telewizji, a sieci handlowe odmówiły dystrybucji płyty.
Szczęśliwie kilka tygodni później prawnicy wygrali sprawę w sądzie i album mógł stać się dostępny publicznie. Album był wspaniały w swoim gatunku. Dość powiedzieć, że każdy pojedynczy utwór stał się natychmiast hitem w punkowych klubach. Sex Pistols byli wówczas na szczycie swojej popularności. Zespół zyskał rzeszę wiernych fanów i stał się sławny. Sex Pistols wykreowali nowy styl życia oparty o całkowitą negację wszelkich zasad społecznych i uderzający we wszystkie dotychczasowe autorytety. Niestety, w tym samym czasie grupa zaczęła się staczać, balansując na krawędzi upadku. Sid Viciuos coraz bardziej uzależniał się od narkotyków. John Lyndon brał więcej „speedu” niż był w stanie wytrzymać jego organizm i w efekcie zaczął stopniowo alienować się od reszty grupy.  

W tym samym czasie ich partner na USA, firma Warner, zorganizowała dla zespołu tournee po Ameryce wykładając milion dolarów jako gwarancję ich poprawnego zachowania na amerykańskiej ziemi. Wyprawa rozpoczęła się w Atlancie i zakończyła katastrofą. Sid, mocno uzależniony od heroiny, został pobity przez ludzi zatrudnionych przez Warner, których zadaniem było zapewnić, aby milionowa gwarancja wróciła do firmy. W San Antonio w Teksasie, następnym przystanku tournee kłopoty pojawiły się jak tylko chłopcy wyszli na scenę. Publika obrzuciła zespół puszkami po piwie i jedzeniem. Sid zareagował słowami „Wy kowboje jesteście bandą pierdolonych pedałów” i dla podkreślenia wagi swoich słów palnął swoją gitarą basową w głowę jednego z widzów.

Co więcej, pomiędzy członkami zespołu również narastało trudne do zniesienia napięcie. Steve Jones pokłócił się śmiertelnie z Paulem Cookiem i odmówił dalszej wspólnej podróży. John Lyndon natomiast miał dość wszystkich a w szczególności menadżera – Malcolma McLarena. Z kolei Sid Vicious, po tym jak powrócił do Nowego Yorku, zaczął brać jeszcze więcej heroiny, wplątał się w sprawę śmierci swojej dziewczyny Nancy i w końcu 2 lutego 1979 r. popełnił samobójstwo. Miał wtedy 21 lat. To oznaczało koniec krótkiej historii Sex Pistols.    

Sex Pistols zdołali osiągnąć coś prawdziwie unikalnego, stworzyli niemal idealny bunt, cechujący się ostentacyjnym chamstwem i wulgarnością, czyli tym, co zawsze pociągało dorastających nastolatków. Byli głośni, hałaśliwi i mieli gdzieś, co inni o tym sądzą. Przybyli znikąd, by stworzyć legendę i natychmiast zniknęli. Sex Pistols zrewolucjonizowali tradycyjny przemysł muzyczny poprzez wykreowanie muzyki prostej, ale jednocześnie całkowicie odmiennej od tej, jaką znał świat zanim się pojawili. Sex Pistols traktowali mikrofon jako tubę, przez którą wykrzyczeli światu nową filozofię dającą się sprowadzić do trzech słów: odrażająca, beznadziejna i rewolucyjna. Nie wierzyli w żadne pozytywne wartości takie jak przyjaźń, miłość czy prawda. Wszystko było dla nich jednym wielkim kantem. W rzeczywistości byli to ludzie, którzy czuli ogromną emocjonalną pustkę. Widać to bardzo wyraźnie w tekście piosenki zatytułowanej „No feelings”:

„I only ever leave you when you’ve got no money
I got no emotions for anybody else
You better understand I’m in love with myself
Myself, my beautiful self
 (.)
I kick you in the head you’ve got nothing to say
Get outta the way ’cause I gotta get away
You never realize I take the piss out of you
You come out to see me and I beat you black and blue
Okay I send you away.”

Aby zrozumieć fenomen Sex Pistols trzeba wziąć pod uwagę, że ich rzeczywistość to był świat wielkich miast, slumsów i anonimowych blokowisk, coś co nazywamy asfaltową dżunglą. Ciężkie doświadczenia, brak wykształcenia to droga członków grupy. Społeczeństwo według Sex Pistols i całej punkowej subkultury, ze wszystkimi instytucjami i wartościami, było po prostu więzieniem, pułapką bez szans na ucieczkę. Jedyną konstruktywną wartością w całej punkowej filozofii była wolność, chęć bycia wolnym w prymitywnym, niebezpiecznie egoistycznym rozumieniu tego słowa. Wolność dokładnie taka jak w słowach ich piosenki „I want to be me”.  

Cechą rozpoznawczą Sex Pistols było to, że nie mieli oni żadnych złudzeń w stosunku do siebie. Wiedzieli, że są źli i „brzydcy” i że nic tego nie zmieni. Ale jednocześnie to właśnie oni byli jedynymi, którzy całkowicie odrzucili hipokryzję i nie bali się tego pokazać publicznie. Sex Pistols nie wierzyli w żadne zmiany, reformy, które mogłyby to zmienić na lepsze. Stąd ich przekaz brzmiał „no future”. Z tego względu nie uważali za stosowne angażować się w jakiekolwiek sprawy o charakterze politycznym. Ich wizja świata i społeczeństwa emanowała wielką złością i chęcią siania zniszczenia. Sex Pistols wprost uwielbiali prowokować, zdolność do szokowania mieli we krwi.  

Punkowa rewolucja Sex Pistols była skierowana również przeciwko wcześniejszemu „wywrotowemu” ruchowi hipisowskiemu. Hipisi mieli własną ideologię, autorytety, punki odrzucili wszystko. Sex Pistols i ich następcy nie mieli nic wspólnego z humanizmem, w przewrotny sposób zmienili słynny zwrot „Love and Peace” w „War and Hate”. Bardzo ważne jest też to, że idee wykreowane przez Sex Pistols były tak wyjątkowe, gdyż stworzyli je ludzie niewykształceni, pochodzący ze społecznych nizin. Wielu ludzi o pochodzeniu podobnym do Johna Lyndona czy Sida Vicious odnalazło w ich działaniach rodzaj inspiracji. Doskonale ich rozumieli i sami pragnęli też się zbuntować tak, aby przeciwstawić się konformizmowi na wzór Sex Pistols.

Pytanie do nas brzmi, czy potrafimy lepiej zagospodarować bunt ludzi podobnych do twórców Sex Pistols, skuteczniej włączyć ich w walkę z konserwatyzmem i hipokryzją?

Bibliografia:
1.    http://www.thefilthandthefury.co.uk/home.html
2.    http://www.punk.px.pl/Filozofia77.html
3.    http://www.sex-pistols.co.uk/
4.    http://www.jahsonic.com/Subculture.html
5.    http://www.users.wineasy.se/ludde/articles/steve.art

Błażej Lenkowski
Tłumaczył: Tomasz Krzyżanowski
        

Francja w oparach miłości :)

Zdecydowaną nieprawdą jest to, że każdy Francuz jest erotomanem, skłonnym do skoku w bok przy pierwszej lepszej okazji. Natomiast trudno zaprzeczyć temu, że społeczeństwo francuskie bardzo dobrze przyswoiło sobie język ars amandi i posługuje się nim biegle. W miłości „w stylu francuskim”, można powiedzieć, wszystkie chwyty są dozwolone.

Francja cieszy się opinią kraju, w którym wszystko kręci się wokół miłości, a Francuzi są kojarzeni z namiętnymi kochankami. W dużej mierze jest to mocno przesadzony stereotyp, ale do pewnego stopnia znajduje swoje uzasadnienie w rzeczywistości. Podejście Francuzów do wszystkiego, co kręci się wokół relacji romantycznych czy erotycznych, niewątpliwie ich wyróżnia, a poznawanie sztuki miłości à la française może być niesamowitym doświadczeniem. Zwłaszcza, jeśli odkrywa się ją z zupełnie innego punktu widzenia.

Miłość po francusku

Zdecydowaną nieprawdą jest to, że każdy Francuz jest erotomanem, skłonnym do skoku w bok przy pierwszej lepszej okazji. Natomiast trudno zaprzeczyć temu, że społeczeństwo francuskie bardzo dobrze przyswoiło sobie język ars amandii posługuje się nim biegle. W miłości „w stylu francuskim”, można powiedzieć, wszystkie chwyty są dozwolone. To co w innych krajach mogłoby wywoływać kontrowersje, tutaj jest w pełni akceptowane. Pierwszym takim przykładem są chociażby związki poliamoryczne. Nikt też nie oburza się, kiedy ktoś rezygnuje na jakiś czas z wiązania się na stałe i prowadzi bogate życie seksualne. Spontaniczne znajomości też nie są niczym wyjątkowym. Tym, co może jednak nieco zdziwić osobę z zewnątrz, jest skłonność par do wyjaśniania nieporozumień głośno i publicznie. Jadąc metrem można być świadkiem dramatycznej kłótni, kończącej się ewentualną zgodą lub spektakularnym rozstaniem, a wszystkie emocje kochanków są widoczne jak na dłoni. Płacz, krzyki czy żywiołowe negocjacje z udziałem przyjaciół jako emisariuszy stron – są wpisane w klimat francuskich ulic.

Choć Francja niestety nie jest wolna od homofobii, istnieje wiele miejsc, w których społeczność LGBT kwitnie. Paryskie Marais znane jest z wszelkiej maści barów, klubów przyjaznych osobom LGBT i organizacji działających w obronie ich praw. Parady równości są tutaj zawsze huczne i kończą się wielką tęczową imprezą, w trakcie której lokale związane ze społecznością LGBT bardzo skutecznie zachęcają otoczenie do zabawy. Parady równości są zresztą wspierane przez władze miasta, dlatego przejścia dla pieszych są dodatkowo ozdabiane tęczowymi elementami. Poza tym paryżanie uwielbiają koloryt, którym społeczność LGBT wzbogaca miasto. Właśnie dzięki niej kolorowe i radosne Marais (historyczna dzielnica w centrum Paryża) przyciąga rzesze gości. Nie zaskakuje więc, że podczas Święta Muzyki (odbywającym się 21 czerwca) dużo lokali zaprasza do siebie drag queens, których występy cieszą się ogromną popularnością. Oczywiście otwartość na osoby nieheteronormatywne zależy od środowiska, ale dla kogoś mającego sytuację społeczności LGBT w Polsce jako punkt odniesienia, różnice pomiędzy tymi dwoma krajami są ogromne. Tym bardziej, że już w samym zwyczajnym, codziennym zachowaniu jest bardzo widoczny dysonans. Rzeczy takie jak np. całowanie się mężczyzn na powitanie czy dbanie o wygląd są uważane za coś zwyczajnego (wręcz pożądanego) i nie spotykają się z homofobicznymi komentarzami.

Nie tylko granice między tym, co rzekomo jest „męskie”, a co typowe dla kobiet rozmywają się we Francji. Także dbanie o życie intymne jest czymś, co dla większości funkcjonuje jako zjawisko zupełnie normalne. Są miejsca, gdzie sex shopów jest bardzo dużo i chodzenie do nich nie jest niczym niespotykanym. Zwłaszcza że pielgrzymki do słynnego już Sexodrome na Montmartrze, choćby w celach rozrywkowo-ciekawskich, wpisały się na dobre w programy wycieczek i jest to jedno z „miejsc, do których warto się wybrać”. Jeśli ktoś jest zainteresowany zakupem akcesoriów erotycznych, nie musi potajemnie przeczesywać internetu, wystarczy rzucić temat przy herbacie. Zawsze znajdzie się jakiś pomocny znajomy, który bardzo chętnie podzieli się radą. Czasami zresztą takie wsparcie spada z nieba, gdyż temat jest na tyle powszechny, że sporo osób bez żadnej okazji (i skrępowania) wspomina o swoich kolekcjach czy ostatnich nabytkach. Bywa, że przeglądając instastories możemy zobaczyć zawartość „kosmatej” szafy znajomego, którego zupełnie nie wprawi w zakłopotanie, jeśli zapytamy o jego „skarby”. Nie jest to jedyna rzecz „oswojona” przez francuskie społeczeństwo.

Liberté, égalité, nudité

Francja to wymarzony kraj dla osób, którzy mają cielesny apetyt na więcej. Scena klimatyczna w Paryżu jest prawdopodobnie najbogatszą na świecie. Osoby zainteresowane BDSM najczęściej poznają się ze sobą na specjalnie zorganizowanych cyklicznych apéro, czyli bezpłatnych spotkaniach w barach, gdzie mogą ze sobą porozmawiać. Ponieważ środowisko jest bardzo rozległe, takich spotkań odbywa się wiele, a organizują je grupy niezależne od siebie, które tworzą się na podstawie konkretnych kryteriów, takich jak np. wiek czy język (spotkania dla anglojęzycznych). Na takich imprezach, choć mają miejsce w zwykłych barach, każdy może puścić wodze fantazji w kwestii ubioru. Oczywiście zdarza się, że ugrzecznione apéro kończy się mniej grzecznie w domu jednego z uczestników na mniej lub bardziej spontanicznym afterparty. Ale taka propozycja, mimo wszystko zazwyczaj pojawia się w gronie zaprzyjaźnionych już ze sobą, stałych bywalców i nie obejmuje nowo przybyłych. Imprezy klimatyczne, dedykowane praktyce, są płatne, a wpływy z biletów finansują zarówno wynajęcie odpowiedniego lokalu, jak i jego oprawę. Jednak ze względu na wysiłek, jaki trzeba włożyć w ich odpowiednie przygotowanie, (za co odpowiedzialne są grupy działające „hobbystycznie” i na zasadzie non-profit) odbywają się z reguły raz na kilka miesięcy.

Ale chętni niekoniecznie muszą czekać na specjalną imprezę, żeby oddać się preferowanym uciechom. Na terenie samego Paryża działa kilka klubów dla libertynów, reklamujących się jako sauny typu hammam. Dodatkowo miłośnicy spotkań w grupie mogą skorzystać z sieci społecznościowych, działających jak wyszukiwarki otwartych imprez prywatnych dla libertynów. Nie każdemu jednak podoba się takie rozwiązanie, ponieważ często oznacza to grupę obcych ludzi, którzy mogą pielgrzymować do czyjegoś domu, właściwie w nieograniczonej liczbie. Francuzi są pomysłowi, a tego typu wydarzenia odbiegają od zwykłych domówek. Organizuje się je raczej w domach, które są nierzadko dostosowywane na tę okoliczność. Przykładowo, jeden pokój na piętrze zostaje wyłożony materacami, a piwnica odpowiednio wyposażona do praktyk BDSM oraz shibari (pochodząca z Japonii sztuka wiązania). Pozostała przestrzeń jest neutralna, ogólnie funkcjonująca jako bufet z parkietem do tańca.

Choć ta sfera nie jest czymś, o czym mówi się powszechnie, to osoby związane z klimatem mogą czuć się we Francji bezpiecznie, ponieważ dla osób spoza środowiska nie jest to niczym szczególnie szokującym. O szczególnych upodobaniach danej osoby wiedzą często jej przyjaciele, znajomi, a zdarza się, że nawet współpracownicy. Na przyjęciach mieszanych, takich jak np. urodziny, kiedy organizator zaprasza osoby spoza środowiska klimatycznego, normalne jest pytanie, czy „impreza będzie horyzontalna czy wertykalna”, żeby ustalić, na ile klimatyczni goście będą mogli sobie pozwolić. Jeśli miejsce jest dostatecznie duże, to nie ma problemu, żeby wyznaczono przestrzeń dla zabaw w pełni „horyzontalnych”. Lub odwrotnie, spotkanie jest w pełni „horyzontalne”, ale goście nieklimatyczni mają komfortową możliwość pozostania w sferze „neutralnej” i nieangażowania się w żadne praktyki (oczywiście charakter imprezy nie jest dla nich tajemnicą!). Nie jest rzadkością, że ktoś zaczyna swoją przygodę z klimatem „po znajomości”. Zdarza się też, że z taką propozycją można się spotkać przy okazji spotkań inicjowanych przez portale randkowe, choć oczywiście takie sytuacje nie mają raczej miejsca na początku kontaktu. Moim paryskim znajomym zdarzało się rozwijać w ten sposób swoje gusta lub być chociażby zaproszonymi na libertyńską imprezę organizowaną w grupie kolegów z pracy. Równie dobrze, któregoś dnia możemy zobaczyć nagie zdjęcie naszej koleżanki ze studiów czy z pracy, będącej zapaloną naturystką. Nie jest to żaden skandal, a wręcz przeciwnie – organizuje się nawet specjalne wydarzenia, np. zwiedzanie wybranych muzeów nago. W końcu, co jest bardziej francuskiego niż sztuka i seks? We Francji nic nie uchodzi za niewłaściwe czy nie do pomyślenia, dopóki odbywa się za zgodą wszystkich zainteresowanych.

Kochać, ale z głową

We Francji tabu nie dotyczy także antykoncepcji. W każdej aptece, a te są dosłownie na co drugim rogu, można kupić tzw. tabletkę „po”. Antykoncepcja awaryjna jest dostępna bez recepty. Zakupu może dokonać także osoba pośrednicząca, czyli np. partner czy znajoma. Farmaceuci zresztą bardzo chętnie służą pomocą. Cierpliwie odpowiadają na wszelkie pytania. Nie osądzają, a jedyne o co zdarza im się pytać, to o ewentualne przeciwwskazania lub czy będzie potrzebny lek przeciwko zakażeniu chorobami wenerycznymi. Jeśli ktoś się denerwuje, ponieważ nigdy wcześniej nie znalazł się w takiej sytuacji, to potrafią nawet pocieszyć i uspokoić. Na ogół taką pigułkę można zdobyć w mniej niż godzinę w dzień i w trochę dłuższym czasie w nocy.

Francja jest w światowej czołówce państw zapewniających pełnię praw reprodukcyjnych swoich obywateli, choć wbrew pozorom nie był to proces tak łatwy, jak mogłoby się wydawać. Jeszcze w czasie wojny za wykonywanie aborcji mogła grozić kara śmierci. Tak stało się w przypadku Marie-Louise Giraud (1903-1943), która za wykonanie 27 nielegalnych zabiegów, została skazana na gilotynę. Później złagodzono wymiar przewidywanych kar, ale sama aborcja pozostawała nielegalna (Francuzki jeździły do Wielkiej Brytanii, gdzie aborcja została zalegalizowana w 1967 roku). Ostatecznie wysiłki wielu francuskich feministek, a także reakcja opinii publicznej na procesy lekarzy oskarżanych o przeprowadzanie aborcji, wpłynęły na osiągnięcie sukcesu. Na początku 1975 roku wprowadzono prawo legalizujące aborcję (zwane również „prawem Veil”). Simone Veil, prawniczka oraz „imienniczka” ustawy, która przyczyniła się do jej wejścia w życie, została zresztą uznana za wybitnie zasłużoną obywatelkę i pochowana w Panteonie. Trudno o niej nie usłyszeć, ponieważ nawet jedna z paryskich stacji metra nosi jej imię (Europe-Simone Veil), a na peronie puszczane są archiwalne nagrania z wywiadów.

To obrazuje, jak bardzo Francuzi docenili nowe prawo. Nie dziwi więc fakt, że większości z nich nie przyszłoby do głowy, żeby je obecnie zmienić. Sytuacje, które mają miejsce chociażby w Polsce, brzmią dla francuskiego ucha jak sceny z filmu science fiction. Zwłaszcza że aborcja jest zabiegiem w całości refundowanym przez ubezpieczenie zdrowotne. Podobne podejście daje się odczuć w życiu codziennym, kiedy znajomi opowiadają o doświadczeniach własnych czy swoich przyjaciół. Nie ma ocen ani nawet emocji. Jeśli temat czyjejś aborcji jest obecny w konwersacji, to tylko jako element dłuższej narracji. Nie dziwią też nikogo sytuacje, kiedy np. kobieta wybiera na ślubnego świadka przyjaciela, z którym kilka lat wcześniej zaszła w nieplanowaną ciążę, zakończoną aborcją. Jeśli pojawia się konieczność takiego zabiegu, decyzja nie jest z reguły przedmiotem większych rozterek. Warto w tym momencie również dodać, że jeśli kobieta rodzi dziecko, to może potem liczyć na specjalistyczną opiekę postnatalną. Absolutnym fenomenem francuskiej opieki zdrowotnej jest refundowana rehabilitacja krocza po porodzie. Sporo osób uważa, że to świetne, wręcz rewolucyjne rozwiązanie ma swoje korzenie we francuskiej mentalności, wskazującej, że podstawowym prawem kobiety jest jak najszybsza możliwość powrotu do aktywnego życia seksualnego. Oczywiście te uzasadnienia mogą nie mieć pokrycia w rzeczywistości, a przyczyny mogą być zupełnie inne. Tak czy inaczej, Francuzki są bardzo dobrze poinformowane w kwestii radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Informacje praktyczne dotyczące gabinetów ginekologicznych czy aptek są często jednymi z pierwszych, jakie się dostaje od koleżanek po przeprowadzce. Tak na wszelki wypadek…

Francja nie jest oczywiście państwem idealnym, a lokalna mentalność nie jest bez skazy (czego dowodzi chociażby duży problem z molestowaniem w przestrzeni publicznej). Niemniej jednak społeczeństwo francuskie, być może ze względu na jego zlaicyzowanie, wypracowało sobie charakterystyczne podejście do kwestii uczuciowych. O ile nie wszystkie rzeczy zasługują na pochwałę, tak jak chociażby momentami przesadne gloryfikowanie burzliwych, acz namiętnych relacji, to jednak wielu rzeczy można się od Francuzów nauczyć. Do takich przykładów można zaliczyć akceptację ludzkiej cielesności oraz jej potrzeb. Zdecydowanie także wiele krajów na świecie powinno postawić sobie model francuski za przykład, jeśli chodzi o zapewnienie obywatelom pełni praw reprodukcyjnych. Nie mówiąc już o tym, ile społeczeństw na całym świecie mogłoby zyskać dzięki zwykłej otwartości na to, co jest normalne i nieszkodliwe, zamiast wyolbrzymiać fałszywe przekonania. Dla wielu cudzoziemców mieszkających we Francji, sztuka życia na modłę lokalną może być wręcz wyzwalająca. Przyjeżdżają z bagażem poczucia winy czy uprzedzeń, który zostaje tu porzucony po tym, jak przekonują się, że tak naprawdę nie ma złych praktyk. Są tylko szkodliwe, krzywdzące oceny czy toksyczne zachowania, a życie seksualne, choćby bardzo bogate, nie ma przełożenia na wartość człowieka. Nie mówiąc już o korzyściach dla samopoczucia, ponieważ jest to powrót do czegoś, co jest dla człowieka naturalne, a co zostało mu odebrane. I to jest coś, czego wszyscy moglibyśmy się nauczyć od Francuzów.

1354+, czyli co słychać w poezji? :)

Niewiele poetyckiej wrażliwości pozostawia w nas szkolny kanon – nierzadko ostatnie miejsce spotkania człowieka z wierszem – co sprawia, że poezja w dyskursie publicznym pojawia się sporadycznie i często w pobłażliwym lub, co gorsza, naiwnie natchnionym tonie.

W roku 1989 niemiecki poeta Hans Magnus Enzensberger, w tytule swojego eseju, zadaje zaczepne i pozornie niewinne pytanie: A co słychać w liryce? Tekst zawiera bolesną diagnozę poetyckiej rzeczywistości: poezja trzyma się na powierzchni literatury cudem i ostatkiem sił, a podaż znacznie przekracza popyt, ponieważ liczba czytelników w każdym kraju, niezależnie od jego wielkości, wynosi dokładnie 1354 osoby. W ten sposób, być może niechcący, poeta tworzy teorię nazywaną dziś „stałą Enzensbergera” – nieprawdziwy mit na temat niszowości poezji, prowadzący do jej bezrefleksyjnej autokolonizacji. Ta oparta na niejasnych podstawach teza to fatum nałożone na poezję i wygodna wymówka zniechęcająca do wszelkich działań, by stan rzeczy zmienić. Skoro osób zanurzonych w poetycką rzeczywistość jest i zawsze będzie niewiele ponad tysiąc, próżne są próby sprawienia, by Enzensberowski limit drgnął i poszybował choć odrobinę w górę.

Trudno nie zgodzić się, że poezja nigdy nie ściągała na siebie uwagi niezmierzonych rzesz czytelników i świateł reflektorów sceny literackiej. Niewiele poetyckiej wrażliwości pozostawia w nas szkolny kanon – nierzadko ostatnie miejsce spotkania człowieka z wierszem – co sprawia, że poezja w dyskursie publicznym pojawia się sporadycznie i często w pobłażliwym lub, co gorsza, naiwnie natchnionym tonie. Ale czy na pewno poezja to tylko, jak chcą obiegowe opinie i wyobrażenia, spiżowe frazy, wydumane metafory, liczenie zgłosek i odgadywanie, kim jest podmiot liryczny oraz co miał na myśli autor, będący poważną postacią-pomnikiem-za-życia? Aby odczarować ten wizerunek poezji nie wystarczy przekonywanie czytelników, że wiersz może być przyjacielem – trzeba poszerzać poetyckie pole tak, by nie tylko zahaczało o sąsiednie dziedziny sztuki, ale wchodziło z nimi w ożywczy dialog.

Zadanie to nie jest ani trochę karkołomne, ponieważ nie wymaga niczego ponad zmianę czytelniczych przyzwyczajeń. Poezja bowiem od dawna (a być może od zawsze) obecna jest nie tylko i nie przede wszystkim tam, gdzie nauczono nas jej szukać. Gdy wsłuchamy się w tak rozumianą lirykę, usłyszymy coś zupełnie innego niż zrezygnowany Enzensberger. Słychać tam bowiem dźwięki, rytmy, beaty, krzyk, szept, nieartykułowane monosylaby, mocne struny basowej gitary, szalony syntezator. I słowa, rzecz jasna, choć nie zawsze i niekoniecznie.

Obok rzeczywistości drukowanych wierszy istnieje świat spoken word, słowa nieutrwalonego na papierze, lecz performatywnie wypowiedzianego ze sceny. Świadomie pozostające poza literackim mainstreamem środowisko działa prężnie i od czterech lat co roku wybiera mistrza Polski w slamie poetyckim, a warszawski Spoke‘n’Word Festival to impreza, która na dobre wrosła w kalendarz regularnie organizowanych w całym kraju slamów, stając się wydarzeniem, na którym po prostu trzeba być. Remedium na ulotność spoken wordowych tekstów – i jednocześnie pogodzenie chęci ich utrwalenia bez straty performatywnego charakteru – może być rezygnacja z debiutu na papierze na rzecz płyty poetyckiej. Najlepszym przykładem niech będzie „Łoskot” Rudki Zydel, czyli pionierskie nagranie solowego slamowego występu z knajpianymi odgłosami, reakcją publiczności i wierszami najprawdziwiej odczytanymi przez autorkę.

Gdy jednak słów na scenie zabraknie i z nazwy spoken word pozostanie wyłącznie człon pierwszy, nie oznacza to, że nie mamy do czynienia z gestem na wskroś poetyckim. O ile na poziomie semantycznym nie może być mowy o zrozumieniu performansów Jurija Zawadskiego czy Jaana Malina, opartych na nieartykułowanych sylabach, o tyle ich odbiór na poziomie emocji i interpretacja dźwięków i gestów scenicznych jest pełnoprawnym aktem obcowania z poezją.

Alex Freiheit, połowa duetu SIKSA, podczas jednego wieczoru – jak udowodniła podczas zeszłorocznego pasma Off Festiwalu Miłosza – potrafi opowiadać o swoim tomie wierszy Natalia ist sex. Alex ist Freiheit, po czym rzucić się w wir tantrycznego i głośnego performansu. Forma jej wypowiedzi nie ma tu żadnego znaczenia, bo i w wierszach i performansach mówi to samo, tak samo brutalnie rzuca wyzwanie rzeczywistości niepoetyckiej, podobne stawia jej zarzuty. Alex podczas ekscentrycznego występu nie przestaje nawet na moment być poetką i vice versa – Alex składająca podpis na własnej książce nie przestaje być performerką.

Istotą poezji nie jest szelest zadrukowanych kartek, lecz przeżycie, artystyczne doświadczenie powstające na styku ekspresji twórcy i emocji wywołanych w czytelniku, widzu, słuchaczu. Z tego połączenia nie krystalizuje się jednak konkretne intentio operis, ponieważ opus nie ma znaczenia nadrzędnego wobec spontanicznych spotkań ze sztuką, które zaliczyć można do doświadczania poezji w jej żywej, czasem nieoczywistej postaci. Poezja nie musi być czytana, aby być przeżywaną, aby jednak otworzyć się na to przeżycie, potrzebne jest wyjście poza utarte ramy i granice poezji, za którymi oczywistość ustępuje eksperymentowi. Potrzebny jest nam nowy stan skupienia. Taki, który pozwala na spotkanie z poezją wszędzie, nie tylko na stronicach tomów czy wieczorkach poetyckich, ale również podczas performensów, w dusznych i zadymionych knajpianych piwnicach.

Fatalizm diagnozy Enzensbergera staje się mniej fatalny, kiedy nieco inaczej spojrzymy na istotę poezji. Do jego 1354 czytelników należy bowiem doliczyć szereg widzów, rzeszę słuchaczy, tłum uczestników, a następnie stwierdzić, że nie jest tak źle, jak wieszczą grabarze liryki. Najwidoczniej Hans Magnus Enzensberger nigdy nie był na pękającym w szwach slamie poetyckim, co skądinąd zadziwiające, wszak niemiecka tradycja spoken word jest imponująca. Do tego stopnia, że na niejednym slamie za naszą zachodnią granicą spotkać można stałą Enzensbergera, nierzadko z nadwyżką.

Polska homofobem Europy :)

Wraz z końcem czerwca skończył się też Pride Month, czyli najważniejszy w roku tzw. miesiąc dumy dla osób homoseksualnych, biseksualnych oraz transpłciowych, który upamiętnia wydarzenia sprzed ponad pół wieku, kiedy 28 czerwca 1969 roku w nowojorskim klubie Stonewall Inn doszło do zamieszek uznawanych dziś za początek ruchu na rzecz praw osób LGBT+. Pomimo upływu lat, aktualne pozostaje jednak pytanie: czy sytuacja społeczna i prawna osób nieheteronormatywnych uległa satysfakcjonującej poprawie? Czy Polska, będąca państwem członkowskim Unii Europejskiej, może być dumna z ochrony prawnej, jaką gwarantuje społeczności LGBT+? Czy polscy członkowie i członkinie tej społeczności mogą czuć się w naszym kraju bezpiecznie i komfortowo? I w końcu: czy nasze standardy ochrony praw osób LGBT+ są w ogóle europejskie?

Według corocznych raportów ILGA Europe, zwanych Tęczową Mapą Europy, Polska od lat plasowała się w niechlubnej, homofobicznej czołówce krajów[1]. W rankingu ILGA Europe państwa są oceniane według następujących kryteriów: równość i zakaz dyskryminacji, rodzina, wolność zgromadzeń, zrzeszania i słowa, przestępstwa z nienawiści, uzgadnianie płci i integralność cielesna oraz prawo do azylu.  I tak – po trzech latach utrzymywania się na przedostatnim miejscu wśród krajów Unii Europejskiej – w 2020 roku Polska spadła na ostatnie miejsce z wynikiem 16% i została tym samym okrzyknięta najbardziej dyskryminującym krajem we Wspólnocie[2]. Patrząc na krajowe uregulowania prawne, trudno się temu dziwić.

Pomimo, iż zgodnie z opinią niektórych przedstawicieli i przedstawicielek środowiska akademickiego, w tym prof. Ewy Łętowskiej, wykładnia art. 18 Konstytucji RP nie przesądza o zakazie zawierania małżeństw innych niż małżeństwo kobiety i mężczyzny, a jedynie przyznaje szczególną ochronę prawną takiemu małżeństwu[3], to przeciwnicy formalizacji związków nieheteronormatywnych przez lata wywodzili z niego ogólny zakaz zawierania małżeństw przez pary homoseksualne. Warto przytoczyć w tym miejscu stanowisko Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie wyrażone w wyroku z dnia 8 stycznia 2019 r.[4]. WSA oddalając skargę dotyczącą odmowy transkrypcji zagranicznego aktu małżeństwa, jednocześnie stwierdził, że treść zasady konstytucyjnej wyrażonej w art. 18 Konstytucji nie mogłaby stanowić samoistnej podstawy do odmowy transkrypcji zagranicznego aktu małżeństwa (jednopłciowego), gdyby w porządku krajowym instytucja małżeństwa jako związku osób tej samej płci była przewidziana[5]. Zdaniem sądu bowiem, z powyższej zasady konstytucyjnej wynika nie tyle konstytucyjne rozumienie instytucji małżeństwa, co gwarancja objęcia szczególną ochroną i opieką państwa instytucji małżeństwa, ale tylko w założeniu, że chodzi o związek mężczyzny i kobiety.

Do formalizacji związków par tej samej płci odnosi się Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. W sprawie Oliari i inni przeciwko Republice Włoskiej Trybunał potwierdził jednoznacznie, że regulacja kwestii małżeństw jednopłciowych stanowi pozytywny obowiązek państwa[6], a Włochy naruszyły art. 8 Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności nie mając rozwiązań zapewniających prawne uznanie i ochronę związków tej samej płci. Przypomnijmy – Polska tę Konwencję ratyfikowała i zarówno tę Konwencję, jak i orzecznictwo ETPCz powinniśmy traktować co najmniej poważnie.

W Polsce konsekwencje nieuznawania małżeństw jednopłciowych i braku ochrony prawnej związków osób tej samej płci były szczególnie widoczne zwłaszcza na początku pandemii COVID-19, gdy zakazem wpuszczania do kraju nie były objęte rodziny obywateli czy obywatelek Polski – ale tylko w przypadku związków heteroseksualnych. Istniejąca luka prawna w praktyce doprowadziła do odseparowania od siebie rodzin w tym szczególnie trudnym czasie[7].

Ale brak uznawania związków jednopłciowych i możliwość i formalizacji czy to w postaci związków partnerskich czy w postaci małżeństw, to nie jedyny zarzut, jaki osoby LGBT+ mogą postawić polskiemu systemowi prawnemu. Wątpliwości budzą zwłaszcza luki w prawie karnym, które choć zawierają przepisy zapewniające szczególną ochronę konkretnych grup narażonch na dyskryminację – to nie zaliczają do nich osób LGBT+. W obowiązującym kodeksie karnym tzw. przestępstwa z nienawiści określone w art. 119, 256 i 257 nie obejmują czynów motywowanych nienawiścią ze względu na czyjąś orientację seksualną lub tożsamość płciową, a jedynie – ze względu na rasę, pochodzenie narodowe i etniczne, wyznanie (lub bezwyznaniowość). Osobie pobitej na ulicy ze względu na jej rasę lub (domniemane lub rzeczywiste) pochodzenie etniczne przysługuje szczególna ochrona prawna i publiczne ściganie takiego czynu. Osobie pobitej ze względu na jej orientację seksualną (domniemaną lub rzeczywistą)  w analogicznej sytuacji  pozostaje jedynie złożenie prywatnego aktu oskarżenia. Przypomnieć przy tym wypada, że w 2017 roku w ramach Powszechnego Przeglądu Okresowego ONZ Polsce rekomendowano modyfikację wyżej wskazanych przepisów karnych i poszerzenie wskazanych tam przesłanek właśnie o przesłankę orientacji seksualnej i tożsamości płciowej. Co więcej, polski rząd zobowiązał się wówczas do nowelizacji kodeksu karnego.

Od lat jako Zastępczyni Rzecznika Praw Obywatelskich, a obecnie jako posłanka do Parlamentu Europejskiego, podkreślałam konieczność wprowadzenia penalizacji przestępstw z nienawiści wymierzonych w osoby LGBT+ ze względu na ich orientację seksualną lub tożsamość płciową, gdyż nieobjęcie ich szczególną ochroną stanowi pośrednio milczące przyzwolenie na ataki o podłożu dyskryminacyjnym[8]. W ramach zapewnienia ochrony prawnej nowelizacja artykułów 119, 256 oraz 257 kodeksu karnego to niezbędne minimum, jakiego społeczność LGBT+ mogłaby oczekiwać od ustawodawcy.

Wspomnieć należy także, że Polska nie posiada żadnych regulacji prawnych w sprawie procedury uzgodnienia płci, a wypracowana na drodze sądowej praktyka jest stygmatyzująca –osoba transpłciowa jest zmuszona wystąpić z powództwem przeciwko rodzicom. W 2013 r. grupa posłów i posłanek złożyła do Sejmu projekt ustawy o uzgodnieniu płci, który miał uprościć procedurę zmiany płci[9]. Projekt zakładał stworzenie odrębnej procedury sądowej umożliwiającej uznanie tożsamości płciowej jako podstawy określenia płci osób, u których występuje niezgodność między tożsamością płciową a płcią metrykalną. Sprawy dotyczące uzgodnienia płci miały być rozpatrywane w trybie nieprocesowym. W projektowanej ustawie określono także skutki prawne postanowienia sądu zarówno w odniesieniu do sfery publicznoprawnej, jak i sfery stosunków cywilnych. Ustawa została jednak przez obecnego Prezydenta zawetowana. Była to jedna z pierwszych jego decyzji jako Prezydenta RP.

W marcu tego roku Helsińska Fundacja Praw Człowieka złożyła opinię przyjaciela sądu w postępowaniu przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w sprawie dotyczącej uzgodnienia płci transpłciowego mężczyzny i wskazała ogrom komplikacji jaki niesie za sobą nieuregulowanie tej kwestii w sposób klarowny i realizujący potrzebę poszanowania godności i prywatności osób poddających się tej procedurze[10].

W Polsce od lat brakowało też właściwej edukacji seksualnej oraz antydyskryminacyjnej pomimo, że obowiązek ich prowadzenia wynikał z wielu wiążących, ratyfikowanych przez Polskę aktów prawa międzynarodowego – m.in. Konwencji o prawach dziecka, Konwencji w sprawie zwalczania dyskryminacji w dziedzinie oświaty czy Konwencji Rady Europy w sprawie zapobiegania i zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Sytuacja uległa jednak dalszej erozji, kiedy w 2017 roku Ministerstwo Edukacji Narodowej zdecydowało się całkowicie zrezygnować z obowiązującego dotychczas wymogu prowadzenia działań antydyskryminacyjnych przez placówki szkolne. Jako Zastępczyni Rzecznika Praw Obywatelskich już na etapie przedstawienia projektu przez ministerstwo skierowałam do ówczesnej Minister Edukacji Narodowej, Anny Zalewskiej, pismo, w którym wskazałam na wiążące Polskę akty prawa międzynarodowego i europejskiego zaapelowałam o ponowne rozważenie uwzględnienia obowiązku prowadzenia działań antydyskryminacyjnych w katalogu wymagań wobec szkół i placówek[11]. Wskazałam przy tym, że nieuwzględnienie tego obowiązku nie spowoduje, że przedszkola, szkoły i placówki oświatowe nie będą zobowiązane do realizowania działań antydyskryminacyjnych. Ale może skutkować tym, że ich realizacja nie będzie w żaden sposób monitorowana w ramach nadzoru pedagogicznego. A to, jak łatwo można się domyślić, będzie nie tylko negatywnie rzutować na jakość oferty edukacyjnej, ale – przy gorszych scenariuszach – może prowadzić do nieodwracalnych tragedii.

A do tych tragedii dochodzi, czego próbują nie pamiętać politycy homofobiczni lub używający homofobii do swoich politycznych celów. Przykłady? Transpłciowa aktywistka Milo z Poznania, która w maju ubiegłego roku popełniła samobójstwo, bo nie mogła znieść braku zrozumienia i krzywdzących komentarzy[12]. Samobójstwo popełnił 14-letni Dominik z Bieżunia, koledzy w szkole go prześladowali, bo wyglądał jak gej[13]. Kolejny dręczony  z powodu rzekomej lub rzeczywistej orientacji homoseksualnej, 14-latek, Kacper z Gorczyna, powiesił się w domu, bo nie mógł znieść prześladowania w szkole: wyzwisk, szarpania, wygrażania[14]. Wiktor z Warszawy samobójstwo próbował popełnić kilkakrotnie. Był transpłciowym nastolatkiem, którego otoczenie nie chciało zaakceptować – tylko jeden nauczyciel zwracał się do niego męskim imieniem, które korespondowało z jego tożsamością płciową. Reszta osób drwiła i wyszydzała. Wiktor kilkakrotnie trafiał na oddział psychiatrii dziecięcej, ale nie otrzymał właściwej, profesjonalnej pomocy. W wieku 14 lat rzucił się pod pociąg[15].

Na koniec wypada odnotować, że w Polsce mamy wprawdzie ustawę z dnia 3 grudnia 2010 r. o wdrożeniu niektórych przepisów Unii Europejskiej w zakresie równego traktowania[16] – czyli tak zwaną ustawą równościową. Jednak i tutaj próżno szukać kompleksowych narzędzi ochrony prawnej przed dyskryminacją w związku z orientacją seksualną czy tożsamością płciową. Ustawa ta z uwagi na swoją konstrukcję nie wpływa znacząco na poprawę sytuacji osób narażonych na nierówne traktowanie ze względu na orientację seksualną i tożsamość płciową, wprowadza bowiem różne „poziomy” ochrony osób, które padły ofiarą dyskryminacji – ze względu na różne przesłanki. Osoby dyskryminowane ze względu na swoją orientację seksualną są jedną z grup, obok osób z niepełnosprawnościami, najgorzej chronionych w tej ustawie. Przykładowo, ze środków ochrony przewidzianych ustawą może skorzystać osoba, która doświadczyła dyskryminacji w obszarze dostępu do usług ze względu na płeć, rasę, pochodzenie etniczne lub narodowość, ale już nie – ze względu na orientację seksualną. Ta sytuacja jest po części wynikiem dziurawej unijnej legislacji. Polska wdrożyła jedynie minimalne wymagania unijnych dyrektyw, które nie stanowią kompleksowej i pełnej ochrony przed dyskryminacją we wszystkich obszarach i ze względu na wszystkie przesłanki. Niestety, tzw. dyrektywa horyzontalna, która miała te problemy wyeliminować, czeka na przyjęcie od 2008 roku.

W trakcie ubiegłorocznej kampanii do Parlamentu Europejskiego, jako jeden z najważniejszych elementów zaproponowałam 5 postulatów związanych z koniecznymi zmianami dotyczącymi ochrony praw osób LGBT+: legalizację związków partnerskich, prawo do zawierania małżeństw jednopłciowych, wprowadzenie przestępstw motywowanych orientacją seksualną do katalogu przestępstw z nienawiści kodeksu karnego, uregulowanie procedury uzgodnienia płci oraz wprowadzenie rzetelnej edukacji antydyskryminacyjnej. Tych postulatów do tej pory nie spełniono. A brak odpowiedniego ustawodawstwa w tym zakresie coraz bardziej oddala nas od krajów w pełni demokratycznych. I zamiast powodu do dumy, mamy coraz więcej powodów do wstydu

[1] https://ilga.org/sites/default/files/ENG_ILGA_World_map_sexual_orientation_laws_dec2019_update.png

[2] https://noizz.pl/lgbt/polska-najbardziej-homofobicznym-krajem-w-ue-ranking-i-mapa-ilga-2020-dotyczacy-lgbt/219919h

[3] E. Łętowska, J. Woleński, Instytucjonalizacja związków partnerskich a Konstytucja RP z 1997 r., PIP 2013, nr 6, s. 22 i 29.

[4] sygn. akt. IV SA/Wa 2618/18.

[5] http://orzeczenia.nsa.gov.pl/doc/45CB17F5A4

[6] https://hudoc.echr.coe.int/fre#{%22itemid%22:[%22001-156265%22]}

[7] https://krytykapolityczna.pl/kraj/dyskryminacja-w-czasach-pandemii-koronawirusa-uderza-mocniej/

[8] https://poznan.tvp.pl/43605260/europosel-z-wielkopolski-domaga-sie-karania-za-przestepstwa-z-nienawisci-wobec-lgbt

[9] http://www.sejm.gov.pl/sejm7.nsf/PrzebiegProc.xsp?id=85B75FD599203E5DC1257B8F0034A240

[10] https://www.rp.pl/W-sadzie-i-urzedzie/303109936-HFPC-ksztalt-procedury-uzgodnienia-plci-lamie-prawo-do-prywatnosci.html

[11] https://www.rpo.gov.pl/sites/default/files/Dzia%C5%82ania%20antydyskryminacyjne.pdf

[12] https://www.wprost.pl/kraj/10217699/transplciowa-dzialaczka-popelnila-samobojstwo-rzucila-sie-z-mostu-w-warszawie.html

[13] https://natemat.pl/253311,popelnil-samobojstwo-bo-w-szkole-mu-dokuczano-mama-dominika-jest-zmowa-milczenia

[14] https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/milosc-w-czasach-zarazy/nbqxxwm

[15] https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/ideologia-lgbt-to-14-letni-wiktor-ktory-rzucil-sie-pod-metro-newsletter/62nl2tx

[16] Dz.U. Nr 254 poz. 1700.

Chłop potęgą jest i basta :)

Chłop potęga jest i basta

Ten jak huknie czy zagwizda

To od czasów króla Piasta

Drży ze strachu każda glizda

”Chłop żywemu nie przepuści”

Kazimierz Grześkowiak

 

Wbrew wizerunkowi jaki stara się promować kreujący się na rozsądnego modernizatora Waldemar Pawlak PSL to partia w największym stopniu konserwatywna, by nie powiedzieć wsteczna. To partia, oparta w znacznej mierze na klanowych związkach osobistych, obronie interesów konkretnych działaczy i ich rodzin na szczeblu gmin i powiatów. To także najbardziej cyniczny i wyrachowany na polskiej scenie politycznej gracz. W negocjacjach z PSL-em jak wiadomo wszystko jest kwestią ceny. I nie chodzi bynajmniej o koncesje programowe, ale o stanowiska, które „leżą na stole”.

W imię reguły, że wybory zawsze wygrywa koalicjant PSL-u partia odcisnęła swoje piętno na III RP, współrządząc przez równo połowę czasu (11 lat) jaki minął od 1989 roku. I nie było to bynajmniej piętno pozytywne. PSL walcząc o dotacje od hektara dla polskiego rolnika sprawił, że wraz z zastrzykiem jakże potrzebnej gotówki polska wieś nie została poddana żadnym zachętom na rzecz konsolidacji rozproszonej struktury własności gruntów rolnych. Doraźne wegetowanie na niewielkich spłachetkach ziemi stało się całkiem opłacalne, co blokuje konieczne odchodzenie od niskonakładowego rolnictwa w kierunku pozarolniczych miejsc pracy. Archaiczny KRUS, poza tym, że jest jawną niesprawiedliwością wobec tych, którzy nie mają szczęścia posiadać ziemi rolnej, powoduje, że między (głodowymi przyznajmy) emeryturami rolników a ich dochodami czy czasem pracy właściwie nie ma żadnego związku. Reforma emerytalna z 1997 roku z punktu widzenia wsi się nie wydarzyła.

O takich tematach jak nepotyzm nawet nie wypada wspominać. Przykład pierwszy z brzegu, kiedy „Dziennik” opisał jak firma konkubiny Pawlaka wygrywa w podległej mu instytucji przetargi (zupełnie zgodnie z procedurami), a w innej pozwala zarobić (także zgodnie z prawem) fundacji, którą założyła i którą rządziła jego matka podniósł się ze strony ludowców krzyk, że to atak na wieś i że co złego w tym, że zatrudnia się rodzinę? Przecież rodzina to podstawa.

Negatywny wpływ PSL-u nie ogranicza się niestety do sfery wsi i rolnictwa. Partia ta od początku transformacji zawsze była sceptyczna wobec Zachodu, sojuszu z USA czy integracji z Unią Europejską. Na relacje ze Wschodem, zwłaszcza z Rosją patrzyła wyłącznie przez pryzmat korzyści gospodarczych, tracąc zupełnie z oczu kwestie geopolityczne. Najwyrazistszym przykładem były negocjacje wokół kontraktu gazowego będące w gestii podległego Pawlakowi Ministerstwa Gospodarki, w rezultacie których do dymisji w proteście podobno omal nie podał się Radosław Sikorski, a Unia Europejska musiała interweniować w wynegocjowany już kontakt w celu zachowania reguł, o które sami wcześniej walczyliśmy na szczeblu Wspólnoty. To Jolanta Fedak odpowiada (w tandemie z Janem Vincentem Rostowskim) za cofnięcie reformy emerytalnej i obcięcie do poziomu 2,3% składki emerytalnej trafiającej do OFE, a realne pieniądze na koncie w funduszu emerytalnym (pobierającym, przyznajmy, zbyt wygórowaną prowizję) zastąpiono zapisem księgowym w ZUSie.

Także ostatnie działania PSLu sprzeciwiającego się twardo rządowej (sic!) propozycji podniesienia wieku emerytalnego i próby zupełnego rozmycia reformy (np. przez wcześniejsze przechodzenie na emeryturę matek czy odsuwanie jej w czasie przez rozkładanie na etapy) trzeba ocenić jak najgorzej. PSL niezwykle skuteczny w byciu „wewnętrzkoalicyjną opozycją” nawet nie udawał, że zależy mu na długofalowym interesie państwa i tym, żeby system emerytalny był w przyszłości w ogóle wypłacalny, ale targował się jak przekupka na rynku. Zapewne nadchodzące listopadowe wybory na prezesa partii nie były tu pozbawione znaczenia.

Podniesienia wieku do 67 lat nie udało się zablokować, ale ludowcy tradycyjnie ugrali dla swojego elektoratu wyjątki od reguły. I tak, jak pisze „Rzeczpospolita” z 2 kwietnia:  „Dziś rolnik może przejść na wcześniejsze świadczenie po opłacaniu składek na KRUS przez 120 kwartałów. To oznacza, że jeśli ktoś zapisał się do KRUS, mając 20 lat, prawo do emerytury uzyskuje w pięćdziesiątym roku życia. W dodatku przechodząc na wcześniejsze świadczenie, otrzymuje nie częściową emeryturę, ale pełną. I jest ona płacona z budżetu, a nie jak w przypadku częściowych emerytur – z odłożonego kapitału emerytalnego.”

Jak się ma to do konstytucyjnej równości wobec prawa? Nijak. Ale w takim razie bądźmy konsekwentni i nie bójmy się odważnych rozwiązań. KRUS dla każdego!

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję