Kultura "wykpiwaczy" i "uchylców" :)

Polska kultura polityczna weszła w 1989 roku w nowe stadium. Totalitarna i wszechspoglądająca władza wycofała się i oddała pole swobodzie osobistej i wolnościom obywatelskim. Niewydolny system centralnie planowanej gospodarki zastąpiły wolny rynek, wolna konkurencja, własność prywatna i indywidualna przedsiębiorczość. Hegemonia „jednomyśli” partii komunistycznej ustąpiła hałaśliwemu pluralizmowi. Obywatele mieli wyjść z piwnic, komórek i strychów, zadeptując cenzurę i system kontroli bezpieczeństwa wewnętrznego. Zaczęto budowę Nowej Polski a wraz z nią – nowej kultury politycznej: demokratycznej, obywatelskiej, aktywistycznej, tolerancyjnej i wolnościowej.

Kultura polityczna

Dwudziestowieczna politologia wielokrotnie posługiwała się terminem kultury politycznej, a jej koryfeusze pojęcie to uznali za istotne w refleksji nad zachowaniami polityków oraz obywateli we współczesnych państwach. Wielość definicji oraz różnorodność podejść w badaniu kultury politycznej każe nam przyjąć ów konglomerat wyjaśnień i koncepcji, tworząc z nich swoistą syntezę, a jednocześnie podkreślając części wspólne. W trzech najpopularniejszych teoriach – Sidney’a Verby, Dennisa Kavanagha oraz Luciana Pye’a – zwraca się uwagę zarówno na aspekt intelektualny pojęcia kultury politycznej, jak i na aspekt aksjologiczny. Kultura polityczna obejmować ma więc z jednej strony wszelką wiedzę dotyczącą tego, jak instytucje państwa działają i jakie możliwości działania posiada obywatel; z drugiej zaś – szereg wartości oraz symboli istotnych dla sfery politycznej i definiujących polityczne działanie.

Sidney Verba i G. Bingham Powell te dwa wskazane powyżej poziomy zagadnienia rozbijają na cztery elementy: poznawczy (obejmujący wiedzę na temat procesów politycznych), normatywny (zawierający reguły i zasady, które przyjmuje się za właściwe dla politycznego działania), emocjonalny (na który składają się zachowania, jakie możemy obserwować na scenie politycznej i sposoby reakcji na tego rodzaju zachowania), a także oceniający (obejmujący całokształt ocen na temat działania mechanizmów państwa oraz aktorów sceny politycznej: polityków i rządzących). Gabriel Almond wraz z Sidney’em Verbą, biorąc pod uwagę te właśnie czynniki, stworzyli typologię form kultury politycznej. Wyróżnili oni kulturę zaściankową (cechującą się znikomym zainteresowaniem zagadnieniami politycznymi, występującą z reguły w kulturach plemiennych, o niskiej organizacji struktur państwa), poddańczą (w której sfera polityczna zostaje ściśle wydzielona dla jakiejś klasy politycznej, pozostając poza zasięgiem rządzonych mas, charakteryzuje przede wszystkim społeczeństwa państw autorytarnych) i uczestniczącą (dla której charakterystyczne jest duże zaangażowanie społeczeństwa w sprawy polityczne i dążenie do partycypowania w rządzeniu, charakterystyczna dla społeczeństw dojrzałych demokracji).

Zastosowanie pojęcia kultury politycznej przez Almonda i Verbę nie miało wyłącznie celu naukowo-deskrypcyjnego. Usiłowali oni za jego pomocą pokazać wyjątkowość amerykańskiej kultury politycznej jako najbliższej opisywanemu ideałowi kultury uczestniczącej. Tym samym wskazywali, że ów typ uczestniczący powinien być wskazywany jako ideał dążeń nowoczesnych społeczeństw liberalno-demokratycznych, wiąże się on bowiem – ich zdaniem – ze stabilnością systemu politycznego i przewidywalnością działań polityków oraz obywateli. Badania politologów europejskich – Gerharda Lehmbrucha nad kulturą polityczną Austrii i Szwajcarii oraz Arenda Lijpharta nad systemem holenderskim – wykazywały, że to w Europie znajdują się społeczeństwa najbardziej stabilne i o kulturze politycznej najbliższej typowi uczestniczącemu.

Dzieje polskiego uczestnictwa

Pomijając wątek idealizacji masowego uczestnictwa obywateli w sferze publicznej – chociaż rzeczywiście z punktu widzenia idei demokratycznych wydaje się to być kwestia dość istotna – warto by zastanowić się, na ile po 1989 roku udało się zbudować w Polsce kulturę polityczną na miarę tej, którą Almond i Verba nazwali uczestniczącą. Przyglądając się oficjalnym wynikom frekwencji wyborczej, trzeba by uznać, że okres najaktywniejszego uczestnictwa Polacy mają już za sobą. Według oficjalnych – rzecz jasna sfałszowanych – wyników wyborów do Sejmu PRL-owskiego, frekwencja w okresie powojennym wynosiła niemalże 100 proc. Od roku 1957, kiedy to ogłoszono, że do urn poszło 94 proc. obywateli Polski Ludowej, frekwencja stale rosła o jeden punkt lub kilka dziesiętnych punktu procentowego przy każdych kolejnych wyborach (1961 – 95 proc., 1965 – 96,6 proc., 1969 – 97,6 proc., 1972 – 97,9 proc., 1976 – 98,3 proc., 1980 – 98,9 proc.). Paradoksalnie wyniki te kazałyby mówić o PRL jako ideale kultury politycznej uczestniczącej. Jeśli dodać do tego jeszcze masowe uczestnictwo Polaków w obchodach świąt państwowych (np. pochody pierwszomajowe), wówczas obraz ów jeszcze bardziej się dopełnia.

Komuniści, umacniając mit masowego uczestnictwa Polaków w życiu publicznym, usiłowali legitymizować swoją władzę, a jednocześnie zniechęcali ich do brania udziału w wyborczo-obywatelskiej fikcji. Wszyscy doskonale wiedzieli, jaki będzie wynik wyborów, i że komunikaty oficjalne podadzą fałszywe wyniki zarówno głosowań, jak i frekwencji. Już wtedy wykształciła się szczególna kultura „wykpiwaczy” i „uchylców”: ludzi odcinających się od państwa i jego instytucji, pogardzających aparatem państwowym, umywających ręce od wszystkiego, co określane było słówkiem „polityczny”. Ci, którzy administracyjnie byli zmuszani do uczestnictwa w obywatelsko-aktywistycznej fikcji totalitarnego państwa, tym bardziej pogardzali instytucjami takimi, jak chociażby wybory. Skoro polityka to jedno wielkie oszustwo, to nie warto przywiązywać do niej wielkiej wagi. Skoro państwo kłamie i oszukuje, to dlaczego obywatel nie ma szydzić sobie z machiny państwowej i śmiać się z niej w domowym zaciszu, przebywając zaś w sferze publicznej, oko w oko z Lewiatanem – sprawiać wrażenie, że wszystko jest w należytym porządku.

Nie dziwi więc, że polskie społeczeństwo po okresie socrealnego „odrętwienia” postanowiło wyłączyć się z życia publicznego i zrezygnowało nawet z udziału w najważniejszym demokratycznym rytuale, jakim powinny być wybory. Wybory parlamentarne po 1989 roku nieczęsto gromadziły przy urnach ponad 50 proc. uprawnionych do głosowania (1989 – 62 proc., 1991 – 43.2 proc., 1993 – 52.08 proc., 1997 – 47.93 proc., 2001 – 46.29 proc., 2005 – 40.57 proc., 2007 – 53.88 proc.). Większym zainteresowaniem cieszyły się jedynie – bardziej spersonalizowane – wybory prezydenckie (1990 – 60.6 proc. [I tura], 53.4 proc. [II tura], 1995 – 64.7proc. [I], 68.23 proc. [II], 2000 – 61,12 proc., 2005 – 49.74 proc. [I], 50.99 proc. [II]), zaś samorządowe i europejskie notują co najwyżej rekordy spadków frekwencji. Wyższy poziom uczestnictwa notowano w okresie II Rzeczypospolitej, kiedy to frekwencja wyborcza oscylowała w okolicach 70 proc. uprawnionych (1922 – najniższy poziom 65.85 proc. w okręgu grodzieńskim, a najwyższy 79.18 proc. w okręgu siedleckim, 1930  75 proc., 1935 – 46.6 proc., 1938 – 67.1 proc.). Jak widać, jedynie w wyborach z 1935 roku, kiedy to prawicowa opozycja ogłosiła bojkot wyborów w proteście przeciwko zapisom i procedurze uchwalenia konstytucji kwietniowej, nie uzyskano poziomu 50% uczestnictwa w wyborczej procedurze.

„Uchylcy” społeczno-polityczni

Wyniki frekwencji wyborczej w Polsce po 1989 roku uznać należy za wielką porażkę III Rzeczypospol
itej, która przecież za jeden z celów fundamentalnych przyjęła zadanie zbudowania nowoczesnego społeczeństwa obywatelskiego, społeczeństwa obywateli aktywnych, zainteresowanych sprawami swojego państwa i „ojczyzny lokalnej”. Z perspektywy politycznego realizmu należałoby cieszyć się z takiego stanu rzeczy, albowiem trzeba by uznać za lepszą sytuację, kiedy głosują jedynie osoby świadome swoich politycznych poglądów oraz przyjmujące uczestnictwo w krajowej polityce za działanie ważne, zaś nieświadomi i niezorientowani zostają w domu. Można by się spodziewać, że owi „uświadomieni” podejmą decyzje lepiej przemyślane, że nie ulegną emocjom, medialnym przekazom i wyborczym sporom, kłótniom oraz inwektywom. Ale przecież nikt nie gwarantuje, że to ci „uświadomieni” do wyborów chodzą, a ja bym raczej obawiał się, że „uświadomieni” nie stanowią 40% naszego społeczeństwa. „Społeczno-polityczne uchylstwo” – uchylanie się obywateli od współuczestniczenia w kreowaniu nowej rzeczywistości, nowego porządku – jest niewątpliwie wielką klęską demokratycznej Polski, ale wydaje się być jedynie skutek klęski o skali nieporównanie wyższej.

Klęską znacznie poważniejszą jest fakt, iż nie udało się twórcom i luminarzom III RP zbudować więzi między społeczeństwem a rządzącymi. Nie udało się przekonać Polaków, że projekt rozpoczęty w 1989 ma sens i jest czymś więcej niż tylko nieślubnym dzieckiem „reformatorskich i pragmatycznie nastawionych komunistów z PZPR” z „konsensualnie nastawioną opozycją solidarnościową” (wielcy antagoniści i krytycy Okrągłego Stołu mówiliby zapewne nie o dziecku, ale wręcz o bękarcie). Brak przywiązania dużej części polskiego społeczeństwa do III RP dało się zauważyć chociażby w 2005 roku, kiedy to ogromny sukces osiągnęła idea zbudowania IV Rzeczypospolitej. Można nie przepadać za Kaczyńskimi i Prawem i Sprawiedliwością, którzy tę koncepcję przyjęli, jednak nie da się nie zauważyć, że początkowo otrzymali oni spore poparcie i duży kredyt zaufania. Społeczeństwo polskie nie czuło się szczególnie zobowiązane względem tego, co naówczas zwano III RP. „Uchylcy” więc to nie tylko ludzie, którym nie chce się angażować w życie społeczne, którzy wolą zamknąć się w czterech ścianach i oglądać telewizję – „uchylcy” to zarazem ludzie, którzy czuli albo niedosyt, albo całkowite niezadowolenie z dróg, na których Polska po wyborach czerwcowych się znalazła.

Polski „uchylca” najwidoczniej uznał, że najprostszym sposobem, aby wyrazić swoje niezadowolenie z działań, podejmowanych przez tzw. klasę polityczną, będzie nie-działanie, oddalenie się do samotni i zajęcie swoimi sprawami. Zwracając się do klasyków, trzeba by zadać sobie również pytanie, czy aby nie stało się tak, że Polska kultura polityczna w 1989 roku weszła na drogę, którą opisywał w XIX wieku Alexis de Tocqueville. W swoich rozważaniach nad demokracją w Stanach Zjednoczonych zauważył, że jedną z największych wad systemów demokratycznych jest rozpad więzi społecznych – coś, co można by określić zwrotem indywidualistycznym. Obywatel państwa demokratycznego w swoim dążeniu do zmaksymalizowania swego szczęścia, przyjemności i dobrobytu, całkowicie oddaje się swoim własnym sprawom, zaś sprawy społeczeństwa, państwa czy po prostu najbliższej wspólnoty, do której należy, odsuwane są na plan dalszy. Polska więc – można pójść śladem myśli Wilhelma von Humboldta – jest typowym przykładem państwa nowożytnego, którego obywatel – z czym i Humboldt by się zapewne zgodził – jest właśnie takim „społeczno-politycznym uchylcą”.

Polska kultura polityczna z perspektywy obywatelskiego i społecznego uczestnictwa w trosce o dobro wspólne jest więc niewątpliwie kulturą „uchylców”, ludzi unikających wzięcia odpowiedzialności za innych, za społeczeństwo. I bynajmniej nie wystarczy chyba tutaj wyjaśnienie zaproponowane czy to przez de Tocquevilla, czy to przez Humboldta, dopatrujące się przyczyn tego w mechanizmach działania państw nowoczesnych oraz demokratycznych i liberalnych wartościach, zwracających człowieka od wspólnoty do siebie, tworzących wręcz jednostkę jako podmiot polityki. Brak bowiem również zaangażowania człowieka w realizowaniu swoich pozytywnych wolności, brak jakiegokolwiek zainteresowania przypadkami nietolerancji, brak współpracy na poziomie najniższych społeczności, brak wreszcie refleksji. Brak również podstawowej wiedzy na temat mechanizmów funkcjonowania państwa, przez co cała machina państwowo-polityczno-administracyjna pozostaje dla przeciętnego obywatela zrozumiała nawet nie jak hieroglif, lecz wręcz jak pismo linearne B.

Panowanie „wykpiwaczy”

Polaków niechęć do państwa i rządzących jest średnio sympatyczną i niezbyt refleksyjną syntezą antykomunistycznego oporu i niezadowolenia z niezrozumiałymi i bądź rozumianymi dość powierzchownie liberalnymi ideami, które część środowisk posolidarnościowych usiłowało krzewić po przełomie roku 1989. Wolność niejednokrotnie rozumiano i rozumie się jako samowolę, równość jako ujednolicenie i dążenie do tego, by wyglądać tak, jak sąsiadka, i mieć to, co ma już sąsiad, własność przypieczętowuje się namiętnym odgradzaniem od sąsiadów (co szczególnie da się dostrzec jadąc w Tatry, gdzie by przejechać na nartach z jednej doliny do drugiej, trzeba by przejść przez kilka płotów i wyciąć kilka dziur w siatkowych ogrodzeniach). Tolerancja natomiast rozumiana jest jako przyzwolenie na publiczne obrażanie zarówno wszelkich mniejszości, jak i osób pełniących najwyższe godności państwowe, a mianem nietolerancji określa się krytykowanie złodziei, bandytów i osób podejrzanych. Poważne traktowanie liberalnych i demokratycznych idei przyjmowane jest jako przykład „dziwactwa” lub „oszołomstwa” albo „inteligenckie bujdy” czy „pseudo-intelektualne dyrdymały”.

By dobrze wpasować się w ów klimat epoki, nie wystarczy jednak tylko uchylać się od jakiegokolwiek uczestnictwa czy zaangażowania, trzeba jeszcze obśmiać tych, którzy coś robić próbują. Polski „wykpiwacz” gardzi rządzącymi, gardzi wszelką władzą, gardzi administracją. Ale takim „wykpiwaczem” jest również polski polityk, który nie potrafi rozmawiać ze swoim politycznym przeciwnikiem, nie potrafi postawić rzeczowego pytania w dyskusji a udzielane odpowiedzi mają zadowolić jedynie jego elektorat. Polski „wykpiwacz” bynajmniej nie traktuje swojego politycznego przeciwnika niczym Schmittiańskiego egzystencjalnego wroga, bowiem ten polityczny przeciwnik za jakiś czas może stać się przyjacielem, może być potrzebny, żeby walczyć przeciwko komuś trzeciemu. Polityk w ramach tej specyficznej kultury politycznej kpi sobie ze swojego wyborcy, przekonując, że Oceania od zawsze walczyła z Wschód-Azją i od zawsze znajdowała się w sojuszu z Eurazją, choć przecież wszyscy dobrze pamiętamy – a przynajmniej tak się nam wydaje – że jeszcze niedawno było zupełnie odwrotnie. Wyborca zaś kpi sobie z polityka, bo bardzo dobrze wie, że w następnych wyborach z dużym prawdopodobieństwem zagłosuje na kogoś innego. Polityka staje się jedną wielką kpiną a nie metodą walki wartości oraz wizji, nie jest już nawet umiejętnym zarządzaniem państwem, bo sprawy państwowe wielokrotnie podporządkowane zostają bieżącym interesom i interesikom.

W polskiej kulturze politycznej ostatnich dwudziestu lat polityka stała się jednym wielkim żartem. Obywatel Rzeczypospolitej Polskiej włącza serwis informacyjny, aby zobaczyć, co zabawnego dziś pokażą przedstawiciele narodu. Polityk – najczęściej poseł na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej – trafia przed kamery stacji telewizyjnych, żeby zaprezentować się widzom w jakimś nowym skeczu, żeby opowiedzieć
wczoraj zasłyszany dowcip, a najczęściej po prostu, żeby zatańczyć i zaśpiewać bez ładu, składu, bez zdolności i umiejętności, bez wstydu, bez granic i bez sensu. Kiedyś mawiało się, że jeśli ktoś trafił do polityki, to „trafił na salony” czy też „bywa na salonach”. Dziś można by mówić w sposób podobny, używając jednak amerykańskiego słowa „saloon”: można zatańczyć, poderwać jakąś pannę, wypić za dużo, zagrać w pokera za pieniądze. Doskonały polityczny „saloon”, polski polityczny „saloon”.

Pięć zasad ekonomiki miast. Rzeczy wiadome i niewiadome :)

W literaturze naukowej istnieją setki artykułów na temat ekonomiki miast, ale pytania pozostają zawsze te same. Dlaczego jedne miasta rozwijają się szybciej niż inne? Dlaczego niektóre tworzą większą ilość bogactwa? Dlaczego inne upadają? Nie można udzielić na nie jasnych odpowiedzi, a wiele kwestii podlega spekulacji. Jednak dorobek 50 lat badań pozwala nakreślić kilka zasad rządzących ekonomiką miast. Oto pięć takich zasad.

Zanim jednak je omówię, należy powiedzieć kilka słów o charakterze jednostki miejskiej. Miasta to przede wszystkim raczej miejsca – skupiska ludzkie – niż jednostki gospodarcze i polityczne, co bardzo komplikuje badanie ekonomiki miast. Po pierwsze, wyznaczenia obszaru miejskiego można dokonać na różne sposoby. Gdzie dokładnie przebiegają granice Nowego Jorku? Moglibyśmy wziąć pod uwagę cały obszar metropolitalny Nowego Jorku, argumentując to (słusznie zresztą), że taki sposób określenia granic miasta ma ekonomicznie większe znaczenie niż obszar samego miasta Nowy Jork. Ale nawet wtedy należy pamiętać, że obszar metropolitalny może z czasem kurczyć się lub powiększać. Nowojorskie granice metropolitalne w ciągu 50 lat bardzo się zmieniły, więc można by wyciągnąć błędne wnioski, zakładając, że zaludnienie miasta wzrosło z 12 mln w 1960 r. do 20 mln obecnie.

Po drugie, miasta nie mają zbyt dużej mocy, jeśli chodzi o stanowienie prawa w kwestiach gospodarczych. (Z wyjątkiem miast-państw takich jak Singapur). Przepisy, które mają największy wpływ na gospodarkę miast, to zazwyczaj przepisy wyższego szczebla. To wcale nie znaczy, że lokalne przepisy nie mają znaczenia. Ich wpływ na kształtowanie trendów ekonomicznych i geograficznych jest jednak znacznie mniejszy. Wyjaśnia to również, dlaczego literatura naukowa skupia się na czynnikach, które zależą od polityki miejskiej w niewielkim stopniu, takich jak umiejscowienie i „ekonomika aglomeracji” (w uproszczeniu – korzyści wynikające z wielkości i różnorodności miasta).

No i oczywiście fakt, że miasta nie są jednostkami gospodarczymi i politycznymi w takim sensie jak miasta czy stany, oznacza, że muszą zaciekle konkurować o zasoby mobilne, takie jak talent czy wiedza. Przecież znacznie łatwiej jest przeprowadzić się czy też przenieść firmę do pobliskiego miasta niż do innego kraju czy stanu. Ma to kluczowe znaczenie w ekonomii opartej na wiedzy, której podstawowymi i cennymi zasobami są  umiejętności i duch przedsiębiorczości. Większość publikacji naukowych na temat miast skupia się na zagadnieniu „kapitału ludzkiego”. Prekursorem w tej kwestii jest absolwent Harvardu Edward Glaeser – redaktor współpracujący z „City Journal”, według którego miasta tworzone przez dobrze wykształconą i wysoko wykwalifikowaną ludność odniosą w przyszłości sukces. Jednak świadomie postanowiłem pominąć szeroko pojęte i różnie określane zagadnienie kapitału ludzkiego, talentu, umiejętności czy kreatywności. Wynika to poniekąd z faktu, iż dokładnie nie wiemy, jak przyciągnąć młodych, wykształconych i ambitnych. Ponadto, obecność takich ludzi jest zarówno wynikiem, jak i przyczyną sukcesu danego miasta. Talent ciągnie do miast, które prosperują, i ucieka z tych, które podupadają, a sukces i porażka są głęboko zakorzenione w historii.

Pierwsza zasada ekonomiki miast opiera się właśnie na tych historycznych korzeniach: wielkość miasta oraz jego położenie są kluczowymi czynnikami warunkującymi jego bogactwo. Badania nad ekonomiką miast pokazują, jak zadziwiająco silna i niezmienna jest hierarchia miast. Bardzo rzadko zdarza się, że miasta, które raz znajdą się w czołówce, tracą swoją pozycję na rzecz nowo powstałych. Miasto, które jako pierwsze znajdzie się na szczycie hierarchii, zdobywa stałą przewagę, która przekłada się na jego  wysoką wartość ekonomiczną. W każdym państwie europejskim miasto, które było w czołówce sto lat temu, zachowuje swą pozycję do dziś. Podobną stałość zauważamy w wypadku rankingów zaludnienia. Lyon długo był drugim największym miastem Francji. Obecnie jest wielkości jednej siódmej Paryża i ten stosunek pozostaje bez zmian od ponad 200 lat.

Korzyści wynikające z wielkości i położenia miast są wynikiem wieloletnich, a nawet wielowiekowych inwestycji w infrastrukturę i instytucje miasta. Doprowadzenie do końca i nagromadzenie takich inwestycji stanowi o doskonałej miejscowości i nie tak łatwo to zmienić. Wystarczy spojrzeć na mapę połączeń kolejowych i autostrad Wielkiej Brytanii czy Francji: sieć połączeń komunikacyjnych rozchodząca się promieniście (tzw. model piasty i szprych) z centrum wielkich miast potęguje ich pierwotną korzyść lokalizacyjną. Każda kolejna miejscowość połączona siecią komunikacyjną z Londynem czy Paryżem jeszcze bardziej zwiększa potencjał gospodarczy stolicy.

Miasta Stanów Zjednoczonych i Nowego Świata są w tym względzie inne: modele osadnicze nieustannie się zmieniają, a ludność od zawsze była bardziej mobilna. Ale nawet tam, pomijając długo trwającą migrację na zachód, względny status miast pozostaje niezmienny przez wiele lat. Największe metropolie na wschód od Missisipi z 1990 r. – Nowy Jork, Chicago oraz Filadelfia – nadal są największymi miastami, i to w tej samej kolejności. Nie zaszkodziła im atrakcyjność miast południowo-zachodnich, określanych mianem „Sunbelt” (Pas Słoneczny). Populacja obszaru metropolitalnego Chicago w 1900 r. stanowiła nieco mniej niż połowę populacji Nowego Jorku i ten stosunek nie uległ znacznej zmianie.

Zatem pierwsza zasada, którą chcę przedstawić, mówi o tym, że istotna zmiana statusu gospodarczego miasta zależy od jego położenia i względnej wielkości. Miasta nie są jak państwa, które mogą zbudować znaczne bogactwo od zera na przestrzeni jednego pokolenia, tak jak zrobiła to Korea Południowa. Wielkość i położenie miasta w znacznej mierze określą, jaki dział gospodarki się rozwinie, a jaki upadnie. Filadelfia, która leży w cieniu Nowego Jorku, nie ma szans stać się globalnym centrum finansowym czy rozrywkowym, ale odnosi sukcesy w innych sektorach gospodarki, np. w ochronie zdrowia. Ograniczenia, jakie dyktuje wielkość i położenie, znacznie bardziej ważą na mniejszych obszarach metropolitalnych, takich jak Syracuse w stanie Nowy Jork i Scranton w Pensylwanii.

Moja pierwsza zasada ekonomiki miast wcale nie mówi o tym, że los miast jest z góry określony. I tu przejdę do drugiej zasady: gdy miasta podlegają znacznym przemianom, ich przyczyną najczęściej są wydarzenia zewnętrzne albo nowe technologie. Granice wyznaczone w Europie po II wojnie światowej są przykładem tego, jak sytuacja polityczna wpływa na wzrost gospodarczy. Po tym, jak w 1947 r. zapadła żelazna kurtyna, miasta w Niemczech Zachodnich, w przeciwieństwie do tych w Niemczech Wschodnich, miały dostęp do prosperującej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Jednym ze wschodnich miast był Lipsk, który przed II wojną światową był czwartym co do wielkości miastem w Niemczech, ale spadł aż na 13. miejsce.

Także nowe technologie mogą określać różne kierunki rozwoju miast. Ponieważ technologia produkcji stali przestała się opierać na ekonomii skali, a inne metale i ich stopy weszły na rynek i zmniejszyły zapotrzebowanie na stal, jej produkcja zmalała we wszystkich miastach tego przemysłu, od Pittsburgha aż po Essen (w Niemczech) i Birmingham (w Wielkiej Brytanii). Nowe technologie w transporcie oraz infrastruktura są niezwykle ważnymi czynnikami, gdyż mogą wpłynąć korzystnie bądź niekorzystnie na atrakcyjność położenia miasta. Sztandarowym przykładem jest tutaj budowa Kanału Erie–Hudson w latach 40. ubiegłego wieku, dzięki któremu Nowy Jork uzyskał dostęp do rynków zachodnich i urósł do pozycji największego miasta Ameryki. Podobnie częściowej przyczyny stagnacji Buffalo od lat 50. można upatrywać w budowie Drogi Wodnej Świętego Wawrzyńca, która umożliwiła towarom transportowanym z zachodu na wschód ominięcie tego miasta. I w końcu era podróży lotniczych sprawiła, że brak portu nie jest już przeszkodą dla takich miast jak Denver czy Atlanta na drodze do uzyskania statusu centrum biznesowego i finansowego.

Ostatnią ważną zmianą na mapie prosperujących metropolii był rozwój miast na południowym zachodzie, czyli tzw. Pasa Słonecznego. Tego sukcesu należy częściowo upatrywać w nowych technologiach. Miami nadal byłoby tylko grzęzawiskiem ogarniętym bagienną gorączką, gdyby nie zainwestowało w produkcję leków i poprawę warunków sanitarnych, co wyeliminowało malarię i żółtą febrę. Upalne Phoenix, Las Vegas i Houston prawdopodobnie nigdy nie rozwinęłyby się do obecnych rozmiarów bez klimatyzacji. Rozwój miast w Pasie Słonecznym był również uwarunkowany przez czynnik demograficzny – zwiększenie długości życia – który skłonił znaczną grupę emerytów do poszukiwania cieplejszych miejsc. Technologia także nie była tu bez znaczenia – transport lotniczy umożliwił emerytom podróże w tę i z powrotem i utrzymanie kontaktu z rodziną oraz przyjaciółmi, których zostawili w rodzinnych miastach.

Wniosek, jaki wypływa z drugiej zasady ekonomiki miast, jest taki, że korzyści z doskonałej lokalizacji miasta, nawet tej ewidentnie doskonałej, nie trwają wiecznie. Nowa technologia jest w stanie zniszczyć silne gospodarczo miasta w mgnieniu oka. Stąd dwa następujące wnioski. Po pierwsze, im bardziej wyspecjalizowane gospodarczo miasto, tym bardziej narażone na porażkę, niezależnie od tego, jak bardzo nowoczesna i na topie jest gałąź gospodarki, na której się opiera. Po drugie, zmiany w systemie transportowym nie pozostają bez wpływu na ukształtowanie geograficzne, gdyż mogą się okazać korzystne dla jednych miast i osłabić pozycję innych.

Trzecia zasada jest ściśle związana z transportem: łatwo dostępne i dobrze skomunikowane miasta cechuje szybszy rozwój. Badania nad europejskimi i amerykańskimi miastami wielokrotnie pokazały zależność między dostępnością a wzrostem gospodarczym, najczęściej określając dostępność przez ocenę miejsc docelowych (często mierzonych na podstawie dochodów), z którymi skomunikowane jest dane miasto, biorąc pod uwagę koszty i czas transportu.

26044458

Dostępność oraz sieć połączeń mogą odgrywać większą rolę niż kapitał ludzki. Miasto, które z powodzeniem stanie się miejscem spotkań oraz centrum aktywności rynkowej całego regionu, wygra niesłychanie istotną bitwę, gdyż miasta, które w przeszłości były węzłami transportowymi oraz turystycznymi, przekształciły się w dominujące centra finansowe i biznesowe przyciągające talent, pieniądze i wiedzę. Chicago stało się centrum rynkowym dla Środkowego Zachodu częściowo dzięki kanałom łączącym je z rzeką Missisipi, o które zabiegali miejscowi biznesmeni. Budowa Kanału Erie–Hudson, kolejny doskonały przykład, jest dowodem na to, że kluczowa dla miasta infrastruktura nie musi się znajdować w jego granicach: szlak, który połączył Nowy Jork z terenami w głębi kontynentu, został poprowadzony od źródła rzeki Hudson, kilkaset kilometrów od miasta, do jeziora Erie.

W XXI w. orężem w wojnach o najlepsze skomunikowanie miasta są autostrady oraz kolej szybkobieżna, a najczęściej wygrywa się je dzięki lotniskom, które stały się katalizatorami dla ogarniętych szałem seminariów i konferencji reprezentantów ekonomii wiedzy. Który szanujący się światowy biznesmen przyjąłby ofertę pracy w mieście, które nie ma codziennych połączeń do Nowego Jorku i Londynu? Atlanta swój rozwój zawdzięcza lotnisku Hartsfield-Jackson Atlanta International, które jest obecnie największym pod względem ruchu lotniczego. Albo Frankfurt. Mimo że znacznie mniejszy niż Monachium, Hamburg czy Berlin, jest miejscem, które Lufthansa – największe linie lotnicze Europy – wybrała na swoje centrum operacyjne. Osiągnięcie przez Frankfurt statusu głównego centrum finansowego kontynentalnej Europy nie jest dziełem przypadku.

Niektóre miasta startują z doskonałej pozycji, jaką zapewnia im korzystna lokalizacja lub bliskość potężnych rynków. Monterrey – prosperująca metropolia przemysłowa – jest usytuowane w pobliżu granicy z Teksasem na głównej autostradzie łączącej stolicę Meksyku z głównymi rynkami zbytu w Stanach Zjednoczonych. W Chinach rejony wzrostu gospodarczego znajdują się w dwóch głównych punktach kontaktu z rynkami światowymi: w Szanghaju i Kantonie/Hong Kongu. W Europie korzystna lokalizacja to taka znajdująca się w obrębie centrum gospodarczej aktywności, w obrębie obszaru w kształcie bumeranga, który geografowie nazywają Niebieskim Bananem i który ciągnie się od Londynu aż po Milan. To właśnie dlatego najbogatsze włoskie miasta są położone w północnej części kraju i dlatego Barcelona oraz Bilbao, miasta doskonale skomunikowane z Błękitnym Bananem, są wciąż rozwijającymi się centrami przemysłowymi. I to jest kolejny przykład tego, jak infrastruktura komunikacyjna zwiększa potencjał gospodarczy dobrze skomunikowanych miast. Następny przykład: Eurotunel łączący Londyn i Paryż.

W Stanach Zjednoczonych, dzięki czynnikom wspomagającym wzrost, które wynikają z dobrej dostępności miasta, powstały całe korytarze miejskiej ekonomiki, takie jak 60-milionowa megaaglomeracja w północno-wschodniej części kraju, od Bostonu aż po stan Waszyngton. To połączenie aglomeracyjne rozrosło się na południowe stany wzdłuż autostrady I-95 oraz I-85 i obecnie można powiedzieć, że jest to łańcuch miast ciągnący się aż po Atlantę na południu, łącznie z miastami tzw. „trójkąta badawczego” (Research Triangle) Karoliny Północnej.

Bardzo cennym poparciem tej reguły są francuskie badania nad szybkobieżnymi pociągami sugerujące, że pociągi te istotnie przyczyniają się do wzrostu gospodarczego. Kwestia, czy przyśpieszają one ogólny wzrost miast, jest nadal przedmiotem debaty, z pewnością jednak mogą stanowić drogę, którą ożywienie gospodarcze dotrze do miast usytuowanych wzdłuż linii szybkich pociągów. Problem w tym, że na trasie takich pociągów nie może być zbyt wiele przystanków, gdyż to by je znacznie spowolniło, zabijając cały sens istnienia takiej linii. Tak więc kolej szybkobieżna różni się od dróg przynajmniej w jednej ważnej kwestii: może wpłynąć niekorzystnie na skomunikowanie miast, które omija bonanza szybkiej kolei.

Tak więc zasada numer trzy ostrzega ojców założycieli miast, by mieli na uwadze korzyści wynikające z rozwoju systemu połączeń komunikacyjnych, a także przypomina, że utrata korzyści, jaką jest dobre połączenie komunikacyjne, może poważne obniżyć wzrost gospodarczy. Nawet zbudowanie nowego portu lotniczego niekoniecznie natychmiast przekłada się na ulepszenie komunikacji, o czym przekonał się Montreal – moje rodzinne miasto. W roku 1974 rząd kanadyjski – entuzjastycznie popierany przez środowisko biznesowe Montrealu – sprawił miastu nowiutki port lotniczy Mirabel (nazwany imieniem pobliskiej wioski). Ponieważ Montreal był za słaby ekonomicznie, by utrzymać dwa działające pełną parą lotniska, Mirabel miało obsługiwać loty międzykontynentalne, a Dorval – dotychczasowy, starszy port – miał obsługiwać tylko loty krajowe. Lecz rozdzielenie ruchu lotniczego na dwie kategorie wyeliminowało rolę węzła lotniczego Montrealu. Żaden londyńczyk podróżujący do Cleveland nie poleciałby do Montrealu, bo to by oznaczało podróż z Mirabel do Dorval.

Tak więc ruch pasażerski przepływający przez Montreal znacznie zmalał w latach 70. ubiegłego wieku. Nieprzypadkowo również w tym okresie wszystkie instytucje finansowe i główne siedziby firm przeniosły się do Toronto, które (tak jak podobnej wielkości Atlanta) zrozumiało, że w dobie podróży lotniczych zmaksymalizowanie dobrego skomunikowania miasta wymagało jednego, wydajnego, kompleksowego lotniska. I wkrótce Toronto stało się nie tylko głównym węzłem lotniczym, lecz także poważnym centrum finansowym kraju. Od tego czasu Mirabel podupadało. Stało się drogą, ale uciążliwą inwestycją, a wszystkie loty są obsługiwane przez Dorval. Niestety, szkody nie dało się naprawić.

Moja czwarta zasada ekonomiki miast mówi o tym, że każdy przemysł pozostawia jakiś ślad w danym mieście – i to nie zawsze korzystny. Obecnie w Ameryce Północnej i Europie najlepiej obrazują ten trend miasta z tradycją przemysłu ciężkiego i z dużymi zakładami linii montażowych, które gospodarczo radzą sobie słabiej. Miasta, które były pionierami przemysłowymi, niegdyś modelowe ośrodki postępu gospodarczego, obecnie borykają się z największymi problemami. Większości z nich trudno jest przestawić się na ekonomię opartą na wiedzy.

Ich los opowiada, jak bardzo niebezpieczne jest specjalizowanie się w jednej gałęzi przemysłu lub też tworzenie – jak to się popularnie dziś mówi – klastrów przemysłowych. Gdy jeden miejscowy przemysł dominuje gospodarkę w danym regionie, długofalowe skutki takiej dominacji mogą być szkodliwe. Oczywistym amerykańskim przykładem jest tutaj Detroit, Dolina Krzemowa początku XX w., która do lat 70. była najszybciej rozwijającym się regionem Stanów Zjednoczonych, a obecnie jest ogarnięta zapaścią. Detroit nie jest odosobnionym przykładem: wielkie miasta przemysłowe środkowo-zachodnich Stanów Zjednoczonych, środkowej Anglii oraz Zagłębia Ruhry w Niemczech odnotowały mniej niż przeciętny wzrost gospodarczy w ciągu ostatnich kilku dekad.

Tym, co łączy te niegdyś wielkie centra przemysłowe, jest obecność wielkich zakładów, operacje na wielką skalę, takie jak doki czy krańcowe stacje linii kolejowych. Takie obiekty, pod warunkiem że działają, przynoszą duże dochody słabo wykwalifikowanej kadrze. Duże przedsiębiorstwa z wysokimi kosztami zniechęcają firmy do relokacji, dając tym samym iluzję bezpiecznego zatrudnienia. W rezultacie powstaje środowisko biznesowe, z którego pracownicy czerpią korzyści na krótką metę, lecz które nie sprzyja rozwojowi start-upów, które są istotne dla długofalowego rozwoju ekonomiki miejskiej. A jeśli można dobrze zarobić przy minimum edukacji, to po co iść na studia? Jeśli miejscowy zakład daje stabilne zatrudnienie, to po co otwierać własny biznes? A jeśli już zdecydujemy się na ten własny biznes, to czemu by nie przenieść działalności do pobliskiego miasta, gdzie koszty siły roboczej są niższe?

Jeszcze większym problemem może być zakorzeniona głęboko i niepodatna na zmiany mentalność. Mieszkańcy miasta z dużymi zakładami, w których są silne związki zawodowe, naturalnie będą oczekiwać dobrego wynagrodzenia i jego stabilności, a ich oczekiwania przetrwają długo po tym, jak zamknie się ostatni z zakładów. Nie słyszałem, by jakiekolwiek przejście z ciężkiego przemysłu na ekonomię opartą na wiedzy było bezbolesne. I niestety, nie ma żadnego gotowego rozwiązania, by ułatwić miastom taką metamorfozę. Propozycje rozwiązania mogą obejmować ponowne szkolenia pracownicze, wsparcie dla małych przedsiębiorstw, reformy szkolnictwa, rewitalizację centrum miasta oraz oczyszczanie obszarów pofabrycznych.

I choć trudno się z tym pogodzić, wniosek jest jeden: ojcowie założyciele miast muszą powstrzymać się przed opłacaniem zakładów przemysłowych z publicznych pieniędzy. Takie porady łatwiej dawać, niż wcielać w życie. Niewielu włodarzy miasta miałoby odwagę siedzieć z założonymi rękami wobec nagłych zwolnień. W idealnym wypadku każdy właściciel poinformowałby o zwolnieniach przed zamknięciem fabryki albo zredukował siłę roboczą powoli, tak aby mieszkańcy przyjęli złą wiadomość bezboleśnie. Niestety, rynki nie działają w sposób idealny, ale przynajmniej przywódcy polityczni powinni zdać sobie sprawę z tego, że wiele gałęzi przemysłu zostanie zamkniętych, co skieruje ich miasta na nową drogę. I znów – łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Zmiana rzadko zaczyna się wcześniej, niż kiedy szok masowych zwolnień uświadomi potrzebę zmiany.

Piąta zasada ekonomiki miast: mimo że wiele kwestii pozostaje niejasnych, korzystne i niekorzystne prawa są jednakowo ważne. Mimo najlepszych starań naukowców modele ekonometryczne rzadko są w stanie wyjaśnić więcej niż połowę różnych odmian wzrostu gospodarczego na przestrzeni lat. Wielu czynników, takich jak dynamiczność poszczególnych osób – np. burmistrza czy przedsiębiorcy – nie da się zmierzyć ilościowo tak, by były istotne. Miejscowe firmy oraz kultura polityczna zdecydowanie odgrywają dużą rolę w umacnianiu miasta, jednak mało wiemy na temat tego, jak takie kultury powstają.

Ostatecznie, pewnie lepiej rozumiemy te prawa, które prowadzą do porażki, niż te, które gwarantują sukces. Słabe zarządzanie, korupcja, przemoc czy źle działające instytucje to wszystko rzeczy, za które przyjdzie miastu zapłacić. Przywołajmy tu otwarty charakter ekonomiki miast: ludzie i firmy mogą opuścić miasto dobrowolnie. Dobre zarządzanie to nie tylko wartość sama w sobie, lecz także konieczność wynikająca z konkurencyjności. Upadek Nowego Orleanu zaczął się na dobre przed nadejściem Katriny. Częściowo przez wrodzoną korupcję, kumoterstwo i zaściankową politykę. Kolejną przyczyną upadku była długa i niechlubna tradycja Luizjany – zwyczaj słabego inwestowania w edukację– co pomogło wychować najgorzej wykształconą populację w Stanach Zjednoczonych. We Francji to Marsylia słynie z kiepskiego zarządzania i nieustannie notuje wzrost poniżej średniej. Oba miasta są położone w ciepłym klimacie, ale to nie wystarczy, by zapewnić ich szybki rozwój.

Na drugim końcu ekstremum, i to nie tylko klimatycznego, leży obszar Minneapolis-St.Paul, który dobrze sobie radzi bez względu na chłodny klimat i oddalenie od centrum. Ten rejon słynie z dobrego zarządzania, a Minnesota może się poszczycić tradycją inwestycji w szkolnictwo wyższe. Skandynawskie korzenie tamtejszej ludności niewątpliwie są istotne.

Opracowanie dobrej polityki miejskiej nie ogranicza się do miejscowego samorządu. Zależy ono również od wyższych szczebli rządowych. Wpadka Montrealu z budową portu lotniczego była głównie dziełem władz federalnych. Politycy muszą sobie uświadomić, że pojedyncza ustawa, choćby nie wiem jak obszerna, rzadko jest w stanie podreperować upadającą gospodarkę. W dwa lata po fiasku lotniska Montreal zapoczątkował budowę olbrzymiego stadionu na Igrzyska Olimpijskie w 1976 r., tym razem w większości za pieniądze miasta. Projekt ten doprowadził miasto do bankructwa i nie wpłynął korzystnie na długofalowy wzrost gospodarczy.

Proszę pozwolić, że zakończę pozytywnym akcentem. Wiele inicjatyw politycznych było bodźcem dla wzrostu. Zawrotny postęp Los Angeles po I wojnie światowej nastąpił w większej mierze dzięki umiejętnościom przewidywania miejscowych biznesmenów, którzy – nie zwracając uwagi na naturę i geografię – zbudowali sztuczny port morski oraz system akweduktów, by sprowadzić wodę z odległych gór Sierra Nevada. W wypadku Houston zawrotny boom gospodarczy od lat 50. można przypisać nie tylko pobliskim złożom ropy (naturalna korzyść) oraz wynalezieniu klimatyzacji (nowa technologia), lecz także takim mądrym lokalnym decyzjom jak budowa żeglownych kanałów oraz silny samorząd. To prawda, zrównoważony wzrost rzadko jest wynikiem jednego działania, a droga do sukcesu nie jest łatwa. Jednak politycy jak najbardziej są w stanie pomóc swoim miastom w rozwoju.

Społeczeństwo Obywatelskie – czego o nim nie wiemy? – Mateusz Radziszewski :)

by Eric Böhm
by Eric Böhm

Zaświtał mi w głowie pomysł na napisanie artykułu o społeczeństwie obywatelskim. Jakie ono jest, skąd się wziął termin civil society oraz po co jest ono nam tak bardzo potrzebne. W swych poszukiwaniach rozpocząłem od najważniejszego, czyli odnalezienia definicji terminu społeczeństwo obywatelskie. Okazało się to dość karkołomne. Nie ma w tym nic dziwnego, iż każda definicja różni się od siebie nawet w dość znaczący sposób, ale odkrycie wręcz przeciwnych rozwinięć jednego i tego samego pojęcia, zmusiło mnie do postawienia pytania, czy my w ogóle mamy świadomość tego, o czym mówimy? Podsunęło mi to kolejny pomysł, aby napisać artykuł o tym, czego nie wiem o civil society. Zacznijmy więc od podstaw.

Sloganem powtarzanym zawsze i wszędzie, we wszystkich szanujących się definicjach jest podkreślenie, iż civil society tworzy się oddolnie, z małych społeczności i relacji międzyludzkich. Nie spotkałem się natomiast ze stwierdzeniem, iż zachodzące w nich procesy zakończone są powstaniem omawianego tworu w sposób uświadomiony. Wielokrotnie podawanymi za przykład państwami – twórcami społeczeństwa obywatelskiego są USA, Wielką Brytania, czy choćby Szwajcaria. Zadać należy jednak pytanie: po co owe małe społeczności zacieśniały swe relacje tworząc „małe konglomeraty”? Odpowiedź jest dość oczywista: w celu zaspokojenia pewnych potrzeb, tj. bezpieczeństwa, żywności. Wszystkie te procesy w sposób bardzo szczegółowy opisuje Socjologia, jednakże dotychczas nie jesteśmy w stanie przedstawić, w jaki sposób samoorganizujące się społeczności można powiązać z pojęciem obywatelskości, czy ze sferą polityki. Jak wiemy, tego rodzaju społeczności charakteryzują się kulturą polityczną typowo zaściankową, a co jeśli porównamy z nimi równie małe zbiorowości w Afryce, czy Ameryce Płd. XV/XVI wieku, które kierowane tymi samymi pobudkami co wyżej wspominane, także dążyły ku tworzeniu „małych konglomeratów”?

Wielokrotnie kiedy mowa o społeczeństwie obywatelskim, drugim pojęcie jakie zostaje użyte jest NGO’s, czyli wszelkiego rodzaju organizacje pozarządowe. Wydaje się, jakoby to one były najwyższą emanacją civil society. Prawdą jednak jest, iż tego typu instytucje są stricte wytworem drugiej poł. XX wieku, natomiast jeśli chcemy mówić poważnie o Społeczeństwie Obywatelskim musimy uznać, iż tak ważny proces nie mógł się toczyć krócej niż przez 100 albo 200 lat. Ostatecznie należy zadać pytanie, co jest sednem całej rzeczy? Gdzie leży serce całego organizmu i jak napędza ono pozostałe organy?

Wreszcie, chciałbym poruszyć rolę władz, czy rządu w całym zjawisku. Znakomita większość definicji głosi, iż społeczeństwo obywatelskie jest w sposób naturalny poza sferą rządu. Tworzone od podstaw, leży poza ingerencją władz państwowych, tak samo jak nie może być inspirowane przez nie. To także kłóci się z pierwotnym wnioskiem, iż kolebką civil society jest m. in. USA. Państwo, które u podstaw swego istnienia ma zapisane w Konstytucji, że władza jest przedstawicielem ludu/narodu, który jest jedynym suwerenem i jako Stany, a w konsekwencji pomniejsze społeczności, ma prawo wybrania swoich przedstawicieli do Kongresu, Senatu i na Prezydenta państwa. Ten proces także odbywa się, jak widzimy, oddolnie. Czym więc różni się on od społeczeństwa obywatelskiego? Zdaje się, iż wyjaśniając jedno pojęcie, zaprzeczamy jednocześnie temu samemu.

Jak widać, ciągle niewiele wiemy o tym, czym jest społeczeństwo obywatelskie i czy w ogóle istnieje. A może jest to kolejny wytwór wyobraźni naukowców, którzy głosili już koniec historii i powszechną dominację demokracji liberalnej?

Przedszkolaki Europy. Małolaty w starym burdelu – Tadeusza Konwickiego rozważania o Polsce i Polakach :)

by Wikipedia
by Wikipedia

Pod koniec lat 80. XX w. utrwalił się wizerunek Tadeusza Konwickiego jako pisarza uważnie przyglądającego się polskiemu społeczeństwu, opisującego polską świadomość narodową, a jego książki zaczęto utożsamiać „z najbardziej bojowym nurtem literatury nieoficjalnej”[1]. Jak to się stało w przypadku autora, który do niedawna z pełnym grozy zdumieniem i z politowaniem kartkował powieści traktujące o uświęconej martyrologii własnego narodu, który zamierzał żeglować wysoko, w wysterylizowanej aurze uniwersalnego obiektywizmu, który myślał zajmować się człowiekiem i jego duszą? Co poprzedziło dzień, w którym przeczytał pierwszą recenzję, która go nazwała literatem polskim, zatopionym w polskości, ograniczonym przez polski zaścianek? Wtedy jeszcze roześmiał się szczerze i serdecznie, uważając to za oczywiste nieporozumienie, ale niedługo potem w tym tonie zaczęli się wypowiadać wszyscy niemal krytycy. Śmiech zastąpiło zdumienie: Jak to się stało, że jestem autorem polskich książek, złych czy dobrych, ale polskich? Dlaczego przyjąłem rolę, której przed wiekami się wyrzekłem? Kto mnie, Europejczyka, nie, obywatela świata, kto mnie, esperantystę, kosmopolitę, agenta obcego mocarstwa Uniwersalności Losów, kto mnie przemienił, jak w złej bajce, w zacietrzewionego, ciemnego, wściekłego Polaczka?[2]…

 

„Stałem się jednym z niewielu wolnych ludzi w Polsce”

W wieku osiemnastu lat, tuż po maturze, latem 1944 r. Tadeusz Konwicki wstępuje do wileńskiego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej i bierze udział w akcji „Burza”. Gdy nie udaje się przejąć Wilna i miasto opanowują Rosjanie, większość oddziału zostaje wywieziona do obozów albo rozbrojona i rozproszona. Konwicki jednak od listopada 1944 r. do kwietnia roku 1945 bierze udział w partyzantce antybolszewickiej, ale już 9 maja z fałszywymi dokumentami wraz z innymi członkami oddziału przedostaje się do Białegostoku, skąd trafia do Krakowa. Po latach będzie wspominać, że gdy pokolenie powojenne wchodziło w życie, to od razu chciało coś znaczyć, mimo panującego dookoła chaosu i niezorganizowania[3]. Jednocześnie nikt nie miał pretensji do rządu, że brakuje miejsc pracy. O posadę trzeba się było starać, więc jej znalezienie traktowano jako naprawdę ważne wydarzenie. Nie wyrobiło się jeszcze w społeczeństwach samopoczucie paniczyków, którym wszystko trzeba było […] zorganizować[4]. Konwicki podejmuje pracę w lewicowym „Odrodzeniu” – piśmie redagowanym przez Karola Kuryluka i Jerzego Borejszę, jednym z najważniejszych tygodników inteligencji i – jak twierdzi – najlepszym tygodniku literackim w Polsce. Ponoć od dawna chciał zostać dziennikarzem, gdy dziennikarstwo nie było jeszcze splamione polityczną służalczością i zawierało elementy walki o coś lepszego[5]. W roku 1947 redakcja przenosi się do Warszawy, a wraz z nią przeprowadza się Konwicki i w wieku 22 lat dostaje przydział na mieszkanie, choć mieszkań brakowało nawet dla ministrów[6]. O Kuryluku będzie mówić po latach, że wywarł na nim największy wpływ dziennikarski i że uważa go za kontynuatora dokonań Mieczysława Grydzewskiego – redaktora naczelnego „Wiadomości Literackich”.

W 1948 r. powstaje powieść „Rojsty” (zostanie opublikowana dopiero w roku 1956) – literacki obraz przekształcania się partyzantki pod koniec wojny w grupy o charakterze bandyckim, w których trwa wyścig o to, kto wykona więcej wyroków, w grupy, które nie cofną się nawet przed gwałtem na dziecku. W poczynaniach oddziału brak natomiast jakichkolwiek planów, celu, wiary w działania, a bohaterowie nie są zdolni do zaangażowania się. „«Rojsty» mogłyby być czwartą, niegroteskową już częścią «Ferdydurke», której akcja – po szkole, domu Młodziaków i dworku ziemiańskim przenosi się do lasu”[7], pisze Przemysław Czapliński. Powieść stanowi także oskarżenie modelu wychowawczego Drugiej Rzeczpospolitej, który całe pokolenie wyposażył w skłonność do porównywania swojego postępowania do wzorców literackich i do przejmowania narzuconych ról społecznych (katolika, patrioty itp.), których odgrywanie zapewniało aprobatę otoczenia[8].

O powodach przystąpienia do komunizmu opowie wiele lat później w „Kalendarzu i klepsydrze”. Otóż po wojnie cały gniew chce obrócić tylko przeciw sobie i tylko przeciwko swoim: Nagle rozwścieczył mnie conocny sen o Polsce – Chrystusie Narodów, rozwścieczyła ewangelia narodowa wieloksiągu romantycznego. Chciałem natychmiast i demonstracyjnie zamazać szybę w oknie, które pokazywało całą moją przeszłość i skomplikowany mój rodowód (s. 17–18). Nabiera wtedy wstrętu do inteligenckości i idzie szukać praproletariackiego źródła. Kiedy indziej mówi, że do partii został wciągnięty przez tych, których irytowało, że inni pisarze już w niej są, a on jakby nadal trzyma się na uboczu[9].

Do końca okresu stalinowskiego Konwicki pisze trzy powieści afirmujące nowy porządek. Krytycy podkreślają w nich próbę wyzbycia się siebie i potrzebę akceptacji przez zbiorowość. Chyba najciekawszą z nich jest „Z oblężonego miasta”. Treścią powieści jest monolog bohatera – Porejki – który opowiada swoje życie dwóm pracownikom urzędu emigracyjnego w jednym z państw Zachodu: urodził się w 1926 r., został wychowany w tradycji katolickiej, walczył w AK, a po wojnie zaczął sympatyzować z komunizmem. (Są to bardzo czytelne wskazówki autobiograficzne. Autobiografizm zresztą ułatwiał Konwickiemu pisanie[10]. Czapliński nazywa to nawet mitobiografizmem). Nie mógł jednak w całości zaakceptować nowego ustroju, nie wstąpił do partii, a podczas pobytu na Zachodzie prosi o azyl polityczny. „Porejko prosi o azyl, a jednocześnie chwali komunizm. Powinien żałować pierwszej zdrady i stwierdzić, że nadeszła chwila powrotu do – niegdyś porzuconej – tradycji, ale tego nie czyni. Powinien uznać, że decyzja złożenia prośby o azyl jest moralnie słuszna, a tymczasem dalej uważa się za zdrajcę […]. Konwicki usiłował zatem pogodzić rzeczy nie do pogodzenia: obronę słuszności idei komunizmu z obroną prawa do indywidualnego wątpienia”[11]. Warto dodać, że sam Konwicki z okazji wyjazdu na Zachód nie skorzysta… Od października 1949 r. do kwietnia roku 1950 pracuje natomiast w Nowej Hucie, gdzie kopie tunele pod drogi. W ogóle młodość Konwickiego jest naznaczona ciężką pracą fizyczną: ścina drzewa i piłuje pnie na deski, jest tynkarzem, ślusarzem i stolarzem, a nawet elektrykiem[12].

W połowie lat 50. zostaje radnym Warszawy, pracuje w komisji edukacji, gdzie – co ciekawe – sprzeciwia się bezstresowemu wychowaniu[13].

Okoliczności przełomu październikowego zmuszają wielu pisarzy, którzy współtworzyli socrealizm, do wytłumaczenia się i zaprezentowania usprawiedliwienia. Pierwszych obrachunków ze stalinizmem dokonują ci najgłębiej z tą ideologią związani. Jedni sugerują, że zła nie dostrzegali (Adam Ważyk), drudzy, że choć je dostrzegali, nie mogli o nim mówić (Kazimierz Brandys), jeszcze inni, że byli pod wrażeniem zła w masce dobra (Jerzy Andrzejewski)[14]. Konwicki żadnych wyjaśnień składać nie zamierza. Rok 1956 przyjmuje z rezerwą, nie chce ani nie potrafi się zmienić i zacząć udawać kogoś innego. Buntuje się przeciwko temu, że z dnia na dzień wszyscy pieriekinulis. Patrzyli na mnie jak na frajera: „Ty wierzyłeś?” […]. Wobec tego poczułem się w obowiązku, aby to wszystko wziąć na siebie[15]. Odrzuca wtedy literaturę i zaczyna zajmować się filmem, co uznaje za rodzaj reinkarnacji[16]. Być może istotny wpływ na tę decyzję i to porównanie miała niedawna wizyta autora w Chinach i Japonii.

Dopiero w roku 1959 ukazuje się „Dziura w niebie”, a po niej „Zwierzoczłekoupiór” (wyd. 1969 r.) i „Kronika wypadków miłosnych” (wyd. 1974 r.), czyli opowieści o wtajemniczeniu w życie, odzieraniu z tajemnicy świata[17] i poszukiwaniu w dzieciństwie wartości, których pozbawiona jest dorosłość. Bohaterowie trzech kolejnych: „Sennika współczesnego” (wyd. 1963 r.), „Wniebowstąpienia” (wyd. 1967 r.) oraz „Nic albo nic” (wyd. 1971 r.) budzą się do nowego, niechcianego życia[18]. Jest to próba udzielenia odpowiedzi na pytanie, „czy człowiek, który doświadczył rozpadu moralnych i ideologicznych usprawiedliwień zła, zdoła obudzić się z koszmaru winy”[19]. Postaci kreowane przez Konwickiego nadal bardziej niż przez teraźniejszość są określane przez przeszłość (przedwojenną, partyzancką, stalinowską), starają się zrozumieć, dlaczego wyrządzili zło lub chociaż uzyskać za nie przebaczenie. W latach 1958–1972 powstaje też pięć filmów („Ostatni dzień lata”, „Zaduszki”, „Salto”, „Matura”, „Jak daleko stąd, jak blisko”). Od „Salta” niektórzy oczekują pamfletu na polskość, tymczasem Zbigniew Cybulski wypowiada na końcu dość zaskakujące: „Wszyscy jesteśmy tacy sami”…

Jest rok 1964, wybuchają protesty przeciw zaostrzeniu cenzury („List 34”). Konwicki, chociaż należy do partii, od podpisania kontrlistu skutecznie się wymiguje i solidaryzuje z tymi, co protestują. Dwa lata później zostaje zawieszony w prawach członka PZPR za podpisanie listu protestacyjnego przeciw usunięciu z partii Leszka Kołakowskiego. Po latach przyznaje: Po 1968 r. stałem się jednym z niewielu wolnych ludzi w Polsce. […] Dość powiedzieć, że skąd można było – wyrzucono mnie, więc przestałem się czegokolwiek bać i pragnąć[20].

W roku 1976 Konwicki podpisuj apel do sejmu PRL-u o powołanie komisji poselskiej do zbadania przebiegu strajków oraz metod represji wobec robotników i członków KOR-u, a w roku 1977 – skierowany do ministra sprawiedliwości List siedemnastu – protest przeciw akcji zatrzymań i przesłuchań wśród członków KOR-u. Nie podpisuje zaś żadnego protestu przeciw projektowi poprawek do Konstytucji PRL-u (zakładających wpisanie do niej wiodącej roli PZPR-u i wieczystej przyjaźni z ZSRR). Twierdzi, że podpisywanie listów mu zbrzydło. Prawdopodobnie kieruje się tym, że jest wystarczająco skompromitowany, by proponować rozwiązania polityczne[21], i przyjmuje zasadę, że nie będzie podpisywać listów ideologiczno-politycznych, tylko te o charakterze humanitarnym albo te, które mogą przysłużyć się sprawie[22]. Uważa, że z reżimem, który przyzwyczaił się do tych listów i już na nie tak histerycznie nie reaguje, trzeba walczyć inaczej, że należy spróbować radykalniejszych środków. Do wydawnictwa Czytelnik zostaje złożony tekst „Kompleks polski”. Autor nie zgadza się jednak na wprowadzenie zmian wymaganych przez cenzurę (usunięcia wszystkiego, co dotyczy Związku Radzieckiego) i ostatecznie książka ukazuje się w Niezależnej Oficynie Wydawniczej w 1977 r. – dzięki zastosowaniu techniki offsetowej – w nakładzie 3,5 tys. egzemplarzy. Rozpoczyna się prywatna walka pisarza z reżimem. W maju 1977 r. autor dostaje tzw. „zapis na nazwisko” – zakaz druku swoich utworów. Mimo to podczas jednego ze spotkań autorskich Jacek Kuroń nazywa Konwickiego tchórzliwym autorem, który boi się pisać prawdy[23]. Poruszony tą złośliwości Konwicki pisze „Małą apokalipsę” (1979 r.), po której trudno go już było przeskoczyć w agresji wobec PRL-u. Tryptyk, którym zapewnia sobie ogromną popularność, zamyka powieść „Rzeka podziemna, podziemne ptaki” (1984 r.). Tym samym utrwala się wizerunek pisarza politycznego, celnie diagnozującego stan społecznej świadomości.

W 1980 r. zostaje członkiem Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, ale – po nieudanym eksperymencie z partią – nie wstępuje do Solidarności, twierdząc, że każdej formacji politycznej przewodzi grupka fanatyków[24].

„Wam się wydaje, że jesteście pępkiem świata”

Tadeusz Konwicki urodził się w Nowej Wilejce na Wileńszczyźnie w 1926 r. W tym czasie żyli tam obok siebie Polacy, Białorusini, Żydzi, Niemcy, Litwini, Rosjanie i Tatarzy. Jego ojciec był polskim rzemieślnikiem, a matka pochodziła z drobnej szlachty litewsko-białoruskiej. Mówił więc o sobie, że został ulepiony z trzech glin, zahartowany w piekle trzech żywiołów i pijał wodę z rzeki, która przepływała przez kilka krajów. Na dodatek w Kolonii Wileńskiej – gdzie mieszkał – mieszały się z sobą różne warstwy społeczne: trochę ludzi biednych, sporo urzędników i wysokiej inteligencji.

Ludzie, których tam poznał, z jednej strony byli życzliwi i serdeczni, z drugiej strony utrzymywali emocjonalny dystans[25]. Twierdzi, że odziedziczył z krwią przodków wileńską perfidność[26], do cech osób stamtąd pochodzących zalicza także samowystarczalność[27] i wstydliwość[28]. Mówi, że wilnianin to także człowiek honoru[29]. Wileńszczyzna miała ponadto zaostrzać widzenie[30] pewnych spraw. Jedną z najistotniejszych cech, które go ukształtowały, jest na pewno to, że – jak twierdził – wilnianie mogą dawać sobie chodzić po głowie długo, ale jak się zaprą, to już nikt nie potrafi nimi miotać[31]. Rygorem wileńskim jest istnieć, ale nie za wszelką cenę[32]. Pytany o to, czy skoro wszyscy znani ludzie pochodzący z Wileńszczyzny są jednocześnie genialni i dziwaczni, on także czuje się litewskim dziwakiem, odpowiada, że raczej kosmopolitą…

W nowej ojczyźnie – Warszawie – czuje się trochę cudzoziemcem, cudzoziemcem w zakresie myśli, upodobań, miar estetycznych i duchowych sympatii[33]. Będąc przejazdem […] – pisze – niczego […] od was nie wymagam i nie przedkładam żadnych żądań[34]. Dlatego tym bardziej warto słuchać, co ma do powiedzenia na temat Polski i Polaków.

Wspomniany wcześniej tryptyk można by nazwać kluczem do polskości. Konwicki ma świadomość, że jeśli chodzi o rozważania na temat charakteru Polaków, mieszkając w Polsce, nie może być kimś w rodzaju Gombrowicza, że mógłby pozwolić sobie na jeszcze więcej goryczy tylko wtedy, gdyby wyjechał za granicę: Zwróćcie uwagę, że od dwóch stuleci cała lepsza albo prawdziwsza literatura polska powstała z dala od Polski. Od Mickiewicza do Gombrowicza. Rodziła się tam, gdzie nie było polskiego kołtuna, rodzimego idioty, natrętnego dewota narodowego. Że tylko tam polski pisarz mógł władać swobodnie piórem, mówić śmiało o własnym społeczeństwie i o sobie[35]. Ma jednak odwagę tłumaczyć Polakom – przynajmniej tym, którzy chcą go słuchać – że nie są takimi wspaniałymi wojakami, jak to sobie kiedyś ustalili, że niezbędne dla zdrowia psychicznego jest zaprzestanie podziwiania siebie[36], ma odwagę przekonywać, że trzeba stawiać opór nawet wtedy, gdy wiadomo, że się nie uda, że przyjdzie zapłacić za to najwyższą cenę[37].

Bohaterowie „Kompleksu polskiego” (m.in. Tadeusz Konwicki, Kojran – człowiek, który po wojnie chodził za Konwickim z rozkazem, Duszek – oficer UB, który przesłuchiwał Kojrana i konfident Grzesio) czekają pod sklepem „Jubiler” na obrączki. Okazuje się jednak, że zamiast złota do sklepu trafiają rosyjskie samowary. Z powodu zmęczenia Tadeusz Konwicki dostaje zapaści i trafia na zaplecze sklepu, gdzie wdaje się w romans z ekspedientką. Kolejkowa wspólnota rozstaje się wieczorem, przebaczywszy sobie wszystkie winy. W akcję powieści wplecione są także rozważania narratora starającego się wypowiedzieć prawdę o polskich kompleksach. Fabuła jest wzbogacona o dwa opowiadania: pierwsze dotyczy historii pułkownika Mineyki, dowodzącego ochotnikami podczas powstania styczniowego, którzy uciekają z pola bitwy, zostawiając dowódcę samego, drugie zaś dotyczy Romualda Traugutta, który obejmuje dowództwo nad powstaniem, mimo świadomości nieuchronnej klęski, co ma świadczyć o powtarzalności tego wzorca w polskim wykonaniu. Nieokreślone są w powieści ani pora dnia (przed południem jest ciemno jak wieczorem), ani pora roku (tego samego dnia jest siarczysty mróz, po czym nastaje wiosenna odwilż). „Nieokreśloność wkracza również na obszar etyki i zaraża ją relatywizmem – komentuje ten zabieg Przemysław Czapliński – wszyscy w tym świecie tworzą jakąś wspólnotę podejrzanych […]. W tym podejrzanym wspólnictwie zacierają się kategorie etyczne i status moralny postaci – «ubek» […], oczekując na przebaczenie od akowca […], chodzi z nim na wódkę, i nie wiadomo już, który z nich jest oprawcą, a który ofiarą […]”[38]. Kontury świata się rozmywają, ponieważ zbiorowość traci cechy narodu. Społeczeństwo się rozpada, bo jego członkowie trwają w przekonaniu, iż nie ponoszą winy za swoje życie. „A skoro są niewinni i bezsilni, wobec tego zarówno wina, jak i siła znajdują się poza nimi”[39]. Słowa narratora: Chcę być winnym najprościej. Chcę być winnym wobec nieznanych ludzi Czapliński interpretuje w ten sposób, że pisarz ma obowiązek ukazywania rzeczywistości reżimu i likwidowania złudzeń: „Najpierw więc powinniśmy wyrzec się złudzenia, iż cierpienie niewoli jest cnotą; po wtóre, że historia w którymkolwiek momencie oszczędzi nam tych cierpień; po trzecie, że za cnotę cierpienia zostaniemy wynagrodzeni; po czwarte, że istnieją pewne wiecznotrwałe cechy – polskość, poczucie tożsamości narodowej – które tworzą samoczynny mechanizm broniący nas przed wynarodowieniem”[40]. Podstawową prawdą, jaką zdaniem Czaplińskiego miał wyrazić Konwicki, była ta, że ukazując cenę wolności i kształt zniewolenia, pisarz niezależny „daje czytelnikowi prawo wyboru oceny własnej sytuacji, a zatem czyni go na powrót gotowym do przyjęcia wolności”.

Aura jest podobnie nieokreślona w „Małej apokalipsie” (beznadziejny dzień jesienny; wiatr, może jeszcze letni, może już zimowy), która rozpoczyna się tym, że do głównego bohatera Tadeusza K. przychodzą dwaj opozycjoniści i proponują, by jeszcze tego samego dnia wieczorem spalił się pod gmachem Centralnego Komitetu Partii, co – ich zdaniem – miałoby wstrząsnąć ludźmi zarówno w kraju, jak i za granicą i ujawnić winę powszechną, grzech obojętności. Bohater musi się więc zastanowić, czy może ocalić honor za życia. Państwo bankrutuje, rząd negocjuje w sprawie sprzedania województwa zielonogórskiego, trwa wyprzedaż przedsiębiorstw państwowych, Polska kandyduje do wstąpienia do ZSRR: Grzech przybrał ciało cnoty. […] Zło […] stało się dobrem (s. 152) i spowszedniało, cały świat jest dwuznaczny (s. 119). Członkowie opozycji to są tacy sami aparatczycy jak państwowi (s. 33), są wydzieliną tego systemu, żebrem z ciała tej tyranii (s. 117), na dodatek oficerowie bezpieki siebie również uznają za opozycjonistów – jeden z nich mówi do bohatera: Pan jest opozycjonistą negatywnym, a ja pozytywnym. Pan odwala ceremoniał, nadbudowę, formę estetyczną, ja pragmatyzm, codzienność, funkcjonowanie struktury. Aleksander Fiut zauważa, że w scenach inwigilacji, sprawdzania dokumentów, spotkań z patrolami „Konwicki daleki jest od prostego, a stanowiącego wygodne moralne alibi […] podziału na «my» i «oni» – bezbronne ofiary i okrutnych, bezwzględnych prześladowców, niewinny naród i «pachołów reżimu»”. Co więcej, autor unika zarówno karykaturowania, jak i demonizowania policji: „Ludzie aparatu przemocy to w jego utworach kość z kości, krew z krwi tego narodu – całkiem szarzy, przeciętni Polacy”[41]. W „Małej apokalipsie” Konwicki wraca do jednego z głównych tematów swojej twórczości – do „losów polskiego inteligenta, który nie chce, by ktokolwiek – szlachetny czy nieszlachetny – wykorzystywał go do swoich celów. Powieść stawała się w ten sposób szyderczym, socjologicznym modelem mechanizmu wpychania jednostki przez patriotyczną garstkę, zresztą dość podejrzaną, w rolę «osobnika narażającego się władzy». Ci, którzy walczyli o wolność, skłonni byli też odbierać wolność innym”[42]. Między innymi z tego powodu zecerzy NOW-ej mieli ponoć odmówić składania tekstu…

W kolejnej części tryptyku – „Rzece podziemnej, podziemnych ptakach” – świat jest już jednak wyraźnie podzielony i trwa wojna rządu z narodem, a pomiędzy obywatelami powstały bariery niedające się pokonać, zrodziło się poczucie wrogości, powstało wrażenie obcości. Akcja rozpoczyna się 13 grudnia 1981 r. „Gdyby autor «Kompleksu…» pozostał wierny swojej poetyce prezentowania świata – pisze Czapliński – to w «Rzece…» stan wojenny po prostu by nie nastał: żadna z milicyjnych suk nie ruszyłaby z miejsca, żaden z karabinów nie wyplułby z siebie kuli. Ale stan wojenny nastał, więc paszkwil i groteska straciły rację bytu”[43]. Bohater o imieniu Siódmy próbuje uniknąć aresztowaniem i ucieka z matrycami grafomańskich wierszy ukrytymi w torbie. W wyniku postrzału zostaje zraniony w pośladek i trafia do szpitala. Udaje mu się jednak zbiec, wędruje po mieście, aż wreszcie w hotelu umiera na zawał serca. I znów, mimo zmian poetyki, największymi wrogami Polaków okazują się Polacy (s. 107): Najlepszych, jak zawsze w tym kraju, czeka zagłada […]. Pójdą do więzień, do podziemia, pod kule. Zeżre ich samotność, rak, zgryzota. Nawet nie znajdą tego pocieszenia, że ktoś ich pamięta, że ich ofiara będzie przykładem i natchnieniem […]. To już nie ojczyzna Łukasińskich i Trauguttów. To kraina Chlestakowych (s. 102). Zagraniczny dziennikarz mówi Siódmemu: […] wam się wydaje, że jesteście pępkiem świata […], że świat padnie przed wami na kolana i przez kilkadziesiąt lat będzie podziwiał waszą piękność, wasz rozum i waszą odwagę. Wy jesteście jak dzieci. Łakniecie podziwu, oklasków, prezentów. A tu już ekspiruje wasz czas. Odegraliście swoje jasełka i kurtyna spadnie za miesiąc albo za trzy miesiące. Pojawi się nowa Polska […] w Południowej Ameryce, w Afryce albo w Azji, i ja tam zaraz pomknę z nowym ładunkiem sympatii, serdeczności i obietnic do nowej niePolski, która będzie się nazywać Salvador, Ghana albo Kampucza. Ja już siedzę na walizkach, blisko drzwi, żeby być blisko szatni, pierwszy chwycić płaszcz i uciekać w tę stronę, gdzie przemieści się chmura z cienkim deszczem współczucia bogatych dla biednych, zdrowych dla chorych, szczęśliwych dla nieszczęśliwych (s. 132). Siódmy słyszy także: Jesteście przedszkolakami Europy. Małolatami w starym burdelu (s. 29).

Za książki wydane w drugim obiegu Konwicki nie pobiera honorarium[44]. Niektórzy pisarze i krytycy uważali, że cenzura w tamtym czasie doskonaliła talenty pisarzy, gdyż zmuszała ich do jeszcze większego wysiłku intelektualnego, uczyła subtelności sformułowania, a jeśli kogoś niszczyła, to tylko grafomanów. Konwicki nie ukrywa, że nie mógł narzekać na cenzurę, zapewnia, że gdy się napisało coś ważnego, cenzorzy przymykali oko, że zawsze umiał znaleźć aparat artystyczny, by przekazać to, co chciał[45]. Twierdzi jednocześnie, że w podziemiu także istniała cenzura, cenzura pewnych środowisk, pewnych orientacji politycznych, że „Mała apokalipsa” także została ocenzurowana ze względu na pewne kwestie towarzyskie![46]…

Wielokrotnie krytykowany przez środowisko Konwicki odpowiada w „Pamflecie na siebie”: Czy przypadkiem kompleks niższości nie jest ojcem ambicji? […] Podlegają jej szczególnie wolne zawody. Ospałe i gnuśne środowisko literackie podskórnie buzuje jak wulkan. Podlega niewidocznym potężnym ruchom tektonicznym. Czasem tylko gdzieś coś pęknie i wtedy wylewają się wodospady wściekłości, jadu, nienawiści wyprodukowanej przez niespełnione ambicje (s. 73).

Wolność nazywa Konwicki nie tylko kompleksem, lecz także polską obsesją[47]. W pierwszej części omawianego tryptyku politycznego czytamy: Są narody z fartem, z łutem szczęścia, robiące zawrotną karierę, i są narody pechowcy, nieudacznicy, łazarze. […] My dobrze wiemy, co i dlaczego. Nasi historiozofowie opukali dokładnie kręgosłup naszej historii. Wydobyli na jaw wszelkie ułomności, wady, zwyrodnienia. My wiemy, że nas zgubiła złota wolność. Dzikie zwariowane przywiązanie do swobód pojedynczego obywatela, do autonomii i niepodległości człowieka. Nasza cała bieda z tej rozpasanej wolności. Nasza cała Golgota z tej niewczesnej erupcji indywidualizmu. Nasza cała niepewność jutra z tej niewytłumaczalnej inklinacji do rozpasanego, niczym nieskrępowanego „ja” przeciwstawionego „nam”, „wam” oraz „im”. Jak złym uczniom, jak osłom z ostatniej ławki, jak chuliganom podmiejskim stawiają nam za przykład brodaci mędrcy historiozofii naszych wzorowych sąsiadów, którzy zamiast pławić się w wolności, czynić z wolności bóstwo i religię, budowali silne despotyczne państwa, organizmy oparte na tyranii, na zajadłej przemocy państwa nad bezradną jednostką, na kulcie miażdżenia pojedynczego człowieka w imię ludobójczych celów molochów mocarstwowych. Nasza historia zazdrości sąsiadom ucinanych głów, państwowego bezprawia i ostatecznego zniewolenia istoty myślącej, zwanej przez biologów, braci historyków, homo sapiens. […] A do diabła […]. Czy mamy się wstydzić umiłowania wolności? Choćby to była wolność głupia, wariacka, totalna, anarchiczna, zaściankowa, choćby to była wolność wiodąca do zguby? […] Ale gdybyśmy byli nawet zdyscyplinowanym, karnym, mrówczym społeczeństwem rodzaju anglosaskiego, czyż zachłanny despotyzm nas by oszczędził, czyż agresywny totalitaryzm sąsiadów nie poćwiartowałby naszego trupa na kawałki? Bo szlachetność ulegnie zawsze nikczemności, bo cnota padnie do stóp zbrodni, bo wolność zginie z rąk niewoli. Choć można również powiedzieć, że prawość pokona grzech, że dobro zwycięży zło, że wolność zatriumfuje nad niewolą. Ale pamiętajmy, że dobro jest powolne jak obłok na niebie, a zło jest szybkie jak piorun (s. 88–90).

Jako osoba pochodząca z Wileńszczyzny autor „Kompleksu polskiego” uważa, że kibicując polskiej społeczności, ma prawo bronić jej przed utratą tożsamości i przed aneksjami rosyjskimi, bo widzi je znacznie lepiej niż inni[48]. Czym hipnotyzuje Rosja biednych „priwislinców”? – zastanawia się w „Pamflecie na siebie”. – […] Może rozmachem gigantycznego kontynentu. […] Może splotem myślowych wątków azjatyckich, bizantyjskich i europejskich. Może ekstremalnością reakcji na dobro i zło. Może jakimś wspaniałym manichejskim fałszem, którym jest przepojona sztuka rosyjska […]. Ale też ci zarażeni Rosją […] [odgrywali] pozytywną rolę w naszym życiu umysłowym. Mieli oczy otwarte, niezaślepione parafiańskim nacjonalizmem. Byli wyczuleni na obecność w naszym państwie tych wschodnich czy prawie wschodnich mniejszości. Przeciwstawiali się zapyziałej reakcyjności. Lecz ten przenikliwy ogląd naszych tutejszych spraw odbywał się jakby z najwyższej wieży kremlowskiej. Kto wie, czy fascynacja Rosją nie wynika z faktu, że tak bardzo w gruncie rzeczy jesteśmy do nich, a oni do nas podobni. Że nasze grzechy w nich się ustokrotniają, a ich podniosłe zalety w nas dziwnie karleją. Jednakże ta bliskość duchowa może się dla nas okazać fatalna. […] Wysadziliśmy w powietrze Rosję radziecką, żeby przytulić się do Rosji mesjanistycznej i nieodgadnionej (s. 51–53).

W wywiadzie dla czytelników rosyjskich, w rozmowie z Ksenią Starosielską Konwicki powtarza tezę o podobieństwie obu narodów: Polacy mają ciekawy stosunek do Rosji; wydaje się, że […] są nastawieni antyrosyjsko, a w rzeczywistości istnieje coś takiego, jak skryta sympatia, odczucie przynależności do jednego towarzystwa […]. Widzę między nami wiele wspólnego; przy czym, gdyby zapytać, czy to Rosjan, czy to Polaków – jedni i drudzy będą zaprzeczali jakiemukolwiek podobieństwu: i charakterów, i mentalności. Ale ja będę obstawał, że mamy bardzo wiele podobnych cech, mimo że nasze kraje tak znacznie różnią się rozmiarem, a […] [polska] kultura bliższa jest zachodniej. Społeczeństwo polskie – w dobrym tego słowa znaczeniu – jest nieco anarchiczne, a i rozwój demokratycznych stosunków społecznych zaczął się […] [w Polsce] kilka wieków wcześniej, za co zresztą zapłaciliśmy utratą niezawisłości. Niemniej nie narusza to wspólnoty[49]. Jest też jeszcze coś, co – jak się zdaje – łączy oba narody: Zagłuszyć się. Ale jak się zagłuszyć? Jest stary polski narkotyk, pół litra czystej. […] Staropolska maczuga do ogłuszania, starożytna mizerykordia, dobijająca na kilka godzin zranionych w pojęciach moralnych, ugodzonych w poczucie honoru i godności, zarażonych śmiertelnie gangreną chaosu i beznadziei. W taki sposób zagłuszaliśmy się przez wieki od czasów pierwszych królów polskich[50].

Konwicki nie zgadzał się jednak z polską inteligencją, naiwnie wierzącą, że demokratyczna Rosja Polsce nie zagrozi[51]. W „Małej apokalipsie” pisał: Prawdziwym niebezpieczeństwem dla Polski nie jest żadna sowiecka Rosja, będzie nim dopiero Rosja demokratyczna, rozwinięta cywilizacyjnie, która wessie nas Polaków jak elektroluks pajączka (s. 34).

Jednej z najbardziej przejmujących diagnoz polskiego społeczeństwa, a może zmian, jakie się w nim dokonują, przeprowadza Konwicki w roku 1989, po premierze filmu „Lawa”, który nie zyskał spodziewanej aprobaty: W 1968 ludzie za „Dziady” gotowi byli oddać życie, a w 1989 roku nie bardzo spieszyli się, by pójść oglądać je w kinie[52]… Po latach dodaje jeszcze: wtedy, żeby mieć sukces, trzeba się było uwijać koło Wałęsy, latać ze sztandarem, w prezydiumach zasiadać, pokazywać się i lansować swój towar. Umarłbym ze wstydu, gdybym miał coś takiego robić[53]. Filmy „Dolina Issy”, „Lawa” i powieść „Bohiń” były swego rodzaju pożegnaniem pisarza z Litwą, chyba tym istotniejszym, że władze radzieckie przez lata nie życzyły sobie, by odwiedzał „Wileńszczyznę”[54]…

„Im bardziej człowiek uprawniony do moralizatorstwa, tym bardziej tego unika”

Chciałem porozmawiać z Tadeuszem Konwickim o jego decyzjach i tych fragmentach twórczości, które – moim zdaniem – mówią coś ważnego o tym, jakim jesteśmy społeczeństwem, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że na Wileńszczyźnie zadawanie pytań było nietaktem towarzyskim, że sam Tadeusz Konwicki, mimo że często spotykał się z ludźmi o interesujących biografiach, żadnych pytań im nie zadawał, że nigdy nie lubił się mądrzyć, a samochwalstwa, które też zresztą uznawał za wadę Polaków, wprost bał się bardziej niż NKWD. Nie zamierzałem eksponować Tadeusza Konwickiego jako mędrca, czego również nie znosi. Bardzo mi natomiast zależało na rozmowie o tych trudnych często kwestiach z osobą, która nigdy niczego od nikogo nie oczekiwała, nikogo o nic nie prosiła, nikomu nie służyła; z kimś, kto czuł się wolnym człowiekiem. Do wywiadu nie doszło, bo Tadeusz Konwicki uznał, że brakuje mu już sił na tak długą rozmowę, jakiej oczekiwałem. Na szczęście do bogatej twórczości autora „Małej apokalipsy” można sięgać bez ograniczeń…

Panie Tadeuszu, dziękuję za tę naszą kilkuminutową rozmowę, choć tylko telefoniczną. Zapamiętam ją na długo z kilku przynajmniej powodów… I będę trzymał Pana za słowo…



[1] P. Czapliński, Tadeusz Konwicki, Poznań 1994, s. 181.

[2] T. Konwicki, Kompleks polski, Warszawa 1989, s. 80–81.

[3] W pośpiechu: Tadeusz Konwicki rozmawia z Przemysławem Kanieckim, Wołowiec 2011, s. 37.

[4] Tamże, s. 95.

[5] S. Bereś, Pół wieku czyśćca: rozmowy z Tadeuszem Konwickim, Londyn 1986, s. 21.

[6] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 286–287.

[7] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 17–18.

[8] Inna powieść należąca do nurtu rozrachunków inteligenckich – „Jezioro Bodeńskie” Stanisława Dygata, przyjaciela Tadeusza Konwickiego, z 1946 r. – również miała ukazywać psychologię pragnień, przeżyć i niemocy młodego człowieka, który dorastał przed wojną i który również przybiera rozmaite maski i pozy. Wyobcowanie i bezradność polskiej inteligencji i jej uległość wobec propagandy ukazuje także „Sprzysiężenie” Stefana Kisielewskiego z roku 1949.

[9] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 63.

[10] S. Bereś, Dz. cyt., s. 9–10.

[11] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 34–35.

[12] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 38.

[13] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco; rozmowy prowadzili Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba, Kraków 2001, s. 58.

[14] Zob. P. Czapliński, Dz. cyt., s. 38–39.

[15] S. Bereś, Dz. cyt., s. 111.

[16] Tamże, s. 75.

[17] Zob. P. Czapliński, Dz. cyt., s. 55.

[18] Zob. Tamże, s. 67.

[19] Tamże, s. 72.

[20] S. Bereś, Dz. cyt., s. 198.

[21] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 282.

[22] Tamże, s. 281.

[23] Tamże, s. 166.

[24] Tamże, s. 66.

[25] S. Bereś, Dz. cyt., s. 171.

[26] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 99.

[27] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 62.

[28] Tamże, s. 81.

[29] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 16.

[30] S. Bereś, Dz. cyt., s. 71.

[31] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 204.

[32] Tamże, s. 282.

[33] T. Konwicki, Kalendarz i klepsydra, Warszawa 1989, s. 172.

[34] Tamże, s. 173.

[35] T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, Warszawa 1986, s. 31.

[36] S. Bereś, Dz. cyt., s. 57.

[37] Tamże, s. 58.

[38] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 144.

[39] Tamże, s. 145.

[40] Tamże, s. 148.

[41] A. Fiut, Konwickiego quasi-traktat o ubecji, [w:] Kompleks Konwicki: materiały z sesji naukowej zorganizowanej w dniach 27–29 października 2009 roku przez Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej UJ oraz Wydział Polonistyki UJ, red. A. Fiut, T. Lubelski, J. Momro, A. Morstin-Popławska, Kraków 2010, s. 79–80.

[42] S. Chwin, Samobójstwo altruistyczne w Małej apokalipsie Tadeusza Konwickiego, [w:] Kompleks polski, Dz. cyt., s. 61.

[43] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 162.

[44] S. Bereś, Dz. cyt., s. 207.

[45] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 12.

[46] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 107.

[47] S. Bereś, Dz. cyt., s. 122.

[48] Tamże, s. 177.

[49] H. Gosk, Zaczynając od Rojstów i Władzy… Tadeusza Konwickiego spotkania z Imperium, [w:] Kompleks Konwicki, Dz. cyt., s. 28.

[50] T. Konwicki, Pamflet na siebie, Dz. cyt., s. 91.

[51] S. Chwin, Dz. cyt., s. 59.

[52] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 181.

[53] Tamże.

[54] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 123.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję