Ojcem wolności jest dyscyplina – rozmowa Małgorzaty Bilskiej :)

Kultura Zachodu od kilkudziesięciu lat staje się coraz bardziej indywidualistyczna. Nigdy w historii praw człowieka nie ceniono tak bardzo jak teraz. Z drugiej strony radykalny indywidualizm prowadzi do problemów z tworzeniem więzi społecznych. Czy zwrot w stronę indywidualizmu to dobry kierunek zmiany społecznej?

http://www.flickr.com/photos/getdown/114668345/sizes/m/in/photostream/
by get down

Niezależnie od skłonności konkretnych jednostek do indywidualizmu, można mówić o kulturach indywidualistycznych lub kolektywistycznych. W każdej kulturze istnieje jakiś inherentny, właściwy jej trend, który umacnia indywidualizm lub nie. Często przeciwstawia się  indywidualistyczne kultury Zachodu kolektywistycznym kulturom azjatyckim. Jako typowy przykład kultury kolektywistycznej podaje się Chiny, a indywidualistycznej – Stany Zjednoczone. W psychologii jest takie określenie taking perspective, które oznacza umiejętność przyjmowania przez jednostkę perspektywy innego człowieka. W kulturach kolektywistycznych taka zdolność jest jedną z ważniejszych wartości – jeśli coś mam zrobić, przede wszystkim biorę pod uwagę to, co pomyślą inni: rodzina, znajomi, wspólnota. Gdy nie sprawdzę się jako członek pewnego kolektywu, grozi mi utrata twarzy. (Trzeba zaznaczyć, że kolektyw niesłusznie bywa kojarzony tylko z komunizmem). Kiedy jednak bada się Amerykanów, u nich ten współczynnik przyjmowania perspektywy innego jest jednym z najniższych na świecie. Można się zastanawiać, dlaczego jedne kultury stały się bardziej indywidualistyczne, a inne – kolektywistyczne. Wpłynęło na to wiele czynników, jednym z najbardziej istotnych jest kapitalizm.

Hamulec indywidualizmu?

Antropologowie dzielą kultury na kulturę wstydu i kulturę poczucia winy, wystarczy przywołać badania Ruth Benedict nad kulturą japońską. Kultura Zachodu jest uważana za kulturę winy, gdyż ocena zachowania bazuje na indywidualnym odruchu sumienia. Zupełnie inaczej jest w Japonii, gdzie jednostka nie ma tak wyróżnionego miejsca w relacji do sacrum, tożsamość nadaje grupa. Ważny jest obraz siebie w oczach innych, a nie wewnętrzny osąd sytuacji. Podział kultur ma związek z religią. Zresztą Max Weber dostrzegał wpływ protestantyzmu i jego etyki na rozwój kapitalizmu.

W chrześcijaństwie można dostrzec zarówno aspekt indywidualistyczny, jak i kolektywistyczny. Wystarczy przypomnieć kilka obiegowych fraz w rodzaju: „Zbawieni będą wszyscy albo nikt” lub „Jedni drugich ciężary noście”. Trudno mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego kultury Zachodu rozwijają się na zasadzie coraz większej dyferencjacji i autonomizacji jednostek. Faktem jest, że prawa jednostki, jej szczęście są ostatecznym celem tej kultury. Chrześcijaństwo jest typem religii, w której jednostka – jej odpowiedzialność, podmiotowość, godność i różne wartości z nią związane są bardzo eksponowane. Ale sprzeciw wobec instrumentalnego traktowania osoby jest tylko fragmentem tego, co ja rozumiem pod pojęciem indywidualizmu. Mnie kojarzy się on nie z tym, co jest atrybutem jednostki, lecz głównie ze sferą celów.

Masz na myśli samorealizację jednostki jako cel?

Samorealizacje, ale na wszystkich poziomach, także ekonomicznym. Chodzi o to, co jednostka w danej kulturze uważa za wartościowe, godne wysiłku. W kulturze Zachodu realizowane są przede wszystkim cele indywidualne, które mają mniejszy związek z celami grup – rodziny, klanu, plemienia, ludzkości itd. Jednostka respektuje prawa innych, przestrzega norm, ale opanowuje je po to, by realizować własne cele. Nawet jeśli są altruistyczne. Zostanę wielkim działaczem charytatywnym albo wielkim budowniczym sierocińców, będę organizował lekcje dla biednych dzieci itd. Pomagając innym, spełniam własny cel i powołanie, realizuję talenty. Akcentujemy wartość jednostki, jej odpowiedzialność i nieredukowalność. Ale podkreślanie wartości osoby w religii nie jest indywidualistyczne na wyższym poziomie aksjologicznym i ontologicznym. Tam jednostka ma zaprzeczyć sobie i służyć innym. Z chrześcijaństwa można równocześnie wyciągnąć dwa odmienne wnioski. Jeden ukazuje wolność i odpowiedzialność jednostki, a drugi – z takim samym ciężarem bagażu dowodowego – każe zanegować siebie i służyć innym: „Bądźcie cisi i pokornego serca”; „Jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój”, „A temu, kto chce się z tobą procesować i zabrać ci szatę, zostaw i płaszcz” itd. Celem jest służba wyższemu dobru, ja muszę umieć usunąć się w cień.

Kościół jest postrzegany jako hamulec indywidualizmu. Dla części katolików słowo „liberał” jest obraźliwym epitetem. Ale ten sam Kościół w imię praw człowieka heroicznie walczył z komunizmem, ideologią kolektywistyczną. Może ambiwalencja wynika z faktu, że istotą chrześcijaństwa nie jest ani jednostka, ani wspólnota, tylko relacja? Rezygnacja z siebie ma służyć otwarciu na relację.

Pojawia się problem uogólnienia – nie ma czegoś takiego jak chrześcijaństwo, kapitalizm czy indywidualizm. Choć gdybyśmy zrezygnowali z tych pojęć, dyskurs nie mógłby istnieć. Omawianie tylko konkretów nie jest wartościowe poznawczo, musimy więc upraszczać. Ale my nie wiemy, jakie jest chrześcijaństwo. Gdy rozmawiam z moimi studentami, to często uświadamiam im, że np. Amerykański Kościół Tubylczy (Native American Church) używający peyotlu, funkcjonujący w rezerwatach, to też chrześcijaństwo. Tam też jest Chrystus, Bóg Ojciec, Matka Boska, święci i modlitwy.

Kościół widzi to chyba inaczej…

To kwestia przyjmowanej perspektywy. Według lefebrystów to właśnie oni, czyli Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X, są prawdziwym Kościołem katolickim, choć odłączyli się od Rzymu. Różne nurty chrześcijaństwa są uwarunkowane historycznie i kulturowo. W Polsce, w wyniku tego, co się stało w XX w. – II wojny światowej i sytuacji powojennej – Kościół w osobach hierarchów, a przede wszystkim kardynała Stefana Wyszyńskiego, obrał pewną drogę, którą można nazwać kolektywistyczną. To droga, w której Wyszyński i jego zwolennicy upatrywali szansę nie w modernizmie, podkreślaniu roli jednostek, rozwoju intelektualnym, ale w jak największej liczbie wiernych, masowości i powszechności Kościoła. Ktoś złośliwy dodałby: „zewnętrzności i nacisku na praktyki”. Pod pewnymi względami tę tendencję można ocenić jako bardzo chwalebną, bo ona uniemożliwiła pełną indoktrynację komunistyczną i doprowadziła do tego, że w Polsce przejście dokonało się najszybciej i najsprawniej. Substancja wartości została sprawnie przeniesiona i jako depozyt utrzymana. Z drugiej strony ktoś inny może słusznie zauważyć, że właśnie z tego powodu polski katolicyzm jest na bardzo niskim poziomie intelektualnym. Poziom debaty na tematy religijne jest niski, jeśli ona w ogóle ma miejsce.

Wracając do punktu wyjścia: z chrześcijaństwa rozumianego jako pewien zespół tekstów, twierdzeń, fenomenów kulturowych etc. można wyciągnąć bardzo wiele wniosków i różnie je interpretować. Jedne interpretacje są bardziej kolektywistyczne, powiedziałbym: socjalistyczne, a inne kapitalistyczne, wolnorynkowe i liberalne.

Liberalne momenty w Biblii

Stereotypy też utrudniają debatę w Polsce.

Ktoś może pochopnie pomylić kolektywizm z zatracaniem się jednostki na rzecz kolektywu i jej kompletnym dezawuowaniem, natomiast indywidualizm z eksponowaniem jednostki. Wartościowe jest ukazanie całej złożoności intelektualnej tej sytuacji. Jestem w stanie pokazać kultury kolektywistyczne, w których mamy do czynienia z wybitnymi, dobrze określonymi jednostkami, i kultury rzekomo indywidualistyczne, w których panuje totalna urawniłowka. Prosty przykład: kultura kolektywistyczna moich ulubionych Komanczów w XVIII w. Tam dobro plemienia jest najważniejsze, a jednostka, która sama jest niczym, działa na jego rzecz. Lévi-Strauss opisywał pouczającą sytuację, z życia Lakotów. Jeśli jakaś jednostka popełni ciężkie przestępstwo, to całe plemię dokonuje na niej osobliwej egzekucji – w obecności winnego niszczy jego namiot, zabija jego konia, konfiskuje jego wszystkie rzeczy, a następnie – też na jego oczach – buduje mu nowy namiot, przyprowadza nowego konia i zwraca wszystkie rzeczy, dając mu do zrozumienia, że pozbawiony plemienia zginie. Jednak, mimo tego kolektywizmu, nawet w plemieniu Komanczów można było natrafić na kontestatorów religii, którzy mówili, że to wszystko, czego uczą szamani, to kompletne bzdury wyssane z palca. Hermetyczne społeczności plemienne mogą więc wydać postaci posiadające własne, dość radykalne poglądy, podczas gdy w kapitalistycznych korporacjach indywidua działają nieomal jak automaty, wedle napisanego wcześniej scenariusza. Wybory, których dokonujemy, będąc rzekomo podmiotami w rzekomo indywidualistycznych społeczeństwach, są dość kolektywistyczne w takim sensie, że wszyscy chcą tych samych dóbr: wakacji, samochodów, strojów i przeżyć. Na żaden indywidualizm nie ma tu miejsca. Wyobrażamy sobie, że relacja indywidualizm-kolektywizm to przeciwieństwo szarej masy i barwnej jednostki. To wcale tak nie musi być. Może trzeba wrócić do tego, o czym mówiłaś, do relacji międzyludzkich – czym ludzie są dla siebie nawzajem.

Może z indywidualizmem jest tak jak z sekularyzacją? Socjologowie religii podkreślają, że nie byłoby Oświecenia w Europie, gdyby nie słowa Jezusa „oddajcie Bogu, co boskie, a cesarzowi, co cesarskie”. Sekularyzacja doprowadzona do skrajności obróciła się przeciwko swoim korzeniom, niszcząc chrześcijaństwo. Indywidualizm, tak samo jak świeckość, staje się jedną stroną monety. A Jezus pokazał uczniom awers i rewers jednocześnie, tu nie ma jednostronności.

Na chrześcijaństwo można spojrzeć jak na religię lub jak na krytykę religii. Jeśli religie są rodzajem zbiorowego, irracjonalnego przymusu, jaki jednostki na siebie wywierają, to chrześcijaństwo, które uważa się za siłę wyzwolicielską, nie może się już utożsamiać z takim sposobem funkcjonowania religijnego. Da się wyeksponować w Piśmie Świętym, a zwłaszcza w Nowym Testamencie, momenty, które mają charakter liberalny, albo raczej liberatorski, wyzwolicielski, personalistyczny, uniwersalistyczny. Uniwersalizm jest tym wątkiem, który jakby unieczynnia chrześcijaństwo jako religię, bo nie pozwala, żeby chrześcijaństwo stało sposobem budowania pewnego mitu grupowego przeciw innym grupom. Można powiedzieć, że większość religii przedchrześcijańskich to pewne dyskursy, narracje, które mają wzmocnić poczucie tożsamości grupowej. Są partykularne, represyjne: my jesteśmy lepsi, z nami nasz bóg wykończy was i waszych bogów. Ten moment jest też obecny w Starym Testamencie. Po ewolucji mentalnej dochodzimy do momentu, w którym dla Boga nie ma Żyda, poganina czy Greka. Tej konstrukcji nie da się przerobić, aby służyła realizacji interesów jednych przeciwko innym. To jest moment kluczowy. Jeśli ktoś w chrześcijaństwie go wychwyci i na niego postawi oraz uzna, że jest to uniwersalistyczne widzenie człowieka, to dla kogo jest ta religia? Nie dla Komanczów, Papuasów, Polaków, Murzynów. Może się okazać, że jest to religia każdego pojedynczego człowieka.

Pojawia się pytanie, dlaczego w Polsce jest inaczej, czemu brakuje uniwersalizmu. Tutaj chrześcijaństwo jest religią starego typu, pogańską, która ma pokazać, że my Polacy jesteśmy lepsi niż inni. Dla mnie to właśnie jest największą słabością polskiego katolicyzmu.

W Ewangelii widzisz momenty liberalne?

Termin „liberalny” rozumiem nie politycznie, tylko psychologicznie. Dlatego się poprawiłem, mówiąc „liberatorskie” – w sensie wyzwolenia jednostki z jej uwarunkowań. Wyzwoleńczość rozumiem w kontekście powiększania świadomości. Wyzwala mnie ktoś, kto mi słusznie pokazuje, że moje myślenie jest fałszywe.

Wyzwolenie przez burzenie tabu? Jezus jadał z pogardzanymi celnikami, uzdrawiał przez dotyk nieczystą kobietę…

Rozmawiał z obcymi, np. Samarytanką. W ten sposób pokazał, że najważniejsza jest jednostka. Przykładem wyzwoleńczej sytuacji jest zrywanie kłosów przez uczniów w szabat. Istnieje pojedynczy człowiek, który jest głodny, i reguły religijne przy nim się nie liczą. Wszyscy uczyli się dzięki temu szanować prawa jednostki. Ten tekst pokazuje, że istnieje prymat jednostkowej decyzji nad regułą, która wydaje się niepodważalna. Ale najbardziej wyzwolicielski moment nadchodzi wtedy, gdy na podczas ukrzyżowania Chrystusa jeden łotr strofuje drugiego łotra: „My […] godną zapłatę za uczynki odnosimy; lecz Ten nic złego nie uczynił”. Jezus mu odpowiada: „Zaprawdę mówię tobie: dziś ze mną będziesz w raju”. Czyli: wprawdzie istnieje reguła, że człowiek, który popełnił mnóstwo złych czynów, zostanie ukarany, a każdy dobry powinien zostać nagrodzony, ale ja ci mówię, że skoro ty tak widzisz świat, masz właściwą świadomość, zdajesz sobie sprawę z tego, jaka jest prawda, to cię wyzwala, to odwraca twoją ontologiczną i egzystencjalną sytuację o sto osiemdziesiąt stopni. Z człowieka skazanego na wieczne potępienie zamieniasz się w kogoś, kto razem ze mną, niewinnym, będzie w raju. Jeśli zdaję sobie sprawę ze swoich uwarunkowań – zamiast „grzechy” można powiedzieć „uwarunkowania” – to mnie wyzwala. Faryzeusz jest tak samo uwarunkowany jak inni, lecz ma fałszywą samoświadomość. Można to odczytywać nie konfesyjnie, ale duchowo i psychologicznie. W tym sensie ogromna ilość wypowiedzi Jezusa w ewangeliach ma charakter indywidualistyczny i liberalny.

W Starym Testamencie dominuje narracja o wyzwoleniu Izraela jako narodu. Wyzwolenie jest indywidualne?

Nie można tego robić grupowo. René Girard największy sukces chrześcijaństwa upatruje w demontażu idei kozła ofiarnego, która wiązała się z przekonaniem, że można wyzwolić grupę poprzez złożenie ofiary z jednostki. Wtedy to, co jest złego w grupie, było projektowane na jednostkę i wraz z nią zniszczone. Lepiej, żeby jeden człowiek umarł za naród niż odwrotnie. W ujęciu Girarda chrześcijaństwo polega na podkreślaniu, że tak wytypowana ofiara – jest (jak Hiob czy Chrystus) zawsze niewinna – a jednostka jest ostateczną wartością.

Z tej perspektywy indywidualizm lub liberalizm zawierają niedoceniany potencjał odświeżenia przekazu religijnego.

U Lakotów jest takie powiedzenie: „Człowiek nic nie może człowiekowi kazać”. Nie wiem, skąd się u nich wzięły wartości liberalne, ale bycie liberałem stanowi dla wielu religii zarówno wyzwanie, zapowiedź kryzysu, jak i okazję, pewną wartość. Może zwrócić uwagę na to, że w porządnej religii nacisk na jednostkę musi być co najmniej taki sam, jeśli nie większy, jak nacisk na wspólnotę. Negatywna funkcja religii bierze się z połączenia pewnych wartości wspólnotowych oraz nieprzepracowanej przemocy, którą czasem legitymizuje. Oczywiście, religia musi też służyć spajaniu wspólnocie …

…budować więzi społeczne, integrować…

…ale jeżeli się zbytnio przechyli w stronę wspólnoty, to szybko zamienia się w służbę zbiorowemu egoizmowi.

Czyli liberalizm, krytykowany za promowanie egoizmu, stanowi kontrapunkt wobec koncepcji kolektywistycznych, i świeckich, i religijnych.

W tym się zgadzamy.

Szczęście w epoce narcyzmu

Ale indywidualizm ma też ciemną stronę. Christopher Lasch i Richard Sennett opisali narcyzm jako problem naszych czasów. Amerykańska psycholog Jean Twenge przeprowadziła szeroko zakrojone badania generacji młodych Amerykanów, nazywając ich „Pokoleniem JA”. Porównując młodzież z pokoleniem ich rodziców i dziadków, doszła do wniosku, że to młode pokolenie cechuje niezwykle wysoki poziom narcyzmu, indywidualizmu i poczucia wyjątkowości. Jednocześnie ludzie ci cierpią z powodu ogromnego poziomu lęku, depresyjności i poczucia osamotnienia. Zbiorowość staje się tłem i areną dla zatomizowanej jednostki, która nie potrafi tworzyć trwałych i satysfakcjonujących więzi społecznych. Nie jest szczęśliwa.

To, co mówisz, jest zupełnie oczywiste, zgadzają się z tym i lewica, i prawica, i nawet Peter Singer. Wszystkie badania robione od lat 30. XX w., szukające odpowiedzi na pytanie „Co czyni ludzi szczęśliwymi?”, pokazują, że jest to bycie dobrym dla innych. Jeśli działasz przede wszystkim na swoją rzecz, obojętnie jaki masz status, czy jesteś bogata czy biedna, jesteś mniej szczęśliwa niż wtedy, gdy przyczyniasz się do dobra innych ludzi. Kultura, która nie naucza, że pomaganie zwierzętom, cioci Zosi lub dzieciom w przedszkolu jest jedną z najważniejszych rzeczy, które prowadzą zarówno do odkrycia sensu życia, jak i poczucia szczęścia, odpowiada za zaniedbanie bardzo ważnego fragmentu rzeczywistości.

Zabawne. Wyniki badań potwierdzają słuszność wezwania Jana Pawła II: „Człowiek może być w pełni sobą o tyle, o ile istnieje dla drugiego”.

Niestety, społeczeństwo amerykańskie jest bardzo dobrą ilustracją popsucia się tej idei. Tam pewna interpretacja idei kapitalizmu doprowadziła do haseł typu „chciwość jest dobra”. W latach 80. i 90. promowanie tych wartości przybrało postać niczym nie ograniczoną. Znajdujesz się we wrogim świecie, wszyscy są z tobą warunkowo, twoje szczęście zależy tylko od tego, ile dóbr, przeżyć, kasy nagromadzisz. Ta narracja wytworzyła wyobrażenie szczęścia, które jest sprzeczne wewnętrznie.

Szczęścia szukamy nie tam, gdzie trzeba?

Jednostka zapomina, że żyje pośród innych ludzi. Jesteś porządnym przyjacielem, obywatelem, ale tak naprawdę liczy się tylko to, czy wygrasz. Inni zawsze będą ci zazdrościć, zamiast cieszyć się z twojego sukcesu, bo on oznacza ich niepowodzenie i stratę.

Ale indywidualizm jest generowany nie tylko przez kapitalizm. Ronald Inglehart prowadził badania na temat aksjologii ponowoczesności. Opisał tzw. wartości postmaterialne, według niego są to: autonomia, autentyczność, tożsamość, seksualność itd. Wszystkie są ściśle związane z jednostką. Stworzył też termin „kultura swobodnej ekspresji”, ma ona stanowić wyższy poziom rozwoju niż „kultura przetrwania”. Ruchy społeczne w imię tych wartości walczą o zmianę kulturową.

Dawniej człowiek rzeczywiście był bardziej uwikłany w strategię przetrwania, była to kwestia chorób, wojen i różnych zagrożeń. Obszar biedy był większy. Wychowywano nas w ten sposób, że w miarę oddalania się od natury, od życia w zagrożeniu, będziemy mieli coraz większą wolność i moce przerobowe, bo mamy np. więcej wolnego czasu. To jest kompletna bzdura, bo to my dzisiaj pracujemy bez przerwy i nie mamy ani chwili wolnego. Badania pokazują, że w społecznościach pierwotnych na aktywność związana z przetrwaniem poświęcało się przeciętnie tylko 3 godz. dziennie. Oni mieli zaskakująco sporo czasu na myślenie, wolność i ekspresję.

A czy taka kultura uczy nas dojrzałości? Skoro wolność oznacza nieskrępowane wyrażanie „ja”, moje wybory są pozorne i dotyczą głównie sfery konsumpcji, to nie mam przestrzeni do ćwiczenia dojrzałych zachowań.

To, za czym tęsknią ludzie, którzy preferują pojęcia „dojrzałość” albo „pełnia człowieczeństwa”, odnosi się do sytuacji, kiedy życie polegało na zupełnie czymś innym niż teraz. Każdy poważniejszy błąd kończył się tragicznie dla jednostki lub dla wspólnoty z powodu licznych zagrożeń. Dzisiaj żyjemy w takim świecie, że możesz mieć niemal dowolnie bzdurne poglądy, a i tak spokojnie przeżyjesz. Nie ma epidemii, wojen, głodu ani takiego ubóstwa jak w wielu innych częściach świata. W efekcie na czoło wysuwają się dwa główne cele ewolucyjne: zdobyć jak najwyższe miejsce w hierarchii i osiągnąć sukces reprodukcyjny. Porównanie „kto ma większy tablet” zastąpiło walkę o to, „kto ma większe poroże”.

Wyzwania rodzą doskonałość

Dojrzałość kiedyś była nagradzana. Dziś jest inaczej?

Nie, byliśmy brutalnie karani. Wcześniej, gdybyś zaniedbała pewne rzeczy związane z funkcjonowaniem w środowisku, zostałabyś zabita – przez choroby, wrogów itd. Teraz możesz wierzyć, że duchy ci ześlą pożywienie i nie umrzesz z głodu.

Bo zadba o mnie opieka społeczna.

Był taki wielki psycholog, nazywał się Burrhus Frederic Skinner…

…twórca behawioryzmu.

Powiedzmy: jeden z jego najwybitniejszych przedstawicieli. To jest nurt w psychologii ujmujący człowieka w sposób technologiczno-inżynierski. Patrzy na człowieka jak na obiekt oddziaływań środowiska i ich produkt. Skinner napisał m.in. książkę „Poza wolnością i godnością”, w której scharakteryzował dokładnie ten problem, który przedstawiłaś. Sytuacja ma się tak: skoro człowiek jest produktem środowiska, to istnieją środowiska, które produkują wartości związane z wolnością i takie, które produkują wartości związane z godnością. I one się kompletnie z sobą nie pokrywają. Środowiska produkujące godność to te, w których jest bardzo wiele zagrożeń. Zmagając się z nimi niczym bohaterowie „Dżumy” Alberta Camusa, zyskujesz godność i szacunek w oczach innych. Ale tam jest bardzo mało wolności, która jest cały czas zagrożona. Z kolei środowiska, które mają bardzo mało bodźców negatywnych i zagrożeń, a dużo luksusu, produkują ludzi bez żadnych wyraźnych właściwości. Masz duże możliwości wyboru zachowania, ale zero szans na osiągnięcie godności, bo brakuje wyzwań. Nie musisz się z niczym zmagać. Ludzie nie wykazują więc żadnej chęci do pracy nad sobą. Mówiąc zatem w największym, prostackim skrócie, to, co nazywasz odpowiedzialnością, jest tylko świadomością istnienia długotrwałego zagrożenia. Ono sprawia, że musisz być zdyscyplinowana, wykształcona, uformowana, żeby sprostać nieprzyjaznemu środowisku. Dzisiaj możesz przeżyć, nie mając żadnej formacji czy dyscypliny. W bogatych, socjalnych społeczeństwach Zachodu nie musisz wykonywać żadnej pracy, możesz żyć z zasiłku przez kilkadziesiąt lat.

Powiedziałeś, że oba pola, wolność i godność, zupełnie się rozchodzą. Może tu jest pies pogrzebany? Dzisiaj dominuje przekaz, że godność jest zdeterminowana ilością wolności. Widać to np. w walce o prawo do aborcji lub eutanazji, ale nie tylko. Moja godność doznaje uszczerbku, gdy ogranicza mi się choćby wolność autokreacji.

Według Skinnera godność zależy od tego, jak usilnie walczysz z przeciwnościami. U niego pojęcia definiowane są dość technicznie, nie mają wiele wspólnego z dawnym filozoficznym pojęciem godności i wolności. Chodzi o to, jak sobie radzisz z restrykcyjnym wobec siebie środowiskiem. To pokazuje, że im bardziej luksusowo żyjesz, tym mniejszą masz szansę osiągnąć wartości, które przez setki lat ludzkiej historii były diagnozowane jako idealistyczne, specyficznie ludzkie, wzniosłe i pożądane. Dążenie do wyzwolenia się spod wpływu natury i opresji różnych czynników było motywem kształtowania typowo ludzkich cech. Ale osiągnięcie tego ideału spowodowało automatycznie produkcję ludzi, którzy z punktu widzenia wielkich myślicieli byliby uznani za miernych, kiepskich i niedojrzałych. W takich dziedzinach jak heroizm, wielkość ducha oni nie mają dużo do powiedzenia.

A według ciebie swobodna ekspresja jest warunkiem godności?

Nie. Jeśli mogę bezkarnie robić wszystko, to nie jest to żadna sztuka.

Wolność się zdewaluowała?

Wolność jest dzisiaj niczym nie okupiona.

Jednak dla wielu osób narzucanie choćby wiedzy o świecie czy zasad etycznych w procesie socjalizacji to pogwałcenie wolności.

Sama wolność, już osiągnięta, nie kreuje żadnych wartości. W ramach wolności mogę zażywać narkotyki albo oglądać pornografię. Nikt nie uzna, ani w środowiskach prawicowych, ani lewicowych, że istnieje jakaś wielka wartość wyprodukowana poprzez oglądanie pornografii. My, ludzie wychowani w luksusowych warunkach, przypominamy krakowskie gołębie.

Ich syta egzystencja sprowadza się do dreptania po Starym Rynku i polowania na okruchy rzucane przez turystów.

Nic im nie zagraża. To wyzwania produkują doskonałość. Dzisiejsze wyzwania nie wymuszają na ludziach samodyscypliny, pewnych umiejętności ani kwalifikacji duchowych czy osobowościowych. Oczywiście, życie dzisiaj jest trudne, żeby coś osiągnąć, trzeba ciężko pracować, ale to się nie przekłada na kształtowanie indywidualności. Na przykład jest wielu doskonałych pilotów, ale tylko raz na kilkadziesiąt lat któryś z nich zostanie bohaterem, jak kapitan Wrona.

Jak osiągnąć doskonały indywidualizm?     

Leonardo da Vinci już dawno temu powiedział, że ojcem wolności jest dyscyplina, a tam, gdzie jest wolność czy samowola, natychmiast pojawia się zniewolenie. Jak sobie narzucasz jakieś wyraźne ramy, to się wyzwalasz. Mistrzostwo pojawia się tylko tam, gdzie są ograniczenia. Jeśli nie ma ograniczeń naturalnych, aby stymulować rozwój, produkuje się sztuczne, co widać na przestrzeni wieków. Jeżeli powiesz jednemu muzykowi: „Napisz dzieło, jakie chcesz”, a drugiemu: „Napisz dzieło dodekafoniczne”, to ten drugi jest od razu w lepszej sytuacji, przez to, że musi się podporządkować określonym regułom. W muzyce popularnej nie ma żadnych ograniczających zasad, panuje pozorna wolność, dlatego wyprodukowanie dzieła wartościowego i trwałego jest bardzo mało prawdopodobne. W życiu najważniejszymi dostarczycielami ograniczeń są: prawo, religia, i edukacja. Tam, gdzie są silnie sformułowane ograniczenia, tam jest progres.

A regres?

Człowiek ma naturalną tendencję do wyzwalania się z ograniczeń w kierunku autonomii i podmiotowości. Równocześnie ludzkość jest świadoma tego, że tam, gdzie znika powód zniewolenia, pojawia się możliwość degeneracji, dekadencji. Kultura traci zdolność do dalszego rozwoju.

Co robić, skoro już żyjemy w dekadenckiej kulturze?

Każdy może sam próbować narzucić sobie ograniczenia…

A jeśli chce się być dobrym człowiekiem? Dobrym liberałem?

Paradoksalnie, do celu prowadzi najczęściej to, co jest jego przeciwieństwem. Żeby być wolnym, trzeba się zgodzić na pewne formy ograniczenia wolności.

Dekadentyzm – definicja i zakres pojęcia :)

W Polsce termin „dekadencja” pojawia się na fali popularności francuskiej literatury tego okresu. Niestety, wraz z całym bogactwem treści, dociera do nas także niejednoznaczność terminu, ciągnący się za nim wachlarz nieporozumień i polemik. Prowadzi to do modyfikacji treściowej w porównaniu z francuskim pierwowzorem. Pomimo przejęcia tych terminów z Francji, gdzie pozbawione one były pejoratywnego zabarwienia, w Polsce nabrały wydźwięku jednoznacznie ujemnego. Tłumaczyć to można m.in. tym, że do „dekadentyzmu” przyznawał się Paul Verlaine, którego recepcja twórczości wywarła duży wpływ na kształtowanie się życia artystycznego w Polsce okresu fin de siecle. Otóż po francusku decadent, decadence oznacza tyle co schyłek, chylenie się ku upadkowi, ale jednocześnie nie oznacza samego schyłku i rozpadu z jego oczywistą w języku polskim konotacją pejoratywną, która nam kojarzy się z degrengoladą. Na takie rozumienie język francuski ma osobne określenie, którego brak w języku polskim: deliquescence. Do postawy takiej określanej tym słowem nie przyznawał się Verlaine, uważał wręcz, że dekadentyzm jest jej przeciwieństwem. Specyfika naszego języka nie może oddać niuansów różnic między zakresami obu tych pojęć, stąd też m.in. wynikają nieścisłości w używaniu w polskich wypowiedziach literackich haseł wiążących się z dekadentyzmem.

W epoce Młodej Polski, życie ówczesnej bohemy, z jej niekończącymi się barowymi dyskusjami, kawiarnianą wymianą poglądów, coraz powszechniejszym czytelnictwem – sprzyjało poznawaniu nowych trendów artystycznych, zapoznawaniu się z filozofią i literaturą będącymi wyrazicielem dekadenckich nastrojów. Całe życie artystyczne, ze wszystkimi odmianami sztuk, formalnymi i nieformalnymi spotkaniami twórców, tworzą system naczyń połączonych.

Powszechne przekonanie, iż jest to schyłek, choroba wieku, postawa pesymistyczna – jest oczywiście prawdą, lecz żeby właściwie zrozumieć to pojęcie, należy dokładnie poznać wszelkie aspekty z nim związane.

Z terminem „dekadentyzmu” i „dekadencji” wiąże się wiele aspektów, które zachodzą na siebie, przesłaniają się, utrudniając klarowne rozpoznanie semantycznego obrazu tych pojęć. Wynika to z faktu, iż z polem znaczeniowym „dekadentyzmu” wiążą się takie aspekty jak: schyłek, upadek, wynaturzenie, bohema itp. Takie wyrażenia nasuwają jednoznacznie pejoratywne konotacje, „dekadencja” w takim pojmowaniu tego słowa jest stanem braku w stosunku do wcześniejszego stanu wartości. Termin „dekadentyzm” nie pojawił się oczywiście dopiero na przełomie wieków, genezy tego słowa trzeba szukać znacznie wcześniej, a jeszcze starsze jest pojęcie, które ono nazywa.

Słowem „decadence” posługiwano się początkowo dla opisania zjawisk politycznych, społecznych i moralnych powiązanych z problematyką państw, narodów i instytucji, później ras i cywilizacji. Natomiast rzadko używa się tego pojęcia w konotacji do problematyki literatury i sztuki – jeśli już, ma ono wydźwięk pejoratywny, mający na celu podkreślenie niskiego poziomu dzieł, i co często za tym idzie – upadku i zepsucia gustów estetycznych w społeczeństwie.

Wzrost zainteresowania pojęciem „decadence” i utworzonymi od niego „decadentisme” i „decadent”, nie spowodowało rozwiania niejasności co do ich znaczenia. Wprawdzie w dziewiętnastowiecznej literaturze negatywny obraz dekadentyzmu zaczął stopniowo blednąć, w potocznej opinii wszystko, co wiązało się z „dekadentyzmem” nadal posiadało sens pejoratywny, nadal była to obelga, estetyczna restrykcja, słowo – wytrych, którego prawdziwy sens rozumiało niewielu, lecz pole rażenia było znaczne.

Dzięki francuskim poetom, którzy w 1886 roku powołali do życia czasopismo „Le Decadent” i sami siebie obwołali dekadentami, dekadentyzm zaczął być odbierany jako synonim awangardy, eksperymentu formalnego. Na tym jednak nie skończyły się zawirowania i trudności z definicją pojęcia. W tym samym czasie popularność zaczął zyskiwać ruch symbolistyczny – także odbierany jako awangardowy, a oprócz tego posiadający w swych szeregach wyznawców tej samej co dekadenci filozofii życiowej, zaczęto oba pojęcia mylić i stosować je zamiennie. Spośród pokrewnych znaczeniowo pojęć, najwyraźniej wykrystalizowało się, sprawiając najmniej kłopotów z prawidłową definicją, słowo „dekadent„, którym nazywano określony typ osobowości wyrosłej w trudnych warunkach schyłku wieku, hołdujący indywidualizmowi, estetyzmowi, poczuciu bezsilności wobec świata zewnętrznego, sprzeciwianiu się powszechnie obowiązującym normom moralnym. „Kariera” terminu nie skończyła się wraz z przebrzmieniem wieku dziewiętnastym, ale odrodziła się ponownie w latach dwudziestych dwudziestego wieku, a i u współczesnych wywołuje on silny ładunek emocjonalny.

Dekadencja jest zjawiskiem cyklicznym i może dotknąć każdego społeczeństwa, które znajdzie się w określonym stadium swego rozwoju. Najczęściej jednak dopatrywano się analogii między cywilizacją przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, a schyłkiem Cesarstwa Rzymskiego. Taki punkt widzenia spowodował, że niektórzy podchodzili do tematu beznamiętnie, nie kierując się emocjami – opisywali po prostu zjawisko nie zajmując się jego wartościowaniem. Jednak takie podejście do tematu było rzadkością. Ta obiektywna analiza zjawiska „zaginęła” gdzieś w ogromie paszkwili adwersarzy dekadentyzmu, którzy przy tym nie wykazywali się dostateczną znajomością tematu, a z dostępnych na ten temat informacji wybierali te, które pasowały do ich wizji dekadenckiego zepsucia, zgnilizny i upadku cywilizacji. Dla uzyskania pełnego obrazu zamętu, wystarczy przypomnieć fakt, że w publicystyce nagminnie posługiwano się „symbolizmem” i „dekadentyzmem” jak synonimami. Także sama treść podkładana pod oba pojęcia była nie do końca ścisła i zgodna z prawdą. W wersji aprobatywnej „symbolizm” plus „dekadentyzm” oznaczały po prostu nowe, jak byśmy dziś powiedzieli, awangardowe środki wyrazu, natomiast w aspekcie pejoratywnym rozumiano przez nią pusty formalizm, dziwaczność, sztukę pozbawioną wartości.

Z biegiem czasu pojęcie symbolizmu coraz bardziej się krystalizuje, by w ostatecznym rozrachunku całkowicie się wyemancypować. Natomiast znaczeniowy zakres terminu „dekadentyzm” przesuwa się w sferę zjawisk psychologicznych i światopoglądowych. Nie znaczy to jednak, że zmiany te doprowadziły do większej przejrzystości pojęcia „dekadencji„, pojawiły się bowiem kolejne, nieznane dotąd problemy na tej drodze. Otóż „dekadentyzm” przestał być czymś obcym, czymś, z czym borykano się w odległej Francji, a stał się zjawiskiem swojskim, obecnym na naszych ziemiach, terminem, bez którego nie wyobrażano sobie już opisywania polskiej rzeczywistości literackiej, społecznej itp. Polscy twórcy przestali być już tylko wyrazicielami i translatorami obcych prądów, stali się równoprawnymi kr
eatorami. Zauważono, że polskie problemy końca wieku nie różnią się tak bardzo od problemów targających społeczeństwa francuskie czy niemieckie. Co więcej, zaczęto zastanawiać się nad specyfiką polskiego dekadentyzmu, i niczym „polowanie na czarownice”, rozpoczęto „polowanie na dekadentów„, których zaczęto oskarżać o całe zło tego świata, o wszelkie problemy, niepowodzenia itp.

Wśród polskich publicystów tamtego okresu dominowało przekonanie, iż dekadent jest przedstawicielem nowej inteligencji sprzeciwiającej się zastanemu mieszczańskiemu porządkowi, człowiekiem wrażliwym na sztukę i nowe prądy światopoglądowo – filozoficzne, będącym reprezentantem schyłkowej cywilizacji.

Do polskich prekursorów tego nurtu zaliczano Przybyszewskiego, Miriama – Przesmyckiego, Langego, Dąbrowskiego, Tetmajera.”Wyzwiskiem” dekadenta obrzucano się bez opamiętania, często mijając się z prawdą. Dla realistów dekadentami byli symboliści i odwrotnie, moderniści dla konserwatystów i vice versa, młodsi dla starszych a starsi dla młodszych itp.

Dekadentyzm był prądem w XIX wiecznej literaturze francuskiej i w niej znalazł swój najpełniejszy wyraz; jednak z biegiem czasu przeniknął w sferę psychologii, światopoglądu, filozofii, życia społecznego. Jednym z najciekawszych zjawisk dotyczących dekadentyzmu jest fakt, jak pierwotny prąd literacki określany tym terminem został zdominowany przez wymienione wyżej aspekty pozaliterackie.

Niezmiernie ciekawą kwestią jest, dlaczego pojęcie dekadencji, które ma tak długą tradycję, zaktualizowało się właśnie na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku osiągając wtedy swoją największą popularność. Według wielu badaczy do renesansu popularności tego terminu sięgającego czasów starożytnego Rzymu przyczynił się tak znienawidzony przez dekadentów pozytywizm. W poprzedzającej schyłek wieku epoce popularne było przedstawianie natury czasu i historii w formie schematycznych analogii przyrodniczych. Wówczas jednak „myślenie organicznie” miało zdecydowanie wydźwięk pozytywny, głoszący afirmację życia. Jednak założenia, że życiem społecznym, historią ludzkości kierują te same co przyrodą prawidła, zawierają też pierwiastki pesymistyczne. Część z nich znalazła swój wydźwięk w naturalizmie, część, najbardziej skrajna, włączona została do światopoglądu dekadenckiego.

O ile pozytywizm szukał analogii między społeczeństwem a żywym organizmem we wzajemnej zależności poszczególnych elementów, dekadentyzm posługiwał się tymi samymi przykładami, wyciągając z nich jednak odmienne, pesymistyczne wnioski. Skoro bowiem społeczeństwo, cywilizacja, rządzą się tymi samymi prawami co przyroda, to ich rozwój musi się kiedyś skończyć, a wtedy przychodzi nieunikniony kres i śmierć organizmu rozumiana jako kres historii.

Tak jak w przyrodzie, tak również w historii cywilizacji ludzkości ciąg wydarzeń zmierzających ku „śmierci” jest cykliczny i składa się z kilku faz: fazy wzrostu, dojrzewania, pełni doskonałej i rozkładu. Faza pełni doskonałej nosi jednak dla wyznawcy pesymistycznej filozofii znamiona nieuchronnego końca, jest to faza przesilenia, kiedy nic więcej, nic pełniejszego nie da się już osiągnąć, jedynym możliwym kierunkiem jest kierunek w dół, chylenie się ku upadkowi.

Na ten pesymistyczny obraz cywilizacji nałożyła się równie „czarna” wizja degeneracji wzmocnionej darwinowską socjologią.

Jak więc widzimy, dekadentyzm nie jest samodzielnym ruchem, lecz odwołuje się do innej wypowiedzi światopoglądowej ostatecznie wyraźnie ją trawestując. Stanowisko wyznawców pozytywistycznej nauki prowadziło nieuchronnie do twierdzeń, iż prawdy odnoszące się do nauk biologicznych z powodzeniem można stosować do innych dziedzin życia – co doprowadziło do powstania scjentyzmu, mówiącego, że prawdziwą i w pełni uzasadnioną wiedzę o rzeczywistości dostarcza tylko nauka przy trzeźwym i wąskim jej rozumieniu. Przełom w myśleniu nastąpił wraz z ogłoszeniem darwinowskiej koncepcji prawa walki o byt. Odtąd zaczęto podważać organicyzm, a pogląd, iż z porównania świata przyrodniczego i społecznego płyną optymistyczne wnioski legł w gruzach.

Na „żywy miejski organizm” zaczęto patrzeć z przerażeniem, widząc w nim miejsce walki o byt, starć, w których wygrywają silniejsi, miejsce gdzie aby przetrwać trzeba stać się skrajnym egoistą. Tak więc pozytywistyczny optymizm został zastąpiony przez dekadencki pesymizm, który, pozornie, nie był tak atrakcyjny. Poprzedni światopogląd wypalił się, a industrialna przemiana miast dała namacalne efekty: wyzysk, nędzę, egoizm, chciwość. Pozytywistyczne hasła okazały się utopią: omamieni mamoną fabrykanci nie palili się do zakładania szkół i szpitali, bogacenie się jednostek nie pociągało za sobą polepszenia stanu posiadania całego społeczeństwa – wręcz przeciwnie, powodowało ubóstwo klasy pracującej.

Pozytywistyczne tezy okazały się nic nie znaczącymi utopijnymi frazesami, pustymi hasłami, które zdominował pesymistyczny, dekadencki światopogląd będący wynikiem nowej rzeczywistości.

ŚWIATOPOGLĄD DEKADENCKI

Jako, że światopogląd dekadencki wyrósł na wspólnej pozytywizmowi i naturalizmowi ramie logicznej, uprawnieni jesteśmy do tego, aby nadal posługiwać się przyrodniczą analogią, która jednak w dekadenckim wydaniu jest symetryczną odwrotnością idei ewolucji. Człowieka współczesnego dekadenci odbierali jako ostateczny produkt ewolucji, ale widzieli w nim gatunek zupełnie nieodporny na czyhające cywilizacyjne niebezpieczeństwa, byt wysubtelniony do granic możliwości, nadwrażliwy, który nie umie poradzić sobie z wizją nieuchronnej śmierci, podobny do dojrzałego owocu, który nie może zapobiec własnemu upadkowi. Skoro koniec i tak jest nieuchronny, to po co tracić resztki sił na bezowocną walkę? Na tym właśnie polega dekadencki paradoks: dekadenci uważali się za przedstawicieli najwyższego etapu rozwoju homo sapiens, a jednocześnie mieli świadomość „choroby” gatunku ludzkiego. Jako ostatnie ogniwo ewolucji, procesu z natury swej pozytywnego, dekadenci – twór tak misterny i wysubtelniony, tak perfekcyjny, że aż niefunkcjonalny, sami przyznawali – co było jedną z głównych osi, wokół której budowali swą filozofię, że są niezdolni do życia w brutalnej rzeczywistości końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku. Ewolucja wiedzie do zguby nie tylko pojedyncze jednostki, ale całe formacje społeczne, narody, rasy, by w końcu destrukcją naznaczyć całą znaną nam cywilizację.

Co ciekawe, teoretyczne rozprawy o dekadentyzmie i dekadentach pisane były zazwyczaj przez „osoby trzecie”, nie przyznające się do tej pesymistyczno – destrukcyjnej filozofii, a wręcz nazywające samych siebie jej przeciwnikami i pogromcami. Tacy twórcy otwarcie stawiali siebie w roli obserwatora, który stara się wykryć symptomy dekadenckiego schyłku cywilizacji, dając jedn
ocześnie receptę na zaradzenie takiemu stanowi rzeczy. Takie stanowiska często powstawały na gruncie pozytywistycznej perspektywy.

Symptomów dekadentyzmu należy szukać w świecie wartości, które dla dekadenta znalazły się w stanie głębokiego kryzysu. Jednym z najdotkliwiej odczuwanych upadków, był upadek prawdy. Nauka, która w pozytywizmie miała dać odpowiedź na wszystkie nurtujące ludzkość pytania i wątpliwości, pod koniec dziewiętnastego wieku zawiodła pokładane w niej nadzieje. Okazało się, że zamiast szukać odpowiedzi, nauka wydała walkę wszystkiemu co „nienaukowe”, należące do sfery ducha. Zmęczeni oglądaniem rzeczywistości przez „szkiełko i oko” ludzie końca dziewiętnastego wieku zatęsknili do tego co wyparł scjentyzm. Dostrzeżono, że nauka nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania, stale pojawiały się nowe wątpliwości, których nauka nie mogła rozwiać, wobec których stawała się bezużyteczna – naukowy sceptycyzm zajmie poczesne miejsce na dekadenckim firmamencie.

Co jest natomiast charakterystyczne dla tego okresu, to fakt, iż kryzys nauki identyfikowano z kryzysem w sferze etyki. Skoro nauka okazała się zawodna w obliczu rozjaśniania „zagadek bytu”, człowiek został zostawiony sam sobie, czuł się samotny, opuszczony i zdany tylko na siebie. Rodziło to zmagania duchowe, które często były tematem sztuki okresu fin de siecle. Wspomniany sceptycyzm, który początkowo uskrzydlał, z biegiem czasu pętał „skrzydła”, stał się przyczyną pasywności i bezwoli, stworzył dekadenta – biernego obserwatora rzeczywistości.

KRYZYS WARTOŚCI. SEKTY. OKULTYZM.

Przełom dziewiętnastego i dwudziestego wieku określany był mianem czasu kryzysów. Dekoniunktura dotknęła także etykę. Nie widziano sensu i sposobu dla stworzenia nowego systemu etycznego, a ten, który obowiązywał dotychczas uznano za niewystarczający i nie dość przekonująco uzasadniony.

Chrześcijańskie normy, według których ludność świata żyła przez setki lat, okazały się nie przystawać do „nowych czasów”, nie były atrakcyjne dla młodych żyjących w dynamicznie rozwijających się aglomeracjach, narażonych na czyhające zewsząd pokusy kawiarnianego życia, płatnej miłości, narkotyków i alkoholu. Dekadenci krzyczeli za Nietzschem: „Gott is tot!”, a za Marksem: „Religia to opium dla mas!” – określając religię jako zbiór złudzeń mających na celu uśmierzenie cierpienia. Przypomnijmy także darwinowską koncepcję walki o byt i naturalną selekcję – obu tych poglądów właściwie nie dawało się połączyć z jakąkolwiek etyką.

W czasach, gdy głoszono śmierć Boga, gdy Natura jawiła się jako nieetyczna forma, gdy religię razem z jej normami moralnymi przyrównywano do narkotyku otępiającego umysły, zafałszowującego rzeczywistość, będącego jednocześnie lekiem przeciwbólowym i uspokajającym – pojawiło się przekonanie, iż człowiek, pozbawiony jakichkolwiek punktów odniesienia, sam nie potrafiący stworzyć nowej skali – znalazł się w etycznej i moralnej próżni. Pomimo podejmowanych prób stworzenia nowych propozycji takich jak anomia, rozwiązania takie nie mogły jednak zniwelować poczucia katastrofy etycznej, która zajęła poczesne miejsce w dekadenckim światopoglądzie, identyfikowana z moralnym nihilizmem – czyli sceptycyzmem absolutnym.

Dekadenci żyli w czasach, w których pytania o istotę i przyczynę dobra i zła były pytaniami skazanymi na brak odpowiedzi. To subiektywny pragmatyzm miał dać rozwiązanie.

W tamtym czasie powstawały liczne sekty, które fascynowały artystów. Jedną z nich było „Dzieło Miłosierdzia”, sekta założona przez pobożnego francuskiego katolika i fabrycznego brygadzistę Eugene Vintras’a. Grupa ta znana była także pod nazwą Kościoła Karmelu. Członkowie tej sekty głosili, że skończyła się era Syna i nadeszła era Ducha. Kościół katolicki z niepokojem patrzył na Vintras’a i jego wyznawców, dopatrując się w praktykowanych przez nich obrzędach elementów czarnej mszy. Dlatego też w 1848 roku papież formalnie ekskomunikował Vintrasa i jego kościół. Niemniej sekta fascynowała dekadenckich artystów końca dziewiętnastego wieku, takich jak Odilon Redon, którego niektóre obrazy, np. „Triumfujący Pegaz” przejawiają wpływy mistyczne.

J. K. Huysmans, autor powieści „Na wspak”, która stała się przykładem literatury dekadenckiej, studiował meandry magii i był przez pewien czas przyjacielem i uczniem Boullanda, który w jego okultystycznej powieści ” La Bas” występuje jako „dr Johannes”.

Człowiek wciąż szukał nowych obszarów, w których intelekt musiał skapitulować i uznać wyższość metafizyki. Sfera tajemna dostarczała mu nowych bodźców, których tak bardzo potrzebował i których fizycznie wręcz łaknął. Takie wędrówki po ścieżkach wiedzy tajemnej okazywały się niekiedy nieprzyjemne a czasami niebezpieczne – wystarczy wspomnieć o cieszącym się ówcześnie sporą popularnością satanizmie.

SATANIZM

Obok innych dekadenckich „izmów” ten wydaje się jednym z najbardziej interesujących i zapewne wzbudzających największe kontrowersje. Choć zaznaczyć należy, że oblicza satanizmu i rangę jaką samemu „prądowi” przyznawano były bardzo różne. Polski satanizm wiele zawdzięcza niewątpliwie Stanisławowi Przybyszewskiemu.

Przybyszewski postrzegał Szatana jako pierwotną siłę, z jednej strony stwórcę, potężnego w swojej mocy, z drugiej jednak strony jawi się on jako ofiara własnych kreacji, istota wijąca się pod jarzmem stworzonego przez siebie cierpienia. Wobec gehenny świata, nawet Szatan pozostaje bezradny i bezbronny. Personifikacja Zła przybiera więc maskę umęczonego człowieka końca wieku. W Szatanie rozpoznawano samych siebie, buntowników posiadających wiedzę o końcu świata, wiedzę ostateczną.

Szatan może być jedynie biernym obserwatorem wypełniania się strasznej przepowiedni. Dekadenci byli buntownikami – Szatan także; krnąbrność, odrzucenie boskich zasad moralnych, samotność – to wszystko sprawiło, że stał się on protagonistą człowieczeństwa – a przez to znacznie bliższy ludziom niż Bóg Ojciec, stwarzający prawa, ale im niepodlegający. Dekadent nie dostrzegał w świecie, w którym przyszło mu żyć, iskry bożej, dobroci i miłosierdzia, które miały w nim swoje źródło.

Znacznie łatwiej przyszło mu się identyfikować z upadłym aniołem, buntownikiem strąconym w otchłań ciemności; to ta czeluść stworzyła go takim przerażającym, ale dla schyłkowców fin de siecle widoczny był także tragizm tej postaci, który był także ich tragizmem. W tym piekielnym świecie przełomu wieków, to Szatan jest prawdziwym rex mundi, któremu należy się poszanowanie.

Przyczyn renesansu satanizmu w Europie i polskim środowisku należy szukać w przeświadczeniu, że cały świat jest absurdalny. W obliczu takiego bezsensu uniwersum należało przyjąć określoną postawę – albo biernie godzić się na zastaną rzeczywistość, albo poszukiwać nowy
ch dróg i nowych odpowiedzi. Czasy te obfitowały w metafizyczne aksjomaty. Dlatego też ludzie schyłku wieku sięgnęli do najciemniejszych aspektów naturalistycznego dziedzictwa, a gdy te okazały się niewystarczające zaczęto szukać głębiej. Okazało się, że nie potrafiono odpowiedzieć na zagadnienia o przyczyny zła i cierpienia targających znanym im światem. „Ratunkiem” miała okazać się ucieczka w metafizykę. Bezsens świata, w którym panuje zło, cierpienie i chaos wcale nie musi oznaczać, że jest on bezrozumny, wręcz przeciwnie. Przyczyn takiego stanu rzeczy zaczęto szukać w sferze profanum, której władcą był Szatan. Pesymistyczną wizję świata głoszoną przez dekadentów dzieliła tylko cienka granica od wizji demonicznej, która znalazła wielu wyznawców.

Trzeba jednak przyznać, że w Polsce, kraju o wielowiekowych tradycjach katolickich, prawdziwy satanizm raczej nie występował, jego obecność w światopoglądzie i sztuce była raczej potencjalna niż realna.

POSZUKIWANIE NOWYCH PODNIET

Dekadenci chwytali się deski ratunku – aby życie miało jakikolwiek sens, trzeba żyć szybko, starać się być w „kilku miejscach jednocześnie” aby odbierać jak najwięcej wrażeń zmysłowych, które uszlachetniają przemijające chwile, z których składa się życie. Teoria ta niesie ze sobą jednak pewne niebezpieczeństwo, które stało się w pewnym sensie przekleństwem dekadentów. Otóż człowiek przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku – według ówczesnego rozumowania – był z jednej strony spadkobiercą wielowiekowej tradycji, z drugiej, prawdopodobnie ostatnim ogniwem ewolucji gatunku homo sapiens. Takie uwarunkowania powodowały, iż przedstawiciele epoki fin de siecle cechowali się wrażliwością stępioną przez tysiące lat, podczas których wrażliwość ludzka wystawiana była na działanie niezliczonej ilości i rodzajów doznań.

Ziemska egzystencja stała się nudna i nieatrakcyjna dlatego, iż wszystkie wrażenia, które z sobą niosła były od wieków takie same i nie wiązały się z żadną niespodzianką, nie motywowały chęci życia. Dlatego w tej epoce jedną z naczelnych kwestii stała się intensyfikacja znanych dotąd przeżyć i poszukiwanie nowych podniet. Trudno wymyślić nowe bodźce, ludzkość bowiem od zarania dziejów starała się upiększyć nieco otaczającą ją rzeczywistość; dlatego ani alkohol, ani narkotyki, ani inne używki służące stymulacji i halucynacjom pozwalającym egzystować w „sztucznych rajach” nie były dziewiczymi. Jednak rzadko w której epoce stosowano je na taką skalę i rzadko kiedy stawały się one atrybutami nierozerwalnie kojarzonymi z określoną grupą społeczną – w tym wypadku z dekadentami. Gdyby takie zabiegi nie były w stanie pobudzić uśpionych zmysłów, pozostawała jeszcze do spenetrowania i eksploatacji sfera moralna, niegdyś traktowana bardzo liberalnie, z chwilą rozprzestrzeniania się religii chrześcijańskiej – z wszystkimi jej rygorystycznymi zakazami dotyczącymi m.in. sfery ludzkiej seksualności – owiana widmem grzechu. Dekadenci więc stali na stanowisku immoralizmu, któremu daleko jednak do optymistycznego w gruncie rzeczy witalizmu czy libertyńskiej frywolności. Dekadenci łamali normy moralne, przekraczali ich granice, penetrowali nieznane dotąd strefy, ale ich postępowanie w tym zakresie nosiło znamiona fatalizmu. To brak siły a nie jej nadmiar każe dekadentom łamać normy i wchodzić w konflikt z prawem. To wizja braku przyszłości, nieuniknionego kresu i ruiny popchnęła dekadentów w tę niebezpieczną strefę – skoro nie ma przyszłości, korzystajmy w pełni z tego co niesie ze sobą nasze doczesne życie, nie musimy się przecież martwić o czekającą nas boską karę za nasze postępki – zdają się mówić dekadenci.

ROLA JEDNOSTKI I MIEJSCE DEKADENTA W SPOŁECZEŃSTWIE

Do tej pory, na fali popularności Comte’a, to społeczeństwo jako ogół miało przewagę nad jednostką, która stanowiąc jego składnię, tylko w nim znajdowała swoje uzasadnienie. Ale światopogląd dekadencki daleki był od takiego stanowiska, przyznawał większą rangę jednostce. Skoro wszystko dotknięte jest kryzysem – społeczeństwo jako ogół także; populację i jednostkę czeka taki sam smutny koniec. Zaczęto dostrzegać, że zbiorowość nie tyle chroni jednostkę, co ją ogranicza.

Więzy między indywiduum a resztą populacji uległy osłabieniu – stąd też wizja roztaczana przez badaczy epoki i przez samych dekadentów – wizja osamotnienia jednostki. Osamotnienie jest tym dotkliwsze, że dekadent sam bierze „rozwód” ze społeczeństwem, niejako na własne życzenie żyje w społecznej próżni. Samotne, wrażliwe jednostki przyglądają się mieszczańskiej populacji, tak przez nich znienawidzonej i widok ten napawa ich odrazą, przez co utwierdzają się jeszcze w swym wyborze izolacjonizmu społecznego. W rezultacie pojawiła się opozycja „kolektywizm – indywidualizm”.

Dekadent roztaczając taki czarny obraz jednocześnie się na niego godzi. Przyszłość jest już przesądzona, dlatego zaniechano jakiejkolwiek walki o poprawę status quo. Taka postawa zasadniczo różni dekadentów od ich mieszczańskich adwersarzy, którzy nie dostrzegają nieuchronności końca ewolucyjnego cyklu rozwoju, tocząc permanentną, zażartą acz z góry skazaną na klęskę walkę o byt. Inną postawę przyjmują nieoświecone masy ludowe, które nie zdają sobie zupełni sprawy z czekającej je klęski. Nic więc dziwnego, że dekadenci czuli się samotni w otoczeniu znienawidzonych mieszczan i wzbudzających litość proletariuszy. Gdzie zatem, w jakiej klasie społecznej umiejscowić dekadenta, który sam siebie rzadko obrazuje na tle społecznym?

Znudzony życiem, szukający ciągle nowych podniet dekadent to spadkobierca dużych pieniędzy i arystokratycznego pochodzenia – tak przedstawiano go w literaturze. Taki obraz świetnie pasował do wyobrażenia schyłkowca. Człowiek żyjący w dostatku, obarczony bagażem historii swojego rodu, korzystający ze wszystkich przywilejów za tym idących. Nie pracował – bo nie musiał, był częścią śmietanki towarzyskiej, z której rekrutowali się jego znajomi, dzień mijał mu na zaspokajaniu swoich zachcianek, z których – przynajmniej kilka – wywoływało oburzenie purytańskiej części społeczeństwa. Posiadali więc czas, swobodę i pieniądze – taki styl życia był jednak tylko rodzajem pięknej fasady skrywającej ruinę wnętrza.

Pozostaje pytanie, dlaczego w tak dramatycznej sytuacji dekadenci nie podejmowali próby zmian status quo. Uważali, iż ewolucyjny ciąg wydarzeń jest już z góry ustalony i jakiekolwiek działania – w opinii schyłkowców – nie przyniosłyby skutku. Jest jednak jeszcze jeden aspekt wyjaśniający taki stan rzeczy. Otóż całą rzeczywistością kierują prawa przyrody, to one mają nad nami władzę i to im podlegamy. Dlatego też dekadenckie bezruch i bierność odbierać powinniśmy jako rodzaj specyficznego buntu, manifestację wolności jednostki. Tylko w taki sposób można było, według przedstawicieli pokolenia fin de siecle, wyrazić swój sprzeciw wobec wszelkich praw – przyrodniczych czy społecznych. Bierność była najlep
szą bronią, orężem w walce z drapieżnymi instynktami.

Swego rodzaju odskocznią od tak znienawidzonej rzeczywistości były ucieczki w sferę marzeń i wyobraźni, która pozwala dekadentom – już bez niebezpieczeństwa potępienia przez filisterskie społeczeństwo – poszerzać granice poznania i łamać wszelkie granice, niwelując właściwie pojęcie tabu, pozwala w sposób wręcz nieograniczony przeżywać nowe doznania nie oglądając się na obowiązujące prawa, zakazy i nakazy. Co więcej, takie przeżycia wypływające z wnętrza własnego jestestwa stoją w hierarchii wyżej niż te mające swoje źródło w realnej rzeczywistości. Tak wysoka pozycja przyznana wyobraźni wiązała się z nadaniem wysokiej rangi osobliwym zjawiskom: perwersji i sztuczności. Ze swej definicji wynaturzenia jakimi są te dwa zjawiska, stanowią opozycję wobec naturalnych praw, mogą być orężem w walce z prawami społecznymi. Do tej batalii dekadenci podchodzili jednak bardzo zdroworozsądkowo – skoro Natura kieruje ludzkimi postępowaniami za pomocą instynktów, trzeba z nią walczyć bronią, na którą ma ona najmniejszy wpływ – intelektem. Dekadenckie „ruja i poróbstwo” ma więc swoje źródło nie w ciele, lecz w mózgu, jest zimna i wyrachowana, a nie gorąca i instynktowna.

Na zarzuty o niemoralne prowadzenie się dekadenci mieli gotową obronę – moralność szuka potwierdzenia swej konieczności w prawach Natury i społecznej potrzebie, lecz właśnie one wywołują w dekadenckiej jednostce sprzeciw. Dlatego tez powszechnie występujące w tym środowisku „rozluźnienie obyczajów”, pogwałcenie praw rządzących Naturą i moralnością, wszechobecna sztuczność, perwersja – takie postępowanie traktowane było przez tych antagonistów jako wyraz walki o wolność jednostki, nieograniczonej, nie tłamszonej przez znienawidzone prawa.

EROTYZM

Chyba najpopularniejszym przejawem takiego sposobu myślenia jest wielokrotnie poruszana w sztuce tamtego okresu kwestia erotyzmu. Miłość fizyczna nie mająca nic wspólnego z prokreacją, służąca jedynie przyjemności – oto sfera, w której dekadenci mogli w pełni demonstrować swoją niechęć dla praw społecznych i Natury. Skrajną postacią takiego buntu była sodomia i miłość lesbijska, które były sposobem na przeciwstawienie się rozrodczemu przymusowi Natury.

Osobną kwestią jest pokazywanie tego, co mieszczańska populacja uznawała za wstydliwe i grzeszne – ukazywanie rozkoszy seksualnej. Wystarczy przypomnieć zgorszenie i krytykę jaką wywołał „Szał” Podkowińskiego, obraz jak pisano, przedstawiający ” zwierzę rozszalałe w swych chuciach, człowieka upojonego do obłędu namiętności czarem”. Artyści nie bali się już przedstawiać miłości czysto fizycznej, z romantycznym afektem nie mającym nic wspólnego.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję