Praca: social media manager :)

Media a druga praca Heraklesa :)

Media niczym Herakles stanęły do walki z polityczną i ideologiczno-dogmatyczną tyranią Hydry, która w różnych okresach historycznych przyjmowała postać bądź to wszechwładnego i bezlitosnego monarchy z całym jego usłużnym sztabem administracyjno-urzędniczym, bądź panującej religii strzegącej oddawania czci konkretnie zdefiniowanemu absolutowi czy też totalitarnego jednomyślenia w wersji faszystowskiej, nazistowskiej lub komunistycznej. Media stały się nie tylko źródłem informacji, ale w dużym stopniu organem społecznej mobilizacji i integracji, narzędziem krytyki rządzących i ich nieustannej kontroli, głosem wzywającym lud na barykady, wieszczącym społeczno-polityczną rewolucję, żądającym zmiany i definiującym postęp.

Donoszenie i informowanie

Pierwszą funkcją prasy, która w połowie dziewiętnastego stulecia zaczęła docierać do coraz większej ilości gospodarstw domowych, była właśnie funkcja informacyjna. Gazeta była tym medium, w którym można było znaleźć najważniejsze informacje ze świata, kraju i z regionu. Początkowo trafiały one do osób wykształconych, o wysokiej świadomości społecznej i politycznej, posiadających prawa polityczne i wyborcze, zaś od przełomu dziewiętnastego i dwudziestego stulecia, odkąd systematycznie rozpoczęto proces skracania dnia pracy robotników przemysłowych, prasa docierała również do tych niewykształconych, dotychczas pozbawionych wpływu i możliwości decydowania o swoim państwie i również wspólnocie lokalnej. Wzrost znaczenia słowa pisanego – skorelowany rzecz jasna z procesem wzrostu poziomu scholaryzacji i alfabetyzacji – przyniósł narodziny nowych ugrupowań politycznych i nowej formuły partii politycznej, którą określamy mianem partii masowej.

Prasa stała się szeroko dostępna i niemalże każdy człowiek mógł śledzić najważniejsze działania politycznych elit. Przezwyciężona została alienacja człowieka spoza elit, który nie z własnej winy znalazł się po stronie nieświadomych, niewiedzących, niezorientowanych – jego dotychczasowe pochodzenie stanowe sprawiało, że nie miał żadnego dostępu do świata politycznego, że sfera publiczna była przed nim zamknięta na kilka spustów. Zdaniem Marksa i Engelsa był to wynik świadomego procesu dezinformacji, o który troszczyła się klasa burżuazyjna, a którego celem było podtrzymanie dotychczasowego porządku klasowego i poddaństwa tzw. proletariatu. Możliwe to było dzięki wykorzystaniu wszelkich instrumentów politycznych, urzędniczych, administracyjnych, prawnych i społecznych.

Kiedy jednak pod przysłowiowe strzechy – w przypadku epoki industrialnej i wielkoprzemysłowych robotników trzeba by raczej mówić o ciemnych suterenach – zaczęły docierać gazety, owa dezinformacja została przezwyciężona. Sprawy, którymi dotychczas zajmowali się i interesowali tylko nieliczni, nagle stały się kwestiami rzeczywiście publicznymi, zaczęły krążyć w przestrzeni publicznej, uruchomiły społeczny obieg informacji. Łeb Hydry został ścięty, nie było już powrotu do sytuacji, w której wielkie masy społeczne zostaną pozbawione podstawowych wiadomości, i w której uda się przeprowadzić jakieś większe zmiany jakościowe w funkcjonowaniu państwa i społeczeństwa bez wiedzy mas. Prasa miała donosić o wszystkim, nic nie ukrywać, odkrywać to, co chciano zakryć. Nawet totalitaryzmy i autorytaryzmy, które ograniczały lub całkowicie znosiły wolność słowa, w latach swoich kryzysów trudniej radziły sobie z wydawnictwami podziemnymi i tzw. „drugim obiegiem”.

Triumf informacji

Dziś informacja jest najważniejszym towarem: informacji wszyscy pożądamy, informacji oczekujemy kupując w kiosku gazetę bądź włączając telewizję, informacja generuje współcześnie wielkie zyski i gigantyczne przepływy finansowe. Niewątpliwie można powiedzieć, że żyjemy w okresie, w którym informacja stała się wszechobecna – świat, w którym żyjemy jest po prostu światem informacji. Wielu medioznawców – przyglądając się rozwojowi mediów informacyjnych, w szczególności od momentu upowszechnienia Internetu – widzi w nadejściu ery cyfrowej czy też ery informacyjnej wiele szans. Znawca mediów, Nicholas Negroponte, w swojej książce Cyfrowe życie pisał, że „bity cyfrowej przyszłości znajdują się bardziej niż kiedykolwiek w rękach ludzi młodych. Nic nie może mnie bardziej uszczęśliwić”.

To właśnie młodzi ludzie – zdaniem Negropontego – aktualnie mają umiejętności, a zarazem wielkie możliwości, aby wykorzystać efekty cywilizacyjnego rozwoju i osiągnięć technicznych. Za ich przyczyną informacja – poddana odpowiedniej selekcji i właściwie wykorzystana – staje się wiedzą, czyli tym dobrem, za którym większość współczesnych ludzi goni i którego oczekuje. Współczesne systemy edukacyjne, promujące wiedzę i wykształcenie, nolens volens muszą promować technologie zarządzania informacjami oraz uczyć młodych ludzi dokonywać ich odpowiedniej obróbki, analizy, interpretacji, a także – co oczywiste – selekcji.

Konieczność specjalnego wychowania, dostosowanego do warunków historycznych, społecznych i cywilizacyjnych, w jakich współczesny człowiek funkcjonuje, wynika właśnie z obserwacji tego, co wydarzyło się w ostatnich kilkudziesięciu latach w świecie mediów. Dostrzec można, że człowiek – nawet ten najlepiej wykształcony, najbardziej obyty z nowymi technologiami, najlepiej znający technologie informacyjne – gubi się w tym świecie informacji, ten świat go przytłacza i czyni go maluczkim. Charles Jonscher w Życiu okablowanym przypomina, że „technika już w czasach pierwszych maszyn cyfrowych potrafiła liczyć szybciej od ludzkiego umysłu, a do lat siedemdziesiątych programy przetwarzania tekstów osiągnęły wysoki stopień precyzji”. Okazuje się, że człowiek – twórca świata i jego władca, jakby powiedziała Ayn Rand – nie ogarnia wszystkich zmian, jakie wokół niego się dzieją. Nie potrafi objąć swoim rozumem efektów przemian, których przecież sam jest inicjatorem.

Walka człowieka z nową Hydrą

Otacza nas wielka ilość różnego rodzaju informacji, wiadomości, newsów. Kiedy idziemy ulicą, widzimy banery reklamujące gazety i czasopisma z ich pierwszymi stronami krzyczącymi wielkimi nagłówkami. Kiedy jedziemy samochodem, słuchamy radia, podśpiewujemy piosenki przerywane co rusz głosem przypominającym nam, że prezydent jest dziś w Egipcie, premier w Brukseli, minister infrastruktury otworzył kolejne pięć kilometrów jakiejś autostrady, a dyrektorka szkoły w Pcimiu Nowym przyszła do szkoły pijana. W telewizji – to samo: Warszawa, Wrocław, Paryż, Waszyngton, Abu-Zabi, Teheran, Słupsk, Seatle itp., itd. Czy mamy jeszcze czas, żeby zastanowić się, która z tych informacji była ważna? Czy mamy czas rozważyć, czy prezydent dobrze zrobił, wybierając Egipt na kraj swojej pierwszej po wyborach podróży? Czy mamy w ogóle czas, żeby zrozumieć to, co czytamy, słyszymy, oglądamy w telewizji?

Człowiek współczesny znalazł się pod panowaniem jakiegoś nowego bytu: informacji. Okazuje się, że era informacyjna wytworzyła nowego potwora – nową Hydrę – z którym człowiekowi przychodzi się mierzyć, z którym musi się siłować i którego powinien okiełznać, aby w świecie jej podległym mógł czuć się bezpiecznie. Apologeci nowych mediów i epoki informacyjnej – jak Negroponte – radują się wszechmiarem możliwości, jakie dają nowe technologie. Sceptycy, tacy jak Giovanni Sartori, przestrzegają przed nową formą panowania nad człowiekiem, przed nowym tyranem: nienamacalnym, niewidzialnym, nieucieleśnionym. W krótkiej książeczce zatytułowanej Homo videns. Telewizja i postmyślenie Sartori zauważa, że „ziemią obiecaną negropontyzmu, zapowiadaną przez jego mnożących się guru i czarodziejów, jest świat ludzi >pochłoniętychzmontowanym< przez media, które tylko z tego powodu przejdzie do historii”. Pęd do komercyjnego i finansowego sukcesu, walka o odbiorcę, słuchacza czy czytelnika zmusza przedstawicieli świata mediów do przedsięwzięcia nadzwyczajnych środków, metod i technik działania. Funkcja informacyjna przestaje być najważniejszą, bo przekaz informacji zostaje dostosowany do gustów, zdolności i oczekiwań odbiorcy. Mechanizmy manipulacyjne, propaganda i demagogia zastępują rzetelny przekaz, zaś dostarczenie rozrywki staje się zadaniem najistotniejszym.

Homo ludens – czyli człowiek bawiący się – łaknie emocji, przyjemności i ekspresji. Jednakże ów rozrywkowy świat, jaki otrzymuje on od właścicieli, wydawców i pracowników mediów masowych, coraz częściej zastępuje człowiekowi jego świat rzeczywisty, coraz więcej wiadomości o otaczającym nas świecie czerpiemy właśnie z mediów, nie zaś z własnego doświadczenia. Ernest Gehlen nazywał to zjawisko hipermediatyzacją i podkreślał, że w konsekwencji prowadzić ono może do bezmyślności człowieka, jego zaprzestania rozumowania, bo przecież człowiek naprawdę rozumie jedynie te rzeczy, z którymi się sam zetknął i które mógł sam empirycznie rozpoznać. Homo ludens staje się niewolnikiem tego, co pojawia się na tele-afiszu czy net-afiszu, chłonie to i przyswaja, nie zdając sobie sprawy, że w coraz mniejszym stopniu ulega masowemu pędowi do wszystkiego tego, co w mediach w ogóle się pojawia.

Era „medianiewolnictwa”?

Współczesny człowiek stał się swoistym „medianiewolnikiem”, czyli niewolnikiem świata mediów masowych, który wdarł się w każdą jego sferę życia. Ramiona mediowej Hydry sięgają naszych mieszkań, zakładów pracy, restauracji i kawiarń, popychają nas w kierunku podjęcia określonych decyzji, „pomagają” w wyborze życiowych dróg, sposobów spędzenia czasu wolnego, a przez to również kształtują nasz intelekt, naszą kulturę osobistą, gust i zmysł estetyczny. Nowe niewolnictwo medialne wypłukuje nas z naszych własnych idei, faszerując ideami powszechnymi, rzekomo uniwersalnymi, jednakże w rzeczywistości promowanymi po prostu przez konkretne środowisko medialno-polityczne. Miast kontrolować – media zaczynają kreować politykę i eliminować polityków, miast kontrolować – przejmują rolę ideowych kapłanów i piewców prawd zdefiniowanych jednostronnie, miast kontrolować – stają się nową władzą, nienamacalną i niewidzialną, tym bardziej przez to niebezpieczną. Demokracja, która w dużym stopniu mediom zawdzięczała swój sukces i za ich pomocą mogła rozprzestrzeniać swoje wartości i postulaty, dziś stała się źródłem miernoty i tandety w mediach masowych.

Czy jednak rzeczywiście jesteśmy skazani na stanie się „medianiewolnikami”? Obraz nakreślony tutaj przeze mnie może wydać się przesadzony i wyolbrzymiony. I w istocie rzeczy tak właśnie jest. Nie jest to jednak forma intelektualnego żartu, w którym autor najpierw straszy swoich czytelników katastroficzną wizją, niemalże nieuniknioną albo już na oczach ich się dokonującą – w ostatnich zaś wersach naśmiewa się z tych, którzy jemu choć przez chwilę wierzyli, szydząc z ich głupoty i łatwowierności. Bynajmniej, nie o to mi chodziło. Obraz ten jest przerysowany, jednak celem tego zabiegu jest zaprezentowanie niebezpieczeństw, jakie wyłonić się mogą w przyszłości, a także tych, które już dziś są dostrzegalne, będących efektem rozpowszechnienia się mediów masowych: prasy, radia, telewizji i Internetu oraz ich komercjalizacji. Może więc nie jesteśmy jeszcze dziś „medianiewolnikami”, a na pewno nie wszyscy, ale jednak dysponujemy znakomitym potencjałem – środowiskowym, kulturowym oraz psychologicznym – aby takimi niewolnikami mediowej Hydry się stać.

Poddana pod rozwagę została również propozycja nowej kontroli mediów oraz przyjęcia postawy sceptycznej, zdystansowanej i umiarkowanej względem tego wszystkiego, co one nam oferują. Perspektywa wolnościowa nakazuje bacznie obserwować postępowanie poszczególnych konsorcjów medialnych i wydawców, dziennikarzy i ich organizacji, zawsze w obronie i z troski o własną wolność myślenia, wyboru i decydowania. Współczesny Herakles walczy również o życie, przy czym chodzi tutaj o życie samodzielne, wolne od medialnej indoktrynacji, a zarazem wyrastające z szacunku wobec wolności słowa i opinii, na których media ciągle się opierają. Druga praca współczesnego Heraklesa musi być wykonana metodycznie i perspektywicznie, aby po ścięciu łba Hydrze nie wyrosło w jego miejsce kilka nowych łbów, bardziej nawet niebezpiecznych.

Cytowana literatura

Bertrand C.J., Deontologia mediów, przeł. T. Szymański, Warszawa 2007.

Jonscher Ch., Życie okablowane. Kim jesteśmy w epoce przekazu cyfrowego?, przeł. L. Niedzielski, Warszawa 2001.

Levinson P., Miękkie ostrze, czyli historia i przyszłość rewolucji informacyjnej, przeł. H. Jankowska, Warszawa 2006.

Negroponte N., Cyfrowe życie. Jak się odnaleźć w świecie komputerów?, przeł. M. Łakomy, Warszawa 1997.

Sartori G., Homo videns. Telewizja i postmyślenie, przeł. J. Uszyński, Warszawa 2007.

To media stworzyły Macierewicza! :)

Czy doświadczenie ekspertów z komisji, której przewodniczącym jest Antoni Macierewicz naprawdę kogokolwiek zdziwiło? Jeśli tak, powinniśmy podziękować dziennikarzom, którzy od trzech lat wmawiają nam, że groteskowy sejmowy zespół ma jakąkolwiek wartość merytoryczną.

am

 

Po katastrofie smoleńskie raporty stworzyły dwie organizacje: rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (który swoją nazwę zawdzięcza temu, że bada katastrofy na terenie wszystkich państw, które były republikami Związku Radzieckiego) oraz polska Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Oficjalne informacje o przyczynach katastrofy pochodzą wyłącznie z tych dwóch komisji, wszystkie pozostałe opinie są tylko spekulacjami wypowiadanymi przez prywatne osoby, nawet jeśli te uważają się za ekspertów.

Kilka miesięcy po katastrofie, 8 lipca 2010 roku, Antoni Macierewicz powołał zespół parlamentarny ds. zbadania przyczyn katastrofy TU-154M, który nie jest niczym więcej niż zbiorem prywatnych osób, w tym przypadku będących także polskimi parlamentarzystami, chcących porozmawiać o tym, co wydarzyło się trzy i pół roku temu. Członkowie zespołu Macierewicza mają taki sam wpływ na wyjaśnienie przyczyn katastrofy samolotowej, jak ich koleżanki i koledzy z bliźniaczego zespołu ds. siatkówki na zmianę zasad tej dyscypliny sportu. Czyli żaden.

O ile wytłumaczalne jest to, dlaczego Prawo i Sprawiedliwość wspiera zespół złożony z 88 posłów i 12 senatorów tej partii, o tyle niepojęty jest stosunek mediów do spektaklu, który od 2010 roku reżyseruje Antoni Macierewicz. Być może jest to efekt ignorancji i nieznajomości podstawowych faktów – media często mówią o „komisji sejmowej”, mimo że mamy do czynienia z zespołem parlamentarnym. Przypomnijmy: komisja jest konstytucyjnym organem Sejmu, natomiast zespół to po prostu parlamentarne kółko zainteresowań.

Nie potrafię zrozumieć, dlaczego media – oczywiście, inne niż „Gazeta Polska” – tak obszernie informują o pracach zespołu. Gdyby kilku parlamentarzystów (formalnie nie jest ustalona nawet minimalna liczba członków zespołu!) chciałoby podyskutować o UFO, to dziennikarze równie ochoczo alarmowaliby nas o potencjalnej inwazji kosmitów? To, że Polacy, według Google Trands, dwa razy częściej szukają w internecie informacji o Wiesławie Biniendzie niż Macieju Lasku jest po prostu kpiną, za którą bezpośrednio odpowiadają dziennikarze.

            Eksperci sklejający modele samolotów w dzieciństwie i obserwujący wybuchające szopy są po prostu naturalną koleją rzeczy. Nie szokowałoby nas to tak bardzo, gdyby media nie wmówiły nam, że brednie wypowiadane przez członków parlamentarnego zespołu są warte tyle samo, ile ustalenia oficjalnej, państwowej komisji. Przykłady widzimy na każdym kroku: film dokumentalny oparty na oficjalnym śledztwie został skonfrontowany w telewizji publicznej z „Anatomią upadku”, a prezes Polskiej Akademii Nauk zaprasza na konferencję naukową, dotyczącą katastrofy smoleńskiej, Macieja Laska i… Antoniego Macierewicza!

Być może materiały opublikowane przez „Gazetę Wyborczą” otworzą oczy publicystom i pozwolą uporządkować podstawowe informacje. Po pierwsze – na nic już nie czekamy, od dawna wiemy, jakie są przyczyny katastrofy, ponieważ powstały na ich temat dwa niezależne raporty. Po drugie – w całej sprawie nie ma żadnych tajemnic ani wątpliwości, wręcz przeciwnie rozbicie samolotu było skutkiem kontrolowanego lotu ku ziemi (CFIT), najczęstszej przyczyny katastrof samolotowych. Po trzecie – Antoni Macierewicz, wraz ze swoim zespołem, nie jest gremium ani odrobinę bardziej poważnym niż trzech wujków i dwie ciotki, którzy na weselu wdali się w długą dyskusję o Smoleńsku.

10 kwietnia 2010 roku doszło do wydarzenia bezprecedensowego, wymagającego szczególnej staranności śledczej. Polska nie może sobie powtórzyć na powtórkę równie tragicznej katastrofy, dlatego należało zbadać wszystkie aspekty tej sprawy, przede wszystkim procedury organizacyjne. Zamykanie się w bajkowym, czarno-białym świecie, w którym tajemniczy Schwarzcharakter dokonał równie tajemniczej zbrodni, świadczy o braku elementarnego szacunku dla ofiar. One zasługują na prawdziwe odpowiedzi udzielone przez prawdziwych ekspertów.

Twitter: @jwmrad

O „kibolskich” mediach :)

Istniała – kiedyś, niestety! – anglosaska formuła o czym i jak można pisać. Istniał też pogląd, że dziennikarz rzetelnie relacjonuje i ocenia, ale nie kibicuje komukolwiek. Jest to niestety pełna czaru przeszłość. Nawet w świecie anglosaskim. Weźmy taki Financial Times i jego stosunek do amerykańskiej gospodarki i polityki. Czytając tę gazetę, ma się wrażenie, że czyta się materiały propagandowe przysyłane do redakcji ze sztabu wyborczego  Obamy i Demokratów.

http://www.flickr.com/photos/agenciaacn/4583346907/sizes/m/in/photostream/
by agenciaacn

26 kwietnia b.r. całą stronę poświęcono Republikanom –  w odpowiednim tonie, rzecz  jasna, z podtytułem: „Po zmarginalizowaniu umiarkowanych (polityków) konserwatyści kontrolujący Republikanów prowadzą krucjatę w celu powrotu do Białego Domu i przejęcia Senatu. Po to, by ściąć podatki i rozwalić programy, które dostarczają opieki zdrowotnej ludziom ubogim i starym.”

Wydawało by się, że regularne wybory służą konkurencji partii i idei. Po to się uczestniczy w wyborach, by je wygrać i zdobyć większość. Najwyraźniej FT kibicuje Obamie i Demokratom, skoro normalną walkę o zwycięstwo nazwał „krucjatą”. Ale istnieje jeszcze różnica między kibicem i kibolem. Kibic popiera, ale jest w stanie ocenić zdobytą pięknym strzałem bramkę przez zawodnika przeciwnej drużyny. Kibol już nie. Będzie kląć, wygrażać i wymyślać przeciwnikom od najgorszych.

I to właśnie robią kibolskie media. Co bowiem znaczy cytowany podtytuł, że Republikanie po to chcą wygrać wybory, żeby zabrać pieniądze ludziom biednym i starym? Oznacza, że Republikanie są nie tylko niemoralni (chcą zabierać biednym), ale i bezrozumni! Biedniejszych jest – nawet w bogatym kraju – więcej niż zamożnych. Jeśliby, więc, program Republikanów naprawdę głosił takie cele, to oznaczałby, że Republikanie wybory muszą przegrać.

I to jest właśnie dziennikarskie kibolstwo. Republikanie mówią co innego. Cięcia socjalne nieuchronne są w całym świecie zachodnim, nie tylko w USA (nas to też czeka). I przedstawiają formułę, która ich zdaniem minimalizuje negatywne skutki  n i e z b ę d n y c h  ograniczeń. Poza tym mają – moim zdaniem – znacznie lepszy program działań propodażowych zamiast subsydiów i regulacji realizowanych przez majsterkowiczów z obozu Obamy i Demokratów.

Kibolstwo obserwujemy w przypadku mediów i dziennikarzy po obu stronach politycznego spektrum. Czasem zresztą np. obie strony zgodnie „wsiadają” na liberalne centrum i z zapamiętaniem oskarżają jakieś koncepcje ekonomiczne – przeszłe i proponowane na przyszłość – o „neoliberalizm”. Mało kto pokusił się odróżnić klasyczny liberalizm (ten mniej zły) i „neoliberalizm” (ten najgorszy). Mój kolega, który wrócił do Polski po 33. latach w Australii, a więc przez pół życia żył – wedle popularnych wyobrażeń – głową na dół, z trudem wraca do życia głową do góry. I nie pomagają mu w tym dziennikarscy i naukowi kibole paplający z pogardą o tym najgorszym „neoliberalizmie”. Jaki neoliberalizm, z wydatkami publicznymi około połowy wytworzonego bogactwa (czyli PKB)? – dziwi się stary profesor i zastanawia się, kto na naszej, północnej półkuli chodzi głową na dół…

Kibolstwo w czystym składniku ujrzałem też ostatnio w Naszym Dzienniku po pierwszych pyskówkach (bo nie dyskusjach przecież!) o wydłużeniu wieku przechodzenia na emeryturę. „Praca aż po grób” – brzmiał tytuł na pierwszej stronie gazety walczącej (czy może raczej: warczącej) o prawdę. Nie przeceniam poziomu intelektualnego redaktorów ND, ale wychodzę z założenia, że liczyć w zakresie czterech działań potrafią. Kobieta, przechodząc dziś na emeryturę w wieku 67. lat, miałaby przed sobą 14 lat życia na emeryturze (średni okres dożycia kobiet wynosi bowiem 81 lat). Ponadto, według propozycji zmian, w wieku 67. lat kobiety przechodzić będą dopiero za lat około 30! A wówczas, według demograficznych projekcji, kobiety będą średnio dożywać 90. lat. Mniej kibolstwa, więcej przyzwoitości i rozsądku proszę – wszystkich: od FT-ecji do ND-cji…

Media w XXI wieku. Cz. I czyli deinstytucjonalizacja mediów. :)

Szanowni czytelnicy w ciągu kilku najbliższych wpisów chciałbym podzielić się z Wami kilkoma przemyśleniami na temat funkcjonowania mediów w XXI wieku, wyzwań przed jakimi stoi rozwój tego sektora, jego wpływu na funkcjonowanie państw i demokracji. Wnioski tu zebrane są sumą przemyśleń, którymi zaowocowała moja praca nad programem Europejskiego Forum Nowych Idei w Sopocie. Część z nich została zawarta w raporcie otwarcia do panelu dyskusyjnego „Media w demokracji, demokracja w mediach”.

Ciekawe stanowisko przedstawia Paul Starr[1] (profesor socjologii i spraw publicznych na Uniwersytecie w Princeton i założyciel The American Prospect). Twierdzi on, że rewolucja internetowa i cyfrowa ma zarówno zalety, jak i potencjalnie wady dla funkcjonowania dzisiejszych mediów. Oczywiście działa ona w zbawienny sposób na możliwość wyrażania opinii, wolność wypowiedzi, wolności informacji oraz na możliwość dostępu do bardzo zróżnicowanych informacji. Nie do przecenienia jest też wartość nowych mediów wszędzie tam gdzie brakuje demokracji, gdzie cenzura blokuje wolność wypowiedzi, gdzie społeczeństwo chciałoby mieć możliwość wypowiedzi przeciw autorytaryzmom, gdzie chciałoby organizować się przeciw systemom opresyjnym.

Natomiast Starr podkreśla możliwe mieszane skutki digitalizacji mediów w krajach dojrzałej demokracji, gdzie cała rewolucja uderza w podstawy finansowe tradycyjnych mediów szczególnie prasy. Internet sprawił, że informacja i publicystyka przestały być towarem za który trzeba płacić. Setki a nawet  tysiące portali internetowych dostarcza informacje i publicystkę za darmo, blogosfery oferują ogromną ilość, niezwykle zróżnicowanych opinii. Niedługo odejdą również tradycjonaliści, którzy wolą czytać papier od komputerowego ekranu i wtedy prawdopodobnie ten kryzys jeszcze się pogłębi. Rynek reklamy staje się dramatycznie podzielony. Tymczasem rzetelna profesjonalna prasa jest niezwykle potrzebna dla odpowiedniego działania procesów demokratycznych oraz informowania ludzi o otaczającej ich rzeczywistości.

Jeśli traktujemy profesjonalną prasę jako niezbędny czynnik demokracji, to musimy zauważyć zjawisko osłabienia instytucjonalnego i finansowego ośrodków medialnych na skutek rewolucji internetowej. A czym to skutkuje? Poważne tytuły prasowe muszą pozbywać się korespondentów zagranicznych, widoczne to było szczególnie w przypadku dramatycznych wydarzeń w niektórych krajach Bliskiego Wschodu z wiosny 2011, gdzie Zachodnie media de facto domyślały się co dzieje na miejscu, a relację zdawali turyści. Brakuje środków na utrzymanie dziennikarzy śledczych. Brakuje środków na utrzymanie pełnych etatów dla wielu dziennikarzy, którzy powinni poszerzać swoją wiedzę i specjalizować się w danej tematyce. Studiować rządowe dokumenty, pytać o projekty ustaw, odbywać dziesiątki spotkań, aby dociec do informacji, które są trudno dostępne bądź niedostępne dla bloggera, który poświęca na napisanie tekstu hobbystycznie 30 minut wieczorem po pracy. Internetowe media mogą zatem dotkliwe osłabić profesjonalizm i pozycje medialnego establishmentu. Pytanie brzmi czy nowa fala oferuje model, który skutecznie może zastąpić rolę tradycyjnej prasy? Prof. Starr zadaje pytanie o nowe przykłady modeli biznesowych dla poważnych mediów, które mogą odnieść sukces i nie jest tutaj optymistą. Czy te wątpliwości to jedynie bezpodstawne obiekcje konserwatywnego profesora, wyrażającego interesy wielkich koncernów prasowych? Czy raczej niezwykle ważny głos przestrzegający przed zniszczeniem potencjału kontrolnego prasy, dostarczaniem naprawdę ważnych i rzetelnych informacji oraz w efekcie obniżeniem poziomu świadomości społeczeństw oraz destabilizacją w demokracjach typu zachodniego?

Zdecydowanie mniejszy pesymizm wyrażał podczas debaty redaktor naczelny The New York Times Bill Keller.[2] Keller przytaczał badania, które pokazuję, że media internetowe są rozszerzeniem i dodatkiem dla mediów tradycyjnych w USA. Zauważa jednocześnie, że dla stabilności finansowej profesjonalnych mediów, nie ma żadnego znaczenia czy nowe pokolenia będą czytały gazety na papierze, poprzez Internet, iPada czy jakiekolwiek przyszły wynalazek. Ważne jest, aby za tę informację płaciły. Dlatego media nie mogą obawiać się rewolucji komunikacyjnej tylko muszą znaleźć nowe źródła dochodu. Działalność biznesowa jest dla mediów niezbędna, bez niej nie będzie profesjonalnych mediów, których nie zastąpi żaden blogger ani wolontariat.

Wydaje się więc, że korzystając z dobrodziejstw nowych mediów i Internetu, wszyscy Ci którym leży na sercu harmonijny rozwój procesów w demokracjach liberalnych powinni zadawać sobie pytanie o przyszłość poważnych mediów profesjonalnych, w szczególności prasy. Jakie nowe modele biznesowe możemy wypracować dla mediów? Jak utrzymać niezbędnych dla demokracji profesjonalnych publicystów, dziennikarzy śledczych, korespondentów? Jeśli chcemy mieć szeroką wiedzę o otaczającym nas świecie, jeśli nie chcemy dyskutować o wąskim zakresie tematycznym, w którym wszyscy powtarzają te same frazesy, o tych samych zagadnieniach (standard w większości mediów) powinniśmy podjąć debatę na ten temat.


[1] Democracy and the Media Debate, 21.11.2010, Institute for Human Studies.

[2] Democracy and the Media, Debate 21.11.2010, Institute for Human Studies.

Rosyjska ruletka – jak sprawiedliwie podzielić ciężar obrony kraju w demokracji liberalnej :)

Granice zamknięte na opcję wyjazdu dla mężczyzn do lat pięćdziesięciu; słabo albo w ogóle niewyszkoleni poborowi szturmujący okupowane przez Rosjan miasto w sprzęcie z lat sześćdziesiątych; gospodarka okrojona o połowę i miliony uchodźców. To dzisiejsza Ukraina. Jeśli nie będziemy przeciwdziałać, a jeszcze kilka rzeczy pójdzie nie tak, to także Polska w ciągu następnej dekady. Ile warto poświęcić, by prawdopodobieństwo tego scenariusza zmniejszyć z dziesięciu procent do kilku promili? Jak podzielić się poświęceniami, a czego poświęcić nie możemy? Te pytania muszą sobie dziś zadać wszyscy obywatele Polski, ale przede wszystkim zwolennicy i zwolenniczki opcji liberalnej.

Reakcja Polski, Polek i Polaków na wojnę była wzorowa w pierwszych, najtrudniejszych momentach. Spontaniczny zryw wyszedł nam dobrze; długoterminowe działania, systematyczne reformy, budowa instytucji – tu idzie nam gorzej. Ciężar wojny i odstraszania chętnie przerzucilibyśmy na kilku bohaterów, których najlepiej podziwia się z daleka, niezbyt uważnie przyglądając się cenie, jaką płacą. Zwykli obywatele, a w dużym stopniu także opiniotwórcze elity nie rozumieją niuansów wojskowości, prawa czy polityki międzynarodowej, co czyni ich podatnymi na wrogą manipulację.

To musi się zmienić, jeśli chcemy (od)tworzyć środowisko bezpieczeństwa, w którym Rosja nigdy nie odważy się na nas napaść, a jeśli to zrobi, zostanie szybko i brutalnie pokonana. Dotychczas NATO dawało nam, wbrew opiniom dyletantów, gwarancję takiego scenariusza. Obecna degrengolada Partii Republikańskiej i amerykańskiego życia politycznego sprawia, że musimy się poważnie liczyć z brakiem zaangażowania USA. Kazus tego kraju, którego Rosja nigdy nie byłaby w stanie pokonać na polu bitwy, ale który zdaje się obecnie skutecznie pokonywać na arenie jego polityki wewnętrznej, powinien być dla nas punktem wyjścia. Musimy zadbać, aby Rosja była niezdolna pokonać nas militarnie; ale musimy też zadbać o to, by nie mogła nas pokonać w naszych własnych głowach. Na tym drugim polu wróg wydaje się posiadać znacznie większe zdolności, co pokazuje wspomniany już wcześniej mentalny nelson, który zdołał założyć USA, a wcześniej dużej części zachodnich elit i polskiej skrajnej prawicy.

Odporność na wrogą manipulację ze strony wrogich reżimów autorytarnych nie jest zresztą jedynym powodem, dla którego musimy się jako społeczeństwo nauczyć rzetelnego i krytycznego myślenia o kwestiach wojny i pokoju, wojskowości i dyplomacji. Rzeczy te nie są już abstrakcjami; przestały nimi być, podobnie jak epidemiologia podczas pandemii czy klimatologia w erze globalnego ocieplenia. Społeczna ignorancja  w tamtych sprawach kosztowała nas niebywale wiele, łącznie z zżyciem tysięcy ludzi i dziesiątkami miliardów złotych; w wypadku tematyki bezpieczeństwa cena może być jeszcze wyższa.

To jednak nie koniec niebezpieczeństw, związanych ze złą oceną zagrożeń i potencjalnych odpowiedzi. Nie chcemy pozostać na nie nieprzygotowani; nie chcemy też jednak bezrefleksyjnie poświęcać innych wartości w imię bezpieczeństwa narodowego tam, gdzie nie jest to konieczne. W kwestiach takich jak obowiązkowa służba wojskowa czy kontrowersyjne technologie bojowe nie można po prostu przekładać wajchy w drugą skrajność; trzeba zastanowić się, gdzie wartości takie jak swoboda i bezpieczeństwo albo humanitaryzm i skuteczność naprawdę wchodzą w tragiczny konflikt, a gdzie można je pogodzić bez ofiar.

Tego zagadnienia nie sposób wyczerpać w jednym tekście, ale można pokazać podstawy. W kolejnych sekcjach tego artykuły poruszę konieczność wykształcenia minimalnie etycznej postawy wobec państwa i współobywateli, opartych o uznanie podstawowych faktów i wartości, co do których jako obywatele liberalnej demokracji zagrożonej autorytarną agresją musimy się zgodzić. Stoją one w kontraście do  szeregu nieetycznych postaw a niestety powszechnych postaw, które musimy porzucić i uczynić społecznie nieakceptowalnymi. Wychodząc od tych podstaw, przejdę do trudnej kwestii podziału obowiązków i poświeceń związanych z obronnością w społeczeństwie, przyglądając się m.in. możliwym rozwiązaniom technologicznym czy budzącej zrozumiałe emocje instytucji poboru.

Nie przegrać we własnej głowie

Polska stoi przed zadaniem podwojenia realnej liczebności sił zbrojnych przy jednoczesnym podniesieniu ich jakości w wyszkoleniu i sprzęcie; budowy dla tych sił zbrojnych zaplecza rezerw ludzkich i sprzętowych; odbudowy obrony cywilnej i przebudowy/odbudowy służb specjalnych; wreszcie racjonalnego i efektywnego zarządzania tym wszystkim przez administrację rządową. Wszystko to musimy robić szybko, jednocześnie pomagając Ukrainie i łatając luki po zdolnościach sojuszniczych, których w wypadku wygranej Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach może zabraknąć. To trudny, kosztowny proces, którego najtrudniejszym elementem jest pozyskanie nie drogiego sprzętu, ale rzeszy wyspecjalizowanych osób zdolnych go obsługiwać i wspierać. Tu nie wystarczy podpis ministra, ustawa parlamentu czy nawet determinacja podatnika. Potrzebny jest wysiłek setek tysięcy ochotników, wspieranych przez całe społeczeństwo. Aby to z kolei było możliwe, musimy jako społeczeństwo rozumieć, w imię czego podejmujemy taki wysiłek – i odrzucić wiele z nieetycznych postaw i narracji, suflowanych nam przez wrogów naszej wolności.

Także ze względu na relatywną świeżość ciężkich historycznych doświadczeń, Polki i Polacy zachowali zdrowy dystans wobec skrajnych postaw pacyfistycznych i antyzachodnich, toczących w UE czy USA nazbyt wiele środowisk. Nie trzeba było im w początkach wojny tłumaczyć moralnej różnicy miedzy ofiarą a katem, agresorem i obrońcą. Niewiele osób dało się też wpędzić w antyzachodnie obsesje rosyjskiej propagandy, choćby dlatego, że były to też w dużej części obsesje antypolskie. Polska lewica, w przeciwieństwie do wielu zachodnich formacji lewicowych, zachowała kontakt z rzeczywistością i własnymi ideałami; na tego rodzaju idee nie znaleźli się więc chętni.

Podatniejsi okazaliśmy się niestety na inny zestaw myślowych wirusów, wycelowanych w drugą stronę sceny politycznej. Z haniebnym wyjątkiem Konfederacji, polska prawica stłumiła swoje nacjonalistyczne instynkty i tendencję do rozdmuchiwania spraw trzeciorzędnych; niestety, trwało to tylko kilka miesięcy. Później wrócił temat Wołynia, a drobne dysputy handlowe i interesy kilku wąskich grup doprowadziły do zapaści w relacjach polsko-ukraińskich i samozwańczej blokady granicy przez podmioty o, delikatnie rzecz ujmując, jaskrawie antyukraińskim zabarwieniu i niejasnych powiązaniach. Sentyment antyukraiński i antyuchodźczy nie chwycił w polskim społeczeństwie, nie sposób jednak udawać, że nie urósł w siłę.

Krótkowzroczny egocentryzm i amoralizm promowanych w polityce międzynarodowej (zresztą w stosunkach wewnętrznych również) przez Konfederację ma swoją uczesaną i uładzoną wersję w teoriach „realizmu” w stosunkach międzynarodowych. W Polsce głoszone są one głównie przez amatorów w zakresie dyplomacji i wojskowości, takich jak środowisko Jacka Bartosiaka. Polityka międzynarodowa jest amoralna z samej swojej  natury; silni biorą co mogą, słabi cierpią co muszą; zasady moralne są dla frajerów, a ich przestrzeganie prowadzi do porażki; sojusze można zmieniać co kilka lat, i zawierać je niezależnie od charakteru oferującego je mocarstwa. Tak można streścić idee, zaczerpnięte w zwulgaryzowanej wersji od zachodnich myślicieli w rodzaju Kissingera i Mearsheimera, otwarcie i nieodmiennie zresztą promujących „dogadanie się” z Rosją. Idee te mogły od biedy pasować do polityki europejskiej czasów Świętego Przymierza (i choćby dlatego powinny wydawać się Polakom czy Ukraińcom podejrzane). Dziś oparte są nie tylko na założeniu, że los mniejszych narodów takich jak nasze się nie liczy, ale także na odklejonym od rzeczywistości założeniu, że dla Rosji czy Chin nie liczy się ideologia (sic!). W konsekwencji dla nas również jakieś tam prawa człowieka lub wolności nie powinny mieć znaczenia. Powinniśmy, wzorem orbanowskich Węgier, jak najszybciej wymienić je na garść szklanych paciorków.

 Te idee niestety rezonują wśród konserwatywnej części naszego społeczeństwa, znajdując spory odzew wśród szybko radykalizujących się w prawą stronę młodych mężczyzn, czyli grupy, której chcąc nie chcąc będziemy musieli powierzyć obronę kraju. Swoim zwolennikom wydają się cwane i dają iluzję przenikliwości; dają też łatwą wymówkę, by nie zrobić niczego w kontekście wzbierającego zagrożenia. Oparte są na karykaturalnym obrazie stosunków międzynarodowych i na zupełnemu niezrozumieniu stawki polityki międzynarodowej w naszym regionie. Jest to możliwe, ponieważ przeciętny absolwent polskiej szkoły czy nawet uczelni nie ma żadnego spójnego obrazu stosunków międzynarodowych czy nawet międzyludzkich; nie liznął ani socjologii, ani teorii gier; a o prawach człowieka, wolnościach obywatelskich czy suwerenności państwowej nie uczył się nigdy w systematyczny sposób, pozwalający mu zrozumieć, dlaczego są to kluczowe wartości i jak układają się w jedną całość. W konsekwencji ma tendencję, by postrzegać etykę i prawo jako zjawiska całkowicie odrębne od efektywności i sukcesu społecznego, ekonomicznego i politycznego, a nie jako jego konieczne i niezbywalne katalizatory. Stąd także łatwo łyka mit efektywnego i sprawnego autorytaryzmu.

Ten naiwny amoralizm ma też inną, mniej agresywną, ale nie mniej szkodliwą formę w postaci wyalienowanego społecznie tumiwisizmu. „Kiedy się zacznie, spieprzam z Polski, nie będę ginąć za państwo, które nic mi nie daje” – przeczytać można w stekach twitterowych komentarzy, z których niestety tylko część powstaje w farmach trolli pod Petersburgiem. Część tumiwisistów jest świadomie cyniczna – rozumieją, że ich postawa pasożytuje na poświęceniu innych, obrońców tego czy następnego kraju, do którego łaskawie zechcą wyemigrować.  Część jednak naprawdę zdaje się nie rozumieć, ile zawdzięcza tej ogromnej większości swoich rodaków, którzy nie mogliby i/lub nie chcieli ot tak przenieść się gdzieś na Zachód, a których bezpieczeństwo i podstawowe prawa i potrzeby wygodnicki tumiwisizm ma w nosie.

Gdyby zsumować wyznawców naiwnego pacyfizmu, naiwnego tumiwisizmu i naiwnego amoralizmu, stanowić będą oni znaczną część, jeśli nie większość obywateli poniżej trzydziestego piątego roku życia. Jako etyk nie waham się powiedzieć, że ignorancją i brak refleksji tych osób są jak najbardziej zawinione. W erze powszechnego dostępu do informacji i ogromnego postępu moralnego i społecznego nie sięgnąć po ich owoce jest moralną przewiną. Postawy te nie pojawiły się jednak w próżni. Wyrosły w środowisku edukacyjnym społecznym i medialnym w którym nie tylko temat bezpieczeństwa narodowego, ale także powinności jednostki wobec państwa i współobywateli nie był przedmiotem refleksji i nauczania. Lewica, prawica i liberalne centrum – każde ma swojego ohydnego bachora w trójce pacyfizm-amoralizm-tumiwisizm. Każdy z tych bachorów ma też, niczym w arystotelejskiej analizie cnót i przywar, swojego lepszego bliźniaka. Potrzebujemy ograniczenia państwa i jego aparatu przez lewicowe i liberalne wrażliwości; potrzebujemy bliskiego republikańskiej prawicy myślenia w kategoriach interesu narodowego, aby te wrażliwości wyważyć i zakotwiczyć w realiach naszego wciąż okrutnego świata. 

Tych toksycznych postaw i narracji nie wystarczy po prostu sfalsyfikować, ośmieszyć i odrzucić. Polska potrzebuje opowieści o sobie, na którą wszyscy się zgadzamy; właśnie dlatego ta opowieść musi trzymać się faktów i być oparta na wartościach, pod którymi wszyscy możemy się podpisać. Te wartości to prawa i wolności obywatelskie, socjalne i pracownicze (tak, te ostatnie też), te fakty to ogromny awans cywilizacyjny i skok w jakości życia, którego doświadczyliśmy przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Polska jest dziś, mimo wszystkich bolączek, niedociągnięć i wstrząsów dobrym miejscem do życia; jest miejscem bezpiecznym i pełnym swobody; jest krajem na trajektorii wznoszącej. Warto, by nasze szkoły, media i organizacje pozarządowe potrafiły zakomunikować ten prosty przekaz nie zamiast ani wbrew, ale obok innych treści, jako część swojej misji; warto byśmy jako obywatele potrafili wytłumaczyć swoim dzieciom czy znajomym z innych krajów, dlaczego przekaz ten jest prawdziwy. Zamiast opowiadać uczniom szkół wszelakich historię starożytnej Grecji w przesłodzonej i pełnej błędów wersji, a historię najnowszą realizować (albo i nie) na chybcika w końcu czerwca, zacznijmy do tej historii; zamiast czytać poetów walczących o wolność w 1830, zajmijmy się tekstami osób, walczących o wolność w 2030. Wprowadźmy do szkół prawo, także międzynarodowe – skandalem jest, ze absolwent liceum czy nawet uczelni nie wie nawet, co zawiera kodeks karny. Zacznijmy uzasadniać, ale i racjonalnie krytykować nasze instytucje i prawa na filozofii i etyce – tu przydałby się, szczególnie w liceach, osobny przedmiot dedykowany zdolności zdobywania i krytycznej analizy informacji. Zadbajmy też o to, żeby młody wyborca miał choćby minimalną wiedzę o stosunkach międzynarodowych i wojskowości – żeby rozumiał, co to jest traktat, czym jest odstraszanie nuklearne, czym obrona cywilna, a czym obrona przeciwlotnicza.

Jeśli myślicie Państwo, że przesadzam, uderzając w wysokie republikańskie C edukacji obywatelskiej, to powróćmy na chwile do realiów (od)budowy systemu bezpieczeństwa w naszym regionie. Do podatników, ochotników i, być może, poborowych, którzy będą musieli wiele poświęcić – a być może nawet w niektórych wypadkach poświęcić wszystko. Nie mamy bowiem prawa żądać tych poświęceń od ludzi, którzy nie widzą w nich sensu; tym bardziej nie mamy też prawa żądać tych poświeceń dla społeczeństwa, które samo nie widzi w nich sensu.

Nie chcesz służyć? Doceń

Jak już powiedzieliśmy, nasze siły zbrojne niewątpliwie potrzebują wzmocnienia tak ilościowego, jak jakościowego, tak w sprzęcie, jak w ludziach. O jakość i ilość sprzętu zaczęliśmy dbać, choć część decyzji zakupowych poprzedniej ekipy pozostawia wiele do życzenia (niesławne fafiki), a na dostawy uzupełniające naszą siłę będziemy w nerwach czekali kilka lat. Obsługa coraz to lepszego sprzętu to praca dla specjalistów, i tu braki kadrowe okazują się szczególnie fatalnie. Nie uzupełni się też ich ani przez postępująca automatyzację, ani przez pobór lub dobrowolną służbę zasadniczą (choć o tych rozwiązaniach też warto rozmawiać), bo tutaj szkolenie trwa kilka lat, i musi dać efekt w postaci pozostania żołnierza na pozycji, na która był przygotowywany. Jak zachęcić ochotników do kariery wojskowej w obliczu ogromnego kryzysu rekrutacji i pogarszającej się sytuacji demograficznej?

Sposobów jest kilka – niektóre łatwe, inne wymagające od obywateli/podatników wyrzeczeń, daleko wszakże mniejszych, niż sama służba zawodowa. Warto zracjonalizować system wojskowych awansów i przeniesień między jednostkami, tak aby ścieżka kariery była lepiej przewidywalna, bardziej rozwojowa i nie wiązała się z niekoniecznymi wyrzeczeniami ze strony żołnierzy i ich rodzin. Wieloaspektowe wsparcie dla rodzin to zresztą kolejny potencjalny sposób na poprawę atrakcyjności kariery w wojsku. Reformy sprzętowe, zmniejszające ryzyko, zwiększające komfort i prestiż pracy żołnierza również są krokiem w tym kierunku. Tu pochwalić należy fakt, ze obecne kierownictwo MON wydaje się skupiać nie tylko na wielkich maszynach, ale na wyposażeniu osobistym naszych żołnierzy, w którym to aspekcie jesteśmy mocno do tyłu nie tylko za USA czy Wielką Brytanią, ale choćby za Czechami. Nic dziwnego, że trudno namówić potencjalnych rekrutów do służby w hełmach czy wozach pamiętających głęboką komunę – czy Państwo poszlibyście pracować do biura, w którym pisze się na maszynie, a w podróże służbowe jeździ maluchem? Analogiczne porządki to niestety ciągle realia w wielu jednostkach naszej armii.

Niezależnie od zakupów nowego sprzętu, służba polskiego żołnierza jest obecnie w oczywisty sposób obarczona wyższym ryzykiem niż jeszcze kilka lat temu. Płace zwyczajnie muszą zacząć to odzwierciedlać. Tanie państwo jest jak tani dentysta, i dotyczy to także wojska. Dopóki wzięty informatyk czy prawnik zarabiać będzie z wygodnego fotela nie tylko więcej, ale wielokrotnie więcej niż wojskowy specjalista czy oficer, dopóty w wojsku będą braki; dopóki szeregowy będzie zarabiał gorzej niż kierowca tira, będzie tak samo. Poświęcenie wojskowych jest w chwili obecnej warunkiem sine qua non istnienia naszego kraju i naszej gospodarki, i ich płace zwyczajnie powinny ten fakt odzwierciedlać. Każdy obywatel Polski musi sobie zadać pytanie – czy chciałbym być żołnierzem, czy jednak wolał zapłacić za przywilej przerzucenia tego ciężaru na czyjeś barki? Nie chcesz służyć, podatniku – płać. Alternatywą jest pobór.

(Warto nadmienić, że w tej sytuacji nie stoimy obecnie jedynie wobec żołnierzy polskich czy sojuszniczych, ale przede wszystkim wobec żołnierzy ukraińskich i polskich ochotników, walczących obecnie w Ukrainie za wolność waszą i naszą. Jako polscy podatnicy i wyborcy wszyscy wspieramy oczywiście Ukrainę w sposób zdecydowany; natomiast dodatkowe wsparcie indywidualne dla polskich i ukraińskich ochotników także jest, przynajmniej moim skromnym zdaniem, czymś co zwyczajnie jesteśmy im dłużni. Dlatego chciałbym polecić Państwa uwadze polskich medyków frontowych z fundacji „W Międzyczasie”, których jako polską organizację możemy wesprzeć nie tylko darowizną, ale także przekazując półtora procent naszego podatku).

Motywacje do ochotniczej służby wojskowej nie mogą jednak, tu zgoda, kończyć się na motywacjach finansowych, a budżet państwa nie jest z gumy. Pierwszeństwo w kolejkach do urzędów, bezpłatne przejazdy komunikacją, udogodnienia dla rodzin – istnieje szereg sposobów na to, by dać naszym obrońcom poczuć, że w naszym kraju się liczą, że doceniamy ich poświęcenie. To zresztą nie powinno dziać się w izolacji, ale jako element kampanii zwiększania szacunku dla wszystkich zawodów związanych z budową naszego państwa – lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, a także urzędników (warto odczarować to słowo). Jeśli chcemy i musimy budować wspólnotę, a nie tylko zbiorowisko ludzi, którym to wszystko wisi, to bycie spoiwem tej wspólnoty musi oznaczać społeczny szacunek. Tutaj także ogromna rola edukatorów czy ludzi mediów. Polki i Polacy powinni dowiadywać się w szkole, ile zawdzięczają swojemu państwu, czyli tworzącym je ludziom – nie w ramach propagandy sukcesu, a w ramach korekty przechyłu, który obecnie mamy w publicznej świadomości.

Pobór (nie)unikniony?

Ze wszystkich mechanizmów prowadzących do wzmocnienia sił zbrojnych i sprawiedliwszego rozłożenia ciężaru obronności na wszystkich obywateli najwięcej kontrowersji i instynktownego oporu budzi oczywiście kwestia służby wojskowej, zwłaszcza w sytuacji, kiedy służba ta miałaby okazać się obowiązkowa. Tutaj musimy uczciwie postawić sprawę. Nie ma co udawać, że przymusowy pobór do wojska nie wiąże się z wielkim ciężarem dla dotkniętych nim osób; nie ma też co uważać, że jeśli nie uczynimy służby w wojsku bardziej atrakcyjną dla ochotników, to bez poboru w jakiejś formie się obędzie. 

Warto jednak pamiętać, że służba w siłach zbrojnych, a szerzej także w systemie obrony narodowej może mieć różną postać. Nie musi też, a nawet nie powinna mieć charakteru kojarzonego, słusznie czy nie, obowiązkową służbą wojskową lat dziewięćdziesiątych. Mamy tutaj naprawdę sporo miejsca na zmianę postawy państwa i armii wobec odbywających służbę zasadniczą, tak aby okres ich służby uczynić maksymalnie efektywnym, znacznie mniej uciążliwym, i przede wszystkim szanującym godność i wrażliwość człowieka słusznie nawykłego do wolności i swobód. Tak, jest to jak najbardziej do pogodzenia z dyscypliną i efektywnością wojskową, jak pokazuje przykład wielu armii, od szwajcarskiej i izraelskiej po siły państw skandynawskich.

Korpus żołnierzy zawodowych, wzmocniony liczebnie i jakościowo dzięki politykom opisanym w poprzedniej sekcji, ciągle potrzebować będzie wzmocnienia na czas W rezerwistami po kilkunastomiesięcznym przeszkoleniu. Luke tę może, i powinna, wypełnić odpowiednio doinwestowana dobrowolna zasadnicza służba wojskowa – na pewno powinniśmy spróbować pójść w tę stronę (co zresztą już robimy), zanim pomyślimy o poborze właściwym. Niezależnie jednak, czy charakter służby zasadniczej będzie dobrowolny czy nie, warto spróbować uatrakcyjnić ją, zaczynając od eliminacji największych z punktu widzenia potencjalnego szkolonego wad.

Jesteśmy zurbanizowanym, relatywnie dobrze skomunikowanym krajem. Weekendy a nawet codzienne noclegi w domu powinny stać się normą – te drugie częściowo ściągając z armii obowiązek rozbudowy infrastruktury. Tak, rekruci muszą poznać doświadczenie spędzenia nocy w namiocie czy w ziemiance, czy nieprzerwanych, wielodniowych operacji – ale tak nie będzie wyglądał ich każdy tydzień. Rano wskakuję w kolej podmiejską, dojeżdżam na poligon, spędzam tam 8 czy 10 godzin, wracam do domu. Okres służby nie jest dla mnie okresem trwałej izolacji od rodziny i przyjaciół, a ja cięgle czuję się człowiekiem wolnym i własnym. Co ważniejsze, nie muszę przez 24 godziny na dobę przebywać w otoczeniu dotychczas obcych mi ludzi, a praktyki kojarzone z falą mają znacznie mniejszą szansę wystąpienia. Siły zbrojne rozumieją też, ze muszą dobrze organizować i szanować mój czas.

Idźmy dalej. Brody, tatuaże, długie włosy czy kolczyki nie przeszkadzały wojownikom różnych epok, nie przeszkadzają też obecnie obrońcom Ukrainy. Służba nie musi wiązać się z dramatyczną zmianą i deindywidualizacją wyglądu. Instruktorzy mają prawo wymagać zacięcia i poświęceń o szkolonych, ale oni również mają prawo być traktowany z minimalnym, należnym ochotniczemu obrońcy ojczyzny szacunkiem.

Kolejnym elementem może być prawo wyboru specjalizacji, oczywiście dopóki w ramach tej specjalizacji rzeczywiście istnieją wakaty. Potencjalny ochotnik dobrowolnej służby zasadniczej musi rozumieć, że niekoniecznie oznacza służbę w piechocie, choć oczywiści minimalne przeszkolenie żołnierz przejść musi. Logistycy, mechanicy, medycy czy piloci dronów są potrzebni, a w wojsku mogą zdobyć umiejętności przydatne także w życiu cywilnym. Przykład Ukrainy pokazuje, że możliwość wyboru specjalizacji w wypadku ochotniczego zgłoszenia jest w stanie motywować do takich zgłoszeń.

Osoby, które uważają, że efektywny żołnierz musi koniecznie być ogolony, złamany i wyzuty z godności podczas szkolenia podstawowego rodem z Na Zachodzie bez zmian, zapraszam do zauważenia, że obecna wojna nie polega na rzucaniu fal piechoty na okopy przeciwnika. Jeśli komuś nie podoba się ochotnik-obywatel, zachowujący indywidualność, prawa i swobody w trakcie szkolenia, warto zauważyć, że alternatywą dla takiego rekruta nie są tysiące wygolonych osiemnastoletnich poborowych, grzecznie podążających do koszar, ale pogłębiający się kryzys rekrutacyjny lub ogromne kontrowersje społeczne i potencjalne naruszenie pro-obronnego konsensusu społecznego. Ten konsensus jesteśmy w stanie budować, eliminując z służby wojskowej, szczególnie tej dotyczącej rezerwistów, elementy dla samego szkolenia niekonieczne a dla potencjalnych rekrutów najbardziej uciążliwe. 

Musimy stworzyć system budowy i podtrzymania rezerw, który będzie dla ludzi w młodym i średnim wieku nie synonimem pozbawienia wolności na dwa lata, ale atrakcyjnym doświadczeniem które da się z korzyścią wkomponować w obecne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe. Niech dobrowolna zasadnicza służba wojskowa będzie dobrym sposobem na gap year między liceum i studiami albo między licencjatem a magisterką, na budowę dodatkowych kompetencji i oszczędności, na zdobycie szacunku i dodatkowych opcji w społeczeństwie. Służba w siłach zbrojnych zawsze wiąże się z wyrzeczeniami, ale właśnie dlatego powinniśmy te wyrzeczenia ograniczać do koniecznego minimum.

Co jeśli wszystkie te zachęty i zmiany nie zaowocują wystarczającą liczbą chętnych do służby zawodowej i dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej? Zakładać, że tak będzie, nie możemy. Obowiązkowa służba zasadnicza jest faktem życia w wielu krajach, w tym w rosnącej liczbie krajów Unii Europejskiej. Możliwe, że faktem życia będzie musiała stać się i u nas. Co wtedy? Poza maksymalnym zmniejszeniem jej uciążliwości dla poborowych i ich bliskich, będziemy musieli wtedy zadbać o kluczową rzecz: pobór musi być fair. Nie może być udziałem jedynie biednych, albo jedynie nie-studentów, nie powinien też ograniczyć się do osób, które akurat skończą osiemnaście lat w momencie jego wprowadzenia. Nie powinien też, choć będzie to kontrowersyjne, ograniczać się wyłącznie do mężczyzn (oczywiście w pewnych rozsądnych ramach). Jedynym wyjątkiem powinny być osoby, które albo już teraz, albo potencjalnie wypełniają kluczową, choć nie wojskową rolę w tworzeniu bezpieczeństwa państwa – funkcjonariusze służb mundurowych, dyplomaci czy przedstawiciele zawodów medycznych. Jest to bardzo ważne z dwóch powodów.

Pierwszy z nich to fundamentalne poszanowanie dla równości obywateli wobec prawa. Jeśli obowiązkowa służba wojskowa w kształcie, w którym ją stworzymy, nie będzie bardzo znaczącą uciążliwością, nie będzie też powodów, by jakieś grupy społeczne domagały się zwolnienia kosztem innych. Jeśli ciągle będzie się wiązała z wymiernymi poświeceniami, a potem ryzykiem śmierci czy kalectwa podczas wojny, jak powinniśmy założyć, to takie zwolnienia byłyby tym bardziej niesprawiedliwe. Dzieci bogatych rodziców nie są mniej ważne ani kochane od dzieci biednych; studenci nie są mniej wartościowi od nie-studentów, i w obecnych czasach powszechnego dostępu do edukacji wyższej nie stanowią bynajmniej wąskiej grupy przyszłych elit, wartej ochrony przed zniszczeniami wojny. To samo dotyczy osób z roczników 1991-2000; jeśli kiedykolwiek zostanie wprowadzony powszechny pobór do wojska, osoby te – do których zalicza się piszący te słowa – nie powinny być zwolnione z samej racji swojego wieku. W ukraińskich okopach znajdziemy wielu żołnierzy w wieku nie tylko trzydziestu, ale i czterdziestu czy pięćdziesięciu lat; obecna wojna rzadko ma postać atletycznych zmagań, w których osoba po trzydziestce nie ma czego szukać. Większość żołnierzy nie służy zresztą na pierwszej linii, i ten fakt umożliwia częściowe objęcie poborem także kobiet. Panie z sukcesami służą w naszym wojsku od lat; żona marszałka Sejmu jest pilotem myśliwca. Powołanie do wojska nie musi oznaczać powołania do służby w piechocie czy w załogach wozów bojowych (choć za zgoda zainteresowanej oczywiście może) – istnieje multum pozycji na których poziom krzepy fizycznej nie ma znaczenia, a trend ten będzie tylko rósł w siłę.

Reasumując, nie wolno nam potraktować osób wyłonionych przez pobór nie fair; dać im odczuć, ze są dyskryminowane, skrzywdzone czy opuszczone przez resztę społeczeństwa. Losowość poboru, choć uzasadniona przede wszystkim tymi względami, ma także drugi, niezwykle pożądany skutek: wszyscy obywatele muszą liczyć się z tym, że albo oni, albo ktoś im bliski stanie się częścią sił zbrojnych. Od początku tego artykułu piszę o poświęceniu i wdzięczności za nie; o praktycznym zastosowaniu do problemów obrony narodowej zasady filozofa Johna Rawlsa, że każda wspólnota polityczna musi priorytetyzować interes tych, którzy najwięcej tracą na zaproponowanych rozwiązaniach. Powinniśmy dbać o interes ludzi, ryzykujących dla nas wszystko; ta niewygodna powinność zamienia się jednak w konieczną i instynktowna solidarność kiedy rozumiemy, ze możemy znaleźć się w ich szeregach. W tym sensie losowy pobór nawiązuje do innej idei Rawlsa, tworzenia rozwiązań społecznych zza zasłony niewiedzy; jeśli nie wiemy, kto z nas trafi do wojska, mamy doskonała motywację, by z góry zadbać o dobrostan tych, którzy zostaną wylosowani, bo jest to nasz interes własny.

Do ostatniego robota

Na tym etapie Czytelnicy i Czytelniczki tego tekstu dzielą się zapewne na dwie grupy: tą, która z rozmaitymi zastrzeżeniami, ale zgadza się z przedstawioną wizją i ta, która ma jej realizację ochotę mniej więcej tak samo, jak na chemioterapię. Ja prywatnie należę do obu, i z obu rezultatów jestem zadowolony – wojna ani przygotowania do niej nie powinny kojarzyć się nam z czymś przyjemnym i pozbawionym ceny. Rozumiejąc, że albo Rosję skutecznie odstraszymy, albo będziemy musieli z nią walczyć rękami swoimi czy naszych bliskich, w pobliżu własnych domów, znajdujemy właściwą optykę dla oceny kolejnego zestawu potencjalnych rozwiązań – sięgnięcia po rozwiązania robotyczne, także te związane z autonomiczną robotyką bojową.

Dylematy moralne związane z doborem uzbrojenia mają dwojaką postać. W dylemacie o prostszej postaci na szali leży z jednej strony bezpieczeństwo żołnierza, z drugiej – pieniądze podatnika. Mam nadzieję że po dotychczasowej lekturze nie wątpicie Państwo że, oczywiście w pewnych granicach, dylematy tego typu powinniśmy rozstrzygać na korzyść bezpieczeństwa. Udział w wojnie nigdy nie będzie czynnością bezpieczną, i żadna ilość funduszy tego nie zmieni; stawiamy też budżetom wojskowym pewne granice, tak, jak stawiamy je budżetowi ministerstw zdrowia czy edukacji. Możemy się jednak zgodzić, że warto wydać kilka milionów złotych, żeby szkoleni latami współobywatele nie spłonęli żywcem przy pierwszym trafieniu w swój wóz bojowy, ale dominowali w nim nad gorzej uzbrojonym przeciwnikiem (różnica ta jest oczywista po ukraińskich doświadczeniach w eksploatacji wozów o sowieckim i zachodnim rodowodzie).

Inny, trudniejszy rodzaj dylematu moralnego to ten, gdzie bezpieczeństwo żołnierza przeciwstawiane jest bezpieczeństwu osób cywilnych (biorąc pod uwagę specyfikę naszej sytuacji i planów obronnych, w znacznej większości scenariuszy byliby to obywatele Polski lub krajów sojuszniczych). Taka sytuacja ma miejsce na przykład przy użyciu amunicji kasetowej. Amunicję taką cechuje zwiększona skuteczność przeciw niektórym celom, jest też stosunkowo łatwo dostępna w warunkach obecnego kryzysu amunicyjnego. Zalety te okupuje wyższym niż w wypadku innych rodzajów broni poziomem zanieczyszczenia ostrzelanego terenu niewybuchami, trudnymi do usunięcia i powodującymi późniejsze straty wśród cywili próbujących powrócić do swoich domów.

Jak rozstrzygnąć tego typu dylemat? Tutaj istnieją dwie szkoły. Jedna z nich, oparta na uniwersalnie obowiązującym prawie międzynarodowym i ortodoksyjny rozumieniu etyki wojny każe rozstrzygać każdy przypadku użycia osobno, ważąc możliwe szkody i korzyści w konkretnej sytuacji. To podejście stosuje między innymi współczesna Ukraina. Tak, użycie amunicji kasetowej wiąże się każdorazowo ze szkodą dla lokalnej ludności cywilnej. Tę szkodę warto jednak porównać do szkody wynikłej z braku użycia takiej amunicji, to jest dostania się danego terenu pod okupację. Zależnie od przypadku szala może przechylić się na każda ze stron.

Druga, nowsza szkoła myślenia o tej klasie dylematów, reprezentowana głównie przez dyplomatów i aktywistów z krajów położonych z dala od aktywnych działań wojennych, opowiada się za powszechnym zakazem użycia amunicji kasetowej i jej analogów. Zdaniem przedstawicieli tego typu myślenia dowódcy wojskowi mają tendencję do orzekania na niekorzyść cywili, szczególnie tych będących obywatelami wrogiego państwa, a jakiekolwiek korzyści z użycia takiej broni w konkretnych przypadkach są niwelowane przez ogrom szkód, wynikających z ogólnej praktyki ich użycia. Produktem tych idei jest Konwencja z Oslo, zakazująca użycia amunicji kasetowej państwom-członkom. Polska, Ukraina, Finlandia, USA i, nie trzeba chyba dodawać, Rosja ani Białoruś członkami nie są.

Konwencja z Oslo reprezentuje szerszy trend do sceptycyzmu wobec kluczowych bądź potencjalnie kluczowych systemów uzbrojenia. Promujące ja organizacje domagają się także zakazu użycia jakichkolwiek środków wybuchowych na terenach miejskich, zakazu bojowego użycia dronów czy zakazu użycia inteligentnych, samonaprowadzających się na cele form amunicji, które powoli zaczynają pojawiać się na polach bitew. W żadnym przypadku argumenty etyczne zwolenników tych zakazów nie są bardziej przekonujące niż w przypadku amunicji kasetowej; można raczej powiedzieć, że każda nowa propozycja zakazu jest argumentowana tym słabiej, im bardziej kluczowego systemu uzbrojenia dotyczy. Proponenci tych zakazów, a są wśród nich państwa, w tym sojusznicy Polski, wydają sią zakładać, że zakazać efektywnej broni to zakazać wojen, zupełnie ignorując fakt, ze autorytarne mocarstwa w rodzaju Rosji czy Chin nie maja zamiaru stosować się do żadnych reguł moralnych czy prawnych, a co dopiero nowo postulowanych ograniczeń. W rezultacie zakazy te obowiązywałyby tylko chętnych, i byłyby w istocie zakazami skutecznej obrony, obowiązującymi tylko ofiarę napaści.

Ostrożność we wprowadzaniu nowych systemów uzbrojenia i dokładne ważenie skutków ich użycia jest obowiązkiem wszystkich walczących i nigdy nie powinniśmy z niej rezygnować, choćby dlatego, że przygotowujemy się do wojny obronnej na własnej i sojuszniczej ziemi. Nie zmienia to faktu, że opisane pseudo-humanitarne trendy powinniśmy przyjąć sceptycznie, jeśli nie od razu odrzucić. Rewolucja technologiczna w wojskowości, szczególnie zaś użycie dronów i ich inteligentnych, samonaprowadzających wersji stanowi szansę na zwiększenie bezpieczeństwa żołnierzy i ludności cywilnej jednocześnie; niespotykana wcześniej świadomość sytuacyjna i precyzja, którą dają, pozwalają jednocześnie razić wroga celnie i z daleka. Przy rozsądnym zastosowaniu eksploduje to, dosłownie i w przenośni, dylemat moralny z którym mieliśmy do czynienia np. w wypadku użycia artylerii na terenach zamieszkałych.

Nie powinniśmy oczywiście łudzić się, że od problemów i wyrzeczeń związanych z ekspansją i obsadą sił zbrojnych uratują nas roboty; robotyczne myśliwce i czołgi to ciągle pieśń przyszłości, a ludzie w siłach zbrojnych będą potrzebni zawsze, a już na pewno w przewidywalnej przeszłości. Warto jednak pamiętać, że każdy dron to jeden patrol mniej; każda robotyczne wieżyczka to jeden mniej ochotnik czy poborowy wystawiony na ogień przeciwnika, a przy okazji większa precyzja ognia i mniejsze emocje u strzelającego. Są kraje, których stać na traktowanie posiadania wojska jako czegoś w rodzaju wstydliwe nałogu, który warto powoli rzucać – co nie znaczy, że postawa ta jest mądra lub szlachetna. My i nasi sąsiedzi do takich krajów niestety się nie zaliczamy. Tam, gdzie technologia może pomóc w zmniejszaniu ciężaru i ryzyk spoczywających na żołnierzach bez przerzucania ich na barki ludności cywilnej, mamy nie tylko możliwość, ale i moralny obowiązek to zrobić.

Rosyjskiej agresja przeciw Ukrainie, a także realna groźba zawieszenia amerykańskiego członkostwa w NATO domagają się naszej reakcji na poziomie tak państwa, jak społeczeństwa. Skomplikowane zagadnienia wojskowości i polityki międzynarodowej nie mogą być już domeną małej grupki ekspertów, bo dotyczą naszych podstawowych praw i interesów. Dyskusje o nich to także, a może przed wszystkim, dyskusje etyczne, niemożliwe z kolei do przeprowadzenia bez solidnej podstawowej na temat realiów wojny i dyplomacji. Każdy obywatel powinien je rozumieć przynajmniej w zarysie, w czym powinny go wspomagać system edukacji powszechnej, media i organizacje pozarządowe. Budowa powszechnego konsensusu na temat podstawowych celów naszej polityki obronnej i zagranicznej, połączona z wykształceniem stosownej i trwałej determinacji do jego realizacji jest konieczna. Inaczej grozi nam porażka bez jednego wystrzału.

Jaką cenę warto zapłacić za bezpieczeństwo w tej nowej rzeczywistości? Pytanie to przypomina trochę pytanie o to, jak wiele rodzic powinien poświęcić swojemu dziecku – tyle ile potrzeba. Niezależnie od tego, czy wystarczy wystawienie dobrze wyposażonej, finansowanej, wspieranej i wysoce zrobotyzowanej armii zawodowej, czy też siły zawodowe będą musiały być wsparte pewną liczbą poborowych, musimy wreszcie zadbać o to, aby poświęcenia w imię dobra wspólnego spotykały się w naszym kraju z właściwą rekompensatą, zamiast z szeregiem niekoniecznych niedogodności czy upokorzeń. Jeśli tych zmian dokonamy, efektem będą nie tylko znacznie bardziej profesjonalne, ale też znacznie bardziej obywatelskie siły zbrojne, odzwierciedlające sobą wartości społeczeństwa, którym jesteśmy i chcemy być. Jeśli ich nie dokonamy, zagramy w rosyjską ruletkę o przyszłość swoją i naszych dzieci – i to jak najbardziej dosłownie. 

W służbie pieniądza? :)

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory.

„Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi”. Eminencjo, ekscelencjo, księże! Trony, pałace, maybachy, miliony na kontach i całusy w pierścienie. Choć powyższy tekst brzmi jak dosłowny opis współczesnego duchowieństwa, to nie pochodzi z artykułu Jerzego Urbana tudzież lewicowego działacza antyklerykalnego. To fragment ewangelii św. Mateusza i Jezus krytykujący faryzeuszy. Czytając ten i wiele innych fragmentów można by zadać sobie pytanie, czy to Jezus nie pasuje do Kościoła czy Kościół do Jezusa. Nie mamy bowiem do czynienia z promującą określone postawy moralne wiarygodną instytucją. Taką, która swym konserwatyzmem może i nie pasowałaby do współczesnego świata, lecz zarazem swą własną postawą głoszone treści uwiarygadniała. Kościół katolicki to finansowe imperium, bezwzględnie i bezdusznie realizujące swoje bardzo doczesne interesy. Nie będzie to jednak kolejny artykuł krytykujący katolickich purpuratów, czy po prostu nawołujący do stanowczego odcięcia wszelkiej pępowiny. Te regularnie powracające i przypominające o godnej pożałowania moralności i etyce duchowieństwa zdarzenia nie zmieniają bowiem jednego – religia jest ważnym elementem wszystkich społeczeństw, a tak jak świat się nie kończy na Polsce, tak ani religia, ani nawet chrześcijaństwo nie kończy się na katolicyzmie.

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory. Niedawny list abp. Gądeckiego do Andrzeja Dudy w sprawie finansowania in vitro może oburzać jako zwyczajna bezczelność lidera związku wyznaniowego, który otwarcie poucza głowę państwa co powinna, a co nie powinna podpisać w myśl nauki moralnej tegoż związku. W rzeczywistości jednak świadczy o desperacji tego człowieka i poczuciu bezsilności wobec nadchodzących zmian. Wszak, gdyby realnie chciał cokolwiek ugrać u Andrzeja Dudy i liczył na sukces, to wykonałby do niego stosowny telefon, a nie pisał żenujące w swej formie i treści listy otwarte. Janusz Palikot, który kilkanaście lat temu próbował przybić do drzwi kurii krakowskiej swój akt apostazji, dziś mógłby w tym samym miejscu postawić pomnik Jarosławowi Kaczyńskiemu. Może mały i twarzą do ściany, ale jednak. Osiem lat PiS osiągnęło dokładnie to, przed czym w latach 90. sam Jarosław Kaczyński straszył ZChN-em. Dziś wymądrzania się o życiu przez oderwanych od rzeczywistości starszych panów, którym skarpetki piorą zakonnice, dość mają nawet wierzący katolicy. Wszyscy wszak chcemy żyć w nowoczesnym państwie europejskim, gdzie życie według zasad wyznawanej religii jest wyborem, nie przymusem. Stoi to w otwartej sprzeczności z proponowanym przez PiS i Kościół tworem na wzór Iranu, gdzie episkopat miałby spełniać rolę katolickich ajatollahów. 

W dyskusji o rozdziale państwa i Kościoła nie sposób uciec od funduszu kościelnego. Będąc pozostałością jeszcze z czasów Bolesława Bieruta stanowi symbol pomieszania sacrum i profanum, a także patologii III RP i debaty publicznej. Patologią państwa jest istnienie funduszu kompensującego odebranie majątków kościelnych przez państwo, w sytuacji, gdy te majątki zostały zwrócone. Patologią debaty publicznej jest skupianie się na funduszu stanowiącym ledwie ułamek tego, co Kościół otrzymuje od państwa polskiego. Z naszych podatków corocznie finansowane jest nauczanie religii w szkołach (2 miliardy), kościelne uczelnie wyższe (500 milionów), dotacje dla podmiotów związanych z ojcem Rydzykiem (ponad 700 milionów w ostatnich latach), zakup ziemi za kilka procent jej wartości, dotacje na remonty zabytków czy trudne do policzenia datki na organizację wydarzeń o tematyce religijnej. Kapelanów mają chyba wszystkie instytucje państwowe, ze skarbówką włącznie. Potężnym wsparciem jest także zwolnienie kościołów z podatku od nieruchomości.

Całkowita skala wydatków na związki wyznaniowe, niemal w całości na Kościół Katolicki, to dziś ponad 3 miliardy złotych rocznie – 80 złotych na obywatela. Czy to dużo? Jak w wielu przypadkach, to pojęcie względne. Jednakże każe ono postawić dość fundamentalne pytanie – czy państwo powinno zmuszać nas – obywateli – do finansowania organizacji religijnych. Bo niczym innym jak zmuszaniem nas do tego jest pobieranie od nas podatków, by następnie zebrane w ten sposób pieniądze przekazać w tej czy innej formie Kościołowi. W końcu nie wszyscy obywatele Rzeczypospolitej wyznają katolicyzm, nie wszyscy nawet wierzą w jakiegokolwiek boga. Na końcu nawet nie wszyscy z tych, którzy wierzą, mają chęć dokładania się finansowo do działalności danej organizacji religijnej. Dopiero twierdząca odpowiedź na to pytanie może stanowić wstęp do debaty, jak to finansowanie religii powinno wyglądać i jaką skalę przybrać. 

Faktem jest, iż państwo sponsoruje w różnoraki sposób wiele sfer życia, które bezdyskusyjnie wykraczają poza zakres jego podstawowych obowiązków. W programie szkół wszystkich szczebli istnieje wychowanie fizyczne, gdzie dzieci obok samego ruchu dla ruchu uczą się poszczególnych dyscyplin sportowych, a następnie nasze państwo dotuje działalność związków sportowych mniej medialnych dyscyplin. Umówmy się – wyczynowy sport nie jest żadnym zdrowiem, a korzyści promocyjne kraju z organizacji turniejów większości dyscyplin są żadne. W szkołach uczymy także literatury i sztuki, by następnie dotować teatry i opery, zmuszając wszystkich, by dopłacali do biletów mniejszości, która te przybytki odwiedza. Moglibyśmy tak dalej wymienić kolejne obszary, gdzie państwo (nie tylko polskie) wykazuje aktywność w obszarach, gdzie nie wydaje się ona konieczna. Moglibyśmy następnie dojść do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest państwo minimum i partia, która w myśl swej kampanii ostatnie wybory zakończyła z oprocentowaniem mocniejszego piwa. Oczywiście państwo polskie zajmuje się wieloma sprawami, którymi się zajmować nie powinno, a wszystkim nam by na dobre wyszło, gdyby zwolnić tak z połowę urzędników i zakres tych zajęć drastycznie ograniczyć. Są jednak obszary życia społecznego, które nie mają szans na rynkowo-komercyjne zdobycie wystarczających źródeł finansowania, a których istnienie jest potrzebne dla długofalowego zapewnienia równowagi i spokoju społecznego. Zgodnie z piramidą potrzeb Maslowa te potrzeby mają swoją hierarchię i kolejność, natomiast w długim terminie są od siebie współzależne, a potrzeby podstawowe zapewniamy, umożliwiając realizację potrzeb wyższych. By zapewnić bezpieczeństwo, ustanawiamy policję i inne służby. Utrzymując je, na dłuższą metę umożliwiamy obywatelom samorealizację i szczęśliwe życie. Celem społecznym sportu profesjonalnego nie jest zdrowie – jest nim rozładowanie emocji i nastrojów. Zamiast wszczynać wojny i najeżdżać sąsiadów, mamy kluby piłkarskie i reprezentacje w kolejnych turniejach. Polacy z Rosjanami, Niemcy z Francuzami. Zamiast do siebie strzelać, pójdziemy na stadion, pośpiewamy, jak siebie kochamy, strzelimy kilka bramek. Kto nie lubi piłki, ma basen czy kolarzy. Raz my im, raz oni nam – odwet w kolejnym sezonie, emocje znalazły upust. Utrzymanie kultury wyższej także ma swój bardzo społeczny cel – zapewnia wielowiekową ciągłość pokoleniową i namiastkę wspólnoty społecznej. Usuwając literaturę, sztukę, historię, co nas, żyjących obok siebie dzisiaj łączy? Zostanie nam irytacja na paskudną pogodę i dziurę w chodniku. Bez dotacji w krótkim czasie mielibyśmy samą piłkę nożną, a w kulturze disco polo, reszta bardzo droga, w małych ilościach i tylko dla wąskich elit.

Choć zachowania kolejnych dostojników religijnych po wielokroć wzbudzają słuszne oburzenie, to społeczne znaczenie religii jest nie do podważenia. W każdym badanym okresie historycznym, każda ze znanych cywilizacji miała religię na ważnym miejscu życia społecznego. Religia to element tożsamości, to także zgromadzone latami dzieła sztuki oraz zabytki architektury. Czy tysiące lat temu w Mezopotamii kapłani zachowywali się zawsze etycznie, a żaden z ich uczynków nie wzbudzał dyskusji czy oburzenia społecznego? Nie wierzę. Dla wszystkich społeczeństw religia stanowiła integrator społeczny, źródło etyki oraz narzędzie kontroli mas. Wszelkie wpływy duchownych wynikały z wpływu na społeczeństwo oraz wykształcenia tegoż społeczeństwa i zdolności do samodzielnego myślenia. Żyjemy dziś w czasach, w których wykształcenie przeciętnego człowieka i jego dostęp do informacji są lepsze niż kiedykolwiek wcześniej. W kolejnych latach znaczenie instytucji religijnych jako siły politycznej będzie malało w naturalny sposób i niezależnie od zaklinania rzeczywistości przez niektórych polityków czy duchownych jest to nie do zatrzymania. Musieliby zamknąć szkoły i wyłączyć internet. Jednakże żadna świadomość społeczna nie zlikwiduje ludzkiej potrzeby duchowości oraz powiązanej z nią skłonności do poszukiwania jakiejś siły wyższej. Potrzeby, którą ludzie wykazują od najwcześniejszych znanych nam dziejów – święte drzewa, wiatry czy kamienie. Wiara w coś niezbadanego, niezrozumianego. Religijność w społeczeństwach nie jest wyłącznie socjotechniką dzierżących władzę, oni ją jedynie wykorzystywali od zawsze jako narzędzie swej władzy. Zrozumienie tego zjawiska w kontekście debaty o państwowym finansowaniu związków wyznaniowych jest o tyle istotne, że pytaniem w istocie nie jest to, czy religia będzie obecna w społeczeństwie, tylko jaka to będzie religia i jakim w rezultacie będziemy społeczeństwem. Odkładając na bok wszelkie górnolotne hasła o tożsamości i dziedzictwie, nie da się pominąć tego, że mapa kulturowa świata je de facto mapą religijną. Analizując kraje chrześcijańskiej Europy, muzułmańskich krajów arabskich czy buddystycznej dalekiej Azji nie da się nie dostrzec prawidłowości między systemami społecznymi, politycznymi, kulturą i dominującą religią na danym obszarze. Te różnice występują także na poziomie niższych warstw podziału, jak np. protestancko-katolicki zachód Europy, a prawosławny wschód. Także dowolna ekspansja polityczna w historii była związana z ekspansją religijną i kulturową. Można podbić ziemie wojskiem, ale ziemię trzeba zasiedlić ludźmi. By je utrzymać, w dłuższej perspektywie potrzebna jest wspólnota kulturowa, której się nie zbuduje bez wspólnych wartości opartych o system religijny. Nawet zbudowane ponad narodowością etniczną Stany Zjednoczone w swym modelu społecznym bazują na chrześcijańskim systemie wartości i malejąca konsekwentnie ilość wyznawców (na rzecz ateistów) nie skutkuje podważeniem ani wartości, ani ich źródła.

Z wszystkiego opisanego powyżej wynika dość prosty mechanizm przyczynowo-skutkowy. Pytanie o finansowanie religii jest pytaniem o jej znaczenie społeczne, a jej znaczenie społeczne jest pytaniem o model społeczeństwa i tożsamość kulturową, jaką chcemy utrzymać. Tożsamość i wartości polegające nie na dyskusjach czy aborcja, in vitro, eutanazja i podobne mają być legalne, lecz fundamentalnych – czy chcemy społeczeństwa otwartego, demokratycznego, równego względem płci czy zapewniającego samą wolność wyznania. Chcąc utrzymać społeczeństwo w obecnym kształcie, musimy się zgodzić na jakąś formę subwencjonowania religii ze środków publicznych. Natura nie znosi bowiem próżni – odcięcie od finansowania Kościoła Katolickiego nie skończy się spełnieniem marzeń liberałów – kościoły finansowane przez dobrowolne datki wiernych, świadczące swymi czynami o głoszonych naukach, sprowadzenie religii do prywatnej preferencji obywatela niczym gust filmowy. W perspektywie może nie kilku lecz kilkudziesięciu lat, wzmocnionej dodatkowo czekającym nas napływem imigrantów, dzisiejsze problemy generowane przez Kościół Katolicki zastąpione zostaną tymi tworzonymi przez związek innej religii. Doświadczenia z Francji czy Belgii pokazują, iż jeden charyzmatyczny lider grupy adoracji stanowi większe zagrożenie niż silna i wpływowa organizacja. Uprzedzając niedopowiedzenia, choć potencjał wpływu na całość kultury faktycznie ma głównie kultura Islamu, to nie bez znaczenia pozostają radykalne grupy chrześcijańskie pozostające bez kontroli głównych instytucji religijnych. W Stanach Zjednoczonych prowadzone przez charyzmatycznych liderów grupy potrafią wpływać na wydarzenia polityczne, szczególnie na szczeblu lokalnym. Niektóre z nich przyciągnęły wpływowe osoby z szerokiego establishmentu. 

Prawdziwym pytaniem powinno zatem być nie to czy, ale jak zapewnić stabilne finansowanie religii na rozsądnym poziomie. Zapewniające niezależność duchowieństwa i polityków oraz mające zarazem powiązanie z rzeczywistą popularnością danego związku wyznaniowego. Mówiąc o finansowaniu Kościoła, mówimy o kilku różnych płaszczyznach. Mamy działalność religijną sensu stricte – nauczanie religii, sprawowane obrzędy. Mamy należące do związków wyznaniowych dzieła sztuki i zabytkowe budynki. Mamy prowadzone przez związki ośrodki pomocy, szpitale, szkoły i uczelnie. Od sposobu, jak traktujemy poszczególne z nich musi też zależeć model finansowania. 

Nie ma przeciwwskazań, by różnego rodzaju placówki edukacyjne czy opiekuńcze funkcjonowały tak, jak wszelkie inne prywatne podmioty swojego typu. Szpital należący do zakonu katolickiego może mieć normalny kontrakt z NFZ, a szkoła czy uczelnia otrzymywać dotacje na takich samych zasadach jak uczelnie prywatne. Na tej samej zasadzie o dotacje na remont zabytkowych kościołów mogłyby się starać konkretne parafie. Niestety, te teoretycznie uczciwe zasady stanowią pokusę do nadużyć w relacjach z władzami świeckimi, co obserwowaliśmy w ostatnich 8 latach. Kwintesencją był ubiegłoroczny konkurs na dotacje remontowe zabytków we Wrocławiu – niemal wszystkie dotacje przyznano na obiekty kościelne. Rozwiązaniem tego dylematu może być pomysł francuski – tam wszystkie kościoły wybudowane przed 1905 rokiem są własnością państwa i to ono odpowiada za ich utrzymanie – wszystkie nowsze muszą radzić sobie same. W ten sposób zapewniamy ochronę dziedzictwa narodowego, a jednocześnie niezależność. Jednymi państwo się zająć musi, drugimi nie ma prawa. Miejsca na szwindle pod stołem brak. Na kaprysy wybujałego ego pokroju warszawskiej świątyni opatrzności także. 

Większy dylemat stanowi aspekt samej działalności religijnej – trudno mi sobie wyobrazić, by ksiądz (czy dowolny inny duchowny) był utrzymywany z regularnej pensji państwowej. Choć zapewnienie praktyk religijnych żołnierzom na misjach czy osadzonym w więzieniach jest naturalnym obowiązkiem państwa, to trudno uzasadnić finansowanie kapelanów wojskowych w kraju czy, o zgrozo, administracji skarbowej. Dziś to się dzieje. Każdy z zainteresowanych może iść do stosownej świątyni po swojej pracy, tak jak miliony pozostałych pracowników. Choć konkordat (a nawet konstytucja) gwarantuje prawo do nauki religii w szkołach na zasadach przedmiotu, to żaden z tych dokumentów nie wspomina o finansowaniu tej nauki przez państwo. Osobiście nie widzę problemu z tym, by udostępnić salę katechecie na lekcję z chętnymi uczniami, a potem tegoż katechetę wpuścić na radę pedagogiczną. Trudno mi jednak znaleźć powód, by pensję tego katechety płacił podatnik – to interes danego kościoła, by uczyć jego religii, a nie rządu świeckiego państwa. Tego typu zjawisk możemy znaleźć dużo więcej. Ich wspólnym mianownikiem będzie obciążenie budżetu państwa nie jego zadaniami, a co gorsza wplatającymi władze świeckie i religijne w ramiona współzależności ze wszystkimi tego konsekwencjami. Choć apogeum oglądaliśmy przez ostatnie 8 lat, wydaje się, że dobrze nie było nigdy. I nie mogło być bez niezależności finansowej. Tą zagwarantować może tylko pełne odcięcie jakiegokolwiek finansowania państwowego lub zapewnienie finansowania niezależnego od polityków. Takim może być odpis podatkowy na wzór organizacji pożytku publicznego lub odrębny podatek – w każdym z przypadków połączone z odcięciem wszelkich innych dotacji uznaniowych oraz nałożeniem na kościoły normalnych podatków. Skoro świecki mistrz ceremonii pogrzebowej za swój występ wystawia rachunek, to nie ma żadnego powodu, by z takowego obowiązku za taką samą usługę księdza zwalniać. Podobnie jak z podatków od posiadanych majątków czy przyznawania jakichkolwiek bonifikat na zakup nieruchomości.

Wprowadzenie specjalnego podatku wydaje się po pierwsze niezgodne z konstytucją – zmusza do zadeklarowania swej religii – po drugie zapewnia finansowanie z dochodów ludzi niezależnie od ich woli. Wariantem najrozsądniejszym wydaje się odpis podatkowy, stanowiący de facto zwiększenie dzisiejszego odpisu na OPP z możliwością podziału na części. Tak, by każdy z nas mógł zdecydować czy i jak dużo chce przekazać na wybrany Kościół, najlepiej konkretną parafię, a szanując prawa ateistów może na lokalne koło szachowe. W ten sposób uzyskalibyśmy niezależność kościołów od polityków, a jednocześnie bardzo demokratyczną zależność od samych wiernych. Zakładając chęć utrzymania jakiegoś dotowania religii ze środków publicznych wydaje się to rozwiązaniem korzystnym dla wszystkich. Społeczeństwo zyskuje kontrolę nad finansami i wpływ na duchowieństwo. Kościół zyskuje niezależność od polityków i źródło finansowania wprost zależne od skuteczności własnej pracy. W długofalowej perspektywie jest to rozwiązanie, które może mu się tylko opłacić i zdeterminować do odbudowy dawnej pozycji pracą u podstaw. Państwo zyskuje wolność od szkodliwych dla niego długofalowo powiązań z klerem. W zasadzie jedynymi stratnymi na tym są twardogłowi politycy, którzy swój program wyborczy budują na wsparciu duchowieństwa.

W 2020 roku jeden ze znanych dominikanów stwierdził: „Nienawidzę tego Kościoła, który stał się ladacznicą polityczną”. Adam Szustak dobrze zdefiniował stan rzecz wewnątrz swojej organizacji. Niestety jej trzeźwość nie cechuje się szczególną popularnością wśród kolegów po fachu. Prawdopodobnie całkowita zmiana modelu finansowania wymagać będzie zmiany konkordatu w przypadku Kościoła Katolickiego oraz umów bilateralnych z pozostałymi związkami wyznaniowymi. W przypadku pierwszego nie będzie za czym płakać – ten dokument jest do bólu zły, bez względu jak bardzo będzie go bronić ówczesna premier Hanna Suchocka. W wielu innych państwach za tą umowę stanęłaby nawet nie tyle przed Trybunałem Stanu co sądem karnym za zdradę stanu. Dokument nie dość, że jest zły w swej treści, to stanowi wydmuszkę w praktycznym stosowaniu. Obie strony powołują się w swych postulatach na zapisy w nim nieistniejące, a do tego mamy notoryczne łamanie zakazu wtrącania się kościoła w sprawy państwa. Ta zmiana nie będzie prosta, jednakże dzisiejszy klimat społeczny daje przewagę w negocjacjach z episkopatem nowemu rządowi. Przykręcenia śruby duchownym chcą nawet takie osoby, jak niedoszły ksiądz Szymon Hołownia. Idealnym byłoby ukaranie kleru za ostatnie lata i zmuszenie, by z wdzięcznością brali cokolwiek nie dostaną. Wiara, że docenią gest dobrej woli i postąpią według racji stanu jest naiwnością. Jaskółką nadziei jakiegokolwiek zrozumienia wydają się ostatnie reakcje biskupów na pomysły ograniczenia godzin lekcji religii czy funduszu kościelnego. Widząc nieuchronne, nawet ich głowy nieco miękną i walczą o uratowanie tego, co się da. Oby z korzyścią dla nas wszystkich, bo gorzej niż przez ostatnie 8 lat to chyba już nie będzie.

Praworządność, rozszerzenie UE i demokracja [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Heather Grabbe, Senior Fellow w Bruegel, profesorkę wizytującą na University College London i KU Leuven oraz byłą dyrektorkę Instytutu Polityki Europejskiej Społeczeństwa Otwartego w Brukseli. Rozmawiają o warunkowości w zakresie praworządności w stosunku do krajów kandydujących do UE, dlaczego UE nie była w stanie zdyscyplinować państw członkowskich w kwestiach praworządności, jakie są dalsze plany dla nowej Komisji Europejskiej w zakresie praworządności i dlaczego państwa członkowskie powinny zaangażować się w ten proces.

Leszek Jażdżewski (LJ): Dlaczego praworządność i rozszerzenie są (i powinny być) tak ściśle ze sobą powiązane?

Heather Grabbe

Heather Grabbe (HG): Zawsze mieliśmy obawy dotyczące stopnia przygotowania Unii Europejskiej do rozszerzenia i zadbania o to, żeby ​​kraje, które do niej przystąpią, stosowały prawo unijne. Już w 1993 r., kiedy UE po raz pierwszy wyznaczyła pewne warunki niezbędne do przystąpienia do wspólnoty krajom Europy Środkowo-Wschodniej, jednym z kluczowych warunków było to, że taki kraj musi posiadać stabilne instytucje gwarantujące demokrację, praworządność, prawa człowieka i poszanowanie ochrony mniejszości. Istniał także inny warunek, który dotyczył możliwości spełnienia wszystkich wymogów członkostwa – w tym stosowania prawa UE. Tak było zawsze, ponieważ Unia Europejska jest wspólnotą prawa.

Podczas poprzedniego rozszerzenia przyjmowano jednak za rzecz oczywistą, że po przejściu przez dany kraj procesu akcesyjnego, po przeszkoleniu jego sędziów i urzędników w zakresie prawa UE, jego instytucje osiągnęły stopień stabilności, którego państwa członkowskie i Komisja Europejska byliby zadowoleni. Zakładano, że skoro mogą zrealizować te kryteria, to taki stan pozostanie trwały, a instytucje nadal będą stosować się do zasad praworządności.

Oczywiście kilka lat po rozszerzeniach z lat 2004 i 2007 zauważyliśmy problemy związane z celowym wycofywaniem się przez rządy z zasad praworządności w celu skonsolidowania władzy jednej partii i zapewnienia możliwości kontrolowania sądownictwa i innych instytucji państwowych – nie tylko w zakresie kierowania rządem, lecz także naruszając zasady podziału władzy i rozszerzenie władzy politycznej na inne instytucje, w związku z czym bardzo trudno byłoby się im przeciwstawić jakiejkolwiek innej grupie politycznej lub osobie mającej odmienne zdanie.

Obecnie zainteresowanie i obawy związane z praworządnością wracają z dwóch powodów. Przede wszystkim ze względu na perspektywę przystąpienia Ukrainy i Mołdawii w procesie akcesyjnym. Mają teraz status kandydatów, a więc powstaje pytanie, kiedy będą mogli rozpocząć negocjacje. Drugą poważną obawą jest erozja praworządności w samej UE.


European Liberal Forum · Ep192 Rule of law, EU enlargement, and democracy with Heather Grabbe

Poradzenie sobie z obydwoma tymi aspektami będzie niezwykle trudne, gdyż po wejściu do Unii Europejskiej dane państwo może blokować próby poprawy sytuacji w obszarze praworządności i przywrócenia podziału władzy. To właśnie mogliśmy zaobserwować w ciągu ostatnich kilku lat.

LJ: Jak możemy tym razem zrobić to inaczej? I jak sprawić, żeby Węgry również na to przystały?

HG: Nie będzie to łatwe, bo nadal władzę na Węgrzech sprawuje ten sam rząd – inaczej niż w Polsce, gdzie obecnie tworzy się nowy rząd, który być może będzie w stanie poprawić zdolność UE do zagwarantowania praworządności i odświeżyć warunki procesu akcesji. Polska jest dowodem na to, że nadal jest to możliwe – nawet po długim okresie łamania praworządności, a także nasilającym się przechwytywaniu państwa i wzmacniania kontroli władzy nad sądownictwem, koalicja opozycyjna wciąż miała szansę na zwycięstwo w wyborach.

To wspaniała wiadomość na koniec roku, która pokazuje, że jest to nadal możliwe. Jednak przywrócenie niezależności instytucjom państwowym przez rząd będzie długotrwałym procesem, bo szybkie dokonanie tego wymagałoby zastosowania takiej samej taktyki, jaką PiS zastosowało do przejęcia instytucji za czasów pierwszej kadencji. Mam wielką nadzieję, że nowy rząd nie będzie chciał tego zrobić w ten sam sposób.

Z drugiej strony na Węgrzech nadal panuje partia rządząca, która sprawuje władzę od 2010 roku. Partia Fidesz bardzo mocno trzyma w garści instytucje państwowe. Przejęcie państwa przeszło już bardzo długą drogę. W rezultacie partia rządząca nie będzie chciała zgodzić się na wprowadzenie silniejszych środków kontroli na szczeblu UE, gdyż to zagroziłoby ich władzy. To zatem duży znak zapytania, ponieważ kraje, którym udało się skutecznie przejąć instytucje państwowe, nie chcą, aby UE mogła zmusić je do uwolnienia tych instytucji.

LJ: Jak powinniśmy przekształcić Unię Europejską, aby zapobiec ponownym naruszeniom praworządności? Czy Bruksela i państwa członkowskie mogą kontrolować politykę wewnętrzną danego państwa? A może powinniśmy przyjąć za pewnik, że kiedy już do nas dołączysz, to nie będziemy już musieli cię pilnować?

HG: Nie chodzi o to, że problemy z praworządnością nigdy nie występowały przed rozszerzeniem na wschód. Nie jest to problem wyłącznie środkowoeuropejski. Na przykład we Włoszech pod rządami Berlusconiego już w latach 90. istniało wiele problemów z praworządnością. Berlusconi bardzo starał się przejąć kontrolę nad częścią sądownictwa – a udało mu się ją skutecznie przejąć nad wieloma mediami we Włoszech.

Zjawisko to pojawiało się zatem w innych państwach członkowskich, ale nigdy nie osiągnęło takiej skali, jak to, co zaobserwowaliśmy szczególnie na Węgrzech i w Polsce w latach 2010-tych. Tu zmiany były naprawdę ekstremalne. We Włoszech zawsze działała opozycja i trochę wolnych mediów, które potrafiły o tym mówić (tak samo, jak w Polsce). Tymczasem w tym okresie na Węgrzech sytuacja ulegała dalszemu pogorszeniu.

Pytanie brzmi, jak sprawić, by dynamika była pozytywna. Książka, którą napisałam na temat mocy transformacyjnej UE, dotyczy tego, jak dynamika staje się pozytywna w krajach kandydujących, oprócz procesu negocjacyjnego, który opiera się na racjonalnych wyborach i negocjacjach opartych na interesach. Oprócz tego – co niewątpliwie ma miejsce, gdy obie strony negocjują w imię swoich interesów – zachodzi także proces socjalizacji i konstruktywizmu, w wyniku którego ludzie przyzwyczajają się do myśli, że negocjują nie między sobą a innymi, ale wśród siebie samych jako przyszłej wspólnoty i wokół naszej wspólnej, europejskiej przyszłości. Że negocjują z ludźmi, którzy w przyszłości nie tylko znajdą się po drugiej stronie stołu, ale właściwie po tej samej stronie. Dzieje się tak zazwyczaj zarówno po stronie UE, jak i w kraju kandydującym, ponieważ jego akcesja jest procesem o znaczeniu historycznym. Chodzi zatem o integrację danego kraju w ramach większego, regionalnego organu politycznego.

To nie jest jak negocjacje handlowe, podczas których spotykacie się, zgadzacie się na coś, a potem każdy idzie w swoją stronę. Tak naprawdę chodzi o naszą przyszłość. W rezultacie Unia Europejska wywiera duży wpływ na kraje kandydujące, gdzie ludzie – urzędnicy i sędziowie, ale także pracownicy naukowi i społeczeństwo obywatelskie – zaczynają chcieć lepiej rozumieć UE, aby działać „na sposób unijny”, bo taka właśnie będzie przyszłość ich kraju.

Dokonuje się zatem wiele procesów adaptacyjnych, które wykraczają poza to, co Unia Europejska nakazuje krajom wprost. Tak naprawdę, jeśli przyjrzeć się wymogom akcesyjnym, w wielu kwestiach nie są one zbyt szczegółowe. Na przykład w odniesieniu do niezależności sądownictwa nie ma zbyt szczegółowych wytycznych dotyczących tego, jak dokładnie musi wyglądać niezależne sądownictwo ani jak powinny być tworzone sądy konstytucyjne, ponieważ w UE w rzeczywistości panuje ogromna różnorodność rozwiązań stosowanych w poszczególnych państwach członkowskich.

W rezultacie UE nie narzuca: „To właśnie te kroki kraj musi podjąć przed przystąpieniem do naszej wspólnoty”. Opiera się raczej na procesie socjalizacji, w wyniku którego obywatele uświadamiają sobie, że muszą mieć niezależne sądy, muszą umieć stosować prawo UE na różne sposoby i zyskać zrozumienie, jak powinno to działać w ich własnym systemie i jak system ten powinien zostać dostosowany.

Proces ten wymaga dobrowolnego dostosowania się do tego, czego UE potrzebowałaby, aby móc stosować praworządność w danym kraju. W przeszłości każdy rząd, który chciał przystąpić do UE, próbował – w większym lub mniejszym stopniu – osiągnąć to, co w Traktacie nazywa się „szczerą współpracą” rządu w dążeniu do stosowania prawa UE. Czasami pojawiały się problemy związane z brakiem potencjału lub instytucjami, które nie działały zbyt dobrze. Widzieliśmy to w Rumunii i Bułgarii, kiedy przystąpiły do ​​UE w 2007 r. Dlatego też UE wprowadziła warunek poakcesyjny – zwany „mechanizmem współpracy i weryfikacji”.

Ogólnie rzecz biorąc, rządy starały się jednak całkiem szczerze być gotowymi do stosowania prawa unijnego. Dlatego też szokiem było, gdy kilka lat po akcesji rząd partii Fidesz na Węgrzech zaczął wycofywać się z niezależności sądownictwa i przejmować kontrolę nad mediami. UE tak naprawdę nie wiedziała, jak zareagować. Nie chodziło o to, że dynamika przestała działać, ale o to, że po wejściu tego kraju do UE dynamika stała się po prostu inna.

Zwykle po przystąpieniu do Unii Europejskiej, w większości krajów ludzie w dalszym ciągu stosują prawo UE i nadal utrzymują niezależność instytucji państwowych oraz podział władzy, ponieważ stanowi to część tradycji demokratycznej. Dlaczego tak się nie stało na Węgrzech, to bardzo interesująca kwestia. W węgierskiej polityce wyraźnie widać było otwartość na przejęcie władzy przez tę partię i przyzwolenie na uzasadnianie jej działań w zakresie przejmowania instytucji państwowych w sposób, któremu społeczeństwo się nie sprzeciwiało. Pojawiły się wprawdzie protesty w Budapeszcie i innych miastach – byliśmy tego świadkami – ale nie było za nimi żadnej siły politycznej.

Opozycja była bardzo słaba i zdyskredytowana. Kiedy Fidesz powrócił w 2010 roku, Węgrzy nie byli w stanie zjednoczyć się w walce za podtrzymaniem podziału władzy i praktyk demokratycznych w instytucjach. Na temat tego, jak Fideszowi się to udało, można napisać wiele prac doktorskich.

Tymczasem w Polsce opozycja pozostała silna. Doszło do ogromnych protestów społecznych, mobilizacji młodych wyborców i kobiet – także za sprawą konkretnych działań, które wprowadził PiS. To wszystko pozwoliło zmienić sytuację – na Węgrzech nie było to jednak możliwe.

LJ: Czy członkostwo w UE będzie musiało być uzależnione od określonego zachowania?

HG: Bardzo problematyczne byłoby posiadanie różnych poziomów lub klas członkostwa, gdzie kraje, które już są członkami, mogą robić, co im się podoba, podczas gdy te państwa, które dopiero dołączają, czekałyby bardzo długi okres, w którym nie miałyby pełnego prawa do głosowania lub dostępu do budżetu UE. Gdyby było to warunkowe tylko w przypadku nowych członków, wówczas przystąpienie tak naprawdę nie byłoby „przystąpieniem” – faktycznie miałoby ono miejsce dopiero wtedy, gdy dany kraj w pełni przystąpiłby do Unii Europejskiej. W szczególności dla Ukrainy byłoby to nie do przyjęcia, biorąc pod uwagę ogrom cierpienia i problemy, jakie stworzyła wojna.

Wprowadzenie tego rodzaju warunkowości byłoby trudne. Moglibyśmy jednak pomyśleć o wprowadzeniu warunków w zakresie praworządności dla nowych członków, które miałyby zastosowanie również do starych członków. Przecież traktaty akcesyjne są prawem pierwotnym – są to umowy międzyrządowe, które stają się częścią traktatów Unii Europejskiej. Na przykład, jeśli Ukraina przystąpiłaby do postanowień swojego traktatu akcesyjnego, które stanowiłyby, że w przypadku poważnych problemów z praworządnością, Rada Europejska mogłaby głosować w tej sprawie na zasadzie jednomyślności minus jeden głos – a nawet minus dwa – tak aby dany kraj nie mógł zawetować działań lub żeby dostęp do budżetu UE można również było ograniczyć w oparciu o zasadę praworządności w drodze decyzji większością kwalifikowaną.

To nowe rozwiązania, które można by wprowadzić w traktacie akcesyjnym i które miałyby zastosowanie zarówno do Ukrainy, jak i do starych państw członkowskich – takie podejście mogłyby wtedy stać się czymś, co będzie obowiązywać wszystkich. Nadal wymagałoby to zgody wszystkich państw członkowskich na ten zapis w traktacie akcesyjnym, który musiałby zostać uzgodniony jednomyślnie i ratyfikowany przez każde państwo członkowskie. To z kolei zależałoby od tego, czy w każdym państwie członkowskim byłby rząd, który byłby skłonny sprostać tym warunkom i uznał, że jest to sprawiedliwe rozwiązanie dla każdego kraju – nie tylko dla nowego członka.

Równie dobrze może dojść do takiej sytuacji, ponieważ już od bardzo długiego czasu (13 lat) borykamy się z problemami z praworządnością. Ma to zaś tak duży wpływ na całe funkcjonowanie Unii Europejskiej – na wartości, demokrację, stosowanie praw człowieka, równość płci i cały szereg innych wartości UE – że oprócz wartości i problemów z demokracją, jakie to tworzy, pogarsza się także samo funkcjonowanie Unii Europejskiej.

Unii Europejskiej coraz trudniej jest podejmować decyzje dotyczące nie tylko pomocy dla Ukrainy, ale także wspólnego stanowiska w polityce zagranicznej i tak dalej. Kiedy jedno lub dwa państwa członkowskie cały czas mówią: „nie, nie, nie zgodzimy się na to, dopóki nie dacie nam naszych pieniędzy lub dopóki nie usuniecie warunku dotyczącego praworządności”, to jest to przyczyną wszelkiego rodzaju problemów w funkcjonowaniu UE.

Jest to oczywiście również bardzo szkodliwe dla jednolitego rynku, ponieważ cały sens równych warunków działania wprowadzonych przez jednolity rynek polega na tym, że przedsiębiorstwa mogą działać w dowolnym państwie członkowskim jak we własnym. To jednak nie zadziała, jeśli firmy nie mogą liczyć na sprawiedliwe rozpatrzenie sprawy w sądach innego państwa członkowskiego, bo sądy te są na przykład kontrolowane przez partię rządzącą lub jeśli panuje korupcja, co oznacza, że ​​nie mogą ubiegać się o zamówienia publiczne bez płacenia łapówek partii rządzącej, oligarchom lub członkom rodzin ministrów. Wówczas jednolity rynek nie funkcjonuje prawidłowo i wspólnota prawna – będąca fundamentem UE – również nie funkcjonuje dobrze, ponieważ prawo UE nie jest stosowane równomiernie we wszystkich państwach członkowskich.

Tego rodzaju problemy stają się coraz bardziej fundamentalne i dlatego w pewnym momencie pozostałe państwa członkowskie będą nadal uzupełniać „zestaw narzędzi na rzecz praworządności”, dzięki któremu (oprócz wszystkich tych rocznych sprawozdań w sprawie warunkowości w zakresie funduszy itd.) zaczną obowiązywać inne zasady.

LJ: Czy grozi nam „zmęczenie kwestią węgierską”? Czy państwa członkowskie zdecydują się wypchnąć Węgry ze wspólnoty, jeśli w dalszym ciągu nie będą one przestrzegać prawa UE?

HG: To duża niewiadoma, ponieważ nie ma przepisu dotyczącego wypychania kraju z Unii Europejskiej. Może odejść tylko dobrowolnie. Jednak od czasu katastrofy związanej z Brexitem żaden kraj nie chce tego zrobić. Byli populiści, którzy rozważali opuszczenie UE i opowiadali się za „Frexitem”, „Nexitem” lub „Huxitem”, ale te pomysły zniknęły, ponieważ nikt nie chciał przechodzić przez tak bolesny proces, jak Wielka Brytania.

Jest to jednak bardzo trudne, ponieważ kraje, które pozostają w Unii Europejskiej, a następnie ich rządy podważają wartości UE, to funkcjonowanie unii od wewnątrz jest pod wieloma względami znacznie bardziej problematyczne niż w przypadku krajów, które ją opuszczają. Kryzys praworządności to pełzający nowotwór wewnątrz UE, który ostatecznie może okazać się śmiertelny dla Unii Europejskiej. Jest on znacznie bardziej niebezpieczny dla zdrowia UE niż Brexit.

Brexit był amputacją, która była paskudna dla obu stron, ponieważ spowodowała wiele obrażeń, uszkodzeń i bólu, ale organizm UE wyzdrowiał i zagoił się. Tymczasem nie można tak tego traktować, gdy mamy do czynienia z erozją i niszczeniem fundamentów UE od wewnątrz.

Należy jednak rozróżnić Węgry od rządzącej tam partii Fidesz. Ludzie lubią rozmawiać o „zmęczeniu kwestią węgierską” i problemie węgierskim – tak, to coś, co dzieje się na Węgrzech, ale nie oznacza to, że każdy Węgier popiera te zjawiska, tak jak nie każdy Polak popierał to, co zrobił PiS w przejmowaniu sądownictwa w Polsce. Należy pamiętać, że na Węgrzech nadal są protestujący i opozycja. Po prostu nie udało się tam przezwyciężyć bardzo silnego wpływu, jaki Fidesz sprawuje obecnie nad instytucjami państwowymi. Wciąż jednak istnieje nadzieja, że ​​może to nastąpić w przyszłości – chociaż będzie to coraz trudniejsze w miarę, jak coraz trudniej jest przeprowadzić wolne i uczciwe wybory ze względu na stopień przejęcia państwa.

Jednakże obecnie wśród pozostałych państw członkowskich istnieje zdecydowanie ogromny niepokój. Inni premierzy i ministrowie spraw zagranicznych naprawdę nie lubią krytykować swoich kolegów. Element „klubu dżentelmenów” występuje zwłaszcza w Radzie Europejskiej, gdy szefowie państw i rządów unikają wygłaszania słów krytyki.

Dlatego tak długo odwracali wzrok, gdy Fidesz wrócił do władzy i zaczął robić takie rzeczy. Mieli nadzieję, że antydemokratyczne nieprzyjemności po prostu miną lub że zmieni się rząd – jak to miało miejsce w innych krajach (na przykład Słowacji, gdzie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat rząd zmieniał się kilkukrotnie, czy też w Polsce). Obecnie rośnie świadomość, że jakiejkolwiek opozycji demokratycznej bardzo trudno będzie przezwyciężyć kontrolę Fideszu nad mediami, mediami społecznościowymi i instytucjami.

Ta kwestia ma wpływ także na inne państwa członkowskie, bo chodzi o pieniądze unijnych podatników. Premier Holandii Mark Rutte mocno naciskał na kwestię warunkowości funduszy UE, ponieważ postrzegał to jako wyprowadzanie i niewłaściwe wykorzystanie pieniędzy holenderskich podatników na Węgrzech. Wiemy, że istnieje tam korupcja i wiele innych problemów. Dotyczy to także podatników z innych państw członkowskich.

Podejście to motywują obawy dotyczące funkcjonowania UE. Jednak nie znaleziono jeszcze żadnego rozwiązania, ponieważ traktaty UE i ich ramy prawne nigdy nie przewidywały żadnego rodzaju pogorszenia się sytuacji politycznej ze strony państwa członkowskiego. Silvio Berlusconi zrobił to we Włoszech, ale został odsunięty od władzy, a serii technokratycznych rządów udało się przywrócić niezależność sądownictwa.

Można to zrobić, ale pytanie brzmi, w którym momencie inne państwa członkowskie stracą nadzieję, że może się to zdarzyć również na Węgrzech – że zmiana rządu jest realna – i czy biorą pod uwagę szkody dla ich własnych gospodarek i dla całego systemu prawnego oraz do zaufania i wiary podatników w budżet UE oraz ich gotowość do wpłacania do niego środków. To jest moment, w którym nastąpi prawdziwy kryzys. Ale choć obecnie występuje w tym względzie duża presja, to wciąż nie wydarzył się żaden decydujący moment ani wydarzenie, które zmusiłoby szefów rządów do powiedzenia: „Hej, już dość, naprawdę musimy to teraz zmienić”.

LJ: Jaki powinien być plan działania nowej Komisji Europejskiej w świetle dużej różnorodności populistów i nacjonalistów, którzy mogą potencjalnie wejść do Parlamentu Europejskiego? Co Komisja powinna zrobić w zakresie praworządności? Jakie powinny być kolejne kroki w tym obszarze?

HG: Zdolność i polityczne pole manewru Komisji Europejskiej w walce z praworządnością są bardzo ograniczone ze względu na jej rolę instytucjonalną. Jest strażnikiem traktatów, ale jest bardzo upolityczniona. Ma komisarzy z każdego państwa członkowskiego – w tym z krajów, w których rządy wycofują się z praworządności. Nie brakuje także wpływów partii politycznych.

Komisja zawsze bardzo niechętnie krytykuje konkretne państwo członkowskie lub kwestionuje jej politykę. Na przykład, jeśli spojrzymy na postępowania w sprawie naruszeń w zakresie zobowiązań jakiegoś państwa członkowskiego, to jest to ostateczność – Komisja nie lubi kierować takich problematycznych spraw do sądu i woli negocjować. Nawet w obszarze praworządności Komisja sporządza obecnie roczne sprawozdania w tym obszarze, ale nadal musi negocjować z rządami państw członkowskich w sprawie ich indywidualnych sprawozdań krajowych. Dlatego Komisja Europejska nie może w pełni pełnić roli strażnika praworządności ze względu na swoje instytucjonalne relacje z państwami członkowskimi.

Rada natomiast, w której zasiadają państwa członkowskie, musi być w tej sprawie znacznie bardziej aktywna i pełnić ważniejszą funkcję. Musi pokonać „syndrom szklanego domu” i stawić czoła „klubowi dżentelmenów”. Powinna naprawdę zająć się problemami, które szkodzą wszystkim państwom członkowskim i całej wspólnocie prawa.

Parlament Europejski ma także do odegrania pewną rolę w prowadzeniu znacznie aktywniejszej debaty na ten temat. Były momenty, gdy Parlament prowadził ważne debaty – a nawet inicjował procedurę na podstawie art. 7 w sprawie Węgier – ale wtedy Rada nie podjęła działań następczych. Parlament mógłby kontynuować tę linię postępowania i wykazywać w niej znacznie większą aktywność.

Zasadniczo będziemy potrzebować jakiegoś nowego rodzaju instytucji. Instytucji niezależnej, która byłaby w stanie ocenić, czy dochodzi do łamania praworządności, a następnie zalecić podjęcie działań. Pomysł wysunięty przez francusko-niemiecką ekspercką Grupę Dwunastu, dotyczący wprowadzenia mechanizmu uczciwości, jest dobry, ale prawdopodobnie powinna to być niezależna instytucja – jak Rzecznik Praw Obywatelskich – która nie byłaby w całości zlokalizowana w Radzie lub Komisji, ze względu na to, jak działa system. Być może mogłaby to być osobna izba Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej lub część urzędu Rzecznika Praw Obywatelskich.

Będziemy potrzebować jakiejś niezależnej instytucji, która będzie w stanie bardzo jasno powiedzieć, kiedy i w jaki sposób dochodzi do łamania praworządności, a następnie zmusić Radę do podjęcia w tej sprawie działania. Wówczas decyzje Rady podejmowane przez większość głosów również bardzo by pomogły.

Istnieją też inne rozwiązania i Grupa Dwunastu wydała w tym zakresie szereg ważnych i przydatnych zaleceń. Jednak oczywiście w dalszym ciągu to do prezydenta Macrona i kanclerza Scholza należy przyjęcie zaleceń tej grupy i wprowadzenie ich do własnej polityki. Pytanie zatem brzmi, w którym momencie będą skłonni to zrobić.

Jeżeli następnym razem w Parlamencie Europejskim zasiądzie duża liczba radykalnych prawicowych populistów, może to być trudniejsze, ponieważ możemy zaobserwować erozję praworządności także w innych państwach członkowskich. Już teraz pojawia się pytanie, czy mogłoby się to zdarzyć na Słowacji, próbowano tego dokonać w Słowenii, Czechach i Włoszech. Od czasu do czasu we Francji praworządność też nie miała się zbyt dobrze. Nie jest to więc zjawisko wyłącznie środkowoeuropejskie. Jest to problem, z którym będą musiały się teraz zmierzyć wszystkie państwa członkowskie.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję