Opowieść o republice nauki, która mogłaby być lekarstwem na nacjonalizm :)

Imponująca kulturowa historia fizyki XX wieku, biografia totalna bomby atomowej i pasjonująca opowieść o republice nauki, która mogłaby być lekarstwem na nacjonalizm. Gdybyście mieli przeczytać w życiu tylko jedną książkę o fizyce, niech to będzie ta: „Jak powstała bomba atomowa” Richarda Rhodesa w świetnym przekładzie Piotra Amsterdamskiego (Wydawnictwo Marginesy 2021).

Biopic Christophera Nolana z genialną rolą Cilliana Murphy’ego powstał na podstawie biografii Martina J. Sherwina i Kaia Birda „American Prometheus: The Triumph and Tragedy of J. Robert Oppenheimer” (polskie wydanie – „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej”, przeł. Janusz Błaszczyk, Replika 2022). Na potrzeby scenariusza z wielu wątków zrezygnowano, nie ma np. ani słowa o neurotycznym dzieciństwie Oppenheimera. To przede wszystkim polityczny thriller, w którym bardziej niż kulisy rozgrywek o władzę zafascynowała mnie wizualizacja pracującego umysłu. Jeśli macie tak jak ja, a „Straszliwą zieleń” Benjamína Labatuta (przeł. Tomasz Pindel, Czarne) wciągnęliście na raz, opowieść Rhodesa jest dla Was. Zżymałam się, czytając grandilokwentny blurb Isidora Rabiego na czwartej stronie okładki („epos godny Miltona”), ale o 3 w nocy, kiedy z zachwytem zamykałam tę opasłą księgę (900 stron maczkiem!) byłam skłonna przyznać mu rację.

Głównym bohaterem księgi Rhodesa nie jest Oppenheimer, lecz Leo Szilard. Oczywiście biografia bomby atomowej musi mieć bohatera zbiorowego – nie byłoby projektu Manhattan bez setek miniaturowych odkryć setek intelektualnych geniuszy (co ciekawe, Oppenheimer był jednym z niewielu bez Nagrody Nobla – Rhodes uważa, że jako nonszalanckiemu wizjonerowi brakowało mu wewnętrznej zgody na mozolną pracowitość), jednak to od Szilarda rozpoczyna się ta opowieść i na nim kończy.

Trwa wielki kryzys. Węgierski fizyk, uchodźca z nazistowskich Niemiec, stoi na skrzyżowaniu przy British Museum w Londynie. Jest (jak Niels Bohr) perypatetykiem, najlepiej myśli mu się w ruchu. „Gdy przechodził przez jezdnię, doznał olśnienia i zobaczył przyszłość – śmierć wiszącą nad światem i całą grozę sytuacji, jaka miała się ziścić”.

Gdy zapala się zielone światło, Szilard uświadamia sobie, że jądrowa reakcja łańcuchowa jest możliwa. A to oznacza możliwość wyzwolenia energii w skali przemysłowej. Będzie można latać w kosmos, ale też budować bomby atomowe.

Szilard stanie się wielkim przeciwnikiem broni masowej zagłady, to on napisze ostrzegawczy list do Franklina Roosevelta, który podpisze Einstein. Będzie przerażony zbombardowaniem Hiroszimy i Nagasaki. Skupi się nie tylko na szukaniu sposobu wyzwolenia energii jądra, ale przede wszystkim na „uratowaniu świata”. Po zbombardowaniu Japonii przerzucił się z fizyki na biologię. O ile książka Sherwina i Birda jest apologią Oppenheimera, o tyle Rhodes, wybierając na postać wiodącą Szilarda, oskarża i ostrzega.

Tę książkę świetnie się czyta, bo jest napisana jak upowieściowiony reportaż, udramatyzowany i operujący suspensem. Rutherford pracuje za pomocą sceny, a zagadnienia naukowe opisuje plastycznie, wspomagając się porównaniem. Wspaniale opisuje intelektualny ferment i wspólnotę genialnych fizyków, odkrywających prawa rządzące wszechświatem, trzęsących nauką, ale też po prostu dobrze się bawiących – u progu II wojny światowej, a potem – powstania broni masowej zagłady wystawiających towarzyskie teatrzyki i wręczających sobie na urodziny kupiony ze składki rad. Fermi odebrał telefon ze Sztokholmu po wysłuchaniu w radio informacji o Nocy Kryształowej.

Rutherfordowi udało się uchwycić paradoks pracy nad bombą atomową – buntownicze, rewolucyjne odkrycia naukowych kompanów, którzy w XX wieku zrobili dla fizyki to, co udało się odkryć w chemii w XIX, prowadziły do humanitarnej katastrofy. Brakowało mi w filmie Nolana dokumentalnej przebitki, która pokazałaby, do czego doprowadziły badania w Los Alamos. Książkę Rutherforda kończą świadectwa ocalałych i ta mroczna puenta zmienia wymowę opowieści o naukowym trumfie. Ale o „republice fizyków” warto pamiętać.

„Czasami nawet naukowcy zapominają, że nad bombą atomową i wodorową pracowano nie tylko dlatego, że to straszliwa broń. Jak kiedyś powiedział Fermi, była to także »wspaniała fizyka«” – pisze Rutherford.

Zastanawia, jak dużą rolę odgrywała w tym fermencie literatura. Dla Szilarda – science fiction H.G. Wellsa, dla Oppenheimera – Bhagawadgita.

 

Autor zdjęcia:Dan Meyers

 

________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Nowe zderzenie cywilizacji :)

The Clash of Civilizations – zderzenie cywilizacji. Głośna teoria Samuela Huntingtona a zarazem pierwsza część tytułu jego najważniejszej książki wydaje się sprawdzać co do joty, w zaskakującej jednak odsłonie. Słynny politolog twierdził, że przyczyną konfliktów w XXI wieku będzie wielki spór religijno-kulturowy między wielkimi cywilizacjami. Miał na myśli m.in. rywalizację Zachodu z odradzającą się potęgą Azji. Nie przewidział jednak, że zderzenie cywilizacji nastąpi w ramach każdej z nich. W ramach poszczególnych narodów i społeczeństw. W ramach rodzin.

„Pierwsze lata po zakończeniu zimnej wojny stały pod znakiem dramatycznych przemian tożsamości różnych ludów. W tym czasie zaczęły się szczególnie liczyć symbole kulturowej tożsamości (…). Kulturowa tożsamość okazała się tym, co dla większości ludzi ma najważniejsze znaczenie” – to typowy blurb, czyli fragment krótkiej rekomendacji na tylnej stronie okładki jednej z najważniejszych książek politologicznych XX wieku, podkreślający rolę tożsamości, kultury, religii i światopoglądu w nadchodzącym stuleciu. Na niemal 600 stronach kultowego dzieła Huntington udowadnia swoją teorię, opisując przywiązanie do symboli, stylów życia oraz wyszczególniając wszystkie kwestie sporne między cywilizacjami. To wielka narracja, spójna i porywająca. Niewykluczone, że może się ziścić w naszym stuleciu. Może właśnie się urzeczywistnia, tylko jesteśmy zbyt zajęci by to dostrzec.

A może jest jeszcze gorzej niż przewidywał Huntington. Zanim dojdzie do otwartej konfrontacji między wielkimi cywilizacjami, każda z nich przeżyje własne wewnętrzne zderzenie, swoistą implozję. Zawali się od środka pod ciężarem czegoś, czego wybitny politolog nie mógł przewidzieć w latach 90-tych ubiegłego wieku, gdy pisał swoje opus magnum. Era Internetu, a zwłaszcza pojawienie się portali społecznościowych zmieniły przecież wszystko. Czy ktoś uwierzyłby jeszcze dekadę temu, że miliony ludzi w najbogatszym kraju świata, będą wyznawcami fantastycznych teorii o światowym spisku elit czczących szatana i biorących udział w przemycie ludzi i seksualnym wykorzystywaniu dzieci. O tym, że rząd USA odpowiada za stworzenie AIDS, że Angela Merkel jest wnuczką Adolfa Hitlera? Zabawne, prawda? Tylko, że ci ludzie mają swoich przedstawicieli w Kongresie USA. Mało tego, tego typu teoriami kierował się w swoich wystąpieniach najpotężniejszy człowiek świata – prezydent USA. Człowiek, który przez naciśnięcie jednego guzika mógł doprowadzić do natychmiastowego zniszczenia wszystkich cywilizacji, zanim w ogóle zdążyłyby się zderzyć.

Fake newsy, chaos informacyjny, teorie spiskowe – to wszystko stało się paliwem wszelkiej maści populistów, którzy doprowadzili do dramatycznych podziałów w społeczeństwach na całym globie. To co na początku stycznia 2021 roku działo się w Waszyngtonie wygląda niestety na spektakularny początek wielkiego zderzenia mentalnych światów, wielkiego zderzenia w ramach jednej cywilizacji. Nie tylko zresztą zachodniej. Nauka, prawda, fakty przegrywają w tej wojnie wszędzie i każdego dnia. Przegrywają, gdy powielasz niesprawdzone informacje, gdy wypowiadasz się na tematy, co do których nie masz zielonego pojęcia, gdy nie ufasz ekspertom, gdy kierujesz się strachem, gdy hejtujesz, gdy obrażasz, gdy nienawidzisz.

Kiedy upowszechniła się era Internetu, zarówno eksperci jak i zwykli ludzie byli przekonani, że każdy będzie miał teraz nieograniczony dostęp do wiedzy, do informacji na każdy dowolny temat. Wieszczono początek społeczeństwa informacyjnego, a to określenie, ten zbitek wyrazowy powtarzany był z nieskrywaną nadzieją zarówno w dyskusjach, jak i w oficjalnych dokumentach. Utożsamiano je ze społeczeństwem otwartym, prawdziwie wolnym, egalitarnym, kierującym się najnowszymi zdobyczami nauki. To był cel, do którego dążyły wszystkie cywilizacje. A jaki jest efekt? Facet przebrany za bizona wraz z kolegami siłą zdobywają Kongres Stanów Zjednoczonych – serce amerykańskiej i światowej demokracji. Ten człowiek jest szczerze przekonany, że broni prawdy, wolności i jako wysłannik dobra, walczy w ten sposób ze złem. Wygląda na to, że coś nie zagrało, że najwyraźniej przegrywamy ten świat…

 

Autor zdjęcia: Tyler Merbler

Podsumowanie muzyczne dekady 2000–2009. Muzyka zagraniczna :)

Dla zilustrowania pełnego, muzycznego krajobrazu dekady zestaw 50 bardzo istotnych wydawnictw muzycznych, który ukazały się w latach 2000-2009. Powstał on ostatni w kolejności, czyli po kinie, literaturze, polskiej muzyce, popowych singlach. Potraktujcie ten tekst raczej jako rekomendację autorki niż realną listę najlepszych płyt dekady – tego typu ogromnie obszerne zestawienia znajdzie na stronach serwisów pokroju Pitchforkmedia, Popmatters i specjalnie na tę okazję na chwilę wskrzeszonego Stylusa. O ile muzykę polską, literaturę oraz kino starałam się potraktować jak najbardziej wszechstronnie i obiektywnie, o tyle tutaj podejście było mocno osobiste. Inna też jest formuła tego zestawienia – mniej zobowiązująca, mniej publicystyczna, nie tak rozbudowa, choć 50 to spora liczba. Mam nadzieję, że na tej liście znajdziecie coś interesującego. Zachęcam bardziej do posłuchania niż przeczytania.


50. Fugazi – The Argument (2001)

Kim oni są?

Klasyczny, noise-rockowy zespół. Aktywni od lat i nie schodzący poniżej pewnego, wysokiego poziomu.

Dlaczego tutaj są?

Nie wiem, ale to być może jedyna, stricte wyraźnie rockowa pozycja w tym rankingu. Niemniej znajduje się w zestawie naprawdę zasłużenie. „The Argument” jest mocarną, charakterną płytą. I szalenie inteligentną.

Posłuchaj:

Cashout

Epic Problem

49. Nico Muhly – Mothertongue (2008)

Kim on jest?

Współczesnym kompozytorem, nagrywającym płyty autorskie, zespołowe, na jeden i więcej instrumentów, ścieżki dźwiękowe do filmów.

Dlaczego tutaj jest?

Właściwie trochę na wyrost. Muhly ze swoją contemporary music wchodzi delikatnie do popu, co wydaje mi się, nasili się w obecnej dekadzie (ten kompozytor ma raptem niespełna 29 lat!). Na razie to na pewno fascynujące zjawisko.

Posłuchaj:

Mothertongue Pt. 1: Archive

48. The Notwist – Neon Golden (2002)

Kim oni są?

Niemiecki projekt Markusa Achera, istniejący od końca lat 80., ale rozgłos zdobył dopiero przy okazji „Shrink” (1998) i przede wszystkim „Neon Golden” (2003). Gatunek muzyczny – muzyka elektroniczna.

Dlaczego tutaj są?

Czy takie fragmenty tego krążka jak „Pilot” czy „Pick Up The Phone” nie mówią same za siebie?

Posłuchaj:

Pilot

Pick Up The Phone

47. Evangelicals – The Evening Descends (2008)

Kim oni są?

Zespół w brzmieniu przypominający trochę kanadyjskie Arcade Fire, z tym że emocjonalność ustępuję tutaj miejsca niebanalnie rozumianemu pojęciu sztuki.

Dlaczego tutaj są?

Evangelicals przywodzą na myśl przeintelektualizowane, stare horrory, prozę Neila Gaimana, rockowe opery. Trochę to płyta sprawiająca wrażenie nagranej od niechcenia, ale tyle się na niej dzieje, że szok.

Posłuchaj:

Skeleton Man

Midnight Vignett

46. Björk – Vespertine (2001)

Kim ona jest?

Popularna wokalistka z Islandii. Ktoś nie wiedział?

Dlaczego tutaj jest?

Gdyby jednej z najlepszych płyt w całej dyskografii Islandki tutaj nie było, nie darowałabym sobie.

Posłuchaj:

Pagan Poetry

Cocoo

45. The Rapture – Echoes (2003)

Kim oni są?

To z tym, nowojorskim składem spopularyzowała się moda na dance-punk. Szybko umarła, ale każdy chciałby mieć takie 5 minut.

Dlaczego tutaj są?

Bo to do ich rozbujanych, hałaśliwych hitów tańczyliśmy w pierwszej połowie tej dekady.

Posłuchaj:

House Of Jealous Lovers

I Need Your Love

44. Devendra Banhart – Cripple Crow (2005)

Kim on jest?

Kiedyś dziwny hipis z San Francisco. Dzisiaj, mimo że dalej ma bujną brodę, stał się celebrytą, nagrywa dla wielkiej wytwórni i umawiał się z Natalie Portman.

Dlaczego tutaj jest?

Płyta nagrana w okresie pomiędzy funkcjonowaniem Banharta w undergroundzie a etapem obecnym. Jak zwykle dla tego songwritera „Cripple Crow” jest krążkiem ogromnie niespójnym, ale za to po brzegi wypełnionym perełkami folkowymi, w stylu americany, tropicalii, country i tym podobnych

Posłuchaj:

Heard Somebody Say

Chinese Children

43. The Strokes – Is This It? (2001)

Kim oni są?

Najistotniejszy gracz w czasach świetności New Rock Revolutions. Udając nowe Velvet Underground, chłopcy z grzywkami bawili się gitarami.

Dlaczego tutaj są?

To jednak ważna płyta – definiująca cały ruch i towarzyszące mu zjawiska. Poza te większość z tych piosenek ciągle prezentuje się całkiem solidnie.

Posłuchaj: Last Nite

Hard To Explain

42. CocoRosie – La Maison De Mon Reve (2004)

Kim one są?

Dwie siostry. Piękne i brzydkie zarazem. Płyty nagrywają w łazience, w sypialni, z odgłosami zwierzątek i różnymi, innymi naturalistycznymi dźwiękami, które przyjdą im na myśl.

Dlaczego tutaj są?

Lubię wszystkie płyty CocoRosie, ale wybrałam tę, bo jest pierwsza i znakomicie wprowadza słuchacza do magicznego, intymnego świata sióstr. To właśnie „La Maison De Mon Reve” powstało w domowych pieleszach, ze wszystkimi codziennymi odgłosami takimi jak kapiąca woda czy zamykanie brzmi. A w treści to przejmujące piosenki o poświęceniu i miłości.

Posłuchaj:

By Your Side

Terrible Angels

41. Franz Ferdinand – Franz Ferdinand (2004)

Kim oni są?

Franz Ferdinand. Po prostu.

Dlaczego tutaj są?

Z perspektywy dnia dzisiejszego to płyta dobra z paroma niezapomnianymi, genialnymi singlami (których zespół miał więcej niż tylko z tego jednego krążka), ale właśnie dla tych kilku momentów warto ją docenić.

Posłuchaj:

Take Me Out

This Fire


40. Cut Copy – In Ghost Colours (2008)

Kim oni są?

Australijczycy. Przywrócili (do spółki z paroma innymi wykonawcami) synth-pop do łask, na piedestał, do pierwszej ligi – jak zwał, tak zwał.

Dlaczego tutaj są?

Bo na „In Ghost Colours” wymiata prawie każda piosenka.

Posłuchaj:

Hearts On Fire

Far Away

39. The Streets – Original Pirate Material (2002)

Kim on jest?

Rapujący, często autobiograficznie białas z Birmingham. Na Wikipedii nazywają go „indie performer”. Też ładnie.

Dlaczego tutaj jest?

Debiut Mike’a Skinnera jest naprawdę jedyną w każdym calu świetną płytą The Streets. Zeszłoroczna to była niemiłosiernie wręcz płaczliwa, a na „Original Pirate Material” jest przynajmniej w temacie nastroju różnorodnie. No i „Weak Become Heroes” – klasa sama dla siebie.

Posłuchaj:

Weak Become Heroes

Let’s Push Things Forward

38. Carina Round – The Disconnection (2004)

Kim ona jest?

Nową PJ Harvey. Szkoda tylko, że w tej roli wytrwała tylko na tej jednej płycie.

Dlaczego tutaj jest?

Carina Round jest w stu procentach dziewczęca, kobieca, ale na „The Disconnection” wychodzi z niej dzikie zwierzę. Jej utwory są zadziorne, charyzmatyczne, charakterne. Właśnie tego oczekiwać powinno się po muzyce autorskiej.

Posłuchaj:

Into My Blood

Lacuna

37. Arcade Fire – Funeral (2004)

Kim oni są?

Kanadyjską grupą, wygrywającą niegdyś w cuglach roczne zestawienia najlepszych płyt, ale z czasem ich rozemocjonowane brzmienie wyraźnie straciło na wartości. I nie kryzys raczej temu winny.

Dlaczego tutaj są?

Mimo bolesnego upływu czasu, „Funeral” to ciągle dobra rzecz. Koncept płyty obracający się wokół śmierci i rzeczy ostatecznych i jego wykonanie dalej robią wrażenie. Irytować może fałszująca maniera wokalisty Arcade Fire i znaczna ekspresyjność ich melodii, ale do tego się trzeba przyzwyczaić.

Posłuchaj:

Rebellion (Lies)

Neighborhood #1 (Tunnels)

36. Gang Gang Dance – Saint Dymphna (2008)

Kim oni są?

Genialni mieszacze: różnych stylów i gatunków muzycznych przede wszystkim.

Dlaczego tutaj są?

Na „Saint Dymphna” znajdzie się wszystko: hip hop, ambient, retro pop, shoegaze, world music, co byście nie chcieli. To płyta dość wymagająca, ale szalenie przyjemna i intrygująca.

Posłuchaj:

House Jam

First Communion

35. The Microphones – The Glow Pt. 2 (2001)

Kim oni są?

Projektem Phila Elveruma – zdaniem wielu, jednego z najbardziej kreatywnych ludzi, jacy stąpają po naszej planecie. Protoplaści freak-folku.

Dlaczego tutaj są?

„The Glow Pt. 2” jest de facto jedynym albumem w dyskografii Elveruma, która może godzić różne gusta. Pozostałe wydawnictwa The Microphones nie są już tak przyjazne odbiorcy.

Posłuchaj:

I Want Wind To Blow

I Felt My Size

34. Sun Kil Moon – Ghosts Of The Great Highway (2003)

Kim oni jest?

Sun Kil Moon to projekt Marka Kozelka, niegdyś frotmana nieodżałowanego Red House Painters. Dzisiaj wokalista tworzy piękną, autorską muzykę.

Dlaczego tutaj jest?

Przy całej swojej poetyckości i liryczności, krążek ten mocno stąpa po ziemi. Jest piękny, wysublimowany i bardzo życiowy.

Posłuchaj:

Carry Me Ohio

Gentle Moon

33. The xx – XX (2009)

Kim oni są?

Pochodzą z Londynu i z jakichkolwiek marketingowych zajęć powinni dostać jedynkę z wykrzyknikiem. Mają nazwę, która kompletnie nic nie mówi, tytuł albumu, nie informujący o niczym i totalnie nie zachęcającą okładkę.

Dlaczego tutaj są?

Okazuje się, że oszczędność wizerunkowa w przypadku The xx idzie w parze z ich twórczością, bo ta jest równie minimalistyczna. Na ich debiut składa się ledwie kilkanaście piosenkowych szkiców, nieco ospałych , jakby niedokończonych. Okazuje się jednak, że nie trzeba wrzeszczeć, jeśli ma się coś do powiedzenia. The xx szeptem mówią rzeczy, które nawet na myśl by nie przyszły największym krzykaczom.

Posłuchaj:

Heart Skipped A Beat

Islands

32. Junior Boys – Last Exit (2004)

Kim oni są?

Kanadyjski duet. Jeden z ważniejszych i istotniejszych projektów popowej odmiany współczesnej muzyki elektronicznej.

Dlaczego tutaj są?

Bo to ich najlepsza płyta. Junior Boys po „Last Exit” stworzyło inne, dobre płyty, choć już nie takie jak ta z 2004. Przeboje takie „In The Morning” czy „Hazel” są oczywiście świetne, ale „Last Exit”, jako całość jest niezwykłe.

Posłuchaj:

Teach Me How To Fight

More Than Real

31. The Walkmen – Everyone Who Pretended To Like Me Is Gone (2002)

Kim oni są?

Gitarowymi wymiataczami z kilkoma, porządnymi krążkami na koncie. Dość konsekwentnie podążają drogą, obraną na samym początku swojej kariery.

Dlaczego tutaj są?

Debiut The Walkmen łączy brzmienię americany z gitarową energią. To płyta ambitna, spójna, nawet przebojowa. Być może trzeba czasu, aby w pełni ją ogarnąć, ale bynajmniej nie byłby to czas stracony.

Posłuchaj:

French Vacation

We’ve Been Had


30. Manitoba – Up In Flames (2003)

Kim on jest?

Pod pseudonimem Manitoba (ale też Caribou) ukrywa się Kanadyjczyk Daniel Victor Snaith – miłośnik brzmień elektronicznych, dream popowych i folkowych.

Dlaczego tutaj jest?

Najlepszym określeniem dla „Up In Flames” jest czarująca psychodelia. Niby to płyta delikatna, uwrażliwiona, ale oparta na bardzo mocnych, wyraźnych podstawach. Niby to muzyka elektroniczna, ale zdecydowanie wychodząca poza utarte formuły.

Posłuchaj:

I Lived On A Dirt Road All My Life Skunks

29. TV On The Radio – Return To Cookie Mountain (2006)

Kim oni są?

Amerykańską kapelą, która wspólnie z The Walkmen broni dzielnie honoru muzyki gitarowej.

Dlaczego tutaj są?

No właśnie, takie grupy jak TV On The Radio czy The Walkmen, nagrywające sensowne krążki praktycznie przez większą część dekady, przypominają o dobrych stronach muzyki gitarowej, która zdaniem wielu, raczej dogorywa. Przy najmniej na tym albumie nic takiego nie ma miejsca.

Posłuchaj:

I Was A Lover

Wolf Like Me

28. Grizzly Bear – Veckatimest (2009)

Kim oni są?

Jednym z czołowych przedstawicieli tzw. barokowego popu – zamaszystej, bogatej aranżacyjnie, epickiej muzyki folkowej.

Dlaczego tutaj są?

Bo to opus magnum Grizzly Bear, powstałe w czasie niemalże kulminacyjnego punktu w popularności stylistyki, do której przynależy. „Veckatimest” to czarujący popis piosenkowego konstruktywizmu, opartego na bogactwie, instrumentalizmie, przepychu.

Posłuchaj:

Two Weeks

While You Wait For The Others

27. Function – The Secret Miracle Fountain (2006)

Kim oni są?

Ciężko powiedzieć. Liderem Function jest niejaki Mike Nicholson, grupa gra dość ezoteryczną, nieco przygnębiającą odmianę folku. Tę płytę w sklepach muzycznych można znaleźć na dwadzieścia parę złotych.

Dlaczego tutaj są?

W „The Secret Miracle Fountain” drzemie jakaś nieodgadniona tajemnica. To folk budowany w oparciu o ambientowe konstrukcje, pozornie trochę wielokulturowy, naturalistyczny, bardzo refleksyjny. Płyta Function jest ostentacyjnie nie widowiskowa, a przy tym magicznie wciągająca.

Posłuchaj:

Hanalei (Alone With The Real Magic Dragon)

Shards

26. Destroyer – This Night (2002)

Kim on jest?

Dan Bejar. Kanadyjczyk. Członek kolektywu The New Pornographers (o nich będzie za chwil parę). Artysta trochę psychodeliczny, trochę wariat, ale człowiek folku, różnych jego odmian i charakterów. Piekielnie zdolny songwriter.

Dlaczego tutaj jest?

Wybieranie najlepszej płyty Destroyera to loteria. Dzisiaj podoba się ta, jutro inna, a w całej dekadzie mieliśmy trzy wspaniałe albumy, jeden bardzo dobry i dwa dobre autorstwa Bejara. Padło na „This Night”. Głównie z powodu piosenek (np. tytułowej i „Modern Painters”).

Posłuchaj:

Modern Painters

25. Ellen Allien & Apparat – Orchestra Of Bubbles (2006)

Kim oni są?

Ellen Allien to jedna z arystokratek europejskiej muzyki elektronicznej. Bardzo ważna postać nie tylko na niemieckich scenach klubowych. Apparat dokładnie tak samo. Różni ich jedynie płeć.

Dlaczego tutaj są?

Ta niemiecka kolaboracja stanowi kwintesencję europejskiej muzyki klubowej z całym jej kolorytem. Na „Orchestra Of Bubbles” są momenty tanecznego transu, parkietowej euforii, ale też minimalowego wyciszenia i spokoju. Wszystko precyzyjnie wyważone i doskonale zaserwowane.

Posłuchaj:

Way Out

Leave Me Alone

24. The Fiery Furnaces – Blueberry Boat (2004)

Kim oni są?

Bratem i siostrą. Matthew i Eleonor Friendberger. A ich Fiery Furnaces to jeden z bardziej pokręconych zespołów ostatniego dziesięciolecia. Zawsze mieli dużo, różnych pomysłów, jak bawić się popową stylistyką, czasem ich koncepcje były wręcz znakomite, ale innym razem niezrozumiałe i nudne.

Dlaczego tutaj są?

Bo niewiele istnieje tak pokrętnych, zniekształcających schematy albumów. Pierwszy lepszy utwór z „Blueberry Boat” można by podzielić na kilka mniejszych, przebojowych pioseneczek. To krążek ocierający się o muzyczną grafomanię i arcydzieło popkultury jednocześnie.

Posłuchaj:

Chief Inspector Blancheflower

My Dog Was Lost But Now He’s Found

23. LCD Soundsystem – Sound Of Silver (2007)

Kim oni są?

Nie oni, ale właściwie on – James Murphy, człowiek, który nauczył indie dzieciaki tańczyć. Nie byliście na jego gigu na Openerze w 2007? Żałujcie.

Dlaczego tutaj są?

LCD Soundsystem w czasem sprzed „Sound Of Silver” imponowało głównie singlami, bo nie dało się jednoznacznie stwierdzić, czy debiut grupy jest tak naprawdę mocnym całościowo krążkiem. „45:33” to także jeszcze nie było to. Ale „Sound Of Silver” to już konkretna rzecz. Klasyka indie elektro minionej dekady.

Posłuchaj:

All My Friends

Someone Great

22. Guillemots – Through The Windowpane (2006)

Kim oni są?

Brytyjscy multiinstrumentaliści, korzystający ze swoich talentów w operowaniu instrumentami do kreowania popowych, choć nie zawsze oczywistych, piosenek. Na tle swoich rodaków (pochodzą z UK) w ogóle do niczego nie podobni

Dlaczego tutaj są?

W muzyce Guillemots słychać niesamowitą radość. „Through The Windowpane” jest przy tym krążkiem szalenie pomysłowym i wielowątkowym, gdzie doskonale wyważone zostały proporcje między tym, co senne a tym, co żywe i energiczne.

Posłuchaj:

Trains To Brazil

Annie, Let’s Not Wait

21. Sparklehorse – It’s A Wonderful Life (2001)

Kim oni są?

Amerykańską grupą, grającą oniryczne, senne lo-fi. Wydają płyty raczej rzadko.

Dlaczego tutaj są?

Bo to jest piękna płyta, po prostu! Piękne piosenki, cudowne, acz statyczne melodie, wyciszone wokale. Cudeńko!

Posłuchaj:

Gold Day

Comfort Me


20. Belle & Sebastian – The Life Pursuit (2006)

Kim oni są?

Muzyczni inteligenci ze Szkocji. Zaliczani do nurtu indie popu. Czynnie działający praktycznie bez przerwy od lat 90.

Dlaczego tutaj są?

„The Life Pursuit” stanowi esencję stylu Belle & Sebastian. Skrajnie piosenkowe podejście do płyty (najlepsze zawsze u nich będą kompilacje zbierające pojedyncze utwory, gdyż oprócz regularnych albumów, osobno wydają oni masę singli i EPek), lekkie, zwiewne melodie. No i teksty, przede wszystkim.

Posłuchaj:

Another Sunny Day

Sukie In The Graveyard

19. The Avalanches – Since I Left You (2000)

Kim oni są?

Australijska grupa, lubująca się w skakaniu po różnych, muzycznych gatunkach. Aktualnie czekamy na jej drugą płytę. Czekamy już z 9 lat.

Dlaczego tutaj są?

Spójny-niespójny album, poprzez szereg brawurowych gatunkowych i stylistycznych przeskoków, zachowujący przy tym doskonały rytm, prowokuje słuchacza do myślenia. Rzecz niepowtarzalna w skali wszechświata.

Posłuchaj:

Since I Left You

Frontier Psychiatrist

18. Joanna Newsom – Ys (2006)

Kim ona jest?

Całkiem ładna i sympatyczna dziewczyna z głosem małej dziewczynki, która opowiada śliczne, folkowe bajki.

Dlaczego tutaj jest?

O takich albumach zwykle mówimy, że funkcjonują poza czasoprzestrzenią. „Ys” brzmi strasznie archaicznie w dekadzie obecnie zdominowanej przez różne elektroniczne brzmienia, ale pewnie brzmiałoby tak niezależnie od wszystkiego. Utwory, niepozorne brzdąkania i gawędziarska Joanna Newsom – prościej już nie można było, a ile w tym magii.

Posłuchaj:

Cosmia

17. Deerhunter – Microcastle (2008)

Kim oni są?

Ekipą dowodzoną przez Bradforda Coxa – jedną z bardziej kreatywnych jednostek ostatnich lat, który trochę zdominował swoją twórczością zarówno z Deerhunter, jak i w solowym projekcie Atlas Sound, shoegaze’ową percepcją lat 00.

Dlaczego tutaj są?

Bo wydali bodaj najważniejszą płytę w stylistyce wychodzącej z shoegaze’u, lo-fi, a nawet noise rocka, a przy tym bardzo chwytliwą i przystępną, operującą nieprzeciętnym songwritingiem i bezbłędnymi melodiami.

Posłuchaj:

Nothing Ever Happened

Little Kids

16. Burial – Untrue (2007)

Kim oni jest?

Szczelnie ukrywający swoją tożsamość angielski DJ i producent dubstepowy, ale także wnikliwy obserwator londyńskiego życia, świetny narrator, romantyk i naukowiec w jednym, malarz muzycznych pejzaży, kompozycyjny architekt, kompozytor na miarę XXI wieku (zachęcam do lektury tekstu wyczerpującego temat).

Dlaczego tutaj jest?

Będąc reprezentantem dość hermetycznego, undergroundowego środowiska pokazał ludzką twarz dubstepu, ale też metafizykę i magię tego gatunku, uznawanego przecież za stylistykę dość zdehumanizowaną

Posłuchaj:

Archangel

Ghost Hardware

15. Bloc Party – Silent Alarm (2005)

Kim oni są?

Kiedy debiutowali już było o nich głośno za sprawą diabelnie przebojowych singli z „Banquet” na czele. Do spółki z paroma innymi zespołami (o Franz Ferdinand było wcześniej) pokazali, że chłopcy z gitarami też potrafią zmusić nas do tańca.

Dlaczego tutaj są?

Siła rażenia „Silent Alarm” nie jest już oczywiście tak mocna, jak była na poziomie roku 2005, ale ten album to już klasyka, czy tego chcemy, czy nie. Teraz, gdy muzyka brytyjska przeżywa lekki kryzys, przydałaby się temu środowisku taka kapela jak Bloc Party 5-6 lat temu.

Posłuchaj:

Banquet

Helicopter

14. The Field – From Here We Go Sublime (2007)

Kim oni są?

Jednym z najznakomitszych ambientowych wykonawców, jakich zrodziła ziemia w minionej dekadzie. Właściwie za The Field stoi jeden człowiek – Alex Willner, podopieczny szacownej wytwórni Kompakt. Niemalże boskiej instytucji w świecie muzyki elektronicznej.

Dlaczego tutaj są?

Definiuje pojęcie minimalu w taki sposób, że nawet osoba kochają tradycyjne piosenki musi się zainteresować. Z pozoru „From Here We Go Sublime” jest zgrabnym zestawem instrumentalnych melodii tła, ale nawet się nie spostrzeżecie, kiedy płyta zamiast towarzyszyć cz
emuś pochłania całą uwagę słuchacza.

Posłuchaj:

A Paw In My Face

13. M83 – Saturdays = Youth (2008)

Kim oni są?

Niegdyś duetem, dzisiaj już jednoosobowym projektem z Francji, który zasłynął z oryginalnych i cholernie nośnych połączeń impresjonistycznej elektroniki z przesterowanym shoegazem.

Dlaczego tutaj są?

Z czysto sentymentalnych pobudek. „Saturdays = Youth” jest powrotem do magicznej krainy lat dziecinnych i młodzieńczych z całych ich dobrodziejstwem inwentarza: beztroską, zabawą, nieporadnością. Coś pięknego po prostu.

Posłuchaj:

Kim & Jessie

We Own The Sky

12. The Flaming Lips – Yoshimi Battles The Pink Robots (2002)

Kim oni są?

Płyty nagrywają od dobrych kilkunastu lat – zawsze ciekawe, wychodzące poza standardy, niełatwe do jednoznacznej klasyfikacji, choć zawsze w jakiś niebanalny sposób podchodzące do muzyki popowej. Potrafią eksperymentować, ale też zaskakiwać niezwykłą melodyjnością. W minionym dziesięcioleciu dwa razy wznieśli się właśnie na wyżyny melodyjności („Yoshimi Battles The Pink Robots i „At War With The Mystics”), by w roku 2009 stworzyć arcydzieło, wzbudzające wiele dyskusji nie tylko w naszym pisarstwie muzycznym („Embryonic” ).

Dlaczego tutaj są?

Melodyjność jednak ma przewagę nad eksperymentem – łatwiej „wchodzi”, mocniej zapada w pamięć konkretnymi utworami. Przystępność nie jest wcale najistotniejszym elementem płyty, ale gdy z nią w parze idzie świetnie wykonany koncept („Yoshimi.” opowiada klarowną w wielu kompozycjach historię o miłości, śmierci, nieprawdziwym emocjach, pokoju i oszustwach rzeczywistości), nie ma siły. Trzeba wybrać ten album.

Posłuchaj:

Yoshimi Battles The Pink Robots (Part 1) Do You Realize??

11. The New Pornographers – Mass Romantic (2000)

Kim oni są?

Autorami sztandarowego singla indie popu tej dekady („Letter From An Occupant”) i kanadyjskim dream teamem dowodzonym przez Carla Newmana. Ekipą marzeń dlatego, że poza zespołem tacy artyści jak Neko Case czy Dan Bejar (Destroyer) z powodzeniem funkcjonują jako wykonawcy solowi, których płyty niemalże systematycznie ląduje w różnych, rocznych podsumowaniach.

Dlaczego tutaj są?

Ta płyta to opus magnum The New Pornographers. Brawurowa pod względem songwritingu, porażająca inteligencją warstwy tekstowej. Na długo wyznaczyła pewne standardy dla gatunku, które zmieniły się dopiero wraz z popularyzacją niejakich Animal Collective.

Posłuchaj:

Letter From An Occupant

Execution Day


10. Animal Collective – Merriweather Post Pavilion (2009)

Kim oni są?

Być może najważniejszą grupą tej dekady. Rozpoczynali jako autorzy dziwacznych, brzmieniowych eksperymentów z duchem Briana Wilsona gdzieś nad sobą, by skończyć jako wybitni twórcy nowych kanonów współczesnego, ambitnego popu.

Dlaczego tutaj są?

„Merriweather Post Pavilion” jest bez wątpienia najbardziej przystępną pozycji w dyskografii Animali i pewnie też najlepszą, dlatego też nie sposób o niej napisać w jednym zdaniu. Niemniej tak brzmi pop końca tej dekady. Ponieważ wprowadziłam ograniczenie 1 wykonawca – 1 album, tylko jedna ich płyta mogła się tu znaleźć, a powinny pewnie ze trzy.

Posłuchaj:

My Girls

Summertime Clothes

9. British Sea Power – The Decline of British Sea Power (2003)

Kim oni są?

Brytyjską kapelą rockową, która powinna być znana polskiej publiczności chociażby z jednego względu. Zespół w roku ubiegłym nagrał piosenkę o emigracji Polaków na Wyspy Brytyjskie, zresztą bardzo trafną („Waving Flags”), ale to niespecjalnie ważny epizod w ich działalności. Ten najistotniejszy wydarzył się w 2003 roku, gdy grupa wydała debiutancki album.

Dlaczego tutaj są?

Bo na swoim debiucie pokazali się jako wrażliwi intelektualiści z jednej strony, z drugiej jako hałaśliwi wariaci. Zaimponowali świetnym łączeniem lirycznych schematów z szaleństwem i energią charakterystyczną chociażby dla math-rocka. Niewielu jest w stanie powtórzyć coś takiego.

Posłuchaj:

Carrion

Remember Me

8. Wilco – Yankee Hotel Foxtrot (2002)

Kim oni są?

Jednym z najrówniejszych, amerykańskich, folkowych zespołów z niesamowitym wyczuciem do tworzenia pięknych, eleganckich piosenek. Z płyty na płyty niby niewiele się u nich zmienia, ale poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Ich ewentualny występ byłby spełnieniem marzeń stałych bywalców OFF Festiwalu w Mysłowicach.

Dlaczego tutaj są?

Wydarzenia z 11 września 2001 są ogromną traumą dla amerykańskiego społeczeństwa, ale im więcej czasu upływa, tym także tamten dramat poddaje się popkulturalnym analizom i interpretacjom. Wilco nie czekając aż rany się zabliźnią, stworzyli album, który o tragedii sprzed lat opowiada w sposób wyjątkowy. Nie ma na „Yankee Hotel Foxtrot” nic patetycznego, nie emanuje się dramatyzmem
, nie straszy grozą i powagą sytuacji. Buduje się tylko nadzieję, krzepi, podnosi na duchu, a przede wszystkim wzrusza – do łzy ostatniej.

Posłuchaj:

Jesus Etc.

Ashes Of American Flags

7. Broken Social Scene – You Forgot It In People (2002)

Kim oni są?

Zespołem z Kanady – bardzo istotnego miejsca na muzycznej mapie dekady. Zespół nie nagrał dużo płyt, a to dlatego, że większość muzyków Broken Social Scene robi coś na boku (np. Feist się stąd wzięła).

Dlaczego tutaj są?

Potrafili podejść do stylistyki popowej z bardzo fajnej strony: ściany dźwięku, instrumentalny tumult, wokalna wrzawa, zgiełk radosnych dźwięków, witalność, ale bywa też refleksyjnie, nastrojowo i magicznie.

Posłuchaj:

Almost Crimes

Cause = Time

6. Modest Mouse – The Moon & Antarctica (2000)

Kim oni są?

Spadkobiercami indie rockowego grania spod znaku Pavement, aczkolwiek niekoniecznie w przypadku akuratnie tego albumu. Niemniej Isaack Brock, lider Modest Mouse, to mocna kandydatura do miana najbardziej kreatywnego songwritera minionego dziesięciolecia.

Dlaczego tutaj są?

Za klimat. Za songwriting. Za całokształt.

Posłuchaj:

The Cold Part

Tiny Cities Made Of Ashes

5. Interpol – Turn On The Bright Lights (2003)

Kim oni są?

Nowojorskim objawieniem z początku dekady. Realnie jedynym zespołem, o którym można mówić jako o epigonach Joy Division i nie będzie to wówczas żadną obrazą, ale prawdą najszczerszą i nobilitacją.

Dlaczego tutaj są?

Nikt nigdy nie nagrał nic bardziej curtisowego niż Interpol.

Posłuchaj:

Obstacle 1

Stella Was A Diver And She Was Always Down

4. Sufjan Stevens – Illinois (2005)

Kim on jest?

Bobem Dylanem naszych czasów. W dodatku wymyślił sobie, że nagra 50 płyt, każdą o osobnym, amerykańskim stanie. Wiemy już, że zdania raczej nie wykona, ale dwie części tego projektu znakomite.

Dlaczego tutaj jest?

Za świetny storytelling i niewątpliwy talent. „Illinois” jest jak dobry film z tym, że pozbawiony obrazu. W każdej minucie czuć, że to wielki album.

Posłuchaj:

Chicago

John Wayne Gacy Jr.

3. Blur – Think Tank (2003)

Kim oni są?

Klasykami brit popu lat 90. Obecnie w stanie hibernacji.

Dlaczego tutaj są?

Nagrali płytę, która ma niewiele wspólnego z klasycznymi dokonaniami Blur, a mimo to przez sporą grupą sympatyków grupy uznawaną za ich najlepszą. Anglicy „Think Tank” przetarli nowy szlak, na którym w pewnym momencie można by było zobaczyć nawet Radiohead, ale nikt po nich nie poszedł tą drogą. Nawet samo Blur.

Posłuchaj:

Out Of Time

Crazy Beat

2. Dirty Projectors – Bitte Orca (2009)

Kim oni są?

Zespołem dowodzonym przez szalonego geniusza Dave Longretha, który do tej pory nieco zamknięty we własnym świecie, tworzył rzeczy niełatwe i nieprzystępne. Ale oto nadeszło „Bitte Orca” – płyta dla ludzi, a wielu z nich ten krążek pokochało.

Dlaczego tutaj są?

Bo dawno żadna płyta nie przysporzyła tyle radości w wyszukiwaniu muzycznych konotacji (od Davida Byrne’a po współczesne r’n’b), a po wielu nawet najbardziej akademickich dyskusjach dalej ją gdziekolwiek ciężko zaklasyfikować. Przy okazji „Bitte Orca”, jako dość popowa rzecz, umyka prostym, popowym schematom. Dirty Projectors pokazali, że można pomysłowo, przebojowo i mądrze.

Posłuchaj:

Stillness Is The Move

Cannibal Resource

1. Radiohead – Kid A (2000)

Kim oni są?

Jednym z najważniejszych (najlepszych?) zespół świata. Grupą, która od lat funkcjonuje w głównym nurcie, ale jednocześnie poza nim i która nagrała „OK Computer”.

Dlaczego tutaj są?

Zasłużyli. Okazuje się, że przez blisko 10 lat nie powstało wydawnictwo muzyczne, które jednoznacznie usunęło by „Kid A” z piedestału. Inna sprawa, że i Radiohead, i ten album są absolutnie niepodrabialni.

Posłuchaj:

Najlepszy zespół świata :)

25 sierpnia w Poznaniu wystąpił zespół Radiohead – jeden z najważniejszych zespołów zarówno lat 90., jak i pierwszego dziesięciolecia XXI wieku. Jak to się stało, że kapela, która zawsze była raczej obok głównych muzycznych trendów swoich czasów, doczekała się takiego uwielbienia, legitymuje się statusem wielkiej gwiazdy brytyjskiej sceny rockowej i stała się obiektem kultu pod różnymi szerokościami geograficznymi? Czy naprawdę przyjechał do nas najlepszy obecnie zespół świata?

2+2=5, czyli w poszukiwaniu matematycznego obiektywizmu

Sprzedaż wejściówek na poznański koncert grupy Radiohead rozpoczęła się tradycyjnie kilka miesięcy przed samym wydarzeniem. Portale sprzedające bilety na masowe imprezy i osoby z ich usług korzystające znają takie sytuacje doskonale: w momencie, kiedy rusza sprzedaż wejściówek, natychmiast szwankuje serwer, a zakup czegokolwiek przez najbliższych kilka godzin graniczy z cudem. Kiedy ruch na stronie w końcu się zmniejsza, zazwyczaj bilety na najlepsze miejsca są już wykupione, a często chwilę potem wystawione na portalach aukcyjnych z ceną mocno zawyżoną w stosunku do tej wyjściowej. Tak się zdarzało przy okazji występów Madonny, U2 czy Depeche Mode w naszym kraju, podobnie było także z wejściówkami na Radiohead. Na pierwszy rzut oka może wydawać się to dziwne, gdzie bowiem niepozornym Brytyjczykom do absolutnych ikon współczesnej popkultury. Szybkość sprzedaży biletów jako wyraz kultowości kapeli jest jednak raczej drugorzędną kwestią, w przypadku Radiohead zdecydowanie bardziej relewantne są inne czynniki. Czy któreś z nich pozwalają stawiać tezę o tym, iż oto mamy do czynienia z najlepszym obecnie zespołem świata?

O gustach się nie dyskutuje, wiadomo, ale jak świat długi i szeroki także sztuka podlega ciągłym próbom klasyfikacji, wartościowania i rankingowania. Jednakże jak oceniać obiektywnie muzykę, by miało to sens i faktycznie było pozbawione odautorskiego spojrzenia recenzenta czy krytyka? Odpowiedź jest prosta: nie da się, ale próbować zawsze można.

Matematyka bywa jednym z najpopularniejszych sposobów wartościowania wykonawców i wydawnictw muzycznych. Oczywiście nikt nie znalazł cudownego wzoru na jednoznaczne wytypowanie tych największych, ale magia liczb ma niepowtarzalny urok i swoich zwolenników. Te liczby odnoszą się chociażby do liczby sprzedanych płyt, ale czy naprawdę wszyscy bezkrytycznie zgodzą się co do tego, że bez wątpienia wybitny Thiller jest obiektywnie najlepszą płytą wszechczasów, bo na całym świecie sprzedał się w rekordowych ponad 100 milionach egzemplarzy? Czy naprawdę można bez bólu postawić znak równości między Sierżantem Pieprzem i miałkim popem Celin Dion z krążka Falling Into You tylko dlatego, że znalazły one prawie tyle samo nabywców? Czy Bing Crosby w latach 40. naprawdę wyśpiewał najlepszą piosenkę wszechczasów, bo White Christmas widnieje na czele najlepiej sprzedających się singli? Bezpieczniej chyba byłoby przyjąć, że o pozycji danego wykonawcy powinna decydować nie tyle konkretna pozycja jego wydawnictw w zbiorczych rankingach sprzedaży, ile po prostu sam fakt rozejścia się płyty w ponadprzeciętnej ilości. Patrząc na osiągnięcia grupy Radiohead na tym polu, wydaje się, iż jest się czym chwalić. Biorąc pod uwagę tylko największe rynki zbytu, czyli Wielką Brytanię i USA, musi imponować platynowy status wszystkich albumów Brytyjczyków z wyjątkiem Amnesiac i ostatniego In Rainbows.

Szukając dalej matematycznych prawideł w wartościowaniu muzyki, można jeszcze rozważyć kwestię obecności piosenek danego wykonawcy na listach przebojów, jednakże totalnie porzucając dywagacje o tym, które z tego typu zestawień jest lepsze, ciekawsze, bardziej prestiżowe etc. Już na wstępnie mogą pojawić się wątpliwości, jak te przy wynikach sprzedaży. Pomiędzy 1999 a 2001 rokiem boysbandowi Westlife udało się wprowadzić siedem kolejnych singli na pierwsze miejsce brytyjskiej UK Chart i tym samym pobić dotychczasowych rekordzistów, niejakich The Beatles. Czy ten fakt sprawia, że irlandzki zespolik jest lepszy niż Fab Four? W prestiżowym rankingu 500 największych singli wszechczasów magazynu „The Rolling Stone” figuruje 14 kompozycji nomen omen The Rolling Stones i 12 Boba Dylana – wykonawców ciągle aktywnych zawodowo, koncertujących i nagrywających płyty. Czy to czyni ich obecnie tymi najlepszymi? Thom Yorke i spółka raczej nigdy nie przywiązywali specjalnej uwagi do wydawnictw singlowych, choć we wspomnianym zestawieniu „The Rolling Stone” można znaleźć aż dwie ich piosenki. Nie traktowali także teledysku jako dodatkowej formy promocji swoich utworów – praktycznie tylko Just prezentuje coś więcej niż sam zespół i jego wokalistę w pełnej okazałości jak na większości wideoklipów. Z tym mało oryginalnym schematem Radiohead zerwali właściwie dopiero przy okazji singli z Hail To The Thief – swojej przedostatniej póki co płyty. Jakkolwiek matematyczne podejście staje się coraz bardziej absurdalne wraz z mnożeniem konkretnych przykładów, o tyle nawet biorąc je pod uwagę, brytyjski zespół wypada w nim bardzo przyzwoicie. Zważywszy zaś na to, że Radiohead uchodzi za zespół alternatywny, takie rezultaty można uznać nawet za bardzo dobre.

Anyone Can Play Guitar, czyli wartość artystyczna

Historia powstania zespołu Radiohead jest najprostszą z możliwych – mniej więcej w połowie lat 80. koledzy ze szkoły założyli zespół, a po 6 latach wspólnego grania, różnych korzystnych zbiegach okoliczności i poznaniu odpowiednich ludzi, podpisali kontrakt z potężnym EMI i zaczęli wydawać profesjonalne płyty. Pierwsza z nich, Pablo Honey, to jedyna albumowa pozycja w dyskografii brytyjskich grupy, której nawet najbardziej zacietrzewionym fanom zespołu trudno obronić. Archaiczne, depresyjne pop-rockowe piosenki w stylu mieszającym stare U2 z grunge’ową wrażliwością, w porównaniu do późniejszych kompozycji Yorke’a i spółki przypominają kiepski start drużyny piłkarskiej, która jednak na koniec sezonu w imponujący sposób zdobywa mistrzostwo rozgrywek. Paradoksalnie jednak to właśnie z Pablo Honey pochodzi bodaj najbardziej rozpoznawana piosenka Radiohead. Gdyby jakimś cudem kariera zespołu nie potoczyła się w tak rozwojowym kierunku, jak miało to miejsce w rzeczywistości, członkowie grupy spokojnie mogliby żyć z tantiem za Creep – hymnu każdego nieszczęśliwego nastolatka tamtych czasów dotkniętego okrutną rzeczywistością okresu dojrzewania. Za tym utworem aktualnie nie przepadają nawet sympatycy grupy, uważając go zbyt infantylny i prosty jak na możliwości Radiohead. Z drugiej jednak strony, kiedy na finał poznańskiego koncertu Thom Yorke i spółka niespodziewanie zagrali swój stary kawałek (a grają go naprawdę bardzo rzadko), fani grupy z uśmiechem na twarzy i lekkim wzruszeniem wyśpiewali całe Creep wraz z wokalistą Radiohead. Z sentymentu zapewne uznano ten moment także za jeden z najlepszych w czasie występu Brytyjczyków w Poznaniu.

Sama kapela chyba również niespecjalnie przepada za swoją twórczością sprzed OK Computer. Poza debiutanckim singlem, kompozycje z Pablo Honey właściwie nie istnieją na setlistach z koncertów Radiohead. O dziwo, podobnie rzecz się ma z piosenkami z The Bends – pierwszego krążka zespołu, który odniósł sukces zarówno komercyjny, jak i artystyczny. W roku 1995 powszechnie zachwycono i emocjonowano się rywalizacją Anglików z Oasis, Blur i Pulp, które właśnie dokładnie w połowie dekady lat 90. wydały jedne ze swoich najznakomitszych krążków. The Bends w takich momentach jak Planet Telex, Just czy High And Dry zbliżało się stylem do brit popowych klimatów, ale Radiohead nigdy nawet nie otarli się o status zespołu-ikony brit popu lat 90., jak to miało miejsce w przypadku grup braci Gallagherów, Damona Albarna i Jarvisa Cockera. Nigdzie na The Bends nie znajdziemy także kompozycji, która mogłaby stanąć w szranki z Common People czy Don’t Look Back In Anger. Druga płyta z historycznego punktu widzenia ma jednak niebagatelne znaczenie – zapowiada kolejny, arcywspaniały już krążek OK Computer. W Fake Plastic Tree czy Street Spirit (Fade Out) obecnie doszukuje się genezy brzmienia oraz swoistej zapowiedzi płyty z 1997 roku – najważniejszego wydawnictwa dekady lat 90. A wracając do pytania o przyczyny szczątkowej obecności albumu The Bends na koncertach Radiohead, złośliwi mówią, że tamte piosenki są po prostu zbyt przystępne i przebojowe, by grupa mogła je ciągle grać. Wydaje się jednak, że chodzi raczej o wyeksploatowanie starszego repertuaru i mniejsze możliwości jego reinterpretacji w warunkach koncertowych. Na dwadzieścia kilka piosenek w setliście na każdy występ zazwyczaj jeden, góra dwa utwory z The Bends obowiązkowo się w niej znajdują. W Poznaniu Thom Yorke fenomenalnie do spółki z publicznością wykonał Street Spirit (Fade Out) – zdaniem samego wokalisty, jedną z najsmutniejszym piosenek w całym repertuarze brytyjskiej grupy.

Co takiego natomiast drzemie w płycie OK Computer, że zajmuje ona pierwsze miejsca w różnego rodzaju podsumowaniach dekady? Nie ma żadnej wątpliwości, że Radiohead na tym albumie ciągle grają muzykę rockową, ale jest to brzmienie zdecydowanie wychodzące poza popularne schematy, w którym gitary przestają być najważniejszym elementem, ze świetnymi tekstami (w przeciwieństwie do The Bends naznaczone już mniej indywidualnym, a bardziej cywilizacyjnym kontekstem), dodatkowo przesiąknięte trudno definiowalnym pierwiastkiem metafizycznym, wzmacnianym przez emocjonalną i ekspresyjną wokalizę Yorke’a. Brytyjczycy nigdy nie ukrywali swojej sympatii dla muzyki filmowej Ennio Morricone czy klasycznej Krzysztofa Pendereckiego, co podkreślają w pytaniach o inspiracje dla OK Computer. Chociaż akurat z tym to różnie bywa. W przypadku Paranoid Android doszukano się pokrewieństwa z The Beatles i zamysłem rodem z Bohemian Rapsody Queen, skojarzenia z Fab Four wracają także przy Karma Police, gdzieś indziej dowodzi się istnienia na płycie konceptualizmu jak u The Beach Boys czy Pink Floyd. Zresztą takie poszukiwania można prowadzić w nieskończoność, w czym mistrzostwo osiągnął Dai Griffiths, który poświęcił albumowi Radiohead całą, niespełna stustronicową książkę. Poza warstwą czysto formalną OK Computer idealnie łączy w sobie wątki społeczne i polityczne, które jednak dopiero w późniejszym okresie działalności Radiohead nabiorą zdecydowanie bardziej ważkiego znaczenia.

Nie upłynęły trzy lata, a Brytyjczycy znów wytoczyli swoje największe działa na kolejnym albumie. Kid A mocno naznaczyła całą twórczość grupy w XXI wieku, która na dobre uciekła ze stricte rockowych ram na zdecydowanie bardziej eklektyczne obszary. Bo to właśnie eklektyzm jest zjawiskiem, które chyba najlepiej definiuje płytę Radiohead z 2000 roku, ale też wydany rok później krążek Amnesiac. Ufność w nowoczesną elektronikę na równi z poszukiwaniem pomysłów we współczesnej muzyce klasycznej, sięganie po wątki krautrockowe, folkowe i jazzowe, nawiązywanie do twórczości tak znakomitych zespołów jak Talking Heads czy Talk Talk – to tylko podstawowe spośród wielu tematów przywoływanych na Kid A i Amnesiac. Na tych albumach Thom Yorke eksponuje także w całej okazałości swoje polityczne poglądy – antyglobalistyczne, krytyczne wobec bezdusznego kapitalizmu i bezrefleksyjnego konsumpcjonizmu. Swoje iście pozytywistyczne zaangażowanie Radiohead zaprezentowało także na koncercie w Poznaniu, wplatając do The National Anthem bełkot polskich polityków. Kid A jest tak naprawdę ostatnim wielkim, artystycznym opus magnum brytyjskiej grupy. Jego kontynuacja na Amnesiac, choć sama płyta miała swoje wspaniałe momenty (świetny przebój I Might Be Wrong, oparta na fortepianie Pyramid Song, jazzowe Life In Glasshouse) to nie dorównuje genialnej poprzedniczce. Hail To The Thief, mimo że dostarczyło znakomitych singli z 2+2=5 i There There na czele, zawiera także momenty słabsze i dość niezrozumiałe w percepcji. In Rainbows było natomiast wielkim wydarzeniem z innego niż muzyczny powodu.

OK Computer, czyli pionierstwo w dystrybucji muzyki

Kilka tygodni przed premierą najdłużej oczekiwanej z dotychczasowych, nowej płyty Radiohead skończył się kontakt z koncernem EMI, który do tej pory był głównym wydawcą albumów zespołu. Grupa jednak nie zdecydowała się na jego przedłużenie, nie szukała także nowej wytwórni, w związku z premierą In Rainbows panowie zrobili wszystko praktycznie bez wsparcia żadnej konkretnej instytucji. Do promocji i kolportażu nowego wydawnictwa Brytyjczykom wystarczył jedynie Internet. Płytę od października do końca grudnia 2007 roku (wtedy to bowiem na sklepowe półki trafił album w tradycyjnej formie na CD) można było pobrać ze strony internetowej Radiohead, płacąc za nią kwotę „co łaska”. Summa summarum 40 proc. nabywców zapłaciło za, w ten sposób legalnie nabyte, In Rainbows, sporo osób pozyskało album nie płacąc za niego w ogóle, jednakże cała akcja była wielkim sukcesem zespołu. Wszelkie ewentualne straty związane z digitalnym rozpowszechnianiem wydawnictwa Radiohead na pewno powetowali sobie zyskami ze sprzedaży klasycznego kompaktu, który w różnych formatach sprzedał się w sumie w ponad trzech milionach egzemplarzy, a jego winylowa wersja została najlepiej sprzedającym się tego typu wydawnictwem roku 2008.

Radiohead od razy okrzyknięto pionierami i reformatorami sposobu kolportażu muzyki, brytyjska grupa stała się bowiem jednym z pierwszych tak znaczących wykonawców, którzy zaryzykowali i zdecydowali rozpowszechniać swój album w dość specyficznym sposób i w dodatku odnieśli przy tym spory sukces. Thom Yorke stworzył do tego wszystkiego także odpowiednią ideologię, nazywając obecne wielkie koncerny muzyczne swego rodzaju fabrykami, produkującymi bezdusznie płyty z muzyką, stwierdził, że niespecjalnie chce, aby jego zespół uczestniczył w tego typu przedsięwzięciu. Zresztą nie od dziś wiadomo, że coraz więcej wykonawców zarabia nie tyle na samej sprzedaży swoich wydawnictw (w dobie powszechnego piractwa jest to przecież coraz mniej dochodowa działalność), ile raczej na trasach koncertowych, jeżdżąc po całym świecie i w ten sposób promując swoją twórczość. Radiohead zrozumieli to dość szybko i dlatego też nie bali się zrobić czegoś na swój sposób nowatorskiego i kontrowersyjnego.

Fake Plastic Trees, czyli jesteśmy zaangażowani

Telenowela pt. „zespół Radiohead przyjeżdża do Polski” toczyła się przez ostatnie kilka lat. Szymon Ziółkowski, organizator festiwalu Heineken Open’er w Gdyni praktycznie na każdą edycję imprezy starał się ściągnąć brytyjską kapelę. Nigdy nie zakończyło się to sukcesem, a potem na konferencjach prasowych skrupulatnie tłumaczono, czemu się nie udało i że za rok będą próbować ponownie. W tym roku także nie powiodło się sprowadzenie Radiohead do Trójmiasta, ta sztuka udała się natomiast dość nieoczekiwanie Poznaniowi. W 2008 roku w ramach akcji „Poznań dla ziemi” w stolicy Wielkopolski wystąpiła Nelly Furtado (czy ktoś w ogóle odnotował, że wówczas towarzyszyła temu jakakolwiek szczytna idea?), w 2009 na takie samo hasło udało się skutecznie zaprosić brytyjski zespół.

Radiohead już dawno za jeden ze swoich najważniejszych celów uczyniło promocję ekologicznych haseł. Krążą plotki o tym, jakoby sam zespół omijał szerokim łukiem w czasie tras koncertowych miejsca, gdzie nie ma dobrze rozwiniętej sieci komunikacji miejskiej, a z koncertu na koncert przemieszczał się pociągiem (ta historia pojawiła się nawet przy okazji ich tegorocznej wizyty w Polsce, w Czechach i na Słowacji). Poznański występ zorganizowany został w parku Cytadela pośród drzew i sporych zielonych przestrzeni. Zadbano o to, by na terenie koncertu znalazły się pojemniki do segregacji śmieci, informowano o tym, że wszelkie talerze, kubki i inne tego typu przedmioty wykonane są z ekologicznych materiałów i należy je wyrzucać w odpowiednie miejsca (inna sprawa, czy ktokolwiek starał się to robić). Na oficjalnym stoisku Radiohead można było zakupić ekologiczne t-shirty i przypominającą ortalionową kurtkę – ponoć wykonaną z przetworzonych, plastikowych odpadów. Grupa w czasie samego występu nie zdecydowała się na żadne proekologiczne wystąpienia, Thom Yorke to nie Bono, w kontaktach z publicznością jawił się jako człowiek dość powściągliwy, praktycznie dopiero przy ostatnim numerze Creep pozwolił sobie na sympatyczny żart. Ciężko natomiast oceniać, czy ekologiczna otoczka koncertu Radiohead w Polsce w jakikolwiek sposób przysłużyła się ideom, które zespół stara się propagować.

Amnesiac, czyli jak to się stało, że nagle wszyscy w Polsce pokochali Radiohead

Poznański koncert nie różnił się specjalnie od większości ostatnich występów brytyjskiej grupy. W setliście znalazło się ponad 20 piosenek, z czego większość pochodziła z najnowszych płyt. Show przygotowane przez kapelę było niezwykle profesjonalne i nawet, jeśli Radiohead zarzucało się brak większego zaangażowania w występ, to ci, którzy przyjechali do Poznania z pozytywnym nastawieniem, na pewno koncertem się nie zawiedli. Wśród publiczności zauważyć można było prawdziwych weteranów, zapewne kojarzących grupę jeszcze z pierwszej połowy lat 90., ale także osoby młode, które mogły poznać Radiohead gdzieś na poziomie Hail To The Thief. Każdy uczestnik koncertu na pewno ma swoje własne „highlighty” i typy do najlepszych momentów podczas występu. Sam koncert zaś można skwitować stwierdzeniem, że o ile raczej nie mieliśmy do czynienia z muzycznym wydarzeniem wszechczasów w naszym kraju, o tyle cały występ należy oceniać zdecydowanie na plus, ale bez przesadnej euforii czy ekscytacji.

I właśnie w tym momencie pojawia się najbardziej kuriozalna kwestia związana z wizytą Radiohead w naszym kraju. Przypomnijmy może – brytyjska kapela w Polsce uchodzi raczej za wykonawcę niszowego i alternatywnego, ich piosenki są nieobecne w ogromnej większości rodzimych rozgłośni radiowych, na próżno szukać ich w polskich telewizyjnych kanałach muzycznych, o członkach grupy nie rozpisuje się u nas muzyczna prasa, kolorowe modne magazyny ani tym bardziej plotkarskie serwisy. Nagle jednak koncert Radiohead urósł do rangi najważniejszego muzyczno-towarzyskiego wydarzenia roku, o którym w nabożnym tonie wypowiadała się większość muzycznych dziennikarzy w naszym kraju. W dzień koncertu ciężko było trafić na radiostację, która nie zagrałaby przynamniej trzech kawałków zespołu w ciągu godziny i nie wspomniałaby o wydarzeniu kilkakrotnie. Po samym występie natomiast w mediach królowały bardzo ekstatyczne oceny całego koncertu. Jeśli ktoś już nie uznawał go za rewelację, przepraszał, że ocenia występ tylko na bardzo dobry plus. Relacja z występu Radiohead nie ominęła także programów typu Kawa czy herbata?, jakby grupa docelowa telewizji śniadaniowej w ogóle się tym kiedykolwiek interesowała.

Nie da się ukryć, że ponad 30 tysięcy osób na koncercie ponoć niszowej kapeli robi wrażenie, a sam występ uznać należy za naprawdę istotne wydarzenie, bo oto przyjechał do naszego kraju jeden z najważniejszych współczesnych zespołów, będący praktycznie prawie u szczytu swoich twórczych możliwości. Niemniej nachalne i sztuczne przekonywanie mas, że właśnie wydarzyło się w Polsce coś wspaniałego, jest niezwykle irytujące. Jeśli ktoś spodziewa się, że swego rodzaju spadkiem po wizycie Radiohead w Polsce będzie chociażby sporadyczna obecność ich utworów w mediach, gdzie do tej pory zespół (jak i inni tego typu wykonawcy) był właściwie nieobecny, to podejrzewam, że okrutnie się zawiedzie. Na następne masowe, histeryczne zainteresowanie brytyjskim zespołem, można będzie dopiero liczyć przy okazji ich następnej wizyty w Polsce, pewnie za co najmniej kilka lat, a wtedy w ogóle będzie już wątpliwe, czy Radiohead dalej będą postrzegani jako najlepszy współczesny zespół. A wracając do tego tematu, myślę, że obecnie teza ta ma naprawdę mocne podstawy.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję