O zmierzchu pora na jazz intelektualny :)

Początki jazzu sięgają końca XIX wieku. To czas, kiedy Ameryka zaczynała prawdziwie liczyć się na świecie. Z kraju głównie rolniczego stała się czołowym uprzemysłowionym państwem, a centrum światowych finansów przenosiło się z Londynu do Nowego Jorku.

 

Słodko-gorzki smak Ameryki

Choć nadal wielu Europejczyków patrzyło niepoważnie czy wręcz z niechęcią na Amerykanów jako na młodszych, nie tak rozwiniętych jeszcze braci, coraz bardziej stawało się jasne, że to nie Europa jest światem przyszłości, lecz właśnie Stany Zjednoczone. Spełniała się więc przepowiednia Alexisa de Tocqueville’a sprzed pół wieku, choć w momencie jej powstania odnoszono się do niej z dużym dystansem. W końcu za Starym Kontynentem stała wielowiekowa, bogata tradycja. Nowy Świat nie mógł dorastać mu do pięt. Europa była dla Amerykanów miejscem nauki i inicjacji, obcowania z wielką kulturą światową, do którego odbywały się pielgrzymki. Ameryka nie miała nic wzniosłego do zaoferowania. Wyższość wciąż przebijała się w arystokratycznych warstwach społecznych w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech czy Włoszech. Stany Zjednoczone były ziemią obiecaną osób chcących ułożyć sobie nowe życie, na zupełnie innych zasadach niż dotychczas.

Życie od nowa pragnęła rozpocząć m.in. grupa polskich artystów, a wśród nich Helena Modrzejewska i zakochany w aktorce Henryk Sienkiewicz. W Kalifornii chcieli założyć coś na kształt falansteru, utopijną wspólnotę bliską naturze. Ten pomysł zakończył się spektakularną klapą. Modrzejewska jednak dzięki tej podróży stała się wielką gwiazdą amerykańskiego, a później również brytyjskiego teatru. Natomiast dwuletni pobyt w Ameryce w latach 1876-78 był dla Sienkiewicza szkołą pisania – powstały reportaże publikowane w prasie krajowej – i wyobraźni.

Obserwował amerykańskie społeczeństwo. O Nowym Jorku pisał, że jest owładnięty kultem pieniądza. Na wszystkich ulicach widział tylko biznes i handel, kupców i bankierów, ludzi pozbawionych ogłady i delikatności obyczajów. Czynił również uwagi na temat tamtejszej demokracji. Zachwycał się prasą informacyjną, narzekał jednak na rubryki literackie. Kręcił nosem na system sprawiedliwości. Krytykował ciągłe przechodzenie władzy z jednej partii do drugiej, a wraz z tym naprzemienne porządki w administracji. Uważał społeczeństwo amerykańskie za mało skłonne do filozofowania, myślenia i poczucia smaku, za to skupione na działaniu, sprawach materialnych i pragmatyczne.

Ale to właśnie filozofia pragmatyzmu pozwoliła wejść Ameryce na europejskie salony intelektualne. Myśliciele tacy jak Charles S. Peirce czy William James, tworzący zręby tego nurtu pod koniec XIX w., wpłynęli na europejskich filozofów i rozwój nauki. Ameryka w końcu mogła pochwalić się osiągnięciami na tych polach. Również pojawili się cenieni pisarze – Henry James, brat filozofa, Mark Twain, Ralph Waldo Emerson czy poeta Walt Whitman.

Ameryka nie była wyłącznie krainą mlekiem i miodem płynącą. Miała też inne oblicze. Choć wielu podkreślało demokratyczny charakter tamtejszego społeczeństwa, a konstytucja w preambule wychwalała znaczenie błogosławionej wolności, w wielu miejscach tego rozległego kraju nawet nie wszyscy obywatele posiadali pełnię praw obywatelskich. To przecież skończyło się dopiero w latach 60. XX w. Do tego na Południu wciąż obowiązywała segregacja rasowa. W 1896 r. Sąd Najwyższy ogłosił niesławną doktrynę Separate but Equal (Oddzieleni, ale równi). Pojawiła się ona w uzasadnieniu wyroku w sprawie Plessy v. Ferguson. To pokłosie nieposłuszeństwa obywatelskiego Homera Plessiego, który kilka lat wcześniej w Nowym Orleanie jako Kreol usiadł w wagonie „tylko dla białych”.

Filozofia jazzu

Życie Nowego Orleanu w ostatniej dekadzie XIX w. nie było jednak tak czarno-białe jak przepisy prawa. Toczyło się w zupełnie innym rytmie. To właśnie w tym mieście zrodziła się zupełnie nowa muzyka – jazz. Można było go usłyszeć nie tylko, jak się upowszechniło, w dzielnicy prostytutek, Storyville, ale prawie na każdym rogu, a także w bardziej luksusowych lokalach. Jazz grano przy różnych okazjach – podczas pogrzebów, potańcówek, przyjęć i pikników. Była więc to muzyka bardzo demokratyczna, egalitarna i inkluzywna.

Zresztą genealogia jazzu predysponowała go do tego. Wyrósł z różnych gatunków muzycznych z wielu zakątków świata. Są w nim obecne rytmy zachodnioafrykańskie, kubańskie, sycylijskie i amerykańskie. Będąc miastem portowym, Nowy Orlean świetnie nadawał się do powstania takiej mieszanki. Jazz czerpał również z form wyrażających odmienne stany emocjonalne – bluesa opartego na bolesnych ludzkich doświadczeniach, ragtime’u mającego charakter taneczny i parodiowy oraz spirituals związanego z życiem religijnym czy duchowym. Od początku nie był również zamknięty na konkretne instrumenty, dając szeroki wybór muzykom – od bardzo skomplikowanych, takich jak fortepian czy kornet, po tak prymitywne jak tarka. Przełamywał nie tylko kwestie z tradycyjnie rozumianym rytmem wykorzystując synkopę, ale również podziały rasowe. Słuchali i grali go czarni, kreole i biali. Występy zespołów odbywały się niezależnie od rasowych porządków. Muzyka jazzowa od początku opierała się w dużym stopniu na improwizacji i interpretacji, ponieważ wykonujący często nie byli muzycznie wykształceni, nie znali i nie rozumieli zapisu nutowego. Grali z pamięci i ze słuchu. Były to często wariacje na „zadany” przez pierwszy głos temat, melodię czy nawet dźwięk.

Jazz od swego zarania ma więc charakter konwersacyjny. To rozmowa muzyków, dialog improwizowany, a więc z konieczności opierający się na otwartości. Zarówno twórcy, jak i widownia nie wiedzą w jaką stronę potoczy się utwór. Jazz nie byłby jednak sobą, gdyby nie był pojemny na tyle, by pomieścić utwory aranżowane i solowe improwizacje. Jest muzyką rozrywkową, artystyczną i ludową zarazem. Ciężko zakwalifikować go jako folklor, muzykę popularną czy poważną. Zawiera elementy każdej z nich. Nie dziwi więc, że panuje polifonia w tak zasadniczej kwestii jak ta, czym jest jazz i jak do niego powinno się podchodzić. Niektórzy wydobywają przede wszystkim rozrywkowy czy użyteczny charakter tej muzyki, nadającej się nie tylko do tańczenia podczas zabaw czy grania podczas uroczystości, ale także posiadającej siłę buntu, a nawet emancypacji. Inni z kolei podkreślają, że do zrozumienia jazzu potrzebna jest odpowiednia wiedza, bo jest to trudna sztuka, wymagająca namysłu. A przecież te rozbieżności pojawiają się wśród tych, którzy niewątpliwie znają historię oraz teorię jazzu.

Z pewnością teoria jazzu nie jest tak porywająca, jak sama muzyka. Bez wątpienia granie na instrumentach lub słuchanie muzyków i podziwianie ich kunsztu jest znacznie bardziej przyjemne, daje więcej satysfakcji i przyjemności. Posiadanie wiedzy o powstawaniu utworów, nie tylko z praktyki, ale i teorii, pozwala nam jednak zobaczyć więcej, a jeśli jesteśmy otwarci, to również zmienić naszą perspektywę czy zacząć inaczej odczuwać to, z czym obcujemy. I dotyczy to nie tylko muzyki.

Mała obrona teorii

To pierwszy powód, do którego trudniej chyba znaleźć bardziej teoretyczne stwierdzenie niż „to tylko teoria, więc do niczego mi się nie przyda”. I określenia „teoretyczne” używam tu jednocześnie w negatywnym, jak i pozytywnym sensie, w zależności od nastawienia czytelnika do teorii (tu wolałbym użyć dawnego słowa teoryj, wyraźnie podkreślającego mnogość). Drugi powód można przedstawić w następujący sposób.

Praktyka rządzi światem, a doświadczenie jest walutą cenną i pożądaną. Zarzuty o teoretyczność mają dyskredytować prezentowane tezy. Teoriom nie pomaga nastawienie ich głosicieli – pewność siebie, poczucie nieomylności, zaborcza obrona. Tyle że również praktyków można opisać w ten sam sposób. O ile jednak teoretykom przypisuje się pewnego rodzaju bezpodstawność twierdzeń, o tyle za tymi drugimi przemawiać ma doświadczenie. Ma to odzwierciedlenie w niewielkim zainteresowaniu głoszonymi przez nich tezami, w odróżnieniu od uwagi przykładanej do wypowiedzi i mądrości praktyków. Czytamy książki przez nich wydane, uczestniczymy w programach mentorskich, chodzimy na wykłady z ich udziałem, słuchamy podcastów z nimi. Mamy nadzieję, że czegoś możemy się od nich nauczyć, pomogą nam uporać się z naszymi problemami czy wątpliwościami albo chociaż utwierdzą nas w słuszności.

Tu jednak pojawia się pewien problem, zarówno teoretyczny, jak i praktyczny. Jeśli praktycy w danym obszarze mówią te same lub bardzo podobne rzeczy, rozkładając nieco inaczej akcenty, to w zasadzie mamy do czynienia z gotową teorią skrywającą się za maską praktyki. Z kolei przy wyraźnych różnicach, podkreślających taki lub inny czynnik, mamy do czynienia z kilkoma rywalizującymi teoriami. Różnice te mogą wynikać z odmiennych doświadczeń, problemów, z którymi akurat dane osoby w największym stopniu się mierzyły czy tego, na co zwracają większą uwagę w swoim życiu lub czego nie doceniają. Czasami może to być po prostu kalkulacja marketingowa. Trudno zresztą zmierzyć dokładnie wpływ danych czynników, tym bardziej, że w poszczególnych sytuacjach może się on różnić i w sytuacji odbiorców może mieć inną wartość. A jednak u takich praktyków-teoretyków poszukujemy rozwiązań, rad czy choćby wskazówek.

Jest jeszcze trzecia możliwość pochwały praktyki. To podejście radykalne. Wiąże się ono wyłącznie z doświadczeniem własnym. Tylko ono ma autentyczną wartość. Inni na niewiele się nam mogą zdać. Oznacza to również, że my sami nie jesteśmy w stanie dzielić się doświadczeniem z innymi. Nie możemy ubrać go w słowa, a już na pewno zteoretyzować. Jest bowiem niepowtarzalne i nieprzekazywalne. Takie podejście przypomina więc doświadczenie mistyczne, choć nawet co poniektórzy mistycy starali się niezgrabnie opisać ów stan, stając się nawet niekiedy inspiracją dla czytelników. Bliższe jest to jednak prozie czy wręcz poezji niż stricte teorii, jak ją na ogół postrzegamy.

Może więc problem nie leży w teoriach, lecz w naszym na nie spojrzeniu i rozumieniu czym są? Czasami nie wiemy co z daną teorią zrobić, jak z niej skorzystać. Wydaje się wtedy kompletnie nieprzydatna. Często po prostu nie interesuje nas jej temat. Innym razem język lub sposób przedstawienia jest nieznośnie nieprzystępny. Znany fizyk-teoretyk, Richard Feynman podkreślał, że w sposób prosty i jasny można przedstawić nawet najbardziej skomplikowane zjawiska. Można to jednak zrobić, kiedy samemu rozumie się je bardzo dobrze.

Trudno wymagać od naszego leniwego umysłu zbyt dużego wysiłku. Świetnie pokazał to psycholog i laureat Nagrody Nobla z ekonomii Daniel Kahneman w książce Pułapki myślenia. Niechętnie wprowadzamy nasz mózg na wyższe obroty, by myśleć… wolniej. Przechodząc z szybkiego, automatycznego i bezproblemowego myślenia w ramach Systemu 1. uruchamiamy większe możliwości Systemu 2., wymagającego jednak uwagi, skupienia i wysiłku. Ten dostaje impulsy nieustannie, jednak większość czasu pracuje w trybie stand-by – na możliwie niskiej wydajności i poborze energii.

Koncepcja dwóch systemów umysłu zaprezentowana przez Kahnemana jest teoretyczna. Opiera się na eksperymentach, obserwacjach i własnych doświadczeniach autora. Nie jest to jednak przewodnik po naszym umyśle, ani tym bardziej jego instrukcja obsługi. Nie wynika również z neurobiologicznego funkcjonowania mózgu. Sam noblista określa swoją książkę psychodramą. Wciąga też w nią czytelnika. To właśnie dzięki prostym eksperymentom możemy poczuć, jak w naszych głowach toczy się nieustanny improwizowany dialog między Systemem 1. a Systemem 2. Myśląc o sobie chętniej utożsamiamy się z drugim bohaterem. To jednak nieco ukryty, często przeoczany przez nas samych System 1., wybudzający mniej lub bardziej skutecznie swojego partnera, jest dla Kahnemana kluczową postacią. Tym bardziej, że wbrew pozorom potrafi ogarniać całkiem złożone sytuacje, choć nie potrafi weryfikować i kontrolować podawanych odpowiedzi. To zadania Systemu 2, jednak nawet on nie gwarantuje niepopełniania błędów. W każdym razie relacje między bohaterami Pułapek myślenia przypominają jazzowych muzyków podczas Jam Session, nieustającego Call & Response pierwszego i drugiego głosu.

Domy stawiano bez znajomości praw fizyki

To był argument teoretyczny, choć na koniec zrobiło się nieco metaforycznie. Czas spojrzeć z bardziej praktycznej perspektywy. Poplątany związek teorii i praktyki doskonale widać na przykładzie jednej z najbardziej technicznych dziedzin, czyli inżynierii.

Odnotujmy najbanalniejszy fakt. Budowle, i to nieraz całkiem imponujące, ludzie wznosili zanim poznali wiele praw fizyki i zaawansowanych wzorów matematyczno-fizycznych. Jednak rozwój nauk fizycznych pozwolił nam na wznoszenie nowego typu budynków. Dokładne obliczenia, produkcja i wykorzystanie nowych materiałów od drugiej połowy XIX w. stawały się coraz bardziej powszechne. Budowa mogła być nie tylko lepiej zaplanowana, zorganizowana, ale również bardziej oszczędna. Wciąż jednak potrafimy narzekać na jakość współczesnych konstrukcji, ich trwałość czy estetykę, a za wzór długowieczności i dobrego smaku stawiamy budowle sprzed tego okresu – antyczne świątynie czy amfiteatry, gotyckie katedry, rokokowe pałace.

Jeszcze 150 lat temu, kiedy wznoszono w Nowym Jorku Most Brookliński, co musiał widzieć Sienkiewicz podczas swojej podróży, budownictwo nie opierało się na bardzo dokładnych wyliczeniach. Inżynieria nie była nauką, tak jak dziś o niej myślimy. Nie była tak dokładna, wciąż pozostawała niejasną sztuką, jedną z działalności człowieka opartą bardziej na doświadczeniu niż zaawansowanych teoriach i obliczeniach. Analiza wektorowa, mechanika statystyczna czy termodynamika dopiero raczkowały. Wkład w te dziedziny wniósł m.in. Josiah Willard Gibbs, szerzej nieznany, ale przez takich noblistów jak Einstein, Max Planck czy nawet ekonomista Paul Samuelson uznawany był za jednego z największych naukowców, który jako pierwszy w Ameryce w 1863 r. otrzymał tytuł doktora z inżynierii.

Dekadę wcześniej, bez tej wiedzy Elisha Graves Otis skonstruował pierwszą windę z mechanizmem zabezpieczającym przed spadnięciem. Zaprezentował ją podczas wystawy światowej w nowojorskim Szklanym Pałacu w 1853 r. Pokaz zrobił wrażenie, a kilka lat później sprzęt jego produkcji został zamontowany w jednym z domów handlowych na Manhattanie. Był to zaledwie pięciopiętrowy budynek i nie wymagał windy, jednak wynalazek Otisa, którego nazwisko wciąż możemy znaleźć w wielu budynkach, przyczynił się do upowszechnienia wind. Zanim jednak umożliwiły one powstanie drapaczy chmur i manhattańskiego skyline potrzebne było udoskonalenie ich mechanizmów w oparciu o fizykę teoretyczną. Dopiero to pozwoliło wdrapać się na wyższy poziom, dosłownie i w przenośni.

W przypadku myślenia jest podobnie jak z inżynierią. Bez rozmaitych teorii umysł sobie poradzi. System 1., a nawet System 2. przedstawi odpowiedź. Ba, rozwiąże niejeden problem. Często z sukcesem, a przynajmniej w zadawalający nas sposób. Znajomość teorii, przywołanie jej w pamięci, odwołanie się do niej, a następnie przeprowadzenie rozumowania w oparciu o nią wymaga niechcianego przez nasz mózg wysiłku. Skoro możemy dać sobie radę bez niego, to po co się wysilać? Z czasem teoria może stać się częścią Systemu 1. i przez jej pryzmat odruchowo patrzeć na pewne kwestie. Czy wtedy jesteśmy mniej narażeni na błędy?

Pochwała błądzenia

Czy teoria chroni nas przed popełnieniem błędu? Nie. Czy praktyka niechybnie zabezpiecza przed nim? Bynajmniej. Powoływanie się na teorie i praktykę z pewnością pozwala nam łatwiej wytłumaczyć przed innymi i sobą samym błąd. Odepchnąć go od siebie, zdepersonalizować. W końcu postąpiliśmy właściwie, zgodnie ze sztuką. Nie można do nas mieć pretensji. W neuronauce błąd i reakcja mózgu na niego zanim go sobie jeszcze uświadomimy (pomiar ERN, error-related negativity) jest częstym miernikiem. Oczywiście w grę wchodzi znaczenie błędu i jego konsekwencji. Jeśli dotyczy zadania podczas eksperymentu, nie będzie on wywoływać tak silnego stresu, jaki pojawi się w przypadku decyzji życiowych, nie wspominając o sytuacjach decydujących o naszym lub czyimś życiu. Różne czynniki zmniejszają reakcję naszego organizmu na popełniony błąd. Jak pokazuje neuronauka, jednym z nich jest nawet wiara religijna. Jak zauważyli w swoim eksperymencie Michaela Inzlichta i Alexy Tullett, w przypadku osób wierzących działa ona w podobny sposób jak leki przeciwlękowe czy uśmierzające ból, choć u niewierzących zwiększa stres i wywołuje postawy obronne. W świetle dzisiejszego podejścia do zdrowia psychicznego, z pierwszego powodu wiary i przekonań religijnych nie powinno się stygmatyzować, z drugiego narzucać, nie tylko nachalnie, ale i dyskretnie.

W sercu samej nauki, dla której teorie i praktyczne ich sprawdzanie są krwioobiegiem, leży popełnianie błędów. Feynman podkreślał, że mylenie się jest ostateczną weryfikacją w nauce, dzięki której rozwija się wiedza, pozwala nie tracić czasu i sprawdzać kolejne przypuszczenia. Podobnie przedstawiał to filozof nauki Karl Popper, dla którego możliwość falsyfikacji była jednym z kryteriów naukowości twierdzeń. Innymi słowy, jeśli nie można udowodnić, że coś jest błędne, nie może być naukowe. Wszelkie piękne teorie, objaśniające niepodważalnie wszystko a niemogące zostać obalone należą do innego porządku i trzeba podchodzić do nich z dużą ostrożnością. Również historyk nauki, Thomas Kuhn w swojej koncepcji rozwoju nauki nie poprzez kumulację wiedzy a zmieniające się paradygmaty zakładał milcząco, że nieuchronne trzymanie się środowiska naukowego jakiegoś hegemonicznego paradygmatu opierać się musi na błędzie, choć w danym czasie czy okolicznościach użytecznym i wystarczającym. Jeszcze dalej posunął się Paul Feyerabend namawiając do anarchizmu metodologicznego, odwagi korzystania z rozmaitych, niewspółmiernych teorii (ryzykując błądzenie), których słuszność określi dopiero empiria.

Dla Feyerabenda teorie, a zwłaszcza śmiałe korzystanie z ich mnogości jest otwierające. Kuhn natomiast pokazał ograniczającą moc trzymania się jednej. Zafiksowanie na teorii i odrzucanie wszystkich innych, nawet w przypadku, zdawać by się mogło, tak otwartych umysłów i refleksyjnych osób jak naukowcy, jest jednak dość powszechne i grozi tkwieniem w błędzie. Ignorowanie anomalii lub niezachwiane przekonanie o wyjaśnieniu jej w oparciu o obowiązujące lub wyznawane przez daną osobę podejście bierze się nie tylko z trzymania się tego, co dobrze znane i sprawdzone, ani z przekonania o kumulatywnym charakterze wiedzy, ale także z nadziei, że całą wiedzę da się połączyć w jedną spójną całość. Skoro wszystko ostatecznie ma do siebie pasować, to nic nie stoi na przeszkodzie, by pozostać na swoim polu badawczym i je kultywować. Jednak, jak podkreślał Feynman w przypadku fizyki, w której najsilniej obecne jest założenie o spójności wiedzy, nie wiadomo czy coś takiego może się udać. Co jeśli poszczególne puzzle nie składają się w całość, a wyłaniający się częściowy obraz i nadzieja na złożenie wszystkiego wiąże się jedynie z tendencji naszego mózgu do kreowania pełnych, koherentnych wizualizacji, nawet gdy brakuje dużej części elementów? To przecież robi chociażby z niepełnym i rozmytym obrazem z siatkówki oka czy fragmentami historii.

Wizja niepasujących do siebie fragmentów wiedzy musi budzić większy niepokój niż spoglądanie na świat jako harmonijną całość, a przynajmniej z wiarą, że tak jest lub może być. Skoro jednak nie wszystko pasuje, to co w sytuacji konfliktu jednego rodzaju wiedzy z innymi, jednej teorii z drugą i trzecią? Co ma decydować o tym, do której się odwołać? Albo która w danej sytuacji jest lepsza czy bardziej użyteczna? A jeśli dla kogoś kategoria prawdy jest kluczowa, to jak wyznaczyć podejście czy metody zbliżające do niej? I w końcu, kto ma o tym wszystkim decydować?

Nie lepiej wygląda to w przypadku praktyki. Ona też ogranicza. Jeśli coś się sprawdza, niechętnie zmieniamy postępowanie. „Lepsze jest wrogiem dobrego” głosi ludowe porzekadło, wyrażające oakeshottowską postawę konserwatywną. Sami praktycy swoje doświadczenie starają się uniwersalizować, o czym była mowa przy okazji możliwości dzielenia się nim. Nie zawsze głoszone przez nich mądrości są ze sobą zgodne, i wtedy też musimy decydować, które podejście będzie bardziej odpowiednie w naszym przypadku. Które do nas bardziej przemawia? Czy istnieje tylko jedno właściwe rozwiązanie, jedna prawidłowa odpowiedź? Czy prowadzi do nich tylko jedna ścieżka? Jeśli nie, w jaki sposób wybrać spośród nich? Jak rozstrzygnąć, co będzie lepsze w danej sytuacji? Jakimi kryteriami powinniśmy się kierować? Czy są lub muszą być one zawsze merytoryczne, a może decyduje czas czy zadowolenie nasze czy drugiej osoby? Czasami jesteśmy zwolnieni z dokonywania takich wyborów, gdy mamy narzucony z góry konkretny model. Innym razem sami sobie go wypracowaliśmy i się go trzymamy. W obu przypadkach nie musimy już zastanawiać się nad istniejącymi alternatywami. Możemy działać intuicyjnie, na poziomie Kahnemanowskiego Systemu 1.

Nauki społeczne a literatura

Po co były te rozważania o sprawach teoretycznych, inżynieryjnych i naukach fizycznych? By podkreślić, po pierwsze, że dobrze zachowywać elastyczność i czerpać z wielu, niekiedy sprzecznych ze sobą doświadczeń. Po drugie, że nawet w wydawać by się mogło tak weryfikowalnych dziedzinach nie jest łatwo o jednoznaczność i bezdyskusyjność. Jak w takim razie oczekiwać tego od życia społecznego i politycznego? Jednak jeśli wsłuchamy się w codzienne rozmowy, przyjrzymy się wyznawanym wartościom czy głoszonym światopoglądom, nagle znika ta wieloznaczność. Pojawiają się sztywne elementy, tendencja do jednoznacznych odpowiedzi. Nawet w naukach społecznych wciąż spotykamy się z tą pokusą. Pomimo odcięcia się od swoich XIX-wiecznych korzeni fizjologii czy fizyki społecznej – dziedzin wówczas utożsamianych jeszcze z wiedzą niebudzącą wątpliwości – wciąż poszukiwane są jednoznaczne odpowiedzi. Oczekiwania i presja społeczna na to jest ogromna, pomimo doświadczenia wielości podejść przedstawianych jako pewne, jednak niewspółmiernych. Jednocześnie opór w społeczeństwie przed inżynierią społeczną, nawet opartą na najlepszej w danym momencie wiedzy, stoi z tym w sprzeczności, nawet pomimo odwiecznego dyscyplinowania czy nowoczesnych – od czasu XVIII-wiecznych fizjokratów – technik władzy nakierowanych na bezpieczeństwo państwa i społeczeństwa nie poprzez zakazy i nakazy, lecz pozostawienie szerokiej sfery wolności, czemu chcąc nie chcąc ulegamy.

Gdy w XIX w. dojrzewały nauki społeczne, o status wiedzy i refleksji nad życiem nowoczesnych społeczeństwach rywalizowały z literaturą, zwłaszcza z rodzącą się powieścią. Naprzeciwko siebie stali Comte i Balzac, Quételet i Flaubert, Malthus i Dickens, Marks i Thackeray. Naukowa ekonomia, socjologia i pokrewne dziedziny dopiero torowały sobie drogę do społecznego uznania i ulokowania się między naukami przyrodniczymi a humanistycznymi. Znaczeniem odkryć i pewnością zdobytej wiedzy chciały dorównać przyrodoznawstwu, w tym zwłaszcza prawom fizyki. Jednocześnie dążyły do odcięcia się od humanistyki i literatury filozoficznej, historycznej, politycznej, moralistycznej czy nawet teologicznej. Paradoksem jest, że najbardziej doniosła teoria przyrodnicza tamtego czasu, teoria ewolucji Darwina rozprzestrzeniała się, ponieważ książka brytyjskiego biologa O powstaniu gatunków była świetnie napisaną literaturą czerpiącą z narracji powieści, dramaturgizującą nudne, trwające tysiąclecia procesy.

Dziś nieśmiało wraca się do związków nauk społecznych z literaturą. Filozofka Nancy Cartwright czy ekonomista Dani Rodrik w książce Rządy ekonomii pokazują, że modele ekonomiczne nie są niczym innym jak w innym języku opowiedzianymi baśniami, opowieściami lub przypowieściami. Ich mnogość odpowiada odmiennym sytuacjom. Z tego też powodu ich morały bywają sprzeczne. Stąd bierze się niepewność i pytanie jakie rozwiązanie czy podejście w konkretnej sytuacji sprawdzi się najlepiej. Ta wielość, różnorodność i niespójność przypomina biblijne mądrości, dzięki którym chrześcijaństwo mogło przetrwać wieki, dając odpowiedzi czy propozycje działań w różnych sytuacjach, z których ludzie mogli wybierać i którymi mogli się podpierać w sytuacji wyboru. W przypadku ekonomii pomocne powinny być dane empiryczne, jednak w ich przypadku sprawa nie jest taka prosta. Nawet jeśli baśnie te próbować przebrać w skrajnie naukowe szaty i podchodzić do nich niczym do eksperymentów laboratoryjnych – jak pokazuje Rodrik – naukowiec stoi przed koniecznością szeregu wyborów, które wpłyną na interpretację danych. Dodatkowa trudność pojawia się, gdy wybór dotyczy przyszłej polityki ekonomicznej – przyszłość jest wynikiem eksperymentów, nawet jeśli polegających na powtarzaniu tego, co już sprawdzone. Z punktu widzenia demokracji ważne jest, że po pewnym czasie ich wyniki mogą jednak zostać zweryfikowane. Tylko bowiem empiryczne kwestie, niezależnie od uzasadnień i dorabianych tłumaczeń mogą podlegać demokratycznej kontroli. To jedyne pocieszenie w tym pogmatwanym świecie, choć nie ma już pewności jakie rezultaty przyniosą konkretne rozwiązania w innym czasie i okolicznościach. I większość opcji pozostanie niesprawdzona. A także jakimi kryteriami zostaną ocenione.

Podziały i spory w demokracji opierają się w dużej mierze właśnie na preferencjach dotyczących baśni. Nie tylko tych ekonomicznych, ale i politycznych. W czasie, kiedy rodziły się nauki społeczne, krystalizowały się również główne stanowiska i wrażliwości społeczno-polityczne – konserwatywne, liberalne i socjalistyczne, do dziś kształtujące politykę na Zachodzie. Nie były one nigdy jednorodne, w ramach każdej z nich toczyły się ostre spory o metody działania, o możliwe kompromisy z rzeczywistością. Nie inaczej jest dziś. Podobnie jak przypowieści ekonomiczne, tak baśnie polityczne zawierają mnóstwo mądrości. Jednak w imię stworzenia spójnej doktryny i w oparciu o nią budowanie świata społecznego oraz dbania o jego czystość, niektórzy gotowi są porzucić część ludzkiego doświadczenia. Ignorować, uznawać je za nieistotne albo wręcz nieistniejące, podchodzić do niego jakby było nieprzekazywalne. Wszystko w oparciu o przekonanie, że istnieć może tylko jedna słuszna odpowiedź na problemy, jeśli nawet nie ludzkości, to społeczeństw w zachodnim kręgu kulturowym.

Wielka rozmowa ludzkości

Wróćmy na chwilę do Ameryki końca XIX w., w której coraz głośniej rozbrzmiewał jazz. W tym czasie psycholog i filozof William James tworzył zręby pragmatyzmu. Po stu latach jego myśli, niedotyczące bezpośrednio polityki, i postawa zostały odczytane jako demokratyczny temperament. „Demokratyczny temperament – pisał J.J. Miller – obejmuje gotowość do działania, przedkładanie dobra publicznego nad prywatną wygodę, wielkoduszność wobec przeciwników i niemal powszechny szacunek”. Choć Ameryka za życia Jamesa uchodziła za najbardziej demokratyczne społeczeństwo, wciąż przecież istniała segregacja rasowa, kobiety nie posiadały praw wyborczych i kultura stawiała im liczne przeszkody, co oznacza, że były osoby, które takie rzeczy głosiły i popierały.

Choć dziś poprawiło się pod wieloma względami, wciąż przecież wiele jest do zrobienia. Dodatkowo dochodzą nowe problemy. Powiększająca się niechęć do politycznych przeciwników, radykalizacja języka – pomimo narzekań na nie zjawiska te pozostają na tyle skuteczne, że żadna strona nie chce z nich zrezygnować, wykorzystuje się każdy błąd przeciwnika do ataku na niego. Jak zauważył Cass Sunstein (prawnik, szef Biura Informacji i Regulacji [OIRA] w Białym Domu za prezydenta Obamy) w książce Sprzeciw w życiu społecznym, grupy podobnie myślących osób mają tendencję do radykalizacji.

Obserwował to .in.. w przypadku sędziów, którzy w zależności od preferencji wyjściowej – skłaniania się do umiarkowanie łagodnego lub surowego wyroku – po konsultacjach z sędziami o podobnych preferencjach radykalizowali swoje wstępne podejścia, w stronę bardziej łagodnych lub bardziej surowych. Nawet jednak w zróżnicowanych grupach osoby umiarkowane lub mniejszości inaczej myślące mają skłonność do niedzielenia się informacjami czy swoją perspektywą, ukrywania ich, oddając miejsce dla samonapędzającej się radykalizacji, od tej zachodzącej w głowach po tę wypowiedzianą.

Na poziomie społeczeństw taka rozmowa toczy się nieustająco. Głosy w niej stanowią również rozmaite teorie, filozofie, podejścia zarówno te najnowsze, jak i sprzed dekad, stuleci, a nawet tysięcy lat. Każda osoba zapoznająca się z nimi jakby rozmawiała z przyjaciółmi, nawet bardzo różniącymi się wrażliwością społeczno-polityczną, sposobami myślenia, perspektywą czy hierarchią wartości. To wielka rozmowa ludzkości, która w cywilizacji europejskiej toczy się od starożytnej Grecji, ale nieobce są w niej wpływy innych kultur. Są to często wariacje na dobrze znany temat, podejmowanie starego motywu i jego rozwijanie czy modyfikowanie, ale pojawiają się także nowe instrumenty i melodie. Ukazujące się głosy często są improwizowane, ale można też spotkać się z przygotowaną aranżacją. Ta wielka rozmowa ludzkości przypomina więc filozofię i praktykę jazzu.

Michael Oakeshott opisał wielką rozmowę ludzkości dotyczącą relacji człowieka z samym sobą i z innymi ludźmi jako konwersację, w której biorą udział cztery instrumenty. Brytyjski filozof wymieniał historię, naukę, praktykę i poezję. Każda z nich na swój sposób wyraża ludzkie doświadczenie, ma własną barwę dźwięku i możliwości. Musi panować między nimi otwartość, żadna z tych dziedzin nie może dążyć do wyłączności i dominacji. Ta rozmowa jest na swój sposób niekonkluzywna, jeśli przez to rozumieć ostateczną, a nie przygodną odpowiedź. Razem tworzą jednak utwory. Podobne pluralistyczne podejście dobrze się sprawdza również w każdej z tych dziedzin, z ich wewnętrzną różnorodnością, do których zaliczyć należy niewspółmierne teorie i praktyki.

Często jednak napotykamy konkretną teorię czy filozofię, która nas porywa. Chcemy tylko jej słuchać, czy wyłącznie na niej grać. Zdaje się nam, że tłumaczy otaczający nas świat, odpowiada na pytania, które są naszymi pytaniami, proponuje rozwiązanie problemów przez nas uznawanych za najważniejsze. Zaczynamy otaczać jeśli nie autora, to jego prace pewną czcią, nawet dopuszczając ich krytykę lub samemu posiadając krytyczne uwagi. Często jednak lądujemy w bańce, w tematach przez nią poruszanych i proponowanych odpowiedziach. Zamykamy się, usztywniamy, radykalizujemy. O ile w przypadku osób chcących rozwijać daną teorię czy podejście, pracować nad nimi, doprecyzowywać je jest to całkiem normalne – działają jak naukowcy w laboratorium, „bawiąc się” swoim obiektem i narzędziami lub chcą stać się wirtuozami gry na swoim ulubionym instrumencie – to w przypadku pozostałych takie podejście nastręcza wiele problemów. Jeśli uznalibyśmy, że tylko jedna doktryna może być prawdziwa, wtedy musielibyśmy przyjąć wszystkie inne za pozbawione sensu. Jak ostatecznie uzasadnić, że to nasze podejście jest słuszne, a dla niektórych nawet prawdziwe? W jaki sposób przekonać innych do tego? Kto miałby rozstrzygnąć słuszność?

Wcale nie bardziej jednoznaczne i pozbawione pytań jest dopuszczenie możliwości wielu konkurencyjnych doktryn czy teorii. Pojawia się pytanie: jak odróżnić te z nich, które mają podstawy i odniesienie do rzeczywistości, od tych, które są zwykłymi fantasmagoriami? Jak sprawdzać ich wartość? Czy istnieje jedna niezawodna metoda? A może jesteśmy skazani, jak w przypadku nauki pokazał to Feyerabend, na poszukiwania z wykorzystaniem różnych metod i teorii? Z perspektywy historycznej to się właśnie dzieje.

Obywatelska lingua franca?

Inny problem w przypadku doktryn i teorii, nawet ich mnogości, wiąże się z ich tworzeniem i dalszym życiem. Jeśli mogą być wyrażane tylko w określonym języku – w konkretnej siatce pojęć – to ich autor stawałby się kimś na kształt mesjasza. Trzeba byłoby też strzec czystości doktryny, chronić przed zewnętrznymi wpływami. W ten sposób stracilibyśmy jedną z najważniejszych wolności – wolność języka. A język musi być żywy, plastyczny inaczej popadnie w mowę-trawę czy nowomowę, a więc pustkę, oderwie się od rzeczywistości.

Nowe słowa lub ich znaczenia natomiast otwierają przed nami nowe możliwości, nowe przestrzenie. Mogą zmieniać nasze myślenie o sprawach, łącznie z nastawieniem do nich. Z tego powodu zawsze obawiano się wprowadzania w ten sposób tylnymi drzwiami tego, co dotychczas społeczeństwo odrzucało uznając za „nienormalne” czy niepożądane. Stąd też wynikała zaciekłość, zwłaszcza obrońców dotychczasowego porządku moralno-pojęciowego, przed upowszechnianiem nowej nomenklatury. Nie można jednak uznać, że każde nowe pojęcia mające zmienić sytuację są same z siebie dobre. Mowa-trawa czy nowomowa są właśnie najlepszymi tego przykładami. W ocenie każdego przypadku – uznania nowych słów za pozytywny czy negatywny – pozostajemy sami. Nie możemy zrobić nic więcej niż zajrzeć za kurtynę i zobaczyć, co za danymi słowami się kryje. Tu jednak czeka pewne niebezpieczeństwo – dotychczasowy stosunek i podejście do tematu, a także dobrze znane pojęcia. Mimo to tkwi w tym nadzieja zmian.

Inna nadzieja wiąże się ze zmianą wartościowania pojęć, a przynajmniej ich neutralizacją. Tu pojawia się kolejne pytanie. Które z podejść wybrać – nowe pojęcia czy przewartościowanie dotychczasowych? Nie wiadomo, które się sprawdzi, które poniesie porażkę. Ostatecznie oba mogą okazać się nieskuteczne. Z pozycji pragmatycznych trudno więc wyrokować, jaką drogą pójść. Do tego dochodzi kwestia, czy i jak bardzo chcemy ograniczać nasz język o pojęcia czy zwroty negatywnie naznaczone w toku historii w obawie przed recydywą niechcianych zjawisk? Na ile jest to w ogóle możliwe? Wydaje się więc, że istotniejsze niż same pojęcia jest to, co się za nimi kryje. Tu jednak wpadamy w pułapkę dawnego sporu między realizmem a nominalizmem, czyli na ile pojęcia ogólne są realne, a na ile są tylko słowami reprezentującymi wchodzące w jego zakres pojęciowy rzeczy. Czy człowiek jest po prostu człowiekiem, czy jednak zbiorem narządów takich jak mózg i ręka z których się składa, ale te z kolei składają się z komórek itd.? Każde z tych podejść ma swoje konsekwencje, jak pokazywał chociażby konserwatywny myśliciel Richard Weaver.

Trudności dostarcza także sama plastyczność języka z jego zabiegami stylistycznymi. Pozwalają nam one sprawniej się komunikować, odkładając na bok problemy takie jak powyższy, choć czasami prowadzą do nieporozumień lub niezrozumienia. Z pewnością jednak utrudniają sporządzenia niepodważalnych odpowiedzi, ostatecznego zapisu nutowego, a zachęcają do improwizacji. Ciężko bowiem wyobrazić sobie we współczesnych mocno zróżnicowanych społeczeństwach opisywanie świata jednym językiem, pomimo że w nieodległej przeszłości nie trudno znaleźć osoby zabiegające o przekształcenie jednej teorii w jedynie obowiązującą i chcące wyrugować innych uczestników rozmowy.

W sytuacji pluralizmu potrzebne są pewne umiejętności obywatelskie pozwalające porozumiewać się pomimo tych znaczących różnic w preferowanych teoriach, posiadanych doświadczeniach, wyznawanych hierarchiach wartości. Niezbędna jest pewna otwartość, podejście do innych jak do uczestników wielkiej rozmowy ludzkości, nawet jeśli druga strona go nie odwzajemnia. Nawet teorie spiskowe – choć mogą drażnić, a czasami być niebezpieczne – mogą stanowić głos w rozmowie ludzkości. Jeśli nie są głoszone dla beki, mogą wyrażać bunt przeciwko dominującej w oczach buntownika wizji świata. Czasami zachłyśnięcie się nimi może wynikać z potrzeby uporządkowania chaotycznego świata czy znalezienie wytłumaczenia dla zachodzących – na ogół przez daną osobę nielubianych czy wręcz nieakceptowanych – procesów i zjawisk społecznych i politycznych. Odbijają jak w krzywym zwierciadle założenia myślenia, np. że władza zawsze musi być skoncentrowana w czyichś rękach mających pełną kontrolę czy przeświadczenie, że nawet jeśli sprawy idą w złym kierunku, to ktoś konkretny za nie odpowiada.

Elastyczność czy sztywność?

Obraz wyłaniający się z całości tych rozważań nie przedstawia się w jasnych barwach. Dominującym odcieniem jest niepewność, w obliczu której pozostajemy sami. Sami musimy oceniać i podejmować decyzje. Z tego powodu nie dziwi zwracanie się w stronę konkretnych doktryn, teorii i trzymanie się ich kurczowo. Oferują one gotowe odpowiedzi, porządkują otaczający nas chaos, usuwają niejednoznaczności, a do tego tłumaczą świat. Czasami proponują jedynie miarę, podług której możemy oceniać rzeczywistość, z którą się mierzymy, ale to już coś. Wizja niezastanawiania się, nierozstrzygania, niedokonywania wyborów samemu bywa kusząca.

Przypomina to ucieczkę od wolności, którą opisał Erich Fromm. Z tą różnicą, że amerykański psycholog i filozof niemieckiego pochodzenia pisał swoją pracę w kontekście nazizmu i kluczowe dla niego było zjawisko osamotnienia ludzi w nowoczesnych społeczeństwach poszukujących w tej ideologii odpowiedzi na nie. Zarysowana tu perspektywa na pierwszy rzut oka może się wydawać znacznie mroczniejsza, ponieważ przekracza ona konkretne historyczne doświadczenie, a wydobywa na wierzch kondycję nie człowieka nowoczesnego, lecz człowieka jako takiego w oparciu o nowoczesne głosy w wielkiej dyskusji ludzkości. Jednak wbrew pozorom jest to niezwykle optymistyczna wizja, która daje większą swobodę niż poszukiwania schronienia w wąskich ramach tej czy innej doktryny czy teorii. Zachęca do sięgania po różne doświadczenia i czerpania z nich pełnymi garściami.

Czasami można mieć wrażenie, że przy takim podejściu ludzie mogą sobie nie poradzić, a świat się rozpadnie. Jednak doświadczenie pokazuje, że potrafimy sobie radzić bez niepodważalnych doktryn. Przykładem z jednej strony są ci, którzy zrobili już taki krok i wyszli poza dotychczasowe swoje mniemania, a także ci, którzy pomimo zmian, jakie dokonały się w społeczeństwach Zachodu poradzili sobie.

W ostatnich latach wiele mówiło się o zmierzchu demokracji (Tak umierają demokracje Letvistskyego i Ziblatta, Zmierzch demokracji Applebaum, Faszyzm. Ostrzeżenie Albright, nieco wcześniej Wieczny powrót faszyzmu Riemena). Jeszcze inni wieścili zmierzch liberalizmu, a przynajmniej jego dotychczasowej postaci (Jan-Werner Muller, Mark Lilla). Ci szli zresztą śladami Johna Graya. Liczni konserwatyści nieustająco walczą z upadkiem cywilizacji i chcą jej bronić, usztywniając swoje podejście i doktrynując innych, by się do ich wizji dostosowali. Podobnie zresztą jak lewicowi autorzy utyskujący na koniec świata pracy i ideałów socjaldemokratycznych. W obliczu kryzysu są dwa wyjścia. Albo sztywno i niezachwianie trwać przy swoich przekonaniach i doktrynach, albo uelastycznić swoje podejście, co nie oznacza przecież rezygnacji ze stanowczości. Liberałowie mają większą skłonność do mniej doktrynalnego podejścia i chętniej czerpią z wielu doświadczeń, choć są wśród nich również tacy, którzy w doktrynie upatrują lekarstwa na społeczne bolączki. Wydaje się jednak, że gdy zmierzcha, smak wolności przynosi jazz intelektualny.

 

 

Wyimki:

– Filozofia pragmatyzmu pozwoliła wejść Ameryce na europejskie salony intelektualne.

– Jazz od swego zarania ma więc charakter konwersacyjny. To rozmowa muzyków, dialog improwizowany, a więc z konieczności opierający się na otwartości.

– Praktyka rządzi światem, a doświadczenie jest walutą cenną i pożądaną.

– Znajomość teorii, przywołanie jej w pamięci, odwołanie się do niej, a następnie przeprowadzenie rozumowania w oparciu o nią wymaga niechcianego przez nasz mózg wysiłku.

– Wszelkie piękne teorie, objaśniające niepodważalnie wszystko a niemogące zostać obalone należą do innego porządku i trzeba podchodzić do nich z dużą ostrożnością.

– Podziały i spory w demokracji opierają się w dużej mierze właśnie na preferencjach dotyczących baśni. Nie tylko tych ekonomicznych, ale i politycznych.

– Nowe słowa lub ich znaczenia natomiast otwierają przed nami nowe możliwości, nowe przestrzenie. Mogą zmieniać nasze myślenie o sprawach, łącznie z nastawieniem do nich.

– Sami musimy oceniać i podejmować decyzje. Z tego powodu nie dziwi zwracanie się w stronę konkretnych doktryn, teorii i trzymanie się ich kurczowo.

Jeśli Polska będzie liczącym się państwem, wtedy świat zainteresuje się także naszą historią :)

Rozmowa z Kubą Sienkiewiczem – lekarzem oraz wokalistą Elektrycznych Gitar – o ostatnich stu latach polskiej historii: zaborach, odzyskaniu niepodległości, II wojnie światowej, latach komunizmu oraz wolnej Polsce. Wywiad jest częścią serii „Zapytaj o Polskę”.

Panie doktorze, czy polska historia jest wyjątkowa?

Subiektywnie – tak. Z bardzo prostego powodu: bo jestem Polakiem. Z całej historii powszechnej zawsze najbardziej mnie emocjonują tematy związane z polską historią, ponieważ dotyczą moich przodków, opowiadają o życiu przeszłych pokoleń.

Spróbujmy więc prześledzić ostatnie sto lat naszej historii. Zaczynamy w 1911 roku: za trzy lata rozpocznie się I wojna światowa, Polska nadal jest pod zaborami. Od ostatniego narodowego zrywu minęło prawie czterdzieści lat.

Znaczna część historyków uważa, że wiele powstań pogorszyło sytuację Polski, np. powstanie kościuszkowskie. Jednocześnie – należy pamiętać, że jest to element naszej tradycji i z niej wynika siła Polaków w dążeniu do niepodległości. Akcje niepodległościowe wielokrotnie były rozegrane źle i przyniosły potworne skutki. Trudno jednak jest nam oceniać ludzi, którzy uczestniczyli w tych zrywach. O ich zachowaniu decydowały ówczesna świadomość, kultura, emocje i dostęp do informacji. Z dzisiejszej perspektywy nie możemy osądzać tamtych zachowań patriotycznych.

Za to nawet dziś mapa z infrastrukturą kolejową doskonale odzwierciedla granice rozbiorów Polski. W pewnym sensie – piętno zaborów nadal się na naszym państwie odciska.

Są też inne przykłady – Warmia i Mazury, gdzie sztucznie wytworzona granica pomiędzy Polską a obwodem kaliningradzkim podzieliła jeden organizm na dwie części, co całkowicie położyło kres życiu gospodarczemu na całym tym obszarze. Z drugiej strony ta różnorodność wpisuje się w urozmaicenie kulturowe i gospodarcze Polski na przestrzeni wieków.

W 1918 roku byliśmy gotowi na niepodległość?

Na przykładzie cudu gospodarczego, jakim była Gdynia, można stwierdzić, że Polska w 1918 roku była bardziej przygotowana do niepodległości niż w roku 1989. Mieliśmy bardzo wielu kompetentnych funkcjonariuszy państwowych, których nie interesowała perspektywa kolejnych wyborów, ale konkretne zadania do wykonania.

Niedługo po odzyskaniu niepodległości ma miejsce powstanie wielkopolskie – paradoksalnie, ten jeden z niewielu zrywów zakończony zwycięstwem, jest dziś niemal całkowicie zapomniany, zwłaszcza w porównaniu do powstania warszawskiego.

Słusznie należy czcić bohaterów, którzy zginęli w walce bez szans, ale też pamiętać o dobrze rozegranych działaniach, np. tych w latach 1918-1920. To jest część naszej historii, z której możemy być szczególnie dumni: powstanie wielkopolskie, działania Ignacego Jana Paderewskiego jako polityka i muzyka, ogromny sukces polskiej dyplomacji. Na szczęście – coraz częściej wraca się do tej części historii.

Sierpień 1920 to kolejna ważna data w historii naszego państwa. Cud nad Wisłą – określenie endeckiej propagandy, mające ośmieszyć Józefa Piłsudskiego, doskonale przyjęło się języku polskim. Naprawdę, jako naród, aż tak potrzebujemy cudów?

To określenie wpisało się, co ciekawe, w bardzo pozytywnym dla Józefa Piłsudskiego kontekście. Być może po latach zaborów polski grunt był podatny na takie nazewnictwo. W Polsce racjonalizm zazwyczaj przegrywa z emocjami, jak widać – także zwycięstwa wolimy uzasadniać boską ingerencją niż naszymi umiejętnościami.

Następne lata podzieliły Polaków na dwa obozy: zwolenników Józefa Piłsudskiego oraz Romana Dmowskiego.

Nie jestem historykiem. Jako amator-czytelnik niechętnie odnoszę się do działań obozu narodowego, takich jak na przykład prowadzenie negocjacji z Japonią, co zablokowało możliwość pomocy, o którą starał się Józef Piłsudski. Widzę w polskiej historii pewne podobieństwa – w 1918 roku wizję niepodległości miała lewica skupiona wokół Piłsudskiego, tak samo było po upadku komunizmu. Prawicowe, narodowe formacje nie potrafiły przedstawić żadnej konstruktywnej metody transformacji. Dlatego do negocjacji przystąpili ludzie, którzy mieli jakiś plan: znów była to lewica. W obu przypadkach prawica zajmowała się wyłącznie krytyką swoich przeciwników politycznych.

Więc Dmowski nie powinien być dla Polaków bohaterem?

Na pewno należy docenić jego zasługi w negocjacjach z aliantami, jednak mam wrażenie – na podstawie lektur historycznych – że najczęściej ruchy endecji torpedowały konstruktywne budowanie państwa polskiego.

A Piłsudski?

O Piłsudskim warto pamiętać. Jego krytykę za rok 1926 można podważyć – podobne zamachy stanu dokonywały się także np. na Litwie. Na pewno był wybitnym politykiem – osobą, której Polska bardzo wiele zawdzięcza.

Ważnym problemem II Rzeczpospolitej były mniejszości narodowe.

Nienawiść narodowa pomiędzy Ukrainą a Polską musiała być ogromna. Polacy już wcześniej – w XVII wieku – popełnili poważne błędy w relacjach z Ukraińcami. Myślę, że najważniejszym z nich było to, że nie potrafiliśmy jednoznacznie określić naszych granic. Powiedzieć, że to jest białoruskie, to litewskie, to ukraińskie, a to nasze. Nie zrobiliśmy tego nigdy na przestrzeni ostatnich wieków. Inna sprawa, że nie sprzyjała nam zmienna sytuacja geopolityczna.

Po dwudziestu latach niepodległości dochodzimy do 1939 roku. Czuje się pan oszukany przez Anglię i Francję?

Nie czuję się oszukany, ale to jest zdecydowanie szerszy problem. Powinniśmy się zastanowić, czy nasza tradycja historyczna i polityczna jest tożsama z europejską. Moim zdaniem jest ona odrębna. Polska przez wieki formowała się jako państwo wielonarodowe i wielokulturowe, w tym samym czasie w Europie państwa były autorytarne i jednonarodowe. Polska się decentralizowała, inne państwa – wręcz przeciwnie. My staraliśmy się szanować wszystkie tworzące nas kultury, nawet w naszej archaicznej demokracji liczyło się zdanie każdej mniejszości. Taki twór, jakim była Polska, musiał zniknąć z mapy Europy. Moje skojarzenia z polską tradycją historyczną to: odsiecz wiedeńska, kiedy pomagamy Europie odeprzeć atak; Bitwa Warszawska w 1920 roku, gdy Polska zatrzymuje sowiecką inwazję; rozszyfrowanie Enigmy, którą przekazujemy aliantom dla wspólnego dobra; walka polskich lotników, którzy dołączyli do bitwy o Anglię w kluczowym momencie i przeważyli szalę. Europejska tradycja to – odwrotnie – brudna polityka, fikcyjne sojusze (wspieranie Stalina, nielojalność wobec Polski), nietolerancja wobec mniejszości, faszyzm i dwa wielkie totalitaryzmy. Byliśmy obcym ciałem dla Europy, dlatego tak się potoczyły nasze losy w 1939 roku oraz pod koniec XVIII wieku.

W 1944 roku wybucha powstanie warszawskie. Musiało do niego dojść?

Dla mnie doskonale obrazuje to historia Jana Nowaka-Jeziorańskiego, który na kilka dni przed powstaniem warszawskim dotarł do kraju. Wiedział już o ustaleniach międzynarodowych, o tym że Polska po wojnie znajdzie się w sowieckiej strefie wpływów. Jednak nie ujawnił tej wiedzy, ponieważ zapał przyszłych powstańców był tak ogromny, że jakiekolwiek głosy racjonalne na niewiele by się zdały. I sam – mimo świadomości, że ta walka nie ma sensu – przystąpił do powstania razem z innymi.

Powinniśmy traktować powstańców warszawskich jak bohaterów, czy krytykować zamysł powstania?

I to, i to. Powstanie warszawskie należy krytykować, ale do jego uczestników powinniśmy odnosić się jak do bohaterów. Rzeczywiście, gdyby było powszechnie wiadomo, jakie nastąpiły ustalenia w Teheranie w 1943 roku, to dziś moglibyśmy słusznie spodziewać się decyzji racjonalnych, szczególnie od ludzi sprawujących dowództwo. Pamiętajmy jednak, że większość z nich niczego nie wiedziała.

Dziś docenia się polski wkład w zwycięstwo nad hitleryzmem?

Tylko z uprzejmości – nie jest to w żaden sposób podparte realną wiedzą historyczną europejskich narodów.

Z drugiej strony, sami o II wojnie światowej myślimy bardzo egocentrycznie.

Trzeba pamiętać, że polskie siły zbrojne były niewielką częścią wszystkich, który walczyły podczas II wojny światowej toczącej się na niewyobrażalnie potężną skalę. Polacy jednak odznaczali się szczególnym heroizmem.

Po II wojnie światowej Polska stała się jednym z wielu komunistycznych państw w tym regionie Europy. Dlaczego, według pana, polska odmiana komunizmu była jedną z najlżejszych?

Tutaj można zastanowić się, czy te polskie przegrane powstania paradoksalnie nie miały wpływu na to, że czuliśmy się i rzeczywiście byliśmy bardziej niezależni niż pozostałe państwa obozu socjalistycznego.

Dlatego że władza bała się ludu?

Tak, bała się radykalnie zadzierać ze społeczeństwem. Tradycja niepodległościowa, nawet ta tragiczna, wzmocniła nas w warunkach realnego socjalizmu. To pokazuje, że – mimo wszystko – powinniśmy być dumni z polskich zrywów, nawet tych nieudanych. Dodatkowo zabory i stalinizm ukształtował w naszym kraju nawyk traktowania wszelkich instytucji państwa jako czegoś obcego, narzuconego siłą. Teraz to nam ciąży, ale rządzący komuniści mieli przez to większy kłopot.

Nie ma w tym żadnej zasługi polskich komunistów?

Myślę, że byli pod silną presją społeczną, która wymusiła ich rzekome zasługi. Stwarzali pozory suwerenności, żeby zachować jak największe poparcie społeczne. Widzę w tym większą zasługę polskiego społeczeństwa, a nie samych komunistów.

Wielokrotnie wspominał pan – np. w kontekście pierwszych lat po odzyskaniu niepodległości – że jest pan dumny z niektórych fragmentów polskiej historii. Jeśli czujemy się dumni, to powinniśmy także wstydzić się antysemickiej nagonki w 1968 roku oraz operacji „Dunaj”?

Polska nie miała wtedy suwerennej polityki zagranicznej. To był rozkaz – wyznaczono określone oddziały i armie do interwencji w Czechosłowacji, nic nie zależało od Polaków, o wszystkim decydowała Moskwa. Natomiast nagonka w 1968 roku wiąże się z tragicznym i wstydliwym dla Polaków faktem, że udało się poprzez działania ubeckie znaczną część społeczeństwa wmanewrować w antysemickie rozgrywki wewnątrz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Sądzę, że Żydzi nie opuściliby Polski tak licznie, gdyby czuli autentyczną solidarność całego społeczeństwa.

Jednak oddzielenie komunistów i Polaków byłoby bardzo niebezpiecznie – znaczna część opozycji składała się z byłych działaczy komunistycznych.

Nie oddzielam komunistów i Polaków. Podkreślam tylko, że nie mieliśmy suwerennej polityki ani instytucji demokratycznych. Co do komunistów, którzy później obrali inną drogę – dziś bardzo łatwo jest kogoś krytykować za zapisanie się do partii, jednak należy pamiętać, że tylko ten nie popełnia błędów, kto niczego nie robi. Próbuję rozumieć, że ludzie o wybitnej wrażliwości społecznej szukają różnych dróg. Jestem przekonany, że Jacek Kuroń nikogo nie skrzywdził, a także był członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

W 1989 roku Polacy – jako pierwszy naród w Europie – obalają komunizm. Byliśmy wtedy w centrum zainteresowania całego świata. Czy dobrze wykorzystaliśmy ten moment?

Z czasem to wyblakło. Myślę, że lepszym gadżetem był Mur Berliński – konkretna budowla, którą Niemcy mogli zburzyć. Nam jednak pozostały takie ikony jak Jan Paweł II, Lech Wałęsa, polskie strajki, Solidarność – znane na całym świecie, bardzo ważny element współczesnej historii powszechnej. Oczywiście powinniśmy być świadomi naszych sukcesów, ale próby przełamywania stereotypów innych społeczeństw europejskich we własnym widzeniu historii to walka z wiatrakami. Szkoda energii.

Największym zarzutem krytyków polskiej transformacji jest brak lustracji, zaniechanie jakiegokolwiek rozliczenia systemu komunistycznego.

Pamiętajmy, że Polska pierwsza dokonała przełomu. Siłą rzeczy byliśmy skazani na jakiś kompromis. Moim zdaniem lepiej było zrobić tak niż nie robić nic. Bardzo szanuję ludzi, którzy potrafili wówczas negocjować i zawierać układy, ponieważ wzięli także na siebie ciężar krytyki historycznej i społecznej. Czuję coś w rodzaju dumy, że to od nas się zaczęło. Dziś bardzo łatwo jest mówić, co jeszcze powinniśmy zrobić w 1989 roku, ale uważam, że wtedy nie było lepszego pomysłu niż Okrągły Stół.

Pierwszym prezydentem wybranym w powszechnych wyborach był Lech Wałęsa. Czy ta symboliczna prezydentura była Polsce potrzebna?

Ta prezydentura bardzo mi się nie podobała. Wolałbym, żeby Wałęsa zachował się skromniej i pozostał legendą ruchu związkowego. Rozumiem, że to było potrzebne ze względów politycznych, ale miałbym większy szacunek dla Wałęsy, gdyby potrafił zatrzymać się wcześniej.

Czyli w czasie „wojny na górze” był pan po stronie Tadeusza Mazowieckiego?

Zdecydowanie tak.

W kolejnych wyborach prezydenckich z legendą opozycji wygrał były działacz komunistyczny.

Znaczna część społeczeństwa była sfrustrowana nowym systemem gospodarczym. Politycy partii postsolidarnościowych byli podzielni; prowadzili mało konstruktywne działania, obliczone na promocje poszczególnych partii. Dlatego postkomunistyczna lewica wygrała wybory – parlamentarne w 1993 roku i prezydenckie dwa lata później. Wtedy sukces Sojuszu Lewicy Demokratycznej mnie nie dziwił, uważałem, że jest to naturalna konsekwencja nieudolności obozu związanego z „Solidarnością” oraz ewolucji społecznej w nowym systemie. A swoją drogą: Aleksandrowi Kwaśniewskiemu należy pogratulować sukcesu politycznego, uzyskania ogromnego poparcia społecznego i – moim zdaniem – udanej prezydentury.

Dziesięć lat później w polskiej polityce doszło do kolejnej rewolucji. Władzę prezydencką przejął Lech Kaczyński. Co o tym zdecydowało?

Kompromitacja lewicy pogrążonej przez kolejne afery. Co ciekawe, nasza prawica paradoksalnie opiera swoją popularność na hasłach populistyczno-socjalnych. Mam wrażenie, że Prawo i Sprawiedliwość jest więc prawicą tylko z szyldu, proponuje rozwiązania zaczerpnięte nie tyle z lewicy, ile z realnego socjalizmu.

W tej chwili w Polsce walczą ze sobą dwa polityczne obozy.

Cieszę się z tego. To naturalne, tak jest w większości państw, które mają rozwiniętą demokrację. Z polskiej sceny politycznej szybko zniknęły małe partie.

Kiedy najbardziej emocjonował się pan polską polityką?

Przed 1989 rokiem oraz w okresie kampanii Jacka Kuronia, którego popierałem. Niestety, teraz nie mamy już takich mężów stanu.

Nie ma żadnych dobrych polityków?

Ostatnio bardzo spodobała mi się postawa Marka Borowskiego, który powiedział, że w kwestii katastrofy smoleńskiej powinniśmy najpierw nauczyć się walczyć z własnym bałaganem, a gdy wygramy tę bitwę, nie będą dla nas straszne żadne zewnętrzne zagrożenia. To ważne słowa – kwintesencja współczesnego patriotyzmu.

Właśnie tym wydarzeniem zakończymy szybki przegląd ostatnich stu lat polskiej historii. Katastrofa smoleńska dziś, przez niektórych polityków, stawiana jest w tym samym szeregu, co Katyń.

Bardzo mi się to nie podoba. Polacy popełnili szereg błędów organizacyjnych, nie powinniśmy wpisywać jej w szereg martyrologicznych wydarzeń, takich jak Katyń.

Czy Polacy potrafią opowiadać o swojej historii?

Mamy wielu sprzymierzeńców – choćby amerykańskich autorów książki „Sprawa honoru”: Stanley Cloud i Lynne Olson czy brytyjskiego miłośnika naszej historii Normana Davisa. Trzeba spokojnie i cierpliwie promować Polskę poprzez merytoryczną dyskusją i publikacje naukowe. Mieliśmy i mamy wybitnych ambasadorów polskiej kultury – m.in. Czesława Miłosza, Stanisława Barańczaka, Adama Zagajewskiego. Mamy wybitną muzykę współczesną, malarstwo i literaturę oraz wkład w rozwój nauki i techniki. Można w tym kontekście odwołać się do postawy pozytywistycznej: jeśli Polska będzie liczącym się państwem, wtedy świat zainteresuje się także naszą historią

Jaki jest największy polski bohater ostatnich stu lat?

Postawię na muzyka – Ignacy Jan Paderewski.

A z żyjących?

Wskazałbym koniecznie profesora Władysława Bartoszewskiego. Nadal, jak dawniej, słucham go i czytam z zapartym tchem, uczę się od niego.

A jaką datę wybrałby pan na święto narodowe? Może 4 czerwca?

Nie, mamy mocniejsze daty.

11 listopada?

Tak, 11 listopada jest w porządku.

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję