Po demokracji :)

Demokracja jest ryzykowną konstrukcją. Już Arystoteles nie miał złudzeń, jak bardzo podatna jest ona na cały szereg negatywnych czynników, które mogą prowadzić do jej degeneracji w kierunku ochlokratycznym. Od czasów wielkiego greckiego filozofa niewiele się w tym punkcie zmieniło: kryzysy społeczne i ekonomiczne wielokrotnie generowały popyt na radykalizmy, populizmy i tępe emocje przysłaniające myślenie racjonalne. Ortega y Gasset pisał o człowieku-masie, który przejmuje kontrolę i zamienia demokrację w najbrutalniejszą tyranię z możliwych, bo jest to tyrania ciesząca się poparciem większości ludu. Z tego powodu niewielu wątpi po dzień dzisiejszy w znaną sekwencję Winstona Churchilla, iż demokracja jest ustrojem fatalnym, ale lepszego nie wymyślono.

 

Poza polityczną poprawność

 

Obecne zdarzenia w demokratycznym świecie Zachodu skłaniają do takiej oto refleksji, iż zdanie brytyjskiego męża stanu pozostaje aktualne w całej rozciągłości. Demokracja jest ustrojem fatalnym, to po pierwsze. Ale lepszej alternatywy obecnie nie mamy, to po drugie. Arystoteles z drugim zdaniem by się nie zgodził. Jasno nakreślił kilka wariantów ustroju lepszego od demokracji, ale miał zadanie ułatwione, ponieważ w świecie jemu współczesnym było to nieporównanie łatwiejsze aniżeli dziś. Człowiek cywilizacji łacińskiej uznaje współcześnie – całkowicie słusznie, rzecz jasna – jednostkę ludzką za najwyższą wartość podmiotową. Jej godność jest nienaruszalna, a jej wolność winna być poddana ścisłej ochronie. I to wolność rozumiana inaczej aniżeli w świecie Arystotelesa, gdzie wolnym był człowiek uczestniczący w życiu politycznym; dziś wolny jest człowiek wolny od przymusu i mający prawo do decydowania o swoich własnych wyborach życiowych. Nasze współczesne doświadczenie, po nocy XX wieku, skłania nas natomiast do poglądu, że każda próba ograniczenia mechanizmów demokratycznego wybierania państwowych władz prowadzi do zniewolenia ludzi, a często do zwyczajnych zbrodni.

 

Jednak cały szereg procesów współcześnie zachodzących, a także konkretnych wyników powszechnych głosowań z udziałem obywateli demokratycznych krajów, wskazuje na to, że poważnie trzeba się zastanowić nad tym, czy nie staje się koniecznym próba wymyślenia jednak lepszego systemu rządzenia krajem niż demokratyczny. Formułowanie takiego poglądu jest naturalnie naruszeniem tak głęboko ugruntowanej poprawności politycznej, że nawet jej rytualni wrogowie na prawicy tego poglądu do zjawisk poprawności politycznej nie zaliczają. A jednak, Brexit oparty o irracjonalne argumenty głoszone przez szkodników politycznych, wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA, rosnąca siła Frontu Narodowego we Francji, AfD w Niemczech, PVV w Holandii czy FPOe w Austrii – te zjawiska nie pozwalają już przejść obojętnie obok pytania: „Czy demokratyczna metoda wyboru władz państwowych i decydowania o kluczowych problemach politycznych nie generuje coraz większego ryzyka dla wolności indywidualnej obywateli, którą w pierwotnym założeniu miała chronić?”. Dla liberałów od zawsze było jasne, że demokracja posiada swoje ciemne strony. Właśnie dlatego długo byli antydemokratami, a dopiero konstrukcja tzw. liberalnej demokracji, gdzie pierwszeństwo przed werdyktem suwerena nadaje się państwu prawa, a rządy polityków wybranych przez większość są ograniczone gwarancjami praw i wolności oraz systemem podziału władzy, której organy wzajemnie się hamują, zdecydowała o przełamaniu ich oporów. Dziś w coraz większej ilości miejsc na ziemi werdyktem wyborczym władzę zdobywają politycy, którzy te ograniczenia odrzucają i głoszą program powrotu do modelu demokracji plebiscytarnej, w której większość 50%+1 głosujących (a często nawet i „większość” złożona z mniej niż 50%) w prosty sposób oddaje pełną władzę grupie ludzi, po czym los wszystkich obywateli zależy od tej grupy widzimisię. To dzieje się na Węgrzech, już stało się w Turcji, takie cele formułuje władza w Polsce, w końcu także Trump w kampanii wyborczej wielokrotnie mobilizował wyborców przeciwko filozofii amerykańskich „checks & balances”, a istnienie ograniczeń dla arbitralnych rządów wybranego w wyborach prezydenta określał mianem „rigged system”.

Po demokracji

 

Powyższe zjawiska powinny skłonić obrońców wolności osobistej obywatela do przełamania strachu przed dyktatem politycznej poprawności i poddania w wątpliwość dogmatu o tym, że demokracja w modelu 1 człowiek = 1 głos jest na wieki najlepszym możliwym rozwiązaniem. Zwłaszcza, że atak na model niearbitralnych rządów prawa w demokracji nie jest jedynym niepokojącym trendem. Obok niego istnieje problem zmian technologicznych, które generują już bardzo wyraźnie zmiany mentalnościowe w nastawieniu szerokich grup społecznych do życia społecznego. W dobie przeniesienia się debaty publicznej do sieci internetowej, a zwłaszcza do mediów społecznościowych, obserwujemy eksplozję tzw. hejtu, skrajnych, niekontrolowanych i ciągle eskalujących emocji, preferowania prymitywizmu, odrzucenia ze wstrętem takich zjawisk jak elita czy ekspert, i doceniania w kandydatach nie ich przygotowania merytorycznego czy doświadczenia życiowego (tym się gardzi), a ich umiejętności „bratania się” z ludem na poziomie najniższego wspólnego mianownika, czyli chamstwa, błaznowania, szafowania epitetami i przyjmowania pozy kumpla od kieliszka spod budki z piwem. W świecie sieci 2.0 pogląd głupca i chama staje się równouprawniony poglądowi eksperta, a liczebna przewaga głupców i chamów nie tylko dodaje im animuszu w głoszeniu przez nich tych poglądów, ale jest dla nich (zgodnie z filozofią demokratyczną) niepodważalnym dowodem na to, że mają rację (o tych problemach pisałem już szerzej tutaj: https://liberte.pl/clownokracja/).

 

Samodyskwalifikacja demokracji

 

Wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA niemalże dyskwalifikuje demokrację, jako metodę selekcji personelu do sprawowania władzy w naszych państwach. Zdecydowałem się osłabić wymowę powyższego zdania, które w pierwotnej wersji było pozbawione słowa „niemalże”, ponieważ muszę uwzględnić fakt, iż Trump wybory wygrał dzięki pośredniej ordynacji wyborczej z kolegium elektorskim, dzielącej głosy według granic stanów, a nie dzięki przewadze w liczbie głosów wyborców – jak dziś już wiemy, to jednak na Hillary Clinton padła największa liczba głosów. Nie mniej jednak, Trump dyskwalifikował się w toku kampanii wielokrotnie, a pomimo tego nie doświadczył radykalnej i nieodwracalnej utraty poparcia. Z etycznego punktu widzenia ta kandydatura powinna być skończona wielokrotnie. Dobitnym dowodem na tę tezę było wycofanie ze wstrętem poparcia dla Trumpa przez wielu polityków Partii Republikańskiej i to pomimo jakże silnej partyjnej polaryzacji tamtejszej sceny politycznej. Tymczasem wyborca nie podążył za Johnem McCainem i Paulem Ryanem. Wyborca doby internetowego hejtu i pogardy dla wiedzy oraz przyzwoitości w polityce pozostał przy Trumpie. Bez znaczenia było dlań wielokrotne złapanie kandydata na ordynarnym kłamstwie. Politycy kłamali zawsze, ale dopiero dziś Trump kłamie z pełną premedytacją, wiedząc, że nawet przyłapany nie musi się tłumaczyć; przeciwnie może machnąć ręką i powtarzać dalej to samo kłamstwo. Bez znaczenia było najzwyklejsze chamstwo Trumpa, co pokazuje, że wyborca 2.0 nie poszukuje na lidera kogoś, kto mógłby być wzorem np. dla jego dzieci. Bez znaczenia był brak wiedzy i przygotowania do urzędu – one raczej utrudniają w dobie demokracji 2.0 walkę wyborczą kandydatom. Bez znaczenia była ksenofobia i nienawiść wobec mniejszości etnicznych – przeciwnie, gwarantowały one Trumpowi sympatię wyborców, którzy mając w nim alibi, mogli z ulgą otwarcie pokazywać własny rasizm, seksizm i homofobię. Do jakich konsekwencji może doprowadzić tak ewoluująca demokracja nie trudno odgadnąć, jeśli doda się do tego obrazu niebezpieczne postulaty i admirację Trumpa dla różnorakich dyktatorów, z Władimirem Putinem na czele.

 

Jeśli uświadomimy sobie, że jest być może tak, iż w dłuższej perspektywie musimy wybierać, co chcemy zachować – wolność obywatela czy demokratyczne głosowania nad obsadą stanowisk władzy państwowej – bo nie możemy zachować i jednego i drugiego, to wydaje się dość jasne, że priorytetem musi być zachowanie naszej wolności. Do czego bowiem przyda się komukolwiek możliwość głosowania w wyborach, jeśli nie będzie miał żadnej wolności? Bez wolności nie ma żadnej przeszkody, aby zmusić do głosowania w określony sposób, a wówczas akt wyborczy i tak staje się pozbawiony znaczenia – wiele krajów na świecie jest obecnie na tym właśnie etapie.

 

Potrzeba merytokracji

 

W jaką stronę miałby się zmieniać ustrój wolnych państw, jeśli miałyby one ograniczać element demokratyczny? Arystoteles wskazywał na politeję, czyli synergię filozofii demokratycznej z oligarchiczną, opartą na dominacji klasy średniej, jako ostoi umiarkowanych poglądów politycznych. Sam jednak powątpiwewał w realność szans na realizację takiego modelu, dlatego ostatecznie deklarował się jako zwolennik arystokracji. Idea oparcia systemu politycznego na klasie średniej jest zapewne trafną ideą, która jednak w obecnych czasach borykałaby się z wyzwaniem pogłębiającego się kryzysu klasy średniej, którego znakiem jest właśnie radykalizacja poglądów politycznych tej warstwy społecznej. Oligarchia natomiast ma we współczesnym świecie jednoznacznie negatywne konotacje, ze względu na fakt opierania się takich struktur wyłącznie na dbałości o interesy materialne uprzywilejowanych klik.

 

Analiza przyczyn kryzysu demokracji równocześnie wskazuje na kierunki potrzebnych zmian. Skoro suweren przestał cenić elity wiedzy i ekspertów, a na urzędy pragnie wybierać ludzi gwarantujących rozrywkę w codziennych serwisach informacyjnych oraz osoby, przy których wiedzy tzw. przeciętny obywatel nie musi mieć żadnych kompleksów, to demokracja wymaga uzupełnienia o mechanizmy gwarantujące wzmocnienie elementu merytokratycznego w procesach politycznych. To właśnie merytokracja jest kierunkiem potrzebnych zmian.

 

Merytokracja jest jedną z formacji elitarnych, ale pośród elitaryzmów jest stosunkowo najmniej antyegalitarna. Pod warunkiem istnienia równości szans w systemie edukacyjnym, droga do elity władzy w merytokracji może być otwarta dla każdej utalentowanej i gotowej do ciężkiej pracy i nauki osoby. Owszem, merytokracja jest podatna na zagrożenia, zarówno oligarchiczne (przekształcenie się rządów wiedzy w rządy zorganizowanej kliki, która obsiadłszy urzędy poczęłaby reglamentować dostęp do kasty władzy, udając, iż wiedza pozostała decydującym kryterium, ale w rzeczywistości kontrolować rekrutację tak, by na szczyty władzy nie dotarły osoby przez klikę niesterowalne), jak i plutokratyczne (większa łatwość zdobywania wiedzy o odpowiednio wysokim poziomie przez osoby wywodzące się z dobrze sytuowanych rodzin). Ale nie jest to żadna wada w porównaniu z demokracją, która od dawna cierpi na dokładnie te same dolegliwości (ich egzemplifikacjami niechaj będą odpowiednio Misiewicze polscy i faktyczne zarezerwowanie możliwości kandydowania na urzędy prezydenta, senatorów czy gubernatorów w USA dla osób należących do finansowych elit kraju, a przynajmniej danego stanu). Merytokracja stanęłaby jednak dodatkowo przed dalszymi wyzwaniami. Podstawowym byłby problem legitymizacji. Poszerzanie praw wyborczych nigdy nie natrafiało na taką barierę. Podobnie jak z przywilejami socjalnymi: nadawanie nowych jest łatwe, cięcia w uprawnieniach są natomiast niepopularne.

 

Jak oswoić z merytokracją?

 

Merytokracja zostałaby co prawda wprowadzona po to, aby chronić wolność jednostki przed zagrożeniami populizmu i ochlokracji. Jednak pojęcie wolności jednostki w świecie demokracji silnie splotło się z aktem wyborczym. Dlatego ograniczenie liczby spraw, o których w merytokracji decyduje się w powszechnym głosowaniu, byłoby przez przeciwników definiowane jako zamach na wolność. Zreformowany ustrój musiałby zatem podjąć bardzo dużo wysiłków, aby przekonać opinię publiczną, że wolność jednostki pozostaje nienaruszona. Ustawodawstwo liberalne, poszerzające zakres wolności, byłoby jednym z narzędzi. Wbrew pozorom w wielu krajach demokratycznych to właśnie niezgoda demokratycznej większości blokuje obecnie wprowadzenie poszerzających wolność rozwiązań prawnych – to można byłoby wykorzystać. Innym narzędziem byłoby sięgnięcie po postulaty zwolenników demokracji bezpośredniej i wprowadzenie systemu łatwo dostępnych dla obywatela konsultacji dotyczących istotnych problemów państwa, gdzie każdy mógłby wywrzeć wpływ na bieg spraw, ale nie poprzez oddanie głosu w plebiscycie, nie poprzez mobilizowanie większości w populistycznej i demagogicznej kampanii zorientowanej na uzyskanie większości głosów wśród niezorientowanej części społeczeństwa, a poprzez własną ekspertyzę, wiedzę i siłę argumentów. Trzecim narzędziem byłoby ustanowienie pionu kontrolnego, który nie podejmowałby co prawda decyzji politycznych i rządowych, ale kontrolowałby merytokratycznie skonstruowany rząd pod kątem uczciwości jego funkcjonariuszy, zwalczania korupcji, zapewnienia transparentności i weryfikacji autentycznych kompetencji ludzi sprawujących państwowe urzędy, bo naturalnie wiedza i doświadczenie byłyby jedynym istotnym kryterium przy obsadzaniu najważniejszych stanowisk państwa w merytokracji. Ów pion kontrolny byłby narzędziem opinii publicznej, a zatem dobór personalny do tego pionu mógłby w większym stopniu uwzględniać mechanizm demokratyczny lub nawet być całkowicie demokratyczny.

 

Frustracja związana z ograniczeniem udziału niektórych obywateli w politycznych „igrzyskach”, które w coraz większym stopniu definiują obecną demokrację, stanowiłaby największe wyzwanie dla przetrwania merytokracji. Sięganie po tzw. ramię zbrojne w celu umocnienia systemu rządów eksperckich byłoby najgorszym z możliwych rozwiązań. Zanim rządy eksperckie zdążyłyby udowodnić swoją przewagę nad nękaną populizmem i błędnymi decyzjami (tudzież paraliżem w strachu przed trudnymi reformami) demokracją, musiałby minąć pewien okres czasu, krytyczny z punktu widzenia powodzenia takiego projektu. W tym kontekście merytokracja mogłaby wziąć pod uwagę – w charakterze inwestycji na przyszłość – „kupienie” spokoju społecznego pakietem gratyfikacji socjalnych, ale o z góry ograniczonym horyzoncie czasowym. W średniej perspektywie obywateli do rządów wiedzy miałyby przekonać konkretne efekty sprawnego kierowania państwem, co umożliwiłoby zwinięcie tego pakietu.

 

Paradoksalnie merytokracja mogłaby sięgać po narzędzie demokratycznego referendum. Zakazane byłyby jednak referenda z pytaniami takimi jak „Czy jesteś za obniżeniem wieku emerytalnego? Tak/Nie”. Żadnego promowania obywatelskiej nieodpowiedzialności poprzez podawanie obywatelom na tacy populistycznych rozwiązań. Wiedza to fundament, a zatem także obywatel, jeśli ma mieć prawo głosu, winien być świadomy skutków i podejmować tylko odpowiedzialne decyzje. Zatem merytokratyczne referendum byłoby wyborem np. z trzech wariantów i przykładowo wyglądałoby tak: „Czy jesteś za obniżeniem wieku emerytalnego, czy jednak – zamiast tego – jesteś za wprowadzeniem programu 500+, czy też za pozostawieniem podatku PIT na obecnym poziomie, jako że realizacja któregoś z wcześniejszych postulatów oznaczałaby podniesienie PIT do 25%”. W życie mógłby wejść tylko jeden wariant, o największym poparciu. Obywatel postawiony przed takim wyborem bardziej ochoczo sięgnie po matematykę, zamiast po przemówienie polityka-populisty, nim podejmie decyzję.

 

Rządy wiedzy

 

Przykładem instytucjonalnego rozwiązania merytokratycznego, a więc zorientowanego na ograniczenie politycznych wpływów osób pozbawionych wiedzy politycznej czy ekonomicznej, byłby wielostopniowy wybór parlamentu. Wszyscy wyborcy mieliby prawo głosować w wyborach do „puli elektorów”, która w kraju wielkości Polski mogłaby liczyć nawet 500.000. członków. Bierne prawo wyborcze do „puli elektorów” jednak mieliby już tylko obywatele o określonej wiedzy w dziedzinach relewantnych z punktu widzenia kierowania państwem. „Pula elektorów” dokonywałaby jednorazowego wyboru zgromadzenia ekspertów, ok. 2000-osobowego gremium specjalistów z kluczowych dziedzin, którzy jednak nie byliby politykami zawodowymi, a jedynie pełniliby rolę konsultantów i kontrolerów najwyższej merytorycznej jakości personelu dobranego na stanowiska w egzekutywie. Ważną prerogatywą zgromadzenia byłby ponadto wybór parlamentu właściwego (o rozmiarach nie większych od obecnych izb), który stanowiłby prawo i sprawował realną kontrolę polityczną nad egzekutywą. Zasadą konstrukcji władzy wykonawczej byłoby zarządzanie kolegialne gabinetu (np. przez 5 najważniejszych, bo obarczonych największą odpowiedzialnością ministrów), wybór szefów resortów tylko spośród najlepszych specjalistów, ścisłe określenie mandatu rządowego przez ustawy parlamentu, realna kontrola parlamentu nad egzekutywą (której we współczesnych demokracjach często już nie ma, bo premier rządzi w partii większością parlamentarzystów i decyduje o ich karierach politycznych), ale ograniczona poprzez zasadę możliwości zgłoszenia wotum nieufności wobec ministra tylko w oparciu o poniesione przez niego niepowodzenie ujęte w merytoryczne kategorie oceny lub w oparciu o udokumentowane zastrzeżenia wobec urzędnika ze strony pionu kontrolnego, a więc w związku z dopuszczeniem się przezeń jakiejś formy osobistej nieuczciwości.

 

Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak jak jest

 

Wszystko powyższe brzmi naturalnie jak political fiction. Trudno sobie wyobrazić, aby ruch na rzecz ograniczenia demokracji zyskał mocną dynamikę w dzisiejszym świecie, a jeśli już, to zapewne zostałby w pewnym momencie przejęty przez wrogów wolności, którzy pozując na jej obrońców, wprowadziliby zamordyzm. Nie byłby to pierwszy taki przypadek. Problem polega na tym, że obecna logika zdarzeń idzie w kierunku przeistoczenia się demokracji najpierw w system, w którym wolność niektórych, słabszych liczebnie, grup obywateli jest deptana, następnie ograniczeniu ulega wolność wszystkich pozostałych poprzez system przytłaczającej kontroli państwa, generującej „efekt mrożący”, sterujący naszymi zachowaniami, a w końcu demokratyczna jest już tylko fasada. Co gorsza, sporo ludzi poważnie myślących o kierunku zdarzeń wydaje się pogodzona z tym, że czeka nas poważny konflikt militarny i antycypuje go wręcz z nadzieją oczyszczającego skutku takiego wstrząsu, który umożliwi reformę demokracji. To nie jest nierealny scenariusz, ale czy jego koszta nie są zbyt wysokie, właśnie dla zwykłych ludzi, którzy zawsze najwięcej cierpią w rzeczywistości konfliktów zbrojnych?

 

Czy jednak nie warto więc rozważyć zastosowania jakichś silniejszych, niż uwzględniane dotąd i najwyraźniej jednak nieskuteczne, środków walki z populizmem, głupotą, brawurą i polityczną piromanią?

Widmo „Solidarności” i delikatny arabski kwiat demokracji :)

Czy możemy „kwiatowo” nazywane rewolucje w krajach arabskich efektywnie porównać z polskim doświadczeniem Solidarności i późniejszą, błyskawiczną i zasadniczo pokojową rewolucją ustrojową w krajach Europy Środkowo – Wschodniej?

W komentarzach w poważnej prasie światowej dostrzega się wzrost znaczenia grup oraz partii odwołujących się do tradycji islamu w początkowo całkowicie świeckich rewolucjach w krajach Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Zarazem zwraca się uwagę na fakt, że najbardziej znaczące w Egipcie i innych krajach regionu, a także nabierające znaczenia nawet w Tunezji Bractwo Muzułmańskie już składa deklaracje, odcinające się od interpretowania jego politycznego programu z wprowadzeniem surowego szariatu i od wszelkich rozwiązań, które mogłyby przypominać Talibów i ruch dżihadu. Ba, dziennikarze The Economist cytują wypowiedzi byłych więźniów Guantanamo, osławionego więzienia USA na Kubie, którzy obecnie chcą błogosławić Amerykę i Europę za pomoc, udzielaną powstańcom w Libii (A golden opportunity?, The Economist, nr 2-8 Kwiecień, 2011). Rzecz jasna, że przytaczane deklaracje zaangażowanych członków muzułmańskiej wspólnoty religijnej nie muszą być do końca szczere i prawdziwe, ale fakt, że się pojawiły i że tak świadomie odcinają się od Al-Kaidy i ruchów islamistycznych – jest niezwykle znaczący i świadczyłby o pojawieniu się nowego pokolenia i całkiem innej fali dążenia do zmian w świecie arabskim. Nie ulega wątpliwości, że to nie Iran i jego wzorzec ustrojowy jest w tej chwili modelem dla rewolucjonistów i elit krajów, ogarniętych rewolucją . Jeśli jakiś wyraźny model się dla nich rysuje, to raczej jest to model turecki – może on wciąż nie zadowalać Europy i naszych nawyków, związanych z hasłem „demokratyczne państwo”, ale przecież oznacza w świecie arabskim znaczącą, nową jakość. Zaraz do tego powrócę, patrząc na sprawy socjologicznie, ale chciałem się jeszcze jedną impresją i osobistym wspomnieniem tutaj wesprzeć.

Gdy w końcu stycznia znalazłem się w Paryżu wśród ludzi, którzy – należąc do szkoły Alaine’a Touraine’a – zajmują się ruchami społecznymi, w tym także tymi, które doprowadziły albo uformowały się jako ruchy rewolucyjne, zwłaszcza w Tunezji i Egipcie, od razu pojawił się wątek porównania i pytanie: czy rewolucja, spontaniczna i oddolna, jaka rozszerzać się wówczas zaczynała w świecie arabskim może przynieść podobne rezultaty, jak rewolucja w Europie Wschodniej, zapoczątkowana historycznym ruchem polskiej Solidarności? Odwołanie się wówczas do dziedzictwa Solidarności nie było przypadkowe, bo jak mi mówili francuscy specjaliści, hasło i odwołanie do polskiej Solidarności pojawiło się spontanicznie wśród rewolucyjnej młodzieży tunezyjskiej.

Czym są „kwiatowe rewolucje”?

. Rewolucja, czy też spontaniczny ruch protestu przeciwko dyktaturom, gnębiącym arabskie społeczeństwa, jaki przenosi się z jednego kraju do drugiego wciąż i wciąż dalej, nie jest wcale zjawiskiem jednolitym. To my, zgodnie z wymogami stereotypizowania obrazu świata, postrzegamy innych w postaci jednolitej i mało zróżnicowanej całości. Tymczasem każdy z arabskich krajów, w których wybuchła rewolucja, niekiedy bardzo się od innych różni. Jest – co prawda – pewien wspólny mianownik w tych wszystkich ruchach, o którym wyżej wspomniałem: odcięcie się od tego modelu rewolucji islamskiej, jaką wcielił w życie przed laty Iran, a co później stało się podstawową treścią ruchu islamistycznego, antyzachodniego i antydemokratycznego, owocując dżihadem i ruchem terrorystycznym Al-Kaidy. Świecki zasadniczo ruch rewolucyjny w Tunezji był jednak od początku odmienny od rewolucyjnego ruchu w Egipcie, gdzie wpływy politycznych grup religijnych (Bractwo Muzułmańskie) były bez porównania większe od samego początku. Ale to, co ważne, były to ruchy pokojowe, które pobudzając do działania coraz szersze kręgi społeczeństwa, objęły także elity społeczne, w tym – także część elity władzy, dzięki czemu obeszło się bez rozlewu krwi – to na pewno przypominało wielki ruch Solidarności i późniejsze ruchy wyzwoleńcze, takie jak „aksamitna rewolucja”, czy ruch parcia na przejścia graniczne enerdowskich Niemiec. Ale już w Libii i w kolejnych arabskich państwach, w których płomień rewolucji się rozpalił, sprawy przybrały całkiem inny obrót. Stały się wielkimi rewolucyjnymi powstaniami, rozpętały prawdziwe wojny z panującymi reżimami i nie wiadomo, kto tam w końcu zwycięży. Libia jest najbardziej spektakularnym przykładem rewolucyjnego powstania, które ma szansę zwyciężyć – ale też niesie już teraz ze sobą ogrom ofiar.

Obawa przed islamem jako źródłem wolnościowych ruchów rewolucyjnych jest w Europie i Stanach Zjednoczonych niezwykle silna, mnie jednak przekonują oświadczenia Bractwa Muzułmańskiego, że nie chcą wejść na drogę polityczną, wyznaczaną przez ich starszych poprzedników. Możemy się odwołać także do polskiego doświadczenia: trudno sobie wyobrazić zarówno sukcesy Solidarności, jak i przetrwanie społecznego oporu w latach 80. w Polsce bez poparcia ze strony Kościoła katolickiego i ducha religijności otwartej i skłaniającej do walki o wolność, chroniącej ludzką podmiotowość i prawa człowieka. Zapewne trudno obecnie oczekiwać, że w islamie pojawi się jasna orientacja oddzielająca religię od polityki i ustroju państwa, bez czego trudno sobie wyobrazić model zachodniej demokracji. Ale wcale to nie oznacza, że nie może pojawić się taka wykładnia islamu i taka akceptacja pluralizmu przynajmniej politycznego, która żądania Talibów odeśle do historii. Te informacje, na jakich możemy się teraz oprzeć, wskazują bardzo wyraźnie na pojawienie się tendencji w islamie, które można by z pewną przesadą nazwać odpowiednikiem prodemokratycznej orientacji chrześcijańskich kościołów. Wówczas zwycięskie rewolucje niosłyby ze sobą jako warunek polityczny stworzenie ładu, który: po pierwsze – zakłada polityczny pluralizm; po drugie – gwarantuje prawa obywatelskie; po trzecie – stwarza szanse na sprawiedliwe i równe prawo. Co ciekawe, ważnym wątkiem w hasłach, które się pojawiły i w politycznych postulatach jest bardzo często wątek zwiększenia – przynajmniej – praw kobiet. Tym bardziej zatem tradycja, odnowiona przez Talibów, wydaje się tym razem inaczej traktowana.

Wątek ruchu Solidarności i perspektywa transformacji w kierunku zachodniego systemu demokratycznego kapitalizmu wymaga bardziej dokładnego rozważenia. Czy możemy „kwiatowo” nazywane rewolucje w krajach arabskich efektywnie porównać z polskim doświadczeniem Solidarności i późniejszą, błyskawiczną i zasadniczo pokojową rewolucją ustrojową w krajach Europy Środkowo- Wschodniej? Otóż sądzę, że tutaj sprawa się komplikuje, choć zachodzą pewne podobieństwa. Warto zwrócić uwagę, że rewolucja wybuchła najpierw w Tunezji i w Egipcie, pod wpływem działań młodego pokolenia ludzi względnie lepiej wykształconych niż ogół społeczeństwa. Jednocześnie pokolenia, wykształconego według globalnych standardów (a więc w dużym stopniu zachodnich) i całkowicie rozczarowanego do cech własnego systemu i tyrańskiej władzy. Bardzo to przypomina Polskę w tym sensie, że ruch Solidarności miał swą zasadniczą grupę organizującą masowy ruch – byli nią wykwalifikowani robotnicy wielkoprzemysłowi, których aspiracje życiowe zaczęły drastycznie wykraczać poza ramy, oferowane przez system. Można podać jeszcze inne podobieństwo: załamanie się reguł gospodarki socjalistycznej przypomina nieco załamanie ładu społeczno-gospodarczego w krajach arabskich, albo żyjących z ropy, ale w ogóle nie dystrybuujących sprawiedliwie dochodów, albo osiągających olbrzymie dochody z turystyki – także lokujące się wyłącznie w bardzo wąskich elitach. Fakt, że rewolucja zaczęła się w Tunezji, wydaje się socjologicznie ciekawy również z tego powodu, iż jest to jeden z krajów arabskich najbardziej efektywnie rozwijający turystykę. Także dla Polaków to jeden z głównych celów turystycznych letnich wypraw – nic dziwnego, że odwołanie się do polskiej Solidarności miało tam miejsce. Ale w pewnym sensie przypomina to Polskę z czasów „epoki gierkowskiej”, kiedy możliwości wyjazdów i kontaktów choćby w ograniczonym zakresie – znacznie się rozszerzyły i umasowiły, powodując krytyczne i racjonalne nastawienie wobec niedomogów własnego systemu. Coś podobnego stało się właśnie w Tunezji: dziesiątki tysięcy, czy wręcz miliony zachodnich turystów, przyjeżdżających tam regularnie, przyniosły ze sobą inny obraz życia, innych obyczajów. To pokazało Tunezyjczykom w wyraźny sposób przewagi tego europejskiego świata , szczególnie uderzające w momencie, gdy kryzys dotknął także świat arabski poprzez gwałtowny wzrost cen żywności. Kontakt z innym światem, zadowolonym, radzącym sobie z kryzysem i nie aspirującym z radości życia nawet w trudnych czasach, ze światem ludzi, cieszących się swobodą i wykorzystujących swoje możliwości – nie mógł nie oddziaływać na młodych, wpychanych w biedę i autorytarne zależności, które musiały im się wydać poniżające i złe. Tak, jak obcowanie ze światem zachodnim Polaków zawsze prowadziło do poczucia poniżenia i niesprawiedliwości losu. Chęć powiedzenia „nie” takiemu życiu niezmiernie wzrasta, gdy człowiek ma poczucie beznadziejności w świecie własnym, a zarazem jawnej, oczywistej obecności innego świata, który wydaje się oferować same możliwości.

Jednakże szanse na przetworzenie rewolucyjnych ruchów w źródło nowego, instytucjonalnego ładu politycznego są różne w różnych społeczeństwach i tutaj, moim zdaniem, zachodzą zasadnicze różnice między krajami arabskimi Północnej Afryki a Polską i Europą Wschodnią. Zajmę się tym dokładnie dalej, teraz zwracając uwagę na fakt, że nawet Tunezja i Egipt – pokojowo przekształcające teraz swój ustrój – to dwa różne społeczeństwa i różne porządki państwowe. Tunezja, uciskana przez dość prostacki, tyrański reżim, była zarazem krajem, żyjącym z turystyki i generalnie dość świeckim, zarazem jednak tyrańskie rządy – jak to zwykle bywa – unicestwiły politycznych dysydentów, efektywnie uniemożliwiały organizowanie się społeczeństwa, tworząc z niego – poza elitami, związanymi z władzą i powiązanymi siecią korupcyjnych stosunków – zatomizowane społeczeństwo. Islam więc – islam nie oparty na ideologii islamistycznej – wydaje się koniecznym czynnikiem społecznej integracji . Rewolucja – to znowu podobieństwo z Polską – na pewno wpłynęła na aktywizację i umocnienie więzi społecznych, choć w przypadku Tunezji obawiałbym się braku świadomych, wolnościowych elit. Zupełnie inaczej jest jednak w Egipcie, gdzie pomimo represyjnego systemu politycznego, wciąż istniały jakieś opozycyjne ugrupowania, nawet, gdy ich przedstawiciele lądowali w więzieniach. Wydaje mi się także, że elity egipskie i egipska – nazwijmy to tak – klasa średnia była bez porównania większa i silniejsza niż w Tunezji, bardziej niezależna od władzy. Zróżnicowanie dotyczyło też różnych instytucjonalnych aktorów społeczno-politycznych, którzy w dyktaturze Mubaraka jednak mieli pewną autonomię, jak na przykład armia. Zarówno spontaniczne bratanie się żołnierzy z rewolucyjnym ludem, jak i różne orientacje grup dowódców w armii wobec prezydenta i jego rządu miały zasadnicze znaczenie dla przebiegu kairskiej rewolucji.

Gdy teraz odnieść się do Libii, to znowu mamy do czynienia z innym układem społecznym, z nieco innym typem społeczeństwa, przede wszystkim podzielonego – można by rzec – rodowo i do pewnego stopnia quasi-plemiennie, społeczeństwa klanowego. Pewne różnice, które można fachowo określić jako terytorialno-etniczne i klanowe miały istotne znaczenie dla mobilizacji i to wojennej przeciw ekscentrycznemu władcy Libii, stały się podstawą do wystąpień, były bazą możliwego, wspólnotowego zrywu przeciw tyranowi. Ale i tutaj zatem widać, jak ważną funkcję integracyjną może i po prosu musi odegrać islam, pozbawiony idei islamistycznych, albo siłą rzeczy zmuszony do wypracowania innej formuły współdziałania z polityką i państwem. Cytowani przedstawiciele walczącego Libanu, byli więźniowie Guantanamo, którzy teraz chcą „błogosławić Zachód” za pomoc w walce z reżimem Kadafiego – to chyba jednak mocny znak przemiany i porzucenia ideałów ruchu islamistycznego. Ciekawe także jest i to, że ostra walka z klanem Kadafiego wytworzyła w Libii najwyraźniej nowych przywódców; kształtującą się w walce nową elitę społeczną, miejmy nadzieję, że nie klanową, ale uniwersalną dla całego społeczeństwa.

O tym, co może się stać w tak okrutnych tyraniach, bezwzględnie zabijających protestujących, jak Syria, czy Jordania, trudno dziś coś powiedzieć. Ale zatem dostrzeżmy zasadnicze różnice między arabskimi społeczeństwami Północnej Afryki, a Polską i Europą Wschodnią.

Demokratyczne korzenie i demokratyczne wartości

Wskazując na różne podobieństwa między sytuacją w krajach Północnej Afryki a Polską i Europą Wschodnią w przededniu przemian, chcę skupić się teraz na zasadniczych, moim zdaniem, różnicach. Po pierwsze, ład demokratycznego kapitalizmu nie był dla prawie żadnego z wyzwalających się spod totalitarnego reżimu komunistycznego społeczeństw czymś zasadniczo nowym. W jakimś sensie postulaty rewolucji Solidarności (i rewolucji „jesieni narodów” w 1989 roku) stanowiły powrót do dawnej praktyki ustrojowej, bez względu na to, jak inny model demokracji mamy teraz niż przed II wojną światową w Europie. Po drugie, ideał Zachodu był czymś, co dla Polaków na pewno stanowiło nieustanne pozytywne odniesienie, co miało znaczenie dla wyznaczania świadomości narodowej i tożsamości polskiej.

W krajach , o których mowa, mamy do czynienia – jeśli spojrzeć na to z perspektywy społecznej historii – jakby – jeśli można tak powiedzieć – z trzecią falą modernizacji. Nowoczesny Egipt po II wojnie wyzwalał się spod kolonialnych wpływów i przyjmował po raz pierwszy nowy model modernizacji. Wtedy to między modelem zachodniego demokratycznego kapitalizmu i autorytarnego socjalizmu ZSRR toczyła się bardzo ostra konkurencja co powinno być jedyną słuszną drogą dla usamodzielniających się państw arabskich. Losy Egiptu za Nasera są dobrą ilustracją tej konkurencji i nawet pomieszania obu wzorów modernizacji. Nie ulega też wątpliwości, że w żadnej wersji pierwsza fala modernizacji nie przyniosła takich pozytywnych skutków, jakich można by się spodziewać i jakich oczekiwano.

Gdyby odwołać się do rozważań sprzed laty angielskiego antropologa i socjologa Ernesta Gellnera (Postmodernizm, rozum i religia, Warszawa 1997, Wyd. PIW,) można przywołać jego tezę, że ideologiczny ruch islamistyczny to ruch sfrustrowanych i zawiedzionych modernizacją – zwłaszcza w stylu zachodnim – elit arabskich społeczeństw. Zabicie przez Amerykanów przywódcy Al -Kaidy, Osamy bin-Ladena może być aktem symbolicznym: jeśli nie kresem, to istotnym załamaniem się ideologii islamistycznej. Osama bin – Laden, przywódca ruchu, który nawiązywał do dawnej świetności islamu, na religijno-politycznym konserwatyzmie budował ideał właściwego ładu państwowego, opierając się na tradycji szariatu, a wszelką frustrację społeczną kierował na zewnętrznego wroga w postaci świata zepsutego Zachodu. Bin Laden stanowił najlepszą ilustrację tezy Gellnera. Wykształcony, i to zarówno religijnie, jak i na modłę zachodnią, należał do najbogatszych sfer społecznych – stał się przywódcą najbardziej groźnego dla świata Europy i Ameryki ruchu terrorystycznego, którego terror był uzasadniany ideologicznie użytą religią. Przypominało to model stworzony w wyniku anty-amerykańskiej, anty-zachodniej i anty-modernizacyjnej rewolucji w Iranie.

Jeśli więc teraz za dobrą monetę brać anty-islamistyczne deklaracje islamskich przywódców młodych rewolucji, to można by zaryzykować tezę, że mamy do czynienia z podjęciem próby nowej modernizacji krajów arabskich, przynajmniej tych z Północnej Afryki. Zmienia się ich nastawienie do Ameryki i Europy, które – z wrogów stają się sojusznikami i wzorcami życiowymi dla milionów młodych obywateli krajów arabskich. Jednak ich społeczeństwa nie mogą odwoływać się do jakichś pozytywnych doświadczeń demokratycznych. Wręcz odwrotnie: jeśli mają zmierzać ku demokracji muszą pokonać te zwyrodnienia, jakie stworzyły ustroje pierwszej fali modernizacji arabskiej.

Po drugie, w Polsce powojennej istniała zawsze ta szczególna instytucja, opozycyjna wobec systemu państwowego w zakresie wartości duchowych i społecznych, jaką był Kościół katolicki. Wytworzona w latach 70. nielegalna, ale tolerowana opozycja – „opozycja demokratyczna”, wielonurtowa, ale wspólnie działająca – tworzyła niezwykłą bazę dla formułowania konkretnych postulatów społeczno-politycznych. Istniał także szczególnego typu przywódca duchowy, jakim był papież Jan Paweł II, wprowadzający niezwykle ważny element dumy narodowej, całkowicie rozbijający wszelkie mechanizmy dzielenia i atomizowania społeczeństwa przez reżim PRLu. Społeczny, spontaniczny, ale i samoorganizujący się ruch Solidarności od początku formował własną organizację, własną instytucjonalną reprezentację społecznych interesów i wartości, efektywnie wiążąc elementy bytowe i duchowe. Istniała już grupka przywódców społecznych – katolickich i wywodzących się z kręgów demokratycznej opozycji i wokół niej błyskawicznie formować się zaczęła nowa elita społeczna, w dodatku elita, niejako, ze społecznego nadania (via organizacje związkowe). Nie ulega także wątpliwości, że ruch Solidarności rodził się i rozwijał dzięki społecznej aktywności dwóch środowisk: wykwalifikowanych robotników wielkoprzemysłowych i części elit intelektualnych Polski. Te dwa kręgi, ulokowane na różnych szczeblach struktury społecznej, były połączone, jeśli można tak plastycznie powiedzieć, poprzez wolnościowo nastawiony Kościół i działalność demokratycznej opozycji. Wątpię, aby w Tunezji, a nawet w Egipcie i innych krajach arabskich można byłoby odnaleźć tak osobliwą i tak mobilizującą całość społeczeństwa strukturę relacji.

Wątpię także, aby w jakimkolwiek społeczeństwie Północnej Afryki istniała, choćby potencjalnie, taka bogata infrastruktura więzi i ideowych związków, jak to było w Polsce. Nic dziwnego, że tak znacząco różniła się ona od innych społeczeństw regionu, gdzie sowietyzacja była znacznie bardziej zaawansowana. Mimo to i tamte społeczeństwa Europy Wschodniej wytworzyły swoje grupy dysydenckie, wokół których mogły się natychmiast skupić, gdy zaczęły się procesy przemian ustrojowych w Polsce. Co prawda, można tutaj wspomnieć o zaangażowanej społecznie i politycznej emigracji w Europie, a nawet o angażującej się teraz politycznie emigracji tunezyjskiej, która może odegrać ważną rolę w przebudowie systemu, ale to tylko dość swobodne hipotezy.

Nie wiem, czy można odnaleźć w tej chwili w świecie islamskich jakiś jednolity wzorzec postępowania i jakiegoś symbolicznego przywódcę, który mógłby – niejako – symbolicznie reprezentować pro-demokratyczne zmiany. Być może śmierć Osamy bin-Ladena może odegrać istotną rolę, bo usunęła stary symbol – lecz nie ma nikogo takiego, kim był dla dążących pokojową drogą do rewolucyjnych przemian Polaków – Jan Paweł II. Wszak politycy europejscy znaleźli się w bardzo niewygodnej sytuacji, gdy doszli do wniosku, że trzeba wspomóc arabskie rewolucje, zwłaszcza walkę o wolność w Libii. Podejmowali ryzyko, bo nie ma jasności, co do przywódców i elit, z jakimi mamy tam do czynienia. Zupełnie jest to nieporównywalne z Polską i przynajmniej częścią Europy Wschodniej (ówczesna Czechosłowacja, Węgry), gdzie opozycyjne elity były znane, miały jawną (w Polsce) lub ukrytą (Czechosłowacja) aprobatę społeczną. Rewolucje arabskie dopiero stwarzają swoje nowe elity, być może poza Egiptem, gdzie sieć społecznej organizacji na pewno jest mocniejsza i szersza. Nie ulega więc wątpliwości, że stoimy wobec zagadkowych pytań, ale by ten schematyczny obraz wypełnić bardziej przekonującą i przewidywalną treścią, trzeba realnej, konkretnej wiedzy o tym, co się dzieje w tych ogarniętych rewolucją społeczeństwach.

Wydaje się też niezbędne już w tej chwili wypracowanie kilku, różnych modeli modernizacyjnego wsparcia dla społeczeństw „kwiatowych rewolucji”. Powyższe rozważania wskazują bowiem, że demokratyczno-kapitalistyczny wzorzec nie może być tam czymś tak naturalnym, jak było to w Polsce i krajach sowieckiego „obozu socjalistycznego”. Wielopostaciowy model zaś jest absolutnie konieczny, bo przecież z różnymi typami społeczeństw mamy do czynienia, niezależnie od tego, jak dalece posługują się elementami wspólnej tożsamości. Kryzys w Europie wcale nie musi być przeszkodą dla rozwoju sytuacji w arabskich społeczeństwach Północnej Afryki: pomoc będzie musiała bowiem w znacznie większym stopniu dotyczyć dostarczenia wzorców i wspierania tylko odpowiedzialnych i racjonalnych działań; nade wszystko potrzebne jest takie wsparcie, również finansowe, które miało by spowodować, by rodzące się do życia obywatelskiego społeczeństwa stanęły na własnych nogach, nie zaś oparły się na dotacjach, kredytach i funduszach pomocowych, które tak efektywnie były wykorzystywane wcześniej do budowania arabskich satrapii.

Wyjście poza klincz :)

Ksenofobia stała się najpoważniejszą barierą przed realizacją w kolejnych dwóch dekadach newralgicznie istotnej, żywotnie potrzebnej, racjonalnej polityki imigracyjnej. Wystraszeni Polacy, nawet skutecznie poinformowani o cenie utrzymania zamkniętych granic, mogą opowiedzieć się za relatywną biedą w warunkach „czystości rasowej”, zamiast wybrać dobrobyt na miarę wspomnianych Niemiec przy pójściu w kierunku wielokulturowego społeczeństwa.

 

Polska od kilku dekad dziarsko podąża za Zachodem. Liberalnie zorientowana część komentariatu w ostatnich latach z zachwyceniem obserwuje wyniki badań opinii publicznej, które pokazują narastające przemiany poglądów Polek i Polaków w odniesieniu do najbardziej kontrowersyjnych (dawniej?) kwestii obyczajowych: postaw wobec osób LGBT i ich praw, wobec przerywania ciąży, wobec praw kobiet najszerzej rozumianych, wobec konsumpcji niektórych dotąd nielegalnych substancji odurzających itd. Co prawda Polską nadal rządzi i niekoniecznie w tym roku rządzić przestanie partia skrajnie konserwatywna i idąca wszystkim tym tendencjom przemian pod prąd, to jednak światopoglądowa zmiana niesiona przez młode pokolenie wydaje się być dość wielką, tłustą i zakrywającą trzecią część nieba „jaskółką zmian”. 

*

Czy jednak aby na pewno tak się stanie? Skoro Polska, pomimo przejściowych głosów liberalnego zrezygnowania i defetyzmu (które twierdziły, że aksjologiczna westernizacja Polski może nie nastąpić, bo: a) nie przerobiliśmy Oświecenia; b) zabory, okupacja i komunizm zakotwiczyły nas na wieki w narodowo-tradycjonalistycznych miazmatach, c) jesteśmy w zbyt dużej mierze mentalnie na rosyjsko-podobnym wschodzie, gdzie rządzi logika wieczności i dziejów obracających się cyklicznie w kole, co wyklucza postęp społeczny; d) wszelkie inne podobne tezy), jednak doszlusowuje do radykalnie liberalnego świata północnoatlantyckiego, to może w jego właśnie realiach należy poszukiwać zagrożeń przyszłości, które do Polski zresztą już nadchodzą? 

Otóż na szeroko pojętym Zachodzie prawicowy populizm nie zniknął. On się dostosował i zrobił to niezwykle skutecznie. Ani Marine Le Pen, ani Geert Wilders nie walczą dzisiaj o przywrócenie dyskryminacji osób LGBT w ich krajach, nie starają się o powrót do zakazu aborcji, żadnemu z nich nawet do głowy nie przyjdzie, aby formułować jakiekolwiek antysemickie uwagi. Przeciwnie, tacy politycy stroją się w szaty obrońców praw i wolności mniejszości seksualnych, chronią dorobek emancypacji kobiet z ról przypisywanych im w patriarchalnej przeszłości, a także są gorącymi zwolennikami polityki Izraela na Bliskim Wschodzie, z czym współgra ich zaangażowanie na rzecz ochrony kulturalnego życia żydowskiego w ich krajach zgodnie z ideą wspólnej, judeochrześcijańskiej cywilizacji. Wrogiem już lata temu obwołali kogoś innego. Islam, muzułmanów i imigrację islamską do Europy. Liberalnej seksualności, wolności kobiet i żydowskich współobywateli chcą chronić właśnie w tym przede wszystkim kontekście. Bowiem w liberalnym Zachodzie nadal nie ma i długo nie będzie liberalnego konsensusu wokół problemu imigracji. W Polsce nasza rodzima populistyczna prawica właśnie odkrywa ostatecznie moc tego „politycznego złota”. 

Tymczasem problem imigracji stanowi kluczowy segment polityki demograficznej, która z kolei jest filarem podtrzymującym zarówno całą politykę socjalną, jak i znaczną część polityki makroekonomicznej. W Polsce współczynnik dzietności aktualnie wynosi 1,38 i należy do najniższych na świecie. Bijemy rekordy w zakresie spadków liczby urodzeń – w 2022 r. urodziło się w Polsce 305 000 dzieci, czyli najmniej od czasu II wojny światowej. Ale ten rok ma szanse przynieść kolejny rekord, jako że w kwietniu odnotowano rekordowo niską miesięczną liczbę urodzeń (21 000). Sytuacja jest więc coraz gorsza i już nigdy się nie poprawi.

Ma to wiele przyczyn. Przykładowo, całkowitym niepowodzeniem w sensie demograficznym okazał się program Rodzina 500+. Brak gotówki doskwierał polskim rodzinom przed jego wprowadzeniem, ale z tego powodu rzadziej jeździły one na wakacje, miały gorzej wyposażone gospodarstwa domowe, rzadziej inwestowały w odnowienie garderoby dzieci, a niekiedy – w przypadkach najbardziej ciężkich – skutkował on niedożywieniem dzieci czy brakiem adekwatnego wyposażenia do nauki szkolnej. Natomiast, co pokazały realia po wprowadzeniu programu, w niewielu przypadkach powodował rezygnację z posiadania dzieci czy kolejnych dzieci. Pomimo programu Polki i Polacy nie zabrali się masowo do powiększania rodzin. 500+ jest więc instrumentem czysto socjalnym i narzędziem politycznym do werbowania wyborców przez partię władzy. Podwyższając świadczenie do 800 zł, PiS ma tego pełną świadomość.

Na pewno w „walce” z kryzysem demograficznym nie pomogła likwidacja rządowego finansowania programów in vitro przez PiS z przyczyn ideologicznych, która ociera się niemal o zakaz tych zabiegów. Na pewno nie pomaga antykobieca polityka, której punktem krytycznym było wpprowadzenie praktycznie całkowitego zakazu aborcji w Polsce rękoma kilkunastu ludzi, którzy z niepojętych prawnie przyczyn żądają, aby nazywać ich „trybunałem konstytucyjnym”. Pokłosie tego wydarzenia jest dramatyczne. Zgony młodych kobiet w ciąży, którym pomocy odmawiają spanikowani lekarze, czy asystowanie pacjentkom w gabinetach ginekologicznych przez policję staje się powoli smutnym „chlebem powszednim”. Przywódca partii władzy co rusz publicznie formułuje swoje chore wizje meblowania życia młodym kobietom, a to żądając, aby chrzciły zdeformowane płody, a to besztając je, że piją alkohol zamiast rodzić dzieci. Wszystko to na pewno nie zalicza się do argumentów za powiększaniem rodziny. 

Także od strony infrastrukturalnej, pomimo powolnej (z naciskiem na słowo „powolnej”) poprawy, nie ma dobrych warunków do rodzenia dzieci. W Polsce nadal oferta przedszkoli, a zwłaszcza żłobków jest niewystarczająca, a kultura elastycznych form pracy rodzi się w bólach (ten proces niedługo będzie trwał przez drugie pokolenie). 

Jednak, jak niezwykle trafnie zauważa raz po raz w swoich tekstach prof. Janusz A. Majcherek, to wszystko czynniki o dość nikłym przełożeniu na demograficzne wykresy. W końcu w krajach Zachodu infrastruktura jest rozbudowana (liderem jest tutaj np. Finlandia), a prawo aborcyjne bezsprzecznie liberalne (np. w Wielkiej Brytanii). Tymczasem Finlandia ma niższy, a Wielka Brytania niewiele wyższy współczynnik dzietności od Polski (byłby podobny, gdyby odliczyć dzieci przychodzące na świat w rodzinach imigranckich). Oznacza to, że przyczyny niskiej dzietności, także w Polsce, są natury kulturowej. Na całym świecie, jeśli spojrzymy na dane z ostatnich 50 lat, z łatwością zobaczymy prawidłowość, iż dzietność spada wraz ze wzrostem dobrobytu. Trudno więc równocześnie cieszyć się (lub puszyć się niczym polityk rządowy) z rosnącego dobrobytu, a jednocześnie załamywać ręce nad realiami demograficznymi.

Najmocniejszy czynnik wykluczający wyjście z demograficznego dołka jest jednak jeszcze inny. Otóż, ten pociąg dawno odjechał. Liczba urodzeń nie może już w Polsce radykalnie wzrosnąć, bo zmalała liczba Polek w wieku rozrodczym. Autor tego tekstu z dumą reprezentuje rocznik 1979, jeden z przypadających na ostatni w dziejach Polski wyż demograficzny przełomu lat 70. i 80. Mam dziś 44 lata, a najmłodsze „dzieci wyżu”, pokolenie X, właśnie kończy 40 lat. To my więc mieliśmy szansę, aby dać Polsce dużo nowych obywateli, wykreować nowy wyż. Tylko trzeba było nam w tym pomóc 15, 20, a nawet 25 lat temu… Wtedy w Polsce nawet jeszcze poziom życia był dość niewysoki, więc i czynniki kulturowe blokujące dzietność nie musiały oddziaływać równie mocno jak teraz, gdy 68% młodych Polek nie chce lub nie wie, czy chce powiększyć rodzinę. To, do czego można było młodych przekonać w roku 2000 czy 2006 (wybrałem te dwa lata, bo wtedy rządziła w Polsce prawica, więc coś mogła zrobić), dziś już jest poza zasięgiem. Temat zamknięty, dziękujemy za uwagę.

*

Przechodząc teraz od przyczyn do skutków, wszystko to oznacza przede wszystkim jedno. A zdanie to powinno wybrzmiewać całą mocą, jak najczęściej. Otóż – aktualne tempo rozwoju Polski, rosnący poziom zamożności kraju i jego mieszkańców, marzenia o „doścignięciu Zachodu” w sensie materialnym, marzenie o tym, że paski TVP Info podające, iż „Niemcy zazdroszczą Polsce poziomu życia”, przestaną być fake newsem – wszystko to zostanie zaprzepaszczone i się nie ziści w realiach szybko wyludniającego się kraju i starzejącego się społeczeństwa. Jeśli sprawdzą się prognozy o spadku liczby ludności Polski do roku 2050 do 32 milionów, z których tyle samo będzie pracować, co będzie pobierać emeryturę, to nasz kraj nie osiągnie sukcesu ekonomicznego. Aktualny poziom życia może okazać się czubkiem krzywej i być wówczas wspominany jako miniona „złota era”.

Jeśli obietnice lidera partii władzy (tego od chrzczenia zdeformowanych płodów i zarzutów „dawania w szyję”), dotyczące rychłego dogonienia Niemiec pod względem zamożności, mają być czymś więcej niż zgrabną retoryką przedwyborczą, to droga do tego prowadzi tylko i wyłącznie poprzez otwarcie naszego kraju na imigrację zarobkową, i to na wielką skalę. Tego jednak Jarosław Kaczyński nie powie.

Obecna partia władzy nie ma w zwyczaju myśleć długofalowo i skutki jej obecnej polityki dla dobrobytu Polski za 25 lat nie są czymś, o czym jej liderzy myślą, nawet mimochodem, np. w trakcie porannego golenia. Dla nich liczy się tylko perspektywa najbliższych wyborów, a po niej kolejne cztery lata powiększania osobistych fortun z zasobów państwa. A interes wyborczy tu i teraz oraz długofalowy interes ekonomiczny kraju i obywateli wchodzą ze sobą na polu polityki imigracyjnej w bezpośrednią kolizję.

W realiach kampanii przedwyborczej obserwujemy zatem klasyczne, polityczne piłowanie gałęzi, na której wszyscy siedzimy (razem z naszymi dziećmi). PiS od 2015 roku oddaje się temu zapamiętale. Tak jak zapewne nie uda się mu „ugruntować cnót niewieścich” w młodych Polkach, tak okazał się niezwykle skuteczny w ugruntowaniu w obywatelach wszystkich płci lęku przed imigracją, uchodźcami, odmiennością kulturową, religijną, etniczną i rasową. PiS – jeszcze za czasów swoich pierwszych rządów 2005-07 otwarcie wspierający uchodźców z Czeczeni – rozpalił w Polsce ogień ksenofobii i faktycznego rasizmu, a od ośmiu lat umiejętnie go podsyca, aby się tymi resentymentami wyborczo żywić. To patologiczny układ dwustronny, w którym partia infekuje obywatela paranoidalnym lękiem, pobiera od niego głos wyborczy, oferuje mu następnie ułudę bezpieczeństwa w postaci dziurawego muru na granicy, haniebnych aktów przemocy wobec przypadkowych uchodźców czy histerycznych wystąpień na forum UE w tej sprawie, a ostatecznie korzysta z utrzymującego się poparcia zalęknionych, ale wdzięcznych jej wyborców. I tak od nowa. W aktualnym sezonie politycznym doświadczymy wyjątkowo gwałtownej odsłony tego teatru, którą przyniesie idiotyczna idea niewiążącego referendum, które nie mając żadnego przełożenia na realia prawne, stanie się prostym narzędziem ekspresji nienawiści etnicznej ze strony „głosujących” w nim Polek i Polaków (i oczywiście narzędziem zaganiania ich do obozu wyborców partii władzy).

Tymczasem owa ksenofobia już teraz stała się najpoważniejszą barierą przed realizacją w kolejnych dwóch dekadach newralgicznie istotnej, żywotnie potrzebnej, racjonalnej polityki imigracyjnej. Wystraszeni Polacy, nawet skutecznie poinformowani o cenie utrzymania zamkniętych granic, mogą opowiedzieć się za relatywną biedą w warunkach „czystości rasowej”, zamiast wybrać dobrobyt na miarę wspomnianych Niemiec przy pójściu w kierunku wielokulturowego społeczeństwa. Taka właśnie jest alternatywa. Uczciwość polityczna wymagałaby, aby to wyborcom już teraz zakomunikować. To jest, w gruncie rzeczy przecież, przedmiotem pisowskiego referendum. 

Gdy nikt nie patrzy, PiS sygnalizuje, że rozumie to położenie. Stara się więc stawiać Bogu świeczkę, skoro od lat daje diabłu ogarek. To dlatego polskie granice są faktycznie szeroko otwarte dla pracowników przyjezdnych („gastarbeiterów”) z różnych, w tym także muzułmańskich krajów. Do Polski nie ściągają bynajmniej tylko Ukraińcy i Białorusini. Głośne stały się sprawy rozporządzenia MSZ o radykalnych ułatwieniach w polityce wizowej dla setek tysięcy pracowników zagranicznych (z tego PiS się w popłochu wycofał) oraz miasteczka imigranckiego, które w kontenerach zbudował dla swojej inwestycji kontrolowany przez PiS Orlen (ten projekt trwa, mimo skierowania nań uwagi opinii publicznej, zatem PiS podejmuje ryzyko w imię potrzeb gospodarki, gdy musi). Rzecznik rządu stara się bronić tego rozdwojenia pisowskiej jaźni, mówiąc, że nie można zestawiać uchodźców usiłujących nielegalnie wejść do Polski przez „zieloną granicę” z legalnymi pracownikami przyjezdnymi. Jednak to retoryka PiS, retoryka siania lęku przed odmiennością kulturową, przed gettami imigranckimi w miastach, przed „no-go zones” w Szwecji, płonącymi samochodami we Francji, molestowaniem białych kobiet w Niemczech, pozwala takie zestawienia robić. Czy rzecznik i jego przełożeni z PiS wystąpią i zagwarantują swoim wystraszonym wyborcom, że imigrant sprowadzony przez PiS będzie imigrantem potulnie i łatwo się integrującym, podczas gdy na ulicach siać terror będą w tym samym czasie (dużo mniej liczni) imigranci relokowani przez Unię przy akceptacji opozycji? To raczej nie wygląda na poważne traktowanie ludzi.

*

W tym samym czasie główna siła opozycji, Koalicja Obywatelska, wydaje się – w kontekście polityki imigracyjnej – cierpieć na „traumę roku 2015”, gdy antyuchodźcza narracja PiS najpewniej odebrała jej rządowi władzę. Trudno się w sumie dziwić. Można także rozumnie argumentować, że choć polityka imigracyjna powoli narasta do rangi kluczowej w perspektywie roku 2035 czy 2050, to jednak w perspektywie lat 2023-27 kluczowa jest zmiana reżimu w Warszawie. Trzecia kadencja PiS to realne ryzyko zaprowadzenia w pełni autorytarnego ustroju w Polsce, w którym skończy się „rumakowanie” w postaci rzeczywistych, konkurencyjnych wyborów, a PiS będzie rządzić przez kilka dekad, dowolnie decydując o zasadach imigracji, tak jak mu to będzie akurat odpowiadać, już się na elektorat nie oglądając (bo po co?). Tak, na tle wyzwań ustrojowych nawet polityka imigracyjna na razie jeszcze musi zostać odsunięta na drugie miejsce. Wygrana w wyborach i odbudowa liberalnej demokracji uświęca środki poświęconych jej celów.

KO w efekcie wybrała ścieżkę wchodzenia z PiS w licytację odnośnie polityki imigracyjnej (co przypomina jej, wcześniej już widoczną, strategię nie mniej ekonomicznie szkodliwej licytacji z PiS na polu polityki socjalnej). Donald Tusk miejscami robił wrażenie oburzonego tym, jak wielu imigrantów z krajów np. arabskich chce do Polski sprowadzić PiS. Nawet jeśli chodziło głównie o obnażenie monstrualnej hipokryzji partii Kaczyńskiego, to jednak zostało wrażenie, że oczko zostało tutaj puszczone. 

Główna partia KO, czyli rządząca do 2015 r. Platforma Obywatelska, do dziś się jeszcze zmaga z wizerunkiem partii nie dotrzymującej obietnic (głównie z powodu podniesienia wieku emerytalnego oraz faktycznej likwidacji OFE). Występując ostro i licytując się z PiS w kwestii imigracji, zastawi na siebie jednak poważną pułapkę na przyszłość. Trudno założyć, że będąc świadoym realiów demograficzno-ekonomicznych i rządząc Polską przykładowo przez dwie kadencje do 2031 r. będzie mogła prowadzić politykę zamkniętych granic, szczególnie wobec planów naprawy relacji z partnerami w UE i powrotu do centrum decyzyjnego w strukturach unijnych, skąd Polskę na margines wypchnęła postawa PiS. PO musi się więc obawiać, że konieczne kompromisy na polu imigracji z UE czy po prostu własna, krajowa polityka pozyskiwania atrakcyjnej siły roboczej w „egzotycznych” krajach (np. według modelu kanadyjskiego i brytyjskiego, gdzie pozwolenie na pracę i przyjazd otrzymuje się w ramach systemu punktowego, opartego o indywidualne kwalifikacje potencjalnego imigranta) zostaną odczytane jako „złamanie obietnic przedwyborczych” przez partię, która zanim przejęła władzę, aspirowała do wizerunku twardego „obrońcy polskich granic”. Ponowne podpadnięcie pod kategorię wyborczych „kłamców” grozi Platformie ostatecznym już „scancelowaniem”. To kolosalne ryzyko, którego np. we Francji nie uniknęła partia umiarkowanej prawicy po epoce Nicolasa Sarkozy’ego.

*

Co jest potrzebne? Polska potrzebuje czegoś, co wydaje się niestety niezwykle mało prawdopodobne obecnie i w najbliższych latach. Jesteśmy całkowicie sparaliżowani irracjonalnym poziomem wzajemnej nienawiści politycznej. Tymczasem, dla osiągnięcia celów wzbogacenia się do poziomu najmocniejszych w Europie, dokąd droga wiedzie poprzez sprowadzenie do nas nawet kilku milionów ambitnych, wykwalifikowanych i chętnych do pracy imigrantów, potrzebujemy wyprowadzenia polityki imigracyjnej poza logikę partyjnego klinczu. 

Tak samo jak fundamentalnie istotnym było, aby w latach 90. i potem do akcesji w 2004 r. poza partyjny klincz wyprowadzić politykę zagraniczną i prozachodnią (gdyż strategicznym celem było wejście do NATO i UE). Jak ważnym jest, aby od lutego 2022 mieć konsensus wokół polityki obronnej i oceny geopolitycznej, tak w najbliższych dekadach konieczna będzie ponadpartyjna zgoda na określony, przemyślany, kompromisowy i skuteczny model sprowadzania do Polski imigrantów. 

Od tego nade wszystko zależy, czy nasze dzieci i wnuki czeka życie w dobrobycie, czy nadal będą aspirować do pracy kelnera we Włoszech lub przy zbieraniu szparagów w Niemczech.

Polityczna przyszłość Polski [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) opowiada o zbliżających się wyborach parlamentarnych w Polsce, funduszach unijnych i rządach prawa oraz o tym, jak radzić sobie z populistami.

Dzisiaj porozmawiamy o Polsce. Wiele osób wie co nieco o sytuacji w Polsce, o problemach, jakie Polska stwarza Unii Europejskiej, a także o wydarzeniach dotyczących uchodźców wojennych z Ukrainy i roli, jaką odgrywamy w tym zakresie.

Większość z Was wie też, że Prawo i Sprawiedliwość, prawicowa partia nacjonalistyczna, sprawuje rządy w Polsce już od siedmiu lat. Partia ta znajduje się na prawo od nurtu głównych partii unijnych (np. CSU w Niemczech). Jej przedstawiciele chcą być postrzegani jako ‘rozsądni konserwatyści’, ale biorąc pod uwagę ich poglądy na Europę, praworządność i aborcję, to jest im raczej bliżej do ugrupowań populistycznych i antyestablishmentowych – jak Zjednoczenie Narodowe Marine le Pen we Francji, Liga Północna Matteo Salviniego we Włoszech lub Vox w Hiszpanii. Istnieje jednak istotna różnica między partią PiS a pozostałymi tymi ugrupowaniami – PiS ma nastawienie antyrosyjskie i zajmuje stanowisko przychylne relacjom transatlantyckim. Jest to jeden z powodów, dla których partia ta nie ma zbyt przyjaznych stosunków z resztą obozu populistycznego.

 

European Liberal Forum · Ep145 Poland’s political future

 

Fidesz Viktora Orbana na Węgrzech jest najbardziej podobny do Prawa i Sprawiedliwości. Należy jednak pamiętać, że Orbán prowadzi zgoła inną politykę na poziomie międzynarodowym i stara się pielęgnować stosunki z Rosją i Chinami. Tymczasem Polska musi utrzymywać bliskie relacje transatlantyckie ze Stanami Zjednoczonymi – pod tym względem możemy uznać, że rząd PiS nadal znajduje się w obozie zachodnim, choć pozostaje raczej eurosceptyczny, co przysparza Polsce wielu problemów na arenie międzynarodowej.

Rok 2023 będzie rokiem wyborczym, a wybory parlamentarne zaplanowano na późną jesień. Opozycję dla partii PiS stanowi stary dobry Donald Tusk, były premier Polski i były szef Rady Europejskiej. Od 2005 roku polska scena polityczna jest zasadniczo podzielona między Donalda Tuska (lidera Platformy Obywatelskiej) a Jarosława Kaczyńskiego (lidera Prawa i Sprawiedliwości). Pięć lat spędzonych przez Tuska w Brukseli drogo kosztowało opozycję, ponieważ Platforma Obywatelska nie jest obecnie w stanie konkurować z PiS-em.

Nie trzeba dodawać, że opozycja w Polsce to scena bardzo rozdrobniona. Oprócz Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska inne partie opozycyjne to: Polska 2050 pod przewodnictwem Szymona Hołowni (politycznego outsidera, komentatora religijnego, byłej osobowości telewizyjnej). Partia ta jest, o dziwo, ruchem liberalnym i należy obecnie do grupy ALDE na poziomie UE. Ideologicznie jest to partia jest centroprawicowa, co upodabnia ją do Platformy Obywatelskiej (należącej do Grupy EPL).

Lewica w Polsce obejmuje starą partię postkomunistyczną, a także partię Nowa Lewica pod przewodnictwem europosła Roberta Biedronia. W skład koalicji wchodzi także partia Razem, przedstawicielka nowej lewicy, która (jak na ironię, biorąc pod uwagę jej nazwę) wyróżnia się na tle innych sił opozycyjnych.

Następnie mamy Polskie Stronnictwo Ludowe, ruch rolniczy z około 5% poparcia, który stara się pozycjonować jako partia centrowa i skupia się nie tylko na wsiach, lecz także małych miejscowościach i większych miastach. Jednak mają z tym trudności.

Jest wreszcie radykalna, prawicowa partia nacjonalistyczna, Konfederacja, która przechodzi obecnie proces rebrandingu. Partia ta jest bardzo heterogeniczna – niektórzy członkowie partii są silnie prorosyjscy, inni to zagorzali nacjonaliści (w tym zwolennicy białej supremacji), a jeszcze inni to konserwatywni libertarianie (którzy opowiadają się za wolnym rynkiem, ale jednocześnie są konserwatywni w kwestiach społecznych). Ta ostatnia grupa wydaje się obecnie dominować i to na nich spoczywa obowiązek podjęcia próby repozycjonowania partii na scenie politycznej. Konfederacja oscyluje wokół 5% progu poparcia wśród wyborców, czyli progu niezbędnego do wejścia do polskiego parlamentu.

W związku ze zbliżającymi się wyborami PiS boryka się z szeregiem problemów. Prawo i Sprawiedliwość mierzy się z wyzwaniami gospodarczymi, reakcją na łamanie praworządności (Europejski Trybunał Sprawiedliwości próbuje zmusić partię rządzącą do wycofania się z wprowadzonych antyreform, które doprowadziły do dysfunkcji wymiaru sprawiedliwości w Polsce) oraz wprowadzeniem zakazu aborcji (obecnie prawie wszystkie aborcje są nielegalne – to drakońskie prawo powodowane względami politycznymi).

Kwestie te mogą przyprawić o ból głowy każdego, kto rozważa ewentualne reformy po wyborach, gdyż wyjście z tej plątaniny niekonstytucyjnych zmian będzie niezwykle trudne. Wydaje się to prawie niewykonalne, jeśli ma zostać przeprowadzone w sposób zgodny z prawem.

Jeśli chodzi o napięcia w Unii Europejskiej, Prawo i Sprawiedliwość próbuje sprowadzić wszystkie te problemy do poziomu „złej UE, która nie chce dać Polsce pieniędzy”, podczas gdy Polska wraz z Ukraińcami toczy wojnę wywołaną przez Rosję, dlatego to „hańba!”. Obecnie trwa też wielka antyniemiecka kampania partii rządzącej (z Donaldem Tuskiem w roli niemieckiej marionetki), która usiłuje udowodnić, że to Niemcy rządzą UE od wewnątrz.

Tymczasem mimo działań obecnego rządu Polska jest krajem zdecydowanie proeuropejskim. Przyczyny takiej postawy mogą być różne, ale generalnie Polacy widzą swoją przyszłość w Unii Europejskiej. W świetle tego faktu nie można być otwarcie antyunijnym i liczyć na wysokie poparcie wyborcze. Dlatego PiS próbuje zamienić „UE” na „Niemcy”, aby zmobilizować poparcie polityczne antyniemiecką propagandą.

Jednocześnie Komisja Europejska bardzo otwarcie stwierdziła, że ​​jeśli nie zostaną wdrożone pewne reformy (m.in. zniesienie ustawy zakazującej niektórym sędziom pracy w sądach), to Polska nie otrzyma unijnych środków z funduszu odbudowy po pandemii COVID-19. Ponadto Polska boryka się również z jeszcze poważniejszymi problemami związanymi z funduszami strukturalnymi.

Polski rząd wyraźnie boryka się z problemami finansowymi związanymi z wysoką inflacją, sprzedażą państwowych obligacji i bardzo kosztownymi programami socjalnymi (np. dodatkowymi emeryturami). Potrzebuje pieniędzy, zwłaszcza w roku wyborczym 2023. W konsekwencji może dojść do próby zmiany podejścia do relacji Polski z Unią Europejską. Strategia szantażu i sprzeciwiania się nie działa w tym przypadku – nie można po prostu wejść do pokoju zachowując się jak buntownik i oczekiwać, że wszyscy cię wysłuchają, tylko dlatego, że masz inne zdanie na dany temat.

Istnieje zatem wysokie prawdopodobieństwo, że ze względu na zdecydowane stanowisko w sprawie praworządności w Polsce, Komisja Europejska może być w stanie wymusić na polskim rządzie przynajmniej częściowe wycofanie się z wprowadzonych antypaństwowych zmian. Byłoby to wielkie zwycięstwo dla wszystkich Polek i Polaków, którym zależy na tych sprawach. Po raz pierwszy Unia Europejska dysponuje wytrychem (finansowym), który może faktycznie wykorzystać.

Niepokojące jest jednak to, że środki z tego funduszu otrzymać ma również Viktor Orban, który obecnie również obiecuje pewne ustępstwa wobec UE. To wysyła bardzo negatywny sygnał do całej społeczności europejskiej. Podobnie byłoby w przypadku, gdyby Polska miała otrzymać środki unijne bez wdrożenia niezbędnych reform. Przekazanie teraz Węgrom pieniędzy europejskich podatników oznaczałoby, delikatnie mówiąc, wspieranie „reżimu hybrydowego” i tylko umocniłoby pozycję Orbana. Trzeba mieć na uwadze, że oczekiwanie zmiany rządu węgierskiego i powrotu do demokracji liberalnej wydaje się w tym momencie nierealne i naciągane, gdyż państwo to nie jest już w pełni demokratyczne.

Jeśli pozwolimy populistom w Unii Europejskiej wybierać sobie, co im się podoba, a co nie, to napotkamy poważne problemy. Dotyczy to również krajów, które w tej chwili wydają się być wolne od populistów, ponieważ pokusa, by podążać tylko za tym, co wydaje się atrakcyjne w projekcie europejskim, może być bardzo silna. Wciąż mamy w pamięci nieudaną próbę Davida Camerona, by postawić na swoim w UE – przy czym jego głównym zmartwieniem było ograniczenie migracji i przepływu osób z UE do Wielkiej Brytanii.

Każde państwo członkowskie może łatwo znaleźć w UE coś, co mu się nie podoba i czego wolałoby się pozbyć. Ale kiedy zaczniemy na to pozwalać, to możemy skończyć z zupełnie inną Unią Europejską niż ta, którą znamy. UE, która byłaby mniej zintegrowana, z bardziej skomplikowanym procesem decyzyjnym, a nawet pozbawioną strefy Schengen lub ponownym kryzysem strefy euro (jak ten z 2012 roku). Może się to wydawać przesadą, ale jeśli inni populiści w Europie zobaczą, że można przebierać w założeniach projektu europejskiego, to możemy być świadkami wzmocnienia ich przekazu, wielu antyeuropejskich kampanii i wzrostu poparcia dla ich postulatów. Idąc dziś na ustępstwa, jutro będziemy obserwować dalsze osłabienie partii politycznych głównego nurtu.

Rozmowy o Polsce, Węgrzech i rządach prawa mogą być nużące. Większość Europejczyków chciałaby raz na zawsze zamknąć ten temat i o nim zapomnieć Należy jednak pamiętać, że Polacy Europejczykami, więc byłoby nie fair wobec nich mówić im, że nie zasługują na rządy prawa najwyższej jakości. Polska na to zasługuje. Przywrócenie praworządności może zająć trochę czasu, ale zadaniem Polski jest zmiana rządu i wyciągnięcie wniosków z zaistniałej sytuacji. Choć społeczeństwo w Polsce jest tak samo spolaryzowane jak w Stanach Zjednoczonych, nie ma powodu sądzić, że nie potraktowałoby tej lekcji poważnie.

Nie powinniśmy iść na kompromis w sprawie naszych ideałów ani podważać walki, którą polskie społeczeństwo obywatelskie toczy od 7 lat z własnym rządem przeciwko demontażowi Konstytucji i rządów prawa w Polsce – na ulicach, w sądach i w parlamencie. Dlatego bardzo się cieszę, że Komisja Europejska postanowiła wzmocnić swoją pozycję – lub po prostu postąpić właściwie.

Rząd Prawa i Sprawiedliwości znajdzie się teraz w bardzo niepewnej sytuacji – od tego momentu może albo podążać bardziej racjonalną drogą (sięgnąć po fundusze unijne, iść na ustępstwa i przywrócić praworządność przynajmniej w zakresie głównego nurtu politycznego w liberalno-demokratycznym porządku światowym – co może kosztować ich wewnętrzną koalicję z partią Solidarna Polska) lub pozostać na obranym kursie i stracić pieniądze (co z kolei może kosztować ich wybory w 2023 roku). Wybór jest więc naprawdę trudny.

Jeśli chodzi o perspektywy polskiej opozycji, to jestem bardzo optymistycznie nastawiony do zmiany władzy w wyborach w 2023 roku. Problematyczne będzie jednak samo przejęcie władzy, gdyż wygrani będą musieli stawić czoła wyzwaniu w zasadzie sprawowania władzy w konflikcie do istniejących instytucji, które zostały przejęte (legalnie lub nielegalnie) przez Prawo i Sprawiedliwość. I tak, przykładowo, do odrzucenia weta prezydenta potrzeba 60% głosów, co bardzo utrudnia realizację pewnych zmian. Co więcej, kryzys gospodarczy będzie kolejnym ciężkim orzechem do zgryzienia w sytuacji, gdy będziemy mieli do czynienia z rządem wielopartyjnym (tymczasem od 2005 r. nie było w polskim rządzie więcej niż dwóch partii).

Podsumowując, wygrana w wyborach to jedno, a faktyczne sprawowanie rządów to zgoła coś innego. Mam nadzieję, że z pomocą społeczeństwa obywatelskiego, think tanków i ekspertów nasi liderzy polityczni w opozycji będą gotowi podjąć się tego niezwykle ważnego politycznego zadania odbudowy polskiej demokracji po wyborach w 2023 roku.


Niniejszy podcast został nagrany 30 listopada 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Nie da się wyłączyć billboardu :)

Media poinformowały, że wkrótce ma ruszyć wielka, finansowana z budżetu państwa billboardowa kampania informacyjna na temat drożejącej w zastraszającym tempie energii. Za ceny prądu zostanie obwiniony Putin, a cała kampania ma być warta 12-14 mln złotych. Nie dziwię się powszechnemu oburzeniu, bo za te środki można by zabezpieczyć węgiel dla mieszkańców niewielkiego miasta. Mnie natomiast oburza coś jeszcze – znowu zostaniemy zalani propagandą w przestrzeni publicznej, przed którą nie jesteśmy w stanie się uchronić. Dziesiątki tysięcy billboardów w całej Polsce tylko czekają na kolejny pomysł rządu lub jakiegoś nawiedzonego milionera, by siać fejki i dezinformacje. Najwyższy czas z tym skończyć.

Polski krajobraz jest w ruinie. Mało kto się nim w ogóle interesuje, a powstające w latach 90-tych jak grzyby po deszczu parki krajobrazowe nie zdołały uchronić krajobrazu przyrodniczego i kulturowego przed nieprawdopodobną wprost dewastacją. Patodeweloperka, osiedla łanowe, architektura pseudodworkowa, rozlewające się miasta i wszędobylska szyldoza, to od dawna wyłącznie polska specjalność. Niemal nikomu to nie przeszkadza, a już najmniej wszystkim polskim rządom po 1989 roku. Walka społeczników i niektórych samorządów o lokalne uchwały krajobrazowe przynosi punktowe efekty (m.in. w Krakowie), ale to tylko kropla w zafajdanym billboardami polskim morzu potrzeb. Polska stała się krajem nieprawdopodobnie brzydkim i tylko osoba zaślepiona opacznie rozumianym patriotyzmem może temu stanowi rzeczy jeszcze zaprzeczać (swoją drogą, prawdziwi patrioci rzeczywiście miłujący swój kraj, powinni grzmieć od dawna o niszczeniu polskiego krajobrazu kulturowego, ale w ogóle tym sobie nie zaprzątają tych swoich turbo-patriotycznych umysłów). No ale skoro za palącą potrzebą zmiany tego stanu rzeczy nie przekonują niemal nikogo względy natury estetycznej czy tożsamościowej, to może przekona inny argument. Billboard stał się bowiem ostatnio nośnikiem dezinformacji i fejku na ogromną, niespotykaną wcześniej skalę.

W ostatnich miesiącach całą Polskę zalały billboardy z treścią zamówioną przez Fundację Kornice. Jak kraj długi i szeroki wszyscy zastanawiali się „gdzie są TE dzieci?”, co jest „misją mężczyzny”, kim jest „Alexandrina de Costa i in.” oraz jak kształtuje się wpływ wspólnej modlitwy małżonków na trwałość ich związku. Co do ostatniego kuriozalnego przykładu (również jeśli chodzi o samą jego formę), to badania „wykonane parę lat temu w USA” zostały prawdopodobnie całkowicie wyssane z palca. Podobnie zresztą jak przywołane w pierwszym przykładzie dane demograficzne, dotyczące ilości przypadającego na parę potomstwa w Polsce w poszczególnych powojennych dekadach. A więc to nie tylko ideologiczna krucjata, ale także skuteczna dezinformacja. No ale cóż z tego – powiecie – przecież w innych środkach masowego przekazu, w tym w mediach publicznych mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem; propaganda jest ostatnio wszechobecna. Tak – drogi czytelniku – lecz kanał w telewizorze możesz zmienić, radio możesz wyłączyć, internetowy portal informacyjny wybrać zgodnie z upodobaniem, nawiedzonych znajomych wyrzuć z Facebooka, ale przed treścią umieszczoną na dziesiątkach tysięcy billboardów nie dasz rady się w Polsce uchronić.

Odpowiedzialni w rządzie za propagandę, spece do PR-u wiedzą to doskonale. Pokazała to dobitnie kampania oczerniająca sędziów, która utrwaliła się w świadomości milionów Polek i Polaków. Czarne billboardy z napisem „Niech zostanie tak jak było…” i różnymi dopiskami np.. „Sąd w Świdnicy wypuścił na wolność pedofila. Po wyjściu z więzienia mężczyzna skrzywdził kolejne dziecko” miały na celu odarcie z godności profesję sędziego i nastawienie opinii publicznej przeciwko władzy sądowniczej. Teraz Polacy dowiedzą się, że za galopujące ceny energii i brak węgla w żadnym stopniu nie jest odpowiedzialny rząd, a wyłącznie wojna w Ukrainie, chociaż powszechnie niemal wiadomo, że prawda jest bardziej złożona (i bardzo nie na rękę rządzącym). Opozycja robi zresztą podobnie – wykrzywiona grymasem wściekłości twarz Jarosława Kaczyńskiego i podpis „PiS wziął miliony a wszystko drożeje”, które pokazały się w ubiegłym roku na ulicach polskich miast, to dokładnie takie samo podejście do dobra publicznego, jakim jest wspólna przestrzeń. Debata publiczna w Polsce legła na dnie i nikt tego zjazdu po równi pochyłej nie próbował zatrzymać. Jesteśmy atakowani na każdym kroku agresywną propagandą podczas jazdy samochodem, w drodze do pracy, na spacerze, czy w czasie zakupów. A może być jeszcze gorzej.

Wyobraźmy sobie, że to nie Mateusz Kłosek, właściciel spółki Eko-Okna, który stworzył Fundację Kornice (tak naprawdę Fundacja „Nasze Dzieci”), tylko inny bajecznie bogaty biznesman postanawia wykorzystać zewnętrzne nośniki reklamowe do promowania własnej wizji świata – np. tego, że szczepionki są narzędziem zaplanowanej eliminacji narodu polskiego, lub że władzę w kraju przejęło tajne sprzysiężenie, które chce zmienić Polskę w Judeopolonię (ewentualnie Ukropol), albo że katastrofa rządowego samolotu to po prostu bezapelacyjnie i definitywnie „był zamach!”. Przykłady teorii spiskowych, które można by wypromować za pomocą dziesiątek tysięcy nośników reklamy zewnętrznej można mnożyć, a nie ma praktycznie żadnego ograniczenia prawnego dla takich działań w przestrzeni publicznej. Wolność słowa i swoboda podejmowania działalności gospodarczej jest tu całkowicie wypaczona i ma charakter ewidentnie antyspołeczny. Powtarzam – przed treścią na billboardach nie jesteśmy w stanie się chronić, a ilość tych nośników w Polsce przeszła już wszelkie wyobrażenia. Właśnie ten efekt skali powoduje, że sytuacja zaczyna być groźna nie tylko dla krajobrazu, ale dla polskiej demokracji.

Przesadzam? No to proszę spojrzeć na okupowaną przez wojska rosyjskie Ukrainę. Pierwszym elementem, jaki pojawił się w przestrzeni ukraińskich miast po aneksji, to prorosyjski propagandowy billboard. Są ich tysiące. Pierwszą rzeczą, jaką robią ukraińscy żołnierze oraz mieszkańcy, po wyzwoleniu tych terytoriów – zaraz po wywieszeniu narodowej flagi – jest zrywanie tych szmat. W Rosji zresztą podobnie – „specjalna operacja” jest wychwalana i promowana na billboardach na każdym niemal kroku, a ogłupionym mieszkańcom jest wtłaczana prostacka propaganda, gdy tylko wyjdą na ulicę. A jak fundamentalne znaczenie ma symbol, przekaz i treść w przestrzeni publicznej pisał przed laty w swoim słynnym eseju „Siła bezsilnych” Václav Havel. Do tego fundamentalnego tekstu sięgnął ostatnio Timothy Snyder w książce „O tyranii. Dwadzieścia lekcji z dwudziestego wieku”. Amerykański historyk (zafascynowany zresztą Polską) nawołuje w niej do okazywania obywatelskiego sprzeciwu wobec autorytarnej władzy, przestrzega przed jej oznakami i daje konkretne wskazówki. Jedną z nich jest niszczenie w przestrzeni publicznej oznak propagandy, zamalowywanie symboli i walka z dezinformacją. Nośnikiem tej dezinformacji już stały się w Polsce wszechobecne nośniki reklam, billboardy po prostu.

W 2015 roku prezydent Bronisław Komorowski podpisał ustawę o zmianie niektórych ustaw w związku ze wzmocnieniem narzędzi ochrony krajobrazu. – To od nas zależy, czy zostawimy naszym dzieciom ładniejszą Polskę, ładniejsze gminy i miasta, czy uporządkujemy żywiołowo rozwijające się zjawisko powstających wszędzie reklam – mówił w swoim przemówieniu. Ustawa jednak nie narzuciła prawa, które obowiązywałoby w całej Polsce, lecz dała pewne narzędzia samorządom. Niewielu samorządowców z nich korzysta, a ci którzy próbują coś zmienić, napotykają liczne trudności – nie tylko ze strony silnego lobby branży reklamowej, ale również administracji rządowej (w Warszawie wojewoda Radziwiłł skutecznie zablokował wprowadzenie w życie uchwały krajobrazowej). Głównym argumentem za wprowadzeniem mocno już wówczas spóźnionych przepisów porządkujących chaotycznie powstające reklamy, było poczucie elementarnej estetyki. Dzisiaj należy do niego dodać kolejny argument – walkę z fejkami, dezinformacją i narzucaniem określonej ideologii, przed którymi nie ma już jak się w Polsce ukryć. Nie da się bowiem wyłączyć billboardu.

 

Autor zdjęcia: Patrick Robert Doyle

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

 

Krótkie wprowadzenie do populizmów [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Wojciecha Sadurskiego, profesora prawoznawstwa na Uniwersytecie w Sydney oraz profesora w Centrum Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego, członka kilku rad nadzorczych lub programowych, w tym Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawa Konstytucyjnego ICON-S oraz Instytutu Spraw Publicznych. Rozmawiają o demokracji, populizmach i ich różnych obliczach w świetle obecnych kryzysów.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak zdefiniować „populizmy” i czym różnią się one od „polityki popularnej”?

prof. Wojciech Sadurski

Wojciech Sadurski (WS): Wiele osób stroni od używania słowa „populizm”, twierdząc, że jest ono bardzo niejednoznaczne, nacechowane i lekceważące dla ruchów, które opisuje. Niektórzy twierdzą nawet, że kiedy jakiś ruch nam się nie podoba, nazywamy go „populistycznym”, a jeśli nam się podoba, to używamy terminu „popularny”. Próbowałem zniwelować ten problem, przyjmując czysto instytucjonalne podejście –głównie dlatego, że jestem przede wszystkim konstytucjonalistą. Dlatego o wiele bardziej interesują mnie instytucje – a zwłaszcza podejście konstytucyjne w narracji i dyskursie.

We współczesnej nauce dominuje podejście do populizmu, które opiera się na dyskursie preferowanym przez populistów. Uważam jednak, że to dość niestabilna i niedookreślona perspektywa. Tym, co uważam za „populizm” u władzy (w przeciwieństwie do polityków, którzy dopiero walczą o pozycję) są ruchy lub państwa, które z jednej strony pielęgnują swój demokratyczny rodowód wyborczy. Gdy pierwszy raz dochodzą do władzy, jest to efektem wolnych i przeważnie uczciwych wyborów. Ich aspiracje i podejmowane działania są takie jak w rządach lub partiach stricte demokratycznych.

 

European Liberal Forum · Ep125 Short introduction to populisms with Wojciech Sadurski

 

Z drugiej jednak strony, i to właśnie odróżnia je od „skonsolidowanych” lub „prawdziwych” demokracji, jest to, że po dojściu do władzy podważają one rzeczywisty podział władzy. Dążą do pełnej koncentracji władzy w rękach jednego człowieka.

Po drugie, próbują manipulować prawem, naginając je do swojego programu politycznego. Nie respektują rządów prawa, które w pewnym stopniu mają za zadanie ograniczać polityków. Mówimy więc o populistach lub populistycznych rządach czy też partiach, które są niejako hybrydami. Z jednej strony nie są już prodemokratyczne; z drugiej, co odróżnia je od tradycyjnych autokracji czy despotyzmów, zależy im na poparciu społecznym, ponieważ czerpią władzę z demokratycznych wyborów.

LJ: Czy „populizm” nie jest zbyt szerokim terminem, aby móc opisać i umieścić w jednej kategorii rządy, partie lub ruchy, które są pod wieloma względami bardzo od siebie różne? Może powinny istnieć różne rodzaje populizmów (narodowe, lewicowe itp.)? Czy pojęcie to jest przydatne w opisie partii politycznych i ich zachowania?

WS: Jeśli przejrzymy listę populistycznych liderów i ruchów, to zdamy sobie sprawę, że w rzeczywistości mają ze sobą więcej wspólnego niż je różni. Muszę jednak zaznaczyć, że w swoich badaniach nie zajmuję się tak zwanymi ‘populizmami lewicowymi’ (jak Syriza czy Podemos), ponieważ rzeczywiście pojawiają się tu pewne diametralne różnice. Choć wiele osób uważa je za populistyczne, ja nie, gdyż poza czynnikami instytucjonalnymi ​​są też pewne czynniki ideologiczne, które są typowe dla populizmów.

Dlatego też skupiam się wyłącznie na populizmach prawicowych, które opierają się na filozofii wykluczania, braku pluralizmu, wykluczaniu „innych” oraz dyskryminującym legalizmie – wykorzystywaniu prawa przeciwko „wrogom”. Wrogowie ci mogą być zewnętrzni (uchodźcy lub potencjalni imigranci) lub wewnętrzni (mniejszości etniczne, religijne, niereligijne lub osoby o innej orientacji seksualnej).

Populizmy praktycznie zawsze bazują na paranoi, teoriach spiskowych i irracjonalizmie. Niezwykle ważne jest to, że nie możemy tak naprawdę założyć, że istnieje tylko jeden rodzaj populizmu, dlatego też powinniśmy raczej mówić o „populizmach”. Współczesne populizmy różnią się bowiem w zależności od społecznych źródeł ich popularności – a mogą one być bardzo różne. Na przykład źródło popularności Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych jest inne niż Jaira Bolsonaro w Brazylii, Jarosława Kaczyńskiego w Polsce czy Viktora Orbana na Węgrzech. Te różne czynniki, które wyzwalają popularność i sukces różnych populistycznych liderów, generują różne typy populizmów.

Na przykład, jeśli chodzi o Brexit i Brexiterów, w konwencjonalnym rozumieniu Brexit był populistyczny – w tym sensie, że wykorzystywano typowo paranoiczną retorykę – przeciwko imigrantom i Unii Europejskiej. Ale Brexiterzy nie byli populistyczni w moim rozumieniu populizmu, ponieważ przywódcy tego ruchu nie byli przeciwni podziałowi władzy, rządom prawa czy mechanizmom kontroli i równowagi – instytucjonalnym/konstytucyjnym cechom, które są charakterystyczne dla współczesnych demokracji. Dlatego też ja, jako prawnik konstytucyjny, Brexiterzy nie byli populistami.

Jeśli już, to jest wręcz odwrotnie. Jednym z ważnych źródeł niechęci wielu ludzi w Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej (w tym do Rady Europy czy Europejskiego Trybunału Praw Człowieka) jest to, że w jakiś sposób instytucje te zniekształcają tradycyjnie angielskie czy brytyjskie struktury instytucjonalne. To, że UE jest nadmiernie zbiurokratyzowana, ogranicza uprawnienia demokratycznie wybranego rządu, a wiemy, że brytyjska demokracja jest skonsolidowana i silna – pomimo pewnych osobliwości, takich jak między innymi brak spisanej konstytucji.

Podsumowując, Brexit nie jest dobrym przykładem populizmu. Brexiterzy są nazywani populistami z powodów, o których przed chwilą wspomniałem (m.in. szalonej logiki sprzeciwu wobec Unii Europejskiej), ale nie są populistami, jeśli chodzi o podważanie i wypaczanie demokracji w swoim kraju.

LJ: Jak powinniśmy odnieść się do wojny z instytucjami, którą często toczą populiści?

WS: Bardzo podobają mi się słowa Scotta Gallowaya, który zauważył, że instytucje mają spowolnić natychmiastowe przełożenie woli większości na obowiązujące prawo. Ktoś ma na przykład pomysł na zmianę struktury sądownictwa. Instytucje istnieją po to, by zagwarantować przestrzeń do ponownego przemyślenia takiego pomysłu – do namysłu i dalszej dyskusji. Może to jednak nie jest taki dobry pomysł? Jakie są inne opcje?

Ten aspekt czasowy jest czymś, czego populiści nienawidzą. Jeśli uda im się przekonać (często irracjonalnymi argumentami, propagandą, indoktrynacją, a niekiedy nawet zastraszeniem lub groźbą) opinię publiczną do pewnych idei, chcą, aby z dnia na dzień były one egzekwowane przez prawo. W tym sensie działania te są antyinstytucjonalne, ponieważ zadaniem instytucji jest stworzenie pewnej ustrukturyzowanej deliberacji i ustalenie wszelkiego rodzaju przeszkód między pomysłem a wprowadzeniem go w życie jako prawa lub polityki krajowej.

Są to jednak także instytucjonaliści, którzy są proinstytucjonalni, bo formalnie nie chcą znosić istniejących instytucji. Kiedy porównamy dzisiejszą strukturę instytucjonalną w Polsce w 2022 roku z tą z początku roku 2015 (przed podwójnymi wyborami, które przywróciły populistów do władzy) i spojrzymy na nią z czysto formalnego punktu widzenia, to zmiany są minimalne – na pewno nie tak szeroko zakrojone jak na Węgrzech. Większość instytucji istnieje w takim samym kształcie. Ich skład, czasem tryb elekcji, wydają się być dokładnie takie same. Czasem dochodzi do pewnych zmian – tak w przypadku Krajowej Rady Sądownictwa zmienił się na przykład sposób wyłaniania jej członków. Jest to jednak raczej wyjątek niż reguła.

Niemniej jednak wszystko się zmieniło. To są zupełnie inne instytucje – istnieją, ale zostały w pełni opanowane przez partię rządzącą. To przechwytywanie nie ogranicza się tylko do usunięcia dotychczasowych i umieszczenia własnych ludzi w istniejących instytucjach – dzieje się tak na całym świecie, także w demokracjach. W rządzie federalnym Stanów Zjednoczonych jest kilka tysięcy stanowisk, które podlegają obsadzeniu przez nowego prezydenta i administrację, co nie jest uważane za szczególnie odrażające w świetle zasad demokracji.

To, co wydarzyło się w Polsce (a także na Węgrzech czy w Wenezueli pod rządami Chaveza w jeszcze większym stopniu, albo na Filipinach w mniejszym), to jednak „wydrążania” tych instytucji. W naukach konstytucyjnych pojęcie „wydrążenia” instytucji jest metaforą, której zakres różni się w zależności od kraju. Próbowałem przedstawić taksonomię najbardziej typowych, a zarazem zgubnych sposobów wydrążania instytucji odziedziczonych przez populistów po ich poprzednikach.

Jedną z takich taktyk jest erozja instytucji. Utrzymujesz je, ale pozbawiasz zasobów i władzy, które miały wcześniej, by mogły robić to, co do nich należy. Tak było na przykład w przypadku organizacji praw człowieka – Komisji Praw Człowieka na Filipinach czy biura Rzecznika Praw Obywatelskich na Węgrzech.

Kolejną jest tworzenie nowych instytucji, które działają równolegle do istniejących. Wciąż więc istnieje instytucja konstytucyjna odziedziczona po poprzednim reżimie, ale także nowa instytucja, de facto pełniąca funkcję poprzednika. Dotyczy to np. rad ds. mediów w Polsce czy instytucji nadzoru budżetowego i finansowego na Węgrzech.

W tym przypadku możemy zaobserwować przechwycenie instytucji, które w zasadzie oznacza umieszczenie nowych osób w starych urzędach (jak w Trybunale Konstytucyjnym w Polsce). W takim przypadku powoli, ale skutecznie, większość własnych ludzi trafia do danej instytucji, a jednocześnie zostawiasz tę instytucję w spokoju, bo wiesz, że ci ludzie zrobią dokładnie to, czego ty jako sprawujący władzę chcesz. W Polsce jest wiele przykładów takich służalczych instytucji.

Można też zachować daną instytucję, ale zmienić jej wewnętrzną strukturę. Z zewnątrz to wciąż będzie ta sama instytucja, tylko inaczej skomponowana, ale ta inna struktura całkowicie zmienia jej charakter. Weźmy na przykład Sąd Najwyższy RP. Kiedyś składał się on z pięciu izb opartych na różnych dyscyplinach. Izby te zostały zredukowane i dodano dwie nowe, które obecnie są wybierane w zupełnie inny sposób, a które teraz wyznaczają polityczną funkcję Sądu. Ma to na celu upewnienie się, że najbardziej kluczowe strategicznie decyzje (na przykład dotyczące poprawności wyborów) będą podejmowane przez nową izbę, na której rządzący mogą teraz w pełni polegać.

Jeśli spojrzymy na szerszy obraz, zdamy sobie sprawę, że istnieje wiele różnych rodzajów zniekształcania, manipulowania i zmieniania istniejących instytucji, tak aby dalej funkcjonowały, ale także odgrywały rolę, która nie tylko różni się od ich pierwotnej raison d’ être, ale w rzeczywistości jej całkowitym przeciwieństwem. Najlepszym przykładem tego zjawiska są Sądy Konstytucyjne zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech.

Podobnie jak wszystkie konstytucyjne sądy najwyższe, sądy konstytucyjne zawsze były uważane za „instytucje kontrwiększościowe”. Istnieją po to, by celowo powstrzymać rządy większości i upewnić się, że są one zgodne z konstytucją. Ale sposób, w jaki są one wykorzystywane przez populistów w tych dwóch krajach, jest dokładnie odwrotny – zamiast być instytucjami kontrwiększościowymi, drażniącymi obecną większość ustawodawczą i wykonawczą, stają się rozmyślnymi i entuzjastycznymi pomocnikami rządu i większości ustawodawczej.

Często, gdy rząd nie chce czegoś robić (na przykład, jeśli okaże się to kosztowne na skalę międzynarodową – w stosunku do Unii Europejskiej, lub krajową – w oczach opinii publicznej), a mimo to czuje, że chce wprowadzić pewne zmiany, wówczas deleguje to nieprzyjemne zadanie do Trybunału Konstytucyjnego, który nie odpowiada przed opinią publiczną, więc może to zrobić. Być może najlepszym przykładem tej praktyki jest sposób, w jaki ustawa aborcyjna w Polsce została całkowicie zmieniona przez Trybunał Konstytucyjny, ponieważ rząd nie chciał tego zrobić samodzielnie i obawiał się protestów na ulicach. Z drugiej strony panowało przekonanie, że presja ze strony Kościoła katolickiego była tak silna, że ​​trzeba było zmienić prawo – oddelegowała więc tę decyzję. W ten sposób Trybunał Konstytucyjny jest raczej pomocnikiem niż hamulcem dla władzy wykonawczej.

LJ: W jakim stopniu problem obrony instytucji jest związany z tym, jak postrzegamy demokracje, a ściślej demokracje liberalne?

WS: Oczywiście możemy mieć różne koncepcje demokracji, które identyfikują różne aspekty rządów ludu – tym jest demokracja. Obywatele są twórcami i właścicielami procesu decyzyjnego – mogą decydować, kto znajdzie się w następnym rządzie przez stosunkowo krótki okres (4-5 lat), a także jakie rodzaje programów zostaną wprowadzone w tym czasie. Bez tego nie ma demokracji.

Jednak nawet jeśli ograniczymy się w naszych rozważaniach o demokracji tylko do tych kwestii (rzeczywisty wpływ i wpływ społeczeństwa na to, kto sprawuje rządy), to od razu możemy dostrzec, że nie chodzi tylko o sam akt wyborczy. Oczywiście jest to kulminacja rządów urzeczywistniającego się ludu. Aby jednak miało to jakiekolwiek znaczenie, musi zostać spełniony szereg warunków, które sprawiają, że głosowanie ma sens i jest realne.

Na przykład, jeśli nie ma wolności prasy, nie możemy liczyć na to, że elektorat będzie dobrze poinformowany o opcjach, które są dostępne. Będą głosować, ale będą głosować irracjonalnie, ponieważ decyzja podjęta bez posiadania informacji nie jest właściwą decyzją. Ponadto musimy istnieć wolność zrzeszania się, a w szczególności wolność tworzenia i działania partii politycznych, ponieważ bez niej niektóre opcje polityczne i ideologiczne nie będą w stanie przekazać swojego przesłania społeczeństwu.

Następnie musi istnieć wolność zgromadzeń, ponieważ publiczne wiece, spotkania i demonstracje są niezbędnym warunkiem istnienia demokracji w dzisiejszym świecie. Musi istnieć także wolność wyznania, ponieważ niektóre z głównych kwestii, o których decyduje głos obywateli, dotyczą relacji między państwem a religią lub państwem i kościołami. Bez wolności religijnej ten rodzaj egzekwowania woli nie będzie w pełni racjonalny i wolny.

Kiedy zdamy sobie z tego sprawę, zauważymy, że wybory to znacznie więcej niż tylko prawo do głosowania. Bo możesz mieć prawo do głosowania, ale żadnej wiedzy, realnego wyboru ani szansy na stowarzyszenie się z innymi osobami o podobnych poglądach. Każdy z tych deficytów umniejsza sens i wartość twojego prawa do głosowania. W tym sensie demokracja jest pojęciem znacznie szerszym i bardziej złożonym niż tylko samo prawo do głosowania. Dotyczy ona również tego, co dzieje się przed i po głosowaniu. Bo jeśli kiedyś zdasz sobie sprawę, że wybrani przez ciebie przedstawiciele okłamali cię lub oszukali, nie chcą lub nie mogą spełnić swoich obietnic, to musisz mieć jakieś sposoby sankcjonowania ich w trakcie ich kadencji.

To są warunki, które składają się na ten „liberalny” składnik demokracji – dotyczą wolności i praw, które nadają sens głosowaniu. Tutaj nie używam pojęcia „demokracji” w szczególnie szerokim znaczeniu, ale raczej w jak najbardziej ograniczonym. Jednocześnie zgadzam się, że poza demokracją istnieje wiele innych bardzo ważnych idei i wartości.

Opowiadam się za pewnym stopniem równości społeczno-gospodarczej, ale nie jestem pewien, czy jest ona częścią składową demokracji. Jestem również zwolennikiem pokoju, ale nie jestem w 100% pewien, czy pokój powinien być częścią definicji „demokracji”. Tego typu idei jest wiele. A przecież nie możemy powiedzieć, że możemy mieć demokrację „liberalną” i „nieliberalną”, bo w przypadku tej ostatniej, jeśli jej nieliberalizm wpływa negatywnie na wolności, które są instrumentalne dla wyborów, to przestaje ona być demokracją.

LJ: Czy istnieje sposób, w jaki demokracje, politycy i komentatorzy mogą próbować uodpornić demokracje na populizmy? Tak, abyśmy mogli jakoś żyć z populizmem, ale jednocześnie bronić instytucji? A może powinniśmy spróbować całkowicie pozbyć się populizmów?

WS: Po pierwsze, nie ma jednego uniwersalnego rozwiązania na populizmy – właśnie dlatego, że ich źródła są tak różne, o czym już wspomnieliśmy. W krajach, w których populizm wynika głównie z globalizacji lub lęku o status ekonomiczny, będziemy mieć odmienne reakcje niż w krajach, w których populizm jest zakorzeniony przede wszystkim w nostalgii za dawnymi władzami, systemem społecznym czy religią.

Dlatego ważne jest, aby zacząć od dokładnej diagnozy tego, co wywołało dany populizm lub przyczyniło się do jego popularności w danym kraju, i dopiero wtedy będziemy w stanie udzielić właściwej odpowiedzi. My, antypopuliści, liberalni demokraci powinniśmy być bardzo krytyczni wobec populistycznych przywódców, ale jednocześnie okazywać szacunek populistycznym wyborcom. Nie powinniśmy ich lekceważyć ani obrażać. Choć odpowiedzi populistów są błędne, pytania stawiane przez ich wyborców są zasadne – i musimy się im bliżej przyjrzeć.

Mimo to musimy być bardzo ostrożni. Z jednej strony należy zastanowić się, jakie są przyczyny popularności populistów w danym kraju i jak możemy udzielać lepszych odpowiedzi niż nasi populistyczni przeciwnicy. Jak możemy zadbać o to, by ludzie w krajach postkomunistycznych, którzy czują się przegranymi transformacji (co może być realne lub wyimaginowane), byli usatysfakcjonowani i otrzymali rekompensatę za poniesione straty?

Nie możemy jednak przekroczyć pewnych granic. Nie powinniśmy wchłaniać do naszych programów populistycznych polityk, bo lekarstwo może okazać się gorsze niż sama choroba. Kiedy premier Mark Rutte w Holandii przejął antyimigracyjne idee Geerta Wildersa, być może uratował swoją polityczną skórę i został ponownie wybrany, ale czy przyczyniło się to do poprawy sytuacji w jakiej znajduje się ludność i demokracja w kraju takim jak Holandia? Nie jestem tego pewny.

Przyjrzyjmy się więc źródłom frustracji, ale spróbujmy udzielać odpowiedzi, które nie są wykluczające, oparte na nienawiści lub po prostu powielają różne stereotypy i uprzedzenia, którymi populiści umacniają swoją popularność. Innymi słowy, nie powinniśmy być tacy jak oni.


Podcast został nagrany 3 sierpnia 2022 roku.


Sprawdź najnowszą książkę Wojciecha Sadurskiego „Pandemic of Populists” (2022): https://www.cambridge.org/core/books/pandemic-of-populists/E75407A3309F868636BBA65F9F1ED783 

Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Polska i Węgry kontra praworządność i fundusze unijne [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Gabora Halmaiego, profesora w Katedrze Prawa Konstytucyjnego Porównawczego oraz kierownika Studiów Podyplomowych na Wydziale Prawa w Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego (European University Institute), z którym rozmawia o praworządności, funduszach unijnych oraz sytuacji społeczno-politycznej na Węgrzech i w Polsce.

Leszek Jażdżewski: Czy Węgry i Polska spełniają warunki bycia w Unii Europejskiej?

Gabor Halmai

Gabor Halmai: Krótka odpowiedź brzmi: na pewno nie. Na Węgrzech od 2010 roku, kiedy to Viktor Orbán rozpoczął pierwszą kadencję na stanowisku premiera z większością dwóch trzecich głosów dla partii Fidesz; a w Polsce od 2015 roku Artykuł 2 Traktatu Europejskiego, który reguluje najważniejsze wartości UE, jest systematycznie naruszany przez te dwa państwa. Robią to na różne sposoby i w różnym stopniu, ale z pewnością nie spełniają wymogu praworządności. W przypadku Węgier posunąłbym się nawet trochę dalej i powiedziałbym, że to państwo nie jest już demokracją.

Moim zdaniem demokracja oznacza przeprowadzanie wyborów, których wyniki nie są z góry pewne. Tymczasem kwietniowe wybory parlamentarne na Węgrzech pokazały, że wynik był z góry przesądzony. Partia Fidesz Viktora Orbana nie mogła zostać pokonana przez zjednoczoną opozycję. Nie oznacza to, że opozycja nie popełniła żadnych błędów w kampanii wyborczej, ale raczej, że od 2014 roku pole gry jest tak nierówne, że na Węgrzech nie ma już demokratycznych wyborów.

Pod tym względem sytuacja w Polsce jest inna. Wydaje się, że w dalszym ciągu istnieje tu możliwość wygrania przez opozycję wyborów parlamentarnych i prezydenckich.

European Liberal Forum · Ep113 Poland and Hungary versus the rule of law and EU funds with Gabor Halmai

To bardzo mocne słowa. Czy możemy postawić granicę, kiedy powinniśmy zacząć traktować te państwa jako niedemokratyczne? Jaki system możemy obecnie zaobserwować na Węgrzech – czy jest to konkurencyjny autorytaryzm czy autokratyczny legalizm? Wiem, że nie jest Pan zwolennikiem terminu „demokracja nieliberalna”, czy może Pan wyjaśnić dlaczego?

Nie sądzę, żeby te etykiety miały aż tak duże znaczenie. Zacznę od stwierdzenia, że ​​„demokracja nieliberalna”, termin ukuty i używany od samego początku przez Viktora Orbana w jego niesławnym przemówieniu z lata 2014 roku, ma na celu zamaskowanie obowiązującego systemu jako wciąż „demokracji”, ale nieliberalnej. Moim zdaniem, nie zagłębiając się w szczegóły naukowe, powinniśmy przyjrzeć się definicji „demokracji” autorstwa Jurgena Habermasa, jako systemu praktykującego praworządność i ochronę praw podstawowych. W tym względzie kraje, które nie spełniają minimalnych gwarancji praw podstawowych (jak w przypadku Węgier) lub niektórych elementów praworządności, nie mogą być uważane za „demokracje”.

Nie mówiąc już o węgierskim systemie wyborczym, który – od początku drugiej dekady XXI wieku i pierwszego zwycięstwa partii Fidesz w ówczesnym demokratycznym procesie wyborczym – jest zmanipulowany. Jest to nie tylko niesprawiedliwe, ale także nie daje możliwości wygranej partiom opozycyjnym. To wciąż rodzaj konkurencyjnego systemu autokratycznego, ale żeby było jasne, na Węgrzech nie ma już szans na to, aby jakakolwiek inna partia wygrała z Fideszem.

W Polsce sytuacja jest inna. „Demokratyczne osuwanie się” zaczęło się około pięć lat później. Partia rządząca w dużej mierze korzysta z podręcznika stworzonego przez Viktora Orbana – zaczynając od demontażu kontroli sądowej Trybunału Konstytucyjnego, wypełniając Trybunał Konstytucyjny swoimi ludźmi i spowalniając sądy powszechne licznymi prawami uchwalonymi przez rządzącą większość. Oznacza to, że w Polsce również brakuje głównych gwarancji praworządności – jedną z nich jest z pewnością niezawisłe sądownictwo.

Dlatego oba kraje są do siebie w tym względzie bardzo podobne – zarówno sądy konstytucyjne, jak i powszechne są obsadzone. Główni gracze w sądownictwie są powoływani wyłącznie przez rząd.

W opublikowanym rok temu „Illiberalism in East-Central Europe” opisał Pan nieliberalnych ideologów, w tym Ryszarda Legutko w Polsce i Andrása Láncziego, węgierskiego Orbano-propagandystę. Czy mógłby Pan rozwinąć argumenty antyliberalne – promowane zwłaszcza przez premiera Orbana, ale także prokaczyńskich ideologów – kwestionujące koncepcję liberalnej demokracji? Na przykład Viktor Orban stwierdza, że ​​jest ona niezgodna z założeniami „demokracji” jako takiej i porównuje ją do komunizmu. Dlaczego liberalizm stał się tak kruchy w Europie Środkowo-Wschodniej?

Analizując przemówienie Viktora Orbana z 2014 roku, w którym określił węgierski reżim jako „nieliberalny”, zauważamy, że jego głównym argumentem było to, że jego reżim nie skupiał się na prawach jednostki, ale raczej na prawach społeczności. Innymi słowy, próbował odróżnić te pierwsze od praw niektórych grup. Jednak w liberalnym otoczeniu oba te elementy są kluczowymi składnikami liberalnej demokracji.

Liberalna demokracja nie może istnieć bez gwarancji praw podstawowych – zarówno indywidualnych, jak i zbiorowych. Podobnie demokracja jako taka. Na szczęście w Europie Zachodniej nieliberałowie wciąż pozostają w opozycji – jak pokazały choćby francuskie wybory prezydenckie w 2022 roku. Mimo to cieszą się oni znacznym poparciem.

Z drugiej strony osuwanie się liberalizmu w regionie (zwłaszcza w Europie Wschodniej i Środkowej, ale także w innych częściach świata) ma swoje źródła w początkach przemian demokratycznych w latach 1989-1990. Polska i Węgry były wówczas prekursorami tych procesów. Jedną z obietnic tamtych czasów było przekształcenie systemu autokratycznego w gospodarkę rynkową, rządzoną prawem z gwarantowanymi prawami podstawowymi.

Co więcej, standard życia miał poprawić się i dorównać poziomowi zachodnioeuropejskiemu. W przypadku Węgier chodziło o dogonienie sąsiedniej Austrii – kraju, który już od lat 80. stał się punktem odniesienia, gdyż Węgrzy mogli pojechać do Austrii i zobaczyć istniejące różnice na własne oczy. I ta obietnica „dogonienia” Zachodu najwyraźniej nie została spełniona. Spowodowało to rozczarowanie – nie tylko rozwojem gospodarczym lub jego brakiem, ale także liberalno-demokratycznym otoczeniem instytucjonalnym nowo wprowadzanych systemów demokratycznych.

Innymi słowy, po czterdziestu latach autorytarnych rządów na Węgrzech, w Polsce i innych krajach regionu nowopowstałe instytucje (takie jak sądy konstytucyjne) miały oczywiście pewne znaczenie dla zwykłych ludzi, ale poziom życia miał jeszcze większe. Ich ogólne rozczarowanie doprowadziło do rozczarowania samą liberalną demokracją.

Musimy zrozumieć, że w regionie, z wyjątkiem Czech, większość państw miała bardzo ograniczone tradycje demokratyczne przed czasami komunizmu. Dlatego osuwanie się liberalnej demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej, wywodzący się od osób, które posługują się populistyczną retoryką, by promować antyliberalne argumenty przeciwko liberalnemu systemowi demokratycznemu w ogóle, odniosło sukces. W przypadku Polski są pewne niewielkie różnice – rząd PiS wprowadza też bardzo popularne reformy i polityki społeczne (np. 500 zł+ na każde dziecko).

Premier Orban nie robi tego na Węgrzech. Jedyne, co robi w tym zakresie, to tak zwana „gospodarka oparta na pracy”, która zapewnia minimalny standard życia osobom, które w przeciwnym razie mogą popaść w bezrobocie – to bardzo minimalny poziom opieki społecznej. Mimo to system węgierski wydaje się być bardzo atrakcyjny dla wielu wyborców – czego dowodzą kwietniowe wybory.

Populistyczne argumenty przemawiają do wyborców w państwie lub regionie, w którym kultura lub tradycje demokratyczne nie były tak naprawdę ugruntowane. Co więcej, podczas wiosennych wyborów na Węgrzech wojna na Ukrainie z pewnością przyczyniła się do tego, że Fidesz po raz kolejny uzyskał większość dwóch trzecich głosów. Viktor Orbán posługiwał się populistyczną retoryką, odnosząc się do bezpieczeństwa ludzi i bezpieczeństwa w ogóle, twierdząc, że nie ma potrzeby dawać żadnych oznak solidarności – ani nawet by potępiać rosyjską agresję. Ta narracja okazała się skuteczna. Inaczej było w Polsce, która okazała ogromną solidarność z Ukraińcami. Dlatego w uproszczeniu, populistyczna retoryka – stosowana w otoczeniu bardzo słabej demokratycznej kultury politycznej – może zrobić ogromną różnicę.

Wydaje się dość zaskakującym, że te antyliberalne ruchy pojawiły się tak późno w naszym regionie, biorąc pod uwagę, jak słabe były nowe demokracje po 1989 roku. W okresie przejściowym jednym z powodów, dla których udało im się wprowadzić kapitalizm rynkowy i liberalną demokrację, był być może – jak wskazują Stephen Holmes i Ivan Krastev, tzw. „wiek imitacji.” Silna tendencja do tworzenia demokracji – obecnych w świecie zachodnim – ale bez „narodów”, na których miały się opierać te instytucje i tradycje. Czy to rzeczywiście jedna z przyczyn osłabienia demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej? Czy wiąże się to również z osłabieniem idei liberalnych na Zachodzie? Wydaje się, że z czasem społeczeństwa wschodnie coraz mniej chętnie naśladują rozwiązania zachodnie. Czy skończył się zatem okres naśladowania Zachodu?

Szczerze mówiąc, nie jestem wielkim fanem tej teorii naśladownictwa, wysuwanej przez moich przyjaciół jako kluczowego powodu osuwania demokracji. Z jednej strony nie sądzę, by nie było alternatywy dla liberalno-demokratycznego zwrotu, który obserwowaliśmy w regionie. Istniało kilka sił politycznych, które opowiadały się za odmiennymi stanowiskami – wśród nich bardzo silne były dawne partie komunistyczne, które przekształciły się w partie socjaldemokratyczne, promujące bardziej rozwiązania socjaldemokratyczne niż liberalne. W latach 1989-90 pojawiły się także pewne mniejszościowe podejścia „trzeciej drogi”.

Moim zdaniem najważniejsze jest to, że naprawdę nie wyobrażam sobie innych realnych alternatyw na tamten okres, jak tylko wprowadzenie jakiejś formy systemu demokratycznego. To nie była imitacja. Gdyby tak było, można by też stwierdzić, że po II wojnie światowej i w latach 70. Niemcy, Hiszpania i Portugalia też naśladowały liberalną demokrację konstytucyjną, bo też stosowały ten sam system – ale bez wyzwań, z jakimi zmagały się państwa Europy Wschodniej. Dlatego to nie sam system jest przyczyną osuwania się demokracji.

Z pewnością sposób, w jaki została wprowadzona demokracja liberalna, przyczynił się do kryzysu w jakim się obecnie znajduje. Mianowicie duży nacisk położono na instytucjonalną oprawę systemu – wprowadzenie nowego trybunału konstytucyjnego, rzecznika praw obywatelskich i innych elementów. Jednocześnie nie istniała kultura konstytucyjna i polityczna, która jest niezbędna, aby takie zmiany były skuteczne. W rezultacie powstał instytucjonalny szkielet liberalnej demokracji, ale w społeczeństwie istniało bardzo mało niezbędnych elementów kulturowych i behawioralnych.

Sposób wprowadzenia tego systemu opierał się na podejściu prawnym. Niektórzy moi koledzy określili to jako „konstytucjonalizm prawny”, bez użycia elementów partycypacyjnych. Ludzi nie pytano tak naprawdę o to, jak należy wprowadzić liberalną demokrację, jakie mechanizmy w jej ramach miałyby się pojawić, jaką rolę powinni odegrać obywatele w procesie urzeczywistniania tego systemu.

Co więcej – i tu wracamy do aspektu ekonomicznego – fakt wprowadzenia demokracji liberalnej niemal od razu wraz z neoliberalną polityką gospodarczą rozczarował wiele osób. Pod koniec komunistycznych rządów (w latach 70. i 80.) ludzie cieszyli się pewnym rodzajem zabezpieczenia socjalnego. Nie było bezrobocia, prawie wszyscy mieli zagwarantowaną podstawę do życia. To jednak zniknęło wraz z wprowadzeniem gospodarki rynkowej i zaniechaniem podjęcia odpowiednich kroków socjaldemokratycznych. Nie było już żadnej gwarancji zabezpieczenia socjalnego. Moim zdaniem jest to główny powód – nie zaś kopiowanie zachodnich instytucji liberalno-demokratycznych, – dla którego obecnie obserwujemy demokratyczny regres w regionie Europy Środkowo-Wschodniej.

Jaką strategię powinni przyjąć liberałowie na Węgrzech i w Polsce, aby skutecznie zaradzić zjawisku nastrojów antydemokratycznych? Co powinny zrobić instytucje UE i inne państwa członkowskie? Konserwatyści często twierdzą, że liberałowie powinni starać się wtapiać w tłum i trzymać się z dala od takich tematów, jak prawa LGBTQI+ czy dalsza integracja europejska, a zamiast tego lepiej zrozumieć ideologie antyliberalne, aby odnieść sukces. Jednocześnie wydaje się, że wielu europejskich polityków wzbrania się przed podjęciem jakichkolwiek konkretnych działań. Sprawa wydaje się mieć charakter znacznie bardziej polityczny niż prawny.

Niepowodzenie Unii Europejskiej w egzekwowaniu wartości europejskich w tych dwóch krajach wynika z tego, że kwestii tych nie przewidywano na etapie procedur akcesyjnych na początku XXI wieku. Nikt nie przewidział, że będą kraje UE, które po prostu nie będą chciały przestrzegać pewnych podstawowych wartości liberalnej demokracji – m.in. praworządności, praw podstawowych, praw mniejszości. Nie trzeba dodawać, że inne państwa (takie jak Rumunia czy Bułgaria) również czasami borykają się z przestrzeganiem zasad przewodnich UE. Tego nie przewidziano – cały projekt Unii Europejskiej w zakresie nadzorowania przestrzegania tych wartości zwyczajnie nie był ważną częścią struktury UE.

W 2010 roku, kiedy to partia Fidesz Viktora Orbana po raz pierwszy uzyskała 2/3 głosów w parlamencie, liberalno-demokratyczne wartości UE zostały znalazły się na Węgrzech w stanie zagrożenia, co wywołało wielki szok dla społeczności europejskiej. Unia Europejska nie była przygotowana do wykorzystania narzędzi, jakimi dysponuje – na prowadzenie postępowania w sprawie uchybień w stosunku do zobowiązań państwa członkowskiego, które nie przestrzega przepisów czy też Artykułu 7. Co więcej, jeśli chodzi o zachowanie UE wobec tego demokratycznego regresu, aspekty polityczne są często rzeczywiście ważniejsze niż te prawne.

Okazało się, że problem z nadzorem polega nie tyle na braku narzędzi prawnych, a raczej na braku woli politycznej ze strony Unii Europejskiej jako takiej i poszczególnych państw członkowskich. Niektóre z większych państw członkowskich były silnie związane politycznie i gospodarczo z tymi sprawiającymi kłopoty państwami. Na przykład w przypadku Węgier wpływ niemieckiego przemysłu samochodowego na Węgrzech sprawił, że Niemcy (w tym kanclerz Angela Merkel) w zasadzie nie chciały zająć stanowiska wobec nieliberalnej polityki Viktora Orbana.

W Europejskiej Partii Ludowej toczono długotrwałą walkę, kiedy niemieckie kierownictwo (w tym Manfred Weber) niechętnie sankcjonowało pozornie i otwarcie antyliberalnego członka grupy EPL. Wiele lat zajęło im dojście do wniosku, że powinni surowo ukarać węgierską partię członkowską.

Tak więc rzeczywiście istnieje polityczna niechęć UE do podjęcia kroków względem Węgier i Polski. Polska jest znacznie większym krajem, dlatego Unia Europejska nie może sobie pozwolić na podjęcie bardzo surowych działań wobec rządu, który również nie przestrzega unijnych wartości – głównie z powodów politycznych.

Jeśli spojrzymy na ostatnich kilka lat, kiedy Unia Europejska wydawała się bardziej skłonna stanąć w obronie warunkowości wobec tych państw członkowskich, to najprawdopodobniej jest to spowodowane nowymi względami politycznymi i gospodarczymi. Brexit i jego ekonomiczne konsekwencje odegrały ważną rolę w tym procesie, ponieważ UE zdała sobie sprawę, że „starych państw członkowskich” nie stać na wysyłanie ogromnych kwot unijnych pieniędzy – zebranych od podatników z innych państw członkowskich – na karmienie nieliberalnych demokracji. Nie mogą już dokarmiać rządu węgierskiego i jego nieliberalnej polityki, a także dosłownie samego Viktora Orbana i całej jego rodziny, jego kumpli i oligarchów.

Nowe starania o wykorzystanie ekonomicznej warunkowości, zgłoszone w 2021 r. i później, są oznaką uświadomienia sobie przez UE, że nie powinno już dochodzić do marnowania unijnych pieniędzy na państwo, które nie chce przestrzegać nie tylko wartości zapisanych w artykułach traktatów (rządy prawa, demokracja itp.), ale ma całkowicie skorumpowany system polityczny i gospodarczy, który nadużywa tych środków. Ten zwrot akcji jest z pewnością bardzo mile widziany. Zobaczymy, jak daleko to zajdzie. Rozwiązałoby to również problem związany z tym, czy „stare państwa członkowskie” UE powinny nakazywać nowym państwom członkowskim, jak interpretować unijne wartości. Chodzi przede wszystkim o interesy gospodarcze i finansowe UE. Jeśli więc wewnątrz Unii Europejskiej istnieje skorumpowany system (jak na Węgrzech), to unijne pieniądze są marnowane.

Co więcej, skorumpowany system wiąże się z łamaniem praworządności. Jeśli w kraju nie ma niezawisłego sądownictwa – czy to na Węgrzech, czy w Polsce – to środki unijne nie mogą być efektywnie i właściwie wykorzystywane, bo jeśli unijni partnerzy gospodarczy nie mają niezawisłych sędziów, to nie chodzi już tylko o zagrożenie dla niezależności ekonomicznej, ale także dla samej istoty praworządności. Innymi słowy, te nowe środki zwalczania korupcji mają na celu ochronę interesów finansowych i gospodarczych Unii Europejskiej, a tym samym podstawowych wartości, które należy chronić.

Pozostaje mieć tylko nadzieję, że UE przeciwstawi się siłaczom, którzy łamią podstawowe wartości. Nie walcząc o swoje wartości – jak do niedawna miało to miejsce w przypadku Unii Europejskiej – trzeba będzie w końcu za to zapłacić. Tutaj ceną jakiej możemy się spodziewać jest sytuacja, w której dwa europejskie rządy wspierają się nawzajem, sprzeciwiając się tym podstawowym wartościom. Wydaje się, że bez silnego zaangażowania w rozwiązanie problemu, przed którym stoimy, zarówno ze strony instytucji unijnych, jak i poszczególnych państw członkowskich (w tym społeczeństw i elit politycznych), nie będziemy w stanie zaradzić tej sytuacji.


Aby dowiedzieć się więcej, przeczytaj “Anti-Constitutional Populism” (2022) Gabora Halmaiego.


Przejrzyj inne publikacje autorstwa profesora Halmaiego                                


Podcast został nagrany 10 maja 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Walka o pieniądze. Wojna o niepodległość. Narracje polskiej populistycznej prawicy o NGEU :)

Sposób, w jaki polska populistyczna prawica traktuje NextGenerationEU (NGEU) jest symboliczny i pokazuje jej podejście do integracji europejskiej. Sprowadza Unię Europejską do instytucji finansowej, której jedynym zadaniem jest zapewnienie funduszy na realizację obietnic wyborczych. Reszta jest bez znaczenia. Narracja polskiej partii rządzącej na temat NGEU jest niestabilna i niekonsekwentna, kreowana jedynie na potrzeby polityki krajowej, ocierając się nawet o groźbę Polexitu, kiedy zaszła taka potrzeba. Prawicowa propaganda przyrównuje Unię Europejską do wroga, który tylko czeka by zniszczyć polską suwerenność i pogrzebać wszystkie wspaniałe osiągnięcia dumnego narodu polskiego. Niestety unijni przywódcy nie stanęli na wysokości zadania – zabrakło im odwagi, aby skutecznie bronić fundamentalnych europejskich wartości. Konsekwencje wielomiesięcznych dyskusji o NGEU oraz kampanii (dez)informacji prowadzonej przez polskie władze będą długofalowe. I wcale nie pozytywne.

Wielki polski sukces

„To ogromny sukces, przede wszystkim ze względu na środki, jakie udało się uzyskać dla Polski”, skomentował Jarosław Kaczyński, przewodniczący prawicowej, populistycznej partii Prawo i Sprawiedliwość (PiS), po ogłoszeniu wyników szczytu UE w lipcu 2020. „To ogromny sukces Polski, uzyskaliśmy najwięcej jak było można”, dodał. Ponadto premier Morawiecki (PiS) podsumował porozumienie jako „bezprecedensowe” osiągnięcie Polski, podkreślając, że sam wynegocjował dodatkowe 600 mln euro „w tych ostatnich kilku godzinach”.

Rząd i prawicowe media świętowały to porozumienie. Morawiecki zorganizował w Brukseli konferencję prasową aby, wraz z węgierskim premierem Viktorem Orbánem, pochwalić się zwycięstwem. “Walczyliśmy i wygraliśmy”, powiedział Orbán. „Węgry i Polska nie tylko zapewniły sobie znaczne fundusze, obroniliśmy też dumę naszych krajów”, dodał[1].

Rzeczywiście polska koalicja rządząca była bardzo pozytywnie nastawiona do planu NextGenerationEU odkąd został ogłoszony przez Komisję Europejską. Już w maju Morawiecki i prezydent Andrzej Duda chwalili unijny plan odbudowy w oświadczeniu publicznym, podkreślając, że ten „wielomiliardowy zastrzyk inwestycyjny” zawdzięczamy „twardej polityce negocjacyjnej” Polski. Morawiecki podkreślił swoje osobiste zaangażowanie, przypisując sobie zasługi w tworzeniu tego „nowego Planu Marshalla dla Europy”, dodając że NGEU to „dowód, że głos Polski w Europie jest uwzględniany, słyszany i doceniany”. Duda, który walczył wtedy o reelekcję, również chcąc choć w części przypisać sobie ten sukces, wspomniał swój – nie mający większego znaczenia – kwietniowy list do europejskich przywódców, w którym apelował o stworzenie nowego funduszu inwestycyjnego[2].

Sumy prezentowane przez Morawieckiego i chętnie powtarzane przez rządowe media były rzeczywiście imponujące i łatwo można było wykorzystać je w propagandowej maszynie PiS-u. Zgodnie z porozumieniem, część budżetu przeznaczona dla Polski to 124 miliardy euro, a wraz z pożyczkami – 160 miliardów euro.

Ale istotniejszy nawet niż miliardy euro, był oficjalny przekaz o ochronie polskiej suwerenności. Najważniejszą bitwą tego szczytu – z perspektywy PiS – była kwestia mechanizmu praworządności[3]. Pierwotnie porozumienie EU27 odnosiło się do nowego systemu, który miał „rozwiązać przypadki uogólnionych braków w dobrych rządach państwa członkowskiego w zakresie zapewnienia praworządności, gdy to niezbędne aby chronić należyte wykonanie budżetu Unii, w tym NGEU oraz interesy finansowe Unii.”. I ten system był postrzegany przez dużą część prawicowej większości w Polsce jako pewne zagrożenie dla istnienia narodu. Takie opinie wyrażał przede wszystkim minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro i jego otoczenie[4]. Ziobro, główny polityczny przeciwnik Morawieckiego w obozie rządzącym, publicznie apelował do premiera, by ten zawetował jakiekolwiek zależności między praworządnością, a budżetem.

Ostateczne, lipcowe porozumienie „podkreśla wagę ochrony interesów finansowych Unii” oraz praworządności, proponując wprowadzenie systemu warunkowości „w celu ochrony budżetu i NextGenerationEU”. Interpretacja tej warunkowości stała się kością niezgody pomiędzy osią Warszawa-Budapeszt, a resztą Unii. Europejscy przywódcy przedstawili te mechanizmy jako ogromny krok naprzód. Charles Michel stwierdził, że zależność między budżetem a praworządnością jest jasna. Ursula von der Leyen podkreśliła, że „po raz pierwszy w historii UE, przestrzeganie zasad praworządności będzie decydującym kryterium przy podziale budżetu”. Z drugiej strony Morawiecki i Orbán ogłosili, że „w porozumieniu nie ma bezpośredniego połączenia pomiędzy praworządnością, a zasobami budżetowymi”.

Ta różnica w interpretacji jest wynikiem braku porozumienia w kwestii tego, jak wydawać decyzje dotyczące mechanizmu praworządności i który organ lub organy będą za to odpowiedzialne (jednomyślność w Radzie Europejskiej czy głosowanie większością kwalifikowaną w Radzie)[5]. Unijni przywódcy nie sprzeciwiali się głośno i wyraźnie polsko-węgierskiej interpretacji, nie chcieli zepsuć radosnej atmosfery wywołanej porozumieniem i przygotowywali się do kolejnych starć o podstawowe zasady na gruncie prawnym.

Taka strategia UE pozwoliła PiS-owi, w kolejnych miesiącach, na kontynuację skutecznej propagandy. NGEU było przedstawiane jako wyjątkowa szansa na unowocześnienie Polski. Rząd roztaczał wizje przyszłego rozwoju i wyjścia z kryzysu spowodowanego COVID-19 bez większych poświęceń. W swojej kampanii, Andrzej Duda prezentował własny wielomiliardowy plan inwestycyjny dla Polski. Zawierał on wielkie projekty takie jak Centralny Port Komunikacyjny czy kanał przez Mierzeję Wiślaną, ale także inicjatywę założenia żłobka w każdej gminie. Odpowiadając na pytanie o źródło funduszy na spełnienie obietnic Dudy, wicerzecznik PiS powiedział: NextGenerationEU[6].

Różne ministerstwa rozpoczęły prace nad zaplanowaniem i wprowadzeniem Krajowego Planu Odbudowy[7](opartego bezpośrednio na NGEU). Wicepremier Jadwiga Emilewicz powiedziała, że „ma [on] być kompleksowym programem reform i projektów strategicznych, które pomogą polskiej gospodarce przechodzić zwycięsko przez kryzysy. Oznacza to, że przyjęte w nim działania mają doprowadzić do wzmocnienia naszej społecznej i gospodarczej odporności na wyzwania i kryzysy, które mogą się pojawić w przyszłości”[8]. Związki między Krajowym Planem Odbudowy, a NextGenerationEU z premedytacją nie były pokazywane, aby nie przyćmić oficjalnych zasług PiS-u. To PiS miał zbierać wszelkie pochwały.

Polska suwerenność kontra eurokraci, komuniści i oligarchowie

Powyższa narracja była wszechobecna w rządowej komunikacji aż do listopada. I wtedy nagle, 10 listopada Parlament UE i niemiecka prezydencja osiągnęły kompromis w kwestii tekstu rozporządzenia ustanawiającego mechanizm warunkowości oparty o praworządność w budżecie UE. Pozwalałby on na zawieszenie funduszy w przypadku naruszeń praworządności, które „bezpośrednio wpływają na budżet lub stanowią tego poważne zagrożenie”. Rządy Polski i Węgier ogarnęła wściekłość. Rozporządzenie zostało zatwierdzone kwalifikowaną większością głosów przez Komitet Stałych Przedstawicieli, ale podczas tego samego spotkania Polska i Węgry zawetowały decyzję o zasobach własnych (ORD)[9].

Warszawa i Budapeszt[10] wystosowały wspólne oświadczenie, w którym wnioskują o „zasadnicze zmiany” mechanizmu[11]. Podkreśliły, że wynik negocjacji pomiędzy Prezydencją Rady a Parlamentem Europejskim nie są zgodne z porozumieniem wypracowanym przez przywódców państw i rząd w lipcu. Oświadczenie spotkało się, oczywiście, z poparciem prawicowych mediów w Polsce[12].

Morawiecki wielokrotnie powtarzał, że ten mechanizm jest niezgodny z traktatami, np. w wywiadzie dla FAZ: „Mechanizm stwarza niebezpieczeństwo prawnej niepewności. Mądre prawo musi być uniwersalne, a nie partykularne, a ten mechanizm to wyraz partykularyzmu. Może zostać wykorzystany w niewłaściwych celach z fatalnymi skutkami dla UE. Gdy ta brama raz zostanie otwarta, to nikt już nie zdoła jej zamknąć”[13]. PiS krytykował mechanizm za jego niejasne definicje i niejednoznaczne zasady , brak precyzyjnych kryteriów dla sankcji i  istotnych gwarancji proceduralnych.

Z czasem język polskiego premiera stał się jeszcze ostrzejszy. Morawiecki powiedział, że termin „praworządność” to „propaganda”  przypominająca mu komunizm. Skierował swoją krytykę w stronę, tak nazywanej przez niego, europejskiej oligarchii. „Unia gdzie jest europejska oligarchia, karząca słabszych, to nie jest Unia, do której wchodziliśmy i to nie jest Unia, która ma przed sobą przyszłość”, powiedział. „To jest gra o suwerenność”, dodał przestrzegając, że tworzenie takich warunków jak praworządność może doprowadzić do upadku UE[14].

Kwestia suwerenności stała się podstawą krajowej narracji prawicowych populistów. PiS chciał prezentować się jako jedyny obrońca niepodległości Polski przed próbami poniżenia dumnego narodu przez eurokratów, a w szczególności Berlin i Paryż. Ale to nie wszystko. Rzeczniczka PiS Anita Czerwińska powiedziała: „Ta próba zabrania Polsce suwerenności – jest tylko być może początkiem i pierwotnym przykładem, że kolejne państwa zaczynają się obawiać i zadawać pytanie: dzisiaj Polska, a jutro które państwo może być następnym?”[15]. PiS sam siebie ogłosił obrońcą suwerenności wszystkich narodów Europy.

Morawiecki miał poparcie zarówno prezydenta, jak i parlamentu. Andrzej Duda wsparł rząd. „Zupełnie nieracjonalne jest założenie, że zgodzimy się na rozporządzenia, które pozwoli arbitralnie zdecydować czy środki unijne będą wypłacone, czy nie”, powiedział sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP, Paweł Mucha. „Taki mechanizm nie leży w interesie nie tylko Polski, ale też wszystkich innych krajów Unii Europejskiej”, powtarzał opinię Morawieckiego. Sejm odrzucił trzy projekty uchwał zgłoszone przez partie opozycyjne, wzywające premiera do porozumienia w kwestii NGEU[16], a zamiast tego, przyjął uchwałę stworzoną przez posłów PiS, która przewidywała  przyjęcie porozumienia tylko wówczas jeśli będzie w zgodzie z wynikami lipcowych negocjacji Rady Europejskiej[17]. Ponadto, Ministerstwo Spraw Zagranicznych odrzuciło propozycję Ursuli von der Leyen, według której Polska powinna skierować kwestionowany zapis o praworządności do Trybunału Sprawiedliwości UE. Według ministra Zbigniewa Rau postanowienia zawarte w regulacji są „niejasne, nieprecyzyjne i pozwalają urzędnikom Komisji na pełną uznaniowość”[18]. Jako przykład podał „zagrożenie dla niezależności wymiaru sprawiedliwości”, co według niego doprowadziłoby do sytuacji, w której Komisja podejmuje arbitralne decyzje, które mogą być „ideologizowane”.

„Ideologizacja” to jedna z ważniejszych idei w PiS-owskiej propagandzie. W przypadku negocjacji NGEU, po raz kolejny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro przejął inicjatywę w rozgrywaniu tej konkretnej karty. Wielokrotnie przestrzegał przed „rozporządzeniem warunkującym korzystanie z należnego Polsce budżetu Unii Europejskiej od arbitralnej, politycznej i ideologicznej oceny Komisji Europejskiej”. To właśnie partia Ziobry wraz z konserwatywnymi organizacjami i Kościołem głosiła, że mechanizm praworządności to pierwszy krok w stronę zmuszenia Polski do zaakceptowania takich kwestii, jak małżeństwa osób homoseksualnych i adopcje par jednopłciowych. Ziobro wielokrotnie domagał się weta w sprawie kompromisu i ogłosił, że każda inna decyzja będzie politycznym złożeniem broni.

Ale ta typowa PiS-owska retoryka opierała się na ultrakonserwatywnych wartościach i według niej ochrona narodowego interesu nie była wystarczająca. Rządowa narracja musiała zostać przyjęta ze wszystkim, co zostało dotychczas powiedziane o zbawiennym efekcie NGEU na polską gospodarkę[19]. Gdy okazało się, że Komisja Europejska rozpatruje możliwości obejścia weta, rozważając możliwość ustanowienia NGEU bez Węgier i Polski, polski rząd zaczął podważać finansową przydatność funduszu. „Polska gospodarka daje sobie radę bardzo dobrze, nawet w czasach COVID-19 i poradzimy sobie w przyszłym roku bez tej części środków, która będzie ograniczona ze względu na prowizorium”, stwierdził wicepremier Jarosław Gowin. Przedstawiciele rządu umniejszali znaczenie unijnego funduszu odbudowy, fałszywie twierdząc, że są to głównie pożyczki, których Polska nie potrzebuje, gdyż może otrzymać je taniej na rynkach finansowych[20]. Morawiecki zadeklarował, że Polska pracuje nad „planem B”. Dodał, że jego administracja jest w trakcie projektowania alternatywnego programu inwestycyjnego, który wesprze już rozpoczęte projekty antykryzysowe, „by one nie zostały zatrzymane – wsparcie dla tych projektów, które będą prowadzone z udziałem środków UE[21]”. Podkreślił również kluczową rolę Rządowych Funduszy Inwestycji Lokalnych[22].

Wspaniałe zwycięstwo

Okres, w którym odrzucano NextGenerationEU zakończył się nagle, 10 grudnia, kiedy unijni przywódcy doszli do porozumienia. Morawiecki ponownie zachwalał budżet i przedstawiał wynik negocjacji jako „podwójne zwycięstwo”. „Budżet UE może wejść w życie i Polska otrzyma z niego 770 mld zł. Pieniądze są bezpieczne, bo mechanizm warunkowości został ograniczony bardzo precyzyjnymi kryteriami”, podkreślił. „Mamy budżet razem z Funduszem Odbudowy, czyli duże środki inwestycyjne, duże środki na wsparcie rozwoju polskiej gospodarki, na jej innowacyjność, na wiele celów, które muszą być realizowane, zwłaszcza przy szybkim wychodzeniu z pandemii. Na tym nam zależy”, dodał. Po raz kolejny prawicowy rząd przedstawił NextGenerationEU jako główny element rządowej strategii odnowy po COVID-19 oraz osobisty sukces Morawieckiego i jego obozu politycznego.

PiS prezentował to jako sukces w ochronie suwerenności, a Polskę jako przykład poszanowania traktatów i praworządności na poziomie ponadnarodowym. „Nie ma takich pieniędzy, za które można by się pozbyć suwerenności”, powiedział Kaczyński broniąc porozumienia[23]. „Byliśmy i jesteśmy zdeterminowani w kwestii obrony naszej suwerenności”, dodał. „Nie będzie naszej zgody na narzucanie Polsce rozwiązań sprzecznych z naszą kulturą i tradycją, do podporządkowania naszego kraju głównym unijnym graczom. Nic się nie zmieniło i nie zmieni w tej sprawie. Dlatego twardo negocjowaliśmy i domagaliśmy się bardzo precyzyjnych zapisów chroniących naszą wolność” – w mediach kontrolowanych przez PiS przekazano te słowa Kaczyńskiego na komunikat, że zapis o praworządności będzie ograniczony do zapewnienia, że unijne fundusze są wykorzystywane zgodnie z precyzyjnymi kryteriami, a nie tyczy się kwestii społecznych, takich jak aborcja, LGBT+, czy polityka imigracyjna.

Konsekwencje populistycznych narracji

Historia NextGenerationEU doskonale pokazuje jak funkcjonują prawicowi populiści. Polska jest idealnym przykładem ich strategii politycznych i komunikacyjnych, zwłaszcza w kwestii integracji europejskiej. Po pierwsze, sposób w jaki PiS wykorzystało NGEU aby osiągnąć swoje krótkofalowe cele, pokazuje jak bardzo brakuje populistycznym narracjom logiki i spójności. Populiści zmieniają swoje zdanie i argumenty zarówno radykalnie, jak i natychmiastowo. Coś, co zostało zaprezentowane jako wielki sukces, w przeciągu nocy może zamienić się w przeszkodę, a kilka dni później być znów chwalone. Związki przyczynowe między wydarzeniami są ignorowane, a konsekwencja uznawana za słabość. Logikę chowa się pod narracjami pełnymi emocji. Poważne słowa jak „niepodległość”, „naród”, „ochrona interesów” zastępują bardziej wymagającą terminologię społeczno-ekonomiczną i są przeciwstawiane takim procesom jak „negocjacje” czy „kompromis”, uznawanym za oznaki słabości. Żonglerka znaczeniami zakrywa wszystkie porażki.

Polscy populiści są wyjątkowo skuteczni w takich strategiach, ponieważ mają świadomość, że kontrolują środki komunikacji między ich partią, a elektoratem. Zmiana TVP w organ partii rządzącej i ustanowienie medialnej sieci w pełni zależnej od rządu wytworzyło ogromne prawicowe echo. PiS-owscy lojaliści gorliwie powtarzają argumenty, które słyszą bez ustanku z tych źródeł. Ponieważ nie ma tu miejsca na pytania czy odrębne opinie, ogólne postrzeganie NextGenerationEU zmienia się tak szybko, jak narracja PiS-u.

Omawiana narracja wykorzystuje język unijnych instytucji do własnych celów. Jest to znacząca zmiana, która pozwoliła populistom wzbogacić swoje retoryczne potyczki i przenieść część z nich na poziom dotychczas zajmowany przez główny nurt europejski. Podczas debat nad NextGenerationEU, Morawiecki kreował się na obrońcę traktatów. „Mógłbym (…) zapytać w imię jakich wartości Komisja oraz Parlament Europejski w swym zachowaniu mogą doprowadzić do sytuacji obejścia zasad określonych w Traktatach? To trochę tak, jakby niemieckie ustawy były stawiane nad niemiecką konstytucją”, Morawiecki powiedział FAZ[24]. Sprytnie obrócił argumenty opozycji ze szczytu do góry nogami i pokazał się jako prawdziwy obrońca praworządności w Europie, z podejrzanego zmieniając się w oskarżyciela. Do swojej obrony zaprzągł analizy prawne stworzone przez unijne instytucje, ilustrując sposób w jaki populiści wybiórczo odnoszą się do ram prawnych wybranej przez nich instytucji i poddają je manipulacji dla swoich celów.

Należy podkreślić, że dwie zupełnie różne narracje są wykorzystywane przez PiS w kraju i w relacjach z unijnymi partnerami. W Polsce PiS prezentuje się jako partia eurosceptyczna, jedyna siła polityczna broniąca suwerenności Polski wobec Brukseli i jej potężnych stolic. Według Jarosława Kaczyńskiego żadna partia nie powinna być bardziej na prawo niż PiS, i to właśnie PiS ma dbać o głosujących, którzy uważają, że europejska integracja poszła za daleko i UE powinna się ograniczać do swoich celów gospodarczych. Ponieważ PiS ma teraz skrajnie prawicowego rywala, rząd jest jeszcze bardziej gorliwy w swojej krytyce Unii Europejskiej, jej przywódców i instrumentów, a groźby weta sypią się przed każdym szczytem. Z drugiej strony, premier Morawiecki nie ma w Europie przyjaciół ani sojuszników, więc jest w stanie wprowadzić w Brukseli jedynie lekkie zamieszanie. W kwestii decyzji fundamentalnych dla UE (dotyczących przyszłości całej Unii, nie samej Polski) zawsze ostatecznie przystaje na kompromis. Zyskuje czas na przeprowadzenie spektaklu przygotowanego dla krajowej publiczności, ale w końcu się poddaje. Tak zakończyła się groźba weta wobec NextGenerationEU, jak i celów klimatycznych. One również zostały po cichu przyjęte przez polski rząd. Ostatecznie chodzi o pieniądze – pieniądze, których populiści pokroju Morawieckiego czy Orbána potrzebują do sfinansowania swoich obietnic.

Unijni przywódcy rozumieją wykorzystywaną przez Warszawę i Budapeszt strategię „narzekania i opóźniania”. Przyzwyczaili się pozwalać populistom rozgrywać tę grę na potrzeby ich krajowych zamiarów. Niestety, takie zachowanie ma co najmniej dwa negatywne skutki.

Po pierwsze, nadeszła nowa fala polskiego eurosceptycyzmu. Jest to specyficzna fala, gdyż nie obejmuje obywateli o skrajnie lewicowych lub prawicowych poglądach, ale tych, którzy jeszcze nie tak dawno temu byli euroentuzjastami. Polacy, którzy najbardziej wierzyli w proces integracji i instytucje, nie postrzegają już UE jako aktywnego obrońcy ich fundamentalnych wartości. Zupełnie odwrotnie – uważają, że UE ogranicza demokrację i praworządność w Polsce dla korzyści gospodarczych. Innymi słowy, wielu Polaków chciało aby Unia ochroniła Polskę przed autorytarnymi reformami PiS-u i spotkali się oni z wielkim zawodem[25].

Po drugie, dyskusje o NGEU jedynie pogłębiły trwający proces, przez który patrzymy na Unię jak na dojną krowę. Przez wiele lat – a nawet dekad – UE była pokazywana przez polskie rządy głównie jako źródło pieniędzy na potrzebne inwestycje. Wszystkie pozostałe aspekty europejskiej integracji, zwłaszcza te dotyczące pokoju, bezpieczeństwa, demokracji, praworządności i ochrony liberalnych wartości były pomijane. Było to szczególnie widoczne w 2020, kiedy PiS zaczął dowodzić, że „w rzeczywistości nie odnosimy tak dużych korzyści z Unii, a kraje Europy Zachodniej pośrednio nas wykorzystują”[26]. Sprowadzenie roli UE do czysto finansowych mechanizmów jest skrajnie niebezpieczne i może w niedalekiej przyszłości – jako że pozycja Polski jako beneficjenta netto będzie mniej zauważalna – doprowadzić do antyeuropejskich tendencji i ogólnego poczucia, że „nie potrzebujemy już tej całej UE i sami możemy sobie lepiej radzić”.

Nie wolno nam też zapomnieć, że PiS bardzo stara się wpłynąć na opinię ludzi o UE. Jak napisał redaktor naczelny gazety Rzeczpospolita: „Polacy wciąż są euroentuzjastami. (…) Gdyby w sprawie ewentualnego opuszczenia Wspólnoty odbyło się referendum – 81,1 proc. rodaków zagłosowałaby za pozostaniem w Unii Europejskiej. Prawie jedna osoba na dziesięć – 11 procent respondentów – twierdzi, że zagłosowałaby przeciwko pozostaniu członkiem. (…) Obawiam się czegoś innego niż utraty funduszy: burzy medialnej, którą obecnie rozpętuje się w Polsce przeciwko Unii, ponieważ ta rzekomo napomina Polskę za używanie prawa weta. Jeśli wierzyć tym głosom, za kilka miesięcy podobne sondaże mogą przynieść zupełnie inne wyniki”. My, liberalni Europejczycy, musimy uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby bronić europejskich wartości i przypominać ludziom czym naprawdę jest UE, aby w przyszłości nikt więcej jej nie opuścił.

 

[1] KPRP (21 lipca 2020), „Sukces na szczycie Rady Europejskiej – wynegocjowaliśmy ponad 750 mld zł z budżetu unijnego i Europejskiego Instrumentu na rzecz Odbudowy.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/premier/sukces-po-szczycie-rady-europejskiej–wynegocjowalismy-ponad-750-mld-zl-z-budzetu-unijnego-i-europejskiego-instrumentu-na-rzecz-odbudowy

[2] Pankowska, M. (29 maja 2020), „Morawiecki i Duda o pakiecie pomocowym UE: ‘Głos Polski nadaje ton i wytycza ścieżki’”, OKOpress. Dostępne:https://oko.press/morawiecki-i-duda-glos-polski-nadaje-ton-w-ue/

[3] Wydarzenia w Polsce dotyczące niezależności sądownictwa skłoniły Komisję Europejską w styczniu 2016 r. do rozpoczęcia dialogu z polskim rządem w oparciu o ramy na rzecz praworządności. Ze względu na brak postępów w zakresie ram na rzecz praworządności, w dniu 20 grudnia 2017 r. Komisja po raz pierwszy uruchomiła procedurę na podstawie art. 7 ust. 1. Ponadto w dniu 2 lipca 2018 r. Komisja wszczęła postępowanie w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego dotyczące polskiej ustawy o Sądzie Najwyższym. W dniu 24 września 2018 r. Komisja skierowała sprawę do Trybunału Sprawiedliwości UE.  W dniu 17 grudnia 2018 r. Trybunał Sprawiedliwości wydał ostateczne orzeczenie nakładające środki tymczasowe mające na celu wstrzymanie wdrażania polskiej ustawy o Sądzie Najwyższym. W dniu 29 lipca 2017 r. Komisja wszczęła postępowanie w sprawie uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego dotyczące polskiej ustawy – Prawo o ustroju sądów powszechnych, ze względu na zawarte w niej przepisy emerytalne i ich wpływ na niezawisłość władzy sądowniczej. W dniu 20 grudnia 2017 r. Komisja skierowała sprawę do Trybunału Sprawiedliwości UE.

[4] W rzeczywistości PiS to koalicja trzech partii, oficjalnie nazywana Zjednoczoną Prawicą. PiS odgrywa główną rolę, ale liderzy obu partii satelickich, Solidarnej Polski i Polski Razem, należą do rządu.

[5] Hegedüs, D. (21 lipca 2020). „What EU leaders really decided on rule of law”, Politico. Dostępne: https://www.politico.eu/article/what-eu-leaders-really-decided-on-rule-of-law-budget-mff/

[6] „Skąd pieniądze na plan Dudy? Wicerzecznik PiS: z Unii” (8 czerwca 2020), Business Insider. Dostępne: https://businessinsider.com.pl/finanse/plan-dudy-finansowany-przez-ue-z-europejskiego-funduszu-odbudowy/s4q8fk3

[7] Gov.pl (23 września 2020), „The National Recovery and Resilience Plan amounts to approximately €60 billion for Poland.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/development-labour-technology/the-national-recovery-and-resilience-plan-amounts-to-approximately-60-billion-for-poland

[8] Ibid.

[9] W ORD określa się maksymalny poziom zasobów, które budżet UE może pobierać od państw członkowskich. Podniesienie tego limitu było konieczne, aby UE mogła wyemitować obligacje finansujące Instrument na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności.

[10] Premier Słowenii Janez Janša, bliski sojusznik Orbána, poparł Węgry i Polskę. Chociaż Słowenia nie zawetowała budżetu razem z Polską i Węgrami, Janša powiedział w swoim liście, że nie byłoby właściwe, aby organ polityczny orzekał w sporach dotyczących praworządności.

[11] Gov.pl (26 listopada 2020), „Joint Declaration of the Prime Minister of Poland and the Prime Minister of Hungary.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/eu/joint-declaration-of-the-prime-minister-of-poland-and-the-prime-minister-of-hungary

[12] Zależny od rządu portal wPolityce.pl pochwalił: „Najważniejsze jest przesłanie jedności i solidarności. (…) To deklaracja tak jednoznaczna, jak to tylko możliwe. To powiedzenie: nie podzielicie nas, nie rozegracie, nie wyizolujecie, nie przekupicie. (…) Bo skoro już zawetowaliśmy, to nie możemy zadowolić się kolejnym zwodem Berlina i Brukseli”.

[13] Gov.pl (13 grudnia 2020), „The interview in FAZ with PM Mateusz Morawiecki.” Dostępne: https://www.gov.pl/web/denmark/the-interview-in-faz-with-pm-mateusz-morawiecki

[14] Odzwierciedla to postawę Budapesztu. Dla przykładu węgierska minister sprawiedliwości, Judit Varga, napisała: „Węgry szanują unijne traktaty. Oczekujemy, że unijne instytucje zrobią to samo. Nic nie jest uzgodnione, dopóki wszystko nie jest uzgodnione”. „Parlament Europejski ponownie stanowi część problemu zamiast rozwiązania. Jeśli nie może pomóc w walce przeciwko COVID i odnowie unijnej gospodarki, przynajmniej powinna zakończyć ten polityczny i ideologiczny szantaż państw członkowskich”, dodała (Twitter, @JuditVarga_EU, 2020, 5 listopada). Viktor Orbán nazwał ten mechanizm „polityczną i ideologiczną bronią”, zaprojektowaną aby „szantażować” i karać państwa, które odrzucają przymusową imigrację.

[15] „Poland will not withdraw from EU says ruling party spokesperson” (1 grudnia 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/poland-will-not-withdraw-from-eu-says-ruling-party-spokesperson-18021

[16] Polskie Stronnictwo Ludowe (PSL) zgłosiło wniosek o dodanie do Konstytucji zapisu o członkostwie Polski w Unii Europejskiej. A polskie samorządy przygotowały wspólne stanowisko w sprawie budżetu UE, krytykujące władze centralne. Patrz: „Polish local gov’ts preparing joint stance on EU budget – Warsaw mayor” (24 listopada 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/polish-local-govts-preparing-joint-stance-on-eu-budget—warsaw-mayor-17861

[17] „Poland’s lower house calls for return to talks on EU budget” (19 listopada 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/polands-lower-house-calls-for-return-to-talks-on-eu-budget-17736 Ale Senat wezwał do konieczności „poszanowania interesu narodowego i wycofania się ze sprzecznej z polską racją stanu groźby wetowania budżetu Unii Europejskiej”. „Senate calls on gov’t to approve EU budget” (25 listopada 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/senate-calls-on-govt-to-approve-eu-budget-17892

[18] „Poland rejects von der Leyen’s EU court challenge option – FM” (27 listopada 2020). Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/poland-rejects-von-der-leyens-eu-court-challenge-option—fm-17927

[19] W 2018 r. unijne dopłaty stanowiły 3,43% polskiego produktu narodowego brutto.

[20] Nie skomentowali kosztów takich pożyczek. Polska nie jest w strefie euro i ma wyższe koszty obsługi zadłużenia niż Unia Europejska i większość państw członkowskich.

[21] „Government preparing ‚plan b’ in case budget talks fail – PM” (4 grudnia 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/government-preparing-plan-b-in-case-budget-talks-fail—pm-18130

[22] Rządowy program finansujący lokalne inwestycje, głównie w gminach zarządzanych przez PiS.

[23] Porozumienie było atakowane przez prawicowe partie należące do koalicji rządowej (Solidarna Polska) i opozycję (skrajnie prawicowa Konfederacja).

[24] „Rule of law clause violates rule of law, Polish PM tells German daily” (3 grudnia 2020), The First News. Dostępne: https://www.thefirstnews.com/article/rule-of-law-clause-violates-rule-of-law-polish-pm-tells-german-daily-18079

[25] Kublik, A. (28 grudnia 2020), „Nowy eurosceptycyzm Polaków. To efekt rozczarowania Unią”, Gazeta Wyborcza. Dostępne: https://wyborcza.pl/7,75398,26641120,nowy-eurosceptycyzm.html

[26] W TVP systematycznie pojawiają się opinie, że kraje Europy Zachodniej, takie jak Niemcy czy Holandia, czerpią znacznie więcej korzyści ze wspólnego rynku niż Polska, np. „Niemcy zarabiają na polskim rynku” (7 grudnia 2020), Wiadomości TVP. Dostępne: https://wiadomosci.tvp.pl/51217663/niemcy-zarabiaja-na-polskim-rynku

 

Tekst jest tłumaczeniem artykułu, który ukazał się w języku angielskim w publikacji „Next Generation EU. A Southern-Northern Dialogue” (wyd. European Liberal Forum 2021). Tłumaczenie: Natalia Czekalska.

Autor zdjęcia: ALEXANDRE LALLEMAND

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Trochę inne „nie” dla referendum o aborcji :)

Strajk Kobiet wyszedł na ulice dzielnie bronić praw, pomimo pandemii, mrozu, skrajnie prawicowych bojówek, teleskopowych pałek policyjnych i nawet – okazjonalnie się nadarzających – księży grożących bronią palną. Te emocje niosły Strajk długo, aż przygasły umęczone, zgodnie z prawidłami socjologicznymi i nadziejami rządu.

Gdy przywódca PiS rękoma tzw. trybunału Julii Przyłębskiej zdecydował o nielegalnym (acz skutecznym) wprowadzeniu w Polsce najbardziej restrykcyjnej ustawy o aborcji na północ od równika i na wschód od Alaski aż po przylądek Dieżniowa, wszyscy poczuliśmy się jak z gorącym kartoflem w dłoni. Strajk Kobiet wyszedł na ulice dzielnie bronić praw, pomimo pandemii, mrozu, skrajnie prawicowych bojówek, teleskopowych pałek policyjnych i nawet – okazjonalnie się nadarzających – księży grożących bronią palną. Te emocje niosły Strajk długo, aż przygasły umęczone, zgodnie z prawidłami socjologicznymi i nadziejami rządu. Badania społeczne jednoznacznie pokazały obraz odrzucenia zaostrzenia ustawy przez polskie społeczeństwo. Politycy obozu władzy się podzielili na tych pragnących to jakoś częściowo odkręcać, na tych pryncypialnie odkręcaniu przeciwnych i spoglądających teraz w kierunku zakazu aborcji ciąży pochodzących z gwałtu, na tych usiłujących uciekać do przodu i skłonnych wydać kolejne miliardy nieswoich pieniędzy na tzw. nowy ład (aby odwrócić uwagę wyborców od sprawy – skutecznie, dziś nawet lewica woli walczyć przeciwko reszcie opozycji o fundusze odbudowy i stawać ramię w ramię z antykobiecym rządem) oraz na tych (chyba będących w obozie władzy w większości) bezradnych.

 

Gorący kartofel

Wobec dylematu stanęli jednak także politycy opozycji, z wyjątkiem posiadających czytelne stanowisko Lewicy i części Koalicji Obywatelskiej (Nowoczesna, ugrupowanie Barbary Nowackiej i Zieloni). Podzielili się w efekcie na tych dostrzegających dramat kobiet, aksjologiczne przemiany społeczne i rażącą anachroniczność Polski na tle całego świata cywilizacji łacińskiej oraz na tych pragnących szybkiego powrotu do kojącej ułudy niedawnego „kompromisu” i wynikającego zeń rzekomo „pokoju społecznego”. Pierwsi, ostrożnie ale jednak, podnieśli i przeforsowali zapisanie w programach swoich partii postulatu liberalizacji ustawy o aborcji (tak stało się w PO). Drudzy, czując że idą w poprzek emocji społecznych, ale wierząc w posiadanie nadal poparcia „milczącej większości”, zasugerowali powrót do „kompromisu” na drodze referendum.

Wyniki, licznych w ostatnich miesiącach, badań społecznych na temat postaw Polek i Polaków wobec problemu aborcji nie są jednoznaczne. Pewnym jest, że obecne zaostrzenie prawa popiera nieduża mniejszość, więc większość jest mu przeciwna. Jednak co do kwestii liberalizacji ustawy istnieje spór interpretacyjny. Na pewno znaczna grupa popiera wersję „kompromisu”, jednak duże poparcie ma także liberalizacja – wiele zależy od semantyki pytań, od użycia lub nieużycia budzącego niechęć sformułowania „aborcja na życzenie”, od liczby i rozkładu różnych opcji wyboru, od zakresu wejścia w ich niuanse.

Pewnym jest, że to konserwatywna część opozycji – stronnictwo „kompromisu” – woła najsilniej o referendum. Z punktu widzenia tych polityków narzędzie referendum jest atrakcyjną ucieczką z politycznego ślepego zaułka. Woleliby nie musieć osobiście głosować, gdyż mają do wyboru albo zachować się niezgodnie z własnymi sumieniami i wartościami, albo pójść na zderzenie czołowe z poglądami i oczekiwaniami wyraźnych większości elektoratów ich partii, a młodego pokolenia w szczególności. Dla nadal licznej części PO, dla lidera i najpewniej wielu działaczy Polski 2050, w mniejszym może stopniu dla PSL (ale ta partia ma w habitusie unikanie kontrowersyjnych etycznie problemów politycznych, a w sprawie aborcji jest też podzielona) propozycja referendum jest sposobem na ucieczkę przed wzięciem odpowiedzialności osobistej za przyszły kształt prawa, z czym oczywiście wiązałoby się głosowanie sejmowe. Przypomina to, toutes proportions gardées, zachowanie PiS spychającego „śmierdzący problem” na atrapę trybunału.

Strajk Kobiet, środowiska lewicowo-liberalne i wielu zwolenników liberalizacji ustawy opowiedziało się przeciwko referendum. Można naturalnie imputować im, że powodem jest obawa, że do większości pro-choice w Polsce jeszcze brakuje nieco głosów. Jednak ich argument, iż o prawach człowieka nie decyduje się w plebiscytach, jest na pewno niebagatelny i warty bliższego przyjrzenia się.

 

Skażenie metodą demokratyczną

Z etycznego punktu widzenia to argument niewątpliwie trafny. W dojrzałej demokracji nie decyduje się w prostym głosowaniu większościowym o indywidualnych wolnościach i prawach. To przecież nie ten etap rozwoju moralnego demokracji, w którym większość katolicka decyduje o obowiązku uczestniczenia we mszy, większość ubogich o wywłaszczeniu bogatych, albo większość kanibali o pożarciu wegańskiej mniejszości na obiad. Demokratyczne zanegowanie praw powinno być niemożliwe w demokracji liberalnej, one powinny być dostępne niezależnie od woli większości ludzi. Tak wygląda liberalny ideał. Problem w tym, że jego fundamentem musi być rozpowszechnione w przygniatającej większości społeczności przekonanie o słuszności aksjologicznej podstawy danego uprawnienia. Na dziś mamy w Polsce konsensus co do dowolności uczestniczenia we mszy, co do prawa do własności prywatnej i co do niezgody na kanibalizm. Jednak w dwóch pierwszych przypadkach czasem fundament kruszeje i niekiedy dumamy, czy tak będzie zawsze.

Co do przerywania ciąży nie mamy (inaczej niż np. Anglicy, Francuzi, Belgowie czy Niemcy) konsensusu. Brak więc w Polsce zgody na liberalne rozwiązanie, zgodnie z którym o możliwości aborcji decydujemy indywidualnie, każda kobieta dla siebie. Dopóki to się nie zmieni, na jakimś etapie każdej zmiany prawa musi znaleźć się demokratyczny mechanizm rozstrzygania. Przeciwnicy referendum przywołują więc słuszny etycznie, ale wadliwy politycznie argument. Nie ma bowiem zasadniczej różnicy pomiędzy sytuacją, w której o kształcie prawa decyduje większość obywateli w referendum, a sytuacją, w której decyduje większość posłów/senatorów wybranych (przez tychże samych obywateli) w wyborach. To li tylko zastąpienie narzędzia demokracji bezpośredniej demokracją pośrednią. Ale to nadal ta sama logika większościowego decydowania o prawach człowieka, niestety. Jedyną różnicą jest perspektywa innego werdyktu, ta jednak (biorąc pod uwagę skład aktualnego Sejmu) powinna zachęcać stronnictwo liberalizacji do referendum, przynajmniej z powodów taktycznych.

 

Referendalne manowce

A jednak referendum to jest w tym przypadku zły pomysł, tyle że z całego szeregu innych powodów. Jak wskazują już same wyniki sondaży na temat aborcji, sformułowanie pytania referendalnego nastręczałoby kolosalne trudności. Opisując te same rozwiązania prawne innym słownictwem, uzyskiwalibyśmy najpewniej znacząco różne wyniki. Werdykt byłby więc nie moralny, a lingwistyczny. Referendum byłoby jednak niejasne i nieczytelne przede wszystkim dlatego, że w debacie o aborcji nie mamy do czynienia z rozwiązaniem zero-jedynkowym (a tylko wówczas referenda w miarę dobrze spełniają swoją rolę). Nie ma tutaj możliwości postawienia sprawy w formule „tak czy nie”, „A lub B”. Jest oczywistym, że kwestia aborcji może zostać rozwiązana co najmniej na trzy sposoby: zaostrzenie ustawy według poglądu „trybunału” Przyłębskiej, „kompromis”, liberalizacja do 12. tygodnia ciąży. Co, gdy żadna z tych opcji nie uzyska w referendum większości? Druga tura z dwoma najbardziej popularnymi? Wygrana opcji z pierwszego miejsca, wskazanej przez np. 40% głosujących? A przecież nawet ograniczenie się do tych trzech opcji jest arbitralne. Co z opcją całkowitego zakazu aborcji? Co z rozróżnieniem w ramach liberalizacji na nieograniczony dostęp i na obwarowanie dostępu obowiązkiem konsultacji lekarskiej i psychologicznej według wzorca niemieckiego, brytyjskiego i fińskiego? Co w końcu z pomysłem utrzymania zakazu aborcji, ale wprowadzeniem depenalizacji (to też niemiecki wzór) – to przecież już szósta, chyba zasadnie domagająca się udziału w debacie i w referendum opcja wyboru. Zostajemy oto z mętlikiem, który na wstępie zniechęci masę obywateli do udziału, a potem „wykosi” wszelką racjonalną i poważną refleksję z procesu dywagacji, pozostawiając tylko emocje, ideologiczne i religijne myślenie na polu walki.

W realiach polskich, społeczeństwa głęboko podzielonego i dotkniętego wzajemną nienawiścią, kampania referendalna miałaby fatalny wpływ na już teraz straszliwie zły poziom debaty publicznej. Złość, gniew, okropne inwektywy i najgorsze oskarżenia wybuchłyby z potrójną mocą, zmieniając to, co onegdaj było narodem polskim, w patologiczne zbiorowisko ludzi. Stałoby się tak, ponieważ referendum zmieniłoby stawkę. Na razie o aborcji dyskutujemy trochę rytualnie i zwyczajowo (choć naturalnie decyzja „trybunału” zmieniła realia i podgrzała znacząco emocje). Ale zachowujemy jednak pewne resztki spokoju, bo wiemy, że nic nie jest przesądzone, ostateczny bój gdzieś tam przed nami, nie wiadomo jeszcze kiedy i jak, na razie to abstrakcja. Jedna strona jest zadowolona z ostatnich „osiągnięć”, druga widzi zmiany postaw młodych i z optymizmem patrzy w niedaleką w sumie przyszłość. Gdyby jednak pojawiło się w planach – np. za 3 miesiące – referendum, wszystko by się zmieniło. Ostateczny bój „w tym pokoleniu”, werdykt na co najmniej kilka dekad byłby za rogiem. Stawka debaty, stawka „walki” (!) poszłaby natychmiast radykalnie do góry. Zasady gry uległyby zupełnej przemianie. Emocje, wrogość, radykalizm sięgnęłyby zenitu. „Wojna polsko-polska” zyskałaby nową „jakość”. W końcu, inaczej niż w powtarzanych co 4 lub 5 lat wyborach, w referendum wygrani biorą wszystko, przegrani zostają z niczym.

Tak zakreśloną kampanię referendalną niechybnie zdominowałyby głosy skrajne, po obu stronach, ale w polskich realiach najsilniejszy cios w przyzwoitość rozmowy wyprowadziłyby zapewne środowiska jaskrawej prawicy. Z obu stron padałyby jednak niemądre aforyzmy w stylu porównań aborcji do Holokaustu i prognoz sprowadzenia na Polskę plag, katastrof i ognia piekielnego, jak również sugestii, że aborcje są fajne i warto je sobie czasem zrobić, lub że przerwanie ciąży to ucieleśnienie wolności i esencja kobiecości. Dyskutanci umiarkowani i poszukujący racjonalnego środka zostaliby całkowicie zakrzyczani przez radykałów, co z kolei prowadziłoby do ograniczenia frekwencji w grupie obywateli o umiarkowanych poglądach. Werdykt byłby produktem starcia radykałów z obu stron i nie nadawałby się – niezależnie od jego treści – do roli fundamentu pod społeczny konsensus. Warto też wziąć pod uwagę, że liczebność radykałów w dyskusji o aborcji może być bardzo nierówna po obu stronach i odepchnięcie od procesu referendalnego obywatela umiarkowanego i racjonalnego mogłoby odbyć się z absolutnie newralgiczną stratą konkretnie dla jednej ze stron.

Jednak nawet gdyby, jakimś cudem, udało się odbyć kampanię referendalną w cywilizowany sposób, to werdykt i tak nie nadawałby się do pełnienia roli fundamentu dla społecznego konsensusu. Jak już powiedziano, w referendum wygrani biorą wszystko, przegrani zostają z niczym. Tymczasem wynik referendum zapewne nie byłby nader przygniatający: trudno spodziewać się uznania porażki przez przegraną stronę, jeśli uzyska ona przykładowo 49% (jak w II turze wyborów prezydenckich). Zwłaszcza że na wyniki referendum, co pokazuje wiele badań politologicznych, wpływ mają czynniki czysto przypadkowe, jak atmosfera chwili akurat w terminie referendum (przykładowo wskutek nagłej śmierci ważnej postaci życia publicznego), ocena rządu niezwiązana z tematem referendum (np. głos za liberalizacją spowodowany niską oceną walki rządu z pandemią i rządowi temu na złość), albo inne emocje (np. nowy skandal pedofilski z udziałem biskupa, lub skandal korupcyjny z udziałem np. czołowej feministki). Wszystko to obniża dodatkowo wartość wyniku referendum.

Termin referendum może wiązać się także z problemem bardziej generalnym i mniej przygodnym. Otóż w zakresie społecznych ocen aborcji, jak pokazują sondaże, mamy do czynienia z intensywnym procesem zmiany postaw w zestawieniach międzypokoleniowych. Być może najbliższe kilka lat to ostatni moment dla przeciwników liberalizacji (łącznie ujmując tutaj zwolenników „kompromisu” i zaostrzenia), aby w referendum uzyskać wynik po ich myśli. Ale czy to uczciwe, aby dzisiejsza, starzejąca się i zanikająca większość meblowała na całe dekady życie nowej, młodej większości, gdy wie, że ona zajmuje inne stanowisko? Analogie z wygraną brexitu głosami najstarszego pokolenia w referendum brytyjskim nasuwają się same.

Ostatni problem z ideą referendum na temat aborcji wynika z obecnych polskich realiów, kraju pozbawionego mechanizmów państwa prawa, w którym arbitralnie rządzi sobie (i robi już w zasadzie, co chce) partia popierająca zaostrzanie ustawy. Nawet w przypadku zorganizowania referendum, włożenia w kampanię wielkiego wysiłku, przetrwania tej eksplozji hejtu i złych emocji oraz słów, a w końcu uzyskania większości za liberalizacją, nie mamy żadnych gwarancji, że wynik ten nie zostałby zwyczajnie zignorowany przez rząd i sejmową większość. Przy zastosowaniu dowolnych wymówek, „interpretacji”, ewentualnie z ponownym użyciem „trybunału” Julii Przyłębskiej, który stwierdziłby tzw. niezgodność wyniku referendum z konstytucją.

Polska, a zwłaszcza Polki, są w trudnej sytuacji, z której nie ma szybkiego i łatwego wyjścia. Nie jest nim niestety szybkie referendum. Potrzebne jest odtworzenie emocji z zimy 2020/21 w kampanii wyborczej, pozostanie w dialogu z najważniejszymi siłami dzisiejszej opozycji, doprowadzenie do ich wygranej w wyborach parlamentarnych i uzyskanie od nich poparcia dla idei ustawy depenalizującej udział w wykonywaniu zabiegu aborcji (tak aby była na pewno zgodna z legalnym wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z lat 90-tych). To nie wszystko: większość musiałaby być w stanie odrzucić weto prezydenckie (alternatywnie konieczna byłaby kolejna mobilizacja w kampanii prezydenckiej 2025 i odsunięcie o prawie dwa lata zmiany prawa), a także zanegować prawnie „trybunał” Przyłębskiej, stwierdzając, że jego „wyrok” z 2020 r. zaostrzający ustawę jest non est, a dalsze orzekanie przez niego w sprawie ustaw przyjętych przez nową większość parlamentarną jest wykluczone. Dopiero takie ustrojowe uporządkowanie Polski otworzy drogę do realnej możliwości liberalizacji ustawodawstwa aborcyjnego.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję