Podnoszenie i zmiana kwalifikacji – czy zmienią coś w Polsce? :)

W latach poprzedzających początek pandemii COVID-19, polski rynek pracy był opisywany jako rynek pracownika ze stałym wzrostem płac i spadającą stopą bezrobocia. W wielu gałęziach gospodarki brakowało pracowników, a liczne branże zmniejszały ten niedobór dzięki napływowi siły roboczej z zagranicy, głównie z Ukrainy i Białorusi. Wybuch pandemii COVID-19 gwałtownie zmienił sytuację na polskim rynku pracy, ale nawet bez tego od dawna trapiły go różne istotne problemy strukturalne. Pandemia COVID-19 tylko wyostrzyła te problemy. Jeśli wykorzystamy go dobrze, unijny program NextGenerationEU pomoże Polsce skupić się na problemach rynku pracy, które nierozwiązane, znacząco przeszkodziłyby polskiemu rozwojowi społeczno-gospodarczemu, zarówno na krótszą, jak i dłuższą metę.

Polskie doświadczenie z funduszami europejskimi można opisać jako „najpierw absorbcja”. Oznacza to skupienie się na najłatwiejszych do osiągnięcia celach, tak aby wykorzystać wszystkie przydzielone fundusze. Potrzeba wsparcia rozwoju kapitału ludzkiego była w Polsce istotna od samego początku polskiego członkostwa w UE, ponieważ krajowa stopa bezrobocia znajdowała się wtedy na dużo wyższym poziomie niż w zachodniej części UE.

Do tej pory pandemia COVID-19 w największym stopniu dotknęła ludzi młodych wchodzących na rynek pracy, pracowników większości usług oraz zatrudnionych na umowie o pracę na czas określony. Kurczenie się gospodarki może oznaczać poważniejsze problemy dla większej części siły roboczej. Niewątpliwie pogłębiła się istniejąca już niepewność, charakterystyczna dla wielu sektorów gospodarki i pozostanie wyraźną cechą polskiej gospodarki jeszcze długo po zakończeniu pandemii.

Każda długofalowa analiza polskiego rynku pracy wykazuje, że braki w podaży są znacznie poważniejszym problemem niż brak popytu, zwłaszcza jeśli weźmiemy też pod uwagę niedopasowanie kwalifikacji pomiędzy tymi dwoma.

 

Dotychczasowe fundusze unijne wspierające polski rynek pracy

Aktualnie trwa wprowadzanie trzeciego programu operacyjnego poświęconego wspieraniu kapitału ludzkiego. Skala funduszy przewidzianych w tych programach jest następująca:

  • Sektorowy Program Operacyjny Rozwój Zasobów Ludzkich 2004-2006 – 2 miliardy euro;
  • Program Operacyjny Kapitał Ludzki 2007-2013 – 11,4 miliarda euro;
  • Program Operacyjny Wiedza Edukacja Rozwój 2014-2020 – 5,5 miliarda euro.

Oprócz powyższych, kilka innych programów współfinansowanych przez UE obejmuje działania związane z rynkiem pracy, np. regionalne programy operacyjne, programy rozwoju obszarów wiejskich oraz te poświęcone rybołówstwu.

Porównanie między stopą bezrobocia w momencie wprowadzenia pierwszego współfinansowanego przez UE programu poświęconego polskiemu rynkowi pracy, a stopą bezrobocia przed pandemią COVID-19, pokazuje jak ogromna nastąpiła poprawa. Pod koniec 2003 r. (rok przed wejściem Polski do UE) stopa bezrobocia wynosiła 20%, natomiast pod koniec 2019 r. spadła do 5.2% (na koniec 2020 r. – 6.2%)[1]. Niemniej jednak pozostały liczne problemy strukturalne, a wraz z szybkim rozwojem nowoczesnych technologii oraz starzeniem się społeczeństwa polski rynek pracy mierzy się z nowymi wyzwaniami.

Porównanie priorytetów i wyzwań aktualnych w momencie wprowadzenia każdego programu współfinansowanego przez EFS pokazuje, że są one takie same już od prawie dwóch dekad. Może to wskazywać zarówno na skalę tych wyzwań, jak na nieskuteczność kroków podjętych w celu ich przezwyciężenia. Nie komentując tego która opcja jest prawdziwa, jasne jest, że wyzwania, przed którymi stoimy, są na tyle ogólne, że można je zastosować do większości państw członkowskich UE. Dlatego też, możemy ocenić faktyczny wpływ i przyszłe potrzeby jedynie po bardziej szczegółowej analizie wyników oraz powziętych działań. Wygląda na to, że w wielu obszarach nastąpiły znaczące postępy, ale niektóre problemy nie otrzymały na tyle wystarczającego wsparcia instytucjonalnego, aby można było mówić o zauważalnej poprawie. Fundusze UE nie zmieniają ram instytucjonalnych ani prawnych i nie mogą wpłynąć na inne istotne strategie czy struktury rynkowe. Ogranicza to ich skuteczność, a pomóc mogą jedynie działania towarzyszące w kraju – zmiany w prawie i innych elementach polityki państwowej.

 Problemy polskiego rynku, wymagające rozwiązania

Niska produktywność pracy uważana jest za największy problem polskiego rynku pracy, a nawet samej gospodarki. Chociaż w ostatnich latach doszło do znacznej poprawy (w okresie od 2010 do 2019 zanotowano wzrost z 19 555 EUR do 26 672 PPS[2]), produktywność pracy nadal jest poniżej średniej UE. Istnieje wiele czynników, które mogą być tego powodem, m.in.: płace znacznie niższe od unijnej średniej, niska innowacyjność oraz niskie nakłady inwestycyjne.

Jak widać na podstawie zaleceń Komisji Europejskiej dla Polski, niemalże każdego roku w okresie 2013-2019[3], jednym z problemów krajowego rynku pracy i dostosowania jest nadmierna niestabilność zatrudnienia. Tyczy się to zarówno umów o pracę na czas określony, jak i liczby osób samo zatrudnionych, która jest wyższa niż unijna średnia. Niemniej jednak, w rekomendacjach na rok 2020, w samym środku pandemii COVID-19, zalecano wzrost elastyczności na rynku pracy[4].

Innym istotnym problemem na polskim rynku pracy jest starzenie się społeczeństwa. Pogłębiają go niski wiek emerytalny i niska obecność osób powyżej 65 roku życia na rynku pracy. Przyczynia się do tego wiele czynników, z czego najważniejszymi są: problemy zdrowotne, niechęć pracodawców do zatrudniania osób starszych, niska elastyczność podaży pracy (ograniczona liczba zatrudnień w niepełnym wymiarze czasu pracy lub o elastycznych godzinach), ogólnie zły klimat społeczny w miejscach pracy oraz zobowiązania rodzinne – opieka nad wnukami czy rodzicami w starszym wieku. Dlatego w 2019 r. jedynie 8,6% mężczyzn i 3,4% kobiet w wieku 65+ było aktywnych zawodowo[5].

Nierówność płci także jest poważnym problemem. W odróżnieniu od większości państw członkowskich UE jest to bardziej widoczne pod względem udziału kobiet aktywnych na rynku pracy niż pod względem zróżnicowania płac, jednak w ostatnich latach różnica ta wzrasta ze względu na rosnącą popularność zatrudnienia w niepełnym wymiarze.

Sytuacja na polskim rynku pracy jest różna w zależności od branży. W najważniejszych dla społeczeństwa sektorach – służbie zdrowia i edukacji – jest ona najcięższa z powodu braku wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Niedobór pracowników jest wynikiem kiepskich warunków pracy, niskich wynagrodzeń i niskiego statusu tych profesji (z wyjątkiem lekarzy specjalistów). Z tego powodu średnia wieku nauczycieli (zwłaszcza w kształceniu zawodowym), pielęgniarek oraz lekarzy o różnych specjalizacjach i w wielu instytucjach, jest w Polsce wyższa niż wiek emerytalny. Ta sytuacja wymaga natychmiastowych działań, ponieważ tych pracowników nie zastąpią imigranci.

 Co już wiemy o planach wsparcia polskiego rynku pracy z funduszy unijnych w najbliższych latach?

Polski rząd nie przedstawił jeszcze swojego Krajowego Planu Odbudowy, więc nie wiemy jakie rozwiązania zostaną zastosowane i jaki będzie ich zakres. Według przewidywań plan będzie gotowy do wszczęcia konsultacji społecznych do końca lutego, co nie pozostawia Polsce wiele czasu na wprowadzanie zmian przed terminem złożenia go w Komisji Europejskiej. Sporządzanie planu koordynuje Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, które wezwało wszystkie ministerstwa do przedłożenia ponad 1 200 projektów związanych z różnymi obszarami aktywności gospodarczej i usług publicznych.

Rządową ocenę potrzeb w zakresie wsparcia kapitału ludzkiego najlepiej prezentuje Strategia Rozwoju Kapitału Społecznego (współdziałanie, kultura, kreatywność) 2030[6]. Stanowi ona też podstawę rządowego projektu umowy partnerstwa dla realizacji polityki spójności 2021-2027 w Polsce[7]. Planowane wsparcie kapitału ludzkiego przedstawione w tym projekcie dokumentu obejmuje m.in.:

  • zwiększenie możliwości znalezienia zatrudnienia dla wszystkich poszukujących pracy;
  • promowanie samozatrudnienia;
  • zwiększenie zdolności do pracy osób starszych;
  • promowanie równych szans dla kobiet i mężczyzn na rynku pracy;
  • wspieranie wprowadzenia kompleksowej strategii zarządzania procesami migracji;
  • zwiększenie potencjału zatrudnionych w Urzędach Pracy;
  • przystosowanie usług dla poszukujących pracy do zmieniającego się rynku pracy;
  • ulepszenie mechanizmów diagnozowania i prognozowania zapotrzebowania na umiejętności.

Powyższa lista pokazuje, że rozpoznanie potrzeb rynku pracy jest poprawne. Rzeczywisty wpływ tej interwencji będzie zależał od ilości funduszy przeznaczonych na konkretne instrumenty i procedury oraz kryteriów kwalifikujących.

Rekomendowane działania

Nie wiemy jeszcze w jakim stopniu pandemia COVID-19 wpłynie na polski rynek pracy. Ale jedno możemy stwierdzić z pewnością – powinniśmy bezzwłocznie zająć się problemami strukturalnymi rozpoznanymi przed pandemią, ponieważ pogrążają one polską gospodarkę. Te części polskiego rynku pracy, które najbardziej potrzebują znaczącego wsparcia i/lub zmian strukturalnych, są różnorodne. Główne zalecenia związane z obszarami wymagającymi interwencji publicznej oraz potrzebnymi instrumentami i zmianami prawnymi obejmują:

  • zmianę funkcjonowania publicznych służb zatrudnienia na wszystkich poziomach. Muszą być one bardziej proaktywne i elastyczne. Wymaga to zarówno zmian prawnych w zakresie instrumentów politycznych i zasad wdrażania, jak i przekwalifikowania oraz podniesienia kwalifikacji pracowników tych instytucji, aby zapewnić im umiejętności potrzebne do wykonywania zadań. Wyjątkową uwagę należy poświęcić długotrwale bezrobotnym osobom z mniejszą szansą na zatrudnienie, osobom ze specjalnymi potrzebami oraz osobom, których kwalifikacje nie odpowiadają aktualnym wymaganiom rynku;
  • w zakresie publicznych służb zatrudnienia, szczególny nacisk należy położyć na rozwój usług doradztwa zawodowego dla dorosłych – zarówno szukających pracy, jak i już pracujących, tak aby jak najlepiej wykorzystać ich umiejętności i w przyszłości zapobiec problemom na rynku pracy, wynikającym z przestarzałych umiejętności i wiedzy oraz strukturalnych zmian rynku pracy;
  • cyfryzację publicznych służb zatrudnienia. Dzięki temu potencjalni pracodawcy i pracownicy mogliby się łatwiej oraz szybciej odnaleźć. Umożliwiłoby to również szybszą współpracę pomiędzy oddziałami tych służb, co potencjalnie mogłoby skutkować wyższym stopniem dopasowania podaży do popytu, a tym samym zmniejszyć problem niedopasowania między nimi.
  • oddolne podejście do zapotrzebowania na instrumenty wsparcia. Zarówno podejmowane działania, jak i regulacje prawne dotyczące rynku pracy powinny być kształtowane przez realne potrzeby rynku pracy. Ponieważ potrzeby pracodawców i pracowników często są postrzegane jako sprzeczne, rolą państwa jest mediacja, aby żadna ze stron nie była nadmiernie wykorzystywana;
  • zapewnienie dalszych zmian w kształceniu i szkoleniu zawodowym zgodnie z potrzebami rynku pracy. Potrzeby społeczno-ekonomiczne zmieniają sie gwałtownie, a system edukacji musi je odzwierciedlać na wszystkich poziomach i we wszystkich aspektach. Instytucje rynku pracy muszą współpracować z instytucjami odpowiedzialnymi za działanie całości systemu edukacji, aby zapewnić ofertę edukacyjną odpowiadającą wymaganiom rynku pracy. Odnosi się to również do zmian i podnoszenia kwalifikacji nauczycieli na wszystkich poziomach edukacji, aby mogli w pełni korzystać z Internetu i innych technologii w nauczaniu oraz procesach uczenia się, a także by te umiejętności mogli zdobyć uczniowie;
  • szczególne ukierunkowanie na kształcenie dorosłych. Kształcenie ustawiczne nadal nie jest w Polsce popularne. Ludziom nadmiernie obciążonym pracą i obowiązkami rodzinnymi trudno znaleźć czas na kontynuowanie edukacji. Ponadto, pracodawcy nie otrzymują wystarczających zachęt do oferowania swoim pracownikom szkoleń zawodowych w zakresie podnoszenia lub zmiany kwalifikacji, ponieważ uważają, że będzie to strata czasu i pieniędzy z powodu wysokiej fluktuacji na rynku pracy;
  • wsparcie dla pracowników zagranicznych oferowane w ramach systemu, który bierze pod uwagę kwalifikacje osób szukających pracy w Polsce. Brak polityki migracyjnej ogranicza możliwość zatrudnienia się w Polsce, tym samym zmniejszając potencjalne korzyści, które zagraniczni pracownicy mogliby wnieść do polskiej gospodarki.
  • z uwagi na duże zróżnicowanie regionalne na polskim rynku pracy realizowane działania muszą być dostosowane do specyficznych potrzeb. Ta rekomendacja jest zgodna z oddolnym oraz opartym na popycie modelu projektowania i wdrażania polityki rynku pracy.

Całą powyższą analizę potrzeb polskiego rynku pracy można podsumować jednym słowem: elastyczność. Należy pilnie uwzględnić szybko zmieniającą się sytuację gospodarczą i żądania wszystkich zainteresowanych stron oraz wszystkie instrumenty polityczne i poziomy regulacji prawnych.

Odpowiadając na pytanie postawione w tytule możemy stwierdzić, że fundusze NextGenerationEU przewidziane na zmianę i podnoszenie kwalifikacji polskich pracowników mogą znacząco pomóc w dopasowaniu ich umiejętności do potrzeb nowoczesnego rynku pracy i wsparciu gospodarczej odbudowy Polski.

 

Bibliografia

Ewalu, Analiza społeczno-gospodarcza wraz z diagnozą obszarów interwencji EFS. Raport przygotowany na zlecenie Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej, Warszawa, 2020 .

Główny Urząd Statystyczny, Stopa bezrobocia rejestrowanego w latach 1990-2020. Dostęp: https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/rynek-pracy/bezrobocie-rejestrowane/stopa-bezrobocia-rejestrowanego-w-latach-1990-2020,4,1.html

Komisja Europejska, Zalecenie Rady w sprawie krajowego programu reform Polski na 2019 r. oraz zawierające opinię Rady na temat przedstawionego przez Polskę programu konwergencji na 2019 r., COM(2019)521.

Komisja Europejska, Zalecenie Rady w sprawie krajowego programu reform Polski na 2020 r. oraz zawierające opinię Rady na temat przedstawionego przez Polskę programu konwergencji na 2020 r., COM(2020)521.

Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, Program Operacyjny Wiedza Edukacja Rozwój 2014-2020, Warszawa 2020.

Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, Projekt umowy partnerstwa dla realizacji polityki spójności 2021-2027 w Polsce, Warszawa 2021.

Ministerstwo Gospodarki i Pracy, Sektorowy Program Operacyjny Rozwój Zasobów Ludzkich 2004-2006, Warszawa 2004.

Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju, Program Operacyjny Kapitał Ludzki 2007-2013, Warszawa 2015.

Uchwała nr 155 Rady Ministrów z dnia 27 października 2020 r. w sprawie przyjęcia Strategii Rozwoju Kapitału Społecznego (współdziałanie, kultura, kreatywność) 2030.

[1] Główny Urząd Statystyczny, Stopa bezrobocia rejestrowanego w latach 1990-2020. Dostęp: https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/rynek-pracy/bezrobocie-rejestrowane/stopa-bezrobocia-rejestrowanego-w-latach-1990-2020,4,1.html

[2] Ewalu, Analiza społeczno-gospodarcza wraz z diagnozą obszarów interwencji EFS. Raport przygotowany na zlecenie Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej, Warszawa, 2020, p. 27.

[3] Przykład: Komisja Europejska, Zalecenie Rady w sprawie krajowego programu reform Polski na 2019 r. oraz zawierające opinię Rady na temat przedstawionego przez Polskę programu konwergencji na 2019 r., COM(2019)521.

[4] Komisja Europejska, Zalecenie Rady w sprawie krajowego programu reform Polski na 2020 r. oraz zawierające opinię Rady na temat przedstawionego przez Polskę programu konwergencji na 2020 r., COM(2020)521.

[5] Ewalu, Analiza społeczno-gospodarcza wraz z diagnozą obszarów interwencji EFS. Raport przygotowany na zlecenie Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej, Warszawa, 2020, p. 27

[6] Uchwała nr 155 Rady Ministrów z dnia 27 października 2020 r. w sprawie przyjęcia Strategii Rozwoju Kapitału Społecznego (współdziałanie, kultura, kreatywność) 2030.

[7]  Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, Projekt umowy partnerstwa dla realizacji polityki spójności 2021-2027 w Polsce, Warszawa 2021.

 

Tekst jest tłumaczeniem artykułu, który ukazał się w języku angielskim w publikacji „Next Generation EU. A Southern-Northern Dialogue” (wyd. European Liberal Forum 2021). Tłumaczenie: Natalia Czekalska.

 

Autor zdjęcia: Razvan Chisu

 

________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Ciapaci, kozojebcy i terroryści. Islamofobia w Polsce :)

Realne problemy z integracją imigrantów i ich potomków w Europie Zachodniej, krwawe zamachy fundamentalistów, niekontrolowany napływ uchodźców, postkolonialne poczucie wyższości dawnych imperiów to realne czynniki, które mogą sprawiać, że w krajach takich jak Francja, Wielka Brytania czy Niemcy poglądy islamofobiczne, choć godne pożałowania, mogą być w jakimś stopniu zrozumiałe. Skąd jednak islamofobia w Polsce, gdzie nie ma potrzeby tworzenia ideologii obronnej przed islamem?

15 Newsha Tavakolian, Listen (Imaginary CD Covers), 2011W Polsce nie może być mowy o zagrożeniu ekonomicznym czy kulturowym ze strony islamu, niezależnie od percepcji społecznych tego problemu. Nie tylko ze względu na znikomą liczebność tej grupy, lecz także z uwagi na jej dobrą integrację. Katarzyna Górak-Sosnowska pisze o islamofobii platonicznej – istniejącej przy braku bezpośrednich doświadczeń z muzułmanami, a na marginesie odnotowuje, że islamofobia nie jest w Polsce statystycznie odnotowywana z braku danych1.

Polska wytworzyła własny mit „Polski jagiellońskiej”, następnie Kresów, który służył uwiarygodnianiu polskiej ekspansji, a potem pretensji na wschodzie – tam, gdzie etniczni Polacy znajdowali się w mniejszości. Przedrozbiorowa Rzeczpospolita Obojga Narodów, będąca wyobrażonym punktem odniesienia, mogłaby być zaklasyfikowana zarówno do świata Wschodu, jak i Zachodu. Polska wobec własnego Orientu, tj. Kresów, występowała z innych pozycji niż Zachód wobec kolonii. Polska, kolonizując wschód, jednocześnie się nim stawała w stopniu, jaki był niemożliwy dla potęg morskich, takich jak Wielka Brytania czy Francja, w stosunku do Afryki Północnej, Bliskiego Wschodu czy Indii. Polonizacja Rusinów oznaczała też inkulturację Rzeczpospolitej pierwiastkami orientalnymi. Wilno i Lwów stanowiły realne przestrzenie przenikania się Orientu i Okcydentu.

Słynny amerykański politolog Samuel Huntington przeprowadza linię podziału między cywilizacjami na linii oddzielającej katolicyzm od prawosławia (Polska jawi się jako „przedmurze chrześcijaństwa”), ale współczesna Polska placet potwierdzający pełnoprawną przynależność do Zachodu otrzymała w istocie dopiero w roku 2004, przystępując do Unii Europejskiej. Kraje Europy Środkowej zdominowane przez ZSRR wybitny czeski pisarz Milan Kundera opisywał jako „Zachód porwany”. A może Kundera nie miał racji, a Polska to Orient, któremu tymczasowo udało się przyłączyć do Zachodu, do którego – pozbawiona suwerennego rozwoju w czasach kształtowania się nowoczesnych pojęć na kanwie oświecenia – w znacznej mierze nie pasuje?

Muzułmanie w Polsce

Do lat 80. XX w. polscy Tatarzy stanowili większość polskich muzułmanów. W tamtym czasie zaczęły się pojawiać grupy napływowe, przede wszystkim z zaprzyjaźnionych z PRL-em socjalistycznych państw Bliskiego Wschodu. Z czasem, zwłaszcza po roku 1989, pojawili się imigranci ekonomiczni będący w drodze „na Zachód” bądź traktujący Polskę już jako kraj docelowy, a także uchodźcy z Bośni, Iranu, Afganistanu czy Czeczenii2. Do tego doliczyć można około tysiąca konwertytów na islam, co razem daje około 0,1 proc. populacji (30 tys. osób). Według badań CBOS-u z roku 2010 zaledwie 3 proc. Polaków miało kontakt z Arabem, a 1 proc. z Turkiem. Z konieczności obraz muzułmanina jest obrazem medialnym, a nie pochodzącym z bezpośredniego doświadczenia3.

W badaniach GUS-u czy spisie powszechnym wyznawcy islamu nie stanowią wystarczająco dużej próby statystycznej, żeby móc dokładnie oszacować ich liczbę, tym bardziej że wyznawcy tej religii są historycznie skoncentrowani na wschodnich rubieżach obecnej Rzeczpospolitej (polscy Tatarzy). W szacunkach liczebności społeczności muzułmańskiej uwzględnia się członków wspólnot religijnych. Dane GUS-u mówią o wzroście liczby członków sunnickiego związku religijnego Ligi Muzułmańskiej z 208 w 2006 r. do 3800 w 2010 r. W ciągu czterech lat prawie podwoiła się liczba członków Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP – polskiego związku muzułmanów hanafickich, z 604 w 2007 r. do 1132 w roku 20114. Centrum Badań nad Uprzedzeniami szacuje, że liczba muzułmanów w Polsce wynosi od około 5 tys. do nawet 65 tys.5. Jak widać, nie są to twarde, ale raczej mocno szacunkowe dane.

Rozważania na temat polskiej islamofobii są szczególne, ponieważ mniejszość muzułmańska w Polsce jest na tyle niewielka, że w zasadzie niedostrzegalna. To tworzenie wizerunku muzułmanina wyobrażonego, ale – jak twierdzi Jean Baudrillard – prawdziwe jest to, co zobaczymy w telewizji, rzeczywistość stała się hologramem samej siebie. Tym, co uwodzi naprawdę, jest rzeczywistość „zredukowana o jeden wymiar mniej”6.

Przejawy islamofobii w badaniach opinii

Mimo że muzułmanie stanowią ułamek procenta populacji Rzeczpospolitej i w przeważającej części są dobrze zintegrowani – nie mieszkają w gettach, najczęściej nie wyróżniają się wyglądem ani ostentacją religijnych praktyk – stosunek Polaków do muzułmanów jest negatywny. 44 proc. Polaków deklaruje niechętny stosunek do muzułmanów, a niespełna jedna czwarta ma wobec nich uczucia pozytywne7. Arabowie od kilku lat znajdują się na końcu rankingu najmniej lubianych narodów razem z Romami (Arabów i muzułmanów się w Polsce ze sobą utożsamia, podobne zjawisko występuje w niemal całej Europie). A „przekonania na temat islamu – pisze Katarzyna Górak-Sosnowska – są nie tylko negatywne, ale także błędne”8.

Badanie w ogólnopolskim panelu badawczym Ariadna – który, jak piszą jego twórcy, „zbiera opinie Polaków na różne tematy dotyczące codziennego życia”9 – z września 2015 r. poświęcone identyfikacji postaw islamofobicznych i próbom ich diagnozy przyniosło kilka ciekawych spostrzeżeń. Panel skonstruowany był z wielu szczegółowych pytań i badał skojarzenia z islamem, muzułmanami, deklarowany stosunek do nich. Obejmował 711 osób. Wydaje się, że to za mała próba, żeby wyciągać daleko idące wnioski z cząstkowych korelacji przy podziale próby na mniejsze grupy (np. jaki stosunek do muzułmanów mają osoby z wyższym wykształceniem zamieszkałe na wsi i oceniające przeciętnie swoją sytuację materialną), powinna natomiast być wystarczająco reprezentatywna na potrzeby ogólnej analizy [Wykres 1].

1

Między 49 a 54 proc. ankietowanych odczuwało zagrożenie – rzeczywiste bądź symboliczne – ze strony muzułmanów (rzeczywiste zagrożenie to możliwość utraty pracy czy mieszkania na rzecz muzułmanina, zagrożenie symboliczne to zagrożenie, jakie stanowi islam dla polskiej kultury; pytano też o poczucie zagrożenia terroryzmem). Większość ankietowanych deklarowała duży dystans społeczny do muzułmanów, przy czym muzułmanki oceniano wyraźnie lepiej niż mężczyzn wyznających islam. Ponad 65 proc. badanych deklarowało, że odczuwałoby dyskomfort w relacjach z muzułmanami, a jedynie 15 proc. – że by go nie odczuwało [patrz: Wykres 2].

2Krytyka islamu korelowała w badaniu z postawami islamofobicznymi. Sugeruje to, że osoby mające najwięcej informacji o islamie zwykle jednocześnie odczuwają wobec niego największą niechęć. Prawdopodobnie jest tak, że niechęć do islamu wyczula na (selektywne) informacje na jego temat. Jednocześnie starsi ankietowani w mniejszym stopniu wyrażali postawy islamofobiczne.

Autorka raportu z badań nie poświęca szczególnej uwagi odpowiedziom na pytanie o postawy ekstremalne wobec muzułmanów. Wprawdzie większość osób sprzeciwia się przemocy fizycznej i podpalaniu meczetów (odpowiednio 10 i 12 proc. nie widziało w tym nic złego), ale to i tak szokujące dane. Co gorsza, wypędzenie z Polski muzułmanów popiera już przeszło 23 proc. (!) ankietowanych. To bardzo wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o licytację między partiami o miano najbardziej niechętnej muzułmanom oraz otwarte deklaracje o islamofobii polityków, nawet tych zajmujących najwyższe stanowiska. Trudno sobie wyobrazić podobne deklaracje choćby w stosunku do przedstawicieli narodowości żydowskiej, niemieckiej czy ukraińskiej, choć i tu dokonuje się negatywny przełom.

Większość skojarzeń ankietowanych z islamem można sprowadzić do klisz pt. „religia”, „terroryzm”, „Arabowie”. Polacy nie są też szczególnie wyczuleni na mowę nienawiści wobec muzułmanów i w niewielkim stopniu są skłonni na nią reagować lub jej zakazywać. Badanie „Postrzeganie muzułmanów w Polsce” wskazało, że to młodzi ludzie najczęściej skłonni są do islamofobii, agresji fizycznej wobec muzułmanów; charakteryzuje ich też największa nieufność i dyskomfort w relacjach z muzułmanami. 80 proc. ankietowanych zadeklarowało, że nie ma kontaktu z muzułmaninem, a ponad 60 proc., że nikt z ich rodziny nie zna żadnego muzułmanina11.

Próba badania dokonywanego przez internet przeszacowywała, jak się wydaje, liczbę mieszkańców wsi (37 proc.) oraz korzystanie z internetu (ponad 4 godz. dziennie) w stosunku do średniej. Mimo to nie można lekceważyć ujawnionych w badaniu postaw, zwłaszcza że bardzo wyraźnie zarysowuje się grupa ewidentnie wroga islamowi, gotowa akceptować przemoc zarówno werbalną, jak i fizyczną. Brak styczności osobistej i bazowanie na wizerunkach medialnie zapośredniczonych sugeruje wyraźnie, że to przekazy medialne, a nie bezpośredni kontakt są podstawą budowy określonych postaw. Z drugiej strony brak realnej styczności nie powoduje wcale spadku poczucia zagrożenia ze strony muzułmanów.

Akty fizycznej agresji związane z islamofobią

Rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar podał do wiadomości publicznej informację o przestępstwach pochodzących z nienawiści w przedziale czasowym od 1 stycznia do końca sierpnia 2016 r. W tym okresie wszczęto 493 postępowania przygotowawcze w sprawach o przestępstwa z nienawiści. To o 41 więcej niż w porównywalnym okresie w roku poprzednim (w ogóle, bez względu na przesłankę/cechę osobistą). RPO stwierdza gwałtowny przyrost spraw, w których pokrzywdzonymi były osoby wyznające islam. W roku 2016, we wskazanym okresie, wszczęto aż 116 postępowań przygotowawczych (podczas gdy w 2015 r. było ich 50), a w sprawach dotyczących osób pochodzenia arabskiego takich postępowań podjęto 80 (gdy w roku 2015 odnotowano jedynie 14 takich spraw). Łącznie liczba spraw, w których podmiotami ataków były osoby pochodzenia arabskiego i wyznania muzułmańskiego, wzrosła zatem trzykrotnie (196 we wskazanym okresie w stosunku do 64 rok wcześniej).

Brunatna księga”, czyli zestawienie prasowych informacji o incydentach na tle rasistowskim, szczegółowo wylicza około 30 takich aktów wymierzonych w muzułmanów w ciągu dwóch lat – od kwietnia 2014 r. do kwietnia 2016 r. Te niekompletne materiały pozwalają jednak stwierdzić, z czym muszą się liczyć osoby o „muzułmańskim (zdaniem napastników) wyglądzie”.

Wrocław, 5–6 kwietnia 2014 r. Dwóch Polaków bije do nieprzytomności Marokańczyka, łamiąc mu kości twarzy.

8 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Wrocław, 1 czerwca 2014 r. Atak na Egipcjanina, wyzywanie od „ciapatych” i „brudasów”, grożenie spaleniem lokalu, uderzenie pięścią w oko.

Kruszyniany, 28–29 czerwca 2014 r. Zdewastowanie tatarskiego cmentarza i meczetu w trakcie trwania ramadanu.

Bydgoszcz, 24 sierpnia 2014 r. Pobicie przez troje ludzi Libańczyka, właściciela lokalu gastronomicznego, i broniącego go policjanta po służbie w cywilu.

Białystok, 7 września 2014 r. Pobicie w autobusie i obrzucenie wyzwiskami dwóch czeczeńskich uchodźców przez dwóch mieszkań́ców miasta.

Zambrów, 13 października 2014 r. Pobicie przez trzech mężczyzn 14-letniego chłopca z Czeczenii na przystanku autobusowym.

Zabrze, 25 stycznia 2015 r. Atak sześciu mężczyzn na dwóch Algierczyków w tramwaju. Gdy napastnicy wsiedli do pojazdu, obrzucili cudzoziemców wyzwiskami: „Śmierdzące Araby”, „Czarnuchy” i „Brudasy, won z Polski”, a następnie użyli wobec nich przemocy fizycznej.

Poznań, 3 listopada 2015 r. Atak z powodów rasistowskich na obywatela Syrii. Napastnicy, trzej mężczyźni, grozili mu śmiercią i obrzucili go obelgami, Syryjczyk musiał być operowany.

Chełm, 11–12 listopada 2015 r. Brutalne pobicie przez zamaskowanego mężczyznę Palestyńczyka zatrudnionego w jednym z lokali gastronomicznych. Poszkodowany relacjonował: „Od razu wskoczył za ladę i zaczął mnie bić po nerkach ogromną pałką. W lokalu byli ludzie, ale nikt nie próbował go powstrzymać”.

Wrocław, 14 listopada 2015 r. Atak czterech mężczyzn na obywatela Egiptu. Sprawcy obrzucili go rasistowskimi wyzwiskami odnoszącymi się do jego koloru skóry i religii (islamu), a jeden z nich uderzył go pięścią w twarz.

Września, 15 listopada 2015 r. Na ulicy Sądowej małżeństwo Hindusów zostało zaatakowane przez mieszkańca miasta, który obrzucił ich rasistowskimi obelgami, a pod adresem mężczyzny krzyknął: „Jesteś Syryjczykiem” i uderzył go w twarz.

Adelsheim (Niemcy), 9 stycznia 2016 r. Próba wdarcia się przez grupę obywateli Polski na teren miejscowego ośrodka dla uchodźców. Napastnicy byli uzbrojeni w noże.

Warszawa, 20 lutego 2016 r. Pobicie z powodów rasistowskich obywatela Chile przez nierozpoznanego mężczyznę w pociągu Kolei Mazowieckich relacji Sochaczew–Warszawa. Napastnik pytał: „A kim ty właściwie jesteś? Arabem?” i bił go po głowie, kopał, uderzył też w twarz butelką i wybił mu ząb.

Łódź, 5 marca 2016 r. Atak dwóch mężczyzn na obywatela Egiptu, wykładowcę Uniwersytetu Łódzkiego w tramwaju linii 3. Mężczyzna został wypchnięty z tramwaju na przystanku kopnięciem w brzuch12.

Przejawy islamofobii w sieci i mediach

Piąty raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI) na temat Polski stwierdził w roku 2015, że w Polsce narasta problem islamofobii w sieci, zaznaczając obecność portalu agresywnie antymuzułmańskiej Polskiej Ligii Obrony, której celem jest niedopuszczenie do tego, żeby Polska stała się „islamskim kalifatem”13.

Portal naTemat.pl opisał akcję bloga Freikorps Polen, który zestawiał komentarze w polskim internecie na temat uchodźców ze zdjęciami nazistów. Nawet bez tego zabiegu ich wydźwięk jest jednoznacznie rasistowski. „Bydło. Strzelać, póki jeszcze możemy coś zrobić”, „Pobudować komory gazowe na granicach i jazda z ku**ami, a nie przygarniać!!!” albo „Porównanie tych robaków do szlachetnych i pożytecznych zwierząt, jakim jest bydło, jest obraźliwe14. Przejawów nietolerancji było tak wiele, że spółka wydawnicza Agora pod tekstami o uchodźcach na swoich portalach gazeta.pl i wyborcza.pl wyłączyła możliwość ich komentowania15.

Wspomniana „Brunatna księga” opisuje przypadek islamofobicznych, a przy okazji też antysemickich wypowiedzi osób powszechnie znanych. „21 stycznia Mariusz Pudzianowski, zawodnik MMA i właściciel firmy transportowej, zamieścił na swoim profilu na Facebooku następujący komentarz na temat uchodźców, którzy we francuskim porcie Calais z powodu dramatycznej sytuacji bytowej próbowali nielegalnie przedostać się do Wielkiej Brytanii: «Nie mam litości – śmiecie ludzkie! Mnie tam dać! Nie pożałuję bejsbola, zero tolerancji! Ludzie, jaka tolerancja? Ja już nie mam tolerancji dla tych śmieci – co niby nazywają się ludźmi!»”. Pudzianowski wyzwał na Facebooku działaczkę akcji HejtStop Joannę Grabarczyk, która do-

niosła na niego do prokuratury od „judeopolonii”. Poparł go Paweł Kukiz, poseł i lider ugrupowana parlamentarnego Kukiz’15, który o Grabarczyk napisał: „Gdybym był na jej miejscu, to też marzyłbym (marzyłabym) o imigrantach w kontekście sylwestrowej nocy”. Prokuratura sprawę umorzyła [patrz: wykres 3]16.

3Raport firmy Sotrender, badającej trendy w sieciach społecznościowych, wykazał, że profil „Nie dla islamizacji Europy” jest piątym wśród organizacji pozarządowych profilem na Facebooku z 308 tysiącami lajków17.

Pozornie tak „niewinne” z punktu widzenia islamofobii publikacje jak okładka „Newsweeka” z Antonim Macierewiczem w turbanie i podpisem: „Amok. Czy język nienawiści wywoła prawdziwą wojnę?”, która oburzyła nie tylko prawicowych komentatorów, utwierdza negatywny stereotyp muzułmanów18. Turban z tradycyjnego nakrycia głowy, kojarzącego się z beduinami czy historycznymi przedstawieniami muzułmanów, staje się w tym wypadku narzędziem stygmatyzacji nielubianego polityka jako fanatyka.

Skrajnym przypadkiem nietolerancji wobec muzułmanów w mediach głównego nurtu był tekst szefa działu opinii „Rzeczpospolitej” (czyli osoby decydującej o tym, jakie publicystyczne teksty ukazują się na łamach dziennika) – Dominika Zdorta – który wezwał do deportacji polskich Tatarów, którzy mieszkają na tych ziemiach od średniowiecza. Tatarzy jego zdaniem stanowią zagrożenie, ponieważ przez lata nie nawrócili się na chrześcijaństwo, a ich tożsamość opiera się na wierze. Powinny się nimi zainteresować odpowiednie służby i poważnie rozważyć konieczność ich deportacji19.

Zdort rozważał tekst amerykańskiego politologa George’a Friedmana, który sugerował, że konieczna będzie wywózka muzułmanów z Europy. Jak pisał Zdort, pomysł „w praktyce jednak byłby niesłychanie skomplikowany w realizacji. Nawet gdyby – dzięki „współpracy” islamskich terrorystów – udało nam się uciszyć głosy protestu naiwnych wyznawców praw człowieka, to trudno sobie wyobrazić, jak mielibyśmy usunąć z Europy wyznawców islamu”. Zastanawiał się też, w jaki praktyczny sposób można by deportować Tatarów z Polski ze względu na bunty i zdrady tatarskie w przeszłości.

Zdort został skrytykowany także na łamach mediów prawicowych, którym Tatarzy służą jako przykrywka dla ich własnej islamofobii, jednak nie spotkały go ani ostracyzm, ani konsekwencje zawodowe. Co więcej, przez dwa tygodnie jego tekst przeszedł w zasadzie niezauważony. Był to ważny sygnał przesuwania się dopuszczalnych granic debaty na łamach najbardziej opiniotwórczych mediów.

Należy sobie postawić pytanie, czy w Polsce panuje kultura przyzwolenia dla agresji wobec muzułmanów. Trzeba ze smutkiem stwierdzić, że niestety tak. Brakuje uniwersalnego potępienia agresji na osoby o odmiennym wyglądzie (często omyłkowo za Arabów uznawani są np. Latynosi). Liderzy polityczni nie zajmują w tej kwestii jednoznacznych postaw. Akty agresji są przemilczane, mimo że równolegle w sprawie antypolskiej ksenofobii w Wielkiej Brytanii następuje reakcja na najwyższym szczeblu, z niezapowiedzianą wizytą ministrów spraw zagranicznych i wewnętrznych włącznie.

Medialne przedstawienia islamu w Polsce – spór o karykatury proroka Mahometa

Pierwsza poważna debata na temat islamu w obrębie kultury europejskiej odbywała się w Polsce w latach 2005 i 2006 przy okazji publikacji karykatur proroka Mahometa w polskiej prasie, w geście solidarności w związku z groźbami pod adresem duńskiej gazety „Jyllands-Posten”. Autor karykatur, Kurt Westergaard, został we własnym domu zaatakowany przez młodego Somalijczyka i o mało nie zginął20.

Ówczesny redaktor „Rzeczpospolitej” – Grzegorz Gauden – napisał wtedy: „Doszło do najpoważniejszego w ostatnim czasie zderzenia między dwiema wielkimi kulturami. Spór dotyczy fundamentalnych dla nas wartości. Prawa do wolności, w tym swobody wypowiedzi. Zdecydowaliśmy się przedrukować te karykatury, bo całkowicie odrzucamy metody, do których odwołali się islamscy przeciwnicy publikacji. Wolności wypowiedzi trzeba bronić. Także wtedy, kiedy nie zgadzamy się z ich treścią”21.

Premier Danii Anders Fogh Rasmussen mimo gwałtownych protestów na całym świecie i retorsji wymierzonych w jego kraj ze strony niektórych państw muzułmańskich odmówił spotkania z ambasadorami krajów arabskich protestujących przeciwko karykaturom i domagających się potępienia przez rząd ich publikacji, stając na gruncie liberalnego państwa prawa, w którym kontrowersje wokół wolności słowa rozstrzyga niezależny sąd.

Był to pierwszy tak ostry konflikt dotyczący sfery wartości pomiędzy światem zachodnim a islamem, w którym aktywny udział wzięła również Polska. Można uznać, że publikacja karykatur i opowiedzenie się za wolnością słowa było w tamtym kontekście opowiedzeniem się po stronie Zachodu, tym bardziej że świat muzułmański zareagował nie tylko protestami, lecz także zerwaniem stosunków dyplomatycznych (m.in. Irak zerwał stosunki z Danią i Norwegią), bojkotem duńskich towarów i zamieszkami pod placówkami dyplomatycznymi Danii. W pewnym sensie była to próba sił – wystąpienie na pozycjach tradycyjnie zdystansowanych wobec religii ze strony prasy europejskiej, która zastosowała wobec islamu te same kryteria co wobec innych religii, tj. nie zawahała się poddać go krytyce, a nawet wyśmiać. Mniejszość muzułmańska w znacznej mierze nie dopuszcza obrażania ich religii czy drwin z niej. Jak podaje sondaż Instytutu Gallupa, potrzeba ochrony muzułmańskich symboli religijnych i Koranu przed bluźnierstwem w krajach europejskich jest „ważna” lub „bardzo ważna” aż dla 89 proc. ankietowanych [patrz: wykres 4].

4Koncepcja zakresu debaty publicznej i rozdziału religii od państwa okazała się radykalnie inna w koncepcji postoświeceniowej Europy Zachodniej i islamu. Co ciekawe, Polska, która sama nie jest krajem o silnej oświeceniowej i sekularnej tradycji, w tym aspekcie plasowała się gdzieś pomiędzy. Sojusz sił religijnych i państwowych, uznających potrzebę szczególnej ochrony religii przed satyrą czy krzywdzącą ich zdaniem krytyką przeciwko „obozowi oświeceniowemu”, tj. lewicowo-liberalnym zwolennikom wolności słowa stojącej ponad uczuciami religijnymi, w sporze o karykatury był faktem.

Jedynym rządem na świecie, który postanowił przeprosić za publikację karykatur, był rząd Prawa i Sprawiedliwości z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem22. Hierarchia kościelna także jednoznacznie potępiła publikację. Przewodniczący Komitetu ds. Dialogu z Religiami Niechrześcijańskimi bp Tadeusz Pikus napisał w oświadczeniu: „Wolność słowa, która wyśmiewa, raniąc uczucia innych, jest wypaczoną wolnością, a solidaryzowanie się z nią jest źle pojętą solidarnością. Incydent ten potwierdza wątpliwej jakości szkołę dialogu społecznego, międzykulturowego i międzyreligijnego. Przez łamanie prawa człowieka wierzącego, zwłaszcza do należnego mu szacunku, uderza się w jego godność i wprowadza się «dyktaturę relatywizmu»23. Dla polskiej prawicy radykalizm dopuszczalnej w Europie Zachodniej czy USA krytyki prasowej był trudny do przyjęcia. Zakres tolerancji dla radykalnie odmiennych poglądów – niewielki. Polskie prawo penalizujące „obrażanie uczuć religijnych”24 jest odzwierciedleniem takiego stanu rzeczy.

Paradoksalnie większa religijność w wypadku Polaków mogłaby służyć budowaniu pomostów z kwestionującymi zasadność sekularnego prawa wspólnotami muzułmańskimi. Muzułmanów i polskich katolików podejście do „świętości” nie musiałoby koniecznie dzielić, tak jak oddziela zsekularyzowany Zachód od muzułmańskich imigrantów. W USA sojusz różnorodnych wspólnot religijnych (głównie protestanckich i katolickich fundamentalistów) opowiada się m.in. za radykalnym wsparciem dla Izraela, mimo że większość amerykańskich Żydów popiera demokratów. Tzw. „pas biblijny” (Bible Belt), tj. stany w USA, w których większość stanowią chrześcijańscy fundamentaliści, odgrywa bardzo istotną rolę w republikańskich prawyborach prezydenckich; kieruje do Izby Reprezentantów i do Senatu radykalnie konserwatywnych polityków, pokazuje, że możliwe są strategiczne sojusze religijnych fundamentalistów przeciwko sekularnemu państwu, nawet jeśli – jak w wypadku protestantów i katolików – występuje między nimi zadawniony głęboki konflikt (wywodzący się jeszcze z czasów zerwania Anglii z Rzymem).

Benjamin Barber w klasycznej już pracy „Dżihad kontra McŚwiat” opisuje modernizację i sprzeciw wobec niej25. Według niego świat jest areną starcia procesów globalizacji z „dżihadem” definiowanym szeroko, szerzej niż tylko w świecie arabskim, jako sprzeciw wobec nowoczesności, kosmopolityzmu, sekularyzacji. W tych kategoriach polscy religijni czy narodowi fundamentaliści sytuują się blisko swojego wroga, czyli muzułmańskiego fundamentalizmu, stanowią więc lokalną wariację tej samej odpowiedzi na globalny proces. Interpretacja Barbera stawia nas w sytuacji konfrontacji „dwóch dżihadów”. Muzułmański fundamentalizm i europejski nacjonalizm, mimo że wspólnie są wrogie globalizacji, w co najmniej równym stopniu wrogie są także sobie.

Przedstawienia medialne muzułmanów – zamachy w Paryżu i kryzys uchodźczy

6 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Zagadnienie islamofobii stało się palące w momencie, w którym tematem numer jeden w Unii Europejskiej stał się niekontrolowany napływ uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki. Kryzys uchodźczy nie sięgnął wprawdzie Polski bezpośrednio, jednak setki tysięcy uchodźców, którzy przedzierali się przez Turcję, Bałkany i południowe Włochy do Niemiec i innych bogatych krajów UE sprawiły, że konieczność rozwiązania problemu stała się istotna dla całej wspólnoty. Propozycja tzw. kwot uchodźców wzbudziła gwałtowny opór krajów dawnego bloku komunistycznego, które nie zostały dotknięte kryzysem, więc nie odczuwały potrzeby stosowania nadzwyczajnych rozwiązań poza tymi dotychczas obowiązującymi (rozporządzenie Dublin II, konwencje genewskie itp.). Obrazy z dworca Keleti w Budapeszcie, z Grecji, z Lampedusy, z otwierających się na uchodźców w bezprecedensowy sposób Niemiec w połączeniu z gorącą dyskusją wokół zgody na przymusowe rozlokowanie uchodźców przez Komisję Europejską (ostatecznie stanęło na nieco ponad 7 tys. osób w Polsce, ale dotychczas nawet nie rozpoczęto relokowania pierwszych uchodźców) we wszystkich krajach UE spowodowały gigantyczną społeczną falę sprzeciwu.

Na kryzys uchodźczy nałożyły się doniesienia o serii zamachów we Francji: w Paryżu na redakcję „Charlie Hebdo”, a następnie 13 listopada w klubie Bataclan i trzech innych miejscach oraz zamachu w Nicei. Każdy z nich wywołał, co zrozumiałe, ogromne poruszenie, falę solidarności z ofiarami, ale też podsycał i tak już bardzo silną niechęć do mniejszości muzułmańskiej. Utożsamienie terrorystów z całą wspólnotą islamu stawało się przyczynkiem do dyskusji o tym, czy muzułmanie w Europie stanowią zagrożenie dla jej wartości. Przytoczone poniżej relacje medialne i komentarze polityków nie pretendują do pełnej medialnej analizy dyskursu, są jednak ilustracją dla bardzo wyraźnej tendencji. Wypowiedzi polityków dominowały na portalach i serwisach informacyjnych, to do nich odnosiły się komentarze ekspertów i publicystów.

Z wyjątkiem niektórych liberalnych mediów i polityków lewicy stanowisko było jednoznaczne: Polska nie zgodzi się na żadnych uchodźców ze względu na zagrożenie, jakie stanowią oni dla bezpieczeństwa jej obywateli. Świeżo zaprzysiężony rząd Beaty Szydło ustami przyszłego sekretarza stanu ds. europejskich Konrada Szymańskieg26o odmówił wykonania nawet tych bardzo ograniczonych zobowiązań rządu Ewy Kopacz, która dopiero postawiona w sytuacji bezalternatywnej zgodziła się na przyjęcie owych 7 tys. uchodźców, a wcześniej głośno protestowała przeciwko próbom wymuszania na Polsce jakichkolwiek tzw. kwot27.

Sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców uwiarygadniał generalną linię nowego rządu przeciw „europejskiemu mainstreamowi” i dawał amunicję do walki z wrogiem zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. „Musimy dotrzeć do społeczności muzułmańskiej, która nienawidzi tego kontynentu i chce go zniszczyć. Musimy dojść również do lewicowych ruchów politycznych, które z uporem uważają, że należy się w dalszym ciągu otwierać” – mówił minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski w RMF FM. „Słyszę od rana dyskusje tego oszalałego lewactwa, które tłumaczy nam, że absolutnie to państwa zachodnie są winne, to myśmy nie stworzyli warunków do integracji dla tych ludzi. Biczowanie się, iż cała nasza cywilizacja jest ułomna, to ślepa uliczka” – odpowiedział na pytanie, czy zamachy w Paryżu można wiązać z falą uchodźców28.

Każdy zamach powodował, że opinie wcześniej radykalne, jak cytowana poniżej opinia Łukasza Warzechy z wPolityce.pl, zaczęły nadawać ton w głównym nurcie debaty: „[…] [To] oczywiste, że celem fanatyków jest wywołanie konfliktu pomiędzy muzułmanami, mieszkającymi w Europie, a jej rdzennymi mieszkańcami. Dlatego trzeba unikać stosowania odpowiedzialności zbiorowej. Zarazem jednak nie wolno dłużej unikać stwierdzenia podstawowego faktu: że źródłem problemów jest odmienność kulturowa, a pożywką dla fanatyków jest islam w jednej ze swoich, wcale nie najmniej popularnych, postaci. Werbalne potępienie zamachów przez francuską Radę Kultu Muzułmańskiego ma pewne znaczenie, lecz nie zapominajmy, że islam jest religią skrajnie zdecentralizowaną, a organizacje takie, jak rada nie mają żadnej mocy regulacyjnej wobec radykalnych imamów, którzy mogą głosić pochwałę fanatyzmu tuż pod jej nosem. Nawet jeśli wciąż większość żyjących w Europie muzułmanów odcina się od takich aktów (czego w obecnej chwili trudno być pewnym), to w najlepszym przypadku pozostają bierni. Czy gdziekolwiek odbył się masowy muzułmański protest przeciwko islamskiemu terroryzmowi? Czy wiadomo, aby jakakolwiek grupa europejskich muzułmanów efektywnie współdziałała ze służbami na rzecz ujawniania dżihadystów? Nie”29. Nawet fragmenty, w których autor sam sobie zaprzeczał – i to w tym samym akapicie (fragmenty pogrubione) – nie zmieniały podstawowego faktu – tę walkę wygrywali, i to zdecydowanie, przeciwnicy polityki otwartości na uchodźców i radykalni krytycy islamu. Notabene protesty się odbywały, i to masowe30, a informację prowadzącą do poznania tożsamości „mózgu” paryskiej operacji ujawniła policji muzułmanka31, o czym w Polsce w krótkiej notce poinformował niszowy antymuzułmański portal Euroislam.pl32.

W debacie pojawiały się bardziej wyważone eksperckie wypowiedzi. Andrzej Barcikowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, stwierdził, mocno upraszczając, że zamachy biorą się z braku możliwości społecznego awansu muzułmanów w Europie Zachodniej, gdyż dla młodych bezrobotnych wyznawców islamu autorytetami stają się radykalni imamowie33. Sławomir Sierakowski na łamach lewicowej „Krytyki Politycznej” pisał: „Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu”34. Wypowiadali się także eksperci, których interpretacje można by podważać, o czym świadczy ta relacja z portalu popularnego tabloidu: „To dopiero początek! To efekt polityki francuskiej i ich mocarstwowych planów” – mówi o zamachach w Paryżu ekspert ds. stosunków międzynarodowych i znawca kultury islamu dr Wojciech Szewko. Sygnalizuje też, że „istnieją plotki o radykalnych uciekinierach niemieckich, którzy mogli się pojawić w Polsce”35. Znaczenie tych odmiennych od głównego nurtu głosów, a przede wszystkim ich ranga były nieporównywalne z dominującą narracją o „zagrożeniu” ze strony muzułmanów generalnie i uchodźców w szczególności.

Kolejne zamachy stawały się pretekstem do dyskusji, czy model integracji muzułmanów zawiódł. Kwestia kryzysu uchodźczego i dyskusja o przyjmowaniu – na wniosek Brukseli – uchodźców w Polsce uczyniła temat wcześ>niej gorący i emocjonujący, ale wciąż odległy, tematem bliskim. „Zagrożenie” stało się czymś realnym – i trzeba było zareagować. Milczy się o tym, że jedno ma związek z drugim. Założenie, w którego ramach to na muzułmanach czy raczej ich rzecznikach (przeciwnikach stereotypizacji) leży konieczność udowodnienia, że muzułmanie jako całość w Europie Zachodniej nie są rozsadnikiem terroryzmu. W ramach tego przedstawienia każda odmienność – burkini, zasłanianie twarzy, tradycyjna rola kobiety, rytualny ubój zwierząt – przynależą do kategorii wzmacniania stereotypu groźnego obcego.

Miałem okazję występować m.in. z Łukaszem Warzechą w sztandarowym programie „Debata” w TVP, przedstawianym jako poważna dyskusja na temat uchodźców w godzinach najlepszej oglądalności i przyglądać się tej manipulacji od wewnątrz36. W trzeciej części programu żonę opozycjonisty z Tadżykistanu skazanego na 15 lat więzienia w obozie dla uchodźców na warszawskim Targówku przedstawiono jako żonę terrorysty, którego ugrupowanie walczy o ustanowienie kalifatu w Azji Środkowej we współpracy z Al-Kaidą. Partia Islamskiego Odrodzenia Tadżykistanu, o której była mowa w materiale, jest ugrupowaniem opozycyjnym, działającym przez lata w sposób legalny, ostatecznie zdelegalizowaną przez autorytarne władze Tadżykistanu dopiero w roku 2015. Jej działacze, którzy występowali przeciwko terrorystycznym metodom walki, byli prześladowani, torturowani, skazani na wieloletnie wyroki więzienia. Przedstawienie kobiety nieświadomej kontekstu, w jakim zostanie ukazana, jako żony terrorysty ukrywającej się przed wymiarem sprawiedliwości w Polsce było skrajnie nieuczciwą manipulacją narażającą ją na poważne zagrożenie. List do TVP, wysłany przez Ludwikę Włodek, socjolożkę, pisarkę i znawczynię Azji Środkowej pozostał, wedle mojej wiedzy, bez odpowiedzi37.

Poprzedzająca materiał debata była sformułowana w sposób mający wykazać niegotowość – mentalną i praktyczną – Polaków do przyjęcia uchodźców. Kontekst, dla którego ci uchodźcy w ogóle znaleźli się w Europie, został w zasadzie pominięty. Za „eksperta” uchodzi m.in. Miriam Shaded38, walczącą otwarcie z islamem. W ten sposób jako równoważne przedstawia się głosy osób, które mówią o delegalizacji Koranu, i te, które próbują tłumaczyć kontekst, w jakim Unia Europejska, w tym Polska, znalazła się w związku z kryzysem uchodźczym wywołanym przede wszystkim przez wojnę w Syrii. W sondzie towarzyszącej programowi głosujący w stosunku 95 do 5 poparli wniosek o to, żeby Polska nie przyjmowała uchodźców39.

Medialne relacje i opinie islamofobicznych komentatorów charakteryzuje jedna lub wiele z opisanych metod. W ewidentny sposób lokują się one po stronie „zamkniętej wizji” islamu, opisanej w raporcie o islamofobii dla Runnymede Trust:

  1. wyrwanie z kontekstu szokujących, często okrutnych przykładów zachowań muzułmanów;
  2. podparcie ich cytatami z Koranu lub osób, które wypowiadają się, zdaniem autorów, w „imieniu” islamu, umieszczając poszczególne niepowiązane ze sobą wydarzenia w kontekście;
  3. pokazanie słabej, nieadekwatnej reakcji w Europie Zachodniej, gdzie doszło do danego wydarzenia. Cytowanie wyrwanych z kontekstu wypowiedzi osób, które mają usprawiedliwiać zachowania muzułmańskich fundamentalistów;
  4. Mniej szokujące, ale powszechne przykłady łamania zachodnich standardów w Europie Zachodniej przez tzw. „zwykłych muzułmanów”;
  5. Przedstawianie skrajnych, nieakceptowalnych zachowań jako typowych, ilustrujących to, czym jest islam, np. wiek poślubianych kobiet;
  6. statystyki, które mają udowodnić nielojalność muzułmanów, nieakceptowanie przez nich zachodniego porządku;
  7. przedstawianie islamu jako całości;
  8. muzułmanie przedstawiani nie tylko jako wspólnota religijna, lecz także rodzaj tajnej struktury o tych samych celach politycznych. Teorie spiskowe powielające zimnowojenne schematy, w których komuniści spiskowali, żeby obalić rząd USA w czasach maccartyzmu, czy antysemickie teorie o Żydach, którzy rządzą światem.

Takie zjawisko nie jest czymś zupełnie swoistym dla polskich mediów. Jeśli chodzi o treść, to o jej doborze decydują różne czynniki. Przede wszystkim założenie o istniejących różnicach i podziale na Wschód i Zachód, muzułmanów i niemuzułmanów, często z podkreśleniem niższości tych pierwszych, nie odbiega od tego prezentowanego przez brytyjską prasę, np. „Daily Telegraph”, które dzieli społeczeństwo na Brytyjczyków i muzułmanów, mimo że ci drudzy są pełnoprawnymi obywatelami kraju40. Terroryzm, poniżanie kobiet, fundamentalizm religijny to częste tematy nie tylko brytyjskich, lecz także amerykańskich publikacji.

James Fallows na łamach „The Atlantic” już w roku 1996 oskarżał media o podkopywanie fundamentów demokracji, między innymi w związku z fałszywą zasadą równowagi, w której argumenty obu stron przedstawia się jako równoprawne, podobnie jak słabości i mocne strony kandydatów, mimo że w żadnym razie nie mogą być one porównywalne, pozorując pluralizm, a faktycznie negując sens debaty publicznej41.

Podobna fałszywa równowaga panowała również w polskich mediach. Dziennikarze „tylko zadawali pytania”: „Czy zamachy to jest kwestia nieudanej integracji muzułmanów w Europie?”, „Czy napływ uchodźców grozi nam kolejnymi zamachami?”. Dla uatrakcyjnienia debaty poszukiwali coraz radykalniejszych głosów. Budowali atmosferę strachu, przywoływali zmyślone lub niemal zmyślone fakty, jak słynne „strefy szariatu w Szwecji”, do których policja rzekomo się nie zapuszcza (co zdementowała ambasada Szwecji w Warszawie), z przemówienia prezesa PiS-u Jarosława Kaczyńskiego42.

Władza ramy – czyli jak komunikacja kształtuje przekonania

Manuel Castells, wybitny hiszpański socjolog, opisuje system, w którym procesy komunikacji, zaprogramowane i kontrolowane odpowiednio przez elity, mogą znacząco wpłynąć na przekonania odbiorców, a tym samym zmienić ich polityczne wybory43. Polityka dziś toczy się w mediach i przez media, do jej analizy należy zastosować narzędzia dekonstruujące władzę medialną.

Według badań Pew Research Center tylko 7 proc. informacji może liczyć na zwiększoną uwagę widzów amerykańskich mediów44. Są to informacje, które budują poczucie zagrożenia, odnoszą się do bezpieczeństwa oraz informacje donoszące o łamaniu konwencji społecznych. Bodźce w postaci newsów

wystarczą do tego, żeby wzbudzić odpowiednią reakcję, nie potrzeba samodzielnego przeżycia określonej sytuacji. Zgodnie z opisanym wcześniej mechanizmem emocje powodują skupienie uwagi na danym problemie i skłaniają do poszukiwania większej ilości informacji na jego temat10. Newsy medialne mogą budzić w odbiorcach gniew i niepokój. Niepokój służy unikaniu ryzyka i uruchamia skrypty racjonalne, gniew osłabia ocenę ryzyka, zwiększa zachowania ryzykowne, uruchamia skrypty emocjonalne. Gniew i niepokój wobec interwencji Amerykanów w Iraku w roku 2003 decydował o tym, czy dana osoba popierała wojnę, czy się jej sprzeciwiała.

5 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Newsy telewizyjne (główne źródło informacji politycznych) ustalają ważność określonych tematów poprzez powtarzanie wiadomości, umieszczanie poszczególnych wydarzeń w nagłówkach, zwiększanie czasu poświęconego danej informacji, podkreślanie ważności informacji, dokonywanie wyboru słów i obrazów ilustrujących wydarzenie oraz zapowiadanie informacji, która pojawi się w wiadomościach. Tworzenie ramy odbywa się za pośrednictwem struktury i formy narracji oraz poprzez dobór dźwięków i obrazów.

Castells wyróżnia trzy elementy procesu tworzenia ram w umysłach za pomocą przekazu. Są to: wyznaczanie hierarchii tematów (agenda-setting), wyjaskrawianie (priming) i ramowanie (framing).

Hierarchizowanie tematów przez odbiorców odbywa się na podstawie tego, w jaki sposób media podkreślają wagę danej informacji. „Badania wskazują też, że świadomość widowni, zwłaszcza dotycząca kwestii politycznych, jest silnie związana z czasem, jaki poświęcają jej media o zasięgu krajowym”45.

Wyjaskrawienie, jak podaje za Scheufelem i Tewksburym Castells, polega na tym, że treść przekazu sugeruje go jako punkt odniesienia do innych tematów, niezwiązanych nawet wprost z tym przekazem. W efekcie odbiorca zaczyna oceniać polityków czy debatę publiczną przez pryzmat wyjaskrawionego tematu.

Ramowanie jest procesem „wybierania i podkreślania pewnych aspektów wydarzeń i kwestii oraz tworzenia między nimi związków w celu propagowania określonej interpretacji, oceny lub rozwiązania”. Co ważne, „tylko te ramy, którym udaje się połączyć przekaz z ramami istniejącymi wcześniej w umyśle, stają się aktywatorami przewodzenia”46.

Gdyby założyć, że w Polsce otrzymaliśmy podobną jak w innych krajach Europy dawkę informacji na temat muzułmanów, terroryzmu, uchodźców i w efekcie wzrost nastrojów islamofobicznych był większy niż gdzie indziej, oznaczałoby to, że albo informacje podane w polskich mediach były sformatowane tak, by uruchamiać ramy strachu, niechęci, a nie np. współczucia lub też że zbliżona treściowo informacja dała inny efekt ze względu na wcześniej istniejące uwarunkowania. Analiza porównawcza przekazu w polskich i zachodnich mediach na tle stosunku do muzułmanów byłaby tu ciekawym i wiele wyjaśniającym zabiegiem.

Ramowanie to nie „formatowanie”, ale raczej aktywizowanie odpowiednich sieci neuronowych, co zakłada, że określone schematy powstały już w mózgu odbiorcy i reagują – bazując na informacjach i emocjach już zgromadzonych – na określony komunikat. Jeśli jest on powtarzany i nie wystąpi zjawisko przeciwramy inaczej definiującej dane zjawisko, to interpretacje zaczynają się utrwalać.

Opisywany przez Castellsa proces kształtowania opinii publicznej to nic innego niż najbardziej wyrafinowany przykład smart power, pojęcia zdefiniowanego przez Josepha K. Nye’a, gdzie zamiast koercji czy próby przekonania do własnego poglądu najbardziej efektywnym mechanizmem jest takie ułożenie agendy i zdefiniowanie problemu, żeby obiekt naszego działania nieświadomie zadziałał zgodnie z naszym interesem47.

Polityczne elity głównego nurtu sprawują największą kontrolę nad ramami newsów. Poziom ich kontroli się intensyfikuje, kiedy ramy

newsów odwołują się do wydarzeń spójnych kulturowo (np. obrony państwa przed wrogiem po wydarzeniach z 11 września 2001 r. lub w czasie wojny). Wpływ ram medialnych na elity polityczne okazuje się wyraźniejszy, kiedy decyzje polityczne nie są pewne. Przeciwramy, żeby okazały się skuteczne, muszą być zakorzenione kulturowo albo mieć wsparcie przynajmniej części elit i mediów, które podzielają dany punkt widzenia48.

Bardzo istotne jest również to, czy w mediach panuje jednomyślność w ocenie danego tematu – przykładowo jednomyślność panowała w kwestii 11 września i konieczności prowadzenia wojny z terroryzmem. W warunkach walczącej o dominację ramy bardzo ważnym elementem jest przedstawianie jej jako już dominującej – tę rolą odgrywają przede wszystkim sondaże opinii publicznej, ale także teksty opinii w gazetach, wypowiedzi komentatorów w telewizjach i radiu, a ostatnio w znacznej mierze ton nadają media społecznościowe, zwłaszcza ważny w kręgach opiniotwórczych Twitter. Konformizm elit i natura współczesnej polityki polega na tym, że po wstępnym ustaleniu hierarchii sił szybko znika potrzeba zmiany tej hierarchii, następuje chęć dostosowania się i niewalczenia z tym, co postrzegane jest jako opinia publiczna. Problem polega na tym, że im bardziej ulega się danej ramie zamiast występować z własną kontrramą, tym bardziej oddaje się pole (odbiorcę) przeciwnikowi, uniemożliwiając sobie przedstawienie spójnej i skutecznej kontrnarracji w danym temacie, co oznacza konieczność próby podjęcia innego zagadnienia lub dostosowania się do wyznaczonego pola przez przeciwnika.

Taki mechanizm wystąpił w Polsce, gdzie po stronie elit politycznych nie znalazła się żadna grupa, która w sposób zdecydowany i jednoznaczny przeciwstawiłaby ramę strachu i zagrożenia ze strony uchodźców (powiązanej z ramą terroryzmu) innej ramie, np. dumy i otwarcia w geście solidarności, zakorzenionej w historycznym doświadczeniu przymusowej emigracji i wojny. Potwierdzają to sondaże opinii publicznej. Według powtarzanych od maja 2015 r. badaniach CBOS-u w ciągu 14 miesięcy liczba osób niechętnych wobec przyjmowania uchodźców wzrosła dwuipółkrotnie, z 21 proc. do 53 proc., a liczba zwolenników ich przyjmowania spadła z 72 proc. do 40 proc. [patrz: Wykres 5]49.

5W omówieniu cytowanego badania pada spostrzeżenie, że w wypadku pytania o relokację do Polski uchodźców z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, znajdujących się na terenie UE, wyniki są jeszcze bardziej jednoznaczne: 66 proc. przeciw, 26 proc. za. „Mimo że w pytaniu nie ma mowy o pochodzeniu uchodźców, na wykresie prezentującym stosunek Polaków do pomocy osobom uciekającym przed wojną wyraźnie zaznaczają się ataki terrorystyczne. Do zamachu w Paryżu (w listopadzie 2015 r.) opinia publiczna była na ogół przychylna przyjmowaniu uchodźców, choć w przeważającej części za słuszne rozwiązanie uznawano azyl tymczasowy. Po tych wydarzeniach przewagę liczebną zyskali niezgadzający się na ich przyjmowanie, którzy od tego momentu stanowią ponad połowę badanych. Kolejny wzrost poziomu sprzeciwu w tej sprawie, który nastąpił po zamachu w Brukseli (w marcu 2016 r.), miał już charakter krótkotrwały”.

Niemiecki politolog mieszkający w Polsce, Klaus Bachmann, w odniesieniu do niechętnych uchodźcom deklaracji Polaków zauważył na spotkaniu w Fundacji Batorego, że przy takich nastrojach społecznych obecnie żaden polski rząd nie mógłby w kwestii uchodźców prowadzić innej polityki niż rząd PiS-u50.

Setki tysięcy uchodźców przestały być tematem „samym w sobie”, a stały się jedynie odpryskiem debaty o terroryzmie w Europie. Radykalizmem stało się w Polsce głoszenie wcześniej zupełnie umiarkowanego „centrowego” postulatu przyjmowania ograniczonej liczby uchodźców. Podjęcie walki w ramach tak zdefiniowanego sporu („Czy mimo wszystko powinniśmy przyjmować uchodźców?”) było z góry skazane na porażkę.

Zakończenie

Problem islamofobii jest zjawiskiem realnym i narastającym. Nie jest łatwo znaleźć odpowiedź na pytanie, czemu akurat w Polsce – która nie ma większych doświadczeń z mniejszością muzułmańską i której nie dotknął ani żaden atak terrorystyczny, ani kryzys uchodźczy – zjawisko islamofobii występuje z taką intensywnością. Wydaje się, że doszło do splotu kilku czynników i dopiero ich dokładne zbadanie pozwoli na udzielenie jednoznacznych odpowiedzi. Przede wszystkim warto wykorzystać wiedzę i doświadczenie z badań nad antysemityzmem. Co prawda w Polsce historia Żydów i muzułmanów jest nieporównywalna, jednak mechanizm konstruowania inności muzułmanina w ramach dyskursu zachodniego – a także w warunkach polskich – przypomina uderzająco to, w jaki sposób konstruowano bazujące na sklejeniu kategorii religijnej i rasowej pojęcie Żyda. Jak pisze Katarzyna Górak-Sosnowska: „idea kulturowego determinizmu Saida jest bardzo popularna w Polsce”, a muzułmanin, wobec braku możliwości osobistego z nim kontaktu, pełni tu funkcję „odległego obcego”51.

Obiecującym tropem w odkryciu przyczyn islamofobii jest analiza dyskursu medialnego na temat muzułmanów w połączeniu z zastosowaniem teorii neuropsychologicznych do badań nad komunikacją polityczną i polityką. Komunikaty dotyczące zamachów terrorystycznych w Paryżu były zestawiane z tematem muzułmanów oraz uchodźców i tworzyły skrypty wywołujący ogromny efekt społeczny oraz polityczny, co potwierdzało teorie Manuela Castellsa. Żeby uzyskać twarde dane dotyczące postaw islamofobicznych, należałoby przeprowadzić badania na grupach konfrontowanych z tradycyjnymi zachowaniami kojarzonymi z muzułmanami (np. modlitwa w miejscu publicznym) w zależności od kontekstu, w jakim są one przedstawiane – czy jest to tradycyjny kraj muzułmański, czy kraj europejski, czy też np. modlitwa terrorystów, film dokumentalny albo materiał prasowy. Warto poddać analizie szczególnie reakcje na materiały filmowe, tzw. migawki, z głównych wydań dzienników telewizyjnych, w których aktom terrorystycznym (podłożonym bombom, dekapitacji) towarzyszą obrazy przedstawiające muzułmanów w tradycyjnych strojach lub modlących się, i zbadać, jaki wpływ na postawy wobec islamu mają tak zmontowane materiały.

Ciekawa byłaby analiza porównawcza przekazów medialnych w kilku krajach europejskich oraz w Polsce pod kątem intensywności przekazu dotyczącego terroryzmu, muzułmanów oraz uchodźców. Gdyby się okazało, że przekazy te są zbliżone, oznaczałoby to, że Polacy pozostają bardziej podatni na islamofobię lub że skrypty uruchamiane za pomocą określonych przekazów medialnych działają na nich silniej. Gdyby jednak wyszło na to, że polskie przekazy medialne są bardziej nacechowane otwartą bądź ukrytą stereotypizacją islamu, wówczas to one byłyby odpowiedzialne za nieproporcjonalny do problemu wzrost islamofobii w Polsce.

Bez tworzenia uruchamiającej odpowiednie skrypty w mózgu narracji (ramy) dany przekaz nie może być skuteczny – zwłaszcza wtedy, gdy bazuje wyłącznie na suchych faktach. Jeśli tworzy się ramę, w której zestawia się zamachy terrorystyczne z uchodźcami, i do takiej dyskusji zaprasza ekspertów, to nawet ktoś tłumaczący, że nie można pociągać do odpowiedzialności całej grupy, w kontekście całej konstrukcji przekazu wyda się skrajnie niewiarygodny. Będzie wzmacniał stereotyp spisku elit próbujących ukryć prawdę przed społeczeństwem. Teoria komunikacji wyjaśnia, dlaczego próby objaśniania i tłumaczenia, czym jest islam w takim kontekście, okazały się społecznie zupełnie nieskuteczne. Jedynym sposobem byłoby wytworzenie innego skryptu – z innym przekazem – i odpowiednie jego nagłośnienie.

Tu dochodzimy do kolejnego elementu, czyli braku silnego i jednoznacznego głosu elit politycznych w Polsce sprzeciwiających się utożsamianiu islamu z terroryzmem i przede wszystkim zamachów terrorystycznych z uchodźcami. Ustąpienie pola tym, którzy na islamofobii zdobywali polityczne korzyści, sprawiło, że nastroje społeczne, początkowo akceptujące przyjęcie uchodźców, jednoznacznie zmieniły się na wrogie uchodźcom. Żaden polityk i żaden rząd nie mógłby w takich warunkach optować za przyjmowaniem uchodźców.

Islamofobia ma daleko idące konsekwencje społeczne i polityczne. Jest na rękę muzułmańskim terrorystom. Dzięki niej mogą oni pozyskiwać kolejnych wyalienowanych członków społeczności Europy Zachodniej. Muzułmanie widzą, że nie są obywatelami pierwszej kategorii. Poczucie niższości i upokorzenie prowadzą do poszukiwań ideologii, która może dać odpór poniżeniu, zapewnić poczucie wartości.

Podsycanie konfliktu na linii Zachód–islam jest jednym z najważniejszych celów i narzędzi budowania własnego wpływu przez liderów dżihadu, co potwierdza lektura prywatnego listu, który lider światowej Al-Kaidy – Ajman al-Zawahiri – napisał do przywódcy irackiej gałęzi Al-Kaidy, al-Zarkawiego. Wyrazisty konflikt z „niewiernymi”, taki jak w Iraku, oraz globalny konflikt wynikający z „prześladowania” muzułmanów są zdaniem ówczesnego lidera Al-Kaidy kluczem do zwycięstwa52. Jednym z najlepszych narzędzi propagandowych i rekrutacyjnych Al-Kaidy jest założenie, że Zachód znajduje się w stanie wojny z islamem i muzułmanami – argument, który jest wzmacniany każdego dnia przez tych, którzy sugerują, że wszyscy muzułmanie są terrorystami i wszyscy ci, którzy wyznają islam, stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa USA53.

Narastająca islamofobia w Polsce i Europie jest pokłosiem tego, w jaki sposób definiuje się tożsamość muzułmańską, ale też sposobu formułowania medialnych i politycznych komunikatów oraz ich wykorzystywania. Bez zrozumienia natury tych procesów ci, którym za względów moralnych, społecznych i politycznych zależy na tym, by islamofobię ograniczać, będą skazani na porażkę.

Tekst bazuje na pracy licencjackiej „Islamofobia w Polsce: przyczyny i konsekwencje” napisanej w Katedrze Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego pod kierunkiem dr Marty Woźniak-Bobińskiej.

1 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Warszawa 2014, s. 10.

2 A. Stefaniak, Postrzeganie muzułmanów w Polsce: raport z badania sondażowego, Centrum Badań nad Uprzedzeniami, Warszawa 2015, s. 4.

3 K. Górak-Sosnowska, Dz. cyt.

4 K. Sadowa, Muzułmanie w Europie – asymilacja czy koegzystencja?, „Wrocławskie studia erazmiańskie”, zeszyt VIII, Wrocław 2014., s. 374.

5 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 4.

6 J. Baudrillard, Symulakry i symulacja, Warszawa 2005, s. 134.

7 Stosunek Polaków do innych narodów, badanie CBOS, luty 2012 r.

8 K. Górak-Sosnowska, Wizerunek islamu i muzułmanów w Polsce w świetle badań socjologicznych, [w:] Współczesne problemy świata islamu, M. Malinowski, R. Ożarowski (red.), Gdańsk 2007, s. 141–153.

9 Ariadna, Ogólnopolski panel badawczy, <http://panelariadna.pl/userpanel.php> (26 września 2016 r.).

10 Patrz: selektywny dobór informacji przez filtr istniejących już matryc poglądów i postaw – M. Castells, Władza komunikacji, Warszawa 2013; D. Westen, Mózg polityczny, Poznań 2014; J. Haidt, Prawy umysł, Smak Słowa, Sopot 2014.

11 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 22.

12 Brunatna księga, Stowarzyszenie Nigdy Więcej, nr 22, 2016, s. 1–14.

13 Raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI), <https://www.coe.int/t/dghl/monitoring/ecri/Country-by-country/Poland/POL-CbC-V-2015-20-POL.pdf> (18.07.2016 r.).

14 P. Marszałek, Zestawili komentarze Polaków ze zdjęciami nazistów. Przerażające, jak bardzo pasują, <http://natemat.pl/154067,blokowanie-mozliwosci-komentowania-tekstow-o-uchodzcach-nic-nie-zmieni> (26 czerwca 2016 r.).

15 Agora zablokowała w swoich serwisach możliwość komentowania tekstów o uchodźcach, <http://www.press.pl/tresc/40986,agora-zablokowala-w-swoich-serwisach-mozliwosc-komentowania-tekstow-o-uchodzcach> (28 września 2016 r.).

16 Tamże, s. 11.

17 Fanpage Trends, Sotrender, sierpień 2016 r., <https://www.sotrender.pl/trends/facebook/reports/201608/ngo#trends> (20 września 2016 r.).

18 „Newsweek”, nr 17/2012.

19 D. Zdort: Dokąd deportować Tatarów, „Rzeczpospolita”, 6 lutego 2015 r., <http://www.rp.pl/artykul/1177173-Dominik-Zdort–Dokad-deportowac-Tatarow.html?template=restricted> (24 września 2016 r.).

20 Karykatury Mahometa. Między satyrą a bluźnierstwem, <http://www.dw.com/pl/karykatury-mahometa-między-satyrą-a-bluźnierstwem/a-18756602> (18 września 2016 r.).

21 „Rzeczpospolita”, 4–5.02.2006, s. A5.

22 K. Fuchs, I.C. Kamiński, Spór wokół publikacji karykatur Mahometa, „Problemy współczesnego prawa międzynarodowego, europejskiego i porównawczego”, vol. VII, 2009.

23 Karykatury Mahometa – dezaprobata biskupów, 4 lutego 2006, <http://www.kosciol.pl/article.php/20060204212952134> (18 września 2016 r.).

24 Art. 196 Kodeksu karnego: Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.

25 B.R. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, Warszawa 2007.

26 Wobec tragicznych wydarzeń w Paryżu Polska nie widzi politycznych możliwości wykonania decyzji o relokacji uchodźców, http://wpolityce.pl/swiat/271757-polska-musi-zachowac-pelna-kontrole-nad-swoimi-granicami-nad-polityka-azylowa-i-migracyjna, opublikowano 14 listopada 2015 r. (22 września 2016 r.).

27 RMF FM, <http://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-zaden-unijny-kraj-nie-zrobil-ws-uchodzcow-mniej-niz-rzad-ewy,nId,1922022> (20 września 2016 r.).

28 Zamach w Paryżu. Przyszły minister ds. europejskich: „Nie wykonamy decyzji o przyjęciu uchodźców”, „Gazeta Wyborcza”, 14 listopada 2015 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19186929,zamach-w-paryzu-przyszly-minister-ds-europejskich-przeciw.html> (24.09.2016 r.).

29 Ł. Warzecha, Zamachy w Paryżu. To jest otwarta wojna. Wojna tutaj, u nas, na naszym kontynencie, nie na Bliskim Wschodzie, 14 listopada 2015 r., <http://wpolityce.pl/polityka/271740-zamachy-w-paryzu-to-jest-otwarta-wojna-wojna-tutaj-u-nas-na-naszym-kontynencie-nie-na-bliskim-wschodzie> (23 września 2016 r.).

30 Reakcje świata muzułmańskiego na zamach w Paryżu, Notatka BBN, <http://www.bbn.gov.pl/pl/prace-biura/publikacje/analizy-raporty-i-nota/6404,Notatka-BBN-Reakcje-swiata-muzulmanskiego-na-zamach-w-Paryzu.html> (25 września 2016 r.).

31 G. Miller, S. Mekhennet, One woman helped the mastermind of the Paris attacks. The other turned him in., „Washington Post”, 10 października 2016 r., <https://www.washingtonpost.com/world/national-security/one-woman-helped-the-mastermind-of-the-paris-attacks-the-other-turned-him-in/2016/04/10/66bce472-fc47-11e5-9140-e61d062438bb_story.html> (20 września 2016 r.).

32 Przywódcę zamachowców paryskich wydała muzułmanka, <https://euroislam.pl/przywodce-zamachowcow-paryskich-wydala-muzulmanka/> (20 sierpnia 2016 r.).

33 Szef ABW: Zamachy w Paryżu to zemsta za marginalizowanie muzułmanów, „Dziennik Gazeta Prawna”, 14 listopada 2016 r., <http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/905085,abw-zamachy-payz-zemsta-za-marginalizowanie-muzulmanow.html> (25 maja 2016 r.).

34 S. Sierakowski, Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu, 14 listopada 2016 r., <http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/francja/20151114/sierakowski-zamachy-paryz-uchodzcy> (23 września 2016 r.).

35 Ekspert o zamachach w Paryżu: to dopiero początek!, <http://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/zamachy-w-paryzu-ekspert-o-przyczynach-zamachu/zf556zp> (13 listopada 2016 r.).

36 Debata: Uchodźcy, 23 lutego 2016 r., <http://vod.tvp.pl/23869358/23022016> (25 września 2016 r.).

37 L. Włodek, TVP manipuluje. Przedstawia kobietę z Tadżykistanu jako „żonę terrorysty”. To nieprawda. „Gazeta Wyborcza”, 11 marca 2016 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19754547,tvp-manipuluje-przedstawia-kobiete-z-tadzykistanu-jako-zone.html> (20 marca 2016 r.).

38 Miriam Shaded – działaczka NGO walcząca o delegalizację islamu, kandydatka do parlamentu partii KORWiN, szefowa Fundacji Estera, sprowadzającej do Polski wyłącznie uchodźców chrześcijańskich, <http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/514964,miriam-shaded-islam-konstytucja-religia-zakaz-szariat-dzihad.html> (27 sierpnia 2016 r.).

39 Debata: Uchodźcy, Dz. cyt., 55 minuta materiału (25 września 2016 r.).

40 M. Wolf, Orientalism and islamophobia as continuous sources of discrimination?, licencjat, University of Twente, Enschede 2015, <http://essay.utwente.nl/67684/>, s. 6, (28 września 2016 r.).

41 J. Fallows, Why Americans Hate the Media, „The Atlantic”, luty 1996 r., <http://www.theatlantic.com/magazine/archive/1996/02/why-americans-hate-the-media/305060/> (15 sierpnia 2016 r.).

42 Strefy szariatu w Szwecji? Jest reakcja na słowa prezesa PiS, 18 września 2015 r., <http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/jaroslaw-kaczynski-o-prawie-szariatu-w-szwecji-reakcja-szwecji,578242.html> (24 września 2016 r.).

43 M. Castells, Dz. cyt., s. 36–61.

44 Tamże, s. 162.

45 Tamże, s. 164.

46 Tamże, s. 163–164.

47 J.K. Nye, The Future of Power, New York 2011.

48 Tamże, s. 170–171.

49 Komunikat z badań CBOS, Stosunek do przyjmowania uchodźców, <http://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2016/K_111_16.PDF> lipiec 2016 r., (28 września 2016 r.).

50 Okrągły stół Fundacji Batorego, materiały własne.

51 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Dz. cyt., s. 49.

52 Cyt. za: M. Cook, Ancient religions, modern politics. The Islamic case in comparative perspective, Princeton 2014, s. 360–370.

53 A. Wajahat, E. Clifton, M. Duss, Fang Lee, S. Keyes, F. Shakir, Fear, Inc.: The Roots of the Islamophobia Network in America, Waszyngton 2011, s. V, <http://www.americanprogress.org/issues/2011/08/pdf/islamophobia.pdf> (27 września 2016 r.).

Czy lewica jest w Polsce potrzebna? :)

Tytułowe pytanie było tematem spotkania w 6. Dzielnicy z jedną z liderek ruchów lewicowych Barbarą Nowacką zorganizowaną niedawno przez Gazetę Wyborczą. Nieco wcześniej na podobne pytania odpowiadał podczas „Wyborczej na Żywo” były premier RP Leszek Miller. Leszek Jażdżewski redaktor naczelny Liberté w odpowiedzi na to pytanie – odparł na Facebooku krótko: „Odpowiedź brzmi: Nie.” Nie zgadzam się z tą radykalną opinią. Moim zdaniem obecny stan lewicy, jest z jednej strony kluczem do sukcesów prawicowych populistów, z drugiej jej programowa formuła osłabia siłę przyciągania ugrupowań centrowo – liberalnych.

Liderzy lewicy nie mają na siebie i swoje ugrupowania pomysłu. Mam wrażenie, że zupełnie nie wiedzą do kogo się zwracają, kto jest ich zasadniczą grupą docelową. Budując siłę polityczną najważniejsze jest zdefiniowanie i związanie ze sobą podstawowego, wiernego elektoratu. Nie jest to jedynie Polski problem, choć u nas występuje w szczególnie radykalnej postaci czyli braku jakiejkolwiek lewicowej reprezentacji w Sejmie. W bardzo wielu miejscach „na Zachodzie” jesteśmy świadkami słabnięcia partii socjaldemokratycznych i socjalistycznych oraz znaczącego wzrostu siły prawicowych populistów, którzy zaczynają lepiej (przynajmniej w retoryce) odpowiadać na potrzeby odpowiednika dawnego socjalistycznego elektoratu. Nie jest prawdą, że jesteśmy świadkami jakiegoś drastycznego kryzysu sił liberalnych – radykalnie zmieniła się alternatywna dla sił liberalnych na skutek głębokiego, strukturalnego kryzysu lewicy. W dużym uproszczeniu demokratyczna walka w świecie zachodnim odbywa się między obozem „liberalnym” i „nieliberalnym”. Naturalne jest, że po długim okresie dominacji siły „liberalnej”, w przypadku Polski 8 lat rządów Platformy Obywatelskiej (nazywanie PO partią liberalną to oczywiście kolejne metodologiczne uproszczenie ale ważne jest za taką uważali ją ludzie), musiało dojść do zmiany na siłę „nieliberalną”. Tak zawsze następuje w demokracjach. Stabilizacja świata zachodniego polegała jednak historycznie na tym, że zwykle alternatywą była lewica, partie socjalistyczne – które mimo innego programu, mimo wszystko trzymały porządek w systemie i nie łamały zasadniczych zasad demokratycznych czy państwa prawa. Teraz demokratyczna wymiana „sił liberalnych” nie jest zagospodarowywana, jak zwykle to bywało przez lewicę, tylko przez populistów zupełnie nowego typu. Z tego punktu widzenia to lewica oddała władzę w Polsce PiSowi. I ten mechanizm widoczny jest w wielu krajach.

Dlatego pytanie o przyszłość lewicy jest więcej niż zasadne w kontekście myślenia o stabilności demokratycznych systemów świata zachodniego. Partie lewicowe na przestrzeni okresu powojennego przeszły ogromną ewolucję i oderwały się od klasycznego robotniczego elektoratu. W tym samym czasie zaszły zupełnie nowe procesy społeczne, zmieniające zarówno grupy zawodowe jak i sposób postrzegania świata przez niegdyś konserwatywną klasę średnią czy liczebność wielkomiejskiego elektoratu. Dziś zasadnicza linia społecznego podziału biegnie pomiędzy tymi, którzy chcą otwartości, tolerancji, współpracy, handlu oraz tych którzy chcą odgradzać się murem, boją się innych, bezpieczeństwa szukają w tradycji i narodzie, handel uważają za zagrożenie. Ten podział zaczyna mieć też coraz wyraźniejszy geograficzny charakter: mieszkańcy wielkich miast versus mieszkańcy prowincji. Tymczasem lewica, szczególnie w Polsce usadowiła się w poprzek tego podziału, w efekcie tracąc popularność w obu grupach. Lewica po „rewolucji obyczajowej” roku 1968 coraz silniej brała i bierze na sztandary liberalne hasła rewolucji obyczajowej – rewolucji, która odzwierciedla dziś dominujący sposób myślenia wielkomiejskiej klasy średniej, ale jest w ogromnym stopniu obcy, szczególnie w Polsce, grupom wykluczonym czy mieszkańcom prowincji, którzy pozostają bardzo konserwatywni. Jednocześnie liderzy nowej polskiej lewicy (Nowacka, Sierakowski, nawet Zandberg), z racji na swój kod kulturowy, wykształcenie, pochodzenie, sposób bycia czy wypowiadania się – adresują swoją ofertę i są wiarygodni dla klasy średniej, a nie elektoratu robotniczego czy prowincjonalnego. Liderzy lewicy postpeerelowskiej z kolej zakończyli swój polityczny żywot. Klasa średnia zaś w swojej masie dość niechętnie słucha o kolejnych oderwanych od rzeczywistości hasłach o walce z neoliberalizmem, podnoszeniu im podatków czy sceptycyzmu wobec idei handlu międzynarodowego na której po prostu dobrze zarabia. W efekcie mamy taki a nie inny wynik partii lewicowych, które w „normalnym” porządku powinny zastąpić Platformę Obywatelską po ośmiu latach jej dominacji.

Przed lewicą strategiczny wybór z którym elektoratem chce pracować i co ważne który elektorat chce współkształtować. Jeśli zwyciężą naturalne dla obecnej grupy liderów liberalne hasła emancypacyjne, związane z tolerancją, walką z dyskryminacją i budową społeczeństwa otwartego – ich jedyną drogą jest sojusz z liberałami i zwrócenie się ku elektoratowi wielkomiejskiemu. Efektem tej współpracy byłaby też światopoglądowa zmiana w partiach liberalnych. Zarówno PO jak i Nowoczesna są bardziej konserwatywne niż ich elektoraty – co demobilizuje ich wyborców. Z sojuszu Nowoczesnej i nowej lewicy mogłaby powstać wreszcie wymarzona partia dla klasy średniej: liberalna światopoglądowo i potrafiąca liczyć, rozsądna ekonomicznie. Druga droga, czyli odwołanie się w uproszeniu do elektoratu „robotniczego”, z mniejszych ośrodków, oznacza potrzebę schowania dotychczasowych liderów i znalezienie kogoś wiarygodnego w tych środowiskach, działacza związkowego, człowieka mówiącego językiem tych grup – takiego odpowiednika Piotra Dudy. Oznacza konieczne schowanie na drugi plan albo odejście od postulatów światopoglądowych. Zmianę języka, odwoływanie się do argumentów przede wszystkim emocjonalnych, a nie racjonalnych. Rywalizację z PiS na hasła socjalne przy poszanowaniu zasad praworządności, demokracji i ogólnego kierunku europejskiego.

Którą drogę wybierze lewica? Pewne jest jedno dopóty dopóki będzie rozdarta i nie będzie wiedzieć do kogo mówi, nie osiągnie sukcesu. A może można realizować obie drogi? Barbara Nowacka liberalizująca światopoglądowo Nowoczesną, a więc wzmacniająca i odpowiadająca na potrzeby jej elektoratu. I zupełnie nowa, socjalistyczna lewica, z nowym liderem, który skutecznie zacznie odbierać elektorat PiS?

KOSZTOWNE UPRAWNIENIA ZAWODOWE – PROPOZYCJA REFORMY SYSTEMU KSZTAŁCENIA :)

Streszczenie Raportu

Fundacja Warsaw Enterprise Institute

Związek Pracodawców Polski

Wrzesień 2016.

Z danych Eurostatu wynika, że stopa bezrobocia wśród ludzi młodych jest w Polsce
ok. dwukrotnie wyższa niż ogółem – w grupie wiekowej 20-29 lat stopa bezrobocia w 2015 roku wyniosła 14,9 proc., podczas gdy w grupie wiekowej 15-64 było to zaledwie 7,6 proc. Dobrze wykształcone osoby, do 30 roku życia, powinny stanowić jedną z aktywniejszych zawodowo grup społecznych. Okazuje się, że jest odwrotnie, co poważnie ciąży nie tylko na naszym rynku pracy i wynikach gospodarczych, ale również na narastających tendencjach migracji młodych ludzi z Polski. Średnie wynagrodzenie netto młodych osób z wykształceniem zawodowym w 2015 roku wyniosło ok. 1550 złotych, a wśród absolwentów szkół wyższych oscylowało wokół kwoty 2100 złotych. Przy czym, średnie wynagrodzenia młodych osób są w Polsce istotnie niższe od ich oczekiwań finansowych. Nie ulega wątpliwości, że wspomniane dysproporcje rodzą frustracje u osób na początku drogi zawodowej i, co równie groźne, wpływają na ich decyzję o migracji lub szukaniu pracy w zawodach niezwiązanych z uzyskanym przez nich wykształceniem. W każdy przypadku jest to niepokojące marnotrawstwo środków publicznych, jakie pochłonęła edukacja tych młodych ludzi. W pierwszym odruchu, za nieadekwatne płace winimy pracodawców, którzy raz, że niechętnie zatrudniają młodych, a dwa, oferują im minimalne wynagrodzenie. Rzecz jest jednak bardziej złożona i odnosi się przede wszystkim do systemu kształcenia.

Polscy pracodawcy poszukują u kandydatów do pracy przede wszystkim doświadczenia i kwalifikacji zawodowych. Tymczasem, młodzi ludzie w Polsce nie są przygotowani do wykonywania zawodu zarówno pod względem praktycznym (umiejętności i kompetencji), jak i formalnym (uprawnień do wykonywania zawodu). Pracodawcy chcą zatrudniać młodych, ale nie mają czasu i środków, by uczyć ich zawodu niemalże od zera – zlecenia i zamówienia muszą zostać wykonane w ustalonym terminie i nikt nie może sobie pozwolić na opóźnienia wynikające z konieczności przyuczenia nowego członka załogi. Tymczasem, jak wynika z raportu Deloitte, aż 50 proc, absolwentów polskich uczelni negatywnie ocenia swoje przygotowanie do pracy. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że „na rynku pracy brakuje coraz więcej pracowników posiadających praktyczne umiejętności związane z wykonywaniem konkretnych zawodów”. Uwaga ta została poczyniona w kontekście negatywnej oceny stanu szkolnictwa zawodowego, z którą notabene należy się całkowicie zgodzić, i można z powodzeniem ekstrapolować to spostrzeżenie również na grunt szkolnictwa wyższego.

Problem zawodów regulowanych

Jednym z większych problemów, jakie można napotkać analizując kwestię zawodów regulowanych w Polsce jest fakt, że dane dotyczące ich ilości nie są nigdzie agregowane. Innymi słowy, przepisy prawne regulujące dostęp do określonych zawodów są u nas rozsiane po przeróżnych ustawach i rozporządzeniach, w sposób całkowicie chaotyczny – nie tylko brakuje kontroli nad systemem dostępu do zawodów, ale nikt nie zna nawet konkretnej liczby zawodów, których ta regulacja dotyczy. Rejestr Komisji Europejskiej identyfikuje w Polsce 350 zawodów regulowanych. Więcej jest tylko w Czechach i na Węgrzech. Dla porównania, na Litwie jest jedynie 76 zawodów regulowanych, a w Estonii 98. Wszystkie najbardziej rozwinięte państwa zachodniej Europy cechują się z kolei znacznie mniejszą, niż w Polsce, liczbą zawodów regulowanych – we Francji jest ich 257, jednak już w Niemczech ograniczony dostęp jest do zaledwie 149 zawodów. Z analizy powyższych danych wniosek nasuwa się sam, pomimo politycznych obietnic i kilku fal deregulacji, w Polsce wciąż mamy do czynienia z problemem ograniczonego dostępu do bardzo szerokiego katalogu zawodów. Dodatkowo, najbardziej zamknięte są dziedziny gospodarki potencjalnie najbardziej chłonne dla absolwentów szkół zawodowych, techników i uczelni: służba zdrowia i usługi publiczne, transport, budownictwo, usługi dla biznesu – tych sektorów dotyczy ok. 60 proc. z 350 zawodów regulowanych.

Należy sobie w związku z tym zadać pytanie: dlaczego absolwent polskiej szkoły ma trudniejszy dostęp do całego szeregu zawodów niż jego koledzy z innych państw europejskich? W jakiej sytuacji stawia to młodych ludzi? Nie dość, że jakość kształcenia zawodowego i wyższego jest w Polsce poddawana ustawicznej (z reguły słusznej) krytyce, to dodatkowo, po ukończeniu szkoły, muszą się oni zmagać z kolejnymi wymaganiami formalnymi, a chcą przecież – przypomnijmy – tylko pracować. Budzi to tym większe niezrozumienie, że wydaje się, iż ustawodawca w zasadzie przestał panować nad sytuacją. Wystarczy ponownie odwołać się do Komisji Europejskiej – na jednej z podstron, w ramach wspomnianej bazy danych, podane są linki do stron internetowych, prowadzonych przez organy administracji poszczególnych państw członkowskich, dotyczące zawodów regulowanych. Możemy znaleźć tam stronę estońską, czeską, litewską czy brytyjską – na próżno szukać polskiej. Nie ma jej.

Ze względu na fakt, iż danych dotyczących zawodów regulowanych zwyczajnie się w Polsce nie agreguje, niedostępne są również zbiorcze informacje dotyczące wysokości kosztów ponoszonych przez młodych ludzi w związku z koniecznością uiszczania dodatkowych opłat w celu uzyskania uprawnień zawodowych. W związku z powyższym, możliwe jest z jednej strony omówienie problemu kosztów szkoleń i licencji zawodowych na przykładzie kilku wybranych zawodów (co też uczyniono w Raporcie na przykładzie zawodu architekta, adwokata, geodety, rzeczoznawcy majątkowego, doradcy podatkowego, spawacza), a z drugiej strony możliwe jest spojrzenie z poziomu zagregowanych statystyk GUS. Obowiązek sprawozdawczy spoczywa na wszystkich podmiotach prowadzących działalności gospodarczą w Polsce i zatrudniających powyżej 9 pracowników. Sekcja P (Edukacja) zawiera m.in. grupę 85.5 (Pozaszkolne formy edukacji), która z kolei zawiera m.in. klasę 85.59 (pozaszkolne formy edukacji, gdzie indziej nieskalsyfikowane). Interesujący może być fakt, że przychody netto podmiotów prowadzących działalność w tej jednej klasie wynoszące 1 234 mln złotych w 2015 roku, stanowiły 98 proc. przychodów całej grupy 85.5 i aż 73 proc. całej sekcji P, gdy jeszcze w roku 2008 przychody klasy 85.59 na poziomie 724 mln złotych stanowiły 63 proc. całości przychodów działalności edukacyjnej. Dynamika przychodów netto podmiotów z grupy „pozaszkolne formy edukacji” w latach 2008-2015 wyniosła 68 proc., a więc była znacząco wyższa niż dla całej gospodarki (35 proc.), sekcji przetwórstwa przemysłowego (37 proc.), czy samej sekcji edukacji (48 proc.). Szacując finansowe koszty zawodów regulowanych i licencji zawodowych metodami bottom-up (od dołu) i top-down (z góry) dochodzimy do prawdopodobnej kwoty rzędu kilkuset milionów złotych rocznie (!) w 2015 roku. Koszty te ponoszą uczniowie i absolwenci oraz ich rodziny. Wielkość tych szacunków nie uwzględnia ekonomicznych kosztów barier wejścia na rynek dla osób młodych, w tym wysokiego bezrobocia i emigracji zarobkowej do krajów o niższych barierach wejścia na rynek pracy (np. Wielka Brytania, Niemcy), a także nieoptymalnej produktywności krajowych firm oraz ujemnej dynamiki produktywności całego sektora edukacji w Polsce.

Postulowany kształt reformy publicznej edukacji i szkolnictwa wyższego

Punktem wyjścia jest jeden kluczowy postulat – skończenie każdej publicznej szkoły zawodowej, technikum czy uczelni wyższej musi kończyć się uzyskaniem uprawnień do wykonywania zawodu, który jest przedmiotem nauczania deklarowanym w procesie dydaktycznym. Takie rozwiązanie będzie miało dwojaki efekt – z jednej strony umożliwi ograniczenie do minimum kosztów wejścia w życie zawodowe, z drugiej w znacznym stopniu wyeliminuje problem „pustych” kierunków studiów, których ukończenie nie wiąże się z nabyciem przez studentów żadnych konkretnych umiejętności, wskutek czego często nie mogą oni znaleźć pracy zgodnej z wykształceniem.

Powyższa propozycja jedynie na pozór może brzmieć niezbyt rewolucyjnie – w istocie, wprowadzenie jej w życie będzie wymagało zmian w wielu aspektach funkcjonowania szkół – począwszy od programów nauczania, poprzez mechanizmy współpracy z organizacjami zawodowymi i przedsiębiorcami, aż po jakość kadry nauczycielskiej. Czas to pieniądz, który muszą liczyć przedsiębiorcy. Dlatego nasz postulat uzyskiwania licencji zawodowych w procesie publicznej edukacji musi zostać wprowadzony jak najszybciej. Proponujemy, aby szkoły zawodowe i technika miały rok na dostosowanie swoich programów, a uczelnie wyższe dwa lata (licząc od września 2017 r.). W proces dostosowania edukacji do wymogów konkretnych licencji zawodowych muszą zostać zaangażowane organizacje zawodowe, które powinny certyfikować i standaryzować programy nauczania. Celowość takiego podejścia polega na uwzględnieniu potencjalnego konfliktu interesów na linii szkoły i uczelnie versus organizacje zawodowe, a nie jego przesuwaniu i ukrawaniu na poziomie absolwentów – grupy zbyt słabej i niezorganizowanej do obrony własnych interesów, co od lat obserwujemy w polskiej praktyce.

Zaprezentowana propozycja nie zakłada eliminacji szkół zawodowych, techników i uczelni, których ukończenie nie wiązałoby się z uzyskaniem uprawnień zawodowych. Takie szkoły – w ramach omawianego rozwiązania – mogłyby istnieć, pod warunkiem, że byłyby to prywatne przedsięwzięcia, niedotowane z budżetu państwa, czyli pieniędzy podatników.

Wprowadzenie w życie tak skonstruowanego systemu umożliwi całkowite przemodelowanie procesu edukacji w publicznych placówkach oraz kształcenia zawodowego absolwentów. W efekcie reformy, kształcenie w szkołach zawodowych, technikach i na uczelniach będzie musiało wiązać się z większą ilością zajęć praktycznych, w pogłębionej współpracy z prywatnym sektorem przedsiębiorstw i na partnerskich zasadach z organizacjami zawodowymi. Rezultatem kształcenia będzie tytuł i prawo do wykonywania wyuczonego zawodu. Ostatecznie, szkoły będą opuszczali ludzie przygotowani do świadczenia pracy, która będzie tworzyła wyższą wartość dodaną i dzięki temu będzie lepiej wynagradzana przez pracodawców. Uzupełnieniem tego systemu powinna być publicznie dostępna informacja o zatrudnialności absolwentów określonych kierunków wraz ze średnią ich wynagrodzeń, tak jak jest to upubliczniane w wielu innych krajach.

Inicjator raportu: Rafał Antczak

Ku strategii rozwoju szkolnictwa wyższego w Polsce :)

Szkolnictwo wyższe w Polsce wymaga intensywnych działań naprawczych. Wymaga tym bardziej, że jest jednym z najważniejszych sektorów życia społecznego. Uniwersytety, zwłaszcza te wielodyscyplinowe, choć również uczelnie ekonomiczne, przyrodnicze, medyczne czy techniczne, mają do spełnienia bardzo ważną rolę w społeczeństwie. Uniwersytety powinny być ośrodkami intelektualnej refleksji, powinny wskazywać na aktualne zagrożenia oraz szukać na nie lekarstwa. Uniwersytety winny być przodującymi ośrodkami badań naukowych, bo tylko zaawansowane badania naukowe pozwalają na realne mierzenie się z rzeczywistością. Realne, to znaczy takie w którym poszukujemy odpowiedzi na postawione pytanie. Jest to zatem przeciwieństwo relacji odtwórczej, która polega na powielaniu znanego wcześniej schematu. Drugi z tych modeli uprawiany na uczelniach wyższych prowadzi do obniżania poziomu edukacji i przekreśla ich szansę na stanie się prawdziwymi centrami intelektualnymi.

Ten patetyczny (może nawet nazbyt patetyczny) wstęp dyktować będzie kolejne punkty tego artykułu. Zacząć wypada jednak od opisu stanu wyjściowego. Polskie szkolnictwo wyższe to obecnie sektor hybrydowy: prywatno-publiczny. Najlepsze uczelnie w Polsce to w większości szkoły publiczne. Nieliczne uczelnie prywatne zaliczane do elity polskich szkół wyższych to chlubne wyjątki. Szkół prywatnych jest jednak tak wiele, że nic dziwnego, iż dominują wśród nich instytucje stawiające niskie wymagania swoim studentom i pracownikom. Prawidła rynku, prawa popytu i podaży, masowy pęd młodzieży po dyplomy szkół wyższych w ciągu ostatnich dwóch dekad zrobiły swoje. Świat nie jest jednak tak czarno-biały: na dole list rankingowych uczelni pojawiają się również wydziały uczelni publicznych. Ich status jednostek uczelni publicznej nie immunizuje na dewaluację poziomu edukacji, o badaniach naukowych nie wspominając.

Szkolnictwo wyższe powinno być dostępne, ale to nie oznacza powszechne. W ciągu ostatnich dwóch dekad obserwowaliśmy bezprecedensowy wzrost liczby studiujących, przy lawinie nowych uczelni, i niewielkim wzroście liczby pracowników nauki. W efekcie, uczelni mamy obecnie zbyt wiele. Pora skończyć z kierowaniem się zasadą, że podniesienie współczynnika skolaryzacji (rozumianego statystycznie, a nie jakościowo), czyli podniesienie liczby osób z wyższym wykształceniem zastąpi inne kryteria zdobywania wiedzy i awansu cywilizacyjnego społeczeństwa.

Czynnikiem radykalnie zmieniającym stan rzeczy jest gwałtownie spadająca liczba studiujących Polaków – sławny już wynik niżu demograficznego. Podejmowane są rozmaite działania mające na celu ratowanie systemu (umyślnie piszę o systemie, bo działania obejmują zarówno uczelnie publiczne, jak i prywatne). By utrzymać rekrutację na uczelniach prywatnych usiłowano ograniczyć dostęp do bezpłatnych studiów na uczelniach publicznych (wprowadzanie opłat za drugi kierunek czy za przekroczenie limitów punktów ECTS). Dzięki wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego – jednoznacznie definiującemu konstytucyjny zapis o dostępie do bezpłatnej edukacji – nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym uniemożliwiła takie działania. Ta sama nowelizacja promuje przyjmowanie na studia zawodowe słuchaczy z doświadczeniem zawodowym, a zatem już niekoniecznie młodzież. Zapis ten, podobnie jak postulat zwiększania liczby studentów z zagranicy, to formy modyfikacji systemu, który mógłby się rozsypać z braku studentów.

Opisane reakcje na efekty niżu demograficznego to jednak działania doraźne. Nie zastąpią one strategicznego planu, który wyznaczy dalekosiężne cele uczelni w Polsce. Jak dotąd nie doczekaliśmy się jednak ani takiej strategii, ani dyskusji nad jej elementami. Podobny brak wizji dotyczy strategii rozwoju nauki w Polsce. Rządowe dokumenty za kryterium rozwoju nauki, podają zwiększenie liczby publikacji naukowych. Tak jakby w istocie liczba była miarodajnym wskaźnikiem jakości…

Rozmowa o przyszłej roli uczelni wyższych w Polsce powinna toczyć się równolegle do debaty nad przyszłością badań naukowych oraz kształtem całego systemu edukacji (poczynając od wczesnego dzieciństwa, a na aktywizacji emerytów kończąc). Jest to zatem rozmowa o wielkich wyzwaniach cywilizacyjnych, a nie interesach jednego środowiska czy fanaberiach grupki zapaleńców. Pamiętajmy, że ludzie związani z nauką i szkolnictwem wyższym w Polsce (włączając w to ciągle rosnącą grupę doktorantów) to mniej niż pół procenta populacji.

O czym nie można zapominać, gdy podejmiemy debatę o systemie szkolnictwa wyższego w Polsce? Kilka punktów z pewnością powinno znaleźć się na krótkiej liście danych i celów.

Uniwersytet ma do spełnienia ważną funkcję w społeczeństwie. Powinności wobec otoczenia, misja społeczna uczelni, nie są zadaniami ubocznymi, lecz znajdują się w centrum zadań uniwersytetu.

System szkolnictwa wyższego nie powinien być oparty na źle rozumianym egalitaryzmie i dążeniu do ujednolicania wszystkiego. Uczelnie różnią się między sobą, a ich rywalizacja w badaniach naukowych i jakości edukacji to czynnik sprzyjający podnoszenia ogólnego ich poziomu. Uczelnie mają też różne funkcje społeczne, zależne np. od swej lokalizacji. Inaczej pełnić tę funkcję będzie jedyna uczelnia w mieście, a inaczej jedna z kilku, która nie jest jedynym centrum intelektualnym w regionie. Docelowo, system powinien uwzględniać w sposób szczególny te właśnie różnice w funkcjach społecznych uczelni.

Najsilniejsze uczelnie, prowadzące najbardziej zawansowane, a przy tym ryzykowne badania, powinny dysponować odpowiednimi ku temu warunkami. Warunki takie to zarówno system finansowania badań oraz edukacji na uczelni, jak i sposób zarządzania zasobami.

Postulat – pojawiający się w dokumentach MNiSW i publicystycznych komentarzach – tworzenia uczelni flagowych, realizowany obecnie np. w Niemczech, jest rozwiązaniem upraszczającym. Selekcja uczelni wiodących pozwala na skierowanie do nich większego strumienia pieniędzy, przy ograniczeniu dotacji dla pozostałych uczelni. Zabieg ten sprzyja wspieraniu tzw. doskonałości, czyli elity. (Przecież to z uczelni najlepszych wywodzić się mają przyszli laureaci nagród Nobla.) Jest też formą racjonalizacji wydatków, a zatem dyktatem księgowych. W Polsce realizacja takiego modelu doprowadziłaby do skoncentrowania środków w dwóch, najwyżej trzech-czterech miastach, pozostawiając resztę kraju we mgle prowincjonalizacji. W naszych realiach efektywniejszy może okazać się sposób wyróżniania nie całych uczelni, lecz pojedynczych wydziałów. Dzięki temu, w drodze specjalizacji, nawet uczelnie w mniejszych ośrodkach akademickich miałaby szansę na rywalizację z najlepszymi. Największe i najsilniejsze uczelnie miałyby kilka, lub kilkanaście wydziałów flagowych (ale przecież niekoniecznie wszystkie), a uczelnia prowincjonalna miałaby szansę na stworzenie jednego czy dwóch wydziałów na najwyższym poziomie.

Model zarządzania uczelnią musi zapewnić równowagę między skutecznością jednoosobowej władzy menadżerskiej i demokracją ciał kolegialnych. Radykalne odchylenie ku modelowi menadżerskiemu prowadzi do dyktatu argumentów finansowych (opłacalność badań, lub kierunków studiów), a z drugiej strony, uzależnienie wszystkiego od woli większości prowadzi do konserwatywnego zastoju i braku decyzyjności. Ciała kolegialne na uczelni zapewniają jednak trwałość tradycji oraz – przynajmniej w teorii – stanowią mechanizm wewnętrznej kontroli środowiska.

Uniwersytet to też pracodawca. Odgórne, glajszachtujące prawo, nie może wymuszać na uczelni ograniczania praw pracowniczych oraz ograniczać wolności zatrudniania. Obecnie ustawa o szkolnictwie wyższym tworzy normy ograniczające autonomię uczelni w zakresie zatrudniania pracowników naukowo-dydaktycznych, niekiedy pozostając w sprzeczności z innymi aktami prawnymi (np. dotyczących wieku emerytalnego, czy dozwolonej liczby kolejnych umów na czas określony). Uczelnie powinny w większym stopniu uniezależnić się od rygorów zewnętrznych i mieć prawo do samodzielnego kształtowania polityki kadrowej. Postulat ten jest jednak warunkowy. Uczelnia powinna otrzymać większą wolność względem np. administracyjnych wytycznych dotyczących obowiązującego modelu kariery naukowej. Warunkiem jednak jest, by Państwo nie musiało odgórnymi normami chronić systemu przed nieprawidłowościami. W idealnej przyszłości uczelnie same równoważyłyby formy zatrudnienia pracowników i nakładanych na nich obowiązków. Jako pracodawca racjonalny, strzegłaby się uczelnia nadużywania krótkoterminowych kontraktów, które choć wymuszają konkurencję i mobilność, radykalnie zmniejszają poczucie identyfikacji z instytucją, a zatem i gotowość do prawdziwego zaangażowania w pracę.

Neoliberalny postulat ustawicznej konkurencji wewnętrznej, w tym rywalizacji o granty, choć sprzyja wyłanianiu grupy najsprawniejszych i osiągających sukces, wytwarza również cały system nieprawidłowości i deprawujących efektów ubocznych. Wielu badaczy prowadzi badania „bezpieczne”, bo takie zyskują wsparcie instytucji finansujących. Badania ryzykowne nie mają szans. Kariery konstruowane są z myślą o CV i na potrzeby wniosków grantowych lub konkursów awansowych. Czy to w istocie najlepsza motywacja dla pracownika nauki?

Konieczna jest zmiana kryteriów oceny dorobu pracowników naukowych. Nie właściwa jest dominacja kryterium naukowego, przy ignorowaniu poziomu kształcenia. Postulatem wartym rozważenia jest trójdzielna ocena dorobku, biorąca pod uwagę osiągnięcia naukowe, dydaktyczne oraz te wychodzące poza mury uczelni, a zatem popularyzację.

Wiele jeszcze ogólnych lub bardziej szczegółowych postulatów można by dodać do takiej listy. Zakończę jednak banałem, wracając do podniosłego tonu. Wszelkie modelowanie przyszłego systemu szkolnictwa wyższego, każda strategia jego rozwoju nie będzie miała sensu bez spełnienia trzech podstawowych warunków. System nie może być narzucany z góry, bez konsultacji z samymi zainteresowanymi (lub jedynie w porozumieniu z wybranymi gremiami uczelnianej „starszyzny”), nie może też funkcjonować w świecie ustawicznych niedoborów oraz zmagać się z permanentną chorobą braku etyki. Innymi słowy szkolnictwo wyższe musi rozwijać się na fundamencie rozsądnego systemu finansowania, a pracujący w nim ludzie muszą odrodzić się jako intelektualna i moralna elita kraju.

szkolnictwo wyzsze 4

Główne problemy polityki społecznej w Polsce – debata :)

JEREMI MORDASEWICZ: Dla mnie najbardziej istotna jest korelacja funkcjonowania rynku pracy i gospodarki. W Polsce pracuje zaledwie 60% osób w wieku produkcyjnym. Ci którzy pracują, pracują stosunkowo długo (czyli tu już rezerw nie ma), ale produktywność to jest w tej chwili około 61% średniej produktywności w UE. Jeżeli chcielibyśmy szybciej tworzyć miejsca pracy i dać zatrudnienie tej 2.5 milionowej rzeszy ludzi nie mogących znaleźć pracy, (młodzież, osoby po 50-tce chcące dalej pracować, ukryte bezrobocie na wsi: 1.5 mln ludzi), musielibyśmy znacząco zwiększyć poziom inwestycji. Obecnie inwestujemy około 20% PKB, to są łącznie inwestycje krajowe i zagraniczne. Żeby rynek pracy dobrze funkcjonował, ludzie mieli pracę i realizowało się hasło „więcej pracy, mniej zasiłków”, musimy zwiększyć zapotrzebowanie na pracę (a nie ma innego na to sposobu niż inwestycje: utworzenie jednego miejsca pracy w Polsce to ok. 150 tys. zł). Musimy zwiększyć też podaż pracy, czyli oddziaływać na trzy czynniki. Motywację, kwalifikacje, zdrowie. Analizując politykę społeczną trzeba ją brać przez pryzmat tych wymiarów. Sprowadzać, czy danego rodzaju polityka społeczna zwiększa, czy zmniejsza motywację do pracy. Czy pogarsza, czy polepsza stan zdrowia. Czy, co niesłychanie istotne, zachęca do podnoszenia kwalifikacji, czy zniechęca. Przykładem niech będzie polityka wobec wsi. Mamy dylemat: jak pomagać mieszkańcom biednych gmin rolniczych w Polsce. Istnieje duża różnica miedzy dużymi aglomeracjami miejskimi, a regionami rolniczymi. Jak pomagać wsi, gdzie dochód w gospodarstwa rolniczego jest mniejszy niż gospodarstw pracowniczych w miastach-jak im pomóc? Dziś pomoc polega na transferze prawie 40 mld zł rocznie. Są to bezpośrednie dopłaty do rolnictwa, KRUS, inne programy. Jak owe 40 miliardów podzielimy przez 2 miliony gospodarstw, to mamy ok. 20 tys. na gospodarstwo i skłonność ludzi do ludzi do sprzedaży gospodarstw i przenosin do miast jest bardzo mała. Spowolniliśmy proces odchodzenia od rolnictwa i przechodzenia ludzi do wyżej produktywnych sektorów gospodarki oraz ze wsi do aglomeracji miejskich. Skutek? Z punktu widzenia gospodarczego oczywiste jest, że kapitał ma płynąć tam, gdzie przynosi najwyższą stopę zwrotu. Jeżeli szybko chcemy stawać się zamożni, to powinniśmy go lokować w przemyśle farmaceutycznym, lotniczym, telekomunikacyjnym. Kierowanie pieniędzy na wieś nie ma najmniejszego sensu. Produktywność tej grupy jest ok. 5 razy mniejsza, niż innych. 15% ludzi wytwarza tam niecałe 4% PKB. Z gospodarczego punktu widzenia, to marnowanie pieniędzy. Ze społecznego, czy to daje dobre rezultaty? Nie! Powstrzymaliśmy przejście osób z rolnictwa do produktywniejszych sektorów, bo jak ktoś dostaje średnio 20 tys. rocznie na gospodarstwo, to czemu miałby się przenosić, gdzie taką premię uzyska? A my moglibyśmy to zrobić inaczej, ułatwić tymi pieniędzmi, zachęcić do zmiany sektora na bardziej wydajny. Dając te pieniądze uzyskujemy to, że nikt nie chce sprzedawać gospodarstw. Średnie gospodarstwo w Polsce to 8 hektarów- czasem 4 (Podkarpacie), czasem 15 (ziemie zachodnie). Nie możemy prowadzić konsolidacji gospodarstw rolnych, mimo, że byśmy chcieli, żeby w rolnictwie pracowało 3x mniej ludzi, a reszta zasiliła inne sektory. Nie możemy tego zrobić, bo nikt nie chce sprzedawać ziemi. Wyobraźmy sobie, że te same pieniądze adresujemy do dzieci wiejskich, które dostaną dobre wykształcenie już od przedszkola (a nie od szkoły podstawowej). Chodzi o to, żeby wyrównać na stracie możliwości wszystkim. Rozumiem przez to finansowanie ludzi zajmujących się opieką w szkołach, finansowanie dożywiania, pomocy dydaktycznych, dojazdów, kursów dla młodzieży starszej, internaty (bo potrzebna nam koncentracja szkół).Pozwoliłby to młodzieży dziś kończącej szkoły rolnicze lepiej być przygotowanym do różnego rodzaju pracy. 2 lata temu my mieliśmy problemy z zatrudnieniem 150 młodych ludzi w okolicach Ostródy. Przez 2 lata szkoliliśmy te osoby ponosząc koszty, bo oni są nie zatrudnialni w gospodarce XXI wieku. Następnie, chcąc przenieść 2-3 miliony ludzi do dużych miast, które nie mając dopływu rąk i głów do racy, powinniśmy rozwijać czynszowe budownictwo mieszkaniowe. Żeby pracownicy mogli podążać za pracą. W Polsce zasoby czynszowe (na wynajem) wynoszą zaledwie 13%, gdy w Niemczech to 40%. Będąc liberałem jestem za tym, by mnie opodatkować i coś dotować. Ale z sensem. Te same pieniądze, lepiej wydane, dałby by nam ogromne przyśpieszenie. Obecnie młodzież wiejska, gorzej wykształcona, musząca podejmować czasochłonne dojazdy do pracy-marnuje się. Jest to sposób na przyśpieszenie rozwoju i jednoczesne wyrównywanie szans. Bo my, inwestorzy nie pójdziemy na tereny wiejskie. Jak ktoś mi mówi, że będzie ściągał do wschodniej Polski inwestycje, mówi głupstwa. Tak jest na całym świecie, szansę rozwojową mają duże aglomeracje. Wynika to m.in. z tego, że mając miasto, gdzie jest 100 fabryk, a jedna z nich padnie, to pozostałe 99 bez problemu przejmie ludzi. W mieście gdzie jest 1-2 fabryki, ich upadek jest jego końcem. A firmy upadają co kilka, kilkanaście lat i zawsze tak będzie. Z drugiej strony pracodawcy muszą mieć dopływ pracowników i szansę ich pozyskiwania z roku na rok. Cały czas musimy mieć możliwość zatrudniania i zwalniania kolejnych osób, zapotrzebowanie zmienia się. Będąc liberałem i przedsiębiorcą nie mam nic przeciw prowadzeniu polityki społecznej, jeżeli będzie ona racjonalna.

KRYSTYNA SZAFRANIEC: Ja pracuję w instytucie rolnictwa PAN i też mam coś na uwagi Pana Mordasewicza do powiedzenia. Transfer z rolnictwa, do powiedzmy usług nie jest taki prosty. Jest też przecież bardzo ważny czynnik kulturowy i społeczny. On się w tej racjonalności nie odnajduje. Ale zgoda, że jest parę przesłanek, które czynią tę wypowiedź bardzo racjonalną. Dam przykład, ja robię badania od połowy lat 90-tych, pytając wiejską młodzież (uczniowie szkól średnich): „kim chciałbyś być, gdy dorośniesz, gdzie chciałbyś mieszkać”. To w jednym z badań, w którym uczestniczyło 6 tys. uczniów szkół średnich wiejskich, dwie setne procenta zadeklarowało, że chciałoby być rolnikiem. 7 osób. Na pytanie gdzie chcieliby mieszkać 20% mówiło, że chce mieszkać na wsi. Dziś po 10 latach w podobnym badaniu zainteresowanie zawodem rolnika jest na niezmienionym poziomie. Krótko mówiąc, zainteresowanie profesją rolnika jest praktycznie zerowe. Natomiast wzrasta chęć mieszkaniem na wsi. Jest zatem problem rynku pracy na obszarach wiejskich, a nie nimi zainteresowania. Wiem, co mówią ekonomiści, ale gdybyśmy rozważali możliwość stworzenia rynku pracy poza wielkimi aglomeracjami, to ludzie młodzi wyobrażają sobie mieszkanie na obszarach wiejskich. Przenoszenie ludzi do dużych miast stwarza problem absorpcji wielu mieszkańców wsi w mieście. Swego czasu zajmowała się tym Prof. Lena Kolarska-Bonińska, gdzie w publikacji dla Instytutu Spraw Publicznych eksperci wskazują, że zmiana miejsca zamieszkania ludności wiejskiej zderza się z realiami kulturowymi, społecznymi i edukacyjnymi. Ponieważ to nie jest kwestia chęci i przymusu ekonomicznego, by ludzi ze wsi wyprowadzić. Oni muszą mieć pewien określony poziom kompetencji. Pan Mordasewicz powoływał się na przykład z okolic Ostródy, tak, ci ludzie są tak wykształceni, że ze swymi kompetencjami w mieście nie tworzą konkurencji żadnej. Zgadzam się, że czas na racjonalną wizję, ale zwracam uwagę, że będzie to proces długotrwały i trudny. Trzeba będzie zmienić budżet polityki społecznej w finansowaniu różnych sektorów, w tym edukacji. Trzeba zmienić reguły gry. Zwróćmy uwagę, że polska szkoła odtwarza nierówności społeczne. Także w mieście. Zróbmy coś, żeby ci przesunięci z obszarów wiejskich byli konkurencyjni, żeby mogli sprzeda
ć gospodarstwo, kupić mieszkanie, znaleźć pracę. Moja wiedza wskazuje na to, że racjonalny pomysł Pana Mordasewicza jest trudny społecznie, ale kiedyś musimy zacząć poważnie traktować wieś. Potrzebna jest decyzja co do celów kierunkowych, ale ja się zgadzam z Panem Mordasiewiczem i od czegoś trzeba zacząć. Natomiast odnośnie raportu o młodych Polakach, którym się zajmowałam. Raport, który napisałam, powstał w związku z pytaniem o to, gdzie tkwią zasoby modernizacyjne Polski, którymi można by się posłużyć, żeby zrealizować projekt modernizacyjny, jaki powstał w zespole Michała Boniego. Celem było wskazanie w kraju, który nie ma zbyt wielu zasobów, zawłaszcza infrastrukturalnych, materialnych, zasobów, jakie można by zaangażować w modernizację. A jednocześnie byłoby to bez dodatkowych kosztów, dawało szansę posiadanym już potencjałom. Boni wpadł na pomysł, że takim potencjałem jest młodzież. Obraz młodzieży jest tak stereotypowy, że zanim chciał sobie odpowiedzieć na to pytanie , zaprosił ekspertów, żeby na początek odpowiedzieli na pytanie bardziej zasadnicze : „kim są młodzi Polacy?”. Po pierwszych analizach, jakie prezentowałam w Kancelarii Premiera, szukających tego, co młodzież ma, co jest potencjałem nie tylko na rynku pracy, ale ogólnospołecznym, doprowadziłam do pewnej sytuacji. Michał Boni usiadł zmartwiony przy stole i zapytał: „No dobrze, Pani Profesor, my tu szukamy potencjału wśród młodych. A Pani tyko o problemach, gdzie tu jest ten potencjał?”. Był przerażony, bo jakiego tematu ja bym nie ruszyła: edukacji, rynku pracy, zakładania rodziny, stylu życia, zdrowia, spójności społecznej-wszędzie były problemy. Moja odpowiedź była uspokajająca i prosta. Potencjał młodych wyraża się w ich aspiracjach życiowych, tego co chcą w życiu zrobić ze sobą i w ich kompetencjach. Raport, który powstał z pytania o zasoby i potencjał młodego pokolenia, w gruncie rzeczy stał się raportem o problemach. Jest to pewne odbicie ogólno społecznych problemów, bo młodzi najszybciej wyczuwają na własnej skórze różnego typu napięcia, sprzeczności, problemy. A dorośli się do nich przyzwyczajają i udają, że nie są one tak bolesne, jakby się wydawały. Jakie problemy są szczególnie ważne? Wszystkie o jakich mowa w raporcie. Do rekomendacji zaproponowałam jednak ministrowi Boniemu szczególe pochylenie się nad trzema obszarami. Edukacja. Mimo wielu sukcesów, jakimi Polska się chwali, np. wysokim wskaźnikiem solaryzacji, najszybszej dynamiki przyrostu osób kształcących się na wyższych uczelniach (choć wg moich i CBOSu badań następuje wychłodzenie tego trendu, w związku z dewaluacją dyplomów), jest to szczególnie potrzebujący naszych polityk społecznych obszar. Mimo wysokich wskaźników, jakość edukacji jest bardzo wątpliwa. Na każdym szczeblu. Przykładowo chwalimy się przyrostami pewnych wskaźników w badaniu elementarnych kompetencji młodzieży poniżej szczebla szkoły wyższej GIZA. Tak, są pewne przyrosty dobrych wyników. Ale w moim raporcie, w rozdziale o edukacji wyeksponowałam na podstawie tabel gizowskich, że polska młodzież ma bardzo krótkie ramie ilustrujące bardzo wysokie sukcesy w testach, a bardzo długie ramię w ocenach najgorszych. To ostatnie ramię jest krótsze niż kilka lat temu, ale ciągle długie. W innym wykresie GIZA pokazującym zależność statusu pochodzenia a kapitałem kulturowym i karierami edukacyjnymi. Są państwa, gdzie ta zależność jest mało widoczna. Kanada, kraje skandynawskie, Australia i inne. Polska jeśli ma dobre wyniki, to w grupie młodzieży mającej tzw. dobry kapitał kulturowy. Edukacyjna wartość dodana szkoły jest niewielka w stosunku do tego, co młodzież już do niej przynosi ze sobą. Jest walka polityczna o to, czy nauczyciele polscy są dobrzy, czy źli. Premier Tusk się kłóci z badaniami OECD, czy nauczyciele polscy pracują dużo, czy mało, źle, czy dobrze. Uważam, że dużo w tym takich czarów przedwyborczych, bo trzeba by zmienić wiele. Jako nauczyciel akademicki widzę to, że przychodzi tzw. młodzież „gorsza”, ale jeśli ona uważała w liceum, że studiowanie niewiele znaczy, to ja niewiele mogę zrobić. Problemem jest też nie sprofilowanie studiów wyższych pod rynek pracy. Myślenie uczelni oraz studentów, że przyjście studenta po wiedzę kończy się na dyplomie i cześć. A dziś czasy są takie, że w dynamicznie rozwijającym się świecie przyjście na studia jest podstawą zaledwie wiedzy i pomocą w zdobyciu umiejętności kształcenia. Pozwala to się rozeznać w niszach rynku pracy, łączenie pracy ze studiowaniem, by się przekonać przy zetknięciu z rynkiem pracy, że trzeba składać swoją karierę na zasadzie klocków lego i dokładania do niej krótkich kursów (np. rocznych na uczelni), staży i tak dalej. Ten zasób młodych ludzi będzie coraz istotniejszy. Muszą się nauczyć wyczuwać miejsca gdzie można bezpiecznie się skierować, jak saperzy. Wymaga to nieustannej diagnozy rynku pracy i korekty własnych kompetencji. Oni ciągle myślą, że studia przygotowują do zawodu. Otóż obecnych trendach mówienie, że „wykonuję pracę niezgodną z zawodem” jest anachroniczne. Dziś studia nie przygotowują do zawodu, przygotowują do uczenia się do zawodu. Do różnych zajęć. Zwróćmy uwagę, że Amerykanie nie pytają się „jaki jest Twój zawód”, tylko ” czym się zajmujesz”. Ale ta umiejętność wykorzystania różnych wariantów edukacji zależą od tego, czy uczelnie są w stanie zaadaptować się do nowych wyzwań. Ja uważam, że zdolność adaptacji młodych ludzi do zmian jest znacznie wyższa niż zdolność uczelni, które są twierdzami broniącymi się przed jakąkolwiek zmianą. Dalej, kwestia kształcenia zawodowego. Ono zupełnie leży, bo kiedyś w strachu przed bezrobociem wymyślono, że antidotum to matura i studia. A zatem odeszliśmy od kształcenia zawodowego, co trzeba odwrócić (oczywiście w nowych realiach). A zatem same sukcesy edukacyjne pokazują też jak dużo jest do zrobienia. W kwestii rynku pracy mam satysfakcję, że media po spotkaniu w Kancelarii Premiera odnośnie naszego raportu, zaczęły mówić o tzw. „umowach śmieciowych”. To przyszło z Zachodu, gdzie były one sposobem na uchronienie się przed lawinowo rosnącym bezrobociem. Miała to być furtka uelastyczniająca system zatrudnienia. Za tym poszły podwójne regulacje prawne. Jedne dla umów stałych, drugie dla umów czasowych. Powstał dualny rynek pracy i oczywiście ów tymczasowy sektor absorbował głównie ludzi młodych. Wywołało to zachowania pracodawcy z zerowym zainteresowaniem kapitałem ludzkim, rozwojem zawodowym, szkoleniami, bo są to mało inwestowane stanowiska pracy. I do tego gorzej płatne, ok. 1000 zł (badanie Polskie Forum HR). Chociaż to się tak do końca nie przekłada, bo GUS wyliczył, że średni dochód młodego gospodarstwa w 2010 roku wynosił średnio więcej niż średni dochód reszty społeczeństwa. Mimo wysokiego wskaźnika zatrudnienia tymczasowego. To oznacza, że młodzi harują jak wół. Na kilku etatach od świtu do nocy na kontraktach. Niektóre środowiska sobie to chwalą, dla pewnej kategorii ludzi takie umowy to jest pewien plus, bo mogą sobie poeksperymentować, wykonywać zawody twórcze, być rozchwytywanym. Generalnie jednak niestabilność zatrudnienia jest większą zmorą dla młodych ludzi niż bezrobocie. Kolejnym obszarem jest sfera życia prywatnego, czynnik demograficzny. Dziś demografia ma wymiar polityczny, ekonomiczny, to przerażająco więcej dylematów, zwłaszcza dla kobiet. Rynek pracy, wsparcie zatrudnienia kobiet i macierzyństwa, to obszary, w których wsparcie jest szalenie istotne.

JAROSŁAW MAKOWSKI: Odniosę się do sformułowania Pana Mordasewicza „bogactwo narodu”. Problem polega na tym, że dziś już nie ma bogatych narodów, są bogaci ludzie. Narody są biedne, państwa bankrutują. Problem w tym, co uświadamiają nam „oburzeni” i okupanci Wall
Street, że proporcje bogactwa wynoszą 1 do 99. Szczególnie mocno odczuwamy to po kryzysie 2008 roku, gdzie sprywatyzowano zyski, a uspołeczniono straty. Mówiąc o polityce społecznej. Nadal mam wrażenie, że mimo zmiany nazw w Polsce nadal mówi się o polityce zapomogi, socjału, to jest polityka socjalistyczna. To poniekąd zrozumiałe, bo kiedy przechodziliśmy z komunizmu do gospodarki kapitalistycznej potrzebny był pewien rodzaj parasola dla tych, którzy w wyniku transformacji wyskoczyli z systemu. Stąd Jacek Kuroń, jego słynne zupy, on był symbolem. Rzecz w tym, że ta polityka ma się nadal dobrze, mimo, że minęło już 20 lat. Poza językiem trzeba też zmienić sposób pojmowania polityki społecznej. I teraz trzy obszary problemowe. Po pierwsze, polityka społeczna musi być aktywna. Skończmy z tą pasywną filozofią zapomóg, socjału, etc. Jeżeli państwo coś daje, musi też wymagać. Bo jeżeli nie będzie wymagać, to następuje dziedziczenie biedy, braku kompetencji, itd. Po drugie wielość instytucjonalna. Dziś polityka społeczna nie może się opierać jedynie na państwie. Organizacje pozarządowe dużo lepiej wykonują pewne czynności niż państwo, w związku z tym uważam, że nie ma powodu, by państwo miało na politykę społeczną monopol. Nowoczesne państwo jest partnerem dla organizacji pozarządowych. Po trzecie, elastyczność narzędzi w polityce społecznej. Dotychczas panowało przekonanie, że elastyczny musi być obywatel. Ja uważam, że przychodzi czas, kiedy to również państwo musi być elastyczne. Jeżeli państwo wymaga od ludzi, żeby byli mobilni, elastyczni, dokształcali się, to prowadzenie polityki społecznej musi korelować z tego typu wzorcem działania. Tym bardziej, że żyjemy w świecie charakteryzującym się kategoriami ryzyka i niepewności. W dzisiejszym świecie starego długoterminowe straciły na wartości. Nie twierdzę, że możemy sobie pozwolić na luksus nieposiadania strategii długoterminowej, lecz w obecnych czasach my nie wiemy co będzie za tydzień, a co dopiero za 10 lat. Świat w którym żyjemy się kończy. Dlatego zmiany, które musimy przeprowadzić nie będą konsekwencją naszego namysłu. W tym momencie zostaliśmy przyparci do muru z przeświadczeniem, że niewidzialna ręka rynku działa. W moim odczuciu ostatnie dwa lata pokazały, że jako „niewidzialna” faktycznie nic nie reguluje. W mojej wizji polityki społecznej państwo nie jest silne, ale jest w działaniach skuteczne. Nie chodzi mi o państwo silne siłą służb specjalnych, siłą CBA, wojska, itd. Państwo skuteczne jest szybko reagującym na otaczające zmiany. Pomaga ludziom, gdy dzieje im się krzywda. Krótko mówiąc, jest to państwo efektywne. Nie musi być molochem, ale niech ma silny korpus urzędniczy, potrafi dostosować, być elastyczne. Niech reformy nie zabierają dużej ilości czasu. To jest różnica między państwem silnym, a skutecznym. Marzy mi się państwo, które powie: „chcesz być bogaty, bądź bogaty, chcesz być biedny, bądź biedny, ale my Ci stworzymy warunki, byś mógł się z tej biedy wydostać”. Państwo ma być narzędziem, które pomaga realizować nasze aspiracje, dążenia, marzenia. Jeżeli mówię o takim państwie, to mam na przykład na myśli to, żeby było regulatorem prawdziwego wolnego rynku, bo twierdzę, że dziś takiego brak. Bo państwo jako skuteczny regulator ma unieważniać wszystkie kartele, jakie dziś rządzą Polską. Od akademików zaczynając, na chłopach kończąc. Gdybyśmy mieli skuteczne państwo, to dałoby sobie ono z nimi radę. Odniosę się jeszcze do wsi, o której mówił Pan Mordasewicz. Przywołał Pan metaforyczną fabrykę, mówiąc, że jak ona padnie, to jest to katastrofa. Lecz to jest rozumienie fabryki XIX wieczne, gdzie prząśniczki jadą ze swymi dywanami, firankami. Według mnie nie ma już tego typu fabryk. Ja myślę, że dziś można założyć firmy operujące nowymi technologiami, Internetem. Szeroko pasmowy Internet w moim rozumieniu niweluje wykluczenie terytorialne, jego zapewnienie to rola państwa. Zbudujmy w końcu drogi! Co pozwoli zmniejszyć wykluczenie terytorialne też. Ja myślę, że potencjał młodzieży zależy od tego, czy wyrównamy im szansę, a fundamentalnym tego narzędziem jest Internet. Ilość wygrywanych przez młodych Polaków informatyków konkursów międzynarodowych, pokazuje, że jeśli mamy taki sam start, jak ludzie z Ameryki, Indii, to jesteśmy konkurencyjni. Nie zbudujemy już marki typu Mercedes. Ale w momencie, gdy podpinamy się pod Internet i mamy równy start, jesteśmy równie konkurencyjni z Zachodem. Marzy mi się państwo silne skutecznością działań i regulacji, czyniące sprawiedliwość. JAKUB WYGNAŃSKI: Podzielam pogląd, że państwo jest za słabe. Jest taka subtelna różnica między rozległością państwa, paternalizmem, ambicjami, a czymś co ono robi dobrze. Jeśli coś, czym państwo się zajmuje mogą zrobić inne osoby, instytucje wspólnoty, nie tylko rynek, to powinno się zrobić z tego użytek. A jak już coś robi, niech robi to dobrze- będzie świadome i muskularne. Istnieje odwieczny dylemat: co jest warunkiem czego? Społeczeństwo obywatelskie warunkiem państwa, czy na odwrót. I moje pokolenie przyzwyczaiło się do myśli, że to gra o sumie zerowej. Że silne społeczeństwo było potrzebne, by przewrócić państwo, a z kolei zbyt silne państwo oznacza słabe społeczeństwo obywatelskie. Po 20 latach siłowania się jest słabe państwo i słabe społeczeństwo. Paradoks polega na tym, że one potrzebują siebie, by się wzmacniać. Istotą tej relacji powinno być zaufanie. Tak sobie nie ufamy, jak nie udamy instytucjom. Jak to zmienić? Bardzo trudno. Popieram liberałów, mówiących, że istnieje zaufanie tam, gdzie jest stabilność. Nie przeceniam organizacji pozarządowych, mówiących, że mogą dużo, choć nie dano im takiej szansy w Polsce. W wielu dziedzinach nie dorównują skalą i nie mogą zastępować państwa. W edukacji to są pojedyncze procenty. A z drugiej strony mamy przykład 300 organizacji, jakie przejęły w praktyce opiekę nad bezdomnymi, co jest obligatoryjnym obowiązkiem gmin, ale bardzo chętnie oddane. Ale oni i tak muszą się prosić o wsparcie, choćby opłacenie prądu. Państwo słabo ceni kompetencje organizacji pozarządowych. Mówiąc o organizacjach zajmujących się równoważeniem nierównowag społecznych widzimy, że nie przebiły one się. Mimo tego, że państwo w konstytucji ma zasadę pomocniczości, mimo naszej wiary w samoorganizację. Do tej pory opowieść o pomocniczości była raczej elementem politycznej poprawności, teraz będzie wynikać z konieczności. Zasada pomocniczości nie polega na tym, że państwo nie pomaga i ucieka, zostawiając organizacje ze wszystkimi problemami. Problem w narracji jest to, że kontekst społecznego współdziałania jest rzadko przywoływany. Nasze debaty są strasznie płytkie, bo jak na przykład mówimy o służbie zdrowia, to albo państwowe równa się dziadowskie, a prywatne równa się, że Ci bez odpowiedniej sumy na karcie nie zostaną obsłużeni. Kwestia uspołecznienia praktycznie nie istnieje w narracji. W koncepcji wolność-równość- braterstwo zapominamy o właśnie braterstwie. Kategoria braterstwa może być traktowana jako kompletnie pięknoduchowska, albo taka jakiej naprawdę w tej chwili potrzebujemy, czyli współodpowiedzialności. Nigdzie na świecie nie rozwiązuje się problemów tylko i wyłącznie przez państwo, pobierając odpowiednio dużo pieniędzy na cele. W tej chwili nawet państwa socjaldemokratyczne nie są w stanie udźwignąć wyzwania, jakie stoi przed Europą, z różnych względów. Nie zrobią tego, bez wprowadzenia trzeciego współczynnika, jakim jest współodpowiedzialność. Również mam wrażenie, że za mało mówimy o dylemacie między dystrybucją, rynkiem, a wymianą. Byłem na ogłoszeniu raportu, o którym była mowa i płyną z tego optymistyczne wnioski. Pierwszym jest to, że wszyscy rozumiemy, iż spadnie na nas „siwa lawina”. Trze
ba by przyjąć, że polska młodzież oprócz inwestycji w edukację, potrzebuje też kapitału społecznego. Musi przejść z myślenia indywidualnego na kooperatywne. Nie widzę przykładów na to, że młodzież potrafi coś zrobić razem. A pojedyncze budujące epizody, np. wygrany konkurs zdolnego informatyka nie zmieniają tego. Także w tej debacie między republikanizmem a liberalizmem brakuje najważniejszego wątku komunitariańskiego, jaki ja odczytuję za najważniejszy. Mało się mówi, że w relacjach z państwem powinna być swego rodzaju równowaga uprawnień i zobowiązań. Nienawidzimy państwa, jesteśmy wobec niego nielojalni, ale bardzo dużo od niego oczekujemy. Polska flaga, hymn, to jakaś hipostaza, a w kategoriach codzienności słabo wszystko działa. Potrzeba nam w polityce społecznej silnego przywództwa, b y coś zmienić. Przykładowo w polityce odnośnie młodzieży powinniśmy stworzyć oddzielne ministerstwo młodzieży, rodziny i seniorów. Patrzymy horyzontalnie, a wiele rzeczy jest w silosach, a przez to jest niewidzialnych. Dzieci bardzo małe należą do ministerstwa zdrowia, a wcale ich nie powinno tam być. Jesteśmy przyuczeni do prymitywnego odbioru przez pryzmat piramidy Maslowa, a wszystko jest dziś daleko bardziej skomplikowane. Wiele problemów nie powstaje w stanach w których się znajdujemy, ale w momencie ze stanów tych wyjścia. Mamy instytucje, które adresują opiekę nad dziećmi w domach dziecka, lecz problem pojawia się w dniu tego domu opuszczenia. Większość problemów, to problemy przerwania ciągłości i nie mamy żadnych instytucji działających przekrojowo. Wiele problemów to problem nadmiaru, a nie niedomiaru, np. nadmierna konsumpcja, a nie głód. My w pomocy społecznej nie zauważamy potrzeb równości, sprawiedliwości, podmiotowości, rzeczy ważniejszych niż materialnych np. jedzenia. A nasze ministerstwa są kompletnie anachroniczne i materialistyczne. Musimy też po 20 latach wykształcić nowe mechanizmy dialogu polityków. Fantastyczny pomysł Komisji Trójstronnej, gdzie wentylowano napięcia między związkami, pracodawcami, rządem, w tym momencie jest kompletnie nieadekwatny. Nie wiadomo jak przekładać, artykułować potrzeby społeczne, jak Komisja ma artykułować np. głos konsumentów?

Zapis wystąpienia na Liberalnej Szkole Polityki Społecznej zorganizowanej przez „Liberté!” przy wsparciu Fundacji Batorego oraz Forum Rozwoju Edukacji Ekonomicznej 22-23 października 2011 w Jachrance.

 

Główne wyzwania dla Polityki Społecznej w Polsce :)

Pomysłów na prowadzenie państwowej polityki społecznej w praktyce można znaleźć tyle, ile ideologii ją determinuje. Często jednak codzienność weryfikuje postanowienia doktrynalne na rzecz pragmatyzmu, który to z dnia na dzień nabiera nowego, bardziej skomplikowanego wymiaru. U źródeł pojawienia się terminu polityki społecznej na myśl przychodzi nam francuski myśliciel Charles Fourier i jego działalność na przełomie XVIII i XIX wieku. Jednakże do upowszechnienia się tego terminu dochodzi na gruncie Niemiec XIX-wiecznych, gdzie mamy do czynienia z działalnością kanclerza Otto von Bismarcka. Co do zasady jednak trzeba rozróżnić dwa pojęcia uważane za synonimowe. Politykę socjalną (Sozialpolitik) obejmującą sferę pomocy dla najbiedniejszych grup ludzi, a politykę społeczną (Gesselschaftspolitik), która zawiera w sobie pojęcie polityki socjalnej, jednak jeszcze zahacza o szerszy krąg rozwoju społecznego i związanymi bezpośrednio z tym zmianami strukturalnymi. Jak już wspomniałem, za jednego z głównych twórców instytucjonalizacji tejże polityki uważa się postać Otto von Bismarcka, który zainicjował powszechny system ubezpieczeń społecznych (tj. chorobowych, wypadkowych i emerytalno-rentowych). Jakie zatem – biorąc pod uwagę wszystkie te wstępne rozstrzygnięcia – wyzwania dla przyszłości tej polityki stoją przed Polską?

Dokonująca się obecnie w Polsce transformacja ustrojowa jest bezprecedensowym i niezwykle skomplikowanym proces społeczno-gospodarczy, w wyniku którego przeobrażeniu ulegają instytucje rynkowe, potrzeby i preferencje społeczne, stosunki międzyludzkie. Jego efektem jest systematyczny wzrost jakości życia, czego wyrazem może być chociażby demokratyzacja państwa, wzrost poziomu produkcji i konsumpcji, a także rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Wielu pozytywnym zmianom towarzyszy jednak równoległe powstawanie problemów, które stanowią wyzwania dla polityki społecznej.

Niepełnosprawność i starzejące się społeczeństwo

Jednym z bardziej znaczących problemów nie tylko pomocy społecznej, ale ogólnie społecznym jest starzejące się społeczeństwo.

Wyzwania przed którymi stoi polska polityka społeczna podzieliłbym na meta-poziomie na trzy grupy. W pierwszej z nich znajdują się uniwersalne wyzwania jakie zawsze stały przed polityką społeczną, np. ograniczenie nierówności, przezwyciężenie lub łagodzenie ubóstwa i wykluczenia czy też budowanie integracji społecznej. W drugiej grupie możemy znaleźć te, które wynikają z przemian cywilizacyjnych, zarówno obecnych jak i tych, które rysują się przed nami w przyszłości. Są to np. starzenie się społeczeństwa ze wszystkimi tego konsekwencjami czy wzmożona presja konkurencyjności w warunkach globalizacji. Trzecia grupa wyzwań wynika ze specyficznego polskiego kontekstu historycznego, a także naszego geopolitycznego usytuowania. W tej grupie wyzwań możemy umieścić te związane z likwidacją post-komunistycznych zapóźnień rozwojowych, korektą rozwiązań zastosowanych w czasie transformacji, ale niekoniecznie sprzyjających modernizacji, a także umiejętne włączenie się w projekt zwany europejskim modele społecznym ( przy uwzględnieniu jego wewnętrznego zróżnicowania i zmienności).

Wszystkie te trzy wyodrębnione grupy nie stanowią odrębnych obszarów. Wręcz przeciwnie – wszystkie one się przenikają. Myśląc o współczesnej polityce społecznej warto poszczególne kwestie społeczne rozpatrywać właśnie w świetle tych trzech nakładających się na siebie płaszczyzn.

Wśród wielu wyzwań jakie dostrzegam, cztery wydają mi się mieć charakter strategiczny dla myślenia o polityce społecznej.

Przejście od działań osłonowo-interwencyjnych do socjalizacyjno-aktywizujących

Jednym z rysów polskiej polityki społecznej doby transformacji był jej charakter osłonowy a nie aktywizacyjny. Praktycznym tego przejawem były kierowane do szerokich grup przywileje emerytalnych i ułatwienia przechodzenia na rentę zamiast inwestowania w podnoszenie kapitału ludzkiego, poprzez przekwalifikowawanie. Takie rozłożenie akcentów poniekąd było uzasadnione pilną potrzebą zamortyzowania kosztów jakie poniosło wiele osób w obliczu restrukturyzacji gospodarczej i spacyfikowanie oporu społecznego przeciwko reformom. Dyskusyjne jest czy była to wówczas dobra strategia i czy już wcześniej nie należało skręcić w kierunku bardziej aktywnej polityki społecznej ( active social policy). Z pewnością jednak utrzymywanie nadal tego stanu rzeczy hamuje rozwój – zarówno społecznie jak ekonomicznie. Dlatego wymaga to zmiany. Choć przechodzenie na wcześniejsze emerytury już ograniczono jak również dostępność świadczeń rentowych, tym niemniej w wielu podsystemach widać dotąd słabości wyrosłe z tamtego okresu . Pokazuje to choćby struktura wydatków społecznych. W Polsce – bardziej niż w innych krajach OECD – zachowuje się dysproporcja między udziałem wydatków na transfery pieniężne, a wydatków na świadczenia o charakterze rzeczowym i usługowym, na rzecz tych pierwszych. Jest to struktura wielce niekorzystna i anachroniczna. Widać to choćby na przykładzie pomocy społecznej. Fakt, że brakuje zasobów na systematyczną, profesjonalną pracę socjalną z osobami wykluczonymi a działania pracowników socjalnych często redukują się do przyznawania zasiłków oraz biurokratycznej sprawozdawczości, skutkuje tym, że tak skonstruowany system może w wielu przypadkach jedynie łagodzić ubóstwo i wykluczenie, a nie pozwala na jego przezwyciężenie.

Dlatego w polityce antywykluczeniowej potrzebne jest zastosowanie zindywidualizowanej i sprofesjonalizowanej ( najlepiej w ramach skoordynowanych działań wielu służb) pracy socjalnej i aktywizacyjnej. Błędem natomiast wydaje się wiara w to, że tego typu działania powinny mieć profil niemal wyłącznie prozatrudnieniowy. Oczywiście docelowo chodzi o to by osoby, które chcemy z powrotem włączyć do społeczeństwa znalazły pracę i aktywnie partycypowały w tworzeniu społecznego dobrobytu, ale często by mogły one wyjść na prostą nie wystarczy wyłącznie wsparcie zawodowe, ale także ogólno-życiowa reintegracja.

Mówiąc o potrzebie położenia większego nacisku na usługi, nie chodzi wyłącznie o usługi adresowane tylko do wykluczonych, ale także pewien zestaw świadczeń, których adresatami byłyby różne grupy. Sferą taką jest zwłaszcza opieka nad osobami zależnymi, np. małymi dziećmi, osobami niesamodzielnymi czy starszymi. Rozwój wielosektorowego rynku w tym zakresie wydaje się dziś fundamentalny zarówno w świetle podnoszenia kapitału ludzkiego, budowania integracji społecznej czy aktywizacji zawodowej ( dzięki częściowemu odciążeniu opiekunów możliwa byłaby ich aktywizacja, o którą obecnie trudno). Niestety mamy wciąż skurczony rynek tego typu usług, a w dobie transformacji nastąpiło nawet ograniczenie podaży niektórych z nich , np. przedszkoli i żłobków, który to trend dopiero niedawno wszedł na pozytywny tor. Przy tak dużych zapóźnieniach, naiwna jest wiara, że podaż ta w całości może być zrealizowana przez sektor publiczny ( podobnie jak nie ma podstaw do przekonania, że to zapotrzebowanie w pełni zaspokoi rynek prywatny). W tym jak i wielu innych obszarach polityki społecznej należy postawić na wielosektorowość, co jest zresztą zgodne z najnowszymi trendami w polityce społecznej.

Wielopokoleniowe zmierzenie się z demografią

Na kwestię demograficzną
często spogląda się przez pryzmat działań adresowanych do najstarszych generacji – systemu emerytalnego czy wzmożonego popytu na opiekę zdrowotną i długoterminową. To oczywiście bardzo ważne problemy, ale nie mogą one być rozwiązane w oderwaniu od działań podejmowanych na innych polach dotyczących młodszych generacji, zwłaszcza w zakresie rynku pracy czy polityki rodzinnej. Żadna konstrukcja systemu emerytalnego nie będzie dość stabilna jeśli nie będziemy mieli wysokiego poziomu zatrudnienia w gospodarce, bo to od tego zależy ilość środków w systemie zabezpieczenia społecznego i w budżecie, z którego system emerytalny jest dofinansowany. Podobnie jak nie utrzymamy systemu emerytalnego, gdy nie stworzymy mądrej polityki rodzinnej. Mądrej czyli takiej, która nie tylko promuje dzietność ( bo samo to nie wystarczy), ale równolegle umożliwia tych dzieci wychowanie i kształcenie. Toteż na kwestię starzenia się społeczeństwa należy patrzeć przez pryzmat warunkujących się różnych segmentów polityki społecznej od wsparcia rodzin z dziećmi przez inkluzyjny i konkurencyjny rynek pracy aż po konstrukcję systemu zabezpieczenia społecznego ( w wymiarze emerytalnym, zdrowotnym i opiekuńczym). Wyzwaniem, które łączy problemy młodych rodzin z małymi dziećmi i osób najstarszych jest wspomniana już konieczność zapewnia wsparcia rodzinom w opiece nad osobami zależnymi. Bez tego musimy się liczyć, że coraz więcej osób będzie w związku z potrzebą długoterminowej opieki nad niesamodzielnymi bliskimi wypadać poza rynek pracy i stopniowo tracić swój zawodowy i społeczny potencjał.

Zlikwidowanie segmentacji rynku pracy

W kontekście rynku pracy problemem – nie tylko w Polsce – jest jego segmentacja, polegająca na tym, że istnieją grupy pracownicze, których stabilność zatrudnienia jest wysoka i równocześnie grupy, które pracują i żyją w warunkach bardzo niestabilnych ( tzw. prekariat). Utrzymywanie się tego podziału zarówno uderza w zasady sprawiedliwości jak i wywołuje zagrożenie dla ładu społecznego. Może się bowiem na tym tle zrobić społeczny konflikt, tym bardziej, że w grupie prekariuszy ludzie młodzi znajdują się w większym stopniu niż starsze pokolenia, wobec czego konsekwencją może być mniej lub bardziej ostry konflikt międzygeneracyjny. A w obliczu wspomnianych wcześniej wyzwań na taki konflikt nie możemy sobie w żaden sposób pozwolić. Kierunkiem pożądanym w tej sytuacji wydaje się być koncepcja flexicurity, zalecana w unijnych komunikatach i praktykowana chyba najpełniej w Danii. Jej filarami są: elastyczność zatrudnienia, nowoczesne zabezpieczenie społeczne, instrumenty aktywnego rynku pracy ( nieraz dodaje się do tego jako czwarty człon – koncepcję life long learning). Układ ten jednak nie powinien być traktowany sztywno, a dostosowywany do konkretnego kontekstu w danym kraju. Na najbardziej ogólnym poziomie w koncepcji flexicurity chodzi o połączenie bezpieczeństwa i elastyczności. Szukanie kompromisu między tymi dwoma wartościami powinno orientować myślenie o polityce społecznej.

Lepsze korzystanie z głównych czynników rozwoju w epoce postindustrialnej: kapitału ludzkiego i społecznego.

Polska jeśli chodzi o kapitał ludzki, osiąga wysokie wyniki głównie w aspekcie ilościowym, a nie jakościowym, który jest w zasadzie ważniejszy. Przykładem jest stan szkolnictwa wyższego. Edukacja w Polsce w dużej mierze ogranicza się do tradycyjnych form – od szkoły podstawowej po studia. Nie dość rozwinięta jest opieka przedszkolna ( a to na tym etapie potencjał przyswajania wiedzy i umiejętności jest bardzo wysoki) a także różne formy podnoszenia swoich kompetencji na dalszych etapach życia, w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym.

Jeszcze gorzej wygląda sytuacja jeśli chodzi o kapitał społeczny. Według różnych jego wskaźników jak poziom zaufania czy aktywność społeczna Polska sytuuje się na końcowych miejscach w rankingu wśród krajów europejskich. Tu też duże jest pole do działania dla szeroko rozumianej polityki społecznej. Kapitał społeczny może bowiem być współkształtowany przez odpowiedni układ instytucjonalny. Władze publiczne powinny otwierać się – zachowując odpowiedzialność za (współ)finansowanie swych zadań – na organizacje społeczne, a nieraz także podmioty prywatne, przekazując im część zadań. Ważne jest by owo delegowanie zadań nie oznaczało całkowitego zrzeczenia się władz odpowiedzialności za dany obszar. Władze publiczne powinny zachowywać odpowiedzialność za wyznaczanie celów, tworzenie regulacji i kontrolę ich przestrzegania, a także – w mojej opinii – częściowe finansowanie usług strategicznych ze społecznego punktu widzenia. Jednak dzielenie się odpowiedzialnością za świadczenie pewnych usług z poza-publicznymi podmiotami może nie tylko zaktywizować stronę społeczną, ale także zwiększyć poziom zaufania do władzy ( tzw.linking social capital, który w Polsce po części za sprawą doświadczeń historycznych jest szczególnie słabo rozwinięty). Przyszłościowa polityka społeczna musi być wielosektorowa, a podmioty z poszczególnych sektorów muszą ze sobą współpracować w rozwiązywaniu konkretnych spraw.

Żony Bin Ladena są w Polsce ! :)

Od kilku lat wizytówką Wrocławia są hasła „miasto otwarte”, „miasto wielokulturowe”, „miasto tolerancyjne”. Jednak wyniki badań fundacji działających przeciw rasizmowi, zamieszczone w Brunatnej księdze Fundacji Nigdy Więcej i Masz problem? Fundacji Nomada dowodzą, że wrocławianie nie są wolni od ksenofobii. Wspólnie z uczniami L O nr XIV postanowiliśmy sprawdzić reakcje mieszkańców naszego miasta na obecność w przestrzeni publicznej osób, których wygląd sugeruje przynależność do różnych grup wykluczonych.

W dniach od 30 maja do 1 czerwca 2011 r. 15 zespołów czteroosobowych składających się z jednej osoby ubranej w strój wskazujący na mniejszość narodową, etniczną, wyznaniową lub społeczną (muzułmanie, Romowie, hindusi, Żydzi, bezdomni, osoby niepełnosprawne) oraz osób wspomagających przeprowadziło badania terenowe w różnych miejscach Wrocławia. Uczniowie badali reakcje wrocławian m.in. w centrum miasta, ogrodzie zoologicznym i środkach komunikacji miejskiej. Najwięcej zespołów reprezentowało mniejszość muzułmańską. Wyniki przeprowadzonych wywiadów, ankiet i obserwacji dotyczących muzułmanów zostały opracowane przez uczniów i posłużyły jako materiał wyjściowy do wniosków zawartych w artykule Żony Bin Ladena są w Polsce.

Z jakiej racji one tu sobie tak chodzą?

Jest ładny, słoneczny dzień. Jadę do Rynku, gdzie czeka na mnie Agata. Będzie mi towarzyszyć jako „obstawa” podczas eksperymentu. Przebieram się w miejskiej toalecie. Dżinsy zamieniam na długą, czarną spódnicę. Twarz owijam chustą i burką. Wychodzę na ulicę Oławską we Wrocławiu – to ścisłe centrum miasta. Moim zadaniem jest obserwowanie reakcji ludzi na strój ortodoksyjnej muzułmanki.

Idę spokojnie, nikogo nie zaczepiam, nie zachowuję się „podejrzanie”, nie żebrzę. Mimo to wszyscy krzywo na mnie patrzą, są nieufni. Nie mogę mieć pewności, ale wydaje mi się, że wymieniane przez nich szeptem uwagi dotyczą właśnie mojej osoby, muzułmanki. Czuję się inna, wykluczona z małej społeczności obejmującej przechodniów na ulicy Oławskiej.

Sylwester, 23 lata, student biotechnologii na Politechnice Wrocławskiej i jego dziewczyna Asia, 21 lat, studentka filologii angielskiej (fragment wywiadu przeprowadzonego w trakcie eksperymentu):

S.: Nie mam z tym problemu. Ale nie boję się otwarcie powiedzieć, że mi się to nie podoba. Dlaczego, idąc ulicą, mam oglądać zniewolone kobiety? Na uwagę, że nierzadko jest to ich wybór, odpowiada: Tak tylko się mówi. Wszyscy dobrze wiemy, jak są traktowane przez mężów.

A: Ja tak naprawdę im współczuję. Trudno mi patrzeć na te ich twarze, raczej oczy (śmiech) zmęczone od upału.

S.: Na pewno nie czują się naturalnie, jak wszyscy się na nie gapią, ale chyba nie są zaskoczone. Gdybym się przebrał za clowna i stanął na środku Rynku, nie miałbym pretensji, że wzbudzam zainteresowanie.

A.: Widzę, że jak przechodzą, to nie ma osoby, która by się za nimi nie odwróciła. Sama zresztą chciałam im się przyjrzeć. Jestem ciekawa, co one tu robią.

S.: Nie chciałbym się z nimi wdawać w dyskusję. Zresztą one same stwarzają taką barierę. Wszystko przez te chusty. Przecież nie da się porozmawiać z człowiekiem normalnie, gdy ma jakąś szmatę na głowie.

A.: A ja chciałabym z nimi porozmawiać. Ale rzeczywiście bałabym się nawiązać z nimi bezpośredni kontakt. Sama nie wiem dlaczego.

Widzę kobietę z około pięcioletnim dzieckiem. Maluch je słodką bułkę i przygląda mi się zaciekawiony. Jego matka z przerażeniem w oczach pokazuje mnie palcem, mówi coś dziecku do ucha i odciąga je w przeciwną stronę. „Miłe dziecko” – wołam za nią czystą polszczyzną bez żadnego akcentu. Oddala się szybkim krokiem, nawet nie odwracając głowy. Czy gdybym wyglądała jak Europejka, podziękowałaby mi albo przynajmniej się uśmiechnęła?

Idę dalej w stronę Galerii Dominikańskiej we Wrocławiu. Przechodzę koło grupy młodych ludzi. Niby niechcący upuszczam torebkę na ziemię. Zamiast mi pomóc albo po prostu nie zwrócić uwagi na tę drobną niezręczność, wybuchają głośnym śmiechem. Gdy docieram do wejścia do sklepu, razem z kilkoma innymi osobami wchodzę do środka. Tylko mnie ochroniarze przyglądają się bardzo podejrzliwie. Pewnie wyobrażają sobie, że jestem terrorystką i zaraz wysadzę centrum handlowe w powietrze. Bawi mnie to, jak bezmyślni są ludzie, jak łatwo ich nabrać. Wystarczy kawałek materiału na twarzy i już uważają, że jestem uzbrojoną przedstawicielką Al-Kaidy. Nie pomyślą o tym, że równie dobrze zamachowcem może być każdy z tłumu, niekoniecznie nastolatka ubrana jak muzułmanka.

Czy uważa Pan/Pani że muzułmańscy imigranci stanowią zagrożenie dla Polski?

Liczebność (N) uwzględnia osoby, któ­re ustosunkowały się do danej kwestii. N=26

 

Źródło: badania własne

Pan Witold, 57 lat i jego żona Ewa 50 lat – wspólnie prowadzą biuro turystyczne, mają trójkę dzieci (fragment wywiadu przeprowadzonego w trakcie eksperymentu):

W.: Mnie to osobiście oburza. Z jakiej racji one tu sobie tak chodzą i obnoszą się z tymi szmatami? A ja może nie chcę oglądać zasłoniętych głów, bo mi się to tylko kojarzy z porwaniem. Powiem szczerze, że nie umiliły mi popołudniowego spaceru. Po ostatnich wydarzeniach z Bin Ladenem jakoś tak strasznie to wygląda.

E.: A jak się one patrzą! Może chcą wzbudzić litość. Same się na to godzą, więc niech się męczą.

W.: Źle się o nich mówi, to prawda. Przypisuje im się, że brudaski i takie tam. Ale z drugiej strony same prowokują.

E.: Ludzie bywają okropni. Sama widziałam, jak jeden pan szedł obok nich i przedrzeźniał je, zasłaniając sobie twarz ręką. Wtedy trochę szkoda człowieka. Nie powinny się jednak dziwić, że komuś to przeszkadza. Jestem wrażliwą kobietą i trudno mi patrzeć na to, że ktoś się godzi na zniewolenie. Jeszcze się mój mąż nauczy (śmiech).

W.: To nie jest tak, jakby pani pytała o normalnego człowieka, one same się zaczepiają. Jakby trzeba było, to może i bym pomógł, ale raczej niechętnie.

E.: Nie, no wtedy trzeba pomóc. To są jednak ludzie!

W.: Nietolerancja we Wrocławiu? Nie ma takiego problemu. Nikt im w niczym nie przeszkadza, chociaż pewnie przyjeżdżają do nas okradać nasze miasto. Po co szukać problemów, gdzie ich nie ma. Te żony Bin Ladena przyjechały
do Polski, bo w Polsce jest dobrze !

Którą z mniejszości uważa Pan/Pani za niebezpieczną?

Liczebność (N) uwzględnia osoby, któ­re ustosunkowały się do danej kwestii. N=84

 

Źródło: badania własne

Wchodzę do jednego ze sklepów, oglądam ubrania. Podchodzi do mnie ekspedientka i pyta, czy w czymś pomóc. „Nie, dziękuję, wolę się najpierw rozejrzeć” – odpowiadam. Mimo to sprzedawczyni nie opuszcza mnie na krok. Chodzi za mną po sklepie i patrzy na ręce. Tak jakbym miała cos ukraść tylko dlatego, że inaczej wyglądam.

Zmęczona eksperymentem siadam na ławce koło lodziarni w podziemiach Galerii. Widzę dwie panie, które wyraźnie zamierzały usiąść obok mnie, ale gdy zobaczyły burkę na mojej twarzy, gwałtownie zmieniły kierunek marszu i usiadły na ławce oddalonej o kilkanaście metrów.

Pani Stanisława, lat 72, wykształcenie zawodowe, emerytka (fragment wywiadu przeprowadzonego w trakcie eksperymentu):

S.: To skandal. A idź mi z tym. To jacyś terroryści, tylko chodzą i patrzą, gdzie bombę podłożyć. A Ty co masz z nimi wspólnego? (wyjaśniłam, że robimy projekt o tolerancji)

S.: A jak ludzie mają na nie reagować? My tu wszyscy katolicy, a oni tu szerzą jakieś bujdy. Będą nas jeszcze naciągać na te ich religie. Przyjechały wielkie panie i machają z tymi chustkami przed nosem. Weź tu się nie zdenerwuj!

S.: Ja się tego brzydzę i się tego boję. Niby takie niepozorne, ale jak przyjdzie co do czego, to porwać albo i zabić może. Słyszałam, że kradną ludzi na narządy. Strach z domu wyjść.

S.: A co ja mogę? Sama bym podeszła i szurnęła torebką, aż by się zęby jak różaniec posypały. Ale się boję. Pani, a jak one uzbrojone?

S.: Problem to jest taki, że je do naszego kraju wpuszczają. Potem się nie dziwić, że w Polsce rozboje i ludzie mają jakieś irytacje.

Zróżnicowanie statusu i cech etniczno-kulturowych bada­nych osób a przynależność do kategorii szczególnie narażonych na przemoc motywowaną nienawiścią.

 

źródło : M. Starnawski, K. Pawlik, Masz problem? – przemoc motywowana nienawiścią we Wrocławiu, raport na podstawie badań przeprowadzonych na przełomie 2010 i 2011 r., Stowarzyszenie na Rzecz Integracji Społeczeństwa Wielokulturowego Nomada, Wrocław 2011, s. 97.

Ponownie wchodzę do miejskiej toalety, tym razem po to, by wrócić do swojego codziennego wyglądu. Przejawy dyskryminacji znikają wraz z burką z mej twarzy. W ciasnych drzwiach Galerii potrąca mnie spieszący się mężczyzna. Przeprasza z uśmiechem i idzie dalej. Zastanawiam się, co by zrobił, gdyby potrącił mnie w poprzednim stroju. Cieszę się, że już skończyłam eksperyment. Wykluczenie społeczne jest bardzo przykre. Nieznaczne spojrzenia czy gesty są w stanie wyrządzić krzywdę. Nie wspominając już o słowach. Nie świadczy to zbyt dobrze o wrocławianach, ale może jest nadzieja, że z czasem nasza społeczność się „ucywilizuje” i przestaniemy krzywo patrzeć na „innych” ludzi.

.bo w Polsce jest dobrze.

„Ucywilizowaniu” nie sprzyja jednak w żaden sposób wizerunek islamu i jego wyznawców pokutujący w polskich kręgach opiniotwórczych od września 2001 roku. To właśnie uproszczone i dyskryminujące szablony, z jakich czerpią one wiedzę na temat muzułmanów, zamieniają się z czasem w umysłach odbiorców w trwałe strategie myślowe utożsamiające prawdę o islamie z prawdą medialnego wizerunku homo islamicus mediaticus.

W jej perspektywie muzułmanin to prawie zawsze ktoś: bijący pokłony w czasie modlitwy, stojący z karabinem w groźnie rozkrzyczanym tłumie, szczelnie zasłonięta kobieta, brodaty mężczyzna o natchnionym spojrzeniu[1].

Co więcej, polskie czasopisma i programy telewizyjne biernie podążające śladem zachodnich mediów świadomie lub nieświadomie posługują się w swoich relacjach obrazami „młodego muzułmanina” albo „młodego arabskiego muzułmanina”. Tego rodzaju stygmatyzacja łącząca w sobie elementy etniczne – „arabski” – z religijnym – „muzułmański”, dodając odwołanie do „młodości” jako symbolu buntu i anarchicznego zagrożenia, umacnia fobiczny stereotyp, którego ofiarami w konsekwencji padają młodzi muzułmanie na ulicach polskich miast.

Oczywiście dalecy jesteśmy od tego, by w tej silnie nacechowanej negatywnymi emocjami sytuacji silić się na pełną, zobiektywizowaną ocenę roli mediów w Polsce w rozwój i upowszechnianie islamofobii. Jasne jest dla nas, że media nie mają wyłączności na tworzenie stereotypów i uprzedzeń na temat islamu i muzułmanów. Ich działalność zbiega się jedynie z analogiczną pracą wykonywaną w tym obszarze przez naszych konserwatywnych polityków, którzy od czasu zamachów 11 września 2001 oraz wojen w Afganistanie i Iraku na ogół dostrzegają w islamie jedynie przejawy islamistycznego „zielonego faszyzmu”.

Z analogiczną sytuacją mamy do czynienia od dziesięcioleci na zachodzie Europy, gdzie, jak wykazuje w swoich gruntownych opracowaniach socjolog Saddek Rabah[2], sposób przedstawiania islamu w ogólnokrajowych czasopismach nie zmienił się od czasu rewolucji irańskiej z roku 1979 i polega przede wszystkim na odpowiadaniu „strachem na strach”. Najbardziej jaskrawym przykładem tej taktyki był pamflet Wściekłość i duma Oriany Fallacii, sprzedany na całym świecie w milionach egzemplarzy, w którym to dziennikarka pozwoliła sobie na wypowiadanie o muzułmanach i Arabach tego rodzaju opinii : „Kłopot w tym, że śmierć Osamy Ben Ladena nie jest rozwiązaniem. Ponieważ Osamów Ben Ladenów jest zbyt wielu – jak klonowanych owiec w naszych laboratoriach. [.] Przebywają w naszych krajach, naszych miastach, naszych uniwersytetach, naszych przedsiębiorstwach [.]. Ich Odwrotna Krucjata [.] jest nieodwracalnym faktem. Rozwijającą się cały czas rzeczywistością, którą Zachód bezrozumnie podsyca i popiera. I właśnie dlatego owi Krzyżowcy są coraz liczniejsi, żądają coraz więcej, panoszą się coraz bardziej”[3].

Takiej postawie dał również wyraz pewien amerykański dziennikarz, który w trakcie wywiadu z Muhammadem Alim zadał mu następujące pytanie : „Jak pan się czuje, gdy pomyśli pan, że wyznaje tę samą religię, co podejrzani przez FBI?”. Muhammad Ali odpowiedział pytaniem na pytanie : „A jak pan się czuje, gdy pomyśli pan, że wyznaje tę samą religię, co Hitler?”[4].

Ten fakt zdaje się potwierdzać, że zarówno dziennikarze, jak i specjaliści od geopol
ityki, nawet jeśli starają się używać maksymalnie zobiektywizowanego języka w swoich komentarzach, często wpisują wszystkie formy wyznawania islamu w jeden wyobrażeniowy, zideologizowany system islamistyczny, w którym poszczególne elementy zdają się w sposób nieunikniony ze sobą połączone. O zgrozo, powielając tym samym sposób myślenia samych islamskich fundamentalistów.

Taka postawa intelektualna przyczynia się do powstawania mocno zideologizowanych obrazów muzułmanów, które w efekcie sprawiają, że uczennice liceum noszące chusty traktowane są z dużą dozą podejrzliwości i wrogości. Nazywanej często eufemistycznie przez speców od narodowego bezpieczeństwa pożądanymi przejawami obywatelskiej „czujności”.

Polskie kręgi opiniotwórcze, jak myślimy, z braku własnych, bezpośrednich doświadczeń związanych z muzułmanami, sięgnęły po tę kalkę pojęciową i narracyjną, której źródeł należy szukać przede wszystkim w wydarzeniach z okresu rewolucji irańskiej oraz z francuskiej Algierii lat 90-tych. Wpływ takiego stanu rzeczy na życie społeczne w Polsce jest opłakany, co udowodnił nasz eksperyment.

Warto jeszcze przypomnieć i o tym, że kiedy sześć lat temu „Rzeczpospolita” przedrukowała dwie z kilkunastu karykatur Mahometa zamieszczonych w duńskim dzienniku „Jyllands-Posten”, chcąc w ten sposób opowiedzieć się za wolnością słowa, część polskich autorytetów oraz środowiska katolickie skrytykowały tę publikację. Byli też jednak i tacy (np. Bronisław Geremek czy obecny Prezydent RP Bronisław Komorowski), którzy uważali, iż przeprosiny składane muzułmanom to przejaw strachu przed zamachami. Protesty muzułmanów przeciwko publikacjom karykatur na całym świecie wywołały jednak dyskusję o granicach wolności słowa i prawie do obrażania uczuć religijnych, która przeniosła się ostatecznie i na polski grunt.

Prawo do publicznego wyrażania własnego zdania oraz manifestacji swoich poglądów, a także do ich poszanowania przez innych współcześnie jest uznawane za standard norm gwarantowanych konstytucyjnie. Wolność słowa zdaje się niezbywalnym prawem, do którego nader chętnie odwołują się polskie media, trzeba jednak pamiętać, iż prawo to wiąże się z pewnymi ograniczeniami, np. w sytuacjach publicznego znieważania grup ludności lub poszczególnych osób z powodu ich przynależności narodowościowej, etnicznej, rasowej lub wyznaniowej (regulują to Kodeksy karny i cywilny). Brak jednoznacznych rozwiązań prawnych może prowokować nadużycia wolności w imię demokratycznego pluralizmu. Ważnym wnioskiem z dyskusji na temat karykatur w duńskim dzienniku „Jyllands-Posten” niech będzie obserwacja, że problem dyskryminacji w tym kontekście dotyka przede wszystkim sfery odpowiedzialności za własne czyny i wypowiedzi, należy więc każdorazowo pytać w swoim sumieniu o granice wolności, w tym wolności słowa, kiedy chodzi o krzywdę „Innego”, a nie powoływać się na dalekie od doskonałości prawo.

To, co czujesz, jest tym, co robisz

Nadzieja na poprawę diagnozowanej przez nas sytuacji oczywiście jest, choć trzeba zdawać sobie sprawę i z tego, że całe nasze codzienne życie w późnym kapitalizmie ma w siebie z góry w sposób bezkompromisowy wpisane odrzucenie doświadczenia inności. „Aby ominąć osobę leżącą w przejściu i iść dalej, aby cieszyć się kolacją, podczas gdy dzieci głodują, aby odpocząć w nocy, podczas gdy cierpienie trwa nieustająco – codzienne funkcjonowanie wymaga od nas, abyśmy zamykali się na uczucia i relacje z innymi. [.] Za karykaturą liberała o krwawiącym sercu kryje się prawda polityki: to, co czujesz, jest tym, co robisz”[5].

Kierkegaard w jednej ze swoich prac Akty miłości postawił tezę, że jedyny bliźni, jakiego potrafimy kochać, to martwy bliźni. Jego linia rozumowania była w tym wypadku absurdalnie prosta: powszechna miłość, na jaką stać ludzi, oznacza w swojej istocie eliminacje wszelkich cech szczególnych bliźniego „kochać bliźniego oznacza równość”, „zapomnij o wszelkich różnicach, abyś mógł kochać bliźniego swego”. Zatem jedyny dobry bliźni to martwy bliźni – bo czyż nie wyłącznie w śmierci stajemy się w pełni równi, w pełni tacy sami? W kolejnych częściach wywodu duński filozof wprowadził też kluczową klasyfikację dzielącą uczucie miłości na: miłość doskonałą niezależną od obiektu miłości (kocham z powodu samej miłości, a nie z powodu tego, co wyróżnia jej przedmiot) i miłość niedoskonałą, czyli od obiektu miłości, jego cech własnych, uzależnioną.

Implikacja tego stanowiska była przedziwna, jeśli nie zwyczajnie chora: idealna miłość jest całkowicie obojętna wobec ukochanego obiektu[6].

Czyż mieszkańcy Wrocławia, z którymi zetknęli się uczestnicy eksperymentu, nie kochali w ten właśnie idealny sposób, natchnieni jeszcze stereotypową, medialną islamofobią?

W przeciwieństwie do tych wszystkich, których nazywamy naprawdę tolerancyjnymi, tzn. tych którzy kochają innych właśnie ze względu na ich inność, badani wrocławianie „kochali idealnie”! Traktując żyjących bliźnich spacerujących w burkach ulicami ich miasta, jakby ci już nie żyli, odmawiając im w ten sposób w swoich duszach prawa do posiadania własnych dystynktywnych cech. Tacy umartwieni bliźni byli bowiem dla nich bardziej bezpieczni, nie zagrażali swoją innością, pozbawieni tego wszystkiego, co czyniło ich obecność tak nieznośnie irytującą.

A co z tolerancją możemy zapytać? Co z prawdziwą nie-idealną i żywą miłością? Co z kochaniem muzułmanów właśnie za ich wyjątkową religijność, za libidalne skojarzenia w ich nazwiskach, za tajemniczość burki spowijającej ich twarze? Za głośny sposób mówienia, za ekspresję i śpiew muezina?

Dla wrocławian, w dzisiejszym Wrocławiu, „Kochaj bliźniego swego!” powinno znaczyć „Kochaj muzułmanów, Romów, homoseksualistów, Żydów, bezdomnych, Hindusów, studentów z Kamerunu, Antyfaceta!” albo nie powinno znaczyć nic.

Autorzy artykułu dziękują uczniom ZS nr 14 we Wrocławiu za wzięcie udziału w eksperymencie i zebranie materiałów badawczych

 dr Monika Spławska-Murmyło, nauczyciel w ZS nr 14 we Wrocławiu, absolwentka Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej we Wrocławiu, była dziennikarka „Gazety Wyborczej Wrocław”.
   

dr Mirosław Tryczyk, nauczyciel w ZS nr 14 we Wrocławiu a także pracownik Wyższej Szkoły Zarządzania i Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. Laureat prestiżowych nagród, w tym nagrody dla najlepszych absolwentów uczelni wyższych w VI konkursie pod patronatem Procter&Gamble Polska. Autor artykułów i tekstów filozoficznych, poświęconych problematyce słowiańskiej myśli społeczno-politycznej, sztuce ikony, etyce. Wielki miłośnik słowiańskiego wschodu.

Na zdjęciu jedna z uczestniczek eksperymentu.


[1] Vincent Geisser, Nowa islamofobia, Biblioteka Le Monde diplomatique, IWKiP, Warszawa 2009, s. 28.
[2] Tamże, s. 31.
[3] Oriana Fallaci, Wściekłość i duma, Cyklady, Warszawa 2003, s. 90-93.
[4] Za Sylvain Cypel, Le Monde, 6 października 2001.
[5] Anna Kornbluh, Romancing the Capital: Choice, Love, and Contradiction in The Family Man and Memento in Lacan and Contemporary Film, eds. Todd McGowan and Sheila Kunkle, w : New York: The Other Press, 2004, s. 111-144.

[6] Za : Slavoj Žižek, Rewolucja u bram, Seria Krytyki Politycznej, Kraków 2006, s. 410.

System oświaty w Polsce po 20 latach — under construction :)

Niniejszy artykuł opisuje niektóre z najważniejszych zmian w polskim systemie edukacji. Jako że w ciągu ostatnich dwudziestu lat w tej dziedzinie wydarzyło się bardzo dużo, trudno dokonać analizy wszystkich zmian w jednym miejscu.

W 1989 roku miałam osiem lat, byłam w drugiej klasie szkoły podstawowej. Pamiętam, że nagle nie musieliśmy nosić tych okropnych, sztucznych fartuszków. Przestały obowiązywać tarcze z „wygrawerowanym” numerem i nazwą szkoły, z których nas wcześniej skrupulatnie rozliczano. Wprowadzono lekcje religii do szkół, więc nie musieliśmy chodzić już do salki katechetycznej przy kościele, a religia stała się przedmiotem jak każdy inny. Wcześniej zmieniono godło, a obok powieszono krzyże. Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie. Pisałam wypracowanie na lekcję historii. W moim domu zawsze było dużo książek historycznych, ale głównie z „tamtego” okresu. Temat pracy dotyczył powstania styczniowego. Bezmyślnie (lub raczej nieświadomie) przepisałam fragmenty, które mi się podobały, a przy okazji były nawiązaniem do marksizmu i leninizmu. Moja mama, jako główny recenzent, pokreśliła mi całą pracę. I powiedziała, że nie muszę już więcej cytować Marksa i Lenina. Moje doświadczenia związane ze zmianą ustroju były więc dramatyczne, całą pracę musiałam przepisać na nowo.

Rok 89 przyniósł zasadniczą zmianę, choć nie od razu dostrzegalną, biorąc pod uwagę zwłaszcza sposób myślenia o edukacji. Przestała być ona obowiązkiem wobec aparatu państwowego, a stała się inwestycją w przyszłość jednostki, społeczeństwa oraz świata.

Reforma 1999

Po 1989 roku szkołom i ich głównym aktorom – uczniom, rodzicom, nauczycielom i dyrektorom (przed 1989 rokiem wymieniłabym ich w odwrotnej kolejności), przyszło funkcjonować i żyć w zupełnie nowej rzeczywistości. W PRL-u nauczyciele i dyrektorzy rozliczali się ze swych obowiązków przed centralnym kontrolerem. Reforma oświaty (pierwsza w 1991 roku) wprowadziła odpowiedzialność tych aktorów. Nagle okazało się, że nauczyciele mogą przebierać i wybierać w podręcznikach, konstruować autorskie programy, dobierać nowe metody nauczania. Jak zauważył Krzysztof Konarzewski, opisując tamte wydarzania: „Reforma wyzwala praktykę nadrzędnych <>, by poddać ją wpływom współistniejących ze sobą ludzi. Przestaje być odbiciem dominującej ideologii, a staje się projektem lokalnym, własnością jednostek i małych społeczności” (K. Konarzewski, Uwagi o polskiej reformie systemu oświaty). Dzięki reformie przeszliśmy od systemu zamkniętego, który odpowiadał gospodarce planowanej centralnie, do tego otwartego, uwzględniającego zasady wolnego rynku i państwa demokratycznego.

Przez dziesięć lat kolejnym rządom wolnej Polski nie udało się wprowadzić w życie kompleksowej reformy systemu oświaty. Reforma szkolnictwa rozpoczęła się dopiero w 1999 roku, ówczesnym ministrem edukacji był Mirosław Hantke. W projekcie reformy zaproponowano nowy system awansowania nauczycieli, wedle którego pensje nauczycieli miały być uzależnione od jakości pracy i kwalifikacji. Zaproponowano również wprowadzenie bonu oświatowego. Przebudowa systemu wyglądała następująco: osiem lat szkoły podstawowej zostało skrócone do sześciu klas, po jej ukończeniu uczniowie mogą kontynuować naukę w trzyletnich gimnazjach. Po gimnazjum mają do wyboru: dwuletnie szkoły zawodowe, trzyletnie licea ogólnokształcące, trzyletnie licea profilowane, czteroletnie technika, dwuletnie uzupełniające licea ogólnokształcące (dla absolwentów szkół zawodowych), trzyletnie technika uzupełniające, szkoły policealne oraz trzyletnie szkoły specjalne. Reforma oświaty powołała do życia Centralną Komisję Egzaminacyjną oraz osiem komisji okręgowych, których celem jest sprawdzanie i ocenianie pracy nauczycieli jak i uczniów.

Nastąpiły również zmiany w finansowaniu oświaty. Prowadzenie większości szkół stało się zadaniem samorządów (wcześniej reforma z 1991 przekazała samorządom terytorialnym przedszkola i szkoły podstawowe). Wówczas zaproponowano rozdział pieniędzy w oparciu o bon oświatowy, jednakże już na samym początku jego implementacji, a mianowicie w 2000 roku, posłużył on samorządowi, a nie rodzicom uczniów. Obecna minister edukacji Katarzyna Hall pragnie powrócić do koncepcji bonów oświatowych. Dziś pieniądze rozdzielane są w oparciu o liczbę klas i zatrudnionych nauczycieli. Wprowadzenie bonów oświatowych spowoduje, że pieniądze będą szły za uczniem, innymi słowy; im więcej uczniów przyciągnie placówka, tym więcej pieniędzy otrzyma. W ten sposób wprowadza się warunki do konkurencji, bowiem to rodzice a nie samorządy będą decydować, która placówka rozwinie się, a która upadnie. Obecnie przedszkola, szkoły podstawowe i gimnazja podlegają administracji gmin, natomiast szkoły ponadgimnazjalne – administracji powiatów. Nadzór pedagogiczny nad szkołami sprawuje bezpośrednio MEN, natomiast jego zadania w terenie wykonują kuratoria oświaty.

Reforma z 1999 roku wprowadziła również pluralizm programowy. Nauczyciel może wybierać wśród programów lub stworzyć własny, o ile mieści się w tzw. podstawie programowej. W ten sposób weszło do systemu nauczanie zintegrowane. Nowe programy nastawione są na odkrywanie świata, a nie na akademickie myślenie, które ograniczało się do zapamiętania i odtwarzania wiadomości. Mirosław Handke rzucił wówczas hasło: „mniej wiedzy, więcej rozumienia świata”. Chodziło m.in. o to, by zamiast abstrakcji matematycznych, uczniowie ćwiczyli umiejętności przydatne w codziennym życiu np. obliczanie procentów, gdyż może to być użyteczne, chociażby w banku (podaję za: K. Konarzewski, Uwagi o polskiej reformie systemu oświaty).

Dość ciekawie prezentowały się wówczas opinie społeczne dotyczące wprowadzenia reformy edukacji. Według sondażu CBOS-u z marca 1999 dwie trzecie Polaków uważało, że należy wprowadzić reformę szkolnictwa, a 44% uznało pierwszeństwo innych spraw. Dla 17% reforma była niepotrzebna, gdy 23% postrzegało ją jako rzecz pilną. 28% respondentów żywiło nadzieję wobec reformy, a 24% miało co do niej obawy (podaję za Anna Paciorek, Bilans osiągnięć i porażek). Warto w tym miejscu nadmienić, że reforma systemu oświaty wprowadzana była równolegle z trzema innymi wielkimi reformami: administracji publicznej, zabezpieczeń społecznych oraz opieki zdrowotnej.

Reforma systemu oświaty wchodziła z opóźnieniem, a i tempo jej realizacji było znacznie wolniejsze niż zakładano wcześniej. Pod koniec grudnia społeczeństwo polskie bardzo negatywnie oceniało realizację reformy i wydaje się, że tamte wydarzenia nadal odbijają się na ocenie jej bilansu.

Skutki i kontrowersje wokół reformy

W 2002 roku po raz pierwszy przeprowadzono test, sprawdzający osiągnięcia uczniów w ostatniej klasie szkoły podstawowej. Celem tego sprawdzianu nie jest selekcja uczniów, a jedynie dostarczenie informacji na temat opanowania materiału z zakresu podstawy programowej. W tym samym roku przeprowadzono po raz pierwszy egzamin gimnazjalny, którego wyniki umieszczane są na świadectwie szkolnym. Wyniki tego egzaminu decydują o przyjęciu do szkół ponadgimnazjalnych.

W 2004 roku rozporządzeniem ministra wprowadzono obowiązkową zerówkę dla sześciolatków. Postuluje się również zwiększenie dostępności do przedszkoli. Liczne badania wskazują, że dzieci, które uczęszczały do przedszkoli, uzyskują lepsze wyniki w szkole. Jednak w praktyce dostęp ten jest ograniczony. Konieczna wydaje się zatem rozbudowa sieci przedszkoli, ale samorządy n
ie zawsze na to stać. Szuka się więc rozwiązań. Warto przywołać chociażby casus podpoznańskiej miejscowości ? Swarzędza. Zbudowano tam publiczne przedszkole z prywatnych funduszy, pochodzących od przedsiębiorców. W tym kontekście cały czas pojawiają się propozycje, aby obniżyć wiek obowiązkowej edukacji. Przy implementacji reformy planowano, aby tym obowiązkiem objąć już pięciolatki, jednak nie udało się wprowadzić w życie tego postulatu z powodu dość powszechnego – braku pieniędzy. W roku 2007/08 do przedszkoli uczęszczało 59,4% dzieci w wieku 3?6 lat (miasta: 75,2%,; wieś: 39,0%), z czego 94% stanowiły sześciolatki w zerówkach, a 47,3% dzieci w wieku od 3?5 lat. Dla porównania w Niemczech odsetek ten dla dzieci w wieku od 3 do 4 lat wynosi 58,6%, z kolei dla dzieci między 4 a 5 rokiem życia 85,8%. Największy odsetek dzieci uczęszczających do przedszkoli jest w Finlandii, wynosi on prawie 100% (opracowano na podstawie danych z EURYDICE).

W kontekście wprowadzanych reform w obrębie systemu oświaty na uwagę zasługuje fakt, że w roku 2006 Ministerstwo Edukacji i Nauki zostało zastąpione Ministerstwem Edukacji Narodowej, a do życia powołano oddzielne Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

Największe kontrowersje wzbudzają obecnie gimnazja. Zarówno nauczyciele, jak i rodzice, a pewnie i sami uczniowie, najchętniej by je pozamykali. Gimnazja są krytykowane głównie za niski poziom nauczania. W mojej opinii stanowią one dobre rozwiązanie, są momentem przejścia między podstawówką, w której uczą się dzieci, a dorosłością, czyli liceum. Osobiście pamiętam, kiedy byłam w klasach początkowych w szkole podstawowej i musiałam uczęszczać do tej samej szkoły z 13?15 latkami. Korzystać z tej samej przestrzeni. Różnica wieku była wówczas ogromna, wynosiła bowiem mniej więcej 7 lat. Dariusz Chętkowski na swoim blogu opowiada się za utrzymaniem gimnazjów, pisze on: „Gimnazja przyczyniają się do większego poziomu nauki w liceach. Rodzice już pogodzili się z tym, że dzieci muszą się wyszumieć, więc niech robią to właśnie w wieku gimnazjalnym, a potem biorą się do nauki, zdają maturę i idą na studia. Wiek cielęcy, z którym dawniej borykaliśmy się w końcówce podstawówek i na początku nauki licealnej, teraz przypada na czas pobytu w gimnazjum” (zob. http://chetkowski.blog.polityka.pl/?p=768). Zauważa również, że jeżeli zlikwiduje się gimnazja spadnie poziom nauczania w liceach.

Dla mnie problemem nie są gimnazja, ale brak właściwego systemu szkolnictwa zawodowego. Właściwego, czyli takiego, w którym istotnie uczniowie będą przygotowywać się do przyszłego zawodu, a prestiż tych szkół będzie wyższy niż obecnie. Ostatnie raporty Programów Narodów Zjednoczonych (UNDP) oraz Organizacji Współpracy i Rozwoju Gospodarczego (OECD) wskazują, że polskie szkoły nie przygotowują do pracy. Autorzy raportów wskazują również na słabo rozwinięty system kształcenia zawodowego (Raport UNDP, 2007, Rzeczpospolita 2007). Dlatego w kolejnych latach należy skupić się na ulepszeniu szkolnictwa zawodowego.

Nowa matura – i nowe zmiany

Wprowadzenie nowej matury miało m.in. na celu zlikwidowanie egzaminów wstępnych na uczelnie wyższe i ujednolicenie egzaminu końcowego przy opuszczeniu szkolnictwa średniego. Dzięki nowej maturze, w opinii wielu obserwatorów życia publicznego, pojawiło się podejście zorientowane na rozwiązywanie problemów według klucza odpowiedzi, a nie generowanie własnych kreatywnych rozwiązań. Niewątpliwie zaletą nowego systemu egzaminowania było zniesienie wspomnianych już egzaminów wstępnych, oraz zlikwidowanie „rozprawek” z takich przedmiotów jak biologia, chemia lub fizyka. W zadaniach testowych zaczęto wymagać krótkich wypowiedzi.

W przypadku nauk ścisłych taki sposób sprawdzania osiągnięć uczniów nie powinien budzić wątpliwości. Inaczej jest, gdy w grę wchodzą nauki humanistyczne, a zwłaszcza język polski. Wielu profesorów akademickich zauważa, że nowoprzybyli studenci są pozbawiani zdolności krytycznego, twórczego myślenia, tak bardzo potrzebnego w świecie akademickim. W tym roku po maturach media obiegła informacja, że mają być przywrócone egzaminy na studia. Okazało się to nieprawdą, bowiem według założeń Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego egzamin maturalny będzie nadal obowiązywał przy rekrutacji na studia. Według wstępnych założeń reformy uczelniom da się większą autonomię w zakresie dodatkowych procedur rekrutacyjnych. Dotychczas uczelnie, które pragnęły przeprowadzić dodatkowe sprawdziany kompetencyjne, zobowiązane były uzyskać zgodę od Ministerstwa w sprawie przeprowadzania dodatkowych egzaminów (więcej o propozycjach dotyczących zmian w nowej maturze poniżej).

Mundurkowe szaleństwa jednego z ministrów

5 maja 2006 roku urząd Ministra Edukacji w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza objął Roman Giertych. Jego nominacja spowodowała falę protestów studenckich i uczniowskich. Powstały liczne ruchy przeciw nowemu ministrowi, których hasła brzmiały m.in.: „Giertych musi odejść”, „Giertych. Stop”, „Początek roku – Koniec Giertycha”. Decyzje, które podejmował Roman Giertych budziły równie silne kontrowersje, jak jego osoba. Na początku swego urzędowania odwołał szefa Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli, Mirosława Sielatyckiego. Stracił on swoje stanowisko, ponieważ CODN opublikował podręcznik Rady Europy Kompas. Według Ministra podręcznik ten „promował w szkołach homoseksualizm”. Kompas został przetłumaczony na 19 języków i jest zbiorem warsztatów nt praw człowieka.

Kolejną kontrowersyjną decyzją Ministra Giertycha była „amnestia maturalna”. Objęła ona wszystkich abiturientów, którzy nie zdali matury w 2006 roku. Rzecznik Praw Obywatelskich zaskarżył rozporządzenie do TK, który ten z kolei uznał za niezgodny z konstytucją.

Następny projekt ministra dotyczył obowiązkowych mundurków. Część rodziców i dyrektorów szkół popierała pomysł ministra, inni się mu sprzeciwiali. W kolejnym roku szkolnym (już za czasów minister K. Hall) Sejm zniósł obowiązek „umundurowania”, jednak wiele szkół po zaciągnięciu opinii rodziców i uczniów nie zrezygnowała z niego. Minister Giertych wprowadził również nowy kanon lektur szkolnych. Skreślił m.in. Gombrowicza, Witkacego, Kafkę, Dostojewskiego. Pod naciskiem opinii publicznej oraz Ministra Kultury, Kazimierza Ujazdowskiego, lektury wróciły do kanonu, choć bez Ferdydurke. Roman Giertych miał powiedzieć wówczas na łamach „Naszego Dziennika”: „Zmieniamy lektury, żeby zniknęły książki, które nie pokazują pozytywnego podejścia do wychowania” (podaję za „Gazetą Wyborczą”). W czasie nieformalnego spotkania ministrów edukacji UE w Heidelbergu, Roman Giertych postulował wprowadzenie Wielkiej Karty Praw Narodów, w której miał znaleźć się zapis przeciw aborcji oraz „szerzeniu homoseksualizmu”. Powyższe przykłady nie stanowią wyczerpującego zbioru dokonań ministra Giertycha. Na szczęście jego aktywność w dziedzinie edukacji stanowi zamknięty rozdział.

Nowe propozycje

Od tego roku szkolnego dzieci w wieku sześciu lat będą miały prawo rozpocząć naukę w szkole podstawowej, natomiast młodsze dzieci, według planowanych zmian, mają być objęte edukacją przedszkolną w szerszym stopniu. W związku z tymi zmianami powstały ruchy społeczne w obronie sześciolatków. W tym miejscu pragnę zwrócić uwagę na jeden ważny aspekt: przyjmuje się, że im wcześniej dzieci rozpoczną naukę, tym osiągają lepsze efekty nauczania. Dlatego też w większości krajó
w europejskich dąży się do objęcia obowiązkiem szkolnym dzieci w wieku 6 lat. Natomiast według wszelkich analiz porównawczych najlepsze wyniki osiągają dzieci z krajów skandynawskich, a zwłaszcza z Finlandii (zob. testy PISA). Wiek rozpoczęcia nauki w tych krajach wynosi siedem lat (w Norwegii obniżono go do 6 roku życia). Projekt zakłada również, że wszystkie pięciolatki będą zobowiązane odbywać roczne przygotowanie przedszkolne. Osobiście uważam, że upowszechnienie edukacji przedszkolnej jest jednym z najlepszych pomysłów ustawodawców. Natomiast dość sceptycznie podchodzę do wprowadzanie wszelkich obowiązków (zob. artykuł w Liberte, O wolności, wyborze i konkurencji w edukacji).

Zmiany dotyczą także programu nauczania. Celem reformy jest dostosowanie kształcenia do wieku uczniów w związku z obniżeniem wieku szkolnego. Chodzi także o podniesienie jakości kształcenia i dostosowanie go do zwiększonej liczby osób, pragnących uzyskać wykształcenie średnie (zob. EURYDICE oraz MEN). Jednym z celów reformy będzie wprowadzenie zapisu, stanowiącego, że liczba dzieci w klasach I?III nie może wynosić więcej niż 25 osób. Dotąd nie istnieje żadna regulacja w tym zakresie. Ważnym elementem zmian będzie wprowadzenie dodatkowych zajęć dla uczniów zdolnych. Jest to niezwykle istotny aspekt, bowiem dzieci utalentowane wymagają tak samo dużo uwagi, jak dzieci mniej utalentowane. Moim zdaniem zdolnym dzieciom należy stwarzać odpowiednie warunki do wykorzystania ich potencjału. Kolejnym ważnym punktem jest obowiązek nauczania dwóch języków obcych w gimnazjach. Od roku szkolnego 2009/2010 planuje się wprowadzenie egzaminu z języka obcego na egzamin gimnazjalny i wreszcie obowiązkowej matematyki na egzamin maturalny. Zmianom mają ulec również zapisy w Karcie Nauczyciela. Postulowany jest wzrost pensji. Nadal obowiązywać będzie pensum w wymiarze 40 godzin, jednak każdy z nauczycieli będzie musiał rejestrować dodatkową godzinę pracy, w ramach której zrealizuje dodatkowe zajęcia z dziećmi.

System oświaty w Polsce w przeciągu ostatnich dwudziestu lat zmienił się całkowicie. Obecnie w dorosłość wchodzi pokolenie, które urodziło się już w wolnym kraju i kształciło w zupełnie nowej szkole. Czy lepszej? W mojej opinii tak, choć ta nowa szkoła pozostanie w procesie ciągłej konstrukcji. Będzie tworzona i dostosowywana do wymagań współczesnego świata. Każda zmiana jest dobra, byleby nie była podszyta ideologią, choć może takie podejście jest naiwne. System szkolnictwa podlega państwu i jest konstruowany zgodnie z jego oczekiwaniami. To, jaka będzie szkoła, zależy od władz. A jaka będzie władza zależy od nas – paradoksalnie edukowanych w szkole przez te władze kształtowanej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję