Wiersz wolny: Marcin Sas – zaprzecza śmierci miłość :)

Marcin Sas

 

zaprzecza śmierci miłość

 

wracając, Aga znalazła kota leżącego na ulicy

musiała przyjść do mnie, żeby sprawdzić

spojrzałem na stworzenie, było ciepłe, tak Aga mówiła

było ciepłe, powiedziałem, poza

kałużą krwi, bezruchem ogona, wzrokiem

skierowanym w ciemną i pustą ulicę, wierzyć

że czarny kot żyje jeszcze

że można

zaprzeczać śmierci –

kto zaprzecza śmierci

śpi ze mną

 

———————————

 

Marcin Sas (ur. 1983) jest poetą. Wydał cztery zbiory wierszy, ostatnio Bajkę na godziny (Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 20216) i Księżyc pod sufitem (Convivo, Warszawa 2022). Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Tyglu Kultury”, „Wyspie”, „Pograniczach”, „Zakładzie”, „Helikopterze” i „Zeszytach Poetyckich”. Mieszka w Warszawie.

 

Fot. Agnieszka Rybak

 

———————————

 

Wiersz wolny to przestrzeń Liberté!, uwzględniająca istotne, najbardziej progresywne i dynamiczne przemiany w polskiej poezji ostatnich lat. Wiersze będą reagować na bieżące wydarzenia, ale i stronić od nich, kiedy czasy wymagają politycznego wyciszenia, a afekty nie są dobrym doradcą w interpretacji rzeczywistości.

 

Wiersze publikowane są w cyklu jeszcze rzadziej dwutygodniowym.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Miłość zabija, śmierć pozwala żyć :)

,,Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzecz główną,

Powiem ci: śmierć i miłość – obydwie zarówno.”

Jan Lechoń

Trudno się nie zgodzić z takim postawieniem sprawy przez poetę. Przecież rzeczywiście wszystko, co człowiek robi, robi z powodu miłości lub śmierci. Jednak jaki wpływ mają one na siebie nawzajem? Jak każda z nich kształtuje nasze życie?

Wyborną okazją do tego typu rozważań są dwa, zawarte w książce ,,Płomień wieczności”, eseje Krzysztofa Michalskiego: ,,Śmierć Boga” i ,,Wieczna miłość”.

Pisząc o śmierci, Michalski przeciwstawia stosunek do niej: Sokratesa i Chrystusa. Sokrates nie boi się śmierci, .Uważa, że właśnie, kiedy dokona się jego życie tutaj, będzie mógł odnaleźć odpowiedzi na pytania, które stawiał sobie za życia. Śmierć powinna być czymś, według Sokratesa, na co dobrze żyjący filozof czeka z radością i oczekiwaniem. Jest tak dlatego, że każdy człowiek w swoim życiu wykracza poprzez rozumienie poza świat tego co materialne i doczesne . Rozumiejąc, jesteśmy w stanie wniknąć w świat idei, świat wieczny , to co wnika to nasza dusza, a skoro potrafi ona wejść w wieczny świat – to sama również jest wieczna. To dusza może odpowiedzieć nam na nurtujące pytania; a zrobi to najlepiej wtedy, gdy niewieczne ciało nie będzie jej przeszkadzać.

Śmierć Chrystusa to coś skrajnie różnego . Jezus umiera w niepokoju, w żalu, w strachu. Czy bałby się śmierci, gdyby wierzył, miał pewność, że wraca w lepsze miejsce, do lepszego świata? Chrystus nie wiedział co go czeka.

Co zestawiając te dwie skrajne wobec siebie postawy chciał osiągnąć Michalski? A no wydaje się, że widać tu porządny ładunek pocieszenia. Bowiem pisząc, że śmierć wdziera się do każdego momentu naszego życia, że na nowo je określa, czy nie pisze on tego samego, o czym mówił przed śmiercią Sokrates? W tej sytuacji śmierć byłaby po prostu wniknięciem wieczności (idei – w terminologii sokratejskiej) w nasze życie. Co by powiedział Sokrates gdyby go zapytać czy jedną z idei nie jest przypadkiem śmierć?

Człowiek poprzez zdolność rozumienia, włączający się w świat idei, w świat wieczny, łączy się także ze śmiercią. W takim rozumieniu Sokrates mógłby powiedzieć to samo co Michalski o naznaczeniu całego życia, jak i każdego momentu z osobna – śmiercią, naznaczenia go wiecznością. Jednak chyba, jeśli śmierć jest ideą, jest wobec innych form wieczności w jakiś sposób dystynktywna. Wieczne prawa matematyki wpływają na nasze życie, ale nie określają one naszego życia. Nie nadają mu wartości w sensie fundamentalnym. A śmierć czyni wartościowym wszystko to, czego się dotyka , a dotyka wszystkiego, każdej chwili. Wartościowym więc jest i całe nasze życie, każdy moment i każde uczucie. Wartościowe to wszystko jest tylko dzięki śmierci , bo ona czyni nasze życie skończonym, a wszystko to, co w nim – niepowtarzalnym, a więc pięknym, bo utracalnym – dzięki naznaczeniu tego nicością. Emanuel Levinas twierdził, że miłość to odczuwanie najgłębszej radości z czyjegoś istnienia. A czy śmierć nie jest najlepszym, najbardziej wartościowym określeniem naszego istnienia? Bez śmierci istnienie zdeprecjonowałoby się, nie miałoby wagi, bo nie miałoby końca. Byłoby czymś zwykłym, nieskończonym, a więc nie wartym troski, bo niewyczerpalnym. Wydaje się więc, że bez śmierci nie byłoby miłości. Śmierć dla miłości jest więc tym, czym dla zapłodnionej komórki jajowej macica, bez zagnieżdżenia się w niej, nie ma jej.

Krzysztof Michalski pisząc o miłości skupia się na jednym z jej rodzajów: miłości wiecznej, miłości z wiecznością wiecznie związanej. Nie jest to jedyna forma miłości, jednak jak się wydaje, jest tą miłością, która pozwala ukonstytuować się w naszym życiu innym jej rodzajom, ponieważ wieczna miłość jest miłością absolutną.

Taka miłość jest dla Michalskiego przeżyciem głęboko metafizycznym. Jest miejscem poza czasem i poza światem: ,,Kochając, jesteśmy tam gdzie świata już nie ma. To znaczy: po końcu świata”. Miłość to coś radykalnie obcego wobec tego, czego doświadczyliśmy do tej pory. W miłości wszystko traci na znaczeniu: moralność, obowiązki, prawa, nadzieja, rodzina. Miłość wieczna wyklucza wszystko poza tymi, którzy kochają. W ten sposób kochankowie doświadczają wieczności, : poprzez pot, ślinę, rozkosz, bliskość; cielesność człowieka jest jedynymi wrotami dla jego wieczności, tylko dzięki temu żeśmy somatyczni, możemy wieczności doświadczyć. To właśnie miłość cielesna stanowi bufor, dzięki któremu ujście znajduje wszystko to, co wieczne w naszym życiu. Jak twierdzi Michalski, dzięki temu cielesnemu buforowi ,,pozostałe rodzaje miłości nabierają sensu i znaczenia”.

W miłości wychodzi na jaw, kim jesteśmy. Możemy stać się sobą w pełni dopiero wtedy, gdy kochamy drugą osobę. Dopiero wtedy jesteśmy dla siebie zrozumiali, gdy nasze ułomne JA jest określone przez jakieś ułomne TY. Wtedy powstaje pełnosprawne MY stworzone z pełnych JA i TY. Miłość jest tą siłą, która wydobywa nam przed oczy prawdę o nas samych.

Skoro miłość obszarem swej jurysdykcji obejmuje wszystko, oznacza to, że jedna osoba ofiarowuje się drugiej w sposób totalny nie pozostawiając sobie nic. Istnieje o tyle, o ile daje siebie drugiej osobie. Takiej właśnie miłości, takiego całkowitego oddania wymagał od nas również Jezus. Mówi, że jest on ponad moralnością, ponad prawem, że jedynym sposobem na pokochanie go jest właśnie porzucenie wszystkiego, co nam znane. Człowiek kochający taką miłością drugiego człowieka – kocha tym samym Boga.

Jednak taka miłość, miłość wieczna, to coś ogromnie niebezpiecznego. Dla takiej miłości nic nie znaczy rodzina, więzi międzyludzkie, moralność. Jest ona czymś społecznie bardzo szkodliwym, ;gdyby wszyscy kochali w ten sposób ludzie (jako istoty) staliby się dysfunkcjonalni: miłość – obietnica nieporządku.

Miłość to także próba całkowitego zespolenia dwojga kochanków, to chęć bycia Nim/Nią, to całkowite siebie oddanie, to próba pokonania czasu. Ale czy świat zatrzymuje się, zastanawia się Michalski, gdy dwoje kochanków przeżywa swoje ekstatyczne uniesienia? Czy to sprawia, że piętro wyżej przestaje tykać zegar? Nie. I tu wychodzi na jaw największe nieszczęście zakochanych. Tu rodzi się bolesne poczucie: ,,Żadna miłość nie może być szczęśliwa, bo żadna miłość nie może być spełniona”. Taka miłość, miłość wieczna, spełniona jest możliwa jak pisała Simone Weil, ,,tylko między Bogiem a Bogiem”. Na tym świecie ,,miłość szczęśliwa to oksymoron”.

Jednak to przecież nie sprawia, że nasze dusze przestają rwać się do tej transcendencji. Wciąż chcą kochać na wieczny sposób, wciąż chcą czas unieważnić. Próba wyjścia poza czas i JEDNOCZESNE bolesne w nim tkwienie to synonim kondycji ludzkiej. Inni chyba nie możemy po prostu być. Niespełnieni kochankowie. Wygnani z raju, rozpaczliwe szukający drogi powrotnej: miłość jako pieśń wypędzony
ch.

Człowiek ma w sobie pragnienie wieczności, niemożliwe do spełnienia. Jednak jak się wydaje ani bez tej chęci wieczności, ani bez czasu, który tę chęć destruuje, żyć byśmy nie potrafili. Istnienie obu składników tej antynomii jest nam niezbędna, ponieważ z jednej strony, jak stwierdza Michalski ,,gdybyśmy usunęli wirus wieczności, przestalibyśmy być ludźmi”, a z drugiej, gdyby ta gwałcąca i niszcząca wszystko chęć do wyrwania się poza czas zwyciężyła, społeczeństwo, a tym samym ludzkość, uległaby atrofii.

Jeśli pojmować miłość i śmierć tak jak to robi Michalski, to różnicy pomiędzy nimi nie ma. Miłość jest śmiercią, po której jest życie (choć przez kochanków niechciane). Miłość jest według niego śmiercią za życia w takim sensie, że zarówno śmierć jak i miłość jest gwałtem na życiu, jest jego zbezczeszczeniem; to radykalne wejście w substancje życia czegoś całkowicie obcego. Michalski pisze za Goethem o symbolicznym wymiarze tego podobieństwa: akt seksualny z boku wygląda tak samo jak agonia. Powinniśmy bać się miłości, tak jak boimy się śmierci, a jednak kochać chcemy, a umierać już nie bardzo. Niby taka miłość, wieczna miłość i tak nie jest nam dostępna, ale kto o tym wie? Kto o tym myśli w ten sposób? Jeśli Kowalski chce kochać, to nie wie, że jeśli jego pragnienie spełniłoby się w najbardziej radykalnej formie to spotkałaby go śmierć. Kowalski, nie umieraj!!!

Jednak można też dostrzec zarówno różnice między miłością a śmiercią i pozytywny wpływ, jaki na siebie wywierają.

Tym, co odróżnia miłość od śmierci jest druga osoba. Śmierć (podobnie jak i cierpienie) boleśnie i dojmująco uzmysławia nam naszą jednostkowość, uzmysławia całkowitą niemożliwość zapośredniczenia między nami a śmiercią; nasza śmierć może dotyczyć tylko nas. Miłość natomiast w ten sam sposób uzmysławia nam istnienie drugiej osoby. Najgłębszą istotą miłości jest bowiem to, że jest ona możliwa w odczuciu tylko TYCH dwóch konkretnych osób. Te osoby muszą mieć poczucie, że TA osoba, z którą są w emocjonalnym związku, jest JEDYNĄ możliwą osobą do bycia w tej relacji. Dlatego też śmierć osoby, którą darzyliśmy miłością jest tak dojmującym przeżyciem – tracimy jedyną osobę, którą kochać mogliśmy; dotyka to ponadto samej naszej istoty, bo nic nie może oddzielić nas od bólu i cierpienia. Jesteśmy bezradni i bezbronni, nadzy, w pełni odarci z jakiejkolwiek formy obrony. Kiedy odchodzi od nas ktoś, kogo kochamy – stajemy się bólem i cierpieniem.

Czas nie pozwala kochankom spełnić się, zjednoczyć. Jednak, jeśli nie patrzeć przez chwilę na to, co ich łączy przez pryzmat wieczności i czasu (jeśli to w ogóle możliwe , to czy nie wypełniają jednak oni wszystkich kryteriów wiecznej miłości, które są od nich zależne? Przede wszystkim kryterium oddania. ,,Może czasu nie pokonam, ale i tak jestem DLA Ciebie. Jeśli nie mogę stawać się DLA Ciebie – nie ma mnie”. ,,Bo zupełnie nie byłoby mnie, gdyby Ciebie we mnie nie było” (św. Augustyn). Kiedy ktoś zawierza siebie w ten sposób komuś, może łatwiej mu jest umrzeć? Wtedy to, co doczesne i tak przestaje istnieć. Wtedy wierzę, mimo, że wiem, czasu nie pokonam. ,,Kochać to mówić – Ty nie umrzesz”(Gabriel Marcel).

Trudna miłość :)

Polsko, czemu tak trudno cię kochać?

Od dzieciństwa patriotyzm jest wtłaczany w umysły i serca młodych Polaków, a potem towarzyszy nam do śmierci, niemal jak wyrzut sumienia.

Patriotyzm jest, zależnie od danej sytuacji politycznej, rzecz jasna, definiowany inaczej, a raczej – zgodnie z wytycznymi grupy znajdującej się u władzy.

Natomiast niezależnie od sytuacji politycznej i tego, kto aktualnie znajduje się u steru, jest to patriotyzm nakazowo-rozdzielczy, a patriotą jest się (lub nie), w wyniku arbitralnej decyzji innych, a nie w rezultacie podejmowanych działań czy pracy na rzecz ojczyzny.

Bycie patriotą nie jest dane raz na zawsze, tytuł możemy stracić w mgnieniu oka a odzyskiwać go latami, o ile w ogóle nam się uda.

Jeśli Polska jest, jak chcą tego niektórzy, personifikacją matki, a dziećmi – obywatele Rzeczypospolitej Polskiej, to bez wątpienia trafiła nam się matka trudna, humorzasta i wymagająca.

I często zmieniająca zdanie. Czy to dlatego tak trudno cię kochać, Polsko?

Dzisiaj, jesteś patriotą, jeśli plujesz na integrację europejską i „eurokołchoz”, który niczym nie różni się od Związku Radzieckiego, narzuca nam swoje zdanie, krępuje i odbiera wolność w zamian za srebrniki. Każdy kto myśli inaczej, jest zdrajcą. Prawdziwy patriota wie, że liczy się Polska, a całe otoczenie niech też to pojmie i się dostosuje, chociażby przez uznanie prymatu prawa polskiego nad unijnym.

Pamiętaj jednak, że jeszcze dekadę czy dwie temu, jeśli byłeś przeciwny integracji europejskiej, mogłeś co najwyżej liczyć na łatkę uwstecznionego i nierozumiejącego postępu i politycznych zawiłości prostaka. A przecież to właśnie integracja europejska miała pomóc nam we wzmocnieniu i odbudowaniu polskości po dekadach kierowania krajem przez pachołków z Moskwy.

Jesteś patriotą, jeśli w Dzień Niepodległości zniszczysz i podepczesz kawałek Warszawy, cały czas wykrzykując przy tym slogany, zawierające wyznania miłości ojczyźnie oraz deklaracje uśmiercenia jej wrogów.

Nie martw się, jeśli po drodze wkradnie się symbolika lub retoryka kojarzona z nazistami – współczesny polski patriota wie, że te dwie kwestie się nie kłócą. Zapomniała o tym jedynie uczestniczka Powstania Warszawskiego, ale co może wiedzieć stara, schorowana i do tego kobieta? Nic! Przecież tylko była uczestniczką tych zdarzeń, a ty – aktualny patriota – wiesz lepiej. W końcu to ty masz powstańczą kotwicę wytatuowaną na łydce.

Jeszcze parę lat temu, jako prawdziwy patriota, wziąłbyś udział w marszu z okazji Dnia Europy i radośnie machał dwiema flagami: tą biało-czerwoną i tą z dwunastoma gwiazdkami.

Dzisiaj, jako prawdziwy patriota, tę gwiaździstą flagę możesz co najwyżej opluć, podeptać i spalić. Oczywiście, w imię miłości do Polski.

Z pewnością byłeś dumny, kiedy dowiedziałeś się, że twoi przodkowie pomagali Żydom podczas drugiej wojny światowej. Faktycznie, był to powód do domy, a także dowód na troskę o innych Polaków, bez względu na ich wyznanie czy poglądy.

Dzisiaj, twoi dziadkowie nie byliby żadnymi bohaterami, co najwyżej ktoś zadałby im pytanie: a to Polaków już nie było do ratowania, że się za obcych wzięliście?

Dokładnie tak, jak podczas trwającego i narastającego kryzysu migracyjnego: czemu chcecie pomagać obcym, do tego niekatolikom, skoro tyle polskich dziatek żyje w biedzie?

Jeśli kilkanaście lat temu z dumą szedłeś w pierwszych marszach równości, byłeś tolerancyjnym i otwartym na świat Polakiem.

Dzisiaj twój patriotyzm zmienił się w zboczenie, a ty pomagasz kraść polskie dzieci, które znienawidzona Unia przekazuje do nielegalnej adopcji gejom ze zgniłego Zachodu.

Jeszcze chwilę temu byłaś patriotką, jeśli planowałaś i decydowałaś o swoim ciele.

Dzisiaj jesteś szmatą, czarownicą, nieprawdziwą kobietą, jeśli masz czelność próbować zakwestionować decyzje innych, które wpływają na twoje życie, zdrowie i ciało.

Jednak zawsze będziesz patriotą, jeśli będziesz grzeczną, posłuszną i niekwestionującą niczego owieczką w polskim kościele. Jeśli będziesz wyznawcą dusznego, pełnego hipokryzji, kłamstw, zaniechań i pogardy polskiego kościoła, na czele z brzuchatymi purpuratami, którym nie przeszkadza pedofilia we własnych szeregach, za to z radością wchodzi w życie innych, dyktując, co oznacza, a co nie, bycie dobrym człowiekiem i dobrym Polakiem.

Polsko, dlaczego tak trudno cię kochać?

„Ludzie w demokracji nie chcą myśleć o śmierci” – Adam Zagajewski w rozmowie z Jarosławem Gugałą :)

Jarosław Gugała: Tematem naszej rozmowy będą wolność i prawda – dwie niezwykłe wartości i kategorie, które są nam niezbędne, ale zarazem trudne do utrzymania. Kiedy przygotowywałem się do tej rozmowy, pierwszą informacją, na jaką trafiłem, był fakt, że urodził się Pan we Lwowie. Bardzo mnie to ucieszyło, ponieważ moja rodzina, od strony mamy, również pochodzi ze Lwowa. Potem znalazłem wiersz, w którym wspomina Pan o swoim dziadku, Karolu – i wzruszyłem się jeszcze bardziej, ponieważ mój dziadek, Stanisław, także był nauczycielem i – podobnie jak Pana dziadek – musiał ze Lwowa uciekać. Dlatego właśnie od Lwowa chciałbym zacząć. Znalazłem wiersz, w którym napisał Pan do swoich rodziców: „Lwów jest wszędzie”. Czy każdy z nas musi dźwigać te „święte miejsca”, które oglądamy na co dzień albo nosimy głęboko w sobie? A może jesteśmy w stanie jakoś się ich pozbyć? Skupić się na nowych miejscach i nie dźwigać więcej tego nieszczęsnego Lwowa? Czy też jest to po prostu nie możliwe?

Adam Zagajewski: Myślę, że posiadanie takiego „tajnego miejsca” w pamięci i wyobraźni jest swego rodzaju przywilejem. W gruncie rzeczy współczuję ludziom, którzy albo całe życie spędzają tam, gdzie się urodzili, albo gdzieś niedaleko. Sam moment wyjazdu – którego oczywiście nie pamiętam, bo byłem niemowlęciem – był dla rodziny, a potencjalnie również dla mnie, tragedią. Jednakże w przyszłości fakt, że jest jakieś tajemnicze miejsce, którego się nie zna, ale które jest podstawą egzystencji, to prawdziwy prezent od losu. Oczywiście nie mówimy tu o płaszczyźnie politycznej, nigdy nie kusiło mnie, aby domagać się ponownego przesunięcia granic. Mowa raczej o kwestiach prywatnych, związanych z wyobraźnią, pamięcią. I w tym sensie nie jest to dojmujące, a wręcz przeciwnie.

Jarosław Gugała: Czy mógłby Pan przypomnieć ten wiersz, który jak ustaliliśmy ma dwa tytuły (w internetowej wersji nazywa się „Lektorat”, w tomikowej – „Zasuwka”)?

 Adam Zagajewski:

Mój dziadek prowadził lektorat z niemieckiego
na lwowskim uniwersytecie – o ósmej rano.
Wielu studentów spóźniało się.
Dziadek Karol, zwolennik dyscypliny,
przykręcił do futryny drzwi zasuwkę
i minutę po ósmej sala była hermetycznie zamknięta

A oni spali, spali długo, szczęśliwie,
nie wiedząc że to miasto przestanie istnieć
razem z zasuwką, że wszystko się skończy,
że będą wywózki i egzekucje, i płacz,
i że ta zasuwka stanie się kiedyś
idyllicznym wspomnieniem,
broszką z Herculanum,
skarbem.

Jarosław Gugała: Mieszkał Pan w życiu w wielu miejscach. Dane było Panu poznać również smak emigracji. Czy polski poeta może mieszkać za granicą?

Adam Zagajewski: Nawet powinien! Jak wiemy, najwięksi polscy poeci, czyli Mickiewicz, Słowacki, Norwid i Miłosz mieszkali i tworzyli na emigracji. Miłosz jako jedyny powrócił. Emigracja dla polskiego pisarza jest wielkim wyzwaniem, jest trudna, ale jednocześnie bardzo korzystna. Odrywa go od nieciekawej codzienności, którą my, mieszkający na miejscu, musimy żmudnie przeżywać, i pozwala na oderwanie perspektywy – niekiedy ta perspektywa staje się bardziej filozoficzna, innym razem metafizyczna. Choć nasi pierwsi poeci jednocześnie dużo pisali o Polsce, nie zapominali o niej.

Jarosław Gugała: Herbert napisał: „Rów w którym płynie mętna rzeka / nazywam Wisłą. Ciężko wyznać: / na taką miłość nas skazali / taką przebodli nas ojczyzną”, wyraźnie skarżąc się. Co jest prawdziwą ojczyzną poety? Język? To właśnie on jest miejscem, w którym spotykają się wszyscy poeci? A może mieszkając za granicą i tworząc w taki sposób, w jaki Pan tworzy, był Pan w stanie zminimalizować problem wielojęzyczności, przechodzenia z języka w język? Jestem filologiem z zawodu i wyobrażam sobie, że gdybym chciał tłumaczyć Pana wiersze, to wydają się one proste do przełożenia na inny język. Nie ma w nich takich środków, słów, które byłyby bardzo trudne do odtworzenia, które byłyby neologizmami, wytworem wyłącznie Pana języka i wyobraźni. Odnajduję w tych wierszach klasyczny spokój, przywiązanie do prostoty, wyrazistości, języka – a przez to również możliwy do przekazania w innych językach. Jest Pan zatem boleśnie przywiązany do polszczyzny czy też język w przypadku poezji, jaką Pan pisze, jest językiem, który może być bardziej uniwersalny?

 Adam Zagajewski: Jestem oczywiście przywiązany do polszczyzny, ale nie boleśnie, a radośnie – lubię ten język. Zdarzyło mi się pisać prozę, eseje po angielsku i niemiecku, więc teoretycznie mógłbym próbować, ale jeśli chodzi o wiersze – kompletnie mnie to nie kusi, choć powstały dwa, może trzy w języku angielskim. Neologizmy są rzadkością w głównym nurcie polskiej poezji. Lubię tego rodzaju prostotę języka, za którą stoi komplikacja wyobraźni; prosty język ma odsyłać do nieprostych tematów, metafor i wyobrażeń.

Jarosław Gugała: W 1968 roku, kiedy powstała grupa poetycka „Teraz”, której powstanie miało oczywiście związek z marcowymi wydarzeniami tegoż roku. Postulowaliście panowie odkłamanie języka, przywrócenie wiarygodności, autentyczności, zakorzenienie w życiu – także w życiu codziennym – bo uważaliście, że tylko taki język jest w stanie mieć wpływ na rzeczywistość. Co wami motywowało w 1968 roku? Obowiązująca w tamtym czasie nowomowa komunistyczna?

Adam Zagajewski: Główną motywacją było silne poczucie, że żyjemy w kraju, w którym nie ma wolności, w którym rządzi kłamstwo. Nazwanie tego nowomową było krokiem drugim, krokiem pierwszym, zasadniczym – był bunt przeciwko powszechnemu zniewoleniu, kłamstwu. Jedną z nielicznych wysepek wolnego języka był „Tygodnik Powszechny”, ale główny archipelag języka polskiego był fałszywy, a marzec, który wciąż bardzo dobrze pamiętam, dodatkowo to zdramatyzował – był soczewką, w której skupiły się podstawowe cechy tego zniewolenia: pobicia studentów, kwestia „Dziadów” Mickiewicza… dokonała się eksplozja zakłamania i ataków.

Jarosław Gugała: Marzec 1968 roku przypomina mi to, co obserwujemy w Polsce w tej chwili, a zatem ogromne zaangażowanie młodych ludzi, którzy wcześniej milczeli, a dziś domagają się prawdy, kwestionują zastygłe, fałszywe rozpoznania rzeczywistości i pragną czegoś nowego. To ewidentny bunt wobec zastałej rzeczywistości. Podobnie jak to było 1968 roku we Francji, choć u nas ten posmak próby wypowiedzenia słów, które doprowadzą nas do lepszego świata również się uwyraźnił. Jak Pan to ocenia? Czy można szukać podobieństw między tym, co dzieje się w ostatnim czasie na ulicach polskich miast a tym, co działo się w marcu 1968 roku?

Adam Zagajewski: To bardzo rozległy temat. Ograniczmy się jednak do marcowych wydarzeń w Polsce, bo były one nieco inne. Bardzo sympatyzuję z obecnymi demonstracjami, cieszę się, że młode pokolenie zechciało coś powiedzieć i nie przeszkadza mi, że są to wulgaryzmy. Wtedy było to jednak co innego, ponieważ manifestacje studenckie były tak niesłychanym podważeniem całej istoty systemu komunistycznego, że zatrzęsły całym państwem. Była to gigantyczna rewolta. Te urocze manifestacje, podczas których tańczono poloneza i inne tańce były pełne uroku, ale dziś mamy już nowe tematy. Żyjemy w kraju głęboko zranionym przez PiS, ale pozostającym w demokratycznej ramie, dlatego wciąż nasuwają się nowe problemy i kwestie. Manifestacje na pewno jeszcze powrócą, ale nie powodują już wstrząsu, który poważnie zakołysałby całym statkiem państwa, ponieważ dziś są one w pewnym sensie dozwolone, podczas gdy w komunizmie były skandaliczne. Trzy dni temu patrioci-bandyci podpalali Warszawę, mówiliśmy o tym dwa dni i pojawiły się kolejne tematy. Waga tych wydarzeń jest więc nieporównywalna.

Jarosław Gugała: Czy nie ma zatem szansy, aby dzisiejsze protesty stały się pokoleniowym doświadczeniem dla wielu ludzi? 

Adam Zagajewski: Są takie szanse, wszystko zależy od tych młodych ludzi – muszą być konsekwentni, nie mogą jedynie zadowolić się oglądaniem filmów wideo dokumentujących to, co już zrobili. Żeby ich działania naprawdę wywarły głęboki wpływ – muszą być długofalowe.

Jarosław Gugała: Wygląda na to, że jest to przebudzenie nowego pokolenia – dotychczas mało obecnego w polskim życiu społecznym i politycznym; pokolenia, które jest bardzo specyficzne. Sądzi Pan, że jest to pokolenie, które na nowo zacznie również czytać poezję?

 Adam Zagajewski: Tego nie wiem – to już pytanie za milion…

Jarosław Gugała: No właśnie, ale uważa Pan, że jest szansa, że młodzi sięgną po te wiersze, że się nad nimi pochylą? Będą szukali w nich prawdy i wolności?

Adam Zagajewski: Trudno mi powiedzieć to wprost, ale nie sądzę. Prawda jest dla mnie wartością bardzo ważną i centralną, ale młodzi nie mogą polegać na starszych panach i starszych paniach. Sami muszą pisać, czytać, myśleć i stworzyć sobie własną kulturę pokoleniową. Kiedy ma się tyle lat co ja, szuka się innych rzeczy, poezja otwiera się wówczas nie tylko na życie obywatelskie, ale na odwieczne pytania, które również bardzo lubię. Myślę, że to pewna prawidłowość w życiu poetów, którzy zaczynają od silnej reakcji quasi-politycznej, a później idą w stronę prywatną, religijną, polityczną. Bo życie jest bardzo ciekawe, ma wiele wymiarów – nie tylko obywatelski, choć oczywiście ten jest podstawowy.

Jarosław Gugała: Czy pozwoli Pan, że tym razem ja przeczytam Pański wiersz?

 Adam Zagajewski: Bardzo proszę.

Jarosław Gugała:

Sklepy mięsne

Afry­ka­nin a nie Mu­rzyn
nie sły­szy się już dziś o Mu­rzy­nach
któ­rzy zgi­nę­li w ko­pal­ni wę­gla
to ro­bot­ni­cy afry­kań­scy ze zmiaż­dżo­ny­mi
czasz­ka­mi spo­czę­li pod zwa­ła­mi mó­zgu
nie sły­szy się już dziś o rzeź­ni­ku
sta­rym ry­ce­rzu krwi
skle­py mię­sne oto mu­zea no­wej wraż­li­wo­ści
urzęd­nik a nie kat
nie sły­szy się już dziś o hyc­lu
któ­re­go nie­na­wi­dzi­ły dzie­ci
W dwu­dzie­stym wie­ku pod rzą­da­mi no­wej wła­dzy ro­zu­mu
pew­ne rze­czy już się nie zda­rza­ją
krew na uli­cy na ma­skach sa­mo­cho­dów
i na sa­mo­cho­dach bez ma­ski
czło­wiek bia­ły z prze­ra­że­nia
Eu­ro­pej­czyk oko w oko ze śmier­cią
nie sły­szy się już dziś o śmier­ci
zgon a nie śmierć
to jest wła­ści­we sło­wo
Wy­ma­wiam je i na­gle spo­strze­gam
że moje usta wy­ście­lo­no tek­tu­rą
któ­rą daw­niej na­zy­wa­no mil­cze­niem

Piękny wiersz o degradacji, oderwaniu języka od kategorii, o których staramy się rozmawiać: od wolności, od prawdy; o tym, jak łatwo można doprowadzić do sytuacji, w której język staje się bezsilny i nie potrafi wypowiedzieć tego, co widzimy, ale staje się maską albo beznamiętnym urzędniczym raportem, tworzonym w ten sposób, żeby zadośćuczynić statystykom, ale nie wywoływać żadnych emocji. Czy to, co dzieje się dzisiaj, przy ogromie środków przekazu i źródeł, z których płyną do nas teksty, dźwięki, a także wiersze – czy to wszystko nie niesie za sobą zagrożenia, które opisał pan w wierszu? Że wszystko będzie zabite swego rodzaju tekturą, uniemożliwiającą nam powiedzenie prawdy, która w nas tkwi i którą chcemy uzewnętrznić.

Adam Zagajewski: Słowa takie jak „śmierć” i „umieranie” we wszystkich językach, które odrobinę znam są zastępowane pseudonimami, bo ludzie w demokracji nie chcą myśleć o śmierci. To nie sprawa polityczna, to człowiek nowoczesny, żyjący w wygodnym, konsumpcyjnym społeczeństwie odrzuca pewne sprawy ostateczne i posługuje się językiem, w którym one nie występują. Nota bene, może tutaj pomóc poezja, bo ona nie może odwrócić się od tego, co ostateczne. Druga kwestia wiąże się z tym, że w naszym konkretnym przypadku w Polsce pojawia się nowy rodzaj zakłamania. Na przykład słowo „praworządność”. Okazuje się, że kiedy Unia Europejska chce badać praworządność, to nasz rząd nie wyraża na to zgody. Wydawałoby się przecież, że praworządność jest czymś pozytywnym, sympatycznym. Ale słowo to zmieniło znaczenie. Praworządności nie definiuje już profesor Zoll, ale wiceministrowie sprawiedliwości, którzy utożsamiają ją z nową sytuacją, w której sędziowie tracą swoją niezawisłość, a prokuratorzy już dawno ją stracili. Pojawiają się zatem dwa wymiary: polityczny i filozoficzny.

Jarosław Gugała: A także komercyjny, ponieważ mówi Pan o tym, że w demokracji unikamy słów dotykających kwestii ostatecznych, a może wynika to po prostu z faktu, że chcemy konsumować, a nie kaleczyć się słowami, samoudręczać się; chcemy żyć wygodnie, przy nieustannie włączonych odbiornikach, z których docierają do nas dźwięki, i słuchamy ich po to tylko, aby nie zetknąć się z prawdą, która zawarta jest w ciszy. A czy poeta może bać się ciszy?

Adam Zagajewski: Są różne rodzaje ciszy. Jest taka cisza, w której coś się przygotowuje, która nie jest pusta. Ale myślę, że każdy poeta zna też niedobrą ciszę, kiedy nic nie przychodzi do głowy; kiedy żyzna wyobraźnia czy, jak mawiają niektórzy, życie wewnętrzne, w sposób niedobry ucicha.

Jarosław Gugała: Miewał Pan takie doświadczenia?

 Adam Zagajewski: Oczywiście, znam je bardzo dobrze. Być poetą to, jak słusznie zauważył Norwid, „bywać”, a nie „być”. Są okresy wzmożonej wyobraźni, po których przychodzą gorsze momenty, a nawet ich serie. I trzeba nauczyć się z tym żyć.

Wracając do tego, co mówił Pan o komercjalizacji – to prawda. Żyjemy w świecie post-religijnym. Polacy co prawda chodzą do kościoła, ale robią to jak automaty, które raz w tygodniu muszą postawić stopę w kościele, ale nie jest to akt religijny, a czysto konformistyczny. Żeby jednak w ogóle myśleć o śmierci – o której nie lubię myśleć, nie uważam, że jest ona ciekawym tematem – trzeba mieć wizję religijną, aby zmieścić śmierć w większej perspektywie, a tej perspektywy brakuje. Myślę, że nawet niektórzy księża jej nie mają.

Jarosław Gugała: Tak, wygląda na to, że dominującą grupą ludzi chodzących do kościoła w Polsce są tak zwani niewierzący praktykujący. To pewna obyczajowość. Porozmawiajmy zatem przez chwilę o Bogu i religii. W takiej czy innej formie Bóg istnieje – jako nasz stwórca albo coś co my sami stworzyliśmy, dlatego, że był jedynym sposobem, aby uciszyć nasz strach i ból egzystencjalny. Podobnie jak stworzyliśmy poezję, bo nie umieliśmy pewnych rzeczy w inny sposób wyrazić. A tymczasem w Polsce stało się coś takiego, że Kościół, który był jeszcze kiedyś Kościołem Tischnera, Karola Wojtyły, „Tygodnika Powszechnego” i wielu innych – odpuścił, przegrał. Upadek tego Kościoła polskiego spowodował, że także polska inteligencja się poddała, masowo się wycofała, przeszła na pozycje ateistyczne, antyklerykalne, nie znajdując w Kościele nic oprócz obrzędowości i nie mogąc spotykać się z prawdziwą wiarą. W tej chwili, w połączeniu ze wszystkimi aferami, które obserwujemy, wali się gmach katedry wiary przystępnej dla ludzi wrażliwych i wykształconych i za chwilę znajdziemy się w pejzażu przypominającym warszawski Muranów po likwidacji getta żydowskiego. Czy nie obawia się Pan tego? A może nie jest Pan tak pesymistycznie nastawiony jak ja i nie uważa, że obserwujemy zmierzch Kościoła, który jeszcze niedawno był silny i potrzebny poetom, artystom i inteligencji?

Adam Zagajewski: Trudno się nie zgodzić. Nie możemy jednak zaglądać ludziom do ich życia wewnętrznego. Nie wiemy, ilu jest ludzi, którzy wierzą prawdziwie i głęboko. Myślę, że są tacy ludzie i żaden rocznik statystyczny nie potrafi ich policzyć. Nie możemy zakładać, że głęboka wiara zniknęła z tego świata. Myślę, że tak nie jest. Natomiast śmiało można powiedzieć, zgodnie z tym, co Pan powiedział, że za komuny mieliśmy bardzo piękny Kościół Turowicza i Tischnera, Kościół otwarty, który potępiał polski antysemityzm i szukał nowej formuły na katolicyzm. Należał do niego również Wojtyła. Ale tego Kościoła już nie ma, zniknął. Pojawił się Kościół dość obrzydliwy, nacjonalistyczny. Mam wrażenie, że nasi arcybiskupi nie wierzą w Boga, a w polski naród. Nacjonalizm wyparł to, co jest istotą chrześcijaństwa, czyli uniwersalizm – otwarcie na drugiego człowieka, miłość i inne wartości uniwersalne. Naród w chrześcijaństwie jest rzeczą bardzo daleką w hierarchii spraw. Nasz obecny katolicyzm to po prostu nacjonalizm. To koniec pewnego chrześcijańskiego płomienia, który tak długo utrzymywał się w Polsce.

Jarosław Gugała: Ten brak uniwersalizmu prowadzi również do tego, że nie jesteśmy w stanie dostrzec bliźniego na przykład w uchodźcach. Więc, mówiąc wprost, gdyby do Polski przyszedł Jezus Chrystus, który był uchodźcą – nie wpuścilibyśmy go.

 Adam Zagajewski: Problem uchodźców jest bardzo skomplikowany. Zgadzam się z tym, co Pan mówi, a jednocześnie jest to gigantyczny problem europejski, którego podczas tej rozmowy nie zdołamy rozstrzygnąć. Ale Kościół nie widzi też ludzi w ofiarach pedofilii, nie widzi bliźniego w tych ludziach, którzy są fundamentalnie skrzywdzeni przez zbrodnie tak wielu księży. Kościół zajmuje się tylko liczeniem kasy i dbaniem o swoją godność, zapominając o bliźnich, których skrzywdził i którzy latami domagają się uznania tych krzywd.

Jarosław Gugała: Podczas naszej rozmowy padło wiele rzeczy przykrych i bolesnych. Wróćmy jednak do poezji, która w pewnym sensie jest kościołem, a akt tworzenia – rodzajem mszy świętej, samotnego obcowania z innymi artystami, niekiedy poprzez polemikę, z wartościami najistotniejszymi, najbardziej podstawowymi. Chciałem więc zapytać o Pana ulubionych poetów, czego Pan szuka w poezji i co jest w niej z Pana perspektywy najcenniejsze? Czy fascynują Pana twórcy, którzy są zupełnie inni, którzy starają się dotrzeć do tych największych wartości swoją, różniącą się od Pańskiej, drogą?

 Adam Zagajewski: Jest długa lista poetów, którzy są mi bliscy. Moje pokolenie znalazło się w sytuacji, w której nasi poprzednicy – Miłosz, Herbert, Szymborska – poeci sławni w Polsce i na świecie – dokonali pewnej rewolucji w polskiej poezji, bo jednocześnie otworzyli się na wartości uniwersalne i nie stracili z oczu tego, co dzieje się w Polsce. Potrafili w magiczny sposób połączyć fascynacje światową kulturą uniwersalną. Tak jak Mandelsztam powiedział, że akmeizm to tęsknota do kultury światowej. Czyli do uniwersalizmu. Ci nasi wielcy poprzednicy również w pewnym sensie byli akmeistami, bo tęsknili do uniwersalizmu, a jednocześnie z niezwykłą siłą zajęli się tematem lokalnym, tym, co działo się w ich ojczyźnie i odnieśli niebywały sukces. To poeci znani na całym świecie i uważam, że kultura polska znalazła się w centrum uwagi kultury światowej dopiero dzięki tym poetom – a także Andrzejowi Wajdzie i wielkim kompozytorom. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, jak bardzo prowincjonalna w optyce światowej była nasza kultura dopóki nie pojawiło się to pokolenie. W Polsce mało kto o tym pamięta czy nawet wie. Brakuje mi uznania dla tych wielkich poetów, którzy powoli są już zapominani, bo czas niewoli sowieckiej się skończył i poezja zeszła na drugi plan – dlatego o tym przypominam. Co do drugiej części pytania, czyli czego szukam w poezji – to skomplikowane…

Jarosław Gugała: Musiałem Pana o to spytać – w przeciwnym razie żałowałbym, a inni by mi to wypominali…

 Adam Zagajewski: Myślę, że na swój sposób szukam – podobnie jak ci wielcy poprzednicy – połączenia tego, co lokalne z tym, co uniwersalne. Poezja naszych czasów żyje konkretem, nie może poprzestawać na ogólnikach, musi być konkretna, dotykać rzeczy widzialnych. Z drugiej strony jest jednak coś takiego, jak nieskończoność. Kołakowski napisał kiedyś o Spinozie, iż ten odkrył wolność w tym, że miał w swoim myśleniu kontakt z nieskończonością. Daleko mi do Spinozy i Kołakowskiego, ale to bardzo piękne sformułowanie. Odkrycie w świecie pewnego rodzaju nieskończoności daje wolność wewnętrzną. Do tego służy kultura – do uwalniania nas chwilami od tych pospolitych ludzi, którzy nami rządzą i otwierania większej perspektywy.

Jarosław Gugała: Zagadnę Pana jeszcze o inny ważny w Pańskiej twórczości temat – o muzykę. Czym ona jest dla Pana, jako poety?

 Adam Zagajewski: Jestem przykładem niedoskonałego słuchacza muzyki. Nie tylko nie mam słuchu absolutnego, ale posiadam słuch bardzo relatywny i niedoskonały. Tym bardziej jednak kocham muzykę – jak wszyscy ci, którzy kochają bez wzajemności. Muzyka to najbardziej konkretny sposób istnienia wyobraźni; to falująca wyobraźnia, która przybiera rozmaite formy. Jednym z moich ukochanych kompozytorów jest, wciąż mało znany w Polsce, Gustaw Mahler – o którym trochę pisałem. Nie wstydzę się powiedzieć, że również Chopin jest bardzo bliskim mi kompozytorem.

Jarosław Gugała: A jeśli chodzi o twórców współczesnych?

 Adam Zagajewski: Ze współczesnych – choć już nieżyjących – powiedziałbym, że Szostakowicz, wielki rosyjski kompozytor. Ale także Lutosławski. Nie otwieram się jednak za dobrze na muzykę komponowaną dzisiaj. Jestem do pewnego stopnia konserwatystą, zarówno w muzyce, jak i malarstwie. Wiem, że muzyka żyje, ale ta bardzo współczesna muzyka nieco się skurczyła.

Jarosław Gugała: Ostatnie pytanie. Nad czym Pan teraz pracuje i kiedy będziemy mogli poznać efekty tej pracy?

 Adam Zagajewski: Niedawno moja wydawczyni, czyli Krystyna Krynicka z Wydawnictwa a5, zapytała: „Słuchaj, a może masz jakąś nową książkę?” Pomyślałem, że mogę mieć, bo napisałem kilka tekstów o Józefie Czapskim, który jest moim absolutnym bohaterem, którego dobrze znałem i z którym miałem zaszczyt i szczęście się przyjaźnić. Minęło tak wiele lat od jego śmierci, a ja wciąż podziwiam go coraz bardziej, lepiej poznaję jego malarstwo i literaturę. Był to moim zdaniem jeden z największych Polaków. Człowiek uniwersalny, a jednak patriota. Też emigrant. Na emigracji stworzył rzeczy, które teraz zaczynają być znane na całym świecie.

Jarosław Gugała: Powstała piękna klamra, bo z nim właśnie podróżował Pan do Lwowa w swoim tomiku poezji, a od tego przecież zaczęliśmy nasze spotkanie. Dziękuję za rozmowę. Przepraszam, jeśli próbowałem wyciągać Pana w przestrzenie, które niekoniecznie są dla poety najwygodniejsze. Życzę Panu dużo uśmiechu, nadziei i aby wszyscy ci, którzy wyrażają się przy pomocy ośmiu gwiazdek, sięgali po Pańskie wiersze, żeby powstała ta nić porozumienia. Bo każde pokolenie musi się na czymś oprzeć. W przeciwnym razie nie wierzę, że może powstać coś sensownego. Dlatego polecam wszystkim Adama Zagajewskiego – człowieka opokę i wspaniałego poetę.

 Adam Zagajewski: Dziękuję.

 

 Rozmowa miała miejsce podczas Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest pod linkiem: https://www.facebook.com/igrzyskawolnosci/videos/809737573148635

 

 

Francja w oparach miłości :)

Zdecydowaną nieprawdą jest to, że każdy Francuz jest erotomanem, skłonnym do skoku w bok przy pierwszej lepszej okazji. Natomiast trudno zaprzeczyć temu, że społeczeństwo francuskie bardzo dobrze przyswoiło sobie język ars amandi i posługuje się nim biegle. W miłości „w stylu francuskim”, można powiedzieć, wszystkie chwyty są dozwolone.

Francja cieszy się opinią kraju, w którym wszystko kręci się wokół miłości, a Francuzi są kojarzeni z namiętnymi kochankami. W dużej mierze jest to mocno przesadzony stereotyp, ale do pewnego stopnia znajduje swoje uzasadnienie w rzeczywistości. Podejście Francuzów do wszystkiego, co kręci się wokół relacji romantycznych czy erotycznych, niewątpliwie ich wyróżnia, a poznawanie sztuki miłości à la française może być niesamowitym doświadczeniem. Zwłaszcza, jeśli odkrywa się ją z zupełnie innego punktu widzenia.

Miłość po francusku

Zdecydowaną nieprawdą jest to, że każdy Francuz jest erotomanem, skłonnym do skoku w bok przy pierwszej lepszej okazji. Natomiast trudno zaprzeczyć temu, że społeczeństwo francuskie bardzo dobrze przyswoiło sobie język ars amandii posługuje się nim biegle. W miłości „w stylu francuskim”, można powiedzieć, wszystkie chwyty są dozwolone. To co w innych krajach mogłoby wywoływać kontrowersje, tutaj jest w pełni akceptowane. Pierwszym takim przykładem są chociażby związki poliamoryczne. Nikt też nie oburza się, kiedy ktoś rezygnuje na jakiś czas z wiązania się na stałe i prowadzi bogate życie seksualne. Spontaniczne znajomości też nie są niczym wyjątkowym. Tym, co może jednak nieco zdziwić osobę z zewnątrz, jest skłonność par do wyjaśniania nieporozumień głośno i publicznie. Jadąc metrem można być świadkiem dramatycznej kłótni, kończącej się ewentualną zgodą lub spektakularnym rozstaniem, a wszystkie emocje kochanków są widoczne jak na dłoni. Płacz, krzyki czy żywiołowe negocjacje z udziałem przyjaciół jako emisariuszy stron – są wpisane w klimat francuskich ulic.

Choć Francja niestety nie jest wolna od homofobii, istnieje wiele miejsc, w których społeczność LGBT kwitnie. Paryskie Marais znane jest z wszelkiej maści barów, klubów przyjaznych osobom LGBT i organizacji działających w obronie ich praw. Parady równości są tutaj zawsze huczne i kończą się wielką tęczową imprezą, w trakcie której lokale związane ze społecznością LGBT bardzo skutecznie zachęcają otoczenie do zabawy. Parady równości są zresztą wspierane przez władze miasta, dlatego przejścia dla pieszych są dodatkowo ozdabiane tęczowymi elementami. Poza tym paryżanie uwielbiają koloryt, którym społeczność LGBT wzbogaca miasto. Właśnie dzięki niej kolorowe i radosne Marais (historyczna dzielnica w centrum Paryża) przyciąga rzesze gości. Nie zaskakuje więc, że podczas Święta Muzyki (odbywającym się 21 czerwca) dużo lokali zaprasza do siebie drag queens, których występy cieszą się ogromną popularnością. Oczywiście otwartość na osoby nieheteronormatywne zależy od środowiska, ale dla kogoś mającego sytuację społeczności LGBT w Polsce jako punkt odniesienia, różnice pomiędzy tymi dwoma krajami są ogromne. Tym bardziej, że już w samym zwyczajnym, codziennym zachowaniu jest bardzo widoczny dysonans. Rzeczy takie jak np. całowanie się mężczyzn na powitanie czy dbanie o wygląd są uważane za coś zwyczajnego (wręcz pożądanego) i nie spotykają się z homofobicznymi komentarzami.

Nie tylko granice między tym, co rzekomo jest „męskie”, a co typowe dla kobiet rozmywają się we Francji. Także dbanie o życie intymne jest czymś, co dla większości funkcjonuje jako zjawisko zupełnie normalne. Są miejsca, gdzie sex shopów jest bardzo dużo i chodzenie do nich nie jest niczym niespotykanym. Zwłaszcza że pielgrzymki do słynnego już Sexodrome na Montmartrze, choćby w celach rozrywkowo-ciekawskich, wpisały się na dobre w programy wycieczek i jest to jedno z „miejsc, do których warto się wybrać”. Jeśli ktoś jest zainteresowany zakupem akcesoriów erotycznych, nie musi potajemnie przeczesywać internetu, wystarczy rzucić temat przy herbacie. Zawsze znajdzie się jakiś pomocny znajomy, który bardzo chętnie podzieli się radą. Czasami zresztą takie wsparcie spada z nieba, gdyż temat jest na tyle powszechny, że sporo osób bez żadnej okazji (i skrępowania) wspomina o swoich kolekcjach czy ostatnich nabytkach. Bywa, że przeglądając instastories możemy zobaczyć zawartość „kosmatej” szafy znajomego, którego zupełnie nie wprawi w zakłopotanie, jeśli zapytamy o jego „skarby”. Nie jest to jedyna rzecz „oswojona” przez francuskie społeczeństwo.

Liberté, égalité, nudité

Francja to wymarzony kraj dla osób, którzy mają cielesny apetyt na więcej. Scena klimatyczna w Paryżu jest prawdopodobnie najbogatszą na świecie. Osoby zainteresowane BDSM najczęściej poznają się ze sobą na specjalnie zorganizowanych cyklicznych apéro, czyli bezpłatnych spotkaniach w barach, gdzie mogą ze sobą porozmawiać. Ponieważ środowisko jest bardzo rozległe, takich spotkań odbywa się wiele, a organizują je grupy niezależne od siebie, które tworzą się na podstawie konkretnych kryteriów, takich jak np. wiek czy język (spotkania dla anglojęzycznych). Na takich imprezach, choć mają miejsce w zwykłych barach, każdy może puścić wodze fantazji w kwestii ubioru. Oczywiście zdarza się, że ugrzecznione apéro kończy się mniej grzecznie w domu jednego z uczestników na mniej lub bardziej spontanicznym afterparty. Ale taka propozycja, mimo wszystko zazwyczaj pojawia się w gronie zaprzyjaźnionych już ze sobą, stałych bywalców i nie obejmuje nowo przybyłych. Imprezy klimatyczne, dedykowane praktyce, są płatne, a wpływy z biletów finansują zarówno wynajęcie odpowiedniego lokalu, jak i jego oprawę. Jednak ze względu na wysiłek, jaki trzeba włożyć w ich odpowiednie przygotowanie, (za co odpowiedzialne są grupy działające „hobbystycznie” i na zasadzie non-profit) odbywają się z reguły raz na kilka miesięcy.

Ale chętni niekoniecznie muszą czekać na specjalną imprezę, żeby oddać się preferowanym uciechom. Na terenie samego Paryża działa kilka klubów dla libertynów, reklamujących się jako sauny typu hammam. Dodatkowo miłośnicy spotkań w grupie mogą skorzystać z sieci społecznościowych, działających jak wyszukiwarki otwartych imprez prywatnych dla libertynów. Nie każdemu jednak podoba się takie rozwiązanie, ponieważ często oznacza to grupę obcych ludzi, którzy mogą pielgrzymować do czyjegoś domu, właściwie w nieograniczonej liczbie. Francuzi są pomysłowi, a tego typu wydarzenia odbiegają od zwykłych domówek. Organizuje się je raczej w domach, które są nierzadko dostosowywane na tę okoliczność. Przykładowo, jeden pokój na piętrze zostaje wyłożony materacami, a piwnica odpowiednio wyposażona do praktyk BDSM oraz shibari (pochodząca z Japonii sztuka wiązania). Pozostała przestrzeń jest neutralna, ogólnie funkcjonująca jako bufet z parkietem do tańca.

Choć ta sfera nie jest czymś, o czym mówi się powszechnie, to osoby związane z klimatem mogą czuć się we Francji bezpiecznie, ponieważ dla osób spoza środowiska nie jest to niczym szczególnie szokującym. O szczególnych upodobaniach danej osoby wiedzą często jej przyjaciele, znajomi, a zdarza się, że nawet współpracownicy. Na przyjęciach mieszanych, takich jak np. urodziny, kiedy organizator zaprasza osoby spoza środowiska klimatycznego, normalne jest pytanie, czy „impreza będzie horyzontalna czy wertykalna”, żeby ustalić, na ile klimatyczni goście będą mogli sobie pozwolić. Jeśli miejsce jest dostatecznie duże, to nie ma problemu, żeby wyznaczono przestrzeń dla zabaw w pełni „horyzontalnych”. Lub odwrotnie, spotkanie jest w pełni „horyzontalne”, ale goście nieklimatyczni mają komfortową możliwość pozostania w sferze „neutralnej” i nieangażowania się w żadne praktyki (oczywiście charakter imprezy nie jest dla nich tajemnicą!). Nie jest rzadkością, że ktoś zaczyna swoją przygodę z klimatem „po znajomości”. Zdarza się też, że z taką propozycją można się spotkać przy okazji spotkań inicjowanych przez portale randkowe, choć oczywiście takie sytuacje nie mają raczej miejsca na początku kontaktu. Moim paryskim znajomym zdarzało się rozwijać w ten sposób swoje gusta lub być chociażby zaproszonymi na libertyńską imprezę organizowaną w grupie kolegów z pracy. Równie dobrze, któregoś dnia możemy zobaczyć nagie zdjęcie naszej koleżanki ze studiów czy z pracy, będącej zapaloną naturystką. Nie jest to żaden skandal, a wręcz przeciwnie – organizuje się nawet specjalne wydarzenia, np. zwiedzanie wybranych muzeów nago. W końcu, co jest bardziej francuskiego niż sztuka i seks? We Francji nic nie uchodzi za niewłaściwe czy nie do pomyślenia, dopóki odbywa się za zgodą wszystkich zainteresowanych.

Kochać, ale z głową

We Francji tabu nie dotyczy także antykoncepcji. W każdej aptece, a te są dosłownie na co drugim rogu, można kupić tzw. tabletkę „po”. Antykoncepcja awaryjna jest dostępna bez recepty. Zakupu może dokonać także osoba pośrednicząca, czyli np. partner czy znajoma. Farmaceuci zresztą bardzo chętnie służą pomocą. Cierpliwie odpowiadają na wszelkie pytania. Nie osądzają, a jedyne o co zdarza im się pytać, to o ewentualne przeciwwskazania lub czy będzie potrzebny lek przeciwko zakażeniu chorobami wenerycznymi. Jeśli ktoś się denerwuje, ponieważ nigdy wcześniej nie znalazł się w takiej sytuacji, to potrafią nawet pocieszyć i uspokoić. Na ogół taką pigułkę można zdobyć w mniej niż godzinę w dzień i w trochę dłuższym czasie w nocy.

Francja jest w światowej czołówce państw zapewniających pełnię praw reprodukcyjnych swoich obywateli, choć wbrew pozorom nie był to proces tak łatwy, jak mogłoby się wydawać. Jeszcze w czasie wojny za wykonywanie aborcji mogła grozić kara śmierci. Tak stało się w przypadku Marie-Louise Giraud (1903-1943), która za wykonanie 27 nielegalnych zabiegów, została skazana na gilotynę. Później złagodzono wymiar przewidywanych kar, ale sama aborcja pozostawała nielegalna (Francuzki jeździły do Wielkiej Brytanii, gdzie aborcja została zalegalizowana w 1967 roku). Ostatecznie wysiłki wielu francuskich feministek, a także reakcja opinii publicznej na procesy lekarzy oskarżanych o przeprowadzanie aborcji, wpłynęły na osiągnięcie sukcesu. Na początku 1975 roku wprowadzono prawo legalizujące aborcję (zwane również „prawem Veil”). Simone Veil, prawniczka oraz „imienniczka” ustawy, która przyczyniła się do jej wejścia w życie, została zresztą uznana za wybitnie zasłużoną obywatelkę i pochowana w Panteonie. Trudno o niej nie usłyszeć, ponieważ nawet jedna z paryskich stacji metra nosi jej imię (Europe-Simone Veil), a na peronie puszczane są archiwalne nagrania z wywiadów.

To obrazuje, jak bardzo Francuzi docenili nowe prawo. Nie dziwi więc fakt, że większości z nich nie przyszłoby do głowy, żeby je obecnie zmienić. Sytuacje, które mają miejsce chociażby w Polsce, brzmią dla francuskiego ucha jak sceny z filmu science fiction. Zwłaszcza że aborcja jest zabiegiem w całości refundowanym przez ubezpieczenie zdrowotne. Podobne podejście daje się odczuć w życiu codziennym, kiedy znajomi opowiadają o doświadczeniach własnych czy swoich przyjaciół. Nie ma ocen ani nawet emocji. Jeśli temat czyjejś aborcji jest obecny w konwersacji, to tylko jako element dłuższej narracji. Nie dziwią też nikogo sytuacje, kiedy np. kobieta wybiera na ślubnego świadka przyjaciela, z którym kilka lat wcześniej zaszła w nieplanowaną ciążę, zakończoną aborcją. Jeśli pojawia się konieczność takiego zabiegu, decyzja nie jest z reguły przedmiotem większych rozterek. Warto w tym momencie również dodać, że jeśli kobieta rodzi dziecko, to może potem liczyć na specjalistyczną opiekę postnatalną. Absolutnym fenomenem francuskiej opieki zdrowotnej jest refundowana rehabilitacja krocza po porodzie. Sporo osób uważa, że to świetne, wręcz rewolucyjne rozwiązanie ma swoje korzenie we francuskiej mentalności, wskazującej, że podstawowym prawem kobiety jest jak najszybsza możliwość powrotu do aktywnego życia seksualnego. Oczywiście te uzasadnienia mogą nie mieć pokrycia w rzeczywistości, a przyczyny mogą być zupełnie inne. Tak czy inaczej, Francuzki są bardzo dobrze poinformowane w kwestii radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Informacje praktyczne dotyczące gabinetów ginekologicznych czy aptek są często jednymi z pierwszych, jakie się dostaje od koleżanek po przeprowadzce. Tak na wszelki wypadek…

Francja nie jest oczywiście państwem idealnym, a lokalna mentalność nie jest bez skazy (czego dowodzi chociażby duży problem z molestowaniem w przestrzeni publicznej). Niemniej jednak społeczeństwo francuskie, być może ze względu na jego zlaicyzowanie, wypracowało sobie charakterystyczne podejście do kwestii uczuciowych. O ile nie wszystkie rzeczy zasługują na pochwałę, tak jak chociażby momentami przesadne gloryfikowanie burzliwych, acz namiętnych relacji, to jednak wielu rzeczy można się od Francuzów nauczyć. Do takich przykładów można zaliczyć akceptację ludzkiej cielesności oraz jej potrzeb. Zdecydowanie także wiele krajów na świecie powinno postawić sobie model francuski za przykład, jeśli chodzi o zapewnienie obywatelom pełni praw reprodukcyjnych. Nie mówiąc już o tym, ile społeczeństw na całym świecie mogłoby zyskać dzięki zwykłej otwartości na to, co jest normalne i nieszkodliwe, zamiast wyolbrzymiać fałszywe przekonania. Dla wielu cudzoziemców mieszkających we Francji, sztuka życia na modłę lokalną może być wręcz wyzwalająca. Przyjeżdżają z bagażem poczucia winy czy uprzedzeń, który zostaje tu porzucony po tym, jak przekonują się, że tak naprawdę nie ma złych praktyk. Są tylko szkodliwe, krzywdzące oceny czy toksyczne zachowania, a życie seksualne, choćby bardzo bogate, nie ma przełożenia na wartość człowieka. Nie mówiąc już o korzyściach dla samopoczucia, ponieważ jest to powrót do czegoś, co jest dla człowieka naturalne, a co zostało mu odebrane. I to jest coś, czego wszyscy moglibyśmy się nauczyć od Francuzów.

Kłopoty z miłością (własną) :)

Św. Walenty nie bez powodu jest patronem zakochanych i chorych. I o ile zakochanych w ich święto pozostawimy w ich własnych objęciach, to przyjrzymy się tym, którzy chorują na brak miłości własnej, albo wręcz przeciwnie, szkodzi im jej nadmiar.

W zimowej aurze najkrótszego miesiąca w roku z białym pejzażem kontrastuje wszechobecna czerwień, obwieszczająca nadchodzące święto zakochanych. Serduszka, kupidyny i róże od wielu już lat atakują w tym czasie z witryn sklepowych, okien restauracji, alejek galerii handlowych. Miłe skądinąd święto, bo przecież o kochaniu to rzecz, ma też swoje ciemniejsze aspekty – dla tych, którzy cierpią z powodu samotności, albo liżą rany po sercowych porażkach, boleśnie przypomina o niechcianej pojedynczości. Remedium na te bolączki jest zdrowa porcja miłości własnej. Szczególna to farmakopea – z jednej strony lek, z innej trucizna, jeśli wypaczy się jej znaczenie czy przesadzi z dawką. Św. Walenty nie bez powodu jest patronem zakochanych i chorych. I o ile zakochanych w ich święto pozostawimy w ich własnych objęciach, to przyjrzymy się tym, którzy chorują na brak miłości własnej, albo wręcz przeciwnie, szkodzi im jej nadmiar.

O ile miłość przywodzi na myśl wiele pozytywnych, radosnych i wzniosłych skojarzeń, to już z terminem „miłość własna” wiąże się wiele nieporozumień. Same kłopoty z tą miłością – bo to egoizm, samouwielbienie i koncentracja na sobie, rozbuchane „ja, moje, dla mnie” w centrum i dbanie o własny dobrostan i przyjemność, bez empatii i oglądania się na innych. Odrzucenie głosu wewnętrznego krytyka, który karci za myślenie o sobie dobrze, pozwala zmienić optykę i zrozumieć, że w zdrowej miłości własnej chodzi o coś zupełnie innego – samoakceptację, asertywność i szacunek do siebie, bez których nie ma mowy o rozwoju osobistym i budowaniu poczucia własnej wartości. Jeśli zgodzić się z Michelem de Montaigne, że „najlepszą rzeczą na świecie jest umiejętność przynależności do siebie”, właśnie po to potrzebna jest nam miłość własna, wyznaczająca drogę do samopoznania – świadomego życia. Kochający siebie człowiek rozpoznaje własne emocje, potrzeby, możliwości i ograniczenia. Otacza je życzliwym szacunkiem i bierze za nie odpowiedzialność. Świadomość siebie i akceptacja dla tego, jakim się jest pozwala kształtować relacje z innymi, budować więzi, wchodzić w związki. Osoba, która siebie nie kocha dręczy się nadmierną samokrytyką, ciągłym dewaluowaniem siebie, stawia sobie nierealne wymagania, a wewnętrznie dusi ją poczucie wstydu, niepewność i lęk. Brak miłości do siebie odbija się negatywnie na wszystkich obszarach życia osobistego i zawodowego, kładzie cieniem na związkach, pracy i zdrowiu. Zdrowa, pełna wyrozumienia, akceptacji i miłości relacja z samym sobą przekłada się na jakość życia i funkcjonowanie wśród innych. Z emfazą potwierdza to Kazimierz Pospiszyl eksplorujący drogi i bezdroża miłości własnej: „Miłość do własnej osoby jest podstawowym, a zarazem najpotrzebniejszym uczuciem! Gdy jej zabraknie, kończy się życie! Następuje to albo w sensie dosłownym, kiedy nie akceptując siebie, zdesperowany człowiek popełnia samobójstwo, albo też w znaczeniu przenośnym, gdy popada w depresję. W takim stanie psychicznym «cierpienia zbolałej duszy» odbierają człowiekowi nie tylko poczucie radości życia, lecz także poczucie życia jako takiego. Prowadzi to do śmierci w sensie psychicznym, mimo że z formalnego punktu widzenia życie trwa nadal. Bez miłości własnej niemożliwy jest także rozwój człowieka. Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego – nakazał Bóg w najtrudniejszym do spełnienia przykazaniu, w którym nie tylko nie ma śladu potępienia «miłości siebie», lecz zawarte jest przekonanie, że jeśli ktoś nie kocha «siebie samego», nie potrafi też kochać «bliźniego swego»”.

Na drugim biegunie pojawia się wypaczenie tego stanu, bezkrytyczny, pełny samozachwytu i wyższości narcyzm, niezdrowa miłość własna. W Metamorfozach Owidiusz opowiada o pięknym myśliwym, który na widok swojego odbicia w tafli wody popadł w bezgraniczny zachwyt i uwielbienie. Młodzieniec tak długo wpatrywał się w swoje oblicze, że zmarł z wyczerpania. Mit o Narcyzie stanowi przestrogę przed idealizowaniem siebie, próżności i skupieniem wyłącznie na sobie i swoich potrzebach. Z psychologicznego punktu widzenia narcyzm jest zaburzeniem osobowości, które charakteryzuje przekonanie o własnej wielkości, wyjątkowości, brak empatii i niezdolność do przyjęcia perspektywy i uznania potrzeb innych osób. Obcowanie z narcyzem, szczególnie w bliskiej relacji to przejażdżka rollercoasterem. Początkowy zachwyt, poczucie wyjątkowości i totalnego zespolenia ustępują miejsca manipulacji, emocjonalnemu wycofaniu, wreszcie odrzuceniu, kiedy narcyz już zdążył się przejrzeć w oczach wybranki czy wybrańca i zachwycić swoim odbiciem, utwierdzić we własnej wspaniałości. Nie pozostaje nic lepszego niż brać nogi za pas i salwować się ucieczką, by nie dać się wciągnąć w labirynt manipulacji, poczucia winy i stopniowej utraty poczucia własnej wartości. Dla ofiary narcyza ratunkiem jest odwołanie się do dobrze pojętej miłości własnej, dbałość o swój dobrostan i, tu ponownie de Montaigne, powrót „przynależności do siebie”.

Współczesna kultura sprzyja narcyzom – hoduje ich i wzmacnia, stawiając w centrum jednostkę, jej potrzeby i maksymalizację przyjemności, promując styl życia polegający na skupieniu się na sobie i nieustannej potrzebie aprobaty ze strony innych. Sprzyja temu duch epoki, paralelne funkcjonowanie w zdigitalizowanym świecie, gdzie łatwo wykreować swój wizerunek pozbawiony rys, wywołując podziw, zazdrość i pożądanie. Narcystyczne zachowania to już nie tylko przedmiot zainteresowania psychologów, którym pozostawmy analizę zaburzeń osobowości, ale fenomen dotykający szerszych struktur społecznych. Andrzej Leder twierdzi, że ostatnie stulecie zostało zdominowane przez narcyzm, amerykańscy badacze Jean Twenge i W. Keith Campbell wręcz mówią o epidemii narcyzmu, a o postępującej kulturze narcyzmu pisał w latach 70. Christopher Lasch, a wcześniej Theodore Adorno i Erich Fromm, twórca pojęcia „złośliwego narcyzmu” (malignant narcissism), który upatrywał w nim źródeł destrukcyjnych zachowań i niszczycielskiej siły w życiu społecznym. Te badawcze eksploracje przenoszą zainteresowanie narcyzmem indywidualnym na zjawisko narcyzmu grupowego. Przywołany Fromm pisał: „Narcyzm grupowy jest niezwykle ważnym elementem dawania satysfakcji tym, którzy mają mało innych powodów, by czuć się wartościowymi i dumnymi”. W ostatnich latach temat narcyzmu zbiorowego podjęli badacze międzynarodowego zespołu PrejudiceLab pod kierunkiem prof. Agnieszki Golec de Zavala, rzucając światło na związek pomiędzy narcystycznym przywiązaniem do grupy własnej i wrogością wobec grup odmiennych kulturowo, narodowo czy ideowo. Narcyzm kolektywny jako wyolbrzymiona pozytywna identyfikacja grupowa wiąże się z poczuciem niedocenienia własnej grupy, zagrożenia ze strony obcych grup i agresją międzygrupową. Zgodnie ze zbiorową logiką narcystyczną, należy chronić uprzywilejowaną pozycję swojej grupy, podważając cechy i motywacje innych grup. W czasach niepewności ekonomicznej, politycznego zamętu i wszechobecnego lęku o przyszłość politycznym liderom z łatwością przychodzi mobilizowanie wyborców wokół wizji wielkości i niepodważalnej słuszności własnej grupy. Narcystycznym przekonaniem o wyjątkowości własnej grupy narodowej badacze tłumaczą wybór Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych, głosowanie za Brexit w Wielkiej Brytanii i dojście do władzy Viktora Orbána na Węgrzech czy PiS-u w Polsce. We wszystkich przypadkach uwiedzenie wyborców polegało w dużej mierze na roztoczeniu wizji wielkości narodowej wspólnoty, przekonaniu wyborców o szeregu zagrożeń i konieczności ochrony własnej grupy za wszelką cenę. Michał Paweł Markowski komentuje sukces narcyzmu w polityce, pisząc: „[…] eliminuje jakiekolwiek myślenie o ludziach z innego politycznego rozdania jako towarzyszach tej samej niedoli, w której jakoś się trzeba urządzić. Nikogo już ci z drugiej strony (czerwoni, niebiescy, biali, czarni) nie obchodzą, wobec czego jedyne, co zostaje, to trzymać się swoich i pluć na tych innych. Tak umierają po kolei idee liberalne, lewicowe, konserwatywne, umiera polityka rozumiana jako sprawiedliwa organizacja życia społecznego” i dzieli się gorzką refleksją: „Świat staje się otwarcie sadomaso: co podnieca jednych, przeraża innych i na odwrót. Niechęć między obozami była zawsze, ale niechęć to słaby afekt, łatwo negocjowalny. Dziś negocjować się nie da, rządzą afekty mocne, jednoznaczne, wykrawane laubzegą. Niuans dawno już uleciał, polityka nikogo nie obchodzi, zostały mroczne instynkty”.

Którędy do wyjścia z tej matni? Wróćmy do zdrowo pojętej miłości własnej, bez narcystycznego piętna. Ten, który potrafi się kochać w sposób właściwy, ma kontakt ze swoimi emocjami, potrafi uznać swoje przymioty i ograniczenia, rozpoznać i w zdrowy sposób zaspokajać swoje potrzeby. Patrzy na siebie z życzliwością, ciekawością, dystansem i poczuciem humoru. Opiera się manipulacji i sam jej nie stosuje. Nie katuje się nadmierną samokrytyką i wobec innych nie jest surowym sędzią. Uznaje swoją unikalność, więc nie musi udawać kogoś innego i karmić się aprobatą i podziwem innych. I to jest dobry punkt wyjścia – mądrze pokochać siebie, skąd wiedzie droga do pokochania Innego, „bliźniego swego”.

„Święta miłości kochanej ojczyzny…” niejedno masz imię :)

„Święta miłości kochanej ojczyzny…” niejedno masz imię

 

Przystoi walczyć w obronie praw, wolności, ojczyzny

Cyceron

 

Święta miłości kochanej ojczyzny, czują cię tylko umysły poczciwe!

Dla ciebie zjadłe smakują trucizny, dla ciebie więzy, pęta niezelżywe.

Kształcisz kalectwo przez chwalebne blizny. Gnieździsz w umyśle rozkoszy prawdziwe.

Byle cię można wspomóc, byle wspierać, nie żal żyć w nędzy, nie żal i umierać.

Ignacy Krasicki, Hymn do miłości ojczyzny

 

Przywołane powyższe cytaty wyrażają typowy sposób myślenia o Ojczyźnie. Patetyczny, koturnowy, nawołujący do walki i największych poświęceń. Takie przykłady poznajemy w szkole, takie motta znajdujemy na pomnikach, takich słów możemy się spodziewać w oficjalnych przemówieniach „ku czci”. Czasami ktoś zmęczony bogoojczyźnianym patosem odreagowuje ironicznym stwierdzeniem, że byłby w prawdzie gotów oddać życie za Ojczyznę, ale zdrowie nie pozwala… Tak czy owak Miłość Ojczyzny odczuwa i nosi w sobie większość przedstawicieli naszego gatunku. Kataloński poeta Salvador Espriu w jednym ze swoich wierszy napisał: „Różne są mowy i ludzie różni i nadali wiele imion jednej tylko miłości”.

Banał codzienności nie sprzyja patetycznym uniesieniom, ale mieszkając długo (co najmniej kilka lat) za granicą, stopniowo otrzepujemy z kurzu codzienności nasze patriotyczne uczucia. Z każdym rokiem stajemy się wrażliwsi na zew Ojczyzny; na jej język, muzykę, urodę jej miejsc… Te, które były dla nas tak oczywiste, że nie umieliśmy dostrzegać ich piękna – z oddali nabierają znaczenia i charakteru. Będąc daleko zaczynamy je idealizować. Stajemy się wrażliwsi na ich feromony. Z czasem wystarczy kilka taktów ojczystej muzyki, żeby do oczu napłynęły nam łzy wzruszenia. Wystarczy chwila rozmowy, z kimś, kto wyemigrował jako dziecko, ale do dziś potrafi zaśpiewać piosenkę, którą i my – mimo różnicy pokoleń – znamy, żeby rzucić się sobie w ramiona.

Mimo wszelkich różnic, innych doświadczeń i języków, którymi na co dzień się posługujemy – stajemy się wyznawcami tej samej miłości. Uczucia tak silnego, że jest w stanie przezwyciężyć wszystko. Nawet tragiczne doświadczenia, które mogły być powodem czyjejś emigracji, nie są w stanie pokonać żyjących gdzieś w nas emocji. Wystarczy je skropić kilkoma łzami, żeby rozkwitły czułością, wzruszeniem, oddaniem, atawistyczną wręcz wiernością.

Opowiedział mi amerykański dyplomata, którego rodzina wyemigrowała z Polski w połowie lat 20. XX wieku, jak jego ojciec na łożu śmierci wezwał swoje urodzone już w Ameryce dzieci, żeby im powiedzieć, że czuje się wciąż polskim chłopcem i prosić, by pamiętały o swoich korzeniach. Mówił o podwórku, na którym się wychował. O języku, którego nie przekazał swoim dzieciom, ale w którym wciąż myśli. O swoich rodzicach, którzy do końca życia rozmawiali między sobą po polsku. A była to rodzina polskich Żydów, którzy wyemigrowali do USA z powodu antysemickich prześladowań i biedy. Ci ludzie mogli mieć niewiele powodów do odczuwania tak zwanej narodowej dumy i oficjalnego patriotyzmu.

A jednak „polski chłopak” z Nowego Jorku pozostał sobą do końca. Wzruszenia związane z ojczyzną jego dzieciństwa przetrwały w nim do ostatniego dnia. Mało tego! Przekazał je swoim synom, niewiele mającym już wspólnego z Polską. A to była nieodwzajemniona miłość. Rzucały na nią cień straszne rachunki krzywd. Była też miłością ukrywaną, bo opinie o postawach Polaków w czasie Holokaustu, dominujące w środowisku nowojorskich Żydów, nie pozwalały mu się do niej tam przyznawać…

Ta trudna miłość ojczyzny dotarła do mnie w postaci słoika marynowanych śledzi. Nowoprzybyły ambasador USA w Urugwaju przyniósł mi je do ambasady RP w Montewideo podczas zwyczajowej, kurtuazyjnej wizyty po objęciu swojej placówki. „Mam nadzieję, że będą ci smakowały. To przepis jeszcze z Polski. Bardzo często jedliśmy takie w domu moich rodziców”. Odpowiedziałem, że u nas takie śledzie nazywa się „po żydowsku” i że w Polsce są popularne do dziś…

Okazało się, że kupił je w małych delikatesach w centrum Montewideo, notabene u niejakiego Singera – polskiego Żyda z Łodzi. Jedząc je, rozmawialiśmy o sklepie bławatnym jego dziadka, gdzieś w przedwojennej Polsce; o Teksasie, gdzie po swojej dyplomatycznej misji w Urugwaju zamierzał zostać sędzią stanowym i o polskim obywatelstwie, o które chciał się starać, zgodnie z obietnicą złożoną swojemu ojcu.

Jedząc śledzie od Singera, przyrządzone w oleju z cebulką, czosnkiem, zielonym koprem i majerankiem obaj mieliśmy oczy pełne łez… W tamtej chwili „święta miłość Ojczyzny” miała dla nas obu ich smak.

Wiersz wolny: Robert Król – Śmierć prezydenta :)

Robert Król

Śmierć prezydenta

 

Myślę, że powinniśmy żyć jak dzikie zwierzęta. Mielibyśmy za nic

taki świat, taką wrażliwość. Nasze ślady pozostawione na ścieżce prowadziłyby

do strumienia, dawałyby nadzieję na pożywienie. Nasze błyszczące

skóry działałyby na ludzkie wyobraźnie bardziej niż alkohol.

Nasi ojcowie mieliby swoje ciemne sprawy, a nasze matki miałyby

 

nas, niepokorne potomstwo, nieprzygotowane do pełnienia ról

w stadzie. Nie zamierzalibyśmy odczytywać najprostszych znaków,

od których mogłoby zależeć nasze życie. Nie odróżnialibyśmy charakteru

dymu idącego z komina spalarni od tego, który uwalnia ognisko

dogasające pod lasem. Podchodzilibyśmy do zagród, zapominając o tym,

 

jak naprawdę pachnie śmierć, mając nadzieję, że nikt nie zauważy,

kiedy będziemy wygrzebywać z grządek cebulki kwiatów i grudki nawozu.

Nie potrzebowalibyśmy potwierdzeń na istnienie boga, miłość 

i lęk. Ale że nóż i ludzka ręka mogłyby nas dosięgnąć wyłącznie po wystrzale

z broni palnej – nigdy odwrotnie – to jedno mielibyśmy wpojone.

16 stycznia 2019

———————————

Robert Król (ur. 1981) jest poetą. Wydał siedem książek poetyckich, ostatnio poemat Polka (2018), nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Publikował m.in. w „Odrze”, „Ricie Baum”, „Fragile”, „Kartkach” „Toposie”, „Ha!arcie” i „Gazecie Wyborczej”. Był stypendystą Jasła (2006, 2018), Krakowa (2009) oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2016). Mieszka w Krakowie.

———————————

Wiersz wolny to przestrzeń Liberté!, uwzględniająca istotne, najbardziej progresywne i dynamiczne przemiany w polskiej poezji ostatnich lat. Wiersze będą reagować na bieżące wydarzenia, ale i stronić od nich, kiedy czasy wymagają politycznego wyciszenia, a afekty nie są dobrym doradcą w interpretacji rzeczywistości. 

Redaguje Rafał Gawin.

Dziwna śmierć Kościoła w Polsce :)

Opublikowany w bieżącym (nr 4/2018) wydaniu „Tygodnika Powszechnego” artykuł dominikanina, o. Ludwika Wiśniewskiego, pod tytułem „Oskarżam” to istna lektura obowiązkowa. Autor, niezwykle zasłużona postać dla Polski, dla opozycji antykomunistycznej, dla wiary i dla wartości humanizmu, stawia diagnozę niezwykle ostrą, klarowną i czytelną. Według niego, pomimo tego, iż Kościół w Polsce nadal jest potęgą o dużej rzeszy wiernych, jeszcze większej rzeszy ludzi deklarujących się jako jego członkowie, o kolosalnych wpływach politycznych i o mocnej pozycji materialnej, to jednak chrześcijaństwo w naszym kraju umiera. Umiera ono bowiem z zupełnie innych powodów i na zupełnie inny sposób aniżeli w laicyzujących się krajach zachodniej Europy. Umiera nie przez ruch ludzi z Kościoła poza niego, ale przez śmierć chrześcijaństwa w ludziach do Kościoła należących i to z wielką gorliwością.

O. Wisniewski przywołuje wiele symptomów tego obumierania – odrzucenie uchodźców, wrogość wobec ludzi innego koloru skóry, wyznania i narodowości, nienawiść wobec Polaków o innych poglądach politycznych, profanacja symboli i nabożeństw przez wplatanie ich w polityczny teatr tzw. miesięcznic, głoszenie fałszywego świadectwa wobec bliźnich w postaci posądzania ich o zbrodnie, milczenie, gdy podnoszona jest ręka na drugiego człowieka, akceptacja w kościele i na Jasnej Górze dla kipiącego nienawiścią i wrogością nacjonalizmu tzw. kiboli. Już na pierwszy rzut oka widać, że są to grzechy przeciwko I, III, V, VI i VIII Przykazaniu, a przede wszystkim przeciwko Przykazaniu Miłości. Dopuszczenie się grzechu, samo w sobie, nie jest jeszcze tragedią. Człowiek jest z natury grzesznikiem, który stale musi starać się nawrócić. Tragedią jest jednak uporczywe trwanie w grzechu. A w rzeczywistości polskiego katolicyzmu to trwanie w grzechu stało się cechą tych najbardziej pobożnych, dogmatycznych i gorliwych katolików i uzyskuje wsparcie wielu biskupów. W ten sposób, z winy ludzi tkwiących w samym jądrze Kościoła, chrześcijaństwo umiera. Polski Kościół katolicki wydaje się być zainteresowany trwaniem, jako kościół post-chrześcijański, a może nawet anty-chrześcijański?

W krajach Europy zachodniej religijność przygasła – jak to często słyszymy – z „winy” liberałów. Liberalizm zaproponował alternatywny dla religijnego zestaw wartości i model życia, który okazał się po roku 1968 na tyle atrakcyjny, że stopniowo wyparł ludzi z kościołów. Oczywiście teza taka jest naciągana, ponieważ liberalizm opowiada się tylko za wyborem pomiędzy różnymi modelami życia (czyli brakiem eklezjalnego przymusu), nie promuje konkretnej opcji. Dlatego pytanie o „winę” wymaga odpowiedzi dalece bardziej zniuansowanej, a zachodnioeuropejscy hierarchowie Kościoła w międzyczasie słusznie zaczęli analizować własne błędy, a więc własny wkład w zjawiska laicyzacji.

Tymczasem w Polsce sytuacja jest całkowicie inna. Ponad 90% deklaruje wiarę, poniżej 40% uczęszcza do kościoła. W Polsce często to nie ci, którzy przestają do kościoła chodzić, tracą autentyczną wiarę w Boga, w Dobrą Nowinę i fundamentalne zasady dobrego chrześcijańskiego życia. W Polsce tę wiarę tracą ci, którzy do kościołów dalej chodzą i zaczynają w nich wyraźnie dominować. Oni bowiem pogubili się i utracili swoje chrześcijaństwo. Oni brukają wiarę wrogością i nienawiścią wobec bliźniego. Oni czynią z wiary narzędzie do kolejnych krucjat polityczno-ideologicznych, nie bacząc na krzywdę ludzką, która jest ich pokłosiem. Ich postawa sieje publiczne zgorszenie i wypycha autentycznych chrześcijan poza mury kościelne w trakcie niedzielnych mszy. Niestety, wielu spośród to zgorszenie siejących to kapłani i biskupi.

Skutek może być ten sam, co na Zachodzie, a nawet gorszy. Kościoły będą w Polsce w końcu tak samo opustoszałe, tyle że – inaczej niż tam – w Polsce pozostaną w nich nie najwierniejsi nauce Jezusa, a najbardziej zdegenerowani politykierzy. Taką cenę zapłaci polski Kościół za sojusz z PiS i ze skrajną prawicą.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję