Korpus wartości a myślenie polityczne :)

Wartości mogą być motorem napędowym działania. Bywają także wykorzystywane jako wygodne i użyteczne wytłumaczenie postępowania, którego rzeczywiste motywacje były zupełnie inne, może nawet sprzeczne z tymi głoszonymi. Dzieje się tak, gdy domniemywa się, że byłoby to źle postrzegane przez drugą osobę czy społeczeństwo, albo przynajmniej uznaje się, że w ten sposób wypadnie się lepiej.

Wartości to wyimaginowane, odseparowane, czyste i idealne relacje między określonymi zdarzeniami, sytuacjami, ludźmi i grupami społecznymi, a także między człowiekiem a zwierzętami, naturą czy technologią. Pozwalają rozumieć podobne sytuacje i je oceniać, przyznając im pozytywne lub, zdecydowanie rzadziej, negatywne znaczenie. W tym drugim przypadku chętniej myślimy i mówimy o sprzeniewierzeniu się czy wręcz braku jakiejś wartości. Niekiedy są one oparte na naszych doświadczeniach, innym razem bardziej na wyobrażeniach, będących wynikiem bądź eksperymentu myślowego, bądź obrazów biorących się z informacji ze świata czy świata kultury.

Wartości mogą być motorem napędowym działania. Bywają także wykorzystywane jako wygodne i użyteczne wytłumaczenie postępowania, którego rzeczywiste motywacje były zupełnie inne, może nawet sprzeczne z tymi głoszonymi. Dzieje się tak, gdy domniemywa się, że byłoby to źle postrzegane przez drugą osobę czy społeczeństwo, albo przynajmniej uznaje się, że w ten sposób wypadnie się lepiej.

Nieodzowność konfliktu

Niewiele jest wartości, co do których brakuje wątpliwości odnośnie do ich bezdyskusyjnie pozytywnego wpływu. W tym gronie znaleźć mogłyby się wolność, sprawiedliwość, szczęście, godność czy miłość. Jednak w ich przypadku – co pokazuje nie tylko historia myśli społecznej czy filozofii, ale zwłaszcza codzienne doświadczenie, rozmowy z przyjaciółmi, ścieranie się z osobami, z którymi się nie zgadzamy – wszystko zależy od tego, co przez nie rozumiemy. 

Na wolność powołują się osoby, którym przeciwnicy zarzucają jej odbieranie. Sprawiedliwość ma różne oblicza, o czym poświadczają sytuacje, w których to, co sprawiedliwe dla jednej osoby, okazuje się niesprawiedliwe dla drugiej. Godność człowieka też rozmaicie bywa rozumiana. Potrafi być więc odmawiana złoczyńcom, ale także osobom ze względu na ich orientację seksualną czy tożsamość płciową. W takich przypadkach tłumaczy się, że to złe czyny doprowadziły do jej utraty, co oczywiście jest sprzeczne z niezbywalnością godności, zapisaną chociażby w prawach człowieka. W przypadku Kościoła katolickiego i osób nieheteronormatywnych – jak zauważa były ksiądz na łamach magazynu „Kontakt”, Łukasz Kachnowicz – dalej odmawia się im możliwość życia integralnego, tak przecież ważnego w jego nauce. Odbiera się ich aktom seksualnym „prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej” (KKK), uznając, że są one wynikiem egoizmu, a nie miłości (List do biskupów KK o duszpasterstwie osób homoseksualnych). Miłość więc też ma wiele twarzy. Niektóre jej przejawy, wynikające bądź to z odczuć, bądź rozumienia sytuacji przez kochającego, mogą prowadzić do krzywdzenia kochanej osoby, nawet jeśli osobie kochającej przyświecają najlepsze intencje. W takich przypadkach można tłumaczyć, jak czyni się to w tradycji platońskiej, że nie może więc to być miłość, lecz jakieś inne uczucie. Zatem osoba nie odczuwa tego, co jej się wydaje, że odczuwa. Ale i w takim przypadku konieczne jest wyobrażenie o odseparowanej, czystej i idealnej relacji, będącej wzorem.

W kwestii wielu innych wartości, łatwiej o ich niejednoznaczność albo ze względu na okoliczności, w których ujawniają się ich negatywne konsekwencje albo na wyraźne wchodzenie w konflikt z innymi. Łatwiej więc spotkać się z odrzuceniem takich wartości, jak bezpieczeństwo czy ryzyko, wiedza czy autentyczność, emocje czy racjonalność, kontrola czy spontaniczność, dbanie o siebie lub skupienie się na innych, entuzjazm lub wyciszenie, zaangażowanie lub zdystansowanie, tradycja lub zmiana. W rozumieniu wartości przedstawionym na początku mieszczą się również demokracja i liberalizm, a w dawnych czasach były nimi, powiedzmy, monarchia i Kościół. Te przykładowe pary nie oznaczają, że te wartości zawsze się ścierają. Czasami idą ręka w rękę, mogą się wspierać, ale również może dochodzić do momentów, w których trzeba wybierać między nimi. Dodatkowo, jedna wartość (tak samo rozumiana) w pewnych okolicznościach okazuje się przydatna, w innych przeszkadza czy wręcz szkodzi. To sprawia, że budowanie obrazu świata lub chociażby przedstawianie go jedynie w oparciu o kilka z nich wydaje się karkołomne, choć przecież jest dość powszechne.

Chętnie widzielibyśmy wszystkie ważne dla nas wartości – te, które postrzegamy jako pozytywne – by wcieliły się w życie, wspierały się, stworzyły harmonijną całość. Z tego powodu, jeżeli coś wydaje się nam niestosowne lub wręcz szkodliwe, mamy tendencję do obierania temu miana wartości. Staje się niejako kontrwartością, wartością wrogą, którą należy zwalczyć, a co najmniej przezwyciężyć. Nie ma tu znaczenia, czy powołują się na nie bezpośrednio ci, których działania nam się nie podobają, czy jest to wynik naszej interpretacji wydarzeń, odczytania sytuacji przez pryzmat naszego obrazu świata.

Poszukując spójności i pewności, często nie dostrzegamy albo niechętnie przyznajemy, że dochodzi do konfliktu wartości. By nie zachwiać naszych przeświadczeń, nie podkopać naszego systemu wartości, nie dopuścić do zburzenia opartego na nim obrazu rzeczywistości, chętnie przypisujemy złe intencje lub niewiedzę tym, których poglądy czy działania nam się nie podobają. Wpisujemy je w kategorie, przez które sami postrzegamy świat, tak, by był dla nas zrozumiały, jako tako uporządkowany, a na pewno niechaotyczny, niesprzeczny, do czego doprowadziłoby przyjmowanie wprost, bez reinterpretacji wszystkich poglądów i narracji niezgodnych z naszymi. W najlepszym razie powstałby dziwaczny patchwork. Nasz język potoczny i codzienny z trudem znosi przekazywanie bardziej skomplikowanych treści, a nasz rozum marnie radzi sobie ze sprzecznymi komunikatami. Trudno nam je zrozumieć, a jeszcze trudniej nam się odnaleźć w wyłaniającym się z nich obrazie rzeczywistości.

Nie dziwi więc, że chętnie zamykamy się w bańkach osób podobnie myślących. Nie wymaga to od nas ani nazbyt dużego wysiłku interpretacyjnego, ani komunikacyjnego. Jakieś zadowolenie nawet sprawia nam, gdy nielubiane przez nas środowiska potwierdzają nasze opinie o nich. Nie wprowadza to zamieszania w naszych głowach. Wszystko wydaje się wtedy jaśniejsze i prostsze.

Nie dziwi również bardziej chętne korzystanie z wolności indywidualnych niż z wolności politycznej, która nierozerwalnie związana jest z konfrontacją naszych przekonań, obrazu świata, zarówno istniejącego, jak i pożądanego, a także naszej hierarchii wartości z reprezentowanymi przez innych. Nie każdy musi czerpać przyjemność z przekonywania innych do swoich racji, czy to z poczucia misji czy obowiązku. Niezależnie od powodów, wyczuwa się w tym pewną buńczuczność.

Wyjątkowość Europy

Innym podejściem do radzenia sobie ze światem wartości są próby stworzenia zestawu tych kluczowych. Przybierają one niekiedy bardziej praktyczny charakter, jak w przypadku skatalogowania, rozszerzania oraz korygowania i dopasowywania do zmieniającej się kultury praw człowieka, czy też podejścia do określenia wartości europejskich w traktatach unijnych oraz w Karcie Praw Podstawowych. Do tego zadania podchodzono również bardziej filozoficznie. Habermas i Derrida w obliczu działań Stanów Zjednoczonych wobec Iraku w 2003 r. wystosowali manifest, w którym próbowali wyliczać składowe europejskiej tożsamości, jednak nie przez wszystkich i nie we wszystkich krajach europejskich ostatecznie podzielanych. Już sama mowa o tożsamości europejskiej wzbudzała dyskusje. Z jednej strony tożsamość wspólnotowa jest jedną z wartości. Z drugiej niektórzy reagują na nią alergicznie. W tym przypadku większe znaczenie miała jednak niechęć lub niewiara niektórych polityków do dzielenia jej z tożsamościami narodowymi. Po 20 latach jesteśmy w tym samym miejscu i nadzieje filozofów na stworzenie fundamentu europejskiej sfery publicznej właśnie w oparciu o wspólne wartości wciąż czekają na urzeczywistnienie.

Ciekawą próbę przedstawienia katalogu wartości europejskich podjął Marcin Król w eseju „Lepiej już było”. Uznając takie wartości jak wolność, równość, braterstwo, solidarność czy praworządność, dostrzegał, że mogą być one rozmaicie rozumiane w zależności od okoliczności. Są względne i stopniowalne. Najchętniej odwołujemy się do nich, gdy zaczyna ich brakować. Dodatkowo powoływanie się na nie i dostęp do nich – tak samo jak przypisywane im znaczenia – ma charakter „klasowy” czy „grupowy”. Poszukując wartości bezwzględnych, niestopniowalnych, nieprzynależnych do określonej warstwy społecznej czy narodu, mogących być jedynym fundamentem kultury zachodniej, polski historyk idei skierował uwagę na bezinteresowność, ciągłość i samokrytykę. Z tej perspektywy działania Habermasa i Derridy były interesowne, bo zanurzone bez reszty w teraźniejszość i doraźność, a więc społecznie zaangażowane, co przecież też jest wartością. Filozofowie, a w tym przypadku lepiej byłoby powiedzieć, eksperci – grupę, którą Król właśnie z powodu uwikłania w bieżącą sytuację wyłącza z grona myślicieli – chcieli wywierać wpływ na rzeczywistość tu i teraz. Wolność myślenia natomiast wymaga bezinteresowności, porzucenia nadziei, że zrodzone z ciekawości przeszłości i przyszłości rozważania wpłyną na bieżącą sytuację.

Druga z wyliczanych przez Króla wartości, ciągłość uświadomiona – zastępująca tę żywą, przekazywaną bezpośrednio z pokolenia na pokolenie – nabiera znaczenia w świecie, w którym przeszłość jest nieznana, nieznacząca, wobec której panuje obojętność. A przecież tylko dzięki niej możliwa jest zarówno krytyka przeszłości oraz teraźniejszości, jak i zmiana na przyszłość. Królowi nie chodzi oczywiście o ciągłość polityczną, lecz o duchową, w której mieści się zarówno bezinteresowność, jak i samokrytycyzm. Ten natomiast wymaga znajomości przeszłości oraz rozpoznania tego, co się nie podoba w teraźniejszości, co uważa się za szkodliwe. Jest więc rodzajem troski osób zarówno o świat indywidualny, jak i społeczny. Jednocześnie podchodząc do samokrytyki krytycznie, po pierwsze nabieramy przekonania, że nasze interpretacje nie muszą być właściwe i na pewno nie są jedynymi możliwymi, nawet jeśli chętnie tak byśmy na nie patrzyli. Po drugie, zapala się lampka, że nadmiar samokrytyki czy też zbytnie jej uproszczenie może być również źródłem kłopotów.

Te trzy wartości europejskie – bezinteresowność, ciągłość, samokrytyka – są jednak konieczne, by nie popaść w grożące szaleństwa. A jeśli już dojdzie do tego ze względu na spuszczenie z oczu tych drogowskazów przez społeczeństwo, w każdym momencie mogą się one ponownie pojawić. Dopiero ich ostateczny zanik oznaczałby koniec kultury europejskiej. Są one jej kluczowym wyznacznikiem, a do tego papierkiem lakmusowym jej aktualnej kondycji. Świadczą o jej wyjątkowości na tle innych kultur. Mistrz Marcina Króla, Leszek Kołakowski silnie podkreślał odmienność Europy w związku z jej zdolnością do kwestionowania samej siebie, umiejętności spoglądania na siebie jakby oczami innych, prowadzącej do odmowy przyjęcia tożsamości zakończonej, utrzymywania się w stanie ciągłej niepewności i niepokoju. W tym polski filozof upatrywał siłę i wyższość europejskiej kultury, jednocześnie niepozbawionej sprzeczności i niekonsekwencji. 

Oto kilka z nich, o których wspominał Kołakowski. Z jednej strony w Europie głosimy fundamentalną równość kultur, powstrzymujemy się od sądów oceniających i traktujemy to jako coś uniwersalnego. Z drugiej, z tych powodów za równe uznajemy kultury nietolerancyjne, roszczące sobie prawo do wyłącznej racji, a więc afirmujemy coś, co z dumą sami przezwyciężyliśmy. Również niespójne jest spojrzenie na własną kulturę z zewnątrz. Nie sposób w pełni osiągnąć pozycji zewnętrznego obserwatora, zawieszającego swoje oceny. Owo zawieszenie, wpływające na jakość zrozumienia innego oraz samopoznania, jest wykwitem kultury europejskiej. Tym samym taka postawa nie jest neutralna, pozbawiona założeń normatywnych. Co więcej, uniwersalizm kulturowy, żeby nie popaść w to, co uznaje za barbarzyńskie, musi zachować granicę między uniwersalnością pewnych wartości, a tym, co właśnie z ich perspektywy jest barbarzyństwem. Przypomina to paradoks sceptyka, który, żeby był do bólu konsekwentny, musiałby tylko milczeć, nie mogąc tym samym nauczać również zasad sceptycyzmu. Kołakowski obwieszcza więc, że głosi sceptycyzm niekonsekwentny i uniwersalizm niekonsekwentny.

Niekonsekwencja i inne zjawiska paradoksalne

Niekonsekwencja, której pochwałę głosił filozof w innym miejscu, rodzi kolejne kłopoty. Kiedy powinna być praktykowana? Czym się kierować, decydując się na taki krok? Bycie niekonsekwentnym czy niekonsekwentną dotyczy relacji między zachowaniem i myśleniem, a także w ramach samego myślenia między zasadami ogólnymi a ich zastosowaniem. Ta cecha nie zawsze też jest uświadomiona. Częściej jest raczej praktykowana. „Niekonsekwencja jest po prostu utajoną świadomością sprzeczności świat” – oznajmiał Kołakowski. To „rezerwa niepewności”, „poczucie możliwości własnego błędu” lub przynajmniej możliwości posiadania racji przez przeciwnika. Niekonsekwencję praktykują ci wszyscy, którzy nawet jej znaczenia sobie nie uświadamiają, może nawet ją potępiają, nie tylko deklaratywnie, ale zwłaszcza wychwalając konsekwencję. Nie chodzi w niej o cyniczne sprzeniewierzanie się swoim zasadom, tak, by osiągnąć swój cel, zręczne manewrowanie, manipulowanie i wybieranie tych wartości, które akurat są najbardziej użyteczne. Bo niekonsekwencja wynika i dotyczy obszaru złożonego z elementów antagonistycznych, a lepiej byłoby powiedzieć: agonistycznych, obfitujących w sprzeczności działań, postaw, poglądów i deklaracji ludzi. 

Wydawać by się mogło, że przynajmniej w myśleniu logicznym można mieć nadzieję na uniknięcie sprzeczności. I jest tak do pewnego stopnia. Tylko, gdy mowa o zamkniętych i skończonych systemach wyobrażonych. Nawet w przypadku najbardziej logicznej dziedziny, jaką jest arytmetyka wykazano, że nie da się udowodnić, iż jest ona zupełna, a jeśli jest zupełna, to jest sprzeczna. Gdy jednak dochodzi do spraw życia społecznego, oczywiście możemy zachwycać się logicznością argumentacji, kierującą się jedną czy nawet kilkoma wartościami uznanymi za najważniejsze, jednak wymaga to usunięcia z pola myślenia lub nawet wyzbycia się innych, zwłaszcza tych stojących w sprzeczności. Do tego wiele wartości ma problem z samymi sobą. Podążanie za nimi prowadzi do paradoksów i musi być nie w pełni konsekwentne. To przypadek sceptycyzmu, tolerancji, wolności, pluralizmu czy samej niekonsekwencji.

Czy można być konsekwentnie niekonsekwentnym? Czy jednak praktykując niekonsekwencję, trzeba niekiedy trzymać się pewnych wartości z konsekwencją godną lepszej sprawy? W którym przypadku jesteśmy zupełnie niekonsekwentni? Kołakowski powiada, że istnieją sytuacje, w których stosunek moralny musi pozostać jednoznaczny bez względu na okoliczności. Nie ma w nich miejsca na kalkulacje czy myślenie taktyczne, w których dochodzą do głosu również inne, może nawet sprzeczne wartości. Niekonsekwencja konsekwentna, wyłączając niekonsekwencję z zasady niekonsekwencji, nie jest więc konsekwentną niekonsekwencją. Tą dopiero jest niekonsekwencja niekonsekwentna, zachowująca konsekwencję również jako wartość. Już samo to zagmatwanie sprawia, że trudno głosić niekonsekwencję, a jeszcze trudniej do niej się przyznawać. 

W życiu społecznym wyżej stawiana jest konsekwencja. Przez wielu jest wychwalana. Domagają się oni kierowania się nią w działaniu. Wytyka się jej nieprzestrzeganie. Spada na człowieka odium, jeśli się jej sprzeniewierza. A jednocześnie, jak zauważa Kołakowski, to właśnie niekonsekwencja zapobiega rzeziom, których w historii dokonano i do których niechybnie by doszło przy kierowaniu się określonymi wartościami uznawanymi za jedynie słuszne. Dlaczego osoby święcie przekonane o swojej racji i wyższości moralnej miałyby dobrowolnie kierować się zasadą tolerancji? Tym samym, dlaczego miałyby uznawać, że również to, co uważają za złe, ma wartość społeczną i przyzwalać na głoszenie, a nawet praktykowanie tego? Z jakiego powodu miałyby rezygnować ze środków prowadzących do, ich zdaniem, słusznego celu? Z tych powodów w historii niekonsekwencja była substytutem tolerancji. Nie inaczej jest dziś.

Tolerancja czy neutralność

Tolerancja jako wartość, według której się postępuje, jest trudna w realizacji. Nie można jej mylić z obojętnością. Nie skrywa się za stwierdzeniem „każdy niech robi co chce”. Nie jest również neutralnością wobec różnych koncepcji dobra czy dobrego życia. To również nie akceptacja czy choćby uznanie czegoś po prostu odmiennego od moich preferencji, a zwłaszcza od moich wartości. Żeby być tolerancyjnym, trzeba akceptować to, co uznaje się za złe, szkodliwe, fałszywe czy błędne. Tolerancja nie może też wynikać z prostej kalkulacji, że nie jestem w stanie pewnych postaw czy poglądów wyeliminować z powodu ich siły w społeczeństwie, np. ze względu na liczbę ludzi podzielających niemiłe mi wartości, przywiązanych do nich, zakorzenionych w nich. Nie jest więc formą pogodzenia się z przykrą rzeczywistością. I odwrotnie, nie jest nią również kierowanie się względami pragmatycznymi, dostrzeganiem w tym korzyści płynących z kierowania się jej nakazem, np. uznanie, że konfrontacja z niezgodnymi i, w przeświadczeniu danej osoby, zgubnymi poglądami może być pożyteczna, czy to dla danej osoby, pozwalając jej się rozwijać emocjonalnie czy też w dochodzeniu w procesie grupowym do lepszych rozwiązań. Jeśli tymi przeświadczeniami się kierujemy, nie praktykujemy tolerancji. Kierowanie się wartościami, choć może przynosić różne profity, stanowić o dobrym życiu, a czasami nawet namiastkę innych, co pokazuje przypadek niekonsekwencji, jest jednak postępowaniem dla nich samych.

Już w latach 90. John Gray w swoim postliberalnym spojrzeniu na tolerancję zauważył, że od kilku dekad jest ona niemodna. Zakłada bowiem dokonywanie ocen moralnych. W świecie wysławiającym i stawiającym na neutralność jako zasadę współżycia społecznego jest to czynność podejrzana. W neutralnym podejściu wartości i koncepcje dobrego życia, zwłaszcza w społeczeństwie wielokulturowym, powinny być przezroczyste, nie powinno zwracać się na nie uwagi. To obowiązek, zwłaszcza instytucji państwa, rządzących, ale także nakaz postępowania w sferze publicznej. Nie można ani dyskryminować, ani faworyzować żadnej formy życia opartej na określonej koncepcji dobra. Tylko tu pojawia się kłopot, ponieważ nie ma jednomyślności odnośnie do tego, co koncepcje dobra zakładają lub powinny obejmować. To, co dla jednych jest kwestią moralną, dla innych mieści się w kategorii preferencji, nie mającej nic wspólnego z dobrym lub złym życiem. Są również tacy, którzy łączą tę samą sprawę z silną tożsamością, domagającą się uznania i gwarancji prawnych, co kłóci się z podejściem tych, którzy chcieliby, żeby przez ten pryzmat nie być postrzeganym. 

Tożsamość płciowa, spory wokół niej, również w obrębie rzeczników osób nieheteronormatywnych, są tego rozdarcia doskonałym przykładem. Czy nasza seksualność i to, co się z nią wiąże, jest lub powinna być przedmiotem oceny moralnej, niezależnie czy afirmatywnej, krytycznej czy jawnie negatywnej? A może to kwestia wyłącznie preferencji nie mieszczących się w wymiarze etycznym, powiedzmy jak kolor włosów czy posiadanie zarostu albo ulubiona potrawa? Można również spoglądać na nią z perspektywy silnej tożsamości. Wtedy nabiera znaczenia również styl życia, stając się punktem odniesienia, a nawet ocen moralnych. Przebija się wówczas w tożsamościowej literaturze, filmografii, teatrze i innych formach wyrazu. 

Kwestią budzącą duże emocje jest możliwość i sposób manifestowania swojej seksualności. Kultura katolicka jest świetnym przykładem, ponieważ chętnie odmawia ona takiej możliwości osobom nieheteronormatywnym, głosi do tego powściągliwość w przypadku heteronormatywnym, a jednocześnie z nabożnością i wielką pompą obnosi się z tym poprzez rytuał małżeństwa. W Kościele i po wyjściu z niego ogłasza się urbi et orbi, że ma się od teraz nie tylko bezgrzeszną możliwość, ale obowiązek współżycia, w przeciwnym razie związek małżeński może zostać unieważniony. Tu ujawnia się też podejście do seksualności promowane w nauce Kościoła katolickiego, które wyklucza czerpania z niej przyjemności dla niej samej.

Chcąc wyjść poza spory i rozstrzygnięcia, niektórzy opowiadają się za ogólną rezygnacją z postrzegania ludzi w kategoriach płci i ich seksualności. Rozwiązaniem miałaby być więc przynajmniej epistemologiczna i aksjologiczna aseksualność, stająca się tym samym kolejnym stanowiskiem w sprawie. Neutralność nie rezygnuje z kategorii płci i różnorodności seksualnej, jednak opowiada się za zarzuceniem osądu moralnego. Można nazywać, ale już nie oceniać, a na pewno nie wyrażać tych ocen. Mieć jakby stosunek obojętny. Chcąc być konsekwentnym, oznacza to również brak możliwości wspierania, doceniania czy dowartościowywania osób nieheteronormatywnych. W konkretnych warunkach kulturowych dla grup mniejszościowych lub zmarginalizowanych oznacza to bardzo powolną zmianę swojego statusu. Wyjściem z tej pułapki neutralności zawsze jest podejmowanie działania nie ze względu na określoną cechę, lecz jako zadośćuczynienie za doznane krzywdy ze strony społeczeństwa, wynikające z dotychczasowego sprzeniewierzania się zasadom neutralnej sprawiedliwości. Temu służyć mogą konkretne zapisy prawne lub akcje społeczne czy działania osób publicznych.

Innym rozwiązaniem może być neutralność pozytywna, tzn. dowartościowywanie zarówno nieheteronormatywności, jak i heteronormatywności jako pozytywnych wzorców, korzystnych dla konkretnych osób, a tym samym i społeczeństwa. Ale tu już być może wchodzimy w oceny moralne, od których neutralność w czystej postaci chciałaby uciec. Czy jednak nie wspominaliśmy o wartości, jaką jest niekonsekwencja?

Nie tylko różnimy się w ocenie moralnej, ale także w zakładaniu, co jest jej przedmiotem. W oparciu o to kształtują się odmienne polityki. W liberalnych społeczeństwach dużą popularnością cieszy się właśnie polityka neutralności. Choć chciałaby być rozstrzygająca w sprawach wartości, sama jest jedynie jednym ze stanowisk, rywalizującym m.in. z polityką tolerancji. Chcąc zdystansować się od ocen moralnych i nie dopuścić do konfliktów powstających na tym tle, sama staje się przedmiotem sporu wartości. Jakich pozorów by nie przybierała lub jak by tego nie starano się ukrywać, neutralność jest ostatecznie stanowiskiem moralnym. Z racji swojej ambicji ustanowienia jej jako naczelnej zasady instytucji państwa i sfery publicznej, trudno bowiem uznać ją wyłącznie za preferencję. Może być przyjęta tylko, gdy zostanie uznana przez społeczeństwo za koncepcję dobra, którą należy się kierować, a co najmniej ją uznawać i szanować. 

Zimne i ciepłe wspólnoty

Polityka neutralności może przybierać formę chłodnego i nienamiętnego patriotyzmu konstytucyjnego, o który apelował Habermas, opartego na poszanowaniu zasad liberalnego i neutralnego prawa społeczeństwa pluralistycznego. Z kolei Stephen Macedo, pisząc o cnotach liberalnych, domagał się głębszego zinternalizowania zasad liberalnego współżycia wykraczających poza całkowitą neutralność oraz zimne i mechaniczne uznanie reguł gry. Zrazu mająca być uzasadnieniem neutralności teoria sprawiedliwości jako bezstronności Rawlsa, jak przyznał po czasie jej autor, ma jednak charakter polityczny i wymaga częściowego konsensusu, a więc z pewnością nie jest neutralna. Habermas zwrócił uwagę, że opiera się ona na „racjonalnej rekonstrukcji utrwalonych, a więc zastanych w praktykach i tradycjach społeczeństwa demokratycznego intuicjach”. Ostatecznie, również w przypadku naruszenia neutralności dochodzi do oceniania lub nawet usuwania innych koncepcji dobra. Tym samym staje się zaprzeczeniem swojej zasady. Czy jest możliwa neutralna neutralność, a więc konsekwentna neutralność? A może, by mogła zaistnieć, musi być ona niekonsekwentna i nietolerancyjna wobec innych zasad ustanawiających porządek społeczny, takich jak choćby tolerancja?

Tolerancja jest również obarczona wewnętrznymi kłopotami. Do znudzenia jest przywoływane zagadnienie czy można lub należy tolerować poglądy nietolerancyjne. W praktyce społecznej wiąże się to również z niekonsekwencją. Widzimy, że łatwiej przychodzi tolerować nietolerancyjne poglądy, gdy wynikają one z przekonań religijnych lub gdy z taktycznego powodu osoby lub grupa je wyznająca sprzyja realizacji naszego celu. Również wtedy, gdy szkodliwe wartości głosi nieznacząca siła społeczna, jednak gdy nabiera muskułów, to się zmienia. Tu pojawia się kolejny kłopot. Nie ma jasności, jak postępować z osobami nietolerancyjnymi. Czy karać je prawnie, a może jedynie nakładać miękkie formy społecznej infamii? Czy na żadnej płaszczyźnie i za żadne skarby z nimi nie utrzymywać kontaktu? Czy lepszym rozwiązaniem jest ich wykluczenie i napiętnowanie czy jednak prowadzenie rozmowy, pokazywanie błędów i przekonywanie? W reakcjach i działaniach na ogół widać niekonsekwencję, a ci, którzy postępują konsekwentnie, niezależnie którą ścieżkę wybierają, są krytykowani. 

Pluralizm ponad wszystko?

Konsekwentna tolerancja jest trudna. Niekonsekwencja jako jej substytut przychodzi łatwiej. Nie trzeba posiadać silnego i niesprzecznego zestawu wartości. Uznaje się, choćby na poziomie nieuświadomionym, że wartości w konkretnych sytuacjach wchodzą ze sobą w konflikt. Nie sposób też odmówić każdej z nich doniosłości czy choćby znaczenia. To właśnie pluralizm wartości w najczystszej postaci. Nie tylko ten występujący między różnymi koncepcjami dobrego życia. Nie tylko na poziomie społecznym czy grupowym. Nie tylko odnoszący się do różnic między ludźmi. Jest też doświadczeniem każdej osoby rozumnej, zdolnej do wyobrażenia sobie czystych, idealnych i odseparowanych sytuacji, pozwalających oceniać działania czy wypowiedzi oraz postępować według tak rozumianych wartości. 

To wyizolowanie czystych form staje się kłopotem w rzeczywistych warunkach, zmuszającym nas do praktykowania pluralizmu społecznego, niekonsekwencji czy tolerancji. Czynniki wpływające na konkretne sytuacje czy działanie sprawiają, że często trudno jednoznacznie je osądzić. To właśnie sprawia, że dochodzi do wewnętrznego starcia wartości. Dochodzi do mniej lub bardziej uświadomionej decyzji moralnej. Niewiedza, ignorancja odnośnie do całościowego oglądu i czynników mających znaczenie lub świadome ich pominięcie z pewnością ułatwia osąd. Ze względu na konfliktowy charakter wartości nie oznacza to jednak, że pozbycie się wszelkich ograniczeń naszego umysłu bądź złej woli doprowadzi nas do harmonijnego świata. Zresztą, zmierzanie do z góry określonego celu pomaga w ocenie, choć może to z kolei prowadzić do niekonsekwentnego kierowania się określonymi wartościami, gdy stają one na przeszkodzie na obranej przez nas drodze.

Pluralizm jest więc z jednej strony opisem rzeczywistości społecznej. Z drugiej stanowi również wartość. Jego doniosłość widać dopiero w sytuacji, gdy spojrzymy na wartość jemu przeciwną, a więc jednolitość, monizm, podzielanie przez wszystkich członków wspólnoty tych samych wartości, tej samej ich hierarchii oraz ocenianie zdarzeń przez ten pryzmat. Podobnie więc jak neutralność czy tolerancja, pluralizm rości sobie pretensje do bycia wartością wyższego rzędu. Chce regulować inne, obejmujące i mieszczące się w nim wartości. W tym przypadku również pojawia się trudność. Wiąże się z tym, że mieści w sobie wartość przeciwną, czyli właśnie monizm lub choćby jakiś jego zalążek.

Tendencje do prób ujednolicania myślenia lub przynajmniej uznanie, że pewna doza zgodności jest niezbędna, nie są obce żadnej kulturze, żadnej grupie. Nawet najbardziej pluralistyczne społeczeństwa, widzące w tym swoją siłę, szukają przestrzeni wspólnej i zasad umożliwiających pokojowe współżycie. Widać to u Habermasa, Macedo czy Rawlsa. Dla jednych może to być chłodna akceptacja procedur i minimum wspólnej egzystencji, dla innych zżycie się i internalizacja postaw i cnót wykraczających poza wchodzące w skład większej wspólnoty wspólnot i uznanie ich za część koncepcji dobrego życia, nawet jeśli sprzecznego z dotychczasową lub wyznawaną czy proponowaną przez jej części składowe. 

Pluralizm zakłada przynajmniej odmienność własnego uzasadnienia, jeśli nie wyraźne opowiadanie się za nim, to faktycznym kierowaniem się tą wartością. Różne mogą być powody wyboru pluralizmu lub zgody na współżycie w oparciu o jego zasadę. I wreszcie pytanie, które musi paść w toku tych rozważań, czy może zaistnieć pluralizm konsekwentny, uznający wszelkie wartości i koncepcje dobrego życia, również takie zmierzające do jego unieważnienia? Czy, a jeśli tak, to kiedy powinien zacząć się bronić, zapobiegać lub zwalczać? Można patrzeć na to jako na niekonsekwentne stosowanie zasady pluralizmu. Można również widzieć w tym konsekwencję w ich stosowaniu, jeśli przyjąć, że wymaga on pewnego minimum niezbędnego do jego stosowania. Z pewnością w pluralistycznym świecie oba uzasadnienia mogą być akceptowane.

Poza gniewem i zemstą

W pluralistycznej rzeczywistości, nie tylko tej społecznej, ale również wewnętrznej człowieka, musi dochodzić do rozmaitych reakcji emocjonalnych. Wartości wiążą się z emocjami. Nie tylko uczucia odgrywają więc rolę w roszczeniu wypowiedzi normatywnej do ważności, na przykład, gdy mowa o poczuciu sprawiedliwości. Uczucia są lub obok rozumu mogą być – w zależności od tradycji myślenia lub indywidualnych cech, preferencji czy skłonności, co mieści się w pluralistycznym oglądzie świata – drogowskazem w określaniu tego, co pozytywne lub negatywne. 

Emocje natomiast potrzebują wartości. One dopiero mogą ukierunkować tę zrodzoną wewnętrzną energię, nadać im wymiar moralny i etyczny. Pokazuje to na przykładzie gniewu i złości Martha Nussbaum. Zemsta, rewanż czy kara lub nadzieja na powracającą karmę czy inne przywrócenie kosmicznej równowagi są traktowane jako uczynienie zadość sprawiedliwości. Amerykańska etyczka zauważa jednak, że jest to bardzo problematyczne, a ostatecznie etycznie niewłaściwe, bo normatywnie uzasadnione cierpienie sprawcy nie przywróci lub nie poprawi obecnej sytuacji. Jedynie w przypadku spoglądania na krzywdę jako utratę statusu po doprowadzeniu do jego obniżenia u sprawcy można by uznać, że sprawiedliwość złoczyńcę dopadła, jednak wtedy nie skupiamy się na samym czynie i jego normatywnym charakterze. Nussbaum zauważa, że takie podejście jest niespójne lub wywodzi się z wartości, których sami nie uznajemy. Osoba poszkodowana lub uważająca się za poszkodowaną skupia się na sobie i swojej wygranej oraz upokorzeniu sprawcy, co nie jest zbyt chlubne. Z tych powodów filozofka przedstawia trzecie rozwiązanie. Dopuszcza ono co prawda ukaranie winowajcy, ale postrzegane nie jako odwet czy zadośćuczynienie, ale jako odstraszenie od dokonywania podobnych czynów w przyszłości.

Gniew – powszechny i codzienny, indywidualny i zbiorowy, domagający się zapłaty lub skoncentrowany na statusie – wymaga wysiłku, by móc przekształcić się w coś moralnego. By przyczyniać się do realizacji innej wartości niż sprawiedliwa zapłata czy też zmiana lub rewolucja społeczna, opartych na gniewie. 

Może natomiast stać się sygnałem, że coś jest nie tak, lub być motorem napędzającym do działania czy też środkiem odstraszającym. Gorzej, gdy staje się źródłem odpowiedzi. Przemiana, o której mówi Nussbaum, przypomina tę, której dokonały Erynie – gniewne boginie – stając się Eumenidami, czyli Łaskawymi. Amerykańska filozofka przywołuje przykłady działań trzech liderów ruchów nieopartych na gniewie: Ghandiego, Martina Luther Kinga oraz Nelsona Mandelę. Ponieważ każdy z nich miał inny stosunek do przemocy – pierwszy odrzucał ją w całości, drugi dopuszczał w obronie, dla trzeciego mogła być elementem strategii – nie określa ich ruchami non violence, a właśnie non anger. Najistotniejsze w nich nie było skupianie się na przeszłości, dążenie do przywrócenia czegokolwiek lub doprowadzenia do odwetu, lecz orientacja na przyszłość. Zbudowania społeczeństwa w oparciu o nowe zasady.

Ani subiektywne, ani obiektywne

Jak zauważył Isaiah Berlin, Hume wykazał z całą stanowczością, że do sfery wartości, a więc i sfery politycznej nie stosują się kryteria subiektywności ani obiektywności. W jednym i drugim przypadku dawałoby to pewną nadzieję na rozwikłanie trwającej od początków wspólnot politycznych trudności. Tymczasem wartości, na których się one opierają, nie mogą być ostateczną, a zwłaszcza niepodważalną miarą rozstrzygnięć sporów, dyskusji czy decyzji. Po pierwsze, ponieważ same przecież są przedmiotem konfliktów. Po drugie, ponieważ stoją ze sobą w sprzeczności. Są jednocześnie kluczowe w ocenie czynów i myśli. Jak więc do nich podchodzić? Jak na nie patrzeć? Nie można się przecież bez nich obejść. Nawet, wydawać by się mogło, najbardziej chłodna i bezwzględna analiza nie jest nich pozbawiona. Opiera się na aksjologicznych założeniach. Również używane kluczowe słowa nie są neutralne, lecz niosą za sobą przesłanie wartościujące, choć mogą być one odbierane niezgodnie z intencją mówiącego czy piszącego. 

Przed całkowitą arbitralnością czy nawet przypadkowością oparcia się na tej lub innej wartości uchronić może potraktowanie ich nie jako odpowiedzi, lecz asumptu do rozważań nad daną kwestią. Dla wielu osób, zwłaszcza nie przepadających za podróżami intelektualnymi, może wydać to się zbędne lub kompletnie niepotrzebne. Inni mogą widzieć w tym tylko dodatkową trudność, w już przecież i tak skomplikowanym, a nawet popapranym świecie. Dla niektórych będzie to natomiast tylko wichrzenie albo wręcz przeciwnie, hamowanie zmian czy rozbijanie rewolucji społecznej. Jakby nie było, ten wyjątkowy świat wartości daje o sobie znać. Niezależnie jak bardzo się zmieniał na przestrzeni wieków, jak odwracały się proporcje, nie znikały problemy z nim związane. Z jednej strony wciąż jeszcze mamy do czynienia z dokładnie tymi samymi kłopotami, z którymi walczyli nasi prapradziadowie i praprababki i którzy odnieśli wyraźne zwycięstwo, ale jak widać, nie stuprocentowe. Z drugiej, te same wartości, o które dawniej walczono, znajdują nowych adresatów.

Właśnie to pogmatwanie wymaga od nas autokrytycyzmu, tak, by odpowiedzialnie korzystać z dóbr wspólnych, jakimi są wartości. Te nigdy nie są tylko nasze, nawet jeśli tak są przez nas odbierane czy odczuwane. Są nie tylko dziedzictwem kultury, ale, jak zaznaczyłem na początku, są wynikiem relacji międzyludzkich, stosunku do innych. Bez tego nie moglibyśmy o nich pomyśleć ani tym bardziej się do nich odnieść czy ustosunkować. A już na pewno nie wcielić ich w życie, zweryfikować nasze przeświadczenie o nich, skonfrontować z okolicznościami, innymi wartościami, działaniami osób kierujących się w danym momencie takim, a nie innym spojrzeniem czy odczuciem, wybierających mniej lub bardziej świadomie daną wartość. Myśląc o nich, uwzględniamy innego, na tyle na ile potrafimy i na ile to możliwe. Ten szczególny rodzaj refleksji, niespełniający kryteriów ani czystej subiektywności, ani czystej obiektywności, jest materią myślenia politycznego. Oprócz poruszanych tu zagadnień pluralizmu, tolerancji, neutralności, niekonsekwencji, autokrytycyzmu, ciągłości, bezinteresowności jest jeszcze doniosła kwestia wolności. Jest ona na tyle obszerna i złożona, że wymaga jednak oddzielnego omówienia.

Polityczność, racjonalizm, dialog – cz. 1 :)

Dominują trzy główne podejścia do polityki, w ostateczności będące ze sobą sprzeczne, lecz mogące jednak współistnieć. Przecinają one spory polityczne, rodzą też napięcia w każdym obozie politycznym. Warto się im przyjrzeć, by lepiej zrozumieć słabości i ograniczenia, a także nadzieje, jakie za sobą pociągają.

 

Nie ma bardziej podstępnego relatywizmu, niż uznawanie rzeczy relatywnych za nierelatywne. Jednocześnie w głowach często mamy obraz harmonijnego świata, w którym wszystkie ważne wartości są ze sobą pogodzone, wspierają się i wzmacniają. Nie jest to świat istniejący, lecz taki, który można osiągnąć i do którego należy dążyć. Trzeba tylko pozbyć się przeszkód stojących na drodze do urzeczywistnienia tej powszechnej szczęśliwości, takich jak niewiedza czy zabobony, głupota, zła wola czy nieczyste intencje. Co prawda, ludzie mogą wyznawać różne wartości, ale z pewnością istnieje sposób pozwalający je zharmonizować i spokojnie współżyć. 

Działając na rzecz spraw uznawanych przez siebie za ważne, dokłada się cegiełkę do budowy powszechnego dobra. To czyn społeczny na rzecz stworzenia miasta z naszych marzeń. Jego kwartały, wznoszone w oparciu o różne preferowane wartości ostatecznie połączą się, tworząc spójną całość. Nie będą wchodziły sobie w paradę, a już na pewno spory budowniczych nie pokrzyżują prac. Na przeszkodzie więc mogą stać wyłącznie obiboki lub wichrzyciele. Jeśli pojawią się problemy między pracownikami, można je rozwiązać nie tylko skutecznie, ale i w taki sposób, że nie będą one zarzewiem kolejnych kłopotów. Czy da się to w rzeczywistości osiągnąć? W jakich metodach pokłada się nadzieję na to?

Kulturowe sprzeczności deliberacji

Jedna z najbardziej rozpowszechnionych dziś odpowiedzi głosi, że wystarczy wystarczająco długo i dogłębnie dialogować. A przecież już opieszałość z tego wynikająca może nie podobać się pozostałym, być źródłem konfliktu i mieć konsekwencje będące zarzewiem kolejnych sporów. Gdyby udało się uniknąć tej rafy, zharmonizowanie można osiągnąć, dochodząc do pewnego konsensusu, albo przynajmniej wykrystalizować i wyłożyć własne hierarchie wartości, stworzyć listę zgodności i rozbieżności oraz zaakceptować dzielące różnice. Takie przeświadczenie opiera się na wierze lub założeniu, że istnieją pewne wspólne wszystkim ludziom wartości, które można odnaleźć w każdej kulturze lub które tkwią w każdym człowieku.

Podejście dialogiczne już zakłada pewne podzielane nadrzędne wartości związane z dialogiem i podstawowymi metodami jego prowadzenia. Z pewnością wśród nich znajdują się: uczciwość, uważność, cierpliwość wysłuchiwania perspektyw innych oraz wykładania własnej, ciekawość, a także życzliwość. Muszą podzielać je uczestnicy dialogu. Przyznawać im pierwszeństwo wobec tych, których dotyczy różnica. Habermas w swej koncepcji działania komunikacyjnego – będącej uzasadnieniem dla dialogicznej rzeczywistości człowieka i mającej stanowić etyczny fundament społeczeństwa – zauważa również, że przy spornej sprawie potrzebne jest znalezienie pewnego obszaru, punktu zaczepienia, podzielanych wartości. W każdym przypadku może to być co innego. Nie ma znaczenia, że stanowi to przedmiot sporu innych osób czy grup, przy innej okazji lub w innym czasie nawet tych samych. Zatem rozwiązując konkretną sprawę, niekoniecznie dokładamy cegiełkę do budowy harmonijnego świata. Tworzymy pewien miraż, być może nawet rozbudzamy nadzieje, ale niezgodności jak były, tak pozostają, choć jak w chaotycznych ruchach cząsteczek Browna, nie są one już w tym samym miejscu, co na początku. 

Ideał, w którym wszystkie ważne dla ludzi wartości zostaną pogodzone, nie może zostać spełniony na podstawie deliberatywnej. Wciąż dochodzić będzie do konfliktów w oparciu o nie, a ich ostateczna zgodność pozostanie nieosiągalna. Ten rodzaj racjonalnej dyskusji, także o wartościach, może być przydatny, pożyteczny i skuteczny, ale w konkretnych sytuacjach, a nie jako powszechne rozwiązanie. Stanowi niewątpliwie pewną wartość społeczną, rozwiązując lub łagodząc niektóre konflikty. I właśnie jako jedna z wartości nie jest miarą dla innych, a także wchodzi z nimi w konflikty, m.in. z racjonalizmem opartym na poprawnym rozumowaniu prowadzącym do najlepszego rozwiązania, przezwyciężającego wszystkie sprzeczności. Skoro jest jedno właściwe rozwiązanie, to dyskusja mija się z celem. Co najwyżej jest miejsce tylko na przekonywanie i zarządzanie emocjami tych, którzy nie podzielają racjonalnej wizji. 

Inny problem z podejściem dialogicznym wykładają sami zwolennicy deliberacji. W skrajnych przypadkach wprost mówią, że nawet jeśli nie z pewnymi osobami, to z pewnymi stanowiskami i twierdzeniami się nie dyskutuje. A przecież przemilczanie to jedno z narzędzi przemocy, stosowane przez wieki i sprzeczne z nastawieniem do dialogu. W takich przypadkach, chcąc pozostać w paradygmacie deliberatywnym, trzeba byłoby dyskutować o tym, nad czym można prowadzić dialog, a jakie tematy czy argumenty powinny być z niego wykluczone. Jeśli robi się to w inny sposób niż poprzez rozmowę z odmiennie myślącymi, to podważony zostaje prymat wartości dialogicznych. Tym bardziej, że stanowiska mogą być nieoczywiste. Osoby niezgadzające się z pierwotnym „niedyskutowalnym” stanowiskiem, mogą widzieć potrzebę takiej „metarozmowy”, z kolei ci początkowo „wykluczeni” utrzymywać, że są kwestie nie poddające się dyskusji. To poważna przeszkoda na drodze do zharmonizowania świata wartości.

Irenizm – w stronę harmonii

By lepiej zrozumieć, skąd wzięła się tak ambitna idea powszechnej harmonii, która zawładnęła wieloma umysłami i przyczyniła się do upowszechnienia sposobu myślenia wspomnianego na wstępie, musimy przenieść się kilka stuleci wstecz. Do czasu wielkich konfliktów religijnych w Europie, sporów doktrynalnych, skomplikowanych relacji Kościoła katolickiego z władcami świeckimi, wplątanych w to ambicji politycznych, wyniszczających wojen domowych i międzynarodowych, pragnienia doprowadzenia do pokoju i ustanowienia warunków jego trwania, chęci przywrócenia jedności chrześcijaństwa oraz okresu rewolucyjnych przemian w nauce.

Zaczęło się dość banalnie i niewinnie. Augustiański zakonnik z prowincjonalnej Wittenbergi, Marcin Luter wezwał do dysputy teologicznej na temat odpustów. Był to tylko pretekst do rozprawy z nadużyciami rozrastającej się władzy Kościoła. Chodziło o jego odnowę w duchu konserwatywnym, powrotu do źródeł. Spory teologiczne czy krytyka instytucji kościelnych nie były niczym nowym. Tym razem jednak, za sprawą rozpowszechniania poczytnych broszur religijno-agitacyjnych drukowanych w języku narodowym – powstających masowo za sprawą maszyn drukarskich, przeżywających dzięki temu swój rozkwit – ruch reformacyjny osiągnął taką skalę, że Kościołowi nie udało się go już powstrzymać. Nie zdołał go zmarginalizować, potępiając i uciszając, jak ruchy heretyckie. Postulat niezależności od papiestwa znalazł przychylność wśród książąt Świętego Cesarstwa Rzymskiego oraz we władzach wolnych miast dostrzegających w tym szansę zwiększenia swobody od cesarza uzależnionego od Rzymu. Z czasem nowe idee zdobyły również poparcie wśród ludu, w tym na wsi, do czego przyczynili się agitatorzy tacy jak Müntzer. Wybuchły bunty chłopskie przeciwko feudałom i duchownym, które ostatecznie potępił sam Luter jako zbyt radykalne.

Było to już po bezprecedensowym wydarzeniu. W 1521 r. w Wormacji na Sejmie Rzeszy rozpatrywana była sprawa ekskomuniki Lutra. Papież Leon X nałożył ją w reakcji na pisma przeciwko władzy papieskiej jako niemającej podstaw w Piśmie Świętym. Ponieważ tym sporem żyła cała Europa, na obradach pojawili się przedstawiciele wielu państw. Luter stanął przed cesarzem Karolem V za sprawą swego protektora, Fryderyka Mądrego. Elektor saski odmówił wydania swojego poddanego Rzymowi bez możliwości obrony samego oskarżonego przed sejmem, a także wystosował list żelazny, mający chronić przed powtórką z wydarzeń soboru w Konstancji, podczas którego zginął Jan Hus, broniący swoich przekonań. Zakonnik nie wyrzekł się jednak swoich tez i został skazany na banicję. To samo dotyczyło jego zwolenników. Do tego zakazano drukowania książek i broszur propagujących ich idee, a te już istniejące miały zostać spalone. Druk, jak na rewolucyjną technologię przystało, miał skomplikowaną historię. Napędzany przez wysyp drobnych pism religijnych zmierzających do zmiany istniejącego porządku, spotkał się z reakcją jego obrońców. Próbowano uregulować to narzędzie tak, by nie przyniosło ono negatywnych skutków, tak jak je rozumiano w oparciu o dotychczas obowiązujące wartości. I jak w takich przypadkach bywa, edykt wormacki nie osiągnął skutków. 

Luter pozostał w kraju. Z pomocą Fryderyka ukrył się w klasztorze. Do tego poparcie społeczne dla jego ruchu było tak duże, że nie dało się wykonać wyroku. Konflikt narastał. Społeczeństwo się polaryzowało. Pojawiały się kolejne konfesje. Po kilku dekadach w Augsburgu zaproponowano rozwiązanie sytuacji, ustanawiając zasadę cuius regio, eius religio. Zgodnie z nią lokalna władza narzucała wyznanie swoim poddanym. Nie obejmowało to jednak wszystkich konfesji. Postanowienia dotyczyły tylko katolików i luteranów. Pominięci zostali chociażby kalwini, których dopiero w blisko sto lat później uwzględniono w postanowieniach końcowych wojny trzydziestoletniej. W XVI w. także Anglię zaczęły trawić wewnętrzne wojny religijne toczone po utworzeniu Kościoła anglikańskiego przez Henryka VIII i uniezależnieniu się od Rzymu.

Ta epoka konfliktów i chaosu zrodziła irenizm – ruch zmierzający do zaprowadzenia pokoju poprzez pojednanie stron. Jego apostołem był Erazm z Rotterdamu, czołowy humanista tamtych czasów, cieszący się wielkim autorytetem i sławą, marzący o tym, by między ludźmi panowała zgoda, życzliwość oraz umiar. Miało to podkreślać jedność wiary i jej służyć. Nic więc dziwnego, że strony konfliktu szukały w nim poplecznika. Papież namawiał go do potępienia reformacji. Luter widział w nim potencjalnego stronnika, zwłaszcza że zgodni byli w krytyce papieża i duchowieństwa, a także chęci przybliżania Biblii ludowi, zarówno poprzez tłumaczenie jej na języki narodowe, jak i odrzucenie zawiłości scholastycznych. Rotterdamczyk znał się z Henrykiem VIII, a także doradzał cesarzowi Karolowi V. Dbał jednak nade wszystko o swoją niezależność. Chciał być pośrednikiem czy nawet mediatorem między zwaśnionymi stronami. Miał w sobie niechęć do wojny. Widział ją na własne oczy we Włoszech, gdzie ścierał się papież z tamtejszymi republikami, księstwami i księstewkami, a także doświadczył konfliktu zbrojnego między królem Francji a Anglią, Hiszpanią oraz Austrią. Paradoksalnie jego nastawienie i wyraźne nie opowiadanie się po żadnej ze stron przysporzyło mu krytyków i wrogów. Każdy przypisywał go do obozu przeciwnego. Powoli zaczął więc wycofywać się z życia publicznego.

Zanim do tego doszło, skonfrontował się jednak z Lutrem. Niemiecki teolog próbował przeciągnąć Erazma na swoją stronę, pomimo że od początku był świadom różnicy, jaka między nimi występowała. Dla zakonnika ważniejsze były sprawy boskie. Dla Rotterdamczyka ludzkie, choć powiedzieć, że stawiał wyżej człowieka niż Boga byłoby przesadą. Wystąpienie przeciwko Lutrowi dotyczyło wolnej woli. Człowiek musi odgrywać rzeczywistą rolę w dokonywaniu wyborów, jeśli sprawiedliwość i miłosierdzie Boga mają coś znaczyć – twierdził Erazm. Nauki Pisma i płynące z nich pouczenia, nakazy i zakazy oraz posłuszeństwo wobec nich mają sens, gdy można wybierać dobro lub zło. W przeciwnym razie, niczym siekierka dla stolarza, będąc jedynie narzędziem w boskich rękach, ludzie za nic nie odpowiadają. Wszystko co się dzieje – łącznie z najgorszymi postępkami ludzkimi, oburzeniem na nie i karą – jest czystą koniecznością. Wobec tego moralność chrześcijańska, powoływanie się na nią i kierowanie się jej zasadami jest nic nieznaczącym pozorem, kolejnym ubrankiem, w które Bóg przyodziewa swoje lalki. Z tego powodu Erazm uznał ostatecznie, że szerzenie deterministycznych poglądów, nawet jeśli byłyby prawdziwe, jest szkodliwe dla moralności społecznej. 

Dla deterministy, za jakiego w oczach Erazma uchodził Luter, takie wystąpienie holenderskiego uczonego nie było aktem wolnej woli uczonego, lecz jedynie kolejnym boskim performancem. Przekonany o tym, że jest również wiedziony wolą bożą, niemiecki teolog odpowiedział traktatem O niewolnej woli, w którym podkreślał, że nawet w sytuacjach – zdawać by się mogło – przypadkowych, niekoniecznych czy odwracalnych, jak chociażby ten konflikt między uczonymi, to ona jest decydująca. Ostatecznie bowiem Luter przyznawał wolność tylko Bogu, choć zasłynął wcześniej z pisma o Wolności chrześcijańskiej. Paradoksalnie jednak, wyrywając człowieka z podległości instytucji Kościelnych, przyczyniając się do powstania nowych wyzwań, które odegrały rolę w wojnach i które musiały zostać uwzględnione w myśleniu pokojowym, Luter przyczynił się do powstania innego rozumienia wolności człowieka, przeniesieniu jej na inny poziom.

Stulecie po rozpoczęciu reformacji to czas konfesjonalizacji, jak określił je Heinz Schilling. Krystalizowały się doktryny i podziały z nich wynikające. Długo zajęło, by stały się one nieistotne z perspektywy polaryzacji społecznej i politycznej. Nie były zarzewiem i uzasadnieniem wydarzeń. Choć działania irenistów – Erazma i jego następców – przyczyniły się do tego, to jednak nie w wersji zmierzającej do pojednania teologicznego drogą dialogu. Nie dokonali tego nawet z pomocą współpracy pomimo różnic w duchu ekumenicznym, który powstał później w odpowiedzi na laicyzację społeczeństwa. Nie doprowadziły do tego również próby osiągnięcia jedności drogą racjonalnego rozumowania. 

Chrześcijańskie źródła racjonalizmu

Dziś racjonalizm kojarzymy z czymś dalekim od Boga, jeśli nie ze sprzeczną z nim postawą myślenia o świecie. Nowożytne korzenie tego pojęcia są jednak ściśle z nim związane. Twórcy nowożytnego racjonalizmu z Kartezjuszem, Spinozą i Leibnizem na czele nie odżegnywali się od Boga. Nie dążyli do oderwania się od religijnych fundamentów swoich konstruktów. Wręcz przeciwnie. Widzieli w chrześcijańskim obrazie Boga konieczny element swoich propozycji, czy to jako podstawę pewności, czy to jako założenie wyjściowe o harmonii wszystkiego co dobre.

Kartezjusz, którego dualizm umysłu i ciała został podważony przez współczesną psychologię, uważał, że wątpiący umysł dochodzi do rozpoznania ograniczeń samego siebie, jak i innych ludzi. Podmiot myślący świadomy jest niedoskonałości swojej oraz jemu podobnych. Niedoskonałość dotyczy nie tylko cielesności, ale także myślenia o otaczającym świecie. Mimo to człowiek znajduje lub może znaleźć w sobie pewność taką, jaką ma w przypadku myślenia matematycznego, uznawanego w XVII w. za ideał. Niedziwne więc, że francuski filozof przeprowadzał swoje rozumowanie na wzór dowodów geometrycznych. Czynił to również w odniesieniu do Boga, przyczyny wspomnianej niedoskonałości w myśleniu człowieka, a zarazem gwaranta przed popadnięciem w jakąkolwiek, nawet najdrobniejszą wątpliwość. Także dotyczącą oczywistości matematycznych.

Przyjrzyjmy się temu rozumowaniu. O istnieniu Boga zaświadcza to, że możemy pomyśleć nieskończoność – kategorię, która w XVII w. pozwoliła na rozwinięcie matematyki, w tym rachunku różniczkowego przez Leibniza. Nieskończoność wykracza poza nasze zdolności poznawcze, dlatego też dla Kartezjusza łączyła się z nieosiągalną na ziemi doskonałością. To odmienne podejście niż mieli starożytni Grecy, upatrujący w niej czegoś nieukończonego. Dla nich pełnię i najwyższą formę stanowiło to, co skończone. W świecie chrześcijańskim doskonałość i najwyższą formę stanowił natomiast Bóg. To jego idea, podobnie jak idee trójkąta czy innych figur geometrycznych, zawierających w sobie wszystkie swoje doskonałe właściwości, jest źródłem wszelkich prawd, praw i dobra. Wyklucza również jakikolwiek błąd, niespójność i sprzeczność. Bóg też nie może błądzić oraz sobie zaprzeczać. To nie mieści się w definicji nieskończonej doskonałości. Błąd jest więc złem. Wynika z niepełnej wiedzy, niewystarczającego poznania. To bardzo augustiańskie rozumienie zła jako braku czegoś, niezupełności, pustki, niedostatku dobra lub niebytu. Sprzeczność natomiast nie mieści się w idealnej wizji porządku opartego na prawdzie, niezmiennych prawach i dobru. Stąd też ostateczne racjonalne zasady nie mogą mieć w sobie ani krzty relatywizmu czy konwencjonalizmu. Muszą opierać się na czymś stałym, odwiecznym oraz zakładać doskonałość. Choćby miała być jedynie mirażem. 

W przeciwnym razie, wątpiąc w to, łatwo wszelką racjonalność skruszyć, a co najmniej naruszyć, podważając jakikolwiek aksjomat lub zmieniając znaczenie pojęć. W takim przypadku wątpienie, będące dla Kartezjusza jedynie etapem na drodze do uzyskania i uzasadnienia pewności w postrzeganiu przez nas przedmiotów fizycznych, zachodzących w nas procesów oraz zjawisk społecznych, przekształca się w czysty konstruktywizm. Jest to świat wytwarzany przez ludzi bez żadnych ostatecznych fundamentów. Jest on tym samym kruchy, dlatego wymaga z naszej strony wielkiej troski o otaczającą rzeczywistość i relacje międzyludzkie, nawet pomimo możliwej całkowitej niezgody. W tej perspektywie to racjonaliści w polityce, o których pisał Oakeshott, chcący narzucić swoją jedynie słuszną, całościową i spójną wizję, niezależnie czy opartą na myśleniu religijnym czy pozbawionym Boga, są wielkim zagrożeniem.

Ścieżka myślenia, jaką wybrał Kartezjusz, była odrzuceniem, przeciwstawieniem się i odwróceniem sposobu myślenia Tomasza z Akwinu. Włoski teolog z XIII wieku opierał się na założeniu realności świata materialnego i społecznego bez konieczności dowodzenia go. Ludzie przyjmują go na wiarę za dobrą monetę, bo tak podpowiada umysł. Dla francuskiego myśliciela ta ludzka skłonność postrzegania realności rzeczywistości danej nam z góry wymagała jednak uzasadnienia. Było to bardzo w duchu św. Augustyna, z którego wiele czerpał. To kolejny przykład pokazujący, że augustynizm w dziejach Zachodu kilkukrotnie uruchamiał ruch myśli prowadzący do znaczących przemian społecznych, związanych ze sposobem myślenia i życiem ludzi. Wpłynął na nominalizm Ockhama, protestantyzm, jansenizm i właśnie racjonalizm. Uczynił myślenie znacznie ciekawsze niż w tradycji tomistycznej, tak silnie obecnej zwłaszcza w Polsce, nawet jeśli często już zsekularyzowanej czy choćby przekształconej przez personalizm.

Obcość i hegemoniczność

Myśl Kartezjusza wpłynęła na Barucha Spinozę. Fascynowała go też siła ideału myślenia matematycznego. Doprowadziło go to do próby przedstawienia etyki w porządku geometrycznym, na wzór Elementów Euklidesa. Jego dokonanie skrytykował Leibniz za wieloznaczność definicji, nieoczywistość aksjomatów i błędne wyciąganie wniosków z przesłanek, wydobywając tym samym główne problemy pojawiające się w myśleniu racjonalnym.

Pochodząc z rodziny żydowskiej Spinoza, odebrał odmienną formację intelektualną, kształtował się w odmiennych wyobrażeniach o świecie niż holenderscy protestanci, wśród których żył. Poznawał m.in. idee Mojżesza Majmonidesa, pozostające dla jego rówieśników nieznane. Nie wchodziły w intelektualne instrumentarium postrzegania przez nich świata. Ten XII-wieczny sefardyjski Żyd za sprawą arabskich przekładów poznał filozofię grecką, zwłaszcza Arystotelesa, ale nade wszystko zajmował się teologią żydowską i interpretacją Tory. Jego słynny Przewodnik błądzących, choć w wersji anonimowej, wpłynął na Tomasza z Akwinu, i obok arabskich myślicieli Awicenny i Aworreosa – oddziałującego również silnie na Majmonidesa – przyczynił się do przyswojenia arystotelizmu na grunt chrześcijaństwa, a tym samym – rozwoju tomizmu. Znacznie starszy nurt augustiański był do tej XIII-wiecznej nowinki intelektualnej niezbyt przychylnie nastawiony, jednak ostatecznie przyjęła się one dobrze w Kościele. Nie dziwi więc, że protestantyzm zapożyczył się mocno w myśli nietomistycznej. 

Jednocześnie Spinozę fascynowała Holandia. Zwłaszcza jej doświadczenie tolerancji, która jednak nie miała się tak dobrze, jak mogłoby się wydawać. Zjednoczone Prowincje zmagały się z wieloma problemami z nią związanymi, czego ostatecznie doświadczył Spinoza. Historia tego państwa zaczęła się od buntu prowincji północnych Niderlandów przeciwko trwającym od dekad krwawym prześladowaniom protestantów przez katolicką Hiszpanię, sprawującą na tym terytorium władzę oraz reakcję na traktat z Arras, w którym prowincje południowe uznały zwierzchność hiszpańskich władców. Unia utrechcka z 1579 r., będąca w dużej mierze walką o niepodległość, opowiedziała się natomiast za wolnością religijną, choć protestanci stanowili w niej wciąż zdecydowaną mniejszość. Doprowadzili oni jednak do utworzenia Holenderskiego Kościoła Reformowanego i przyznania mu uprzywilejowanego statusu. Tylko jego członkowie mogli pełnić urzędy publiczne. Katolickie rytuały w miejscach publicznych były przez kalwinów zabronione, a majątek kościelny zsekularyzowany, czyli przejęty przez władze publiczne. Niewiele różniło się to od prześladowań Żydów i protestantów przez katolików. Za sprawą uznawania wolności sumienia po Europie rozprzestrzeniła się jednak wieść o szczególnej tolerancji tego kraju. Niesieni tą obietnicą przybyli do niej prześladowani przez hiszpańską Inkwizycję Żydzi, zmuszani uprzednio przez nią do przejścia na katolicyzm. Już w Amsterdamie wrócili do wiary swoich przodków. Był to przypadek rodziny Spinozy. 

W nowym kraju zostali przyjęci dobrze. Władze widziały w nich nawet mniejsze zagrożenie niż ze strony katolików i niektórych sekt czy wyznań protestanckich. Zwłaszcza nieufnie podchodziły do Remonstrantów o silnym nastawieniu tolerancyjnym, do których w późniejszym okresie zbliżył się Spinoza. Spór Holenderskiego Kościoła z tymi ostatnimi na gruncie teologicznym przekształcił się w konflikt polityczny zażegnany przez Stany Generalne, które zmusiły strony do wzajemnego respektowania i powstrzymania się od ataków. Dokument przygotował wielki myśliciel tamtych czasów, Hugo Grocjusz. Gdy sytuacja polityczna się zmieniła w 1618 r., został on skazany na dożywocie i osadzony w więzieniu, z którego po kilku latach uciekł. Z tego okresu pochodzi mniej znane jego dzieło, De imperio summarum potestatum circa sacra, w którym opowiadał się o wyższości władzy świeckiej nad religijną. Ta pierwsza musiała jednak opierać się na znajomości Pisma Świętego, by nie gwałcić norm religijnych, choć dopuszczając odmienne odczytanie przez ludzi spraw wiary i nie prześladując ich za niezgodność z państwową interpretacją. Narodowy kościół ze swoją selektywną tolerancją jednak triumfował.

Anty-Orwell

Po zapoznaniu się z nowymi prądami intelektualnymi, zwłaszcza Kartezjuszem, Hobbesem i Grocjuszem, Spinoza odszedł od swoich religijnych korzeni. Ostatecznie gmina żydowska Amsterdamu go odrzuciła. Uznając jego poglądy zmierzające do stworzenia fundamentów harmonijnego społeczeństwa, w których każdy, niezależnie od swojej religii czy wiary mógłby spokojnie żyć w oparciu o zasady etyki dowiedzionej w sposób racjonalny i niepodważalny, nałożyła na niego cherem. Został wyklęty, przeklęty i wykluczony z Narodu Izraela za głoszone poglądy. Nie tylko za odmienne spojrzenie bezpośrednio w kwestii Boga, wiary i dogmatów. Rozprawiał się również z tak ważnymi postaciami w tradycji żydowskiej jak wspomniany Majmonides, którego krytykował za podejście do sposobu odczytania Biblii odbierające wszelką pewność nie tylko prostym jej czytelnikom, ale także uczonym w Piśmie. Stąd uznawał je za szkodliwe, nieużyteczne i niedorzeczne. A przecież jak Kartezjusz – tworzący również swoje główne prace filozoficzne, żyjąc w Holandii – nie odrzucał wiary. Spinoza również chciał ją na nowo odczytać. I jak francuski myśliciel, wciąż stawiał Boga w centrum swoich myśli oraz w obrazie funkcjonowania świata. 

Od Majmonidesa zaczerpnął koncepcję monizmu, która silnie wpłynęła na jego całe wyobrażenia. Doszedł ostatecznie do wniosku, że wszystko, cała Natura jest Bogiem. To prowadziło Spinozę w stronę necessytaryzmu, poglądu deterministycznego, dlatego pojawiała się krytyka podobna do tej, jaką wystosowywał Erazm w stosunku do niewolnej woli Lutra – o zgubności głoszonych poglądów dla moralności publicznej. Zdaniem autora Etyki, działanie człowieka nie jest niczym innym jak rozpoznawaniem i uznawaniem za konieczne tego, co zgodne z Naturą. Jedynie w tym przejawia się jego wolność i słuszność. Spinoza próbował uzasadnić, że pojęcia całkowicie odpowiadają rzeczywistości, więc operacje myślowe na nich i zachodzące między nimi relacje oddają w pełni realność świata. Dzięki temu człowiek może go w pełni poznawać. Twierdził, że znajomość skutków zależy od znajomości przyczyn, które objawiają się ludziom jako „idee jasne i wyraźne”. Im więcej rozumiemy, tym lepiej pojmujemy Naturę – tego bezosobowego Boga – będącą spójną, doskonałą całością, w tym także pojęć i rzeczy. Tym samym Spinoza udowadniał tezę metodą będącą przedmiotem dowodu, co wytknął XX-wieczny autor wprowadzenia do jego myśli, Roger Scruton. Na niespójność w rozumowaniu związaną z odróżnieniem myślenia i działania zwrócił uwagę natomiast francuski filozof Étienne Balibar. Zauważył również, że XVII-wieczny filozof był anty-Orwellem nieuznającym możliwości redukcji i absolutnej kontroli znaczenia słów, co w obliczu założeń o „ideach jasnych i wyraźnych”, a zwłaszcza całkowitej zgodności pojęć i rzeczy godzi w ideał spójnego i harmonijnego świata.

Myśl Spinozy i jego krytyków kolejny raz pokazuje, że racjonalizm musi opierać się na niczym nie popartym założeniu, że wszystko ze sobą współgra, każdy element świata z innymi, a także idee z rzeczywistością. Jeśli zachodzi jakaś sprzeczność, jest to błąd. Będąc zaprzeczeniem Natury, wszechświata czy innej koncepcji zakładającej jedność, należy go wyeliminować. Pojawia się on bowiem w wyniku bądź odrzucenia jej, bądź złudzenia jakiejś osoby, która będąc jedynie częścią kosmosu albo źle odczytała Naturę, albo uznała, że posiadła już pełnię wiedzy. O tym co jest błędem, możemy orzec dopiero po osiągnieciu pełnej i pewnej wiedzy o Naturze. W tym tkwi z jednej strony wielki problem niemożności ostatecznego dowiedzenia samego racjonalizmu, z drugiej ustalenia, czy któryś z systemów podający się za najpełniejszy wyraz racjonalności, taki właśnie jest. Nie dziwi, że tę niemożność różne osoby czy grupy wykorzystują, podając się za posiadaczy całej prawdy. Jedni robią to ze świętego przekonania, inni wiedzą, że chcą w ten sposób zbałamucić ludzi. A ponieważ nie ma jednej i ostatecznej metody dowodu, a tym bardziej instancji mogącej rozstrzygnąć taką sytuację, musi dojść do konfrontacji, w której liczy się nie wiedza, nawet nie racjonalne dowodzenie – różnice między Kartezjuszem, Spinozą i Leibnizem dobitnie to pokazują – lecz inne sposoby „przekonywania”, zmierzające do uzyskania pozycji hegemonicznej danej wizji.

Dopuszczenie błędu

Skoro o błędzie ostatecznie możemy orzec po osiągnięciu pełni wiedzy, to z całą pewnością nigdy nie możemy tego zrobić. Z tego problemu zdawał sobie sprawę Spinoza. Dlatego też opowiadał się za całkowitą wolnością filozofowania, myślenia i mówienia co się myśli. Był za wyznawaniem wszelkich poglądów, w tym wolności wyznawanej konfesji czy religii, jak i wolność od niej. Szedł więc dalej niż John Locke. Ściągnęło to na niego powszechną niechęć. Jak głosił podtytuł jego Traktatu teologiczno-politycznego, „nie tylko można dopuścić wolność filozofowania bez niebezpieczeństwa dla moralności i spokoju publicznego, lecz że i zniesienie jej pociąga za sobą zakłócenie spokoju publicznego i moralności”. Gwarantem tego miały być dwa czynniki. Pierwszy to „światło naturalne”, pozwalające każdemu człowiekowi (przynajmniej zdolnemu racjonalnie myśleć, choć sam holenderski filozof zaznaczał, że prawa natury obejmują wszystkie osoby, także te, które „nie znają prawdziwego rozumu”, dotknięte niedorozwojem umysłowym lub psychicznie chore) dojść do właściwej wiedzy, rozpoznać harmonię i dobro Natury. Po drugie, za sprawą tego światła każdy – nie tylko filozofowie i teologowie, Żydzi, protestanci, katolicy, a nawet ateiści, niezależnie, czy jest się rządzącym czy rządzonym – jest w stanie odczytać Pismo Święte, które według Spinozy nie mówi nic o objawionej wiedzy o świecie duchowym i naturalnym.

Idąc za kluczowymi rozdziałami Traktatu, kategorycznie oddzielał filozofię od podstaw wiary. Teologia nie jest sługą rozumu, ani rozum nie jest sługą teologii. Rozumowanie ma natomiast kluczowe znaczenie w odczytywaniu, a tym samym poznawaniu Natury, praw natury (mocy czynienia wszystkiego, do czego jest zdolny każdy jej element) i praw naturalnych (odkrywanych przez zdrowy rozum za sprawą „światła naturalnego” z pomocą „idei jasnych i wyraźnych” oraz gwarantujących prawdziwy pożytek ludziom), a także praw boskich. Biblia nie posiada specjalnych wartości poznawczych w tym względzie, jedynie przekazuje zbiór dających się wywieść zasad działania i współżycia społecznego, z miłością bliźniego i tolerancją na czele oraz poucza o istnieniu wszechobecnego Boga, będącego sumą wszystkich doskonałości i szlachetnych wartości, któremu należy oddawać cześć.

To właśnie rozum popycha ludzi do ograniczenia swojej naturalnej siły oraz namiętności i utworzenia państwa, przekazując mu władzę najwyższą. Jej rozstrzygnięciom muszą się podporządkować ci, którzy kierują się rozumem, a tylko to – zdaniem XVII-wiecznego filozofa – czyni ludzi wolnymi. Nie sprawia tego natomiast – twierdzi dalej Spinoza – postępowanie według własnej woli czy podążanie za swoimi namiętnościami. Przed podporządkowaniem się niedorzecznościom władzy, popadnięciem w tyranię bądź niewolę ma chronić po pierwsze, samo na wskroś demokratyczne powołanie państwa, którego wyznacznikiem jest m.in. zmierzanie do rozumnych celów. Te jednak mogą być postrzegane rozmaicie, a co gorsza, mogą być one sprzeczne ze sobą. Przy braku pełnej wiedzy nie da się ostatecznie rozstrzygnąć, kto błądzi. Po drugie, działanie władzy najwyższej, zgodnie z ustanawiającą ją umową społeczną, nie jest nakierowane na pożytek rządzącego bądź rządzących, lecz ma służyć ogółowi ludzi w oparciu o zdrowy rozsądek. To założenie ma sprawiać, że obywatele lub poddani, podporządkowując się prawu, pozostają wolni, podążając za swoim rozumem w oparciu o „światło natury” oraz „idee jasne i wyraźne”. Dodatkowo rządzący oraz rządzeni w takiej sytuacji spełniają wymogi prawa naturalnego i boski obowiązek przekazany w Piśmie Świętym – posłuszeństwa władzy najwyższej, także w sprawach religijnych, nawet jeśli jest ona wroga religii wyznawanej przez obywateli. Spinoza wyciąga tę myśl z historii Żydów opisanej w Torze. Przy czym – co szło na przekór całej tradycji narodu wybranego – uznawał, że żydowskie prawo państwowe w całości zostało stworzone przez Mojżesza na potrzeby własnego państwa, a nie było objawione przez Boga.

Spinoza czy Hobbes

Rozważając sprawy państwowe, prawo naturalne i cywilne, Spinoza wprowadza rozróżnienia na sprzymierzeńca i wroga, zarówno wewnątrz państwa, jak i na zewnątrz. Tę kwestię w XX w. podjął Carl Schmitt, uznając opozycję przyjaciel-wróg jako kluczową dla polityki, tak jak w ekonomii określa ją zysk i strata, w moralności dobro i zło, a w estetyce piękno i brzydota. Niemiecki prawnik, krytyk liberalizmu i antysemita zwrócił również uwagę na wielkie znaczenie Spinozy w procesie liberalizacji, postępującej neutralizacji państwa i polityki oraz „uśmiercania” Lewiatana.

Dla Hobbesa i Spinozy kluczowe było bezpieczeństwo i spokój publiczny. Anglik jednak skupiał się na uzewnętrznianych publicznie praktykach moralnych i religijnych określanych przez władzę najwyższą. Obywatele musieli ich przestrzegać i w przestrzeni publicznej nie wykraczać poza określone ramy. Przekonania ludzi, prywatna moralność i wyznawana konfesja mogły być praktykowane jedynie we własnym domu. Holenderski Żyd natomiast uznawał wyższość tego co wewnętrzne – wolność myślenia, filozofowania, a także swobodę wyrażania swoich myśli i przekonań publicznie. Miało to ostatecznie sprzyjać porządkowi publicznemu, jeśli jednocześnie postępuje się w zgodzie z prawem i kultem państwowym. Schmitt sugeruje, że właśnie doświadczenie odmienności religijnej od obowiązującej w państwie nadało ten znacznie bardziej liberalny rys myśli Spinozy – zagadnienie, które nie było tak istotne dla Thomasa Hobbesa.

Choć w kolejnych wiekach liberalizacja postępowała, wiele mówiło się o neutralności państwa i dążono do niej, to wydaje się, że wciąż różnica między podejściem Hobbesa i Spinozy jest konstytutywna w myśleniu o zakresie władzy państwowej. Co prawda, kwestia kultu religijnego straciła na znaczeniu, został jednak zastąpiony hegemoniczną kulturą określającą, co jest publicznie dopuszczalne, co narusza porządek i spokój publiczny, a także co można mówić publicznie oraz jak się zachowywać oraz co może być co najwyżej wypowiadane i praktykowane za zamkniętymi drzwiami swojego domu czy w prywatnej przestrzeni, ale i to z określonymi zastrzeżeniami. Nie panuje jednak żelazna konsekwencja. W pewnych obszarach obowiązuje jedno, w innych drugie. To określa również hegemoniczna kultura. Z jej perspektywy ruchawki, bunty, rewolucje i utrata kontroli przez władze najwyższe czy doprowadzenie do dwuwładzy od XVI w. pozostaje wielkim zagrożeniem, powrotem do wojen domowych, choć jednocześnie niektórzy właśnie w nich pokładają nadzieję na rozwiązanie spraw i zmianę dominujących wartości i praktyk, a także zakresu wolności słowa.

Hobbesowskie podejście do władzy państwowej jest bardziej restrykcyjne. Nie tylko określa ona niepożądane postępowania. Pilnuje, by do nich nie dochodziło, a jeśli już się wydarzą, karze za nie, ale także ogranicza możliwość głoszenia poglądów niezgodnych z oficjalnym hegemonicznym stanowiskiem, czy to poprzez cenzurą prewencyjną czy też karaniem za nie. W spinozjańskim podejściu rządzący również decydują o hegemonicznej kulturze i filozofii państwa. Kierując się głównie uwolnieniem ludzi od strachu i zapewnieniem jak największego bezpieczeństwa, określają, jakie działania są niewłaściwe, pozostawiając przy tym wolność do wyrażania odmiennych poglądów. Dla Spinozy nie jest to jednak dowolność, bowiem wolność związana jest z rozpoznawaniem praw naturalnych, w tym działanie bez szkody dla innych i kierowanie się miłością bliźniego. Te wskazówki były, są i mogą być jednak rozmaicie rozumiane. Znów pojawia się ważna u holenderskiego filozofa kwestia posiadania pełni wiedzy o sprawach naturalnych, a więc także kulturowych. Kto ma decydować o tym, które rozumienie pojęcia „naturalne” jest tym właściwym, którym mamy się kierować? Tym zakorzenionym w tradycji chrześcijańskiej z jej przygodnymi i autorytatywnymi decyzjami? A może podążać za rozumowaniem odrzucającym ją, bliższym naukowemu pojmowaniu natury, z całą jego dwuznacznością związaną z arbitralnością wyboru tego, co jest akceptowalne, a co należy poskramiać, kanalizować, przezwyciężać dla dobra ludzi i społeczeństwa lub powstrzymać się pomimo technicznych możliwości, uznając za nieetyczne i zbyt mocno ingerujące?

Każde myślenie o świecie musi odnosić się do tego, co naturalne, nie będące wynikiem działań ludzi. Określać, co z tego jest niepożądane, na co chcemy mieć wpływ, w jakich przypadkach ingerować, nie pozostawiając naturze wolnej ręki. I odwrotnie, określać to, co przewyższa ludzkie możliwości, nie tylko techniczne, ale także etyczne czy moralne, co chcemy pielęgnować właśnie jako wynik naturalnego stanu czy naturalnych procesów. To wszystko popycha do uznania narracji naturalistycznych jedynie za konstrukty społeczne, odwołujące się do wybranych elementów natury i słownika naturalistycznego głównie z przyczyn pragmatycznych – łatwości przedstawiania relacji przyczynowo-skutkowych, dużej skuteczności w przekonywaniu, także ze względu na dostrzeganie ewidentnych korzyści dla ludzi i społeczeństw, zwłaszcza w oczach ich głosicieli.

***

Ciąg dalszy we wrześniowym numerze Liberté!

Manifest demokratyczny: Faszyzm :)

DEMOKRACJA jest otwarta na najróżniejsze przejawy ludzkiej działalności. Tak być musi, żeby zachowała swoją piękną specyfikę urządzania tego świata dla każdego, a nie tylko dla wybrańców.Z tej racji w tym tolerancyjnym i sprawiedliwym, przynajmniej z założenia, systemie kwitną bez przeszkód najróżniejsze ideologie, formacje polityczne i przedziwne grupy miłośników skrajności.

Jednak są też organizacje lansujące poglądy śmiertelnie niebezpieczne już nie tylko dla DEMOKRACJI, ale dla ludzkości w ogóle. Trafiają wtedy na listę aktywności zakazanych. Od czasów straszliwych doświadczeń Drugiej Wojny Światowej i sowieckiej opresji w wielu krajach, figurują na niej niezmiennie komunizm z faszyzmem. Nie ma zgody prawodawców krajów demokratycznych na uprawianie tych ideologii, które wydały tak mordercze owoce.

Mimo zakazów, zarzewie tych dwóch pomysłów na rządzenie społeczeństwem tli się nieustannie na całym globie i czasami wybucha gwałtownym pożarem to w jednym, to w drugim kraju. Komunizm niewielu znajduje zwolenników, bo niezależnie od etycznych okropności, nie sprawdził się w sferze ekonomii i raczej wszyscy są zgodni, że nie ma szans na jego skuteczne propagowanie. Co innego faszyzm. Ta paradoksalna ideologia, będąca groźną chorobą w zdrowym ciele DEMOKRACJI, narodziła się w słonecznej Italii i tam wciąż znajduje nowe pokolenia zafascynowane jej prężnym duchem. Ojczyzna faszyzmu nieprzypadkowo powstała właśnie tam, gdzie przez stulecia budowano imperium Rzymu oparte na kulcie siły militarnej, podbijaniu niezliczonych narodów, pogardy dla humanizmu greckiego i braku szacunku dla wartości pojedynczego życia. Jednocześnie, po upadku republiki, to był model uprawiania totalitarnej władzy, skupionej w ręku jednego człowieka i akceptowanej przez rozwydrzoną nieróbstwem hołotę, żądną igrzysk i darmowego chleba.

Chory ustrój, który powstał na marzeniach o odbudowie rzymskiej potęgi w naszych czasach, karmił się tymi samymi pomysłami urządzania świata. Nie wdając się w szczegółowe analizy faszystowskich struktur, o których powstało wiele mądrych książek, pragnę tylko zwrócić uwagę na jeden zabawny aspekt tej ideologii, której fundamenty zbudowane są z zachwytu siłą fizyczną. Ona właśnie, uformowana w zdrowym ciele gwarantującym rzekomo zdrowego ducha, wyznacza ideały i cele prawdziwego faszysty. Tężyzna fizyczna, odpowiednie ćwiczenia, sportowa rywalizacja, pokonywanie własnych słabości w przekraczaniu granic możliwości przeciętnego człowieka, nie byłyby naganne, gdyby tak łatwo nie prowadziły do pogardy wobec słabszych, których różnorodność jest bogata. Kobiety, niepełnosprawni, dzieci i zwykli słabeusze nie uprawiający gimnastyki ze względu na zamiłowanie na przykład do książek, są nie tylko traktowani protekcjonalnie przez mocarzy, ale często pogardliwie, a w dalszej perspektywie agresywnie.

Conrad w swojej genialnej opowieści „Heart of darkness” opisał precyzyjnie, co dzieje się, kiedy słabszy nie może się bronić, a silniejszy, rozzuchwalony tym, eskaluje swoją przemoc. Tak rodzą się wojny i zagłada słabszych narodów, kiedy ta dysproporcja siły przełoży się na stosunki społeczne, czy międzynarodowe. Jak każdy normalny człowiek wolę zdrowie od choroby, ale zawsze napawa mnie lękiem i niezgodą ostentacyjne demonstrowanie uwielbienia dla siły fizycznej i jej przewagi nad zdolnościami umysłu.

Półnagi Putin galopujący na koniu i popisujący się innymi sprawnościami budził zawsze moją odrazę. Nie zaskoczył mnie eskalacją swojego myślenia imperialnego i rozpoczęciem wojny. Nie zaskakują mnie też bracia Włosi swoimi tęsknotami za rzymską potęgą, chociaż dziwię się im, że powtarzają ten sam błąd, kiedy ubóstwili Mussoliniego, którego głupotę wykorzystał Hitler rozwijając ideę faszyzmu do monstrualnych, zbrodniczych rozmiarów.

Zaskakują mnie natomiast u naszej i wszelkiej innej prawicy, która podobno z natury jest chrześcijańska, ciągoty do podziwiania faszystowskich wartości z ich koronnym kultem siły, a więc przemocy, a więc w wypadku oporu niezadowolonych słabeuszy, klasycznej zbrodni, jaka zawsze tkwi w faszystowskich zatrutych ziarnach. Pogarda dla kobiet, dzieci, ludzi niepełnosprawnych znajduje skwapliwie kontynuację w nienawiści do obcych rasowo osobników, którzy są nie dość czyści, roznoszą zarazki, czyli nie są godni żyć obok nas – czystych, zdrowych, silnych i białych. To co bredził o tym węgierski przywódca, to o czym wrzeszczy na wiecach włoska premier ma być nowym duchem prawicy? I Jezus Chrystus, w którego boskość wierzą, miałby to akceptować siedząc po prawicy Ojca?

 

Autor zdjęcia: Baldassare Caradonna

 

Historia, jaką mamy – z prof. Janem Grabowskim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: O tym, że z historią nie ma żartów, przekonywaliśmy się już wiele razy. Bywa przepisywana, zawłaszczana, przeinaczana, czy w końcu opowiadana politycznie, wykorzystywana dla partyjnych celów. W Roku 1984 George Orwell pisze, że „kto rządzi przeszłością, w jego rękach jest przyszłość, a kto rządzi teraźniejszością, w jego rękach jest przeszłość”. Tak naprawdę Orwell pisze o świecie, którego nikt z nas by sobie nie życzył. O świecie, gdzie nawet myślenie – pamiętasz przecież myślozbrodnię – było przestępstwem. Do niedawna wydawało się nam, że do takiego świata jest absolutnie daleko, że to jest świat, który się nie wydarzy. Nawet jak sobie mówimy o pełzającym autorytaryzmie, nawet gdy przykładamy elementy codzienności do wizji z kolejnych antyutopii. Jak się okazuje, ten świat wcale tak daleko nie jest, szczególnie jeśli chodzi o próby panowania nad historią. Panowanie nad historią, która wpadła albo w ręce niewprawne, albo przeciwnie, gotowe do każdej manipulacji, która pozwoliłaby na osiągnięcie „zamierzonego efektu”. Powiedz mi, czy my możemy panować nad historią, lub inaczej, kto może panować nad historią?

Jan Grabowski: Jeszcze parę lat temu powiedziałbym ci: nie, panowanie nad przeszłością jest passé, nie należy ani do teraźniejszości, ani do przyszłości. Dzisiaj nie jestem już tego taki pewien. Pozostajemy na razie na naszym polskim podwórku. Nawet nie wspominam tu o Rosji czy Turcji – choć tam zachodzą procesy znacznie bardziej niepokojące. Natomiast w naszym mikroświecie ograniczonym granicami RP dzieją się rzeczy bardzo ciekawe. Jeżeli chodzi o znajomość historii, są to zjawiska niepokojące, a z punktu widzenia zawodowego historyka, wręcz katastrofalne. Jak wiesz, specjalizuję się w dość specyficznym wycinku polskiej historii, czyli w historii Zagłady. Warto podkreślić, że to na dobrą sprawę jedyna część polskiej historii, która wzbudza spore zainteresowanie na skalę międzynarodową. Z tego co widzę, na podstawie badań socjologicznych, jakie mają miejsce, na skutek energicznych działań różnych instytucji polskiego państwa, działań, które nie zaczęły się wczoraj, lecz które trwają od dawna, jesteśmy świadkami (i uczestnikami) stopniowego zastępowania udokumentowanego przekazu historycznego przez serię mitów. Mitów, które tą przeszłość jakoś uzdatniają do spożycia. W ogromnej masie, Polacy przyswajają sobie opowieści, opowiastki raczej, które tą historię mają zastępować. To się dzieje na wielu polach, ale najbardziej widoczne jest właśnie w zakresie badań nad Zagładą, gdzie dochodzi do kuriozalnych przecież przekłamań, które w oczach zdecydowanej większości naszych rodaków stają się ersatzem historii. Byłem zdumiony, kiedy dowiedziałem się, że 71% Polaków wierzy, że Polacy i Żydzi podczas II wojny światowej cierpieli w równym stopniu, bądź też, że Polacy cierpieli bardziej. 50% myślało, że tak samo, a 21%, że Polacy cierpieli bardziej. Coś takiego to już nie jest rewizjonizm historii. To jest niebezpieczne oszustwo, które na naszych oczach staje się częścią włókna pamięci narodowej. W parze z tym idzie coś, co po angielsku nazywamy dejudaisation. Na rodzimym gruncie, w okresie międzywojennym, Roman Dmowski spopularyzował sformułowanie – „odżydzenie”. I właśnie dziś, na naszych oczach, w trzeciej dekadzie XXI wieku, następuje „odżydzenie” Zagłady. Chodzi o usunięcie niewygodnych Żydów poza nawias historii, zastąpienie ich dobrymi Polakami, którzy (z wielkim samozaparciem i przy ryzyku osobistym) nieśli żydowskim współobywatelom pomoc.

U Czesława Miłosza mieliśmy „biednego chrześcijanina”, który patrzył na getto. Miłosz pisze w tym wierszu z absolutną – jak na tamte, ale i obecne czasy – szczerością: „Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu,/Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?/Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu/I policzy mnie między pomocników śmierci: Nieobrzezanych”. A później przychodzi Błoński i Biedni Polacy patrzą na getto

Nie zapominaj, Jan Błoński w tym eseju jeszcze pisał, że tą polską dłoń wzniesioną przeciw Żydom Pan Bóg powstrzymał. Jak się okazuje nie do końca ją powstrzymał. Wtedy jeszcze nie wszyscy wiedzieliśmy tyle co obecnie – a dziś już tą wiedzę chcemy wyprzeć, otorbić lub odrzucić.

Nie chcą, więc… piszą na nowo, de facto idąc za – pięknym skądinąd – sformułowaniem Winstona Churchilla, że historia będzie dla nas łaskawa wtedy, kiedy napiszemy ją sobie sami. A ta historia pisana, czy raczej tworzona mitologia, jak mówisz, okazuje się być dla Polaków coraz łaskawsza.

Pewnym ukoronowaniem tego procesu było niedawne przemówienie Andrzeja Dudy w Oświęcimiu-Brzezince, podczas obchodów Marszu Żywych. Polski prezydent miał wówczas czelność w jednym zdaniu postawić na tej samej płaszczyźnie antysemityzm i antypolonizm. Wiadomo, czym jest antysemityzm, wiadomo również, że antypolonizm nie istnieje; że to jest kompletnie obłędna teoria nacjonalistów, zakładająca istnienie światowego spisku, którego celem jest niszczenie Polski. Jeżeli przywódca, powiedzmy sobie, średniej wielkości państwa, ale państwa ważnego z punktu widzenia pamięci Zagłady, jest w stanie wygłosić tego rodzaju absurd w Auschwitz-Birkenau, to właściwie wszystko wolno.

To już nawet nie chodzi tylko o to, że w miejscu publicznym, ale że w miejscu szczególnym i w wyjątkowo ważnym momencie. Dla mnie to było wstrząsające. I nie, nie wszystko wolno.

W takim momencie, w takim miejscu. W Auschwitz, podczas Marszu Żywych mówi się o antypolonizmie! Ale czy może to nas dziwić, kiedy muzeum Auschwitz, w czasie gdy wokół trwała obrzydliwa antysemicka heca związana z polskim prawem o odmowie restytucji, oświadcza w mediach społecznościowych, że komory gazowe były dla Polaków! Kiedy przyglądam się temu, co w Polsce dzisiaj wolno bezkarnie powiedzieć, to widzę jak daleko przesunęły się granice źle pojętej tolerancji dla wyzywającej nienawiści i absurdu.

Przesunęła się też bardzo daleko tolerancja wszelkiego rodzaju głupoty, oraz tego, w jaki sposób mówimy o ekspertach, o specjalistach… Kogo się dzisiaj uznaje za kogo, kogo się na kogo kreuje. Mnie zmroziło ostatnio, jak usłyszałam od eksperta od wojny, że termin „wojna światowa” jest terminem publicystycznym i to w mainstreamowych, niepaństwowych mediach. Śmiejesz się, ale przecież oboje wiemy, jak gorzki to śmiech.

Jesteśmy świadkami tego, o czym nas władze ostrzegały, czym się wręcz chwaliły od samego początku: czyli powstawania nowej elity. Elity ex nihilo stworzyć się nie da, natomiast można wypchnąć do przodu, awansować ludzi głęboko niekompetentnych, lecz lojalnych i bojących się. Inwazja nowych ludzi, miernych lecz wiernych, spowodowała spustoszenia we wszystkich właściwie obszarach życia społecznego. Poziom dyskursu w sferze publicznej jest dziś katastrofalny.

Pakują się tam wszelkiego rodzaju ortodoksi. Kiedyś – aby wrócić do Orwella – można było zakładać, że ortodoksyjność to często nieświadomość, ale nie dziś. Dziś to świadoma ignorancja, głupota, która oznacza…

Znaczy posłuszeństwo, lojalność, to jest coś, co znamy z każdego ustroju totalitarnego, że zawsze istnieje pewna grupa ludzi, która jest gotowa za odpowiednie apanaże czy też nawet szacunek władzy odważyć się na wsparcie dowolnego głupstwa, a obok tego zwiększa się w Polsce coś, co jako historyk lat 30. i 40. obserwuję z wielką troską, zwiększa się margines strachu. Narastają postawy konformistyczne, a coraz więcej ludzi jest skłonnych przymykać oczy na bezprawie, na krzywdę – a to przywodzi na myśl lata dawno minione.

Równocześnie temu towarzyszy coś, co nazywamy „efektem mrożącym”, prawda? Obserwujemy to przecież nie tylko w badaniach historycznych, ale wszędzie tam, gdzie – ze względów światopoglądowych – trafiamy na „trudne” czy „niewygodne” wyniki. Jest moment takiego wycofania się czy zastopowania w badaniach własnych. Niemówienia o tym, jakiego rodzaju hipotezy musimy stawiać ze względu na to, co odkryliśmy, ty ze względu na to, co po prostu znajdujesz w archiwach…

Zgoda. Jak wiesz, od lat kilku, z racji mojej pracy historyka, dość często mam przyjemność stawać jako podsądny w polskich sądach. Rzecz w tym, że nawet wtedy, gdy wygrywam te „moje” procesy, to efekt mrożący jest niesłychanie widoczny. Szczególnie wśród młodych ludzi, którzy mają wiele do stracenia, nie mają jeszcze pozycji naukowej, którą chcieliby mieć, ale mają jeszcze całe życie przed sobą. Do tego dochodzi dramatyczna sytuacja w szkolnictwie polskim. Przecież dziś szkoły polskie są pod kontrolą człowieka, który określił gejów jako „mniej niż ludzi”, który scharakteryzował przedostatnią z moich książek, poważne dzieło naukowe, jako „antypolski szmatławiec”! Taki stan umysłu jest dziś miernikiem poziomu dyskusji w sferze publicznej… To są ludzie, z którymi mamy dziś do czynienia.

Wracamy do mitologii. Do tej mitologii, która zaczyna pojawiać się, a gdzieniegdzie nawet dominuje, w szkołach. Mamy różne nowe programy nauczania, a skoro wiemy, że dobre mity dużo szybciej i łatwiej wrastają w świadomość niż solidna wiedza historyczna, to sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna. Z jednej strony mam ochotę zapytać cię o źródła, bo te mity się skądś wzięły. I nie chodzi mi tylko o te, które dotyczą lat 20. czy 30., albo czasu wojny, ale o ich „praojców”. Bo to są też mity zbudowane na anachronizmach. Trzeba wytłumaczyć – na anachronizmach, czyli na tych wszelkich pojęciach, określeniach, dopisywaniu pewnym wydarzeniom, pewnym faktom takich cech, które są niezgodne ani z ówczesnym stanem wiedzy czy duchem jakiejś epoki. Ja na przykład zastanawiam się, kiedy czytam o polskim patriotyzmie w X. wieku. Tam zaczyna się budowanie tej mitologii, prawda? 

Niedawno udałem się samochodem daleko za Warszawę, tam gdzie nie było już zasięgu TOK FM, gdzie byłem skazany na Polskie Radio, którego od szeregu lat już nie słucham, bo po prostu nie mam nerwów do tego. Na kanale pierwszym Polskiego Radia usłyszałem głos jednego z bardziej znanych konserwatywnych historyków polskich z Krakowa, z UJ, który dobrze modulowanym głosem wyjaśniał początki, rozwój patriotyzmu polskiego w XI-XII wieku. Dla historyka to jest absurd. Nie każdy oczywiście ma ten bagaż wiedzy, która pozwoli dostrzec ten absurd, czyli anachronizm, jak wspomniałaś. Przenoszenie dzisiejszych pojęć na epoki minione, kiedy te pojęcia miały inny sens, albo w ogóle nie funkcjonowały, jest jednym ze szkolnych błędów, które staramy się wyplenić wśród studentów na pierwszym roku historii. Weź pod uwagę, że mamy tych mitów więcej, mitów nie mających wiele wspólnego z Zagładą, o której wcześniej mówiliśmy. Spójrz na przykład na dyskusję wokół roli Kościoła katolickiego w życiu rodziny i państwa, ze szczególnym wzmożeniem podczas rozbiorów i później, aż do dziś. Inny mit dotyczy tego, że Polacy są antykomunistami, że na dobrą sprawę wysysają antykomunizm z mlekiem  matki. Zapominamy tylko o tym, że ja, jak robiłem maturę w roku ’80, jeszcze zanim nastała pierwsza Solidarność, to jednak grubo ponad 3 miliony Polaków należało do PZPR, co (wraz z rodzinami) stanowiło jednak dość duży segment społeczeństwa. Ci ludzie przecież firmowali ustrój komunistyczny. Kolejny mit to „Żołnierze Wyklęci”, prawda? Mit współistniejący z koszmarnym dziedzictwem antysemityzmu, o którym niewiele się mówi. Mówić nie trzeba, bo przecież właściwie nic z tego, czym zajmowali się od ćwierć wieku historycy podchodzący w sposób bardziej krytyczny do polskiej historii najnowszej, nie przeniknęło do programów szkolnych.

Wiesz, skoro już wspomniałeś o roli – faktycznej czy domniemanej – jaką pełnił Kościół, o martyrologii, jaką zbudowały w nas rozbiory, to ja bym jeszcze „dosłodziła” całość kolejnym mitem, a mianowicie polską tolerancją.

Dobrze to powiedziałaś… Zapominamy przy tym, że tu nie chodzi o tolerancję narodową, tolerancję grup społecznych. Ta tolerancja to są zamiary, decyzje i postępujące za nimi przywileje poszczególnych grup wydawane przez władców, którzy mieli w tej tolerancji swój interes, przeważnie finansowy. Czy można dziś na tej podstawie twierdzić, że „naród polski cechował się tolerancją”? Jaki znów naród? Szlachta? Część szlachty? Zwolennicy króla? Jeżeli chodzi o „tolerancję” Kościoła, to wystarczy przywołać Konfederację Warszawską z 1573 r., która gwarantowała innowiercom swobodę wyznania – którą hierarchia kościelna zdecydowanie odrzuciła. Przykłady można by mnożyć. Wracając ad medias res: edykty tolerancyjne nie były wyrazem „ducha narodu”, lecz odbiciem woli władzy i władcy. A o tym dziś najwygodniej jest zapomnieć, radośnie twierdząc, że „Polaków zawsze charakteryzowała tolerancja”.

Jeżeli jesteśmy przy Kościele, to przecież taka, a nie inna jego rola, czy też mitologia, urosła właśnie w okresie rozbiorów. Pod spodem mamy okoliczność, że przez to, co nam się historycznie wydarzyło, de facto nie przeszliśmy Oświecenia. Przegapiliśmy wiek rozumu. A później ten – znów inny od europejskiego – rozbiorowy romantyzm, podlany całą martyrologią, cierpieniem „narodowym”. Wtedy powstaje mit Polski jako „Chrystusa narodów”, mit, którym gra się do dziś.

Interesujące, że gra tym mitem trwała w najlepsze nawet za komunizmu; umiejętnie wykorzystywanym przez ówczesne władze. Ciekawe jest to, że komuniści starali się tą patriotyczną mitologię zaprząc do własnych celów. Wspominałaś wcześniej polskie Oświecenie, ale i tutaj nie powinniśmy zapominać o pełnej palecie poglądów ludzi takich jak Stanisław Staszic. Zasłużony człowiek, który m.in. pisał: „Żydzi po całej Polsce rozsypani, wszędzie z swym duchem wyłączności z naszym ludem pomieszani, nie tylko zaplugawią cały naród, zaplugawią cały kraj, a zmieniając go w kraj żydowski, wystawią w Europie na pośmiewisko i wzgardę”. Czyż nie widać tu, jak głos oświeconego myśliciela należy do tego samego chóru, w który – trzy pokolenia później – włączy się nacjonalista Roman Dmowski, dla którego antysemityzm nie będzie już zajęciem na ćwierć etatu, lecz stanie się fundamentem własnej tożsamości?

Krótko mówiąc, dzięki wybiórczemu podejściu do własnej historii, do własnych dziejów, tworzymy mity i legendy, która przypominają łatwo przyswajalną, lecz mało pożywną (i na dłuższą metę, szkodliwą) papkę.Przypomniała mi się historia, którą opowiedział mi mój przyjaciel, który w końcu lat 70-tych znalazł się w grupie Ruchu Młodej Polski. Była to grupa o dość konserwatywnych poglądach, której duchowym opiekunem i przywódcą był Aleksander Hall. Otóż Hall przynosił im odpowiednio dobrane, czy też spreparowane fragmenty dzieł Dmowskiego celem wzmocnienia ich kośćca ideologicznego oraz podbudowania ich morale. W tak przygotowanym materiale brak było świadectw na antyżydowską obsesję przywódcy endecji. Tego rodzaju właśnie państwowotwórcza i narodowotwórcza działalność trwała w różnych okresach na różnym polu ze skutkami, jakie dzisiaj możemy obserwować w całej krasie.

Tak i wykuwało się coś, co z mojego punktu widzenia jako etyka i filozofa nie istnieje – wykluwała się tak zwana prawda polubowna. Wyjątkowo paskudne sformułowanie, ale takie, gdzie spotykaliśmy się w pół drogi między prawdą a kłamstwem i ustalaliśmy miejsce, którego się trzymaliśmy. Można to równie dobrze nazwać „pozorowanym status quo”, nakładającym kolejnym osobom dramatu maski postaci szlachetnych, czarnych charakterów, albo totalnej obojętności. Karty rozdane, wszystko wiadomo, każdy jest tu kimś. Tylko że na dłuższą metę to nie może działać.

Jak już mowa o prawdzie polubownej, to chciałbym wspomnieć esej redakcyjny, napisany wkrótce po pogromie kieleckim. Jest lipiec ’46, niewiele ponad rok po wygaszeniu pieców krematoriów w Oświęcimiu, a w Kielcach, w sercu Polski, dochodzi o masakry żydowskich ocalałych z Zagłady. Rozbestwiony tłum morduje Żydów, a polska inteligencja próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to możliwe. Jak to jest, żeby naród-bohater, naród, który przeszedł suchą stopą przez grząskie bagno II wojny światowej, żeby taki naród zaczął nagle mordować nieszczęsnych ludzi, których jedyną winą jest to, że są Żydami. No i w takiej chwili, w „Tygodniku Powszechnym”, porte-parole oświeconej polskiej inteligencji, ukazuje się artykuł redakcyjny broniący narodu polskiego. Wniosek jest taki, że Kielce to jest aberracja, wyjątek, wypadek dziejowy, to się po prostu nie mogło zdarzyć, gdyż zawsze byliśmy narodem tolerancyjnym. Skoro nie można wydarzenia po prostu zanegować, to mówimy o odosobnionym, absurdalnym wypadku. Później, rzecz jasna, mowa już będzie o sowieckiej prowokacji. Ten sam schemat intelektualnego eskapizmu widzieliśmy w dyskusji nad mordem w Jedwabnem. Znów mamy wyjątek. Coś takiego, to się mogło zdarzyć pod Łomżą, pod Białymstokiem, tam są takie specyficzne warunki, specyficzni ludzie, gdzie indziej w Polsce to by się nigdy nie wydarzyło! Aberracja kolejny raz. Zauważ, że nawet nie odnoszę się tu do tych, którzy do dziś twierdzą, że Jedwabne to Niemcy. A tak dziś twierdzi „oficjalna” Polska. Obrona tych narodowych mitów chwyta się wszystkich możliwych narzędzi. Jest takie powiedzenie, że tonący chwyta się brzydko. Właśnie to „brzydkie chwytanie się” jest częścią brnięcia w nieszczęsne mity. Choć mity te nie są do obrony w długiej perspektywie, to obrona krótkodystansowa, sowicie opłacana przez państwo, przynosi rezultaty.

One się nie tylko bronią, one się wręcz okopują. Jest druga strona. Z jednej strony jest mit, z drugiej strony są białe plamy, które mamy w historii i to są te tematy, o których my nie rozmawiamy i które gdzieś tam zamiatamy pod dywan. Ja zresztą uwielbiam taki tekst Jacka Kaczmarskiego, Ballada o bieli. I tam „są narody, które znają w dziejach swoich każdy kamyk/ tak, że mało o to dbają,/ a my mamy białe plamy”. Te białe plamy okazują się niemalże takimi lustrami, w których odbija się nasze polskie samozadowolenie.

Białe plamy na mapie zakładają brak wiedzy. To miejsca, o których geograf nie wie jeszcze nic konkretnego…

Tyle, że mnie nie chodzi o te hic sunt leones. To nie jest tak, że nie wiemy. Chodzi o te białe plamy, które są efektem świadomego wymazania wiedzy.

Wydaje mi się, że nie ma mowy o braku informacji. Są pewne luki, jasne, wszędzie są, natomiast widać u nas instynktowny brak chęci przyjęcia tej wiedzy, która jest jednak powszechnie dostępna. W tym sensie, jeżeli mówimy o białych plamach jako wymazanych polach, to oczywiście masz rację. I tych wymazywanych pól jest zresztą coraz to więcej. Tu chciałbym podkreślić, że atak na naszą świadomość historyczną jest częścią ataku na demokratyczne społeczeństwo, na naszą demokrację i na społeczeństwo obywatelskie. Jeżeli nam się wydaje, że możemy być demokratami, podczas gdy fałszujemy na potęgę naszą, historię, to tkwimy w błędzie. Sfałszowana historia, niemożliwość dojścia do porozumienia z własną historią, będzie wstępem do destrukcji kolejnych elementów demokratycznego społeczeństwa. To, co dziś widzimy w Polsce, destrukcja demokracji, jakąś rolę w tym pełnią te sprawy godnościowo-historyczne, które konsolidują elektorat prawicy, skrajnej prawicy, centrum i nawet lewicy. Wystarczy zobaczyć, jak głosuje polska opozycja np. w kwestii uznania żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej za prawdziwych polskich patriotów! Jak się okazuje, nowy Front Jedności Narodu na gruncie swoiście rozumianej obrony godności narodu scala posłów, od rządzących nacjonalistów, przez deputowanych Platformy, lewicy, aż po różne dziwne elementy skrajnie prawicowe. Jeżeli o to chodzi, panuje tutaj Treuga Dei, pokój Boży – ze skutkami fatalnymi dla całego społeczeństwa.

Tyle, że Pax Dei nie sprawdzał się najlepiej, prawda? Miałam cię o to zapytać pod koniec, ale skoro już wywołałeś temat opozycji… Z jednej strony mamy bowiem te, już niemal „narodowe” głosowania, jakie przeprowadza w Sejmie Zjednoczona Prawica, a z drugiej jakiś marazm, bierność drugiej strony. Dla mnie za bierność należy sądzić jak za współudział. Jest coś, co w wyczytałam w liście twojego ojca, tego z lat 70., który opublikowałeś na początku książki Polacy nic się nie stało. Przepiękne zdanie: „Pamięć narodową głaszczą u nas prawie wszyscy”. Niesamowite, bo to jest list z lat 70. ubiegłego wieku, a u nas tak naprawdę prawie nic się w tej sprawie nie zmieniło. Jest upiorne status quo.

Cytowałem wówczas list mojego Ojca do Kazimierza Koźniewskiego; list – napisany w roku 1973 – który znalazłem w papierach Ojca po jego śmierci. Ojciec pisał tam o postawach polskiego społeczeństwa wobec Żydów podczas wojny. Byłem zszokowany nie tyle treścią tego listu, nie tym, że Ojciec wytyka tę polską nieumiejętność mówienia o historii bolesnej, którą sam w końcu przeżył jako polski Żyd ukrywający się podczas wojny, tylko tym, że ten list można by dziś wysłać do redakcji jakiegokolwiek pisma i mógłby bez żadnej korekty pójść do druku jako głos w dzisiejszej dyskusji. Przez pół wieku, a możemy powiedzieć sobie, więcej niż pół wieku, stoimy w miejscu, albo się cofamy. Nie sądzę, żeby w telewizji publicznej można było bezkarnie lat temu pięćdziesiąt mówić o Żydach per „te parchy”, a dzisiaj już można. I jak się okazuje, nawet coś takiego nie dyskwalifikuje osoby odpowiedzialnej za takie słowa. Ale co tam! Mamy premiera, który mówi o „żydowskich sprawcach” i też się nic nie dzieje.

Nic się nie dzieje i to się nie dzieje też kiedy – wracam kołem do tych białych plam – przecież historia najnowsza również jest historią, która jest zamazywana, którą próbuje się opowiadać inaczej, czy to lata 80., triumf Solidarności, stan wojenny czy postać Lecha Wałęsy. Jasne, można powiedzieć, że – jak pisał kiedyś  bodajże Heinrich Heine – „każda epoka ma swoje własne wady, które sumują się z wadami epok poprzednich. Nazywamy to właśnie dziedzictwem ludzkości”. Tak, tylko my widzimy, że te wady tam są. Tylko historia to nie jest bukiet kwiatów, który mogę ułożyć według własnego uznania, bo kocham hortensje i tulipany. Nie, to jest gotowy „produkt” – i jeśli są tam lilie, na które mam uczulenie, to są… i już. Najwyżej będę kichać i mdleć. A i tak nie ucieknę od faktów.

Mówisz o sytuacji społeczeństw, które ewoluują w sposób demokratyczny i normalny. Natomiast trzeba pamiętać, że w wypadku Polski, w wypadku rozwoju polskiej świadomości narodowej i historycznej, stało się coś bezprecedensowego – przynajmniej jeśli chodzi o kraje naszej strefy kulturowej. Normalnie, w historiografii narodowej, czyli w produkcji historycznej, mamy pewne cykle. Historycy zadają sobie i historii takie pytania, jakie turbują ich pokolenie. Na podstawie strumienia książek, jakie się ukazują, można mniej więcej odgadnąć, jaki jest stan ducha i samoświadomości społeczeństwa, którego przedstawicielami są ci historycy. W momencie, kiedy w ramach tej swobodnej narracji, która jest wyrazem badawczych zainteresowań wielości badaczy, nagle pojawia się głos instytucji, które państwo powołało do życia, a których celem jest obrona punktu widzenia władzy w sprawach moralności historycznej, narracji historycznej, świadomości historycznej, to pojawia się również ogromny problem. Polska historiografia nie jest już refleksem pytań, oczekiwań i świadomości naszego społeczeństwa, lecz wyrazem dążeń władzy, która sprawuje kontrolę nad tym „strumieniem narracyjnym”. To jest coś, czego na tę skalę w naszej sferze kulturowej nie widziano wcześniej. Przecież państwowe „instytucje pamięci” zatrudniają dzisiaj setki badaczy z tytułami doktorów historii. Ludzie ci produkują to, co im zostało zlecone. Niezależni badacze sami identyfikują swoje pola badawcze, sami walczą o środki na badania, których oceną zajmują się inni historycy. Tymczasem „urzędnicy od historii” działają w ramach programów badawczych zleconych i sfinansowanych przez władze. Mówiąc szczerze, w dzisiejszej Polsce skala tego zjawiska jest – jeżeli chodzi o Europę – bez precedensu.

Kiedyś bardzo trafnie nazwałeś te wszystkie instytucje – określiłeś je jako „narodowe zakłady pracy chronionej”. Z drugiej strony, przecież taka „wygoda” i „bezpieczeństwo” nie jest absolutne, bo kiedyś się skończy. I jak się wtedy zderzyć z tą „historyczno-narodową” produkcją? 

Narodowe zakłady pracy chronionej… Tu sytuacja przypomina poniekąd znany nam z nie tak odległej historii fenomen socjalistycznego planowania. Dziś uruchamiamy produkcję samochodów małolitrażowych, a jutro produkcję statków do połowów kryla (ciekawe, czy ktoś jeszcze o tym pamięta?). Zarządzanie kulturą i historią przez dzisiejszych nacjonalistów, niewiele się różni od komunistycznego zarządzania gospodarką. Jakie były tego skutki, wszyscy wiemy. Cztery lata temu, po zrozumiałych reakcjach na „Polskie prawo o Holokauście” (jak w świecie nazywa się nowelizację ustawy o IPN z 2018 r.), władze zdecydowały się rzucić na „żydowski” front walki ideologicznej świeże siły. Stąd nagły wysyp artykułów, książek produkowanych masowo przez IPN-y, Instytuty Pileckiego, Dmowskiego czy też różne agendy MSZ-tu – a lista zaangażowanych w „walkę” instytucji jest o wiele dłuższa. Powstają nowe pisma o rzekomo naukowym charakterze, powstają muzea i pomniki – wszystko po to, żeby „oswoić” niewygodną przeszłość. Jakość tej nowej produkcji jest fatalna, co nie dziwi w wypadku rzeczy pisanych i tworzonych na zamówienie. Ale tych potworków jest coraz więcej i nie pozostają one bez wpływu na świadomość społeczną. Chciałbym, żebyśmy zdali sobie sprawę z tego, że ten gwałt na historii będzie miał, już ma, wpływ na polityczne decyzje Polaków, na utratę zaufania do demokracji jako takiej. Apoteoza autorytaryzmu, jaka teraz panuje w Polsce, jest czymś, co wielu ludziom może się podobać. Mamy w końcu nowych bohaterów narodowych, z jednej strony NSZ ruguje AK, w tle pojawiają się „żołnierze wyklęci” z bagażem antysemityzmu, mamy Dmowskiego, lista się nie kończy. Dla wielu władza autorytarna jest pociągająca. Oddajesz trochę wolności w zamian za pewne gwarancje: płacy, spokoju. Trzeba pamiętać, że – jak to słusznie pisał kiedyś Adam Daniel Rotfeld – polski stosunek do demokracji jest bardzo ambiwalentny. Jeżeli spojrzymy na historię ostatnich stu lat, to tej demokracji było u nas nawet mniej niż kot napłakał, do roku ’89 właściwie nic. Pierwszych parę lat II RP, no i ten nasz eksperyment po roku 1989 zakończony, jak się okazało, w roku 2015.

To możemy pójść głębiej, że to są nasze problemy z wolnością, z jej używaniem. Sukces Solidarności, Okrągły Stół, pierwsze częściowo wolne wybory i… co? Zostaliśmy z demokratycznym „pasztetem”, upichconym z wyborów, praworządności, wolności obywatelskich, z praw i obowiązków czy w końcu ze „społeczeństwa obywatelskiego”, które – jak to w Polsce – poszło własną drogą. Z drugiej strony wszelkie procesy dokonywały się bardzo szybko, niejako nie pozwalając temu społeczeństwu dojrzeć. A może to wylewanie się różnych ideologicznych, ale też historycznych paskudztw, to jest też syndrom niedojrzałości naszego społeczeństwa? Albert Einstein powtarzał, że nacjonalizm to jest choroba wieku dziecięcego każdego społeczeństwa i trzeba tę chorobę przejść jak odrę. Tyle że przeciwko odrze możemy dziś się skutecznie zaszczepić, a przeciwko nacjonalizmowi… już trudniej. To jakbyśmy mieli jakiś odgórny ruch antyszczepionkowy. A przecież uczciwa edukacja powinna nam dawać szansę na „społeczne” czy „wspólnotowe” zdrowie, które pozwala myśleć o społeczeństwie obywatelskim, o wolności, o demokracji, o praworządności, ale uczy wychodzić poza ten absolutnie ciasny grajdół, jakim czynią Polskę. Tymczasem u nas znów wszystko stoi na głowie. Studiując listę tych „narodowych” instytucji trafiłam nawet – w nawiązaniu do naszego wcześniejszego wątku – na Instytut Walki z Antypolonizmem. Przejrzałam stronę i… powiem ci, że jestem przerażona.

Nie tylko jest, ale jest to Instytut, który złożył na mnie doniesienie do prokuratury krajowej za to, że napisałem, że obozy zagłady nie były dla Polaków, tylko dla Żydów i że Polacy trafiali do obozów koncentracyjnych. No i właśnie za takie skandaliczne stwierdzenie zostałem zaraportowany jako ktoś, kto szkaluje dobre imię narodu polskiego. Jeszcze niedawno nie wiedziałem, że mówienie, że Polaków nie wysyłano do obozów zagłady, jest formą szkalowania dobrego imienia narodu polskiego. Cóż, teraz już wiem. Wracając do twojego pytania, do tego wątku, gdzie szukać winy i czy jest jakieś lekarstwo. Spędziłem ponad połowę życia po drugiej stronie oceanu w kraju, który jest wielokulturowy, który ustawicznie lawiruje między różnymi niebezpiecznymi rafami wrażliwości różnych grup ludzkich. W kraju etnicznie jednorodnym tych raf pozornie nie ma, a to sprzyja galopadzie nacjonalizmu, podczas gdy konieczność wypracowania modus vivendi z innymi kulturami wymusza postawy tolerancyjne. Z pewną nadzieją patrzyłem a to, że Europa jako taka się z punktu widzenia etnicznego zmienia. Nie upatruję zagrożenia, a raczej pewną możliwość rozwoju. Polsce bym też tego życzył. W tradycyjnej Polsce mniejszości odgrywały rolę studzącą. Nie zawsze miały głos, ale od czasu do czasu potrafiły wymusić na społeczeństwie „większościowym” (jak to się nieładnie nazywa z żargonie naukowym) pewien poziom jeżeli nie zrozumienia, to tolerancji. Przecież nie wszyscy muszą wyglądać, wierzyć i myśleć tak samo. Niestety dziś rządzącym tej perspektywy brakuje. Być może kilka milionów Ukraińców zmieni to nastawienie, nie wiem.

Jak wiesz nie jestem optymistką, również w tej sprawie. Po tym pierwszym, absolutnym zrywie solidarności szybko zwrócono uwagę na nierówne traktowanie uchodźców, gdzie z jednej strony wpuszczamy „błękitnookie blondynki”, ale nie wpuszczamy śniadych dzieci. Ba, mamy już wyrok sądu stwierdzający nielegalność „push back-ów”. Z drugiej strony jest i to, co nazywamy „zmęczeniem empatycznym”, które już zaczyna dopadać pomagających, czy wreszcie zwykłą, także finansową niemoc. Bo pomagają ludzie, pomagają samorządy, a tymczasem „państwo”…

Ten koszmarny rozdźwięk między traktowaniem uchodźców na granicy białoruskiej i ukraińskiej jest nie do ukrycia. Ja nie tłumaczyłbym tego wszystkiego rasizmem, broń Boże; jednak jak się pali u sąsiada, nas to bardziej obchodzi, niż jak się pali w odległym domu, więc to też jest jakiś tam fragment, ale to też się układa w jakąś niepokojącą całość.

Powiedz mi… Kiedy patrzymy na ten wycinek historii, którym się zajmujesz, ale też na inne wątki, jakie wpadły nam tu do głowy – czy to rozbiorowe, czy kościelne, czy tę tolerancję, czy nawet  patriotyzm – to można mieć wrażenie, że w jakimś momencie weszliśmy w zakręt z niedozwoloną prędkością i rozpierniczyliśmy się na jakiejś ścianie. Bo „się chciało” szybko to przejść. A jeżeli tak, to w którym momencie zaniedbaliśmy naszą historię? Kanada, w której mieszkasz, poradziła sobie i musiała przepracować całą masę problemów, chociażby kwestię stosunku do rdzennych mieszkańców. Mówię o przepracowywaniu tych trudnych momentów, gdzie duma narodowa, dobre samopoczucie nie są budowane na micie, tylko na przepracowaniu faktów, które mogą być niewygodne, mogą być niebezpieczne, które są bolesne. Tak pracuje przecież Japonia, tak pracują nadal Niemcy. I pewnie każdy rozsądny naród.

To jest nie tylko kwestia chęci, to jest też pewnego przymusu. W wypadku Kanady była to sprawa  interakcji między Francuzami a Anglikami. Wiadomo było, że przyszłość kraju będzie zakładnikiem konsensusu, dyskusji, wypracowania wspólnego podejścia, które będzie do przyjęcia dla jednych i dla drugich. Później doszły do tego kwestie ludności autochtonicznej i tak dalej. Jeżeli chodzi o Polskę, to nie szukałbym jednej przyczyny naszych kłopotów. Nie wierzę w monokauzalność przyczyn w historii, nie mam zaufania do teorii, które podają nam jeden klucz, który miałby otworzyć drzwi do zrozumienia historii. Jeżeli jednak miałbym wskazać te ważne elementy naszych dzisiejszych kłopotów, to skupiłbym się na przekleństwie nacjonalizmu w jego polskim wydaniu. Przyczyn szukałbym w procesach, które zachodziły na przełomie XIX i XX wieku, w gwałtownym rozwoju rasistowskiej ideologii endeckiej, napędzanej przychodzącymi z zachodu teoriami darwinizmu społecznego, która – koniec końców – zdobyła masy.

Kiedy tak rozmawiamy, to raz za razem pojawia się z jednej strony nacjonalizm, a z drugiej te wszystkie momenty, w których twoja praca w tym kraju jest traktowana tak, jak jest traktowana, czyli delikatnie rzecz ujmując, nie najmilej. Wychodzi na to, że historyk to jest trochę niewdzięczny zawód. Kiedyś powiedziałeś, że nie wybrałeś sobie przedmiotu swoich badań, ale to on wybrał ciebie. I chyba dobrze to rozumiem, bo mnie w jakiś sposób wybrała sobie filozofia czy etyka wojny. Ale ty poszedłeś dalej. W pewnym momencie wyszedłeś z tych swoich archiwów i wszedłeś w buty public historian. Zastanawiam się, przy całym ryzyku i niewdzięczności, czy może to jest ta droga, na której jesteś w stanie budzić nas z  odrętwienia, które sprowadza na ten śpiący naród flet pisowskich szczurołapów.

Byłoby dobrze, gdyby tak było. W moim wypadku z całą pewnością to nie była kwestia mojego wyboru, czy też decyzji, że chcę dokonać krucjaty…

Czekaj, mnie nie chodzi o krucjatę, ale o prawdę. Jak w dobrej historii.

Zostałem po prostu wywołany do tablicy, krótko mówiąc, nie miałem wyboru. Jako badacz musiałem bronić mojego punktu widzenia przed niezwykle agresywną kampanią nienawiści toczoną przez państwo. W pewnym momencie (a było to na sali sądowej, kiedy słuchałem wyroku sędzi Sądu Okręgowego w Warszawie) zdałem sobie sprawę, że to nie ja, ale że to cała dyscyplina historii jako nauki znalazła się w polu rażenia polskich nacjonalistów. Że dalsze milczenie zalegitymizuje wprowadzenie do polskiego orzecznictwa prawnego takich pojęć jak „duma narodowa” czy też „prawo do godności narodowej”, jako dóbr własnych podlegających ochronie prawnej. A to by oznaczało koniec uprawiania jakiejkolwiek krytycznej historii! Zdałem sobie sprawę, że weszliśmy w etap zaostrzonej paranoi, która grozi rozbiciem podstaw mojej dyscypliny zawodowej, a przy okazji trwale uszkadza świadomość Polaków i coś trzeba zrobić. To nie jest decyzja łatwa. Człowiek, który wchodzi na arenę publiczną, rezygnuje w pewnym sensie z prywatności i zmuszony jest do schodzenia na poziom dyskusji, do której intelektualista nie jest ani przywykły, ani przygotowany.

Cały czas mam nadzieję, że jednak działa ta stara maksyma: Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo… Bo kropla faktycznie drąży skałę swoim częstym spadaniem. To daje jakieś perspektywy zmiany świadomości, jeśli nie na dziś, jutro, to na… za kilka lat.

Mam dużo skromniejsze oczekiwania. Chciałbym jedynie kiedyś móc powiedzieć, że nie przeszedłem obojętnie obok wojującego kłamstwa i instytucjonalnej podłości. Tylko tyle.

Jasne, a w tym wszystkim nie wolno przecież pozwalać zna zamiatanie spraw pod dywan; w jakimś sensie nie wolno się bać.

Bać się wolno, każdy się boi. Pytanie tylko, czy damy się temu strachowi opanować.

 

Prof. Jan Grabowski jest profesorem historii na Uniwersytecie w Ottawie, członkiem Królewskiego Towarzystwa Naukowego Kanady  oraz gościnnym wykładowcą uniwersytetów we Francji, Izraelu, Polsce, Niemczech oraz w Stanach Zjednoczonych. Jest autorem, współautorem i edytorem licznych książek i artykułów w międzynarodowych pismach naukowych.  W 2014 r. książka profesora Grabowskiego Hunt for the Jews wygrała Międzynarodową Nagrodę Najlepszej Książki przyznawaną przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. W ubiegłym roku prof. Grabowski został mianowany 2021/2022 Cleveringa Chair na uniwersytecie w Lejdzie, w Holandii. Najnowsza książka profesora Grabowskiego Na Posterunku, Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów, ukazała się po polsku w 2020 r.

 


Autorka grafik: Olga Łabendowicz


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Złowieszczy sojusz ołtarza z tronem :)

Pod względem wyznaniowym Polska jest dziwnym krajem. Z jednej strony proces sekularyzacji postępuje dość szybko, ale z drugiej strony znaczną część społeczeństwa cechuje szczególny rodzaj katolickiej ortodoksji, będący mieszaniną ludowej obrzędowości, nacjonalizmu i pogańskiej adoracji. Wyznawców religii katolickiej w pełni rozumiejących i praktykujących zasady chrześcijaństwa wydaje się być wyjątkowo mało. Dominujący model wiary, opartej na prostej narracji i bogatej ornamentyce symbolicznej, silnie oddziałuje na emocje, a zarazem jest płytki intelektualnie. Zapewne z powodu łatwości w jego upowszechnianiu, zawsze był preferowany w polskim Kościele katolickim. Powszechność tego modelu w polskim społeczeństwie sprawia, że jest on instrumentalnie wykorzystywany przez polityków prawicy.

Polska wiara magiczna, wyraźnie nosząca znamiona schizmy, jest obciążeniem kulturowym co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, utrudnia otwarcie na świat i jego bogactwo różnorodności, bez czego nie ma rozwoju cywilizacyjnego. Po drugie zaś, spowalnia rozwój społeczny, będąc niewyczerpanym źródłem irracjonalizmu. W działalności edukacyjnej i wychowawczej należy więc dążyć do uświadamiania wad tradycyjnej polskiej religijności. Oczywiście nie po to, żeby ludzi ateizować, bo to musi być samodzielną decyzją, ale po to, by wskazywać na niebezpieczne skutki niektórych mitów i stereotypów. Najczęściej są one bowiem wykorzystywane w celach manipulacyjnych przez księży i prawicowych polityków. Rzecz jasna, wszelka krytyka polskiej magicznej religijności będzie w środowiskach konserwatywnych odbierana jako walka z Kościołem, z polskością i wszystkim, co święte. Nie należy się tym przejmować, bo z polskiej tradycji kulturowej należy wyrwać wiele chwastów, jeśli chcemy być krajem nowoczesnym.

Zjednoczona Prawica postanowiła jednak wykorzystać cechy polskiej religijności i znaczenie Kościoła w Polsce do swoich celów. Było jej to potrzebne do tego, aby wykorzystać religijne nawyki i fascynacje do legitymizacji swojej władzy, a po drugie – żeby pozyskać sojusznika w walce z liberalizmem. Tradycjonalizm polskiego Kościoła wykorzystywany jest dla upowszechnienia tezy o wyjątkowości i szczególnej wartości narodu polskiego. Jest to potrzebne do uzasadnienia potrzeby absolutnej niezależności i suwerenności Polski, co służyć ma izolowaniu się od wszelkich wpływów niezgodnych z wartościami nacjonalistyczno-klerykalnej prawicy. Głównym wrogiem staje się w tej sytuacji Unia Europejska, do której przynależność dotkliwie prawicę uwiera.

Z punktu widzenia celów Zjednoczonej Prawicy istotna jest zaborczość cechująca wiarę Polaków. Ta zaborczość dotyczy zarówno samej religii, jak i przestrzeni publicznej, w której znajdują się jej wyznawcy. Zaborczość dotycząca religii katolickiej polega na tym, że polscy wierni chcieliby, aby była ona polska i za taką ją często uważają. Nie chcą jej dzielić z innymi nacjami i przypisywać jej cechę uniwersalności. To ma być nasz polski Kościół, w którym nie powinno być nic obcego. Dlatego tak łatwo przyszło nam zaanektować Matkę Boską, jako patronkę polskiego narodu. To ona przecież uratowała naszą ojczyznę podczas szwedzkiego najazdu w XVII wieku, broniąc częstochowskiego klasztoru. Niektórzy uwierzyli nawet, że Matka Boska była Polką i za potwarz uważają, gdy ktoś ich przekonuje, że była Żydówką. To samo dotyczy Jej syna Jezusa Chrystusa, którego świeccy fundamentaliści, przy pełnej aprobacie Kościoła instytucjonalnego, koronowali na króla Polski. Polonizacja religii, odcinanie się od uniwersalnych znaczeń, to charakterystyczna cecha polskiej religijności.

Zaborczość polskich katolików przejawia się również w zawłaszczaniu przestrzeni publicznej. Polega to na umieszczaniu w tej przestrzeni, która jest pluralistyczna i należy również do innowierców i ateistów, symboli religii katolickiej. W państwie formalnie świeckim, jakim jest Polska, w urzędach państwowych, także w Sejmie, szkołach i szpitalach na ścianach wiszą krzyże. W przestrzeni publicznej neutralnej światopoglądowo, symbole religijne powinny znajdować się wyłącznie w miejscach uprawiania kultu. Ludzie wierzący powinni przecież zdawać sobie sprawę, że Boga należy mieć w sercu, a nie na ścianie, a kiedy odczuwa się potrzebę uczestnictwa w ceremoniach religijnych, idzie się do kościoła. W Polsce krzyż bywa używany jako forma emocjonalnego szantażu. Krzyżem zaznacza się działkę, aby nie dopuścić do budowy w tym miejscu niechcianej drogi lub sklepu. Pod znakiem krzyża strajkujący pracownicy negocjują ze swoim pracodawcą podwyżkę wynagrodzeń.

W dziele katolickiego zawłaszczania przestrzeni publicznej robi się w Polsce bardzo dużo. Mamy do czynienia z prawdziwym wysypem pomników Jana Pawła II, buduje się olbrzymie świątynie, a powodem do dumy ma być pomnik Jezusa w Świebodzinie, bijący wielkością ten słynny z Rio de Janeiro. Więcej i więcej coraz większych monumentów, aby nikt nie miał wątpliwości, że Polska jest katolicka.

Dążenie do opanowania przestrzeni publicznej, to nie tylko stemplowanie jej symbolami swojej religii, ale również zmuszanie w niej ludzi do uczestnictwa w niechcianych obrzędach. W Polsce nikogo nie dziwi, że wszelkie uroczystości państwowe mają bogatą oprawę religijną, której zaborcza obcesowość nie pozostawia wątpliwości, kto ma tutaj prawo do rządu dusz. Państwowe uroczystości rozpoczyna msza w intencji ojczyzny z udziałem prezydenta RP. W ten sposób prezydent nadaje swojej religii rangę państwowej, nie licząc się z obywatelami innych wyznań i z niewierzącymi.

Prawica z Kościołem sięgają po stary mit założycielski „Polaka – katolika” i jego ideową deklarację: „Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska będzie Polską, a Polak Polakiem”. Fundamentalizm religijny ma służyć spójności i odrębności narodowej. Znajduje to wyraz w stanowieniu prawa, gdzie dążenie do monopolu w zakresie norm moralnych i systemu wartości prowadzi do wyprowadzania ich bezpośrednio z wartości chrześcijańskich. Aby jednak dostosować je do specyfiki polskiego Kościoła, podlegają one interpretacji i konkretyzacji przez kościelnych hierarchów, często zamieniając się w swoje przeciwieństwo.

Zawłaszczanie państwa to tylko pierwsza faza nacjonalistyczno-klerykalnej krucjaty. Na tak przygotowanym gruncie społecznym, przychodzi czas na drugą i zasadniczą fazę, jaką jest walka z lewicowo-liberalnym wrogiem. To wyznawcy tych ideologii są bowiem pasem transmisyjnym zachodniej kultury, niosącej groźbę sekularyzacji i wartości liberalne. Upowszechnienie jej wzorów w naszym kraju oznaczałoby upadek tradycyjnej, obskuranckiej polskości. Dla prawicy byłaby to apokaliptyczna katastrofa, pozbawiająca ją marzeń o monopolu władzy. Dlatego wzorce obyczajowe płynące z Zachodu jej przedstawiciele, za Janem Pawłem II, nazywają cywilizacją śmierci. W swoim pojmowaniu wartości chrześcijańskich polska prawica i Kościół utknęli na etapie wojen krzyżowych, złagodzonym nieco wymaganiami współczesnego humanizmu. W walce ze swoim wrogiem nie przewidują już bowiem palenia na stosie czy ścinania toporem, poprzestając na pozbawieniu go niektórych praw i zepchnięciu na margines życia społecznego z piętnem potępienia. Tak więc trzeba tępić wszelkie aspiracje równościowe ludzi LGBT+, które arcybiskup Jędraszewski nazywa tęczową zarazą. Trzeba walczyć z feminizmem, który zagraża tradycyjnemu patriarchatowi. Trzeba potępiać ateizm, który pozbawia ludzi moralnej busoli i prowadzi ich na manowce. Trzeba potępiać singli i rozbite rodziny, jako przykład egoistycznego lekceważenia sakramentu małżeństwa.

Jak widać, pól walki o prawdziwą, czyli prawicową Polskę, jest bez liku. Ale równie dużo jest organizacji, które Kościół i rząd Zjednoczonej Prawicy chcą w tej walce wesprzeć. Jest więc niezmordowana Kaja Godek, walcząca o życie poczęte, jest towarzyszący jej antyaborcyjny i antypornograficzny Mariusz Dzierżawski, jest nieustraszony obrońca Kościoła Robert Bąkiewicz. Są partie polityczne poza Zjednoczoną Prawicą, jak Konfederacja i liczne partie kanapowe poza parlamentem, o faszystowskiej proweniencji, które wspierają nacjonalistyczno-klerykalną prawicę. Jest wreszcie organizacja międzynarodowa Ordo Iuris, która już chyba całkiem opanowała Ministerstwo Sprawiedliwości. Otóż te wszystkie bogoojczyźniane środowiska, organizując niezliczone akcje, pikiety i bojówki, zawsze podkreślają, że one nie atakują, tylko bronią Polski i Kościoła.

Ordo Iuris zainicjowało akcję „Murem za Wielkimi Polakami”, która polega na zbieraniu wszelkich przypadków zniesławiania Jana Pawła II i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Podjęcie tej akcji, mającej na celu ściganie potwarców, uzasadniono trwającym „festiwalem nienawiści wobec katolików” i „antykatolicką nagonką”. Jeśli za przejaw nienawiści i nagonki uznać wspieranie ludzi LGBT+ w ich walce o równe prawa czy kobiet domagających się prawa decydowania o własnym ciele; krytykowania Kościoła za ukrywanie pedofilii i jego pazerność na władzę i pieniądze, albo domaganie się zapisanej w konstytucji świeckości państwa – to Ordo Iuris mógłby mieć rację, pod warunkiem wszakże, że Polska jest państwem teokratycznym. Solidarna Polska zgłosiła ostatnio projekt nowelizacji prawa karnego, zaostrzający kary za urażenie uczuć religijnych. „My, chrześcijanie musimy się bronić” – oznajmił przedstawiciel tej partii. Nowy artykuł 196 Kk ma brzmieć: „Kto lży lub wyszydza Kościół (…) jego dogmaty i obrzędy podlega karze więzienia do lat dwóch (…) Jeśli robi to przez środki masowej komunikacji, to kara zwiększa się do trzech lat pozbawienia wolności”. I znów nasuwa się pytanie czy sama krytyka Kościoła, jego dogmatów i obrzędów ma być teraz zakazana? Czy obraz Matki Boskiej w tęczowej aureoli to lżenie lub wyszydzanie uczuć religijnych? Jeśli taka ma być interpretacja tej noweli, to w jakim kraju my żyjemy? I kto tu kogo atakuje – ludzie domagający się swoich praw w pokojowych demonstracjach czy bijąca ich policja i nacjonalistyczni bojówkarze?

W 2010 roku prymas Glemp słusznie zauważył, że obrońcy krzyża przy pałacu prezydenckim, postawionego po katastrofie smoleńskiej, nie bronią krzyża, tylko walczą krzyżem. Te wszystkie egzaltowane akcje, w rodzaju otoczenia Polski różańcem przed naporem sekularyzacji, naznaczone są nienawiścią wobec tych, którzy myślą i czują inaczej. Ten grad modlitw nie ma w sobie nic z miłości bliźniego. Krzyż i modlitwa to broń, którą trzeba pokonać przeciwników nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii. Wiara ma być traktowana jako legitymacja polskości, co oczywiście niszczy jej chrześcijańskie korzenie.

W psychologii społecznej rozróżnia się religijność wewnętrzną i zewnętrzną. Ta pierwsza oznacza orientację, w której ludzie starają się uwewnętrznić nauki płynące z religii, postrzegając wiarę jako cel sam w sobie. Religijność wewnętrzna prowadzi do koncentracji na określonych zasadach moralnych, których przestrzegania człowiek w ten sposób wierzący wymaga przede wszystkim od siebie. Umożliwia mu to bliskie porozumienie z niewierzącymi, którzy przestrzegając tych samych lub podobnych zasad, wywodzą je jednak z innego źródła. Wiara wynikająca z religijności wewnętrznej sprzyja zatem poczuciu więzi z ludźmi przyzwoitymi, którzy postępują zgodnie z uniwersalnymi, elementarnymi normami moralnymi, bez względu na powody, dla których to czynią.

Zupełnie inaczej wygląda sprawa z religijnością zewnętrzną. W tym wypadku religia jest tylko środkiem służącym zdobywaniu władzy, statusu lub nagrody po śmierci. Wiara wykorzystywana jest tutaj instrumentalnie i służy przede wszystkim poczuciu identyfikacji z określoną grupą społeczną. W im mniejszym stopniu oparta jest na intelekcie, a w większym na emocjach i akceptacji mitów, tym lepiej, bo tłumi wątpliwości. W religijności zewnętrznej podstawowe znaczenie ma poczucie wspólnoty z innymi członkami grupy, a nie wrażliwość na określony ład moralny. W takiej sytuacji wartości i przesłania moralne nie odgrywają roli życiowych standardów. Religijność zewnętrzna sprzyja agresji. Wyniki wielu badań wskazują, że osoby o religijności zewnętrznej są na ogół mniej tolerancyjne i żywią więcej uprzedzeń w porównaniu z osobami o religijności wewnętrznej, jak i niewierzącymi.

Zjednoczona Prawica przy akceptującej postawie Kościoła katolickiego zdecydowanie preferuje religijność zewnętrzną. Tylko taka wiara może być bowiem przydatna w mobilizowaniu narodu do walki z odszczepieńcami, kosmopolitami, liberałami, socjalistami, ateistami, czyli z tymi, którzy w prawicowym rozumieniu zaszczytu do narodu nie dostąpili. Chrześcijaństwo, podobnie jak większość wyznań religijnych, nawołuje do tolerancji. Tymczasem w języku ideologów narodowo-katolickiej prawicy termin ten nabrał pejoratywnego znaczenia. Aktywiści wiary opartej na religijności zewnętrznej mają być ludźmi walki o słuszną sprawę, a nie tolerancyjnymi mięczakami. Do czego prowadzi wiara, która swoją siłę czerpie z nienawiści?

Polski sojusz ołtarza z tronem w celu przeciwstawienia się kulturze liberalnego Zachodu, jest elementem wojny kulturowej toczonej we współczesnej Europie. Zjednoczona Prawica jest w tej wojnie sojusznikiem putinowskiej Rosji. Putin wcześniej niż Kaczyński zorientował się, że sojusz z Cerkwią i występowanie w roli obrońcy tradycyjnej patriarchalnej rodziny, zagrożonej promowaniem gejowskiej kultury, edukacją seksualną dzieci i aborcją na życzenie, jest najlepszym sposobem na wywołanie lęku w społeczeństwie nienawykłym do wolności i czerpiącym poczucie bezpieczeństwa z kulturowej stabilizacji. Stąd, znacznie łatwiej niż Kaczyńskiemu, przyszło mu pozyskać zaufanie i poparcie w przeważającej części społeczeństwa rosyjskiego. Rosja, a za nią ultrakonserwatywne, radykalnie prawicowe i populistyczne organizacje w całej Europie postawiły sobie za cel walkę z „ideologią gender”.

Nie dziwmy się więc rosyjskiej propagandzie, która napaść na Ukrainę przedstawia jako wyzwolenie Ukraińców z zachodniego piekła, w które ich wpędza „nazistowski” rząd Zełenskiego. Wszystko, co tam robi rosyjskie wojsko, to obrona chrześcijańskie cywilizacji, która wymaga niekiedy radykalnych posunięć. Oczywiście Rosjanie nie oglądają obrazów z Buczy i innych miejsc bestialstwa rosyjskich żołnierzy. Widzą to natomiast zwolennicy ideologii Putina w Europie i starają się, jak Marine Le Pen czy Mateo Salvini, ukrywać prorosyjskie sympatie. W niczym to jednak nie zmienia, podobnie jak w przypadku Kaczyńskiego i jego akolitów, dążenia do atakowania Unii Europejskiej w obronie „tradycyjnej rodziny” i dzieci.

Nie dziwmy się również papieżowi Franciszkowi, który – ubolewając nad rozlewem krwi – jak ognia unika potępienia Rosji, a watykańscy dygnitarze krytykują państwa zachodnie za wysyłanie broni na Ukrainę. Wszak Putin i wspierająca go rosyjska Cerkiew, dostrzegają te same zagrożenia i deklarują te same wartości, co Watykan.

 

Autor zdjęcia: AnNacho Arteaga

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

A to już jest polski problem :)

Wbity między nas klin sprawia, że zamiast pięknie się różnić, siedzimy niczym na tykającej bombie. Że zapominamy o podstawowej zasadzie liberalizmu, gdzie granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka. Ba, zapamiętanie w awanturze prowadzi na manowce. Nie rozwiązujemy problemów, ale je piętrzymy.

„Jeden Polak, to istny cud, dwóch Polaków to awantura, trzech Polaków – och, to już jest polski problem” – pisał niegdyś Voltaire. I choć twierdził tak w kontekście rozbiorów Polski, to trudno nie dosłyszeć, jakże wyraźnego, echa jego głosu. Szczególnie teraz, gdy tak „pięknie” się dzielimy. Patrząc zarówno na naszą scenę polityczną, jak i na stosunki, jakie panują w naszym społeczeństwie, trudno nie przyznać racji oświeceniowemu mistrzowi. Samotni/pojedynczy wiele mówimy o naszych wartościach, podkreślamy tradycję lub sposoby na odchodzenie od niej; wskazujemy własne cele; rozwijamy się (na różne sposoby). Szukamy szczęścia na swój własny rachunek i… wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku póki – jako jednostka lub jako traktująca się niczym „jednostka” heteronomiczna grupa, nie zaczynamy wchodzić w paradę innym. I nie mówię tu o współistnieniu, byciu obok siebie, które wcale nie musi obywać się bez animozji, ale o wyprowadzaniu błyskawicznej kontry (bo… w sumie „Tak chcę”),  o nierozumnym ataku, zacietrzewieniu, trwaniu w upartym sporze. Tak rodzi się awantura. Wbity między nas klin sprawia, że zamiast pięknie się różnić, siedzimy niczym na tykającej bombie. Że zapominamy o podstawowej zasadzie liberalizmu, gdzie granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka. Ba, zapamiętanie w awanturze prowadzi na manowce. Nie rozwiązujemy problemów, ale je piętrzymy. Do dwóch spierających się obozów wcześniej czy później dołączają przyboczni, zbrojni nie w argumenty, ale w oręż różnego rodzaju siły. Pojawiają się tez grupy lawirujące na obrzeżach, próbujące na pierwotnym sporze ugrać coś w imię własnych interesów. I robi się… „polski problem”. Bo czyż nie taka właśnie jest ta nasza polityczno-społeczna codzienność? Pytanie jednak czy ów problem musi być tak bardzo wsobny, niczym czarna dziura pochłaniający najmniejsze nawet szanse na porozumienie, najdrobniejsze gesty, które mogłyby stać się kamieniem milowym, na drodze ku wyciągnięciu nas z tej polskiej paranoi? Jakby nie było… jakby nie patrzyć, coś nas przecież – ciągle – łączy.

Teoria i doświadczenia podpowiadają – i w tym względzie nie błądzą – że nie możemy, ba, w jakimś sensie nie umiemy żyć bez siebie. Nieważne jak powaśnieni, wracamy do iluś punktów wyjścia, nawet jeśli oznacza to tkwienie w powracającym niczym wiosenna alergia sporze. W Etyce nikomachejskiej Arystotelesa czytamy, że z natury jesteśmy zoon politikon – a zatem, że jesteśmy zwierzętami politycznymi, istotami stworzonymi do tego, aby żyć we wspólnocie. Życie wiąże nas z innymi czy nam się to podoba, czy nie. Wspólnota, a czasem mówiąc szerzej: polityka, wcześniej czy później się o nas upomni. Szukamy zatem tego, co nas spaja. Niektórzy – jak choćby John Rawls – jako pierwszą wieź, pierwszą wartość łączącą wspólnotę, będą wskazywali sprawiedliwość. Nawet bowiem jeśli ludzie mają problem z precyzyjnym określeniem tego, co powinni uznać za podstawowe warunki swego stowarzyszenia, to „mimo tej niezgody możemy utrzymywać, że każdy z nich ma jakąś swoją koncepcję sprawiedliwości”. Innymi słowy ludzie „rozumieją potrzebę i są gotowi do przyjęcia charakterystycznego zbioru zasad służących przypisywaniu podstawowych praw i obowiązków oraz określaniu, jaki rozdział korzyści i ciężarów społecznej współpracy uznany będzie za należyty”. Dla innych – cofnijmy się o kilka stuleci, aż do Thomasa Hobbesa – spoiwem będzie potrzeba bezpieczeństwa, którego zagwarantowanie pozwala wyrwać się z przerażającego stanu, gdzie „Człowiek człowiekowi wilkiem” (Homo homini lupus est. Inna rzecz, że patrząc na strukturę i zachowania wilczej watahy, przynależność do niej wcale nie wdaje się aż taka zła). Łączy nas też strach, poczucie krzywdy, łączy obowiązek, łączy kontrakt. Z każdego da się wyjść z twarzą. Ale, wróć! Gdyby zostać przy propozycji trafnie przecież diagnozującego ludzką naturę Arystotelesa, to pierwszym spoiwem wspólnoty ma być filia, czyli przyjaźń. Ta przyjaźń – jak z kolei chciał Pseudo-Platon – miała oznaczać „jednomyślność w sprawach szlachetnych i sprawiedliwych”. W niej właśnie zdolni jesteśmy postępować w zgodzie z rozumem, który pokazuje nam, iż naszym wspólnym – wspólnotowym – celem jest doskonałość i samowystarczalność. Te zaś możliwe są do urzeczywistnienia dopiero w ramach szerszej struktury. I znów, wspólnota, która buduje się na naszej naturze, która dąży do eudajmonii – szczęścia ufundowanego na równowadze – ma powalać każdemu na realizowanie jego szczęścia, poprzez działanie ukierunkowane na to, co jednostki rozpoznają jako ich dobro. „Ostatecznym celem ludzkich czynów – powiada już tysiąclecia po Stagirycie Hannah Arendt – jest eudajmonia, szczęście w sensie dobrego życia, którego pragną wszyscy ludzie; wszystkie czyny są tylko różnymi środkami wybranymi do osiągnięcia właśnie tego”. Owo szczęście – jak sądzę – możemy realizować nie wchodząc sobie w paradę, a nawet znajdując pewne obiektywne czynniki/środki/cnoty, które pozwolą nam przezwyciężyć upór sztucznego podziału i – bez szkody dla indywidualnej wolności – działać ze wspólnotą/we wspólnocie/na jej rzecz. Nie oznacza to przy tym wszechobecności państwa. Przeciwnie, to winno raczej zapewnić nam odpowiednie warunki dla owocnej kooperacji, a w iluś sytuacjach… po prostu nam nie przeszkadzać. Gdy ograniczymy je do minimum, do konieczności, również i sama wspólnota będzie się miała znacznie lepiej. Owo „lepiej” pozwoli jej wzrosnąć w iluś obszarach, pozwoli edukować jednostki, aby w relacji z owym państwem były świadomymi, podejmującymi racjonalne wybory obywatelami. Marzenia ściętej głowy? Wcale nie! Warto szukać dróg i sposobów, by odnaleźć społeczeństwo obywatelskie. Niekoniecznie na poziomie kraju. Lepiej zacząć tam, gdzie człowiekowi do człowieka po prostu bliżej.

Piękna to wizja. Tymczasem u nas wciąż doświadczamy odwrócenia, a przynajmniej solidnego  pomieszania porządków. Diagnozując – co prawda w kontekście amerykańskim – Michael Sandel pisze w swojej najnowszej książce, Tyrania merytokracji: „Cztery dekady globalizacji pozbawiły debatę publiczną głębi, dały szeregowym obywatelom poczucie bezsilności i zachęciły do działania populistów, którzy starają się przykryć nagość dyskursu publicznego nietolerancyjnym i mściwym nacjonalizmem”. I ambaras gotowy… Brzmi znajomo? U nas to, co prawda, nie cztery dekady, ale niewiele przecież krócej. Wolności – już za kilka tygodni – możemy winszować z okazji 32. urodzin. Marzyło nam się społeczeństwo obywatelskie, tymczasem dzielimy się lub – co gorsza – pozwalamy się podzielić. Dla demokracji normalnym jest, że obywatele oddają część swojej wolności tym, co w ich imieniu mają sprawować rządy. W ich, to znaczy w naszym imieniu. Twoim i moim. Jakie są to ręce… a to już zupełnie inna sprawa. Nietolerancja i ów „mściwy nacjonalizm”, o którym pisze Sandel, pomieszana z „narodową” mitologią i umiejętnie podsycanym resentymentem, zdziałały swoje. I tak, patrzymy – miejscami dość biernie – na totalną destrukcję rodzimej demokracji. Nie żeby była bez wad, ale.. Mamy przecież nie tylko prawo, ale także obywatelski, wspólnotowy obowiązek mówienia rządzącym: „Sprawdzam!” Mamy prawo i obowiązek pytania o jakość sprawowanej władzy. Domagania się odpowiedniej jakości sfery publicznej, której fundamentami są wszak społeczeństwo obywatelskie (tak w swym ekonomicznym, jak i politycznym wymiarze) i tolerancja. Wzajemność, która nie przeczy indywidualności; co nie próbuje negować tego, iż indywidualne racje nie tylko nie milkną wobec głosu ogółu, ale mają zostać wysłuchane, wzięte pod uwagę, potraktowane z troską, odpowiedzialnością, a w końcu włączone w dyskurs publiczny. Bo… jesteśmy różni, ale w tej nie-wybranej wspólnocie jesteśmy wszyscy, nawet gdy w istniejącym podziale owo „razem” jawi się jako niemożliwe, albo przynajmniej potwornie wręcz wkurzające.

Polityczne czy wspólnotowe „razem” (proszę przez chwilę nie sarkać) nie należy do najłatwiejszych. Polityków bowiem –  pokazują to wszelkie sondaże społecznego zaufania – generalnie nie lubimy. Ba, nie ufamy im. Zdecydowanie większym zaufaniem cieszą się strażak, pielęgniarka czy sprzedawca (vide CBOS). Na liście zaufania społecznego wyżej plasują się również księgowy, szewc oraz rolnik, podczas gdy polityk/poseł wlecze się gdzieś na końcu ogona. Niegdyś utyskiwano na rodzącą patologie jednopartyjność. Później narzekaliśmy na kolesiostwo. Kolejnym krokiem była niemal „narodowa” skarga na merytokratyczną elitę (czy rzeczywiście takową mieliśmy to już insza inszość), na pychę i butę rządzących, którzy rozgrywali państwo niczym mecz do jednej tylko – własnej – bramki. A przecież dziś… trudno nie zgodzić się, że doświadczamy koszmarnego miksu wszystkich tych patologii, które przenikają każdy już niemal obszar naszej rzeczywistości. Krótka wyliczanka wskazuje – media, sądownictwo, szkolnictwo, uniwersytet, urzędy spółki skarbu państwa, media (w kolejnej odsłonie). Polityczną deklaracją stają się nawet hot-dogi jedzone lub nie jedzone na stacji Orlen, a także ich jakość czy pochodzenie.

Jednocześnie każda ze stron politycznego, ale również „wspólnotowego”, sporu coś sobie nawzajem wytyka. Jest w tym zuchwałość, obłuda, próżność, podsycana nieufność, budowana krok po kroku w czynie i mowie nienawiść. A przecież „kto chce mścić się za krzywdy nienawiścią wzajemną, ten zaiste nędzne prowadzi życie” (tu już Spinoza). I ręka w górę komu to sformułowanie wydaje się dziś w Polsce obce… Gdzie jest droga wyjścia? Ano jest… Chociażby w przypomnieniu sobie, że sfera publiczna to nie teatr, w którym mówią wyłącznie ci, co znajdują się na scenie, a w którym pozostali zasilają wyłącznie grupę słuchających.  To ma być – i może być – miejsce „komunikowania sensu i wartości moralnej tego, do czego chcielibyśmy przekonać innych współobywateli”. Tu zastanawiamy się również czy,/na ile realna jest moralna debata publiczna? Albo inaczej, czy realna jest debata, w której obywatela nie traktuje się jak idiotę? Albo inaczej, debata, w której nie krzyczymy, ale mówimy i słuchamy. Kluczowe okazują się tu dwa słowa – komunikowanie i przekonanie. Oba zakładają bowiem istnienie woli, istnienie otwarcia, istnienie platformy (sic!), na której chcemy/umiemy się porozumieć. Nie ma tu miejsca na przymus, na wydumane pozy, na twory bez znaczenia. Jest wyjście ku drugiemu, ku najbliższemu, a bywa przecież, że najdalszemu zarazem; ku temu, z kim jesteśmy w sąsiedztwie, w przypadkowej bliskości, w najmniejszej, a w dalszej perspektywie w rozszerzającej się wspólnocie.

Problem pojawia się jednak, gdy w ramach „obowiązkowej” wspólnoty najzwyczajniej się nie lubimy, a czasem nawet nie szanujemy. Nie widzimy w niej dla siebie miejsca, tak naprawdę nie jest ona „nasza”. Gdy bez namysłu potrafimy wskazać co nas dzieli, ale z poczuciem łączności czy więzi mamy już zdecydowany problem. Co jeśli nie mamy już wspólnoty, a jedynie napędzany emocjami, obcy dla siebie i wrogi wobec siebie tłum? Tkwimy w tym, w czym tkwimy, ale… nie wolno nam się w tym upiornym miejscu urządzać. Tu nie ma miejsca na te wszystkie: „Jakoś to będzie” czy „Przetrzymamy ich”. W kolejnych etapach rozwoju za chwilę nie będzie ani kogo, ani – co gorsza – komu przetrzymać. Pytanie zatem czy my – zwierzęta polityczne, istoty społeczne – damy sobie z taką „błahostką” radę….


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Kościół nie szanuje innych, ale szacunku się domaga :)

Kościół Katolicki stale domaga się szacunku – i to idącego w uległość. Domaga się też tolerancji dla swojej agresywnej walki z „grzechem” – czyli z różnymi przejawami odmienności. Oburza się więc, gdy okazuje się, że szacunek i tolerancja nie działają tak, jakby tego chciał.

Kościół Katolicki przedstawia wszelkie wymierzone w niego działania – zarówno naruszające prawo, jak i legalne – jako elementy jakiejś masowej paranoi nienawiści, mającej na celu unicestwić instytucję, będącą jedynym źródłem moralności. To atakujący stronę katolicką mają być ludźmi nietolerancyjnymi – degeneratami nierozumiejącymi potrzeby szacunku wobec innych. Tak przedstawia to katolicka narracja. Jest to obraz mocno zakłamany, bo nie tylko przypisuje niekatolikom fałszywe intencje, ale i omija sedno całego problemu.

Kościół oraz skupione wokół niego środowiska, albo nie potrafią zrozumieć, albo udają że nie rozumieją – że szacunek, tolerancja, poszanowanie wolności – nie są rzeczami absolutnymi. Nawet dla ludzi tolerancyjnych i szanujących innych, nie są czymś obligatoryjnym w każdej sytuacji. Tolerancja nie oznacza konieczności tolerowania nietolerancji, a szacunek wobec innych nie zobowiązuje do pozwalania na obelgi. Istotą funkcjonowania szacunku, tolerancji, poszanowania praw – jest bowiem wzajemność. Muszą one działać w obie strony, albo nie działają w ogóle.

Kościół chciałby, żeby z wielką ostrożnością i szacunkiem traktowano księży, katolików, katolickie budynki, symbole i pomniki. Jednocześnie uważa on, że sam nie musi szanować nikogo, ani niczego. Strona katolicka daje sobie pełne prawo do ubliżania innym, dehumanizowania (np. neguje człowieczeństwo ateistów, homoseksualistów, dzieci poczętych drogą in vitro – przyrównując ich do zwierząt lub przedmiotów), oszczerczego piętnowania (np. piętnowanie etykietą „lewactwa”, „komunistów”, „antypolaków”). Daje sobie również pełną swobodę, a nawet przedstawia jako swoją misję, negowanie fundamentalnych praw innych ludzi – prawa do wyrażania swoich poglądów, wyboru wyznania, równego traktowania, godnej pracy, zawierania małżeństw i posiadania rodziny, czy w ogóle prawa do miejsca w społeczeństwie. Skoro więc Kościół nie szanuje ludzi wokoło, to sam nie powinien szacunku oczekiwać od nich. Skoro nie przewiduje miejsca w świecie dla innych, to nie powinno go dziwić, że ci inni nie będą go chcieli w swoim otoczeniu.

Co więcej – według Kościoła Katolickiego, ci którym odmawia się ich praw, których poniża się, dyskredytuje lub nawet fizycznie atakuje – powinni to jeszcze uszanować! Strona katolicka powołuje się na to, że ma prawo korzystać z wolności słowa (choć w każdym innym przypadku ją bezwzględnie potępia) oraz wolności do krzewienia katolickich „wartości”. A że za swoją misję uznaje zwalczanie wszystkiego co „grzeszne’, czyli niekatolickie – to tym samym ma to jej dawać prawo do najróżniejszych form atakowania każdego, kto ma inne zdanie. Tak więc to, czego tak natarczywie domaga się Kościół Katolicki, ma działać tylko w jedną stronę. Kościół ma być szanowany, ale szanować innych nie musi – bo w ramach pokrętnie rozumianej wolności, on jedyny może z niej korzystać i to w skali pozwalającej na kłamstwa, zniewagi, pomówienia, czy podżeganie do agresji.

Trudno powiedzieć, czy przedstawiciele Kościoła wierzą w możliwość funkcjonowania tak absurdalnej asymetrii, czy jedynie krzewią taką wizję stosunków społecznych, chcąc wzbudzić wśród swoich zwolenników skrajny egocentryzm oraz przeświadczenie o moralnym prawie do atakowania innych. Skutek tego może być tylko jeden – coraz większa przepaść niezrozumienia, a za tym wzrastająca agresja środowisk katolickich oraz będąca jej konsekwencją – coraz bardziej radykalizująca się defensywa po stronie niekatolickiej.

Do tego dokłada się jeszcze państwo. W Polsce policja, sądy i prokuratury, są pobłażliwe przy ściganiu oraz karaniu księży za np. wykorzystywanie seksualne dzieci, podżeganie, czy nadużycia finansowe. Pobłażliwe są też dla środowisk katolickich – kiedy nawołują do nietolerancji, budowy państwa totalitarnego, kiedy dopuszczają się pobić, czy aktów wandalizmu. Z drugiej strony, te same instytucje chętnie ukarzą za „obrazę uczuć” katolickich, a nawet ścigać będą za zgodne z prawem działania, takie jak zdjęcie krzyża ze ściany w publicznej instytucji – co pokazuje sprawa Grażyny Juszczyk. W ten sposób samo państwo wznieca wśród obywateli, spowodowaną bezsilnością frustrację, poczucie bezprawia i skrajnej nieuczciwości. Strona niekatolicka – będąc celem obelg, pomówień, negacji jej praw, a nie mogąc w obronie korzystać skutecznie ze środków prawnych, jest zmuszona w tej sytuacji odpowiadać tylko w taki sposób, w jaki traktuje ją strona katolicka.

Są ludzie, którzy ubliżają i niszczą dla samego ubliżania i niszczenia – i fakt, że ktoś taki uderzył akurat w coś związanego z katolicyzmem, jest całkowitym przypadkiem. Zachowania wymierzone w Kościół z konkretnych powodów, to jednak całkowicie inna sytuacja. Wulgarne okrzyki, niszczenie obiektów i podobne zachowania, nie wynikają z rzekomej patologii i amoralności niekatolików – ale są skutkiem sprowadzenia na ten poziom debaty publicznej przez stronę katolicką. Tego przyczyną jest zaś amoralność Kościoła Katolickiego oraz patologie w państwowych instytucjach, które traktują ludzi związanych z Kościołem, w sposób uprzywilejowany – pokazując im tym samym, że wszystko im wolno. Tak więc, to Kościół Katolicki jest tu winny, a nie ci którzy o jego winach mówią. To Kościół wykazuje się nietolerancją i brakiem szacunku do innych – a ci, którzy przeciwko takiej jego aktywności protestują.

Na koniec kilka przykładów „szacunku” i „tolerancji” ze strony katolickiego kleru, aktywistów z organizacji katolickich, oraz ludzi animowanych retoryką Kościoła. Są to tylko wybrane przypadki, spośród tych mocno nagłośnionych w ostatnich latach. Trzeba pamiętać, że wiele takich spraw nie trafia do mediów. W przeciwieństwie do działań wymierzonych w stronę katolicką – gdzie nawet drobne incydenty będą rozpowszechniane na portalach społecznościowych, jako przykłady „prześladowania katolików”, w przypadku agresji katolickiej, wiele ofiar pozostaje samych ze swoim problemem.

Marzec 2013 roku. Środowiska katolickie zakłócają w Sandomierzu konferencję Europy Plus, ubliżając zgromadzonym [LINK].

Maj 2013 roku. Ks. Marek Dziewiecki w Pabianicach wygłasza treści piętnujące i dehumanizujące ateistów. Przekonuje m.in., że ateiści żyją jak zwierzęta, kierują się tylko popędami, nie są zdolni do miłości, czy wierności, a także przypisuje wszystkim ateistom kolektywną odpowiedzialność za komunistyczne zbrodnie [LINK].

Listopad 2013 roku. Podpalona zostaje w Warszawie instalacja artystyczna w formie tęczy. Zdarzenie ma miejsce podczas Marszu Niepodległości – największego katolickiego marszu w Polsce. Śledztwo zostaje umorzone. Kościół Katolicki i katolickie media bronią sprawców, głosząc że katolicy mają prawo do takiej formy walki z grzechem [LINK].

Styczeń 2014 roku. Ks. Dariusz Oko na wykładzie zorganizowanym w ratuszu w Pszczynie, dehumanizuje i oczernia ateistów, przypisując im wszystkim m.in. nikłą moralność, prymitywizm, brutalność i tendencję do robienie rzeczy najgorszych [LINK].

Czerwiec 2014 roku. Zniszczenie elewacji i drzwi meczetu oraz muzułmańskich nagrobków w Kruszynianach. Jednym z malunków jest używany przez środowiska katolickie znak Polska Walcząca. Zdarzenie ma miejsce w okresie kiedy Kościół Katolicki zintensyfikował retorykę antyislamską [LINK].

Wrzesień 2015 roku. Podczas katolickiej manifestacji we Wrocławiu, aktywistka ONR – Justyna Helcyk, nazywa muzułmanów „islamskim ścierwem”. Prokuratura umarza sprawę [LINK].

Listopad 2016 roku. Posłanka Prawa i Sprawiedliwości – Beata Mateusiak-Pielucha, domaga się wyrzucenia z Polski ateistów, wyznawców prawosławia i islamu, jeżeli nie złożą oświadczeń, w których zobowiążą się, że będą respektować „wartości uznawane w Polsce za ważne” [LINK].

Sierpień 2017 roku. Zdewastowanie elewacji świątyni ewangelickiej w Białej Piskiej. Poza wulgarnym malunkiem, zamieszczono napis „Tu jest Polska” – mający sugerować, że w Polsce nie ma miejsca dla innych wyznań niż katolickie. Kościół Katolicki potępia bowiem wolność wyznania, głosząc przy tym, że bycie Polakiem jest nierozerwalnie związane z byciem katolikiem [LINK].

Listopad 2017 roku. Na katolickim Marszu Niepodległości obok cyklicznie pojawiających się haseł o śmierci dla „wrogów ojczyzny” (za których środowiska te uznają wszystkich, niepodzielających ich poglądów), pojawiają się również hasła rasistowskie. Policja nie reaguje [LINK].

Maj 2018 roku. Ks. Tadeusz Guz na wykładzie w Warszawie oszczerczo obarcza Żydów odpowiedzialnością za mordy rytualne. W rzeczywistości żydowskie mordy rytualne i toczenie z dzieci krwi na macę, nie miały nigdy miejsca i są całkowitym wymysłem Kościoła Katolickiego [LINK].

Listopad 2018 roku. Osoby idące w katolickim Marszu Niepodległości obrzucają racami i butelkami stojącą obok manifestację Strajku Kobiet i Obywateli RP. W czasie tego samego marszu, Młodzież Wszechpolska pali flagę Unii Europejskiej [LINK].

Marzec 2019 roku. Atak na wegańskie restauracje w Gdańsku. Wegańskie i wegetariańskie praktyki są potępiane przez Kościół Katolicki, jako przejaw „marksizmu kulturowego”. Za akcję odpowiadał nieformalny katolicki ruch Szturmowcy – mający według deklaracji z jego strony, być ideowym spadkobiercą Grup Szturmowych Szarych Szeregów [LINK].

Lipiec 2019 roku. Pobity zostaje w Gdyni projektant mody Piotr Krajewski. Sprawcy zaatakowali go, ponieważ uznali go błędnie za homoseksualistę [LINK].

Sierpień 2019 roku. Arcybiskup Marek Jędraszewski w swoim kazaniu nazywa „tęczową zarazą” osoby nieheteroseksualne, oraz ludzi je tolerujących. Prokuratura odmawia wszczęcia postępowania [LINK].

Listopad 2020 roku. Próba podpalenia mieszkania z którego wywieszono tęczową flagę. Zdarzenie miało miejsce podczas katolickiego Marszu Niepodległości [LINK].

Marzec 2021 roku. Mężczyzna zostaje dźgnięty nożem za to, że trzymał się ze swoim partnerem za rękę [LINK].

 

Autor zdjęcia: James

Spóźniona rewolucja seksualna :)

Postrzeganie najnowszej fali protestów jedynie w kontekście zaostrzenia prawa aborcyjnego także nie oddaje w pełni istoty wydarzeń, które dzieją się na naszych oczach. Dokonuje się bowiem spóźniona rewolucja seksualna. Spóźniony rok 1968 dociera do nas z niemalże dokładnie półwiecznym poślizgiem. 

Rok 1968 zbliża się do Polski 

Narracja obozu władzy, zgodnie z którą protesty będące pokłosiem ostatniego „orzeczenia” tzw. Trybunału Konstytucyjnego to kolejny antyrządowy atak tzw. totalnej opozycji czy też zmasowana akcja rzekomo antysystemowej opozycji, jest oczywistym kłamstwem. Jednakże postrzeganie najnowszej fali protestów jedynie w kontekście zaostrzenia prawa aborcyjnego także nie oddaje w pełni istoty wydarzeń, które dzieją się na naszych oczach. Dokonuje się bowiem spóźniona rewolucja seksualna. Spóźniony rok 1968 dociera do nas z niemalże dokładnie półwiecznym poślizgiem. 

Polski rok 1968

Rewolucja seksualna nie dokonała się w Polsce w 1968 r., bo i nie zaistniały dla niej odpowiednie warunki nie tylko polityczne i społeczne, ale przede wszystkim gospodarcze, kulturowe i moralne. Polska była wtedy elementem totalitarno-ideologicznego systemu, którym kierowali rzekomi i rzeczywiści komuniści, zaś elementy kultury zachodniej docierały jednie do niektórych Polaków i wyłącznie kanałami nieoficjalnymi. Tym samym wydarzenia roku 1968 na świecie tylko w nieznacznym zakresie rezonowały sytuacją społeczną i polityczną w Polsce Ludowej. Warunki te zmieniły się po roku 1989. Pierwsze trzydziestolecie III RP było okresem dynamicznego rozwoju gospodarczego, ale również cywilizacyjnego. Polacy stawali się uczestnikami procesu dyfuzji kulturowej, przyjmując zachodnie wzorce i wchodząc na ścieżkę konsumpcji i dobrobytu. Trudno powiedzieć, czy w takich warunkach zajście rewolucji seksualnej było już konieczne. Na pewno jednak stało się możliwe.

Nie jest jednak tak, że w Polsce w 1968 r. nie doszło do kulturowego wrzenia, które moglibyśmy porównywać do wydarzeń w zachodniej Europie i Stanach Zjednoczonych. Wyrastające jak grzyby po deszczu studenckie kluby dyskusyjne, wychodząca z ukrycia „bananowa młodzież”, coraz częściej krytykowana państwowa cenzura i narastająca skłonność lewicowych intelektualistów do rewizjonizmu – to były polskie symptomy nadciągającego wrzenia. Wydarzenia marcowe stały się kulminacją, jednakże istotą totalitarnych i autorytarnych reżimów jest gaszenie w zarodku tego typu zagrożeń bądź też bezwzględne tłumienie, jeśli wydarzenia zajdą za daleko. W 1968 r. władze komunistycznej Polski skanalizowały młodzieńczą skłonność do buntu poprzez uruchomienie antysemickiej nagonki, a rewolucyjnemu zagrożeniu ucięły łeb. Tym samym rok 1968 nastąpił w Polsce jedynie w wersji „okrojonej”, czyli szczątkowej. Nie dokonał się najistotniejszy – jak się wydaje z dzisiejszej perspektywy – element ówczesnego rewolucyjnego procesu, a mianowicie rewolucja seksualna. Władza komunistyczna – pod płaszczykiem moralnego porządku i walki z wszelkimi przejawami demoralizacji – gasiła w zarodku wszelkie przejawy liberalizacji seksualnej, przesuwając je jednocześnie na margines życia społecznego, czyniąc z nich element patologicznego podziemia. 

Aksjologiczna baza

Rok 1968 był na Zachodzie kresem dominacji tradycyjnych struktur społecznych i politycznych, których kręgosłupem był głęboko zakorzeniony patriarchalizm, przejawiający się zarówno w sferze instytucjonalnej, jak też kulturowej. Rządy mężczyzn, którzy dotychczas stanowili gros przywódców politycznych i społecznych, a jednocześnie dowodzili na poziomie podstawowej komórki społecznej, jaką była rodzina, powoli zmierzały ku swemu kresowi. Choć fasadowość tego systemu męskiej dominacji była już widoczna w końcówce lat pięćdziesiątych, to jednak potrzebna była iskra, która uruchomiłaby wybuch seksualnej rewolty. Kobiece ruchy emancypacyjne w Europie, a także ruch praw obywatelskich w Stanach Zjednoczonych, stanowiły symptomy zachodzącej zmiany. Nikt nie spodziewał się, z jak wielką siłą zmiana ta wybuchnie, dopóki wybuch nie stał się faktem. Nikt nie spodziewał się również, jak głębokich zmian rewolta ta dokona, nie tylko na poziomie społeczno-instytucjonalnym, ale przede wszystkim na poziomie mentalno-moralnym. Świat Zachodu po roku 1968 stał się diametralnie odmienny. Polskę ta zmiana ominęła pół wieku temu, jednakże – jak się wydaje – nic jej nie powstrzyma. 

Kluczem do wydarzeń rewolucyjnych 1968 r. była zatem aksjologiczna zmiana, jaka dokonała się w mentalności Europejczyków i Amerykanów. Przemiany hierarchii wyznawanych przez nich wartości, jakie nastąpiły na przełomie lat 50. i 60., były przede wszystkim konsekwencją regularnie podnoszącego się standardu życia i bezpośrednio odczuwanego dobrostanu. Dla większości mieszkańców cywilizacyjnego Zachodu czas ten był epoką pracy, ale przede wszystkim konsumowania jej owoców. Nie będzie więc przesadą stwierdzenie, że do seksualnej rewolty dowiozły ich własne samochody osobowe. Życie stawało się już nie tylko łatwiejsze, ale również przyjemniejsze. Kolejne zdobycze rozwoju naukowo-technicznego sprawiały, że przeciętny Europejczyk czy Amerykanin miał już nie tylko więcej czasu dla męża czy żony bądź też dla dzieci, ale przede wszystkim znajdował coraz więcej okoliczności do opuszczania swojego domowego, rodzinnego ogniska. Czas wolny i coraz liczniejsze kontakty towarzyskie sprawiały, że rodzina nie była już jedynym punktem odniesienia. Oczywiście, nadal nim była, ale już nie jedynym, nie tak koniecznym jak jeszcze dwadzieścia lat temu i nie znowu takim „do-grobowo-deskowym”. 

Idea wolności w świecie dobrobytu nabrała zupełnie innego wymiaru. Przestała być tożsama z polityczno-państwowym bądź międzynarodowym wymiarem, gdyż coraz większą rolę w życiu publicznym zaczynali odgrywać ludzie, którzy nie dość, że II wojny światowej nie pamiętali, to wręcz urodzili się po jej zakończeniu. Nie trzeba już było o wolność walczyć, nie trzeba było wyrywać jej okupantowi, nie trzeba było słuchać przemówień o niej wygłaszanych przez kolejnych politycznych przywódców. Wolność była przejawem owego zdobytego i „osiodłanego” dobrobytu. Wolność okazała się narzędziem do zamanifestowania siebie i zademonstrowania własnej tożsamości, ale również sposobem na uczestnictwo w procesie gospodarczego rozwoju. Wolności bowiem otrzymywano coraz więcej, ale także oczekiwano jej wciąż więcej i więcej! Realia demokratyczne obejmowały nie tylko porządek władz i ich relacje z obywatelami, ale również wszelkie formy obecności jednostek w sferze gospodarczej i kulturowej. Coraz częściej protestowano przeciwko opresji religijnej i moralnej, protestowano przeciwko opresji tradycyjnych wartości, protestowano przeciwko dominacji anachronicznych struktur społecznych. Rok 1968 r. udowodnił, że protest to skuteczne narzędzie walki z wszelkimi formami opresji starego porządku.

Ponieważ pokój i stabilność zostały osiągnięte, toteż zmiana i rozwój stawały się coraz bardziej pożądane. Hierarchiczny porządek instytucjonalny zupełnie nie nadążał już za uciekającym mu społeczeństwem. Symboliczne były wówczas pomarszczone twarze najważniejszych przywódców politycznych państw zachodnich, stające na straży starego ładu i zupełnie nie rozumiejące tego, co działo się wokół. Ci starsi, konserwatywni, heteroseksualni i patriarchalnie nastawieni panowie byli głęboko przekonani, że świat został już przez nich zdobyty i że zdobycz ta nigdy nie wyrwie im się z rąk. Tymczasem wyrwała się, czym panów tych niezwykle zaskoczyła. Co sprytniejsi albo rozumniejsi zdali sobie sprawę, że władzę utrzymają wyłącznie, jeśli zaakceptują zmiany społeczne i aksjologiczne, które w tym ich świecie się dokonały. Musieli zatem zacząć mówić nowym językiem, biegle poruszać się w nowym porządku dyskursywnym, który wyłonił się po rewolucyjnym wrzeniu. Dla niektórych było to trudne, dla innych niewykonalne. Ci drudzy trafić musieli na margines, ci pierwsi czekali zwyczajnie na swoją kolej. 

Ku polskiemu Sześćdziesiątemu Ósmemu

Czyż zatem dzisiejsza Polska nie przypomina trochę – a może nawet bardzo! – zachodniej Europy czy wręcz Stanów Zjednoczonych roku 1968? Przecież trzydziestolecie polskiej suwerenności było dla Polski i Polaków przynajmniej tak wielką zmianą, jak dla Amerykanów boom gospodarczy lat pięćdziesiątych i jego owoce, które konsumowano w latach sześćdziesiątych. Era spokoju, harmonii i dobrobytu utrwalona została ponadto przystąpieniem Polski do międzynarodowych struktur zachodnich. Członkostwo w Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego zapewniło Polsce bezpieczeństwo międzynarodowe i pozwoliło uzyskać pozycję w najważniejszym zachodnim sojuszu polityczno-wojskowym, który ma chronić nasz kraj przed zakusami rosyjskich ośrodków wpływu. Z drugiej zaś strony członkostwo w Unii Europejskiej stało się dla Polski bramą do dobrobytu: wzrost eksportu do krajów Unii Europejskiej, poszerzenie działalności polskich firm, spadek bezrobocia w kraju, podejmowanie przez Polaków zatrudnienia i kształcenia się za granicą, migracje zarobkowe, a przy tym większa obecność kapitału zagranicznego w Polsce, duże wewnętrzne inwestycje infrastrukturalne, które stały się ogromnym motorem dla gospodarki.  Nowe realia międzynarodowe, geopolityczne i gospodarcze sprawiły, że w Polsce dokonał się gigantyczny skok, który musiał mieć wpływ na warunki społeczne i moralne. 

Wraz ze zmieniającym się krajobrazem politycznym i gospodarczym – zmieniało się również polskie społeczeństwo. Polacy – choć nadal stosunkowo apatyczni w porównaniu ze społeczeństwami zachodnioeuropejskich demokracji skonsolidowanych – systematycznie coraz bardziej angażują się w życie społeczne. Organizacje pozarządowe mają coraz istotniejszy wpływ na społeczny krajobraz, a oddolne inicjatywy sprawiają, że zmieniają się polskie osiedla i wioski. Budżety partycypacyjne coraz bardziej wrastają w krajobraz polskich dużych miast, a oczekiwania społeczności nie mogą być już bagatelizowane przez władze lokalne. Wybory samorządowe wygrywa się bowiem nie ideologicznym zacietrzewieniem i partyjniackim pohukiwaniem, ale drogami, chodnikami, eventami i zbiorkomem, czyli po prostu wzrastającym poczuciem dobrobytu obywateli. Te zmiany społeczne znajdują swoje odzwierciedlenie we wskaźnikach i statystykach: Polacy coraz bardziej zadowoleni są z poziomu życia w Polsce, Polacy coraz więcej wydają na urlopy i wydarzenia kulturalno-towarzyskie, Polacy coraz częściej jedzą poza domem, Polacy coraz więcej pieniędzy przeznaczają na organizację świąt i uroczystości rodzinnych. Te wszystkie wskaźniki obrazują, jak bardzo zmieniło się polskie społeczeństwo. Na razie – jak w Europe zachodniej i USA w 1968 r. – obserwujemy na scenie politycznej całkiem szeroką rzeszę nieżyciowych dziadersów, którzy udają, że zmiany tej nie widzą, a w swym bezmyślnym amoku zmianę tą, która przecież już się dokonała, usiłują politycznymi decyzjami zatrzymać. Nie wiedzą oni jeszcze, że już przegrali, choć ich przegraną obejrzymy dopiero jutro.

Zmiana dokonała się również na poziomie mentalnym i aksjologicznym. Nie zachęcam, ale wystarczy przyjrzeć się skali wzrostu liczby rozwodów w Polsce w ostatnich dwudziestu latach, żeby zobaczyć, jak bardzo tradycyjna polska rodzina przechodzi do lamusa. Nie niszczą jej ani biegający po ulicach w tęczowych wdziankach przedstawiciele środowisk osób nieheteronormatywnych, nie zniszczył jej również czyhający na heteroseksualnych tatuśków potwór dżender! Ba! Jestem przekonany, że polskiej rodziny również nie dopadła unosząca się w powietrzu tęczowa zaraza – nie czerwona, a tęczowa! – ani rozlewająca się po społeczeństwie ze smrodem gnojówki ideologia singli! Tradycyjne wartości – w tym „zdrowa, polska, katolicka rodzina” – stają się ofiarą konsumpcyjnego modelu życia, indywidualistycznych i hedonistycznych wartości, które promowane są przez media masowe, reklamę i wielkie korporacje, a także wzrastającej skali mobilności i coraz wyższych oczekiwań Polaków, dotyczących ich dobrobytu i dobrostanu. Nie aborcja dokonywana w podziemiu aborcyjnym stanowi przyczynę demograficznego niżu, ale decyzje Polek i Polaków, którzy raczej wybierają zawodową karierę, nie zaś życie w otoczeniu prywatnej drużyny piłkarskiej biegającej po trzypokojowym mieszkaniu kupionym za zaciągnięty na 30 lat hipoteczno-niewolniczy kredyt. Ta mentalna i aksjologiczna zmiana w głowach Polek i Polaków już się dokonała, a najmłodsi członkowie naszego społeczeństwa są już zupełnie innymi ludźmi niż ci, którymi my byliśmy jeszcze dziesięć lat temu. 

Tej siły nikt nie zatrzyma!

Socjologiczno-kulturoznawczy analfabeci, którzy rządzą dzisiejszą Polską, nie rozumieją zmian, które już się w Polsce dokonały, a ponadto uwierzyli w swoją moc sprawczą, która rzekomo kolejne zmiany skutecznie zatrzyma. Bronią Kościoła katolickiego i wzywają bandycko-naziolskich osiłków, by ci stawali pod kościołami i straszyli spieszące do nich starsze panie, bo tak trzeba! Bronią polskiej rodziny przed tymi, którzy decydują się na nieformalny nieheteroseksualny związek, zamiast biegania po brukselskich orgiach kryptohomoseksualnych pseudokonserwatystów, bo tak trzeba! Bronią religii w szkołach, bo nie rozumieją, że nieprzygotowani metodycznie, niezdolni do rozmowy z młodym pokoleniem i niekiedy zupełnie nierozumiejący chrześcijaństwa księża-nauczyciele sami wypychają młodzież z lekcji religii, ale przecież takiej religii też trzeba bronić! Bronią życia poczętego, bo zapewne nie czytali żadnej naukowej publikacji czy też raportu organizacji pozarządowych, które precyzyjnie omawiają problem szarej strefy i podziemia aborcyjnego, a także aborcyjnej turystyki, ale przecież tak też trzeba! Bronią szkoły przez rzekomymi ideologami, którzy wędrując od miasta do miasta, od szkoły do szkoły, od klasy do klasy, od lekcji do lekcji, uczą dzieci masturbacji, każą się chłopcom przebierać w sukienki i przygotowują dziewczynki do prowadzenia burdelu. Bronią też przed edukacją seksualną, licząc, że jak dzieci nie usłyszą o homoseksualizmie, to nie będą homoseksualne, a jak nie usłyszą o antykoncepcji, to nie będą się „antykoncepcjonować”! Tak, trzeba nas przed tym wszystkim bronić! 

Ktoś mógłby zapytać w takim razie, czy rządzą nami idioci? Ale chyba tak jednoznacznie pesymistyczna ocena nie byłaby zbyt sprawiedliwa, a w każdym razie nie w odniesieniu do wszystkich. Rządzi nami twardy sojusz cyników i trzęsidupców. Cynicy liczą sobie elektorat i wychodzi im, że osób starszych, o konserwatywnych poglądach i zarazem nieufnie reagujących na wszelkie społeczne zmiany, jest w Polsce nadal więcej i że to oni nadal rozdają karty w kolejnych wyborach. Cynicy przestaną być medialno-fejsbukowymi katolikami, jak tylko widmo sekularyzmu ogarnie większość wyborców. Szybko staną się zwolennikami państwa świeckiego, a religia stanie się ich sprawą prywatną. Ich sojusznikami są trzęsidupcy – ludzie, którzy boją się zmian. To ci, którzy po angielsku potrafią tylko „sory”, nie słyszeli nigdy o londyńskim Soho, skrót LGBT zdaje się im tak samo śmiercionośny jak NSDAP. Ci właśnie trzęsidupcy – często naiwni, czasem szczerze zatroskani losami cywilizacji – zwyczajnie nie rozumieją otaczającego świata, a polsko-martyrologiczna narracja szczerze przekonała ich, że w ich rękach leży los świata. Oni uwierzyli, że są mesjaszem narodów, Winkelriedem narodów, przedmurzem chrześcijaństwa, ostatnim bastionem, redutą Ordona, że imię ich czterdzieści i cztery! Ci właśnie staną u drzwi, bo trzeba krwi! Ci drudzy kiedyś znikną, ci pierwsi pewnego dnia przekonywać nas będą, że przecież Oceania zawsze walczyła z Wschód-Azją, a oni zawsze byli zwolennikami światłego konserwatyzmu!

Tak czy siak, zmiana już zaszła! Podmiot tej zmiany – wolnościowo i tolerancyjnie zorientowane otwarte społeczeństwo – jeszcze nie osiągnął stanu samoświadomości, więc nie stał się jeszcze podmiotem politycznej rozgrywki. Jednakże ów proces wzrastania w samoświadomości cały czas się dokonuje, a – wbrew pozorom – tą samoświadomość wymuszają kolejne działania eurosceptyczno-ksenofobicznej większości, która rządzi dziś Polską. Ona bowiem nie zdaje sobie sprawy z dychotomicznych mechanizmów dziejowych. Nie rozumie, że wyciągając coraz cięższe oręże – budzi samoświadomość dotychczas uśpionych! Początek zmiany społecznej i mentalnej już zaszedł – potrzeba czasu, aby zmiana ta została przekuta w zmianę polityczną. Rok 1968 nie dokonał się w trybie natychmiastowym i nagłym, był raczej konsekwencją wieloletniego procesu, który socjologowie i kulturoznawcy dostrzegali, a jak zwykle ślepi politycy – przespali. Rok 1968 dokonuje się już w głowach Polek i Polaków, dokonuje się w polskim społeczeństwie, a za jakiś czas dokona się również na polskiej scenie politycznej. To tylko kwestia czasu. 

Pocieszę jednak wszystkich pseudokonserwatywnych ksenofobo-homofobów – mam dla was wszystkich dobrą wiadomość! Już niedługo nie będziecie musieli okłamywać wszystkich wokół, że jesteście osobami wierzącymi i siadać w pierwszej ławce w kościele podczas niedzielnej sumy tylko po to, by dostrzegł was ksiądz proboszcz i po mszy pozwolił się ucałować w rękę! Już niedługo nie będziecie musieli zawierać fikcyjnych heteroseksualnych małżeństw, bo w tolerancyjnym i otwartym społeczeństwie będziecie mogli formalnie związać się z waszym „kolegą od tenisa” czy „wspólnikiem w biznesie”! Już niedługo nie będzie trzeba wyjeżdżać do Niemiec czy Francji, żeby – jak sami mówicie – zabić dziecko nienarodzone, bo w mądrym państwie nastolatków uczy się antykoncepcji i kształtuje w nich postawę odpowiedzialności przy okazji decyzji o współżyciu seksualnym! Już niedługo nie będziecie musieli umawiać się na tajne orgie seksualne, bo zwyczajnie w szczęśliwym związku – homo czy hetero – takiego dreszczyku emocji nie będziecie musieli poszukiwać i tym bardziej za niego płacić.  

Iluzja gdańskiego pojednania :)

Nie ma chyba drugiego miasta w Polsce, które zostałoby tak bardzo dotknięte przez historię, jednocześnie wpływając na jej bieg, jak Gdańsk. Mało kto identyfikuje dzisiaj skalę Fahernheita z gdańskim fizykiem i inżynierem Danielem Gabrielem Fahernheitem. Najczęściej Gdańsk kojarzy się z symbolicznym początkiem II wojny na Westerplatte oraz sierpniowym strajkiem Solidarności, który na dobre, wraz z jego przywódcą i późniejszym Prezydentem RP Lechem Wałęsą, rozsławił to miasto w światowych mediach i opinii publicznej.

Przynależność do związku hanzeatyckiego, rządy królów I Rzeczypospolitej a także czasy wilhelmińskie, w tym okres urzędowania nadburmistrza Leopolda von Wintera,  uczyniły miasto nad Motławą przedsiębiorczym, tolerancyjnym, niepokornym, otwartym na innowacje i niezależnym opiniotwórczo. Gdańsk w wyniku ustaleń wersalskich stał się ( Wolne Miasto Gdańsk 1920-1939) przedmiotem naturalnych antagonizmów między Niemcami a Polską. Najtragiczniejszy okres przełomu marca/kwietnia 1945 doprowadził nie tylko do zniszczenia architektury i zabytków Gdańska, ale niemal całkowitej zmiany struktury społecznej. Gdańsk po raz kolejny w latach 1945-1960  przechodził złożony proces odbudowy, uwikłany w ówczesne realia polityczne, ideowe i kulturowe nowego ładu realnego socjalizmu. Odtąd powojenną strukturę społeczną, między starą a nową tożsamością, tworzyć zaczęli zaczęli gdańszczanie z urodzenia a także Ci przybyli z wileńszczyzny, Lwowa, południowej i wschodniej Polski.

Problem gdańskości dla nowej władzy identyfikował się wokół zderzenia mieszczańskiej kultury niemieckiej, polskiej otwartości z nowym etosem pracy klasy robotniczej stoczniowców i portowców. Obcość i dystans wobec Gdańska determinowały hanzeatycki niemiecki i kosmopolityczny kapitał kulturowy oraz dążenia władz PRL przywrócenia ” gdańska do macierzy ” z degermanizacją w tle. Atmosfera portowego, nadmorskiego a od 1970 roku miasta uniwersyteckiego,  pozwoliła rozwinąć się środowiskom silnie kontestującym propagandę i rządy PZPR. Wydarzeniem, które bezspornie stanowiło podstawę do zakwestionowania społecznej i politycznej legitymacji władzy była grudniowa pacyfikacja strajku stoczniowców w Gdańsku i Gdyni. Pomiędzy grudniem 1970 a sierpniem 1980 trzon gdańskiej opozycji kształtował się – w przeciwieństwie do lewicowo-liberalnego KOR-u ( 1976 ) – wokół wartości konserwatywnych, katolickich i narodowych. W 1979 powstał najbardziej ideowo wpływowy  Ruch Młodej Polski na czele m.in. z Aleksandrem Hallem,  Aramem Rybickim, Dariuszem Kobzdejem, Grzegorzem Grzelakiem, czy Zbigniewem Dulkiewiczem a także wówczas młodszymi Wiesławem Walendziakiem, Jarosławem Kurskim, Piotrem Adamowiczem oraz Piotrem Semką. Wydarzeniem nie tyle formacyjnym co upodmiotawiającym, podkreślającym szczególną rolę gdańskiej opozycji był sierpniowy strajk w Stoczni im. Lenina a ściśle rzecz biorąc cały okres, tzw. rewolucji i karnawału Solidarności, trwający od 14 sierpnia 1980 do 13 grudnia 1981 r.  Bezspornie kapitał symboliczny „Solidarności” jako ruchu emancypacyjnego i integrującego wokół  wartości  obywatelskiego humanizmu zbudował współczesny genius loci Gdańska. Odtąd nazwiska gdańskich liderów RMP  weszły, wzorem warszawskiego środowiska komandosów i KOR-u  z Kuroniem, Modzelewskim, Michnikiem na czele, do głównego nurtu opozycji, czyniąc Gdańsk zasadniczym ośrodkiem antyrządowej konspiracji. Ważnym momentem integrującym gdańskie środowisko opozycyjne była wizyta Papieża Jana Pawła II i wygłoszona na gdańskiej Zaspie w czerwcu 1987 homilia oraz stoczniowe strajki roku 1988, stanowiące motor dla  społecznej dynamiki zmian umożliwiających późniejsze rozmowy okrągłego stołu, poparte przez studentów Uniwersytetu Gdańskiego, których liderem był Paweł Adamowicz.

Gdańsk u progu lat lat 90-tych borykał się z podstawowymi problemami własnościowymi, stanem kanalizacji, wodociągów, sieci ciepłowniczych,  jakości oświetlenia, dróg i połączeń. Jako miasto o znaczącym wpływie na bieg zdarzeń w Polsce i europie środkowo-wschodniej Gdańsk jawił się w istocie jako prowincjonalny ośrodek średniej wielkości. Paradoksem raczkującej idei samorządu terytorialnego i  decentralizacji było przywiązywanie przez mieszkańców Gdańska dużo większego znaczenia do roli i pozycji ówczesnego wojewody Gdańskiego Macieja Płażyńskiego niż kolejnych Prezydentów Miasta : Jacka Starościaka, Franciszka Jamroża czy Tomasza Posadzkiego. Miasto w początkach transformacji społeczne-politycznej potrzebowało wobec braku kapitału, reorganizacji funkcjonowania jednostek organizacyjnych i opracowania krótko i długoterminowych planów rozwojowych. Obchody 1000-lecia Miasta Gdańska w roku 1997 nie mogły podkreślić jego wyjątkowości, ambicji i aspiracji. Gdańsk wypadał wówczas nieciekawie na tle atrakcyjności Krakowa, czy Warszawy o miastach europejskich nawet nie wspominając.

Paweł Adamowicz pierwszy raz Prezydentem wybrany został przez Radę Miasta Gdańska w roku 1998, będąc wówczas radnym  Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego ( lista AWS ). W 2002 roku po wprowadzeniu zasady bezpośredniości wyborów, Adamowicz wygrał w II turze, zdobywając ponad 70 % głosów. Dwukrotnie w latach 2006 i  2010 zwyciężał w pierwszej turze. W 2014  uzyskał reelekcję na kolejną kadencję – ostatni raz jako kandydat Platformy Obywatelskiej. Szósty ostatni raz zwyciężył 4 listopada 2018 r., jako kandydat niezależny, lider stowarzyszenia Wszystko dla Gdańska.

Dwadzieścia lat Pawła Adamowicza w prezydenckim gabinecie przy Nowych Ogrodach był okresem największego, od czasu wspomnianego nadburmistrza Wintera, rozwoju infrastrukturalnego miasta.  Niezależnie od całościowej i szczegółowej oceny rządów Prezydenta  Adamowicza, trzy podstawowe elementy definiują obrany sposób zarządzania miastem. Po pierwsze, Gdańsk w latach 1998-2018 zarządzany był konsekwentnie z określoną wizją małych kroków i długoterminowych inwestycji o wręcz pomnikowym charakterze.  Adamowicz doskonale zdawał sobie sprawę, że Gdańsk musi wykorzystać niebywałą szansę rozwojową  jaką przyniosło dla miasta dobrodziejstwo członkostwa Polski w Unii Europejskiej i związane z nim środki inwestycyjne. Momentem zwrotnym okazał się dzień 18 kwietnia 2007 r. kiedy o 11.39 w walijskim Cardiff padły pamiętne słowa Michela Platiniego – „Pologne e Ukraine”. W  Gdańskim Urzędzie Miasta zapanowała euforia a jednocześnie rozpoczął się wyścig z czasem. Do kluczowych inwestycji obok stadionu PGE Arena i rewitalizacji gdańskiej Letnicy należała rozbudowa Lotniska im. Wałęsy o nowy terminal i znaczącej części infrastruktury drogowej, w tym powstanie budzącej spore kontrowersje mieszkańców ul. tzw. Nowej  Słowackiego ( dzisiaj Al. Żołnierzy Wyklętych ). Turniej Euro’ 2012 ( cztery mecze ) mimo formułowanej krytyki względem wysokości kosztów poniesionych również z budżetu Gdańska,  okazał się w skutkach długofalowych niewątpliwym sukcesem tak promocyjnym, turystycznym jak i inwestycyjnym. Zasługą Prezydenta Adamowicza była wizja uczynienia z Gdańska miasta atrakcyjnego turystycznie poprzez stworzenie oferty miejsc jednoznacznie łączących historię Świata, Europy, Polski i Gdańska. To bezwątpienia takie miejsca jak Europejskie Centrum Solidarności i Muzeum II Wojny Światowej stanowią wraz z Teatrem Szekspirowskim o atrakcyjności współczesnego Gdańska, będąc obowiązkowymi punktami wycieczek turystycznych.  Po drugie, dla Pawła Adamowicza ważna była świadomość, że Gdańsk nie może żyć jedynie legendą i musi się rozwijać ” konsekwentnie do przodu „. Stąd odważna decyzja o stworzeniu oliwskiego centrum biznesowego wzdłuż Al. Grunwaldzkiej co przyciągnęło nie tylko zachodnie koncerny np. Bayer, Thysenkrupp, czy Sii, ale doprowadziło do uczynienia z Gdańska miasta atrakcyjnego dla pracowników, studentów, ludzi młodych i dynamicznych. Od 2008 roku Gdańsk stał się jednym z najprężniej rozwijających się rynków inwestycji deweloperskich. Zmiany w polityce planistycznej miasta spowodowały uczynienie z Gdańska wielkiego placu budowy nowych mieszkań tak w najbardziej prestiżowych rejonach Wrzeszcza, Śródmieścia, Głównego i Dolnego Miasta jak i dzielnic peryferyjnych na jego południu.  Jeżeli dodać do tego otwarcie na nowe centra i galerie handlowe ( nie wszystkie trafne i potrzebne ), budowę terminalu kontenerowego, czy stworzenie parku Naukowo-Technologicznego, to przekrojowo pokazuje skalę zmian jakie Gdańsk przeszedł od roku 1998 r. Po trzecie, Paweł Adamowicz rozumiał, że Gdańsk z uwagi na swoją przeszłość jest miastem szczególnym, czyniąc ” Nec temere, nec timide ” dosłownym litemotivem swojej prezydentury. W trakcie 20 lat nierzadko popadał w konflikty  zarówno z własnym rządem jak i tymi wywodzącymi się z obcych mu obozów politycznych, zwłaszcza po 2015 r. stając odważnie i bezkompromisowo na barykadzie ochrony konstytucyjnego porządku  prawnego, demokracji liberalnej, europejskiej tożsamości Gdańska i Polski.

Paweł Adamowicz nie był Prezydentem bez wad. Nie był Prezydentem wolnym od kontrowersji tak politycznych jak i prawnych. Paweł Adamowicz był obiektem krytyki…swoich politycznych oponentów, także nie ukrywam mojej. Okres 20 lat sprzyjał stworzeniu tzw. interesariatu miejskiego, grupy wpływów i zależności biznesowo-towarzyskich. Krytyka Prezydenta Adamowicza była także konsekwencją jego uporu, przekorności, a niekiedy tonu nieznoszącego żadnego sprzeciwu. Spór polityczny o pryncypia, założenia, koncepcje, akcenty, niuanse, jakość życia jego mieszkańców i przyszłość miasta był,  jest i zawsze będzie w naturalny sposób  wpisany w istotę samorządu terytorialnego, demokracji i życia publicznego.  Trzeba przyznać, że w ogólnym bilansie, ważąc racje – mocne i słabe strony prezydentury, Paweł Adamowicz zapamiętany zostanie  jako polityk, który z każdą kolejną kadencją zmieniał się, dojrzewał, uczył i ewoluował tak jak zmieniał się, piękniał i cywilizował Gdańsk. Wystarczy przypomnieć Jego początkowy krytycyzm wobec instytucji budżetu obywatelskiego i zdolności Gdańszczan do racjonalnego wydatkowania pieniędzy publicznych, na rzecz zmiany zapatrywania w kierunku pełniej afirmacji tego narzędzia demokracji bezpośredniej, czego wyrazem było coroczne zwiększanie puli środków pieniężnych. Mimo konserwatywnego podejścia nie tylko do sfery światopoglądowej, ale do wielu aspektów funkcjonowania miasta, potrafił zmieniać swoje nastawienie, podejmując często decyzje w absolutnej awangardzie do swojego dotychczasowego stanowiska, wywołując niekiedy zaskoczenie nawet u największych swoich krytyków np. wsparcie środowisk kobiecych i LGBT.  Kadencja 2014-2018 była zdecydowanie tą najlepszą. Paweł Adamowicz zakończył najważniejsze inwestycje, umocnił Gdańsk w rankingach najatrakcyjniejszych miejsc do życia w tym także tych dotyczących miejsc, które warto odwiedzać i spędzać urlop, wprowadził narzędzia polityki społecznej i równościowej w tym model integracji imigrantek i imigrantów oraz model na rzecz równego traktowania. Budżet miasta Gdańska z początkowego 1 mld zł w roku 1998 r. przekroczył 3 mld złotych.

Jego problemy z oświadczeniami majątkowymi, które – co warto przypomnieć – ujawniły organy ścigania jeszcze za czasów rządów PO na przełomie 2012/2013 r., kładły się cieniem na autorytecie i dokonaniach. Adamowicz uzyskując status oskarżonego stał się po 2015 roku polityczno-wizerunkowym balastem dla dotychczasowego środowiska politycznego. Nie mógł poza najbliższym gronem współpracowników liczyć na przychylny stosunek PO do własnej osoby.  Atakowany w programach TVP ,  krytykowany w radiu i prasie  miał w rządzonym przez siebie Gdańsku antagonistów po obu stronach konfliktu PO-PIS.  Jego niektóre decyzje dotyczące zwłaszcza polityki planistycznej, transportowej i społecznej były  przedmiotem kontestacji ze strony ruchów miejskich : FRAG, Rowerowej Metropolii,  Gdańska Obywatelskiego i Lepszego Gdańska. Już od końca 2017 roku docierały sygnały o wątpliwościach Platformy Obywatelskiej co do nominacji Pawła Adamowicza w wyborach na Prezydenta Gdańska. Trzeba przyznać, że w roku 2018 stał się przedmiotem bezpardonowej kampanii medialnej, podczas której intensywnie i wnikliwie analizowano, jego i najbliższe osoby, stan majątkowy i składane w tym zakresie oświadczenia. Ostatecznie zgodnie z przewidywaniami nie uzyskał nominacji Koalicji Obywatelskiej, która postawiła na Jarosława Wałęsę. Odżegnywali się od możliwości jego poparcia tak Katarzyna Lubnauer jak i Grzegorz Schetyna, tłumacząc się toczącą sprawą sądową, wątpliwościami co do sposobu zarządzania miastem, a nawet realną perspektywą wprowadzenia rządowego komisarza. Liderzy KO oraz Jarosław Wałęsa przekonywali Adamowicza do rezygnacji z ubiegania się o kolejną kadencję.  Ten, nieugięty wbrew centrali partyjnej, założył Komitet Wyborczy Wyborców Wszystko dla Gdańska, startując samodzielnie i niezależnie od Platformy Obywatelskiej – w I turze, pokonał ku zaskoczeniu wielu Jarosława Wałesę, w drugiej turze znacząco wygrywając z kandydatem PIS. Bez wątpienia tą odważną decyzją pokazał polityczną pryncypialność, charakter i samodzielność. Wszystko wskazywało, że z przysłowiowego ” Budynia ” jak go we wczesnych latach prezydentury prześmiewczo nazywano, stał się autentycznym, pełnokrwistym politykiem o sporej wiedzy, doświadczeniu, charyzmie i znakomitym kontakcie z mieszkańcami.  Paweł Adamowicz zapowiadał , że kadencja 2018-2023 będzie nastawiona na realizacje podstawowych celów Gdańska  jako wspólnoty wszystkich mieszkańców. Zapowiadała się jeszcze lepiej…

13 stycznia 2019 r. o godz. 19.55 stała się rzecz, która nie miała prawa się, w cywilizowanym państwie i nowoczesnym mieście ” Wolności i Solidarności ” jak Gdańsk, wydarzyć. Stosunek gdańszczanek i gdańszczan do Prezydenta Adamowicza najdobitniej oddały setki tysięcy żegnających go mieszkańców spotykających się na Długim Targu, Placu Solidarności przy pomniku Stoczniowców, w ECS,  w trakcie ostatniego przemarszu przez najważniejsze w jego życiu miejsca w Gdańsku, w dzień pogrzebu oddając mu hołd na ulicach miasta i w Bazylice Mariackiej.

Nie oceniając motywacji, sposobu działania oraz czynników kryminogennych jakie wpłynęły na sprawcę tego zabójstwa, do swoistej współodpowiedzialności można pociągnąć wszystkich tych, którzy przyczynili się do eskalacji nastrojów antagonistycznych, plemienności, instytucjonalnego przemysłu pogardy i wykorzystywania mowy nienawiści do walki z przeciwnikiem politycznym.  Spór nawet najtwardszy jest esencją demokracji. Nie można się jednak nienawidzić. To kolejny trudny test, którego raczej zbiorowo znowu nie zdamy, bo nikomu na tym nie zależy. Nie ma się co łudzić o choćby cień możliwości zgody, pojednania i wyciszenia negatywnych emocji w tak ważnym roku wyborczym.

PS Drogie koleżanki i koledzy dziennikarze,
To Wy zarządzacie społecznymi emocjami. Trzymacie w rękach bardzo niebezpieczne narzędzie jakim jest obraz, opis i ocena wydarzeń. Rugujcie ze swojego środowiska zawodowego wszelkich służalczych, dyspozycyjnych nienawistników, po wszystkich stronach politycznego sporu. Zawód dziennikarza nie zasługuje na zrównywanie ze statusem funkcjonariuszy medialnych, bliższy jest funkcjonariuszowi publicznemu. A to szczególna misja i odpowiedzialność za słowo…

Życie polityczne nie toleruje próżni, już 3 marca odbędą się w Gdańsku kolejne wybory.

Upamiętnienie zamordowanego Prezydenta powinno być przemyślane, wyważone i roztropne. Na takowe bezsprzecznie w Gdańsku zasłużył.

*Pamięci Prezydenta Pawła Adamowicza ( 1965-2019 )

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję