Dosłowny sens mobilności :)

W świecie konserwatystów i chadeków politykę społeczną prowadzi się z miłosierdzia i poczucia obowiązku wobec słabszych członków wspólnoty. Dla socjalistów stanowi ona wsparcie innych działań, których główny cel określa słynne marzenie Olofa Palmego – osiągnięcie „sytuacji, w której nie będzie biednych”. Z liberalnego punktu widzenia, motywacje moralne odgrywają mniejszą i mniej jednoznaczną rolę. Ostry podział na biednych i bogatych pozostaje co prawda w konflikcie z ideałem równości szans, ale zarówno ostrość tego podziału, jak i równość szans pozostają względne. Co więcej, wizja politycznej modyfikacji skutków działania wolnego rynku budzi poważne opory, przezwyciężane jedynie konstatacją, że podmioty działające na owym rynku są często mniej przyjazne jednostkowym prawom i wolnościom niż demokratyczne państwo. Podejście to otwiera, paradoksalnie, drogę do szerszego niż prawicowe lub lewicowe spojrzenia na politykę społeczną – stają się nią wszystkie działania państwa inne niż te, które spełniać miał Lewiatan Hobbesa i Nocny Stróż Smitha.

Dla prawicy, polityka edukacyjna ma samoistną wartość jako sposób rozwoju cnót religijnych, narodowych lub przynajmniej obywatelskich. Lewica prowadzić będzie – o ile wystarczy jej na to pieniędzy – specjalną politykę mieszkaniową mającą na celu zapewnienie każdemu „godnych warunków życia”. Rząd liberalny nie będzie mieć oporów by zająć się zarówno edukacją jak i budownictwem mieszkaniowym, lecz jedno i drugie postrzegać będzie jako środek, a nie cel. Z liberalnej perspektywy ani cnota, ani godność nie powinny być przedmiotem zainteresowania rządzących. W nowoczesnym państwie kluczowym zadaniem rządu – również, a nawet zwłaszcza, liberalnego – jest jednak umożliwienie obywatelom bogacenia się, środkami do czego są między innymi przygotowanie ich do jak najbardziej produktywnej i efektywnej pracy (czyli edukacja) oraz sprawienie, by mogli wykonywać tę pracę tam, gdzie jest potrzebna (co zależy m.in. od dostępności mieszkań do wynajęcia).

Dodać należy, że czynnikiem znacząco przyczyniającym się do wzrostu ogólnej zamożności jest dokonanie społecznego podziału pracy według zdolności i merytorycznych kwalifikacji. To zaś jest jednoznaczne ze społeczną mobilnością. Skoro liczą się indywidualne predyspozycje, pochodzenie powinno być bez znaczenia: uzdolniona córka niewykwalifikowanych robotników nie powinna się marnować jako niewykwalifikowana robotnica, a przygłupi syn prezesa banku nie powinien marnować cudzych pieniędzy zajmując posadę po ojcu[L1] .

Organizacja współczesnych społeczeństw jest jeszcze daleka od merytokratycznego ideału, ale w porównaniu z sytuacją sprzed trzystu, a nawet sześćdziesięciu lat widać wyraźny postęp. Z wyjątkiem górników i katolickich księży, którymi mogą być tylko mężczyźni, nie ma zawodów, które byłyby z założenia zamknięte dla określonych grup, a powszechna dostępność (przynajmniej na Zachodzie) bezpłatnej edukacji znacząco zwiększa równość szans. Wreszcie – co cieszy liberałów niemal tak samo jak socjalistów – mniej niż w poprzednich epokach jest osób utrzymujących się wyłącznie z odziedziczonych kapitałów[L2] : pracę przestano postrzegać jako przekleństwo biedaków, a zaczęto uważać za naturalny stan człowieka.

W dużej mierze właśnie dzięki temu w ostatnich stuleciach nastąpiło spektakularne wyzwolenie ludzkiej energii: wzrost umożliwiał mobilność, większa mobilność prowadziła do szybszego wzrostu. Długofalowa nieuchronność tego procesu (dokonuje się, w zróżnicowanym tempie, we wszystkich społeczeństwach świata od Indii po Szwajcarię) nie oznacza że rządzący mogą pozostawić go samemu sobie. Przy niemal niczym nieskrępowanych możliwościach przepływu kapitału brak mobilności siły roboczej oznacza marnowanie zasobów i mniejsze bogactwo w skali globalnej oraz rosnące napięcia społeczne w skali lokalnej. Słowo „mobilność” należy przy tym rozumieć dosłownie.

Nawet jeśli uznamy, że jakość edukacji oferowanej przez wielkomiejskie i prowincjonalne szkoły jest identyczna (co byłoby wiadomością moralnie budującą, ale na poziomie praktycznym świadczącą o marnotrawieniu potencjału uczniów przez szkoły w metropoliach), to życiowe szanse absolwentów liceów z, na przykład, Krakowa i Gorlic nie są takie same. Koszt podjęcia studiów na renomowanej uczelni – dajmy na to UJ lub AGH – jest dla pierwszych o wiele niższy niż dla drugich, zmuszonych do czasochłonnych dojazdów (ponad 2 godziny autobusem w jedną stronę) lub do wynajmu stancji lub akademika. Zakładając – znów wbrew temu, co mówią statystyki – że dochody w rodzinach krakowskiego i gorlickiego studenta są takie same i że obaj będą dysponować taką samą sumą na miesięczne wydatki, zobaczymy, że pierwszy będzie mógł sobie pozwolić na więcej towarzyskich i intelektualnych przyjemności (z punktu widzenia szans życiowych nie ma tu większej różnicy bo networking i wiedza procentują w podobnym stopniu), drugi płacić zaś będzie za usługi konieczne by dotrzeć do sali wykładowej.

Powyższe porównanie jest trywialne, lecz rozwiązania problemów, które uwidacznia wcale nie są proste. Trzymając się konkretnego przykładu wyobrazić sobie można specjalny program stypendialny dla studentów z prowincji, zwiększenie budżetowych dopłat do akademików lub też – wyrównywanie szans nie musi przecież polegać na ułatwieniach dla tych, którzy mają trudniej – zakaz podejmowania studiów w promieniu stu kilometrów od rodzinnego miasta. Liberalny technokrata wybrałby opcję oferującą największe zagregowane korzyści w porównaniu do zagregowanego kosztu – o ile tylko dysponowałby wiarygodnymi metodami oszacowania jednego i drugiego, czego z reguły dokonać nie jest w stanie.

Operowanie wielkościami zagregowanymi i znajomość podstawowego w ekonomii pojęcia korzyści skali wskazują na możliwe rozwiązanie kompleksowe, wyrównujące szanse wszystkich mieszkańców prowincji: sprawny i niedrogi transport publiczny służy nie tylko efektywnemu wykorzystaniu talentów na etapie tworzenia kapitału ludzkiego lecz również dobremu funkcjonowaniu rynku pracy. Niestety, przymiotnik „sprawny” nie opisuje polskiego systemu transportu publicznego, a cena pozostaje nieprzyzwoicie wysoka jak na oferowaną jakość. Zgodnie z internetowym rozkładem jazdy kolei, przebycie 150 kilometrów dzielących Gorlice od Krakowa wymaga dwóch przesiadek i trwa od 4 godzin i 21 minut do 5 godzin i 18 minut. By znaleźć się pod Wawelem późnym rankiem, z Gorlic wyruszyć trzeba więc o 5:15 rano. Później są tylko dwa połączenia, z których ostatnie zajmuje całe popołudnie. Z powrotem jest jeszcze gorzej: spośród trzech oferowanych przez PKP połączeń, wszystkich z dwiema przesiadkami, jedno trwa bite 8 godzin i wymaga trzygodzinnego oczekiwania w środku nocy na dworcu w Tarnowie. Mimo, iż w Gorlicach są aż trzy stacje kolejowe, większość oferowanej przez PKP podróży odbywa się autobusami – po kilkunastu latach zwiększania niewygód popyt na podróż na tej trasie spadł wystarczająco, by uzasadnić wprowadzenie permanentnej komunikacji zastępczej.

Na tle powyższej oferty autobusy nie udające pociągów wydają się rozsądnym rozwiązaniem, dowodzącym przy okazji przewag sektora prywatnego nad publicznym (gorlicki PKS przejęty został przez międzynarodowy koncern, ma także lokalną konkurencję). Bezpośrednich rejsów jest aż dziesięć każdego dnia, podróż trwa od 2 godzin i 35 minut do 3 godzin i 24 minut – szybciej niż „koleją”, ale i tak wystarczająco długo, by uniemożliwić dojazdy do Krakowa do pracy lub na studia.

Połączenia między dużymi miastami nie są zresztą wiele lepsze. Bezpośrednich pociągów z Lublina do Warszawy (dystans 170 kilometrów) jest osiem dziennie, najszybszy jedzie 2 godziny i 23 minuty. Dla porównania, podobną odległość pomiędzy Berlinem a Lipskiem pokonać można dwa razy szybciej, a połączeń bez przesiadki jest dwa razy więcej. Z Warszawy do Płocka (dystans 120 kilometrów) jeździ jeden pociąg dziennie – najkrótszą możliwą, ale i tak okrężną drogą, co zajmuje ponad 3 godziny.

Czy jest się czym przejmować? Ludzie przecież jakoś sobie radzą – zapyta zwolennik małego budżetu (dobry transport publiczny wymaga sporych dotacji) i spontanicznego społecznego ładu. Istotnie, dość łatwo wyobrazić sobie można warunki, w których fatalny stan komunikacji nie jest aż takim problemem. Pierwszym z nich jest wysoki stopień urbanizacji i skupienia w największych miastach – mieszkańcy prowincji stanowią wtedy niewielką część społeczeństwa, a potencjalne koszty poprawy ich sytuacji są niewspółmiernie duże w stosunku do dodatkowego bogactwa, jakie mogą przynieść. Nie jest to przypadek Polski – na wsi lub w małych miastach (do 100 tysięcy mieszkańców) żyje 70 procent ludności. Szybka zmiana tych proporcji byłaby możliwa, o ile w aglomeracjach dostępne byłyby tanie mieszkania (raczej na wynajem niż do kupienia, ryzyko związane z zaciągnięciem kredytu bardzo zniechęca). Również ten warunek nie jest w Polsce spełniony. Wreszcie, model polskiej gospodarki – ciągle mało nowoczesnej i w większej mierze opartej na przetwarzaniu dóbr materialnych niż wiedzy i symboli – nie pozwala na to, by istotna część zatrudnionych pracowała z domu przez Internet.

Nie mogąc codziennie dojeżdżać do pracy do dużego miasta ani się do niego przenieść z rodziną na stałe, większość Polaków ma wybór pomiędzy jedną ze społecznie suboptymalnych opcji: wykonywanie prostych i z reguły niskopłatnych prac dostępnych w okolicy ich zamieszkania, życie w zawieszeniu pomiędzy metropolią, w której spędzają powszednie dni tygodnia, a rodzinną miejscowością gdzie wracają na soboty i niedziele, bezrobociem lub emigracją. Mogą wreszcie – i wielu to czyni, choć również to rozwiązanie nie jest efektywne i racjonalne w skali makro – jednak zdecydować się na codzienne dojazdy własnym samochodem. Wartość traconego w korkach czasu i spalanej benzyny jest znaczna, a równość szans pomiędzy dwoma pracownikami tej samej firmy, z których jeden ma do pracy 15 minut piechotą, a drugi dojeżdża półtorej godziny, staje pod znakiem zapytania.

Opłakany stan polskiego transportu publicznego jest wynikiem nie tylko trwającej ćwierć wieku przerwy w nowych inwestycjach, lecz także szczególnego połączenia kompleksów, krótkowzroczności, arogancji, tchórzostwa i pseudoliberalnego dogmatyzmu. Prostackie przekonanie, że wszystko co prywatne jest lepsze od tego co publiczne, oraz chęć dorównania zachodowi Europy sprawiły, że od momentu upadku komunizmu priorytetem stała się budowa infrastruktury dla ruchu indywidualnego, czyli autostrad (realizowana, jak na priorytet i tak wyjątkowo nieudolnie). Ich brak był rzeczywiście – i nadal jest – dobitnym przykładem polskiego zacofania, ale korzyści dla gospodarki płynące z ostatecznego autostrad powstania okazują się niewspółmiernie małe do energii i środków włożonych w ich budowę. O wiele szybszą poprawę sytuacji na polskich drogach można było osiągnąć dostosowując kolej do nowych wymogów transportu towarowego (słynna koncepcja „tiry na tory”), budując obwodnice kluczowych miejscowości i tworząc atrakcyjne alternatywy dla użytkowników prywatnych (zarówno Niemcy jak i Francja mają sieć autostrad dobrze rozwiniętą, ale w obydwu krajach dużą popularnością cieszą się autokuszetki pozwalające przewieźć samochód nocnym pociągiem na drugi koniec kraju; w Polsce oferta ta znikła wraz z końcem reglamentacji paliwa).

Arogancja osób odpowiedzialnych za polski transport publiczny przejawiała się ignorowaniem potrzeb prowincji i skupieniem wysiłków na polepszaniu standardów połączeń między głównymi miastami. W ostatnich latach symbolem tego podejścia jest projekt linii wysokich prędkości „Y” mający połączyć Warszawę przez Łódź z Poznaniem i Wrocławiem. Oprócz odcinka ze stolicy do Łodzi, na którym czas podróży ma skrócić się do 35 minut umożliwiając codzienne dojazdy, sens tego pomysłu jest co najmniej wątpliwy. Po zwykłych torach 400 kilometrów z Warszawy do Wrocławia można pokonać w niecałe dwie i pół godziny, planowany pociąg wysokich prędkości – wymagający torów o specjalnym standardzie i przez to znacząco droższych – ma jechać tylko czterdzieści minut krócej.

Wcześniej – od pierwszej połowy lat 90. to metropolitarne podejście miało bardzo miłe konsekwencje dla osób podróżujących z Krakowa, Gdańska lub Poznania do Warszawy (komfort i tempo przejazdu koleją na tych trasach były lepsze niż obecnie), ale z punktu widzenia racjonalności gospodarowania publicznym pieniądzem stanowiło jawny absurd: obsługę tych właśnie, najbardziej dochodowych, relacji można było z równie dobrym skutkiem wydzierżawić dwóm konkurencyjnym wobec siebie firmom prywatnym, które z własnych funduszy kupiłyby nowy tabor. Wiara, że państwowa firma zarobi na pociągach InterCity a następnie zainwestuje w poprawę standardu połączeń lokalnych była przejawem skrajnej naiwności i niezrozumienia mechanizmów rządzących przedsiębiorstwami tego typu.

Wiąże się to z kolejnym problemem – tchórzostwem w relacjach z kolejowymi związkami zawodowymi, które zdołały przekonać rządzących iż kolej odgrywa istotną społeczną rolę nie dlatego, że przewozi ludzi z domu do pracy i z powrotem, lecz dlatego że sama stanowi miejsce pracy dla maszynistów, konduktorów, kasjerek i dróżników. W rezultacie, cięcia kosztów polegały zazwyczaj na likwidacji połączeń, a nie na zmniejszaniu zatrudnienia, zwiększaniu efektywności lub kupowaniu tańszego w eksploatacji taboru. Próby usprawnienia działania kolei zakończyły się podobnie jak reforma służby zdrowia – w obydwu przypadkach opór „środowiska” uniemożliwił powstanie konkurencji, która wymusiłaby poprawę standardów. W branży medycznej zamiast wielu kas chorych powstał moloch NFZ, a szpitalom i przychodniom pozwolono dalej działać w oderwaniu od rachunku ekonomicznego. W branży transportowej liczbę niezależnych przewoźników ograniczono do dwóch, tak obdzielając ich przy tym majątkiem dawnych PKP, by nie wchodzili sobie w paradę.

Krótkowzroczność najlepiej widać na przykładzie ślimaczącej się od paru lat modernizacji linii kolejowej Warszawa-Gdańsk, której bezpośredni koszt przekroczył już ponoć sumę potrzebną na wybudowanie trasy o tej długości od nowa, a by poznać koszt całkowity należałoby wycenić czas stracony przez tysiące pasażerów, którzy zamiast czterech godzin w pociągu ze stolicy nad morze musieli spędzić sześć. A przecież można było tę linię rzeczywiście wybudować od nowa, nawet kilkadziesiąt kilometrów na zachód od obecnej, na terenach gdzie dziś kolei nie ma. I można było umiejscowić na niej jedną do trzech stacji pośrednich, niekoniecznie położonych w mieście, ale wyposażonych w parkingi i małe dworce autobusowe, skąd lokalni przewoźnicy mogliby rozwozić pasażerów do okolicznych miejscowości. Budowa nowej linii w szczerym polu nie wymuszałaby spowolnienia ruchu na istniejącej, a po jej ukończeniu dotychczasowa trasa mogłaby przyjąć więcej pociągów towarowych (znów: tiry na tory) i częściej zatrzymujących się pospiesznych.

Listę błędów można by ciągnąć. Nie są one tylko polską specjalnością. Wielomiliardowe hiszpańskie wydatki na budowę regionalnych lotnisk i kolei wysokich prędkości przyczyniły się do napompowania bańki na rynku nieruchomości. Powstała dzięki nim nowoczesna infrastruktura nie jest dziś w pełni wykorzystana, a wiele mniejszych miejscowości jest równie trudno dostępnych za pomocą publicznego transportu jak w Polsce. Lśniące terminale lotnicze i superszybkie pociągi są oczywiście miłym symbolem modernizacji, ale faktyczne wspieranie gospodarczego rozwoju, warte inwestowania publicznych pieniędzy, odbywa się w o wiele mniej spektakularny sposób.


[L1]Chyba, że jest właścicielem, przekazanie majątku potomstwu, nawet kretyńskiemu jest istotną motywacją do pracy i bogacenia się. ———————- KI: dlatego wybrałem bank jako przykład. Tam nawet właściciel nie obraca własnym kapitałem.

[L2]Ciekawa obserwacja, biorąc pod uwagę postępujące bogacenie się i rozwarstwienie jednocześnie (jak wiele jest dzieci milionerów, czy nie więcej niż dzieci bogatych baronów?)bardzo jestem ciekaw jak te zależności wyglądały dziś i np. 100 lat temu

————————-

Zarządzanie majątkiem też jest, de facto, pracą – bez względu na to, czy dotyczy odziedziczonych papierów wartościowych czy pięciu wsi. Różnica polega na tym, że ziemianin z roku 1880 uważał raczej, że nie pracuje (nawet jeśli cały dzień doglądał folwarku), a dzisiejsza córka milionera z reguły postrzega samą siebie (i jest ewidencjonowana) jako osoba pracująca, np. członek rady nadzorczej. O tę właśnie symbolikę, a nie o konkretne procenty aktywności zawodowej w obu grupach mi chodziło.

Nie daj się uPUPić – jak skutecznie walczyć z bezrobociem :)

Przywykło się uważać, że problem bezrobocia bierze się z tego, że ludzie bezrobotni są nie dość elastyczni, by podjąć pracę za niższą stawkę lub nie dość mobilni, by się przekwalifikować czy przenieść w poszukiwaniu pracy. Jeden z najważniejszych ekonomistów XX w. Paul Samuelson anegdotycznie przyrównuje takie rozumowanie do następującej sytuacji. Załóżmy, że w samochodzie pękła opona – czy dziura znajduje się od strony ziemi, bo tam jest najmniej powietrza? Zjawisko bezrobocia w skali takiej, w jakiej występuje w Polsce, oznacza przede wszystkim, że dla znacznej liczby osób po prostu brak jest pracy. Dodatkowo skala bezrobocia oznaczać może także, że część z osób jest zbyt mało elastyczna, by oferowaną pracę podjąć lub że sytuacja osobista (np. opieka nad osobami zależnymi) albo bariery infrastrukturalne uniemożliwiają im podjęcie oferowanej pracy. Skupianie się jednak na tej drugiej części problemu przypomina szukanie dziury przy ziemi.

Gdy przyjąć diagnozę, że to nie osoby bezrobotne lecz zbyt mała skala kreacji zatrudnienia są „winne” bezrobocia, rola jaką może pełnić państwo w przeciwdziałaniu temu zjawisku staje się coraz bardziej skomplikowana. Oczekiwanie, że problem braku miejsc pracy rozwiąże państwo jest naturalnie absurdalne. Nawet gdyby przyjąć, że z podatków powszechnych lub innych dedykowanych danin państwo byłoby w stanie finansować płace dla wszystkich bezrobotnych to i tak nie byłoby w stanie zapewnić dla tych osób produktywnego zajęcia. Dlatego do lamusa odłożono takie instrumenty jak prace publiczne, i dlatego większość państw świata zaczęła się zajmować nie tyle tworzeniem miejsc pracy per se, co ułatwianiem przedsiębiorcom tego zadania. Ułatwienia te to przede wszystkim świadczona na ich rzecz nieodpłatnie usługa pośrednictwa pracy oraz finansowanie kosztów przekwalifikowania osób bezrobotnych tak, by ich umiejętności odpowiadały zapotrzebowaniu pracodawców (nazywanego ogólnie aktywizacją).

Nieodpłatna usługa pośrednictwa pracy oraz wspieranie mobilności (zawodowej i/lub geograficznej) osób bezrobotnych to idee bardzo ogólne – jak wygląda praktyka w Polsce? Według deklaracji pracodawców zaledwie od 5% do 10% firm poszukuje pracowników przez urzędy pracy (w zależności od fazy cyklu koniunkturalnego oraz wielkości przedsiębiorstwa). Najczęstszym powodem jest brak zaufania do jakości usługi pośrednictwa świadczonej przez urzędy i przekonanie, że przesyłani przez PUP kandydaci nie odpowiadają przedstawionym wcześniej wymaganiom. Równocześnie według danych Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, zaledwie 30% uczestników szkoleń organizowanych przez służby zatrudnienia deklaruje, że to właśnie dzięki nim było w stanie znaleźć zatrudnienie. Dane wskazują zatem, że ani pośrednictwo ani wspieranie przekwalifikowania nie funkcjonują zgodnie z oczekiwaniami pracodawców i osób bezrobotnych.

Jak osiągnęliśmy taki stan rzeczy? Podstawą realizowania aktywnych polityk rynku pracy jest ustawa o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy z kwietnia 2004 r. W opinii wielu ustawa tworzy instrumentarium pozwalające finansować zarówno różne działania wspierające osoby bezrobotne, jak i refundować pracodawcom pierwszy okres kosztów zatrudniania pracowników o potencjalnie niższej produktywności. Jednak jest to tylko pozór. Po pierwsze, ustawa dzieli osoby poszukujące pracy na „lepszych” i „gorszych” definiując kryteria o niejasnych przesłankach merytorycznych. Dla przykładu, pracodawca uzyska inne wsparcie zatrudniając osobę bezrobotną od 11 miesięcy i osobę bezrobotną od 12 miesięcy, ale już takie samo zatrudniając osobę bezrobotną od 12 miesięcy i od 12 lat. Po drugie zaś, ustawa ani powiązane z nią rozporządzenia nie zawierają przesłanek pozwalających zapewniać powszechność dostępu to pośrednictwa i przekwalifikowań, jak także skuteczności czy efektywności środków publicznych wydatkowanych na te cele.

Jaki jest skutek takiego stanu rzeczy? Po pierwsze, w miejsce konkurencji na rynku świadczenia usług zatrudnieniowych, mamy konkurencję osób bezrobotnych: by mieć większe szanse na uzyskanie wsparcia trzeba być wystarczająco starym, albo wystarczająco młodym, albo wystarczająco niewykształconym albo wystarczająco długo bez pracy. Ponadto warto zgłosić się do urzędu w odpowiednim momencie roku budżetowego i mieszkać w odpowiednim powiecie, ponieważ w niektórych rejonach Polski ogranicza się dostępne wsparcie poprzez alokowanie większości środków na jeden albo dwa instrumenty (np. zatrudnienie interwencyjne i staże), adresowane do ograniczonej listy osób.

Ten wątek prowadzi bezpośrednio do drugiego skutku, czyli nieskuteczności i nieefektywności działań podejmowanych na rynku pracy. Polski system wspierania rynku pracy stwarza wszystkim interesariuszom bodźce i zachęty, które nie są zgodne z racjonalnością ekonomiczną czy de iure intencją ustawodawcy – lecz wynikają z powiązań i sprzeczności pomiędzy tymi zapisami. Przykładowo: przyznając dotację na rozpoczęcie działalności gospodarczej urząd pracy gwarantuje sobie, że do końca roku dotowana osoba nie wróci do rejestru bezrobotnych. Gwarancję tę dają zapisy zawarte w umowie o dofinansowanie określające, w jakich okolicznościach dotacja będzie musiała zostać zwrócona, a nie fakt, że biznes dobrze się rozwija. W efekcie takiego rozwiązania – dotacje na rozpoczęcie działalności gospodarczej oceniane są jako w 100% skuteczne, choć nikt nie wie (i nikt nie bada) ile z założonych przez osoby bezrobotne firm w ogóle przetrwało rok, dwa czy trzy. Tymczasem np. szkolenie – kilkukrotnie tańsze – oceniane jest jako mniej skuteczne, choć właściwie dobrane i dobrze przeprowadzone podnosi zatrudnialność danej osoby nie tylko bezpośrednio po udzieleniu wsparcia, ale także w przyszłości. Co więcej, pośrednictwo pracy w połączeniu z doradztwem zawodowym – instrument kilkaset razy tańszy – nie podlega w ogóle analizie pod kątem efektywności.

Także przedstawiciele publicznych służb zatrudnienia wielokrotnie sygnalizowali, iż taki rozwój legislacji nie służy jej skuteczności. Przykładowo, dyrektorzy wojewódzkich urzędów pracy wskazują, iż prowadzenie rejestru agencji szkoleniowych i agencji zatrudnienia – choć uregulowane łącznie w ponad dwudziestu przepisach – nie umożliwia dyrektorowi WUP kontroli jakości realizowanych usług czy nadzoru nad ich wykonywaniem. W konsekwencji, sam wpis do rejestru ma charakter administracyjny, a w skali województwa ani kraju nie ma żadnej instytucji mogącej pełnić funkcję regulatora na tym rynku.

Trzecim problemem jest ranga problemów związanych z rynkiem pracy w debacie, zarówno na poziomie lokalnym jak i ogólnokrajowym. Dyskutujemy zazwyczaj o zmianach w stopie bezrobocia, nie uwzględniając w wystarczającym stopniu takich zagadnień jak dezaktywizacja osób bezrobotnych oraz przywracanie osób biernych zawodowo na rynek pracy. Nie dość wagi przykładamy do merytorycznych przesłanek partnerstwa w realizacji zadań na rynku pracy. Zbyt mało uwagi poświęcamy także problemowi przejścia z systemu edukacji na rynek pracy a także świadomemu kształtowaniu ścieżki kariery od gimnazjum po wybór momentu przejścia na emeryturę.

Monitoring objęcia usługą pośrednictwa pracy oraz monitoring adekwatności doboru form wsparcia są jednym z najważniejszych zadań publicznych służb zatrudnienia zarówno w skali powiatu jak i krajowej. Tymczasem w praktyce obowiązki te znajdują się daleko na liście priorytetów, po obowiązkach rejestrowo-sprawozdawczych, wydatkowaniu środków oraz często pozamerytorycznych kwestii związanych z relacjami pomiędzy poszczególnymi interesariuszami w powiatach. Choć środki na aktywizację w całości pochodzą od pracodawców – Polska jest jedynym krajem UE, w którym podatki powszechne nie wchodzą w skład funduszy na przeciwdziałanie bezrobociu – ich głos w decydowaniu o alokacjach finansowych na poszczególne instrumenty i grupy docelowe jest ograniczony. Rzadko udział w procesach decyzyjnych zarezerwowany jest dla instytucji niepublicznych (np. organizacji pozarządowych), które wyrażają interesy poszczególnych grup osób bezrobotnych. Ustawa o promocji zatrudnienia nie daje przesłanek do monitoringu skuteczności oraz efektywności realizowanych działań. Takich analiz nie prowadzi także minister pracy. W większości przypadków nie prowadzą ich także starostowie, którzy choć nadzorują urzędy pracy, często potrzebowaliby zewnętrznego wsparcia merytorycznego, by adekwatnie diagnozować problemy i przedstawiać alternatywne rozwiązania. W kontekście zawsze problematycznych i wymagających zaangażowania projektów infrastrukturalnych oraz uporczywych problemów budżetowych, zagadnienia dotyczące rynku pracy mają często charakter poboczny. W rękach starosty ustawodawca umieścił guzik „start” do bardzo wielu procesów na rynku pracy, lecz jednocześnie starostowie nie mają bezpośredniego bodźca do wykorzystywania zawartych w regulacjach ustawowych możliwości. Skutkiem tego w wielu powiatach w Polsce różnych przedsięwzięć się albo nie realizuje, albo sposobu ich realizacji nie zmienia się niezależnie od zachodzących zmian na rynku pracy, albo też doprowadzenie do ich realizacji jest długotrwałym i trudnym procesem przekonywania starostów i innych interesariuszy, że warto próbować zmieniać sytuację na lepsze.

Nasuwają się trzy najważniejsze bolączki systemu aktywizacji zawodowej w Polsce. Po pierwsze, usługi podstawowe takie jak pośrednictwo i doradztwo zawodowe nie są cenione przez odbiorców a także nie mają charakteru powszechnego. Po drugie, poprawa zatrudnialności osób niepracujących (a nie tylko bezrobotnych) tylko w niektórych, wyjątkowych przypadkach ma charakter całościowej sekwencji zindywidualizowanych działań, a więc ma tylko przypadkową szansę być skuteczna. Po trzecie, brak właściwego monitoringu i planowania w kontekście rosnącej presji na szybsze wydatkowanie uniemożliwia osiąganie systemowej poprawy skuteczności i efektywności kosztowej.

Jak w takich warunkach poprawić jakość i skuteczność świadczenia usług rynku pracy w Polsce? Jak zapewnić, by znaczące zróżnicowanie, jakie obserwujemy pomiędzy polskimi powiatami, było adekwatnie odzwierciedlone w wykorzystywanych (tj. finansowanych z Funduszu Pracy) sposobach wspierania lokalnego rynku pracy? Jak zapewnić by świadczone usługi dopasowane były do potrzeb osób bezrobotnych i pracodawców? Jak w praktyce zrealizować zasadę powszechnego dostępu do usług podstawowych, jakimi są pośrednictwo i doradztwo zawodowe?

Potrzeba do tego dwóch podstawowych zmian: powszechnej i skutecznej usługi zintegrowanego pośrednictwa pracy i doradztwa zawodowego; oraz sekwencjonowanego wsparcia dla osób, dla których pośrednictwo jest niewystarczające.

Powszechny dostęp do usług rynku pracy

W krajach biedniejszych od Polski, np. Serbii czy Czarnogórze, pośrednictwo pracy i poradnictwo zawodowe są usługami powszechnymi, którymi objęte są literalnie wszystkie osoby – nie tylko aktywnie poszukujące pracy (czyli bezrobotne), ale w ogóle wszystkie zdolne do podjęcia zatrudnienia (a więc także osoby nieaktywne). Instrumentów jest wiele. Po pierwsze, stosuje się obowiązkowe szkolenia z umiejętności poszukiwania pracy i obowiązkowe rozmowy z pośrednikiem/doradcą (nie rozdziela się tych funkcji) raz na dwa miesiące. Po drugie, wprowadza się stały kontakt mailowy i regularne przekazywanie adekwatnych ofert przynajmniej raz w tygodniu, w trybie podobnym jak newslettery portali społecznościowych. Po trzecie, regularnie przeprowadzane są na potrzeby pracodawców usługi wyszukiwania adekwatnych kandydatów (ang. Assessment Centres), po których osoby bezrobotne otrzymują nie tylko decyzję pracodawcy, ale także profesjonalny feedback i ewaluację swoich szans na pracę w tym zawodzie. Jak osiągnięto tak sprawny system?

Międzynarodowe badania wykazały, że pierwszym krokiem jest wprowadzenie konkurencji usługodawców w miejsce konkurencji między poszczególnymi grupami bezrobotnych. W Polsce ustalamy zazwyczaj pewne grupy priorytetowe (np. młodzież w latach 2003-2007, osoby w wieku 50+ w latach 2008-2010, itp.). Oznacza to, że jeśli ktoś nie spełnia ustawowej definicji (np. ma lat 28 lub 49), uzyskanie właściwego wsparcia w poszukiwaniu pracy staje się paradoksalnie trudniejsze. Dodatkowym utrudnieniem jest to, że poszczególne urzędy pracy (a więc powiaty) mają w zasadzie pełną swobodę w alokowaniu środków finansowych zarówno na poszczególne instrumenty, jak i na grupy na rynku pracy. W konsekwencji, choć środki finansowe rosną a liczba bezrobotnych na przestrzeni lat znacząco się obniżyła, aktywizacją objętych od ok. 1% osób bezrobotnych w niektórych urzędach pracy do ponad 26% w innych.

Gdy we wczesnych latach 90-tych w Polsce odbudowywano służby zatrudnienia, w krajach rozwiniętych następowała fundamentalna zmiana filozofii świadczenia usług publicznych. Choć państwo nadal pozostawało finansującym, przestało mieć ambicje pełnienia funkcji usługodawcy. Filozofia ta zasadza się na prostej obserwacji: lokalna administracja będzie mogła zawsze bezkonkurencyjnie pełnić funkcje koordynatora i inicjatora zmian, ale nie jest w stanie być jednocześnie perfekcyjnym szpitalem, szkołą, inwestorem budowlanym, teatrem, opiekunem społecznym i pośrednikiem pracy. Należy więc uczynić wszystko, co można, by poprawiać zdolności strategiczne i koordynacyjne samorządów, lecz zadania specjalizowane powierzać podmiotom, dla których to właśnie jest tzw. core business.

W Australii, USA i Holandii pierwsze kroki zmierzające do wdrożenia zmian w systemie świadczenia usług rynku pracy podjęto już w połowie lat 90-tych. W zależności od przyjętego rozwiązania, na początek pozwalano bądź nie pozwalano służbom publicznym dalej samodzielnie realizować usługi zatrudnieniowe w konkurencji do podmiotów niepublicznych. Jednak już po kilku latach w niemal wszystkich przypadkach usługi zatrudnieniowe były świadczone wyłącznie lub przede wszystkim przez podmioty niepubliczne – w tym komercyjne i niekomercyjne. A służby zatrudnienia skupiły się na zadaniu trudniejszym, ale również niezbędnym – tworzeniu, koordynacji i rozwijaniu lokalnej polityki rynku pracy.

W jaki sposób w innych krajach przeprowadzono modyfikację systemów świadczenia usług rynku pracy? Jak to mówią: z dnia na dzień. Odpowiednie zmiany legislacyjne z około półrocznym vacatio legis pozwoliły na skuteczne przeprowadzenie reformy w Holandii, Australii, Niemczech, USA, Nowej Zelandii, Belgii, a nawet w Chile. Okres vacatio legis spędzono na przekazywaniu wsparcia merytorycznego zarówno zlecającym, jak i potencjalnym usługodawcom. Gdy widoczne były braki podaży, wyspecjalizowany fundusz wspierał tworzenie nowych podmiotów. Wielka Brytania zdecydowała się na pilotaże w wyselekcjonowanych społecznościach lokalnych (odpowiednikach powiatów w Polsce), jednak tam nowym systemem objęte zostały wszystkie osoby. Pilotaż obejmował więc tylko wybrane regiony, a nie wybrane grupy osób poszukujących pracy. Po wprowadzeniu reform przez kilka lat monitorowano realizację założeń, wprowadzając kolejne poprawki i zmiany do stosowanych rozwiązań. I działa! Co więcej – kraje decydujące się na reformę systemu usług zatrudnieniowych później nie muszą popełniać tych samych błędów, bo monitoring rozwiązań uwzględniał współpracę z badaczami i wszystkie problemy oraz kolejne próby ich rozwiązania zyskały dokumentację socjologiczną, prawną i ekonomiczną. Dokumentację, z której można – i należy – korzystać przy tworzeniu własnych rozwiązań.

Poprawa zatrudnialności zamiast sporu o stopę bezrobocia

Tematem przewodnim wielu debat publicznych jest spór o to, ilu bezrobotnych to faktycznie bezrobotni i mrożące krew w żyłach opowieści o bezrobotnych przyjeżdżających na wizytę kontrolną w urzędzie pracy służbowymi samochodami. Kilka kolejnych nowelizacji ustawy o promocji zatrudnienia nakierowanych było na zwiększenie zakresu powodów, dla których można usunąć osobę bezrobotną z rejestrów, zwiększając restrykcyjność wobec osób cechujących się biernością (lub wyuczoną bezradnością i korzystaniem z systemu świadczeń). Ocenia się, iż wiele osób znajduje się w rejestrach bezrobotnych niesłusznie, gdyż faktycznie nie poszukują aktywnie zatrudnienia. W opinii powszechnej osoby bezrobotne rejestrują się dla zasiłku, lecz nie więcej niż 15% osób bezrobotnych jest do takiego świadczenia uprawnionych. Pracownicy służb zatrudnienia podkreślają, że osoby bezrobotne rejestrują się dla ubezpieczenia zdrowotnego, lecz w praktyce związane jest to z ususem budżetowania w samorządach. Jeśli dana osoba zarejestrowana jest jako bezrobotna – składkę na jej ubezpieczenie zdrowotne pokrywa Fundusz Pracy, a gdy nie jest – robi to samorząd gminy poprzez ośrodek pomocy społecznej. By nie obciążać budżetów samorządów, regulaminy OPS wymagają faktu rejestracji w urzędzie pracy, choć i w jednym i w drugim przypadku w praktyce składkę na ubezpieczenie społeczne pokrywa podatnik.

Skutkiem zwiększenia restrykcyjności definicji osoby bezrobotnej będzie nie zmniejszenie bezrobocia, lecz jedynie przesunięcie grupy beneficjentów z bezrobocia do bierności. Obecnie karne usunięcie z rejestrów osób bezrobotnych obejmuje okres 180 dni, co oznacza, że przez pół roku rezygnujemy de facto z innych prób aktywizacji tych osób. Bez statusu bezrobotnego nie ma się bowiem prawa do żadnego wsparcia kompetencyjnego (szkolenie, staż, przygotowanie zawodowe, itp.) ani psychologicznego. Bez statusu bezrobotnego, nie ma się żadnego bodźca do tego, by w urzędzie się zjawić, by aktywnie próbować zmieniać swoją sytuację. Wreszcie, bez statusu bezrobotnego, przestaje się być podmiotem działania większości instytucji – publicznych czy pozarządowych – które mogłyby ze środków publicznych realizować projekty zmierzające do samodzielnego zarabiania usamodzielnienia osób biernych lub wykluczonych.

Można byłoby się zgodzić na usuwanie mniej aktywnych osób bezrobotnych z rejestrów, gdyby poza publicznymi służbami zatrudnienia był na takie osoby jakikolwiek inny pomysł. Ale takiego nie ma. Najbardziej dobitnym przykładem tego braku pomysłu na to „co po skreśleniu” są zapisy dotyczące zdolności do podjęcia zatrudnienia. Projekt ustawy automatycznie odbiera status osobie uzależnionej podejmującej terapię w ramach zamkniętych oddziałów leczenia odwykowego. Jeśli ktoś nie podda się leczeniu i będzie trwał w uzależnieniu jednocześnie zjawiając się w wyznaczonych terminach w urzędzie na wizyty kontrolne, może liczyć na utrzymanie statusu bezrobotnego, nawet skierowanie do programów aktywizacyjnych – osoba podejmująca wysiłek leczenia jest z rejestrów usuwana na okres nawet ponad pół roku (często pierwszy etap terapii trwa znacznie krócej!). Służby pomocy społecznej nie są szczególnie predestynowane do aktywizacji zawodowej (nawet na podstawie delegacji ustawowej, nie taki jest ich cel). Administracyjnej zmiany statusu wielu osób z beneficjentów działań służb zatrudnienia na beneficjentów działań pomocy społecznej niewiele zatem zmieni.

Ostatnim zagadnieniem jest indywidualizacja wsparcia. Jak wskazują doświadczenia wielu krajów – a także realizowanych w Polsce projektów aktywizacyjnych – nie da się skutecznie aktywizować osób bezrobotnych tak długo, jak działania te nie będą sekwencjonowane, fazowane, oraz zindywidualizowane w całej konstrukcji programu aktywizacyjnego. Sekwencjonowanie oznacza, że ścieżka projektu uwzględnia wszystkie kolejne etapy niezbędne, by beneficjent stał się samodzielny i znalazł pracę. Fazowanie oznacza, że coraz droższe instrumenty uruchamiane są dopiero w momencie uzyskania pewności, że bez ich wykorzystania cel nie zostanie osiągnięty. Indywidualizacja oznacza zaś, że faktycznie realizowana ścieżka jest w pełni dopasowana do barier i potrzeb danego beneficjenta, a nie np. względnie heterogenicznej grupy dobranej wg kryterium płci lub wieku. Z faktu, iż każda osoba bezrobotna spełniające w ustawie kryteria, stworzy we współpracy z pracownikiem służb zatrudnienia zapis na papierze – a tak dziś w Polsce realizuje się indywidualizację – nie wynika jeszcze ani, że osoba bezrobotna ma zagwarantowane finansowanie dla kolejnych etapów realizacji aktywizacji, ani że jej program będzie prawdziwie zindywidualizowany, ani że wszystkie przewidziane sekwencją działania są stosowne i adekwatne.

Zapewnienie skuteczności i skutecznie funkcjonującego rynku

Czym jest efektywność w kontekście usług rynku pracy? Generalnie powinna nią być odpowiedź na pytanie, ile osób spośród beneficjentów danego działania udało się zatrudnić, jakim kosztem oraz w odniesieniu do podobnej grupy osób, które w programie nie uczestniczyły. Gdy popyt pracodawców rośnie dynamicznie, łatwiej jest znaleźć pracę każdemu: także osobom samodzielnie poszukującym pracy. Gdy jednak ofert jest mniej – także absolwenci szkoleń i innych programów mogą mieć większe trudności z ustabilizowaniem zatrudnienia. Anegdotycznie, należy zacząć od tego, że choć wiele razy uzasadnienie nowelizacji ustawy o promocji zatrudnienia wspominało o efektywności, sama ustawa wymienia ją tylko raz (skuteczność) przy czym ani skuteczność ani efektywność nie podlegają żadnemu pomiarowi. Efektywność – czy też sprawność – ma w ustawie charakter deklaracji, by nie powiedzieć dekretacji.

Istotnym aspektem zapewniania skuteczności i efektywności jest także struktura rynku usługodawców. Firmy i organizacje pozarządowe świadczące usługi aktywizacyjne i rynku pracy muszą być rozliczane z osiągniętych rezultatów – dziś rozliczane są z wykonania przewidzianych w projekcie produktów.

Brak kontraktowania pośrednictwa i doradztwa zawodowego przez system publiczny oznacza de facto brak tego segmentu rynku. Funkcjonuje zatem segment wysokiej rentowności – niedostępny dla większości małych i średnich przedsiębiorstw – świadczący usługę pozyskiwania pracowników i pracowników tymczasowych. Nie ma jednak podmiotów świadczących usługi skierowane do osób bezrobotnych i poszukujących pracy, choć wiele funkcjonujących w Polsce podmiotów dysponuje cennym doświadczeniem w tym zakresie pozyskanym przy realizacji przedsięwzięć w innych krajach.

Podsumowanie

„Władze publiczne prowadzą politykę zmierzającą do pełnego, produktywnego zatrudnienia” – choć brzmi to idealistycznie i radykalnie, takie dokładnie brzmienie ma artykuł 65 Konstytucji RP. Wszyscy obywatele Polscy mają zatem – obok bezpłatnej opieki zdrowotnej, edukacji czy ochrony prawnej – także konstytucyjnie zagwarantowaną pomoc w poszukiwaniu pracy. Oczywiście, zapis ten pozostaje w znacznym stopniu fikcją, lecz – w przeciwieństwie do zdrowia, edukacji czy prawa – jako obywatele nie jesteśmy w stanie wpłynąć na status quo. Niezadowoleni z poziomu szkolnictwa możemy kształcić się „prywatnie” – podobnie z prywatną opieką zdrowotną czy pomocą prawną. Nie możemy jednak „prywatnie” uzyskać pomocy w znalezieniu pracy. Konwencja ILO (International Labour Organisation), którą podpisały wszystkie kraje kontynentu zabrania pobierania opłaty za pośrednictwo pracy od osoby jej poszukującej. Niezależnie od potencjalnie niebagatelnej bariery finansowej w przypadku edukacji, zdrowia i ochrony prawnej – za pomocą prywatnych pieniędzy możemy próbować zaradzić niesprawności państwa korzystając odpłatnie z usług świadczonych przez sektor prywatny. Na mocy konwencji ILO oraz wynikających z niej regulacji krajowych – w kwestii poszukiwania pracy nie możemy. Dlatego tym ważniejsze jest zapewnienie skutecznego, powszechnego i nieprzeregulowanego sposobu wspierania osób poszukujących pracy.

Ilona Gosk – prezeska Fundacji Inicjatyw Społeczno Ekonomicznych

Dr Joanna Tyrowicz – pracownik naukowy, Wydział Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego

Dwa szlaki na lewo :)

Jaką rolę odegra w realiach postpandemicznej odbudowy gospodarek lewica? Czy sięgnie do inspiracji z czasów „trzeciej drogi” i w kreatywny sposób włączy się w wypracowanie programów wspierania podnoszenia ze zgliszczy firm przez państwo? Czy raczej pozostanie w logice najświeższych trendów i będzie wysiłki te zakłócać promowaniem wizji życia bez świadczenia pracy za zasiłki wypłacane przez rządy?

Epidemia koronawirusa zmienia świat. Stopniowo nastawiamy się psychologicznie na nowe realia, w których głębokiej recesji i masowemu znikaniu miejsc pracy towarzyszyć będzie przemiana relacji międzypokoleniowych, której zasadą będzie zróżnicowanie zakresu praw obywatelskich, przywilejów, ograniczeń i powinności ze względu na wiek. Ludzie w wieku 60+ lub 65+ będą objęci najpewniej izolacją społeczną przez rok lub nawet dwa lata. Siłą rzeczy ich wpływ na procesy decydowania politycznego ulegnie osłabieniu, ich obecność w debacie publicznej będzie słabsza, reprezentacja ich interesów będzie słabnąć. W tym samym czasie recesja, bezrobocie i najprawdopodobniej także inflacja postawią liderów politycznych przed najtrudniejszym wyzwaniem od wielu dziesięcioleci, którego osią będzie zapobieżenie załamaniu się całego systemu społecznego pod wpływem upadku gospodarki, a więc precyzyjny i oparty o analizy eksperckie dobór narzędzi odbudowy życia gospodarczego. Szczególny balans będzie trzeba znaleźć co do zakresu zaangażowania państwa w te procesy. Zniszczone administracyjnymi zakazami prowadzenia działalności podmioty będą potrzebować szerokiego wsparcia (i będzie ono im należne, jako odszkodowanie), ale wystrzegać będzie trzeba się nadmiernej ingerencji państwa, czy wręcz etatyzacji całych gałęzi gospodarki, która zdusiłaby w zarodku naturalną energię odbudowy firm po pożodze. 

Dwie lewice

Oba te zjawiska postawią wielki znak zapytania obok politycznej roli, którą wobec tych wyzwań będzie miała odegrać lewica. W toku ostatnich 10-15 lat w jej politycznej pracy ujawniła się głęboka filozoficzna dwoistość, która jest pochodną marszu pokoleń i odmiennych postaw życiowych, oczekiwań i aspiracji – a nawet mentalności – przejawianych przez najmłodsze pokolenia, które w minionej dekadzie weszły lub wchodzą w dorosłość. Dla lewicy to nie pierwszyzna. Już 40 lat temu była rozrywana konfliktem o kierunek pomiędzy pokoleniem powojennym, zorientowanym na budowę państwa opiekuńczego, a wówczas młodym pokoleniem wchodzącym w dorosłość w latach 1965-75, kontrkulturowym i zorientowanym na emancypację wolnościową grup wcześniej uciskanych przez patriarchalizm, rasizm, ksenofobię, seksizm i homofobię. Wówczas ten młody nurt lewicy otwierał nowe pola współpracy z liberałami (zwłaszcza, że nieco później jego wytworem była także koncepcja „trzeciej drogi”), a spór wewnątrz lewicy dotyczył raczej kolejności zadań na liście priorytetów, a nie fundamentów filozofii. Dzisiaj jest odwrotnie: młoda lewica zdecydowanie się od liberałów i centrystów odwraca (gdzieniegdzie wręcz nawet na rzecz wspólnego języka z populistyczną prawicą), a jej spór ze starszym pokoleniem dotyka kwestii zasadniczych dla lewicowej agendy. Można je streścić w pytaniu: w jakim celu państwo pomaga człowiekowi?

Dla ułatwienia komunikacji przypiszmy tym dwu odmiennym filozofiom lewicowym literki przypisane pokoleniom, przez które – a raczej dla których – zostały one wykoncypowane. Mamy więc filozofię X i filozofię YZ. Obie są lewicowe i zasadą obu jest organizacja przez państwo wsparcia dla osób ubogich ze środków publicznych, a więc finansowanego z relatywnie wysokich podatków. Skrajnie odmienne jednak są cele szczegółowe i metody działania.

Filozofia X

Filozofia X koncentruje się na rozpostarciu finansowej „siatki bezpieczeństwa”, a następnie wysyłania w przestrzeń społeczną silnych impulsów zachęcających do samodzielnych akrobacji powietrznych, w toku których jedni sięgną wysoko, inni gdzieś na średnich poziomach, a inni spadną bezpiecznie na siatkę i być może podejmą kolejne próby. Państwo opiekuńcze generacji X to dodający pewności siebie czynnik wsparcia, który jednak nie pozostawia żadnej wątpliwości co do tego, że warto być gotowym do ciężkiej pracy, być ambitnym, mobilnym – czyli aktywnym na rynku pracy, gotowym rozglądać się za nową posadą, jeśli awans w ramach własnej firmy nie spełnia w adekwatnym tempie oczekiwań, gotowym do przeprowadzki za lepszą pracą, do przekwalifikowania, zorientowanym na dynamicznie zmieniający się świat, technologie i rynek pracy, przede wszystkim zaś gotowym włożyć po godzinach dodatkową pracę nad własnym samorozwojem i podnoszeniem swoich kwalifikacji. Państwo w filozofii X pozostaje państwem socjalnym i opiekuńczym, ale zostawia przestrzeń na to, aby pracujący więcej i ciężej osiągali wyższe dochody. Obok krytykowanych przez lewicę nierówności nieuzasadnionych (zwłaszcza w kontekście kolosalnych rozpiętości w wysokości dochodów między szczeblem menadżerskim a szeregowymi pracownikami), jest tu miejsce na nierówności uzasadnione autentycznym wkładem pracy, własnymi zasługami i postawą ambitnych ludzi. Aby oni czuli, że mają więcej, muszą być tacy, którzy mają mniej.

Dlatego w filozofii X angażuje się pobrane z podatków środki publiczne w: udoskonalanie edukacji (także dorosłych), dualny model kształcenia zawodowego (we współpracy z lokalnym biznesem, aby dopasować profile szkolne do potrzeb rynku i wypuszczać absolwentów-wyszkolonych pracowników, a nie absolwentów-bezrobotnych), szczodre programy wspierania dla start-upów, rozwój współpracy biznes-uczelnie wyższe. Poza tym zobowiązuje się dużych (np. zagranicznych) inwestorów do ponoszenia kosztów wsparcia dla lokalnych innowatorów, tworząc synergie pomiędzy wielkimi koncernami a start-upami. W ten sposób polityka państwa wspiera podnoszenie wartości kapitału ludzkiego. Skutkuje to z jednej strony zastąpieniem płacowych przewag konkurencyjnych (przyciąganie inwestorów niskim poziomem płac) przewagami w postaci cennych kadr (którym warto płacić więcej), a z drugiej presja płacowa jest naturalnym skutkiem pomyślnego rozwoju rynku pracy. Pochodną tej polityki jest ponadto tolerancyjne podejście wobec imigracji, potrzebnej do przejmowania niżej płatnych miejsc pracy, opróżnionych zasadniczo przez wyżej opłacanych pracowników rdzennych. W dobie odbudowy gospodarek po epidemii, gdy wysokie bezrobocie zmusi wielu ludzi nawet w bogatych krajach do pracy za niższe pensje, wysoki kapitał ludzki będzie bezcenny.

Filozofia YZ

Filozofia YZ jest podporządkowana życiowym oczekiwaniom najmłodszych pokoleń, których znacząca część nie żyje ambicją finansowego awansu, zaś oczekuje życia skromnego, ale za to spokojnego, w którym praca jest obecna w niedużym zakresie czasu jako element poboczny, dominuje zaś niedroga rozrywka i wypoczynek. Skoro więc celem tej filozofii jest zapewnienie jak najwygodniejszego życia przy minimum pracy i petryfikacja obecnej pozycji społecznej większości (przy ograniczeniu nierówności dzięki wysokiemu opodatkowaniu osób bogatszych), to sieć bezpieczeństwa rozciągana przez państwo przy tej koncepcji służy nie tyle ochronie akrobatów, co jako hamak. Państwo opiekuńcze generacji YZ wysyła w przestrzeń społeczną sygnał „nic nie musisz, jeśli nie chcesz; są przecież tacy, którym się chce; niech harują, skoro lubią; jeśli odniosą sukces, to się z tobą podzielą, zmusimy ich do tego; odpoczywaj”. Ten schemat to promocja marazmu i postaw roszczeniowych. A także przywiązania do status quo: czyli trzymania się jednej posady w jednej firmie przez najlepiej cały okres „kariery” zawodowej, zupełne odrzucenie mobilności, pasywna postawa na rynku pracy, samorozwój podporządkowany logice uprawiania hobby, a nie logice podnoszenia kwalifikacji (tylko w niektórych, szczęśliwych przypadkach bywa to tożsame). Państwo w logice YZ minimalizuje przestrzeń na nierówności finansowe. Niemal wszystkie one są, nawet jeśli jakoś tam uzasadnione, z samej natury podejrzane i złe. Zatem ten, kto za wysoko urośnie, zostanie zbliżony do poziomu „hamaku” dodatkowymi podatkami. Generalnie nie powinno być takich, którzy mają dużo więcej, gdyż wówczas innym jest mniej przyjemnie leżeć na kanapie. 

W filozofii YZ pobrane z podatków środki nie starczają na inwestycje w kapitał społeczny, ponieważ muszą najpierw sfinansować życie na „hamaku” dla lwiej części społeczeństwa. Idą one więc w pierwszej kolejności na zasiłki, dodatki, premie, świadczenia, dofinansowanie gwarantowanych miejsc pracy (które trzeba podtrzymać, nawet jeśli są deficytowe), rozbudowę państwowego sektora (gdzie przez całe życie można pracować na tej samej posadzie). Rynek pracy jest zamknięty na światową dynamikę, pracownicy niegotowi na podejmowanie ryzyka i zmiany. Płacowe przewagi konkurencyjne zostają utracone, ponieważ społeczeństwo rozłożone na „hamaku” raz po raz spodziewa się podnoszenia jego dochodów, wobec czego politycy dekretują wzrost płacy minimalnej niezależnie od postępów makroekonomicznych. Sens lokowania inwestycji przez zagraniczne koncerny spada do zera, innowacyjność gospodarki jest niewielka (ogranicza się do przypadków ludzi, którzy wymyślili innowację w toku rozwijania swojego hobby), a regulacje służą przede wszystkim takim ograniczeniom wolności gospodarczej ludzi ambitnych, aby ich podatki nadal finansowały system. Wszelka imigracja jest oczywiście postrzegana jako bezpośrednia konkurencja o nisko płatne miejsca pracy nadal masowo zajmowane przez pracowników rdzennych, co rodzi ksenofobię i szowinizm narodowo-kulturowy. W dobie odbudowy gospodarki po pandemii, w ramach filozofii YZ, etatyzacja gospodarki wyda się jedynym wyjściem, a okres recesji będzie bardzo długi i bolesny, gdyż „hamak” się najpewniej zerwie i runie na ziemię. 

Do pracy!

Doświadczenie pandemii powinno skłonić lewicę do pogodzenia się z koniecznością obecności pracy, także ciężkiej, w życiu człowieka. Głębokość kryzysu może upodobnić wielkość czekającego nas wyzwania do podnoszenia kraju z wojennych zniszczeń. Wówczas, tak często przez lewicę przywoływana, solidarność powinna skłonić każdego do zakasania rękawów. Do pomocy potrzebującym, którzy stracili pracę, ale także tym, którzy prowadzili lokalnie małe i średnie firmy, a teraz je stracili, ale może spróbują odbudować. Wylegiwanie się na hamaku w najbliższych latach będzie w wyjątkowo złym guście. Ponieważ koronawirus ma wszelkie zadatki na to, aby stać się pokoleniowym doświadczeniem pokoleń Y i Z, może odmieni także ich życiową filozofię? Oby.

Junckera pomysł na Unię :)

13 września 2017 roku Jean-Claude Juncker, przewodniczący Komisji Europejskiej, po raz szósty w historii wygłosił przemówienie na temat stanu Unii Europejskiej (State of the European Union, SOTEU).

W nawiązaniu do Białej Księgi KE (marzec 2017), w której przedstawiono pięć scenariuszy rozwoju Unii w przyszłości, najbliżej SOTEU do scenariusza czwartego połączonego z piątym: robimy mniej, a zarazem więcej i bardziej efektywnie. Dodać można jeszcze elementy scenariusza pierwszego, czyli robimy to samo, co do tej pory… Sam Juncker swoją perspektywę określił jako „szósty scenariusz”. Co zawiera w sobie ta wizja?

Kluczowe postulaty

Należy zaznaczyć, że jak na tego typu przemówienie, gdzie lider przedstawia wizję rozwoju tak ogromnej organizacji jak UE i czyni to w skali makro, to jest to wizja relatywnie konkretna. Wśród tych konkretów wymienić należy następujące pomysły.

Po pierwsze, Unia Europejska powinna być bardziej spójna i działać sprawniej, poruszając się w jednym kierunku i z jedną prędkością. Realizację tego celu zapewnić ma m.in. domknięcie strefy euro poprzez przystąpienie do nich wszystkich państw, które zobowiązały się do tego w traktatach akcesyjnych. To Bułgaria, Chorwacja, Czechy, Polska, Rumunia i Szwecja. Dla państw mających przyjąć euro przeznaczona zostałaby specjalna pomoc, by łatwiej było im cel ten osiągnąć.

Po drugie, reforma biurokracji, aby stała się ona efektywniejsza, przez odchodzenie i likwidację nakładających się na siebie kompetencji różnych instytucji. Służyć temu ma zmniejszenie liczby instytucji zajmujących się poszczególnymi kwestiami w ramach UE. I tak zamiast pięciu prezydencji zarządzających z grubsza działalnością UE (KE, Europejskiego Banku Centralnego [EBC], Eurogrupy, Parlamentu Europejskiego [europarlamentu] i Rady Europejskiej [RE], pozostałyby trzy: europarlamentu, EBC oraz KE. KE skupiałaby w sobie stanowisko przewodniczącego RE, a jej wiceprzewodniczący zostałby „ministrem UE ds. gospodarki i finansów”.

Po trzecie, powołanie zespołu specjalnego pod przewodnictwem wiceszefa KE, Fransa Timmermansa, który zajmie się kontrolą jakości i celowości stanowionego prawa, przy wierności zasadom proporcjonalności i subsydiarności (pomocniczości).

Po czwarte, połączenie funkcji szefa KE i prezydenta RE, zwanego Prezydentem UE – miałoby być także odpowiedzią na zarzuty o brak demokratycznych procedur w UE. Gwarantować miałaby to procedura wyboru tzw. Spitzenkandidaten, czyli czołowych kandydatów. Po raz pierwszy zastosowano ją w 2014 r. przed eurowyborami, gdzie kandydaci na szefa KE stoczyli ze sobą publiczną debatę, zanim europarlament dokonał wyboru szefa Komisji.

Po piąte, wzmocnienie Prokuratury Europejskiej, która miałaby prawo inicjować własne propozycje prawa antyterrorystycznego.

Po szóste, odejście od jednomyślności w niektórych, enumeratywnie wymienionych przypadkach z zakresu polityki zagranicznej i bezpieczeństwa.

Po siódme, jak najszybsze włączenie do strefy Schengen Bułgarii, Rumunii a także Chorwacji.

Po ósme, wzmocnienie praworządności i przestrzeganie wyroków Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej.

Po dziewiąte, kontrolowana migracja jako sposób na poradzenie sobie ze starzeniem się społeczeństw UE. W tym celu konieczna będzie także rozbudowa współpracy z państwami afrykańskimi, skąd obecnie pochodzi większość migrantów przybywających do Europy. Obejmowałoby to nie tylko pomoc rozwojową, ale także skoordynowaną politykę inwestycyjną, prowadzoną w ramach Europejskiego Planu Inwestycji Zewnętrznych.

Po dziesiąte, powołanie Europejskiej Agencji Pracy, która skupiając w sobie istniejące już instytucje, zajmowałaby się kompleksowo m.in. kwestiami mobilności pracowników w UE. W tym punkcie proponuje się także rozwiązanie kwestii pracowników delegowanych na zasadzie „równa płaca za równą pracę” – pracownik delegowany do innego kraju powinien dostawać takie samo wynagrodzenie, jak miejscowi pracownicy.

Po jedenaste, rozszerzenie współpracy w ramach mechanizmu stałej współpracy strukturalnej, która miałaby doprowadzić do powstania Europejskiej Unii Obronnej (European Defence Union) do 2025 r.

Po dwunaste w końcu, żadnych nowych akcesji do UE w najbliższym czasie. Perspektywa przyjęcia Turcji do UE została odsunięta poza dostrzegalny horyzont czasowy.

Te główne i pozostałe założenia z SOTEU spina w chronologicznie uporządkowaną całość Mapa Drogowa, która zakłada, że jeszcze przed wyborami europejskimi w 2019 r. Rada Europejska podejmie jednomyślnie wiążące decyzje o przyszłości Unii Europejskiej. Miałoby to nastąpić na spotkaniu w rumuńskim Sybinie w marcu 2019 roku.

Dla ludzi czy przez ludzi?

Tyle założeń. Jak wygląda kwestia wykonalności tak nakreślonego planu? Otóż tu pojawia kilka ważnych problemów. Guy Verhofstadt, lider Porozumienie Liberałów i Demokratów na rzecz Europy (ALDE), znany zwolennik procesu federalizacji UE stwierdził, że podoba mu się wizja nakreślona przez Jean-Claude’a Junckera. Dodał jednakże, że choć w walce z populizmem siły proeuropejskie wydają się obecnie zwyciężać, to nie jest to koniec wojny, a Europejczycy chcą zreformowanej UE. I to jest właśnie główny problem z wizją zawartą w SOTEU. Może się wydawać, że oferuje ona nowy impet dla pogłębionej integracji, jednak w swej istocie powtarza ustalenia znane od lat, a które do tej pory, mimo zobowiązań, nie zostały zrealizowane.

Głównym problemem, o czym zresztą mówił Verhofstadt, jest to, że „demokratyzacja procedur” przedstawiona przez Junckera jest tylko pozorna. Spitzenkandidaten, którzy podyskutują ze sobą raz przed wyborem, a potem zostaną wybrani przez europarlament, to nie jest prawdziwie demokratyczna procedura. Połączenie funkcji szefów RE i KE nic zaś w tej materii nie zmieni, ponieważ osoby tej wciąż nie wybiorą bezpośrednio obywatele UE.

Dodatkowym problemem, wspomnianym także przez Verhofsdtadta, jest brak prawdziwie europejskich list wyborczych do europarlamentu. W tej chwili głosujemy na partie narodowe, a nie europejskie.

Usprawnienie biurokracji, z pewnością konieczne (choć wcale nie jest ona tak niesprawna, jak chcieliby jej krytycy) też nie zwiększy de facto społecznej legitymizacji instytucji UE. Owszem, jest to zgodne z paradygmatem legitymizacji for the people, czyli dla ludzi. W tej perspektywie poparcie dla instytucji bierze się stąd, że realizują one interesy obywateli.

Problem pojawia się wtedy, kiedy przychodzą kryzysy i potrzeby obywateli nie da się zaspokoić w stopniu satysfakcjonującym. Dlatego konieczne jest legitymizacja typu by the people. W tym ujęciu UE zarządzana jest w większym zakresie przez ludzi, chociażby poprzez wybór prezydenta UE, obecnego lub w nowej formule. Wówczas obywatele mieliby szansę poczuć większą odpowiedzialność za UE jako za dobro wspólne, nie zaś postrzegać ją wyłącznie jako źródło dodatkowych korzyści materialnych.

Niestety Juncker w swej wizji nie odważył się przedstawić planu realnej demokratyzacji procesów decyzyjnych w UE. Jak sam powiedział, teraz, kiedy sprawy idą w dobrym kierunku i powstają nowe miejsca pracy, Komisja nie przypisuje sobie tego sukcesu. Jednak kiedy bezrobocie rosło, a kryzys panoszył się po strefie euro, Komisja była za to obwiniana. Taki jest los instytucji zarządzanych „dla ludzi”, a nie „przez ludzi”. Obywatele wymagają, jednak nie czują odpowiedzialności za wspólnotę.

Każdy z opisanych powyżej punktów planu można mniej lub bardziej skrytykować. Chociażby wizję współpracy z Afryką, która ma na celu okiełznanie fali migracji.

Juncker zignorował powszechnie znany już fakt, że transfery pieniężne (pieniądze przysyłane przez imigrantów do kraju pochodzenia) już ponad dwukrotnie przewyższają pomoc rozwojową, a niedługo najprawdopodobniej wyprzedzą bezpośrednie inwestycje zagraniczne (FDI). Oznacza to, że przyjmowanie imigrantów i włączanie ich w rynek pracy i obieg podatkowy to klasyczny przykład win-win situation: państwo goszczące dostaje podatnika, państwo pochodzenia otrzymuje kapitał o wiele skuteczniej dystrybuowany niż pomoc rozwojowa czy FDI. Niestety w SOTEU brakuje uznania tego podstawowego faktu, dlatego nacisk wciąż kładziony jest na pomoc rozwojową i FDI.

Samowykluczeni

Z polskiego punktu widzenia bezpośrednio istotne jest coś innego: samowykluczające się z UE państwa takie jak Polska i Węgry nie zostały bezpośrednio wspomniane przez Junckera. Jednak nie było to konieczne, by zrozumieć, że mimo deklaracji o utrzymaniu „UE jednej prędkości” outsiderzy będą nadal marginalizowani (przy założeniu ceteris paribus).

Szef KE podkreślił, że wyroki Trybunału Sprawiedliwości są podstawą praworządności w UE i muszą być wypełniane. Warto więc przypomnieć, że rząd Beaty Szydło jako jedyny w historii zignorował taki wyrok (w sprawie wycinki w Puszczy Białowieskiej).

Kwestia pracowników delegowanych ma być załatwiona całkowicie po myśli państw zachodnich (np. prezydenta Macrona), czyli „równa płaca za równą pracę”, a wbrew interesom polskich pracodawców. Deklarację o tym, że wszyscy powinni przystąpić do strefy euro, trzeba odczytywać jako deklarację właśnie. Utrzymanie jednej prędkości integracji z takimi partnerami jak Jarosław Kaczyński czy Viktor Orbán nie wydaje się możliwe.

Wygląda na to, że Jean-Claude Juncker chciał za wszelką cenę uniknąć drażnienia, ogólnie rzecz ujmując, dwóch obozów w UE: tych chcących pogłębiać integrację oraz Polskę i Węgry. Tak, Polskę i Węgry, wszystkie inne eurosceptyczne rządy (np. Czech, Słowacji, Danii) wykazują się jednak większą racjonalnością i wolą kompromisu. SOTEU w tym kontekście należy odczytywać jak próbę zszycia dwóch obozów, a właściwie obozu i „oboziku”.

Pewnym jest jednak również to, że bez wspólnej waluty i unii podatkowej Unia Europejska nie będzie mogła ostatecznie przeprowadzić skutecznego pogłębienia integracji. Stąd rząd Polski, kiedy skończy już na użytek wewnętrzny eksploatować narrację à la „szaleństwo brukselskich elit”, i tak będzie musiał zdecydować, czy jedzie prędkością unijną, czy woli jechać wolniej. A w pesymistycznym scenariuszu taka spowolniona jazda może jeszcze bardziej zbliżyć Polskę do innego pojazdu: prowadzonego pewnie przez Władimira Putina.

Karol Chwedczuk-Szulc – doktor nauk politycznych, adiunkt na Uniwersytecie Wrocławskim

Foto: jvmakine Follow/flickr.com, CC BY-NC-ND 2.0

Szwajcarska decentralizacja :)

szwajcaria

Szwajcaria nie jest w żadnej mierze klasycznym państwem liberalnym – tj. takim, w którym rząd odpowiada jedynie, albo przynajmniej głównie, za bezpieczeństwo i wymierzanie sprawiedliwości – ale na tle innych krajów europejskich jest jej zdecydowanie do tego ideału najbliżej (pomijając księstwa Liechtenstein i Monako).

W dużej mierze jest to zasługa szwajcarskiej decentralizacji, która z kolei sama w sobie nie jest kwestią wrodzonej genialności Szwajcarów, lecz wynikiem wypadków historycznych. Jeśli chodzi o mentalność Szwajcarów, to tym na wschód od linii Brünig-Napf-Reuss jest bliżej do chrześcijańsko-narodowo-agrarnych partii na wzór tradycyjnych partii ludowych (tyle, że są o wiele bardziej antysocjalistyczni i dość mocno utożsamiają się ze swoimi kantonami i gminami), a tym na na zachód jest zdecydowanie bliżej do europejskiej socjaldemokracji (gdzie prym wiedzie kanton Neuchâtel, który zarówno ma najwyższe podatki i najwyższe zasiłki w Szwajcarii, jak i ma najwięcej rozwodów i innych patologii rodzinnych – cóż za zaskakująca koincydencja!) W Szwajcarii, zwłaszcza francuskojęzycznej, co zaskakujące z uwagi na ich opozycję względem międzynarodowej centralizacji i tradycyjnie przywiązane do polityki neutralności, zdarza się, że tu i ówdzie powiewa flaga Unii Europejskiej. Nawet na budynkach gminnych!

Wyjątkiem od linii Brünig-Napf-Reuss jest północnowschodnia część Szwajcarii, gdzie miasta mają tendencje do lewicowania, a wieś jest konserwatywna oraz włoskojęzyczny kanton Ticino, który generalnie jest konserwatywno-liberalny i bliżej mu to prawicowego rdzenia: Schwyz, St. Gallen, Zug, Zürich. Zasadniczo liberalny jest kanton Zug, mały, rolniczy i katolicki raj podatkowy, w którym od 40 lat, niezależnie od tego która partia rządziła, władze kantonalne nie podniosły podatków ani razu (i którego stolica – miasto Zug – jest pierwszym miastem na świecie, w którym za lokalne podatki i usługi komunalne można płacić bitcoinami).

Cała przewaga Szwajcarii nad innym krajami polega na tym, że historyczne wypadki zmusiły ją do radykalnej decentralizacji, która sprzyja instytucjalnej i lokalizacyjnej konkurencji; wzmacniając dobre rozwiązania i niszcząc złe. (Ten sam zresztą mechanizm był przyczyną tzw. „Miasta-państwa”. W dużym skrócie: łamanie praw własności, przy względnie wysokiej mobilności, prowadzi do przenoszenia się kapitału, przedsiębiorców i pracowników do sąsiednich krajów. Możliwość „wyjścia” z systemu politycznego, ułatwiana przez geograficzną jednorodność i przede wszystkim podobieństwo kulturowe, jest czynnikiem przekształcającym państwo w liberalnego stróża nocnego.)

Od czasu wyłonienia się szwajcarskich miast w Świętym Cesarstwie Rzymskim (Państwie wschodniofrankijskim) i Królestwie Górnej Burgundii do utworzenia szwajcarskiej federacji w 1848 r. – po zajęciu przez Napoleona Szwajcarii (niech go piekło pochłonie), a następnie wojnie domowej – każdy kanton był suwerennym państwem, ze swoim wojskiem, kontrolą graniczną, polityką zagraniczną i walutą. Po utworzeniu federacji suwerenność kantonów została uszczuplona.

Niemniej nadal każdy kanton ma swoją konstytucję, legislaturę (zwykle jednoizbowy parlament, od 38 do 200 posłów w zależności od kantonu), rząd oraz sądy. W kilku kantonach legislatura to zgromadzenie ludowe (Landsgemeinden). Rząd kantonu zwykle składa się z 5-7 ministrów. Konstytucja federalna określa, iż kantony są suwerenne do stopnia w którym nie koliduje to z prawem federalnym. Oznacza to również, że kantony są odpowiedzialne za wszystkie dziedziny, które konstytucja nie przewidziała jako jedyna prerogatywa rządu centralnego: czyli kantony odpowiadają za podatki, policję, sądy, służbę zdrowia, opiekę społeczną, edukację, itd. Konstytucje kantonów określają z kolei autonomię gmin, która także w większości wypadków jest znaczna: np. prawo nakładania podatków gminnych i praw lokalnych nie kolidujących z prawem kantonalnym i federalnym.

Różnice między ustrojem Szwajcarii a scentralizowanymi modelami innych państw europejskich są dość brzemienne w skutki gospodarcze i społeczne. Gdy w większości krajów europejskich nadchodzi recesja i z fizycznej konieczności rządy wprowadzają politykę cięć wydatków, wszelkie irracjonalne (innego zresztą nie ma) lewactwo oponuje przeciwko fizyczności świata i nieubłagalnym prawom ekonomicznym kurczącego się budżetu państwa, sądząc zapewne, że politycy zdaje się schowali kasę w swoich skarpetach, albo za słabo się starają, bo nie obrabowali wystarczająco destrukcyjnie bogatych czy też nie znaleźli jeszcze leprikona po drugiej stronie tęczy.

Tak czy siak, pomijając ekonomiczną głupotę lewicy, w czasach recesji wszyscy oczekują wzrostu bezrobocia i wyhamowania wzrostu, a nawet kurczenia się pensji i premii. Zwykle w takich sytuacjach poprawa na rynku pracy ciągnie się dość długo, nawet gdy już recesja mija i gospodarka zaczyna rosnąć. W ostatnich dwóch dekadach w Europie dokonała się mała rewolucja gospodarcza, gdyż bezrobocie stało się chroniczne, a nie cykliczne – szczególnie we Francji, która ma najgłupsze i najbardziej destrukcyjne regulacje rynku pracy w śwecie cywilizowanym.

Szwajcaria jest w tym wypadku dość specyficznym wyjątkiem. Jej bezrobocie przed ostatnim kryzysem wynosiło 2,8%, w czasie kryzysu wynosiło 4,2%, a po kryzysie spadło dość szybko do około 3,4% i od tamtej pory waha się cyklicznie między 2,8% a 3,5%. Odbyło się to względnie szybko i przy najwyżej w Europie, destrukcyjnej rzekomo, deflacji. (Dla porównania wskaźniki bezrobocia [wskaźniki ekonomicznej hańby]: Grecja – 24,5%, Hiszpania – 21,4%, Chorwacja – 17,9%, Cypr – 15,8%, Portugalia – 12,4%, Słowenia – 11,7%, Włochy – 11,3%, Austria, Francja, Słowacja – 10,6%, Bułgaria – 10%, Polska – 7,5%.)

Jeśli pojedziecie do Zurichu i zapytacie dlaczego tak mało jest bezrobotnych u nich, to jest spora szansa, że dowiecie się, że „firmy zatrudniają, bo zatrudnienie kogoś jest względnie tanie i łatwe”. Jest to paradoks, który nie występuje we wszystkich innych eurpejskich krajach. Wynika on z faktu, że państwo szwajcarskie swoimi regulacjami nie powoduje tak wielu szkód na rynku pracy, jak inne państwa europejskie.

Powszechną zmorą europejskich krajów postępowych jest rosnąca liczba dzieci wychowywanych w niepełnych rodzinach. W Wielkiej Brytanii, dla przykładu, 45% dzieci rodzi się poza małżeństwami. We Francji, krajach skandynawskich i wschodnich części Niemiec (post-NRD) ten wskażnik wynosi między 60% a 80%. W Szwajcarii jest to natomiast zaledwie 16% – reszta Europy była na podobnym poziomie 25-30 lat temu.

Duży wpływ na te dobre wyniki ma decentralizacja polityki społecznej. Co się dzieje gdy jesteś samotną matką wychowującą dziecko w Szwajcarii i nie masz dokąd iść? Nie ma na to pytanie odpowiedzi na szczeblu federalnym, ponieważ rząd centralny się tym nie zajmuje. Nie zajmuje się tym nawet kanton, gdzie skupia się większość władzy w tych i wielu innych kwestiach! Zajmuje się tym gmina – a jest ich w Szwajcarii 2900 i ich populacje mają od 30 na wsiach do nawet 10 tyś mieszkańców w dużych miastach (większość jednak to wioski i małe miasteczka).

Przedstawiciele lokalnej gminy przyjdą zbadać sprawę i podejmą decyzję co z taką matką zrobić w zależności od jej indywidualnej sytuacji. Rzecz jasna, najpierw gmina spróbuje zmusić ojca do płacenia alimentów na utrzymanie matki i dziecka. Jeśli to nie jest możliwe, do pomocy będzie zobowiązana rodzina matki. Jeśli wszystkie inne metody zawiodą, w ostateczności otrzyma zasiłek od gminy.

Większość współmieszkańców jest świadoma, że utrzymuje budżet gminy i jest świadoma kto i dlaczego pobiera od gminy zasiłek. Można sobie wyobrazić, że nie będą zachwyceni, gdy dowiedzą się, że zasiłek został przyznany osobie, która nie powinna była go dostać. Dość silny w takim wypadku jest wywierany lokalny nacisk społeczny, aby matka znalazła sobie partnera, a ojciec płacił alimenty jeśli nie chce żyć z nią. Wstyd odgrywa ogromną rolę w motywowaniu tych matek, aby nie brały zasiłków i nie żyły samotnie. Mijasz codziennie sąsiadów, którzy wiedzą, że oni łożą na utrzymanie ciebie i twojego dziecka. Jest to system znacznie skuteczniejszy niż europejski, socjaldemokratyczny, bezosobowy system „praw”, który utrzymuje i zachęca samotne matki z dziećmi do przyzwyczajenia się do życia na zasiłku. W skali dużego kraju, gdy wszystko jest scentralizowane w budżecie centralnym, nikt nie wie na kogo łoży i wszystkim wydaje się, że samotne matki dostają pieniądze, które politycy biorą od leprikona, więc nawet solidarnie sympatyzują z postulatami zwiększania pomocy społecznej dla samotnych matek, nieświadomie pogłębiając tę patologię.

Wszystkie zasiłki działają podobnie w Szwajcarii. Dla przykładu, gdy stracisz pracę, przez jakiś czas dostajesz szczodry zasiłek od rządu kantonalnego, ale po upływie wyznaczonego terminu sprawa zostaje przekazana gminie, która następnie podejmuje decyzje, co dalej z takim delikwentem zrobić. Jeśli pracujesz „na czarno”, to możesz być pewny, że ktoś z twojej gminy cię nakryje i zasiłek zostanie ci odebrany. Dlatego też Szwajcaria ma wskaźnik zatrudnienia mężczyzn drugi najwyższy ze wszystkich krajów OECD i najniższą szarą strefę ze wszystkich krajów OECD (8.6% PKB – dla porównania w Polsce w 2004 roku szara strefa wynosiła 19% PKB, następnie malała, ale od czasu kryzysu gospodarczego w 2008 roku utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 13% PKB).

Szwajcaria ma zdecydowanie najlepszy system opieki zdrowotnej na świecie. Nie jest to oczywiście ideał – całkowicie wolny rynek – ale w porównaniu do reszty jest o niebo lepiej. Nie ma państwowego monopolu służby zdrowia. Każdy obywatel zmuszony jest do wykupienia sobie ubezpieczenia zdrowotnego w pewnym, określonym przez prawo federalne standardzie w jednej z licencjonowanych przez rząd federalny firm ubezpieczeniowych. Ubezpiecznia są dość zróżnicowane, tak aby spełniały lepiej potrzeby różnych typów zawodów – górnik potrzebuje czegoś innego niż policjant czy informatyk. Można też wykupić ubezpieczenie w ubezpieczalni spółdzielczej (niektóre z nich należą do związków zawodowych). Istnieje zatem – nie zupełnie swobodna, ale jednak – konkurencja między ubezpieczycielami, która zmusza je do dostarczania najlepszych usług w możliwie najniższej cenie. Podobnie ubezpieczyciele wybierają sobie z którymi szpitalami i lekarzami chcą współpracować i dzięki temu istnieje konkurencja między szpitalami i lekarzami, która podnosi jakość ich usług i obniża koszta. Biedni z kolei otrzymują dopłaty od gminy, które umożliwają im wykupienie ubezpieczenia.

Statystycznie można dostrzec, że szwajcarski system jest lepszy niż wszystkie inne europejskie systemy. Szwajcaria ma więcej lekarzy per capita, bardziej zaawansowane urządzenia diagnostyczne, lepsze wyniki w leczeniu raka, itd. W Szwajcarii istnieje także niewiele barier wejścia na rynek usług medycznych i ubezpieczeniowych dla pracowników i kapitału. Jedyną wadą tego systemu jest to, że nie jest to zupełny wolny rynek – dzięki temu, że każdy jest leczony nie płacąc za to bezpośrednio (a ci którzy otrzymuja dopłaty – w ogóle nie płacąc), a usługi są na bardzo wysokim poziomie i są łatwo dostępne, ludzie mają tendencję do nadużywania ich. Koszta w ostatnich latach rosły dość znacznie w szwajcarskiej służbie zdrowia (podobnie zresztą we wszystkich innych). Wolny rynek zlikwidowałby te wady, zmuszają ludzi do jeszcze racjonalniejszego gospodarowania, ale cóż, trudno o ideał – w dzisiejszym świecie model szwajcarski to prawdopodobnie najlepsza rzecz jaką liberałowie w innych krajach mogą osiągnąć.

Szwajcarskie szkolnictwo także plasuje się w czołówce OECD (na pierwszym miejscu jest kolejny liberalny raj, w którym ponad 90% szkół jest prywatnych – Hong Kong). To także ma sporo wspólnego z lokalną, oddolną kontrolą. Szkoły podstawowe są zarządzane przez małe gminy, a szkoły średnie i uniwersytety przez kantony. Oznacza to, że istnieją wioski, gdzie odpowiedzialni za zarządzanie szkołami podstawowymi urzędnicy znają osobiście dyrektora, nauczycieli i wielu pośród uczniów (zwłaszcza tych „trudnych”). Dzięki temu, że biurokracja jest „na miejscu”, jest ona znacznie mniej marnotrawna i w znacznie większym stopniu odpowiada przez rodzicami.

Jednak najgenialniejszą rzeczą w szwajcarskim systemie edukacji jest ich kształcenie zawodowe. Wszyscy przywykliśmy do bredzenia humanistycznych profesorów, dziennikarzyn i polityków, że sukces gospodarczy zależy od edukacji uniwersyteckiej młodzieży – im więcej, tym lepiej. Porównanie Szwajcarii i Polski pokazuje, że to kłamstwo (jak to zwykle bywa, motywowane ignorancją ogółu społeczeństwa i interesem humanistycznego lobbyingu). Tylko 24% młodych ludzi udaje się na uniwersytet w Szwajcarii! Dla porównainia – w Polsce 39%. I jednocześnie Szwajcaria jest w stanie zapewnić swojej młodzieży znacznie mniejsze bezrobocie, lepszą karierę i wyższe zarobki niż reszta Europy. Edukacja jest przymusowa tylko do 15 roku życia (zresztą ten limit też nie ma praktycznego sensu, jak dowodzi Rothbard), jednak większość kontynuuje naukę dobrowolnie ponieważ szkoły średnie i uniwersytety są dobrej jakości. Gdyby nie były, to ludzie nie marnowaliby na nie czasu i pieniędzy.

76% młodzieży nie idzie na studia, a zamiast tego podejmuje kształcenie zawodowe. Nie ma to nic wspólnego z polskimi zawodówkami – które zasadniczo są odmianą szkół średnich z najnędzniejszymi kadrami nauczycielskimi w tym kraju. W Szwajcarii szkolenie obejmuje 1,5 dnia na tydzień edukacji w ławach szkolnych, a reszta tygodnia w prywatnej firmie. I to naprawdę przygotowuje ludzi, wyrabiając w nich nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim postawę: cechy charakteru i sposób myślenia, które są konieczne do zbudowania sensownej kariery. Efekt jest taki, że bezrobocie młodych w Szwajcarii wynosi 4,5%, a w większości krajów zachodnich ze znacznie wyższym wskaźnikiem młodzieży na unwiersytetach, bezrobocie to wynosi od 20% do 50% (Grecja – 52%, Francja – 25%, średnia UE – 22%, średnia strefy euro 23%, Polska – 22%).

Francja, która ma najwyższy wskaźnik młodzieży na studiach (około połowa uczniów wybiera się na studia), jednocześnie ma 25% bezrobocie wśród absolwentów! Co to mówi o europejskich uniwersytetach? O europejskich profesorach? Jedno jest pewne – nie słuchajcie co profesorowie mają do powiedzenia o karierze na realnym rynku pracy, lepiej jest posłuchać stolarza albo spawacza. Można zasadnie twierdzić, że problem ogromnego bezrobocia wśród młodzieży w Europie w dużej mierze rozwiązanoby zamykając państwowe uniwersytety (alternatywnym rozwiązaniem jest zmniejszenie opodatkowania pracy i regulacji zatrudnienia).

Państwo opiekuńcze to plaga cywilizacji. Nie inaczej jest ze szwajcarskim państwem opiekuńczym, które stopniowo się centralizuje i pochłania coraz więcej zasobów wytwarzanych przez obywateli, ograniczając jednocześnie różnorodność i sferę wolnego wyboru. Niemniej dzięki, odziedziczonej po burzliwej historii, politycznej i gospodarczej decentralizacji, państwo to działa znacznie sprawniej niż europejscy sąsiedzi. Wyciągnijmy z tego chociaż utylitarne, pragmatyczne wnioski, nawet jeśli nie chcemy wyciągnąć filozoficznych – liberalnych wniosków. Wolność jest zawsze lepsza i skuteczniejsza (i oczywiście moralniejsza) od niewoli, ale jeśli już musimy mieć socjaldemokratyczną niewolę, to przynajmniej miejmy tę szwajcarską, mniej uciążliwą.

Kryzys europejskiego modelu społecznego – rozmowa „Liberté!” z Danutą Hübner :)

Tekst pochodzi z XX numeru Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, dostępnego w sklepie internetowym Liberté! oraz za pośrednictwem prenumeraty.

 

Jak ważna jest idea równości we współczesnej demokracji?

Przez lata, które świadomie spędziłam w polityce, miałam wrażenie, że oczekiwano od ludzi, którzy zwyciężą w wyborach, że będą lepsi, bardziej kompetentni od swoich wyborców. Polityk nie mógł być taki sam jak zwykły człowiek. Bo po co oddawać władzę komuś, kto nie poradzi sobie z nią lepiej od nas samych?

To się ostatnio gwałtownie zmieniło. Co piąty polski wyborca głosował na człowieka, który oparł swoją kampanię na tym, że politycy mają być tacy sami jak ich wyborcy. Głównym argumentem za jednomandatowymi okręgami wyborczymi było to, że każdy powinien móc osobiście znać swojego posła. A w debacie telewizyjnej ten kandydat – bez krawata, w bardzo zwyczajnej marynarce – niepotrafiący zmieścić się w wyznaczonym limicie czasu sam był takim zwykłym człowiekiem skonfrontowanym z wyniosłymi, oderwanymi od rzeczywistości politykami. Na elitach zrobił wrażenie fatalne, ale w oczach tak zwanych „zwykłych ludzi” wygrał.

Oczekiwanie od polityków, że będą lepsi od swoich wyborców i że ze swojej wyższej pozycji będą kompetentnie zajmować się sprawami, których zwykły człowiek nie jest w stanie ogarnąć, było poniekąd rozsądne, ale politycy temu wyzwaniu nie sprostali. To, że nie zapobiegli kryzysowi, oznaczało, że nie zasługują na specjalne względy. Grecy swoje zasiedziałe elity polityczne już odsunęli od władzy, Hiszpanie mogą to zrobić za parę miesięcy, we Włoszech rozsierdzeni wyborcy całkiem świadomie zagłosowali na clowna, a w Polsce, podobno odpornej na kryzys, upokorzyli prezydenta Bronisława Komorowskiego. W ciągu paru godzin okazało się, ile są warte jego posągowa stabilność i przewidywalność.

Niestety… U podstaw tego wszystkiego leży całkowita utrata zaufania i wiary… konstatacja, że politycy, których akceptowaliśmy kiedyś jako lepszych, są faktycznie tacy sami jak my albo wręcz od nas gorsi. Ludzie odpowiedzialni za życie milionów w bardzo trudnym momencie nie zdali egzaminu. Okazało się, że oni także – zupełnie jak przeciętni ludzie – nie rozumieją świata i nie potrafią zapanować nad jego niepewnością. Ich prawo do odmienności, które utożsamiano z większą mocą sprawczą, prysło jak bańka mydlana. To jest czynnik zasadniczy, nie tylko polski, lecz także uniwersalny.

Do jakiego stopnia to przekonanie o sprawczości polityków było uzasadnione? Czy nawet gdyby byli absolutnie genialni i nie zachodził konflikt interesów, zdołaliby zapanować nad gospodarką?

Do pewnego stopnia na pewno tak, to znaczy w takim zakresie, w jakim jest to sankcjonowane prawem i trybem jego stanowienia w demokracji liberalnej. Zdolność stanowienia prawa bez wątpienia daje moc sprawczą. Problem w tym, że to prawo nie zawsze przynosi oczekiwane efekty. Gorzej – z reguły ich nie przynosi. W Hiszpanii rząd ma absolutną większość, ale to, co robi, jak dotąd nie wyprowadziło kraju z kryzysu. Nic więc dziwnego, że ludzie nie dają mu już zgody na działanie w swoim imieniu. Używając angielskiej terminologii, można powiedzieć, że legitymacja władzy po stronie input ciągle istnieje, bo rządy pochodzą z demokratycznego wyboru, ale po stronie output już jej nie ma, bo rezultaty działania obdarzonych władzą polityków nie spełniają oczekiwań.

Czyli koniec końców sprawczości nie ma. Czy to oznacza, że nie może jej być, bo żaden narodowy polityk nie jest w stanie zapanować nad globalną gospodarką, czy też że potencjalnie jest, ale recepty stosowane w Europie od paru lat przez chadeków są niewiele warte?

Ten kryzys nadal jest bardzo wielowymiarowy i myślę, że skupiając się na jego różnych wątkach, w szczególności na Grecji, nie dostrzegamy ogromu zmian, które wywołał. Ostatnie 7 lat to w historii Europy czas bez precedensu pod względem zarówno rodzaju, jak i głębokości reform. Unia Europejska stała się o wiele bardziej zintegrowana, ale mało kto to dostrzega.

Jakich wymiarów kryzysu nie dostrzegamy?

Osoby podejmujące decyzje za bardzo skupiają się na budowie stabilności, a za mało na tworzeniu warunków do wzrostu. Zmarnowano szanse na przeprowadzenie reform umożliwiających dalszy wzrost w państwach, którym Unia udzielała pomocy. Wszystkim, czego od nich oczekiwano, były oszczędności i restrykcje. Wdrożono je, ale wbrew oczekiwaniom wzrost nie nastąpił. Jak się okazuje, u podstaw polityki ostatnich lat leżała cała masa fałszywych założeń.

Stopy procentowe, z wyjątkiem tych w paru krajach najbardziej dotkniętych przez kryzys, są dziś najniższe w historii. Trudno sobie wyobrazić bardziej korzystne warunki. Tylko że nawet w tych wyjątkowo sprzyjających warunkach wzrost jest niewielki.

No właśnie. W roku 2011, kiedy pojęcie wzrostu pojawiło się wreszcie w konkluzjach unijnych szczytów i w innych ważnych dokumentach, uruchomiono przede wszystkim politykę monetarną. Jednak bodźce w sferze pieniężnej, które normalnie wywoływały wśród banków wolę wychodzenia na zewnątrz z akcją kredytową, nie zadziałały. Europejski Bank Centralny rozpoczął zatem ekspansję polityki monetarnej na skalę, której nigdy wcześniej w Europie nie stosowano, narażając się na zarzuty, że nie ma do tego prawa. Ta polityka dopiero w ostatnich miesiącach zaczęła przynosić rezultaty w postaci mobilizacji sektora bankowego. Zniknął problem płynności – w europejskich instytucjach finansowych jest dużo pieniędzy – niestety, leżą one bezczynnie, bo bez pobudzających konkurencyjność i innowacyjność reform strukturalnych, łącznie z tymi na rynku pracy, bodźce do inwestowania są zbyt słabe. Tu jednak napotykamy problem braku woli politycznej.

Ten brak woli nie powinien akurat dziwić, bo europejscy wyborcy boją się, że wprowadzenie reform strukturalnych ostatecznie pogrzebałoby europejski model społeczny i oznaczało koniec redystrybucji. Sposób podziału dodatkowego bogactwa ma przecież kluczowe znaczenie. Ludzie, nawet ci niewykształceni, to czują, a politycy wiedzą…

Reformy, których potrzebuje Europa, wcale nie muszą oznaczać ograniczenia redystrybucji. I nie powinny, bo opiekuńcza rola państwa jest ważnym aspektem demokratycznej legitymacji. Bez niej nie byłoby ani partycypacji obywatelskiej, ani odpowiedzialności polityków.

Jednak europejski model społeczny w obecnej formie jest po prostu nieefektywny. Przede wszystkim dlatego, że jest finansowany z długu, co oznacza, że ktoś kiedyś te publiczne zobowiązania będzie musiał spłacić. Przekonali się o tym Grecy, którzy przez 20 lat naiwnie uważali, że członkostwo w UE (czy na początku w EWG) i europejskie fundusze strukturalne dadzą im północnoeuropejski poziom dochodu i zabezpieczeń socjalnych. Wiedzieli, że w budżecie nie mają na to pieniędzy, ale się tym nie martwili, bo mogli łatwo te pieniądze pożyczać – do czasu. Ten czas nadszedł i korekta okazała się niezwykle bolesna. Nie tylko dlatego, że utrata poziomu życia boli bardziej niż to, że się go jeszcze nie osiągnęło, lecz także ze względu na konieczność spłaty odsetek od zaciągniętych długów. Grecja ma dziś strukturalną nadwyżkę budżetową: mogłaby mieć lepszy poziom usług publicznych niż ma, gdyby nie to, że musi utrzymać płynność finansową.

Warunkiem utrzymania europejskiego modelu społecznego jest uczynienie go bardziej efektywnym, również poprzez przeniesienie pewnych jego funkcji na poziom europejski. Ludzie to czują i zapytani wprost, mówią, że chcą, by Europa odpowiadała za zatrudnienie, zwalczanie biedy i infrastrukturę społeczną. Niestety, są to w większości wyłączne kompetencje państw członkowskich, więc łatwo wyobrazić sobie opór, jaki to napotyka. Nawet tam, gdzie programy europejskie mają być tylko uzupełnieniem, okazuje się, że nie są realizowane na poziomie narodowym.

Czyli głównym problemem są rządy państw członkowskich?

Nie wiem, czy można powiedzieć to tak prosto. To jest w większym stopniu problem utartych schematów myślowych niż obrony kompetencji. Wciąż jeszcze za mało ludzi uświadamia sobie, że europejski model społeczny jest praktyczną emanacją koncepcji praw człowieka, która jest bardziej europejska niż narodowa, bo te prawa mają być przecież uniwersalne.


Ale czy w takim razie model społeczny też nie powinien być uniwersalny? Być może warunkiem dopuszczenia produktów na rynek europejski powinna być płaca minimalna na poziomie – powiedzmy – 5 euro dziennie? Bo przeniesienie odpowiedzialności z poziomu narodowego na unijny wydaje się dość prostą rezerwą wzrostu, pozwalającą Europie utrzymać poziom równości i solidarności społecznej, do którego przyzwyczailiśmy się w drugiej połowie XX w., jeszcze przez kilka, może przez kilkanaście lat – ale nie na zawsze.

Rezerwy wzrostu są o wiele większe. I Europa rozwija instrumenty, które mają je zmobilizować również na poziomie narodowym i lokalnym. Do tego poprawa jakości regulacji i ograniczenie jej ilości, które są ważnym elementem planu Junckera. Te rezerwy nie ograniczają się do finansów, bo duże zasoby tkwią w kapitale ludzkim.

Tyle tylko, że nie wiadomo, czy przyszły wzrost gospodarczy będzie potrzebować aż tak wielkiego zaangażowania czynnika ludzkiego. W XX w. przemysł musiał zatrudniać miliony robotników, a w wyniku krachu na giełdzie w roku 1929 najbogatsi Amerykanie stali się o wiele mniej bogaci w stosunku do reszty społeczeństwa. Po ostatnim kryzysie niczego takiego nie widać: fortuny nie ucierpiały, podczas gdy biedniejsza część społeczeństwa stała się relatywnie jeszcze bardziej biedna. I może to wynikać z tego – zabrzmi to brutalnie – że jest po prostu zbędna. Ten proces zaczął się jakieś 20 lat temu i początkowo winą obarczano „globalizację”, bo przez kilkanaście lat opłacało się zwinąć fabrykę w Stanach Zjednoczonych albo Europie i otworzyć ją w Chinach, Indiach lub na Filipinach. Ale za kolejne parę lat, gdy robotnicy w tamtych krajach zaczną się domagać godziwych warunków pracy, okaże się, że jeszcze taniej jest zainstalować kolejne automaty. Globalna produkcja będzie rosnąć, ale globalne zatrudnienie może maleć.

Rzeczywiście, możemy być przez całe lata skazani na wzrost, który będzie się odbywać bez zwiększenia zatrudnienia. Dlatego tak ważna jest umiejętność zmiany kwalifikacji i zdolność odnalezienia się w nowych okolicznościach. Te predyspozycje podnoszą też indywidualną i ogólną konkurencyjność, bo wiążą się ze zdolnością do innowacji. Jedną z nich jest jednak odwaga, bo każda zmiana i wyzwanie wiążą się z ryzykiem i strachem. Mam wrażenie, że pomoc w przezwyciężeniu tego strachu – albo, jeszcze lepiej, eliminacja jego powodów – jest głównym wyzwaniem polityki społecznej i dzisiejszych polityków. W kontekście globalnej konkurencji nie ma innej drogi niż stawianie na postęp i innowacyjność, przy czym, inaczej niż dawniej, nie będą się one dokonywać za sprawą wybitnych jednostek, lecz zespołów. Dzisiaj innowacyjność jest szerszym zjawiskiem i jest dzielona z innymi. Dlatego trzeba tworzyć warunki ułatwiające znalezienie partnera do wspólnego wprowadzania innowacji.

Skoro mowa o innowacyjności, to warto przypomnieć historię opisaną przez „Gazetę Wyborczą” w sierpniu zeszłego roku. Oto jedna ze studentek Politechniki Wrocławskiej opracowała automat do wydawania faktur, jednak Narodowe Centrum Badań i Rozwoju odmówiło jej dofinansowania na budowę prototypu, a w uzasadnieniu napisano, że wprowadzenie takich automatów spowodowałoby zwolnienie wielu osób wystawiających faktury w sklepach. Choć urzędnicy NCBiR nie działali zgodnie ze swoim mandatem, którym jest przecież wspieranie innowacyjności, a nie ochrona zatrudnienia, to trudno im odmówić racji. Problem jest wszechobecny – za parę lat skończą się prace nad samochodami, które nie będą potrzebować kierowców. To jest innowacja i niewątpliwie rzecz w interesie ogółu, ale oznacza też, że w skali globalnej zniknie kilkaset milionów miejsc pracy.

To nie jest pierwszy raz. Czytałam taki list – nie pamiętam niestety, czyj on był dokładnie – senatorów amerykańskich albo wszystkich członków Kongresu. W XIX w. wystąpili oni przeciwko pociągom mającym przynieść zagładę Stanom Zjednoczonym… Ludzie mają naturalną tendencję do postrzegania nowości w bardzo krótkim horyzoncie czasowym i do skupiania się na stratach, a nie na zyskach, które te nowości mogą zapewnić. Te pierwsze są bowiem pewne, a te drugie – tylko hipotetyczne, choć potencjalnie o wiele bardziej znaczące. Zadaniem rządów jest amortyzowanie okresów przejściowych. I to w zasadzie wszystko, co można zrobić, bo rynek zawsze będzie sprzyjać nowościom i rozwiązaniom bardziej efektywnym, bez względu na to, jak bardzo byłyby one szkodliwe dla poszczególnych grup. Rynek nie wszystkich kocha, ale nie znaleźliśmy lepszego mechanizmu zorganizowania życia gospodarczego.

Amortyzujmy okresy przejściowe, pomagajmy ludziom dostosowywać się do zmiennych warunków… To dość konserwatywne podejście. Czy sytuacja nie dojrzała do rozwiązań bardziej kompleksowych (i radykalnych)? Na przykład progresywnego opodatkowania dochodów z kapitału z jednej strony, co postuluje Thomas Piketty, a z drugiej strony – wypłacania emerytury obywatelskiej, po angielsku nazywanej demogrant, tak by ludzie mogli przeżyć bez pracy (której jest coraz mniej) albo nie bali się ryzykować zmiany zawodu, za czym tak mocno się pani opowiada?

Nie jestem do końca przekonana o poprawności wnioskowania Piketty’ego, choćby ze względu na to, że czyni bardzo mocne założenia w kwestii nierówności i ich interpretacji. Ma jednak ogromną zasługę w uruchomieniu nowego myślenia o nierówności, które nie ogranicza się do różnic w dochodach. Wprowadzenie opodatkowania majątku jest jakimś rozwiązaniem. Majątek daje bezpieczeństwo i prawdopodobnie rzeczywiście decyduje o szansach życiowych. Równość powinna być analizowana w dostępie do tego, co dla człowieka jest ważne. Zapewnienie dostępu do tego wszystkiego, co decyduje o jakości życia, niekoniecznie musi być jakoś utożsamione z wielkością dochodów i różnicami w dochodach. Można mieć różny poziom dochodów i żyć w świecie, który nie pozwala się realizować, a wtedy owych różnic się specjalnie nie czuje. Dlatego tak ważne jest zapewnienie usług publicznych na dobrym poziomie: bezpiecznych ulic, równych chodników i przyzwoitych szkół.

Pod względem rozwarstwienia Polska nie przypomina innych krajów: najbogatsi polscy oligarchowie są biedniejsi od oligarchów czeskich, nie mówiąc już o ukraińskich czy rosyjskich. Ale usługi publiczne szwankują, co obrazowo pokazał ostatnio Jan Sowa: przejazd pociągiem osobowym spod Suwałk do Zgorzelca trwa 25 godzin, a ze Zgorzelca do granicy francuskiej – to mniej więcej taki sam dystans, tylko że przez Niemcy – 11 godzin. W Niemczech bilet dla trzyosobowej rodziny kosztuje 40 euro, a w Polsce – parokrotnie więcej.

Ciągle cierpimy na syndrom kraju na dorobku, który budżet ma, jaki ma, ale potrzeby zbliżone do krajów z o wiele wyższym poziomem dochodów.

Ale czy mając takie ograniczenia budżetowe, rzeczywiście trzeba było wydać pieniądze na pociągi, które z Warszawy do Krakowa jadą o 5 minut krócej? Czy nie lepiej byłoby wydać tę samą kwotę na pociągi, które by jechały w rozsądnym tempie z Suwałk do Zgorzelca?

Jestem ostrożna w komentarzach tego typu. Mam nadzieję, że istnieje racjonalne uzasadnienie podjętej decyzji, choć wiem, że w Polsce ciągle myśli się sektorowo, i że osoba podejmująca decyzję o zakupie szybkich pociągów mogła w ogóle nie brać pod uwagę innych sposobów wydania tych pieniędzy. To jest główna słabość polskiego państwa: niedostrzeganie, że wszystko jest połączone. A tymczasem to właśnie powinno być głównym mottem działalności politycznej, rządowej czy parlamentarnej.

Mówi pani jak polityk opozycji, a tymczasem reprezentuje pani partię, która rządzi od 8 lat.

Gdy rozmawia się z ludźmi z Platformy Obywatelskiej, to wszyscy zgodzą się, że trzeba myśleć całościowo, planować w długiej perspektywie i w ogóle działać racjonalnie. Ale kiedy przechodzi się do ostatecznych decyzji, to nagle pojawia się mnóstwo dodatkowych czynników, które trzeba wziąć pod uwagę, a najważniejszy jest taki, że nie na wszystko wystarczy. My naprawdę dokonujemy skoku cywilizacyjnego w błyskawicznym tempie. 70 lat temu startowaliśmy praktycznie od zera. Ale to nie powinno być usprawiedliwieniem, tylko motywacją do szczególnie wytężonej pracy. Bo to, czy do jakiejś miejscowości dojedzie pociąg, jest kluczowe dla mobilności społeczeństwa oraz tego, że bezrobocie będzie tam na poziomie 5 proc., a nie 20 proc. Na całe szczęście społeczeństwo zaczyna wymuszać tę rzetelną pracę, bo jest doskonale poinformowane, co w dużej mierze jest zasługą mediów społecznościowych. Rezultat jest taki, że konsultacje społeczne nagle przestają być czystą formalnością.

Warto wspomnieć Europejską Inicjatywę Obywatelską – trzeba zebrać milion podpisów, by Komisja Europejska zainicjowała jakąś zmianę legislacyjną czy jakiś nurt polityki. Do tej pory uruchomiono 49 takich inicjatyw. W niektórych wypadkach zebrano wymagany milion, czasem były to nawet dwa miliony podpisów, w innych nie. Ale to znaczy, że około 50 mln ludzi w Europie chciało mieć wpływ na decyzję polityczną, którą podejmuje Bruksela.

Jeśli chodzi o zmianę dotyczącą legalizacji marihuany, to najwięcej podpisów zebrano w Polsce…

Tak? Nawet tego nie wiedziałam, to ciekawe…

Demografia, głupcze! Czyli opowieść wigilijna na dzisiejsze czasy. :)

„Quo vadis systemie emerytalny?” – tematy Liberte.pl to cykl eksperckich dyskusji o kluczowych wyzwaniach jakie stoją przed Polską i Europą.

System emerytalny jako długofalowa gwarancja bezpieczeństwa dla obywateli na późną starość wydaje się być tym obszarem gdzie konsensus polityczny nad jego kształtem oraz dbałość o jego długofalową stabilność są szczególnie pożądane. Tymczasem w Polsce, kraju o bardzo negatywnych trendach demograficznych, jest to obszar szczególnie niestabilny. Po niedokończonej reformie emerytalnej z roku 1999 jesteśmy świadkami ciągłych mniej lub bardziej skutecznych prób rozmontowywania systemu lub ponownej jego naprawy. Faktyczna likwidacja OFE i wydłużenie wieku emerytalnego to jedne z najważniejszych jeśli nie najistotniejsze decyzje podjęte w erze rządów Platformy Obywatelskiej w Polsce. Tymczasem w toku gorącej kampanii wyborczej Bronisław Komorowski populistycznie był w stanie wycofać się z części istotnej reformy. Obniżenie wieku emerytalnego było też jednym z głównych postulatów kampanii Andrzeja Dudy. Co zrobić, aby w tym szczególnie wrażliwym obszarze zbudować odporny na polityczne zawieruchy system odpowiadający na wyzwania demograficzne, przed którymi stoi Polska? O odpowiedzi na te pytania prosimy wybranych ekspertów. 

Błażej Lenkowski

„Liczy się gospodarka, głupcze!” – pod tym hasłem Bill Clinton wygrał w 1992 kampanię prezydencką w Stanach Zjednoczonych. Parafrazując to stwierdzenie, można powiedzieć, że ostatnie dni kampanii prezydenckiej w Polsce Anno Domini 2015 przebrzmiewały hasłami dotyczącymi obniżenia wieku emerytalnego w Polsce. Chce się dzisiaj zakrzyknąć „Demografia, głupcze!“.  Dlaczego? Zobaczmy zatem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

W 2004 r. Polska była krajem, w którym dostępność różnego rodzaju możliwości wcześniejszego zakończenia aktywności zawodowej doprowadziła do tego, że jedynie nieliczni pracowali do ustawowego wieku emerytalnego. Z wcześniejszych emerytur, zasiłków i świadczeń przedemerytalnych korzystało ponad 1,6 mln Polaków, a wskaźnik zatrudnienia wśród osób w wieku 55-64 lata wynosił 26,1%. Czy to oznaczało, że młodzi mieli pracę? Stopa bezrobocia wśród osób poniżej 25 roku życia sięgała 39,6%! Zazdrościliśmy Hiszpanom, gdzie jedynie 22% młodych nie miało pracy.  Ekonomiści zastanawiali się dlaczego, pomimo wzrostu gospodarczego, bezrobocie utrzymuje się na tak wysokim poziomie? Jedną z przyczyn tego zjawiska była konieczność zapewnienia finansowania świadczeń dla tak dużej grupy – potencjalnie zdolnych do pracy – osób. Była to gorzka lekcja potwierdzająca to, że wysyłanie na świadczenia osób kończących aktywność zawodową nie tworzy miejsc pracy dla młodych – jest to mit, w którzy wierzą politycy, którego fałsz po wielokroć już udowodniono.

Przenieśmy się do teraźniejszości. Reformy zainicjowane w ramach tzw. „Planu Hausnera“ ograniczyły dostęp do świadczeń przedemerytalnych. W 2008 r. udało się uchwalić ustawę o emeryturach pomostowych, która na nowo zdefiniowała warunki pracy w szczególnych warunkach i o szczególnym charakterze, jak również dała tamę przechodzeniu na wcześniejszą emeryturę kobietom i mężczyznom z długim stażem pracy. Jak wygląda sytuacja dzisiaj? Z wcześniejszych świadczeń korzystało w 2013 r. niecałe 700 tys. osób., w 2014 r. wskaźnik zatrudnienia osób w wieku 55-64 lata wynosi 42,5%. Bezrobocie młodych w Polsce wynosi 23,9%. Nie jest to oczywiście wskaźnik, który jest niski, ale jednak znacznie niższy niż 10 lat wcześniej. W Hiszpanii dzisiaj 53,2% osób młodych nie ma pracy.

Dzisiaj jednak już ostrzegawcze światło daje nam demografia – dzisiaj w Polsce rodzi się mniej niż 400 tys. dzieci, według prognoz Eurostat w 2040 r. w Polsce urodzi się około 300 tys. dzieci. Oznacza to, że już dzisiaj  mniej osób rozpoczyna aktywność zawodową niż tych, którzy ją kończą.

Patrząc w przyszłość powiedzmy sobie wprost – zmiana wieku emerytalnego nie odwróci konsekwencji procesu starzenia się populacji dla rynku pracy i systemu emerytalnego. W 2040 r. osób w wieku 60-66 lat w Polsce, zgodnie z prognozą Eurostat z 2013 r. będzie około 3,6 mln, osób w wieku 20-59 lat około 18,2 mln, a osób  wieku 67 i więcej lat 8,1 mln. Dla porównania w 2015 r. osób w wieku 60-66 lat  jest 3,6 mln, osób w wieku 20-59 lat jest 22,1 mln, a osób w wieku 67 i więcej lat jest niecałe 5 mln.  Inaczej rzecz ujmując: w perspektywie do 2040 r. grupa osób w wieku 20-64 lata zmniejszy się o 3,9 mln osób, a do 2060 r. o 8,5 mln osób.  Zmiana wieku emerytalnego była zatem koniecznym, chociaż może niedostatecznym krokiem dla zachowania równowagi międzypokoleniowej na rynku pracy.

Syntetyczną miarą, która pokazuje wyzwania stojące przed systemem emerytalnym jest współczynnik obciążenia demograficznego, ilustrujący ile osób w wieku emerytalnym przypada na 100 osób w wieku pracującym.  Zmiany tego współczynnika w przyszłości ilustruje Wykres 1.  Wyraźnie pokazuje on, że zmiana wieku emerytalnego pomoże poprawić proporcje pomiędzy liczbą osób w wieku emerytalnym i młodszych, ale nie odwróci tendencji wzrostowej, która będzie kontynuowana do 2060 r.

wykres_chlon

Wykres 1. Współczynnik obciążenia demograficznego w Polsce – prognoza.

Źródło: obliczenia własne na podstawie danych Eurostat.

Ważnym i korzystnym efektem zachodzących zmian demograficznych jest również wydłużanie dalszego trwania życia – dzisiaj 60-letnia kobieta ma przed sobą około 24 lat życia, w 2040 r. będzie to już ponad 27 lat, a w 2060 r. – 29,5 lat.  67-latka dzisiaj ma przed sobą 18,3 lat życia, w 2060 r. będzie to 23,1 lat. Te korzystne zmiany również oznaczają potrzebę podnoszenia wieku emerytalnego, aby zachować odpowiednie proporcje lat aktywności zawodowej oraz korzystania z emerytury, aby zapewnić stabilność finansową oraz adekwatność świadczeń otrzymywanych z systemu emerytalnego.

Nasz system emerytalny wymaga zmian. W ostatnich latach, w świetle pogarszającej się sytuacji finansów publicznych, wprowadzono szereg zmian, które ograniczyły przejrzystość systemu emerytalnego i podważyły do niego zaufanie. Warto zastanowić się jak odzyskać wiarę Polaków w przyszłość systemu emerytalnego, a nie obiecywać gruszki na wierzbie, które w świetle zachodzących zmian demograficznych są bardzo krótkowzroczne. Jak to zrobić? Przede wszystkim uprościć obecny system, integrując część kont emerytalnych: po co ZUS prowadzi dzisiaj dwa odrębne konta? Po drugie, uprościć informacje, które otrzymuje każdy ubezpieczony, tak aby wszyscy mogli zrozumieć, jakiej emerytury mogą oczekiwać z powszechnego systemu. Po trzecie – szukać dróg dla coraz większej integracji systemu dla różnych grup zawodowych: rolników, górników czy służb mundurowych, aby ich odmienna konstrukcja nie zniechęcała do mobilności na rynku pracy.

Zmiana demograficzna to nie jest tsunami – następuje ona stopniowo, ale nieubłagalnie tak jak przypływ oceanu. Można ją przewidzieć, o ile tylko otworzymy oczy i ocenimy fakty.

Atrakcyjne centrum – być albo nie być dla Łodzi :)

Nowe Centrum Łodzi nie jest inwestycyjnym kaprysem, lecz koniecznym działaniem, by miasto odzyskało funkcjonalne i tętniące życiem śródmieście. Potrzebujemy nowej, prawdziwie wielkomiejskiej dzielnicy, która wydźwignie łódzkie centrum z marazmu i nada mu impuls rozwojowy. Budując NCŁ, Łódź nie tworzy jedynie atrakcji turystycznej, lecz spektakularnie ratuje swój metropolitalny charakter.

W rozwiniętych miastach życie w centrum jest przywilejem wiążącym się z prestiżem, określonym stylem życia, możliwością korzystania z różnorodnych funkcji miasta. Naszym – jako Urzędu Miasta – zadaniem jest przywrócenie takiego stanu także w Łodzi. Dziś zdegradowane społecznie, technicznie i ekonomicznie centrum kojarzone z bezrobociem, biedą i przestępczością przestało być pożądaną lokalizacją do życia dla młodych łodzian z klasy średniej. To właśnie przedstawiciele grupy wiekowej 30–45 najtłumniej uciekają stąd na obrzeża miasta lub do ościennych gmin, napędzając ujemne saldo migracji. Jednocześnie zestawienie miejskich danych dotyczących konsumpcji i przychodów do budżetu wskazuje, że ci „uciekinierzy” wciąż pragną być i są aktywnymi uczestnikami metropolii. Jako klasa średnia, preferująca dojazdy transportem indywidualnym, korzystają z łódzkiej sieci dróg i poprzez rosnące zapotrzebowanie na miejsca parkingowe zabierają przestrzeń pieszym. Tym samym, niestety, zwiększają zanieczyszczenie powietrza. Przyczyniają się do procesu rozlewania się miasta, który skutkuje wzrostem kosztów budowy sieci drogowej, energetycznej, kanalizacyjnej. Na miejsce spędzania czasu wolnego najchętniej wybierają substytuty prawdziwego miasta, na przykład w postaci centrów handlowych. Doskonałym przykładem takiej miejskiej protezy jest Manufaktura, która przyciąga miliony odbiorców rocznie, oferując układ symulujący ulice, z zadbaną przestrzenią publiczną i rynkiem.

Powstrzymanie podmiejskiego exodusu jest najważniejszym zadaniem dla miasta w najbliższej przyszłości, jeżeli nie chce ono powtórzyć scenariusza wielu miast amerykańskich, gdzie obserwowaliśmy proces upadku centrów miast kosztem rozwoju przedmieść. Konieczne jest zdecydowane działanie w zakresie modelowej rewitalizacji śródmieścia. Podstawowa potrzeba to wykreowanie atrakcyjnej, bezpiecznej i komfortowej przestrzeni, której nie będziemy się wstydzić lub bać, w której będziemy chcieli przebywać i mieszkać. Łódź rozpoczęła konsekwentną realizację tego procesu. Jego kluczowym elementem jest przebudowa 100 ha objętych programem Nowego Centrum Łodzi. Przedsięwzięcie to skupia szereg inwestycji prowadzonych przez magistrat, spółki kolejowe i inwestorów prywatnych. To prawdopodobnie największe wyzwanie urbanistyczno-inwestycyjne w historii miasta.

Kilka nieodkrytych prawd o Łodzi

Jednym z największych skarbów Łodzi jest jej unikalny krajobraz architektoniczny i urbanistyczny. Liczby mówią za siebie. W strefie wielkomiejskiej znajduje się ponad 27 pałaców, 47 willi, mniej więcej 300 fabryk, a także 3800 historycznych, eklektycznych oraz secesyjnych kamienic frontowych z przełomu XIX i XX w., z niespotykaną nigdzie indziej różnorodnością elewacji i artyzmem detali. Te budowle są symbolami wielonarodowej oraz wielowyznaniowej Łodzi i czynią ją miastem wyjątkowym w skali Europy. Jednocześnie zabytkowe budynki uległy znacznej degradacji w epoce PRL-u, gdy jako pozostałość po fabrykanckim kapitalizmie stały się solą w oku komunistycznych decydentów. Po roku 1989 podejmowano, niestety, jedynie bardzo ograniczone próby remontów, których w żadnym wypadku nie można określić mianem rewitalizacji. Dziś spośród wszystkich kamienic w strefie wielkomiejskiej 15 proc. nadaje się tylko do rozbiórki, a 50 proc. jest w złym stanie technicznym, mogącym wykluczać ekonomiczną opłacalność kapitalnego remontu. Pogarszające się warunki bytowania sprawiły, że elity i klasa średnia masowo opuściły śródmieście.

Prawdopodobnie właśnie dlatego w zbiorowej opinii centrum Łodzi stało się miejscem nieatrakcyjnym. Wskazują na to między innymi opublikowane w listopadzie 2013 r. w „Gazecie Wyborczej” wyniki rankingu atrakcyjności polskich miast, oparte na badaniu opinii reprezentatywnych grup mieszkańców 23 największych miejscowości. Zbiorowy indeks jakości życia w skali od 1 do 6 dla Łodzi wyniósł 3,81 (przy ogólnopolskiej średniej 4,49). Spośród badanych to łodzianie najniżej ocenili swoje poczucie bezpieczeństwa oraz estetykę miasta, a stan łódzkich ulic zajął drugie miejsce od końca. Co prawda badania socjologów z Uniwersytetu Łódzkiego potwierdzają istnienie w obrębie śródmieścia 12 enklaw dziedziczonej biedy, a dane GUS-u donoszą, że Łódź posiada drugi najwyższy wskaźnik bezrobocia wśród miast wojewódzkich (12,2% w październiku 2013 r.) oraz najkrótszą średnią długość życia, lecz dane statystyczne dotyczące przestępczości wskazują jednak na to, że Łódź jest dziś miastem stosunkowo bezpiecznym, zwłaszcza na tle największych polskich miast. Liczba przestępstw spada i jest niższa w przeliczeniu na jednego mieszkańca niż w Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu czy Katowicach.

W dyskusji o przyszłości Łodzi często przywoływane są niepokojące dane demograficzne, wskazujące na masową depopulację niegdyś drugiego, a dziś już trzeciego pod względem liczby ludności miasta w Polsce. Wpływ na to zjawisko w niewielkim stopniu mają migracje, które odbywają się głównie w obrębie aglomeracji łódzkiej, a w większej mierze ujemny przyrost naturalny. Według prognoz Łódź ma w najbliższych latach charakteryzować się najszybszym tempem spadku liczby ludności wśród największych polskich miast i z 720 tys. mieszkańców obecnie skurczyć się do zaledwie 605 tys. w roku 2030. Jednak szacunki te oparte są jedynie na corocznym bilansie ludnościowych zysków i strat. Trend napływu ludności bardzo łatwo może ulec odwróceniu. Już dziś Łódź masowo przyciąga młodych ludzi, głównie za sprawą bogatej oferty akademickiej. Studia na łódzkich uczelniach co roku zaczyna blisko 100 tys. osób. Wiele z nich zostaje tu na stałe. Wiąże się to z faktem, że dziś Łódź jest dobrym miastem na start w karierze zawodowej i działalności biznesowej, za sprawą rozwoju sektora BPO, niskich kosztów prowadzenia działalności, dostępu do wykwalifikowanej kadry, programów pomocowych i centralnego położenia. Sytuacja na lokalnym rynku pracy, pomimo wysokiego bezrobocia, ujawnia bezcenny ludzki kapitał, który kształtują jednostki twórcze i przedsiębiorcze, realizujące się w biznesie i przemysłach kreatywnych. Miasto dostrzega ich niezbędną rolę w ukierunkowaniu ekonomicznego i społecznego rozwoju Łodzi.

Niezwykły potencjał kulturowy w postaci unikalnego dziedzictwa architektoniczno-urbanistycznego oraz wykształcony, twórczy i innowacyjny kapitał ludzki to baza, na której planujemy budować nowy charakter łódzkiego śródmieścia, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że nie ma silnego miasta bez silnego centrum.

Rozwój do środka receptą na kryzys miast

Dziś walka o odnowę śródmieścia to nie tylko strategiczny postulat mający zwiększyć atrakcyjność miasta. To sztandar, pod którym Łódź musi stoczyć prawdziwą walkę o mieszkańców. Wpisujemy się tym samym w ogólnoświatowy trend obecny w państwach rozwiniętych, zmierzający do naprawy modernistycznych defektów i oparty na koncepcji rozwoju miasta „do wewnątrz” jako alternatywie dla suburbanizacji. Cel, zgodny ze wspieraną przez Unię Europejską doktryną zrównoważonego rozwoju, realizowany jest za pomocą takich narzędzi jak: zagęszczanie zabudowy i wypełnianie pustych miejsc w strefie wielkomiejskiej, ożywianie zdegradowanych terenów przy jednoczesnej ochronie dziedzictwa architektonicznego, podnoszenie jakości życia społecznego, estetyki i wizerunku miasta poprzez wymieszanie funkcji, efektywne powiązanie przestrzeni publicznych czy ułatwianie mobilności mieszkańców w ramach miasta. Nadrzędnym celem staje się ochrona środowiska i jego zasobów. Miasta rewitalizowane według tego wzorca stawiają na transport zbiorowy, komunikację rowerową, wyłączanie fragmentów ulic z ruchu samochodowego, tworzenie terenów zielonych, lokalizowanie najważniejszych dla mieszkańców funkcji na jak najmniejszym obszarze.

Na początku 2013 r. przyjęto „Strategię przestrzennego rozwoju Łodzi”. Zakłada ona wyznaczenie strefy wielkomiejskiej i skoncentrowanie wysiłków urbanistycznych na zagęszczaniu miasta. Wielkie inwestycje, takie jak remont Piotrkowskiej i innych ulic w śródmieściu czy program remontowy „Mia100 Kamienic” wpisują się w działania mające na celu przywrócenie należnego statusu łódzkiemu centrum. Największym wyzwaniem, które Łódź stawia przed sobą w zakresie wykreowania nowej jakości życia w śródmieściu, jest program Nowego Centrum Łodzi.

Dlaczego właśnie tutaj?

Kwartał ulic Piotrkowska–Narutowicza–Kopcińskiego–Tuwima ma centralne znaczenie nie tylko za sprawą lokalizacji w geometrycznym środku Łodzi. To obszar o historycznym znaczeniu dla rozwoju miasta, w którym od początku lokowane były kluczowe miejskie funkcje. Istniejące w NCŁ ulice i budynki pamiętają lata świetności Łodzi Przemysłowej XIX w. Zwarta zabudowa sąsiadowała z węzłem przeładunkowym na dworcu kolejowym oraz z pierwszą łódzką elektrownią. Na przestrzeni ostatnich 100 lat ta część Łodzi była przynajmniej dwukrotnie wybierana na miejsce dużych projektów urbanistycznych. W międzywojniu swoją koncepcję tego obszaru przygotował architekt miejski Adolf Goldberg. Opierał się przy tym na stworzonym przez siebie „Schemacie nowoczesnego zakładania miasta”. Niezrealizowany projekt zakładał budowę dzielnicy o funkcjach reprezentacyjnych z ratuszem, dużym placem, hotelami i prestiżowymi kamienicami, z dworcem cofniętym w kierunku wschodnim. Z kolei w latach 70. powstała modernistyczna koncepcja tzw. „czerwonych kwadratów”, czyli budowy biurowego zagłębia, z którego udało się zrealizować trzy biurowce i Hotel Centrum. W obliczu narastających problemów ekonomicznych, społecznych i infrastrukturalnych miasta również ta okolica sukcesywnie traciła swój metropolitalny wymiar. Smutnym symbolem tego procesu stał się zaniedbany dworzec Łódź Fabryczna, którego ślepe zakończenie uniemożliwiało zdyskontowanie centralnego położenia. Otaczające stację hektary terenów kolejowych i przemysłowych dopełniały obrazu przestrzeni martwej i pozbawionej perspektyw. Jak w soczewce skupiły się na tym terenie największe bolączki centrum Łodzi.

Źródła programu Nowe Centrum Łodzi

W 2006 r. pojawiła się idea, która uwiodła rzesze łodzian swoją spektakularnością. Stworzenie od podstaw wielkomiejskiej dzielnicy kultury i biznesu miało stanowić dla miasta nowy początek, stąd częste wówczas nawiązania do mitu ziemi obiecanej. Zalążkiem była związana z rewitalizacją EC1 wspólna idea założycieli Fundacji Sztuki Świata: Davida Lyncha, Andrzeja Walczaka i Marka Żydowicza, zainicjowana za kadencji prezydenta Jerzego Kropiwnickiego, która w powiązaniu z koncepcjami rewolucji komunikacyjnej w obrębie dworca Łódź Fabryczna została opisana hasłem „operacji na otwartym mieście”. Autorem pierwszej koncepcji zagospodarowania przestrzennego NCŁ był światowej sławy luksemburski urbanista Rob Krier, który w 2007 r. nakreślił podstawy planu z umiejscowieniem dworca Łódź Fabryczna, strefami funkcjonalnymi i siatką ulic oraz centralnym punktem – placem umownie nazwanym Rynkiem Kobro.

Ten schemat, nawiązujący do klasycznych miast, uległ jednak modernistycznemu skrzywieniu. Wizje osób odpowiedzialnych wówczas za projekt zakładały przede wszystkim wypełnienie kwartału publicznymi obiektami kulturalnymi oraz ponadstumetrowymi wieżowcami. Komunikację miały zapewnić szerokie arterie. Łódź chciała zbudować sobie jednocześnie swoje Bilbao i Nowy Jork.

Czy taka wizja rozwoju dzielnicy mogłaby zostać zrealizowana? Zapewne tak, chociaż stanowiłoby to poważne wyzwanie dla budżetu Łodzi. Pytanie jednak, czy byłaby odpowiedzią na główny społeczny i ekonomiczny problem, jaki NCŁ miało rozwiązać, czy stanowiłaby początek rewitalizacji całego śródmieścia? Niestety, uważamy, że nie. To zwyczajnie nie byłoby miasto zachęcające do mieszkania. Jako kwartał skupiony właściwie na dwóch funkcjach (kultura i biznes) stanowiłoby kolejną zamkniętą przestrzennie strukturę konkurującą z Manufakturą i wymierającą w nocy, w niedziele i święta. Projekt przemawiał jednak do łodzian czytelnym przekazem. Tym można tłumaczyć pojawiające się dziś kuriozalne opinie o porażce całej koncepcji NCŁ.

Idea projektu musiała wyewoluować, by nie ignorować oczekiwań mieszkańców. A te, jak uczy doświadczenie, dotyczą kwestii namacalnych i codziennych. Dostępność komunikacyjna, miejsca pracy, estetyczne otoczenie z wysokiej klasy architekturą i przestrzeniami publicznymi, bezpieczeństwo, atrakcyjne tereny zielone, bogata oferta spędzania czasu wolnego – to prawdziwe potrzeby mieszkańców nowoczesnej metropolii. Dlatego sama narracja o nowym otwarciu w dziejach miasta nie wystarczy, by zmienić opinię łodzian i zachęcić ich do życia w centrum.

baza1_1370423948

Cel przedsięwzięcia – miasto o ludzkiej skali

Zmiany w podejściu do myślenia o programie NCŁ związane są z działaniami prezydent Hanny Zdanowskiej. To za jej kadencji powołany został do życia Zarząd Nowego Centrum Łodzi, a prace nad projektem zostały ukierunkowane na opracowanie wizji dla całego terenu. Pozostając wierni koncepcji budowy wielkomiejskiej dzielnicy, zdecydowanie zmieniamy filozofię jej realizacji. Nasze myślenie bliskie jest teoretykom takim jak Jane Jacobs, Léon Krier czy Jan Gehl, których koncepcje charakteryzują się nawrotem do tradycyjnej, historycznej kompozycji miast. Negując idee modernistyczne, znane z twórczości takich architektów jak Le Corbusier czy Oscar Niemeyer, ignorujące kontekst historyczny, urbanistyczny, społeczny i ekonomiczny, skłaniamy się ku podejściu prezentowanemu przez szkołę Nowego Urbanizmu, której założenia są współcześnie najważniejszymi narzędziami rewitalizacji. Szkoła ta propaguje kompleksową rewitalizację centrów miast i zwiększanie ich atrakcyjności (wielofunkcyjności), opowiada się za odwrotem od zasiedlania przedmieść, wprowadzaniem stref uspokojonego ruchu i stref pieszych w miejsce rozcinających miasta dróg szybkiego ruchu, a także postuluje modernizację i budowę sprawnych sieci komunikacji publicznej kosztem marginalizacji użycia samochodów.

Podstawowe zadanie, jakie przed sobą stawiamy, to wykreowanie przyjaznej i atrakcyjnej przestrzeni z wielofunkcyjnym „dobrym sąsiedztwem”, w maksymalnym stopniu zachęcającej mieszkańców do korzystania z niej przez całą dobę i stanowiącej integralną część łódzkiego śródmieścia. Cel ten chcemy osiągnąć poprzez stworzenie bezpiecznych i atrakcyjnych przestrzeni publicznych, twórcze wykorzystanie unikatowej, zabytkowej tkanki urbanistycznej przełomu XIX i XX w., wprowadzenie nowych funkcji na tereny poprzemysłowe i kolejowe, zachowanie istotnych elementów stanowiących o tożsamości i historii tego obszaru oraz rewitalizację kwartałów zabudowy wielkomiejskiej. Rezygnujemy z przeskalowanej architektury i rozbudowanego układu drogowego – elementów, które w codziennym życiu stają się przytłaczające. NCŁ ma być miejscem, gdzie ludzie będą mieszkać, pracować i spędzać czas wolny.

W poszukiwaniu idealnej recepty na funkcjonalność NCŁ nie zdaliśmy się na intuicję. Firma doradcza Deloitte opracowała dla nas katalog europejskich miast benchmarków podobnych do Łodzi, które potrafiły wykorzystać pozytywne trendy w rozwoju i w których mieszkańcy uznają, że komfort życia jest najwyższy. To między innymi Manchester, Lyon, Stuttgart czy Lipsk. Na podstawie ich doświadczeń w przekształcaniu miejskich centrów badamy, jakie funkcje i w jakich proporcjach powinny zagościć w NCŁ. Wiemy, że nie możemy sobie pozwolić na zdominowanie tego terenu przez ich ograniczoną liczbę. By kwartał rzeczywiście żył przez całą dobę, musi oferować pełen wachlarz codziennych ludzkich aktywności, takich jak mieszkanie, praca, spędzanie czasu wolnego na zakupach, korzystaniu z kultury czy rekreacji.

Szczególny nacisk kładziemy na przestrzeń publiczną. W otoczeniu dworca Łódź Fabryczna powstaną dwa nowe place, w tym Rynek Kobro – symboliczne serce NCŁ – oraz pasaż Knychalskiego. Atrakcyjne tereny zielone to między innymi park Moniuszki oraz błonia przy wschodnim wejściu do dworca.

W ramach programu zbudujemy lub przebudujemy 9 km spośród 12,5 km wszystkich istniejących lub planowanych dróg. Dodatkowo wyremontowane zostanie 0,7 km spośród 3 km istniejących torowisk tramwajowych oraz powstanie 1,75 km zupełnie nowych torowisk. Tramwaj powróci przed budynek dworca, a także na ulicę Tramwajową. Ulica Kilińskiego zostanie zwężona i dedykowana komunikacji miejskiej. Powstanie zupełnie nowy system dróg wiążących NCŁ z ulicą Piotrkowską. Na większości ulic priorytet uzyskają piesi.

Za sprawą multimodalnego węzła Łódź Fabryczna nowa dzielnica stanie się miejscem o doskonałej dostępności komunikacyjnej. Budowa tunelu średnicowego, planowana do roku 2020, otworzy zupełnie nowe możliwości, zasilając NCŁ potokami ludzi z Polski i z regionu łódzkiego, w czym ma pomóc realizowany przez Województwo Łódzkie projekt Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej. Dostępność komunikacyjna w połączeniu z prowadzoną modernizacją linii kolejowej Warszawa–Łódź, mającej skrócić podróż między tymi miastami do niewiele ponad godziny, stanowi także nową perspektywę w zakresie budowy duopolis. Dotychczas dyskusja na ten temat często skupiała się na podkreślaniu zagrożeń dla Łodzi, która miałaby stać się sypialnią stolicy, wydrenowaną z wartościowych pracowników. Dla nas ta bliskość to szansa na wykreowanie ośrodka o największym w centralnej Europie potencjale ekonomicznym. W swojej bliskości powinniśmy być dla siebie komplementarni, a nie konkurencyjni. Wierzymy, że warszawianie pracujący w Łodzi przestaną być egzotycznym wyjątkiem.

Chcemy, by było to centrum spraw życiowych ludzi młodych, kreatywnych, przedsiębiorczych; by swoje miejsce znaleźli tutaj rodzice z dzieckiem, informatyk, przedsiębiorca, student, łodzianin pracujący w warszawskiej korporacji; by Łódzka Kolej Aglomeracyjna codziennie w komfortowych warunkach dowoziła tutaj mieszkańców Zgierza, Konstantynowa i Pabianic.

Te ambitne plany powstają w pełnej szacunku relacji do łódzkiego śródmieścia, które wymaga ratunku, ale nie poprzez negację. NCŁ nie może być „miastem w mieście”, musi wpasować się w istniejącą tkankę architektoniczną i urbanistyczną oraz kontekst ekonomiczny. Właśnie dlatego proces powiązania kwartału z otaczającymi go obszarami nazwaliśmy „zszywaniem miasta”. Kluczowym elementem staje się wprowadzenie pod ziemię linii kolejowej, która przez lata była barierą przestrzenną na planie Łodzi. Na obszarze objętym projektem ze szczególną troską podchodzimy do obiektów zabytkowych, które pozostaną łącznikiem pomiędzy tradycją i nowoczesnością. Nowa dzielnica ma stać się kołem zamachowym rewitalizacji kolejnych kwartałów. Miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego dla NCŁ przywrócą historyczne linie zabudowy, zagęszczając urbanistyczną strukturę, która w wyniku modernistycznych planów z lat 70. uległa negatywnym przeobrażeniom. Wprowadzimy zaledwie kilka uzasadnionych dominant przestrzennych. O tym, jak ważne jest dla nas poszanowanie kontekstu łódzkiego śródmieścia, niech świadczy fakt, z którego jesteśmy szczególni dumni, że nawet Daniel Libeskind, jeden z najważniejszych architektów na świecie, zazwyczaj określający swoimi projektami kontekst otoczenia, przygotowując koncepcję Bramy Miasta, gotowy był dostosować się do istniejących wytycznych.

Filary programu

Niezmienione pozostały kluczowe elementy programu. Zagospodarowanie NCŁ nadal prowadzone jest na podstawie koncepcji urbanistycznej Roba Kriera. To on był autorem wciąż obowiązujących miastotwórczych założeń Bramy Miasta, Rynku Kobro i osi ul. Knychalskiego, biegnącej od placu im. Henryka Dąbrowskiego do ul. Targowej. W zaawansowanej fazie budowy są: węzeł komunikacyjny Łódź Fabryczna oraz rewitalizacja elektrociepłowni EC1 – czyli obiekty, które zainicjowały ideę NCŁ.

Wokół Łodzi Fabrycznej, którą budują wspólnie Miasto Łódź, PKP PLK SA i PKP SA, skupi się infrastruktura komunikacyjna NCŁ. Podziemny dworzec zaprojektowany został jako element korytarza planowanej linii Kolei Dużych Prędkości, mającej połączyć Warszawę, Łódź, Poznań i Wrocław. Wprowadzenie linii kolejowej pod ziemię jest niezbędne, by możliwa stała się zabudowa na poziomie 0 oraz by łódzki węzeł kolejowy po raz pierwszy w historii stał się otwarty na świat. Zlikwidowane zostanie ślepe zakończenie torów. Dzięki budowie tunelu średnicowego w kierunku stacji Łódź Kaliska Łódź Fabryczna stanie się dworcem przelotowym, w pełni funkcjonalnym i multimodalnym węzłem przesiadkowym dla Łodzi i regionu, łączącym w jednym miejscu transport kolejowy (aglomeracyjny i konwencjonalny), autobusową komunikację dalekobieżną, komunikację miejską oraz prywatny transport samochodowy. Ta warta blisko 1,8 mld zł inwestycja jest jednym z największych realizowanych obecnie wspólnie przez kolej i samorząd terytorialny projektów w Europie.

Kompleks elektrociepłowni EC1 za ponad 300 mln zł przekształcany jest w centrum kulturalno-edukacyjne. Obiekt EC1 Wschód pomieści Centrum Sztuki Filmowej oraz unikalne funkcje kulturalno-artystyczne, m.in. planetarium, kino 3D, galerię, teatr dźwięku, siedziby instytucji kulturalnych, sale seminaryjne i warsztatowe. W budynkach EC1 Zachód powstanie interaktywne Centrum Nauki i Techniki, które będzie ośrodkiem ekspozycyjno-edukacyjno-rekreacyjnym. We wnętrzach, w których zachowano oryginalne wyposażenie, powstaną trzy „Ścieżki Edukacyjne”: ścieżka energetyczna, ścieżka historii cywilizacji i nauki oraz ścieżka „Mikroświat–Makroświat”.

Do duetu publicznych inwestycji właśnie dołączył trzeci niezbędny element – udział inwestorów prywatnych. W grudniu 2013 r. na terenie objętym programem NCŁ Łódź sprzedała najdroższą działkę w swojej historii. Za ponad 40 mln zł spółka Brama LDZ, założona przez łódzkie firmy Atlas i Budomal, kupiła teren przy ul. Kilińskiego w bezpośrednim sąsiedztwie dworca Łódź Fabryczna i EC1. Biurowiec o nowatorskiej bryle zaprojektowany przez urodzonego w Łodzi „starchitekta” Daniela Libeskinda będzie symbolicznym portalem łączącym Nowe Centrum z historycznym śródmieściem. To pierwszy teren sprzedany prywatnemu inwestorowi w kwartale NCŁ. Koszt tej inwestycji szacowany jest na ponad 200 mln zł. Projekt Bramy Miasta zakłada utworzenie 3,8 tys. miejsc pracy. We współpracy z PKP SA opracowywana jest koncepcja koordynacyjna dla terenu umownie nazywanego Specjalną Strefą Kultury, zlokalizowanego pomiędzy EC1, Bramą Miasta i dworcem Łódź Fabryczna. Ten uwolniony dzięki ulokowaniu pod ziemią stacji kolejowej teren inwestycyjny o powierzchni blisko 6 ha będzie jednym z najbardziej prestiżowych miejsc w mieście z centralną rolą nowo projektowanego rynku miejskiego.

Zarządzanie projektem

Skala całego przedsięwzięcia jest spektakularna. Jego aktualny zakres to aż 51 projektów, których wartość już w tym momencie wynosi blisko 5 mld zł. Ta skomplikowana operacja wiąże z sobą aż 112 interesariuszy: ministerstwa, spółki kolejowe, jednostki Urzędu Miasta Łodzi, spółki handlowe i jednostki organizacyjne UMŁ, Urzędu Marszałkowskiego, Łódzki Urząd Wojewódzki oraz przedsiębiorstwa, fundacje i inne podmioty.

Tak ogromne przedsięwzięcie bez odpowiedniego zarządzania może zostać łatwo zniweczone. Każdy jego element wymaga specyficznego podejścia opartego między innymi na współpracy, determinacji, zastosowaniu narzędzi biznesowych. Jeden szczegół jest w stanie wpłynąć na kształt całej inicjatywy, dlatego wszystkie elementy wymagają ciągłego monitorowania. To zbliża sposób realizacji tego przedsięwzięcia do modelu korporacyjnego. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że cała operacja toczy się na żywym organizmie, jakim jest funkcjonujące miasto. Nie mamy komfortu, jaki mieli moderniści planujący nowe dzielnice na ugorach lub zrównanych z ziemią zabytkowych kwartałach. Jednocześnie nie powielamy ich błędów.

Projekt od początku rozumiany był jako publiczny w ograniczonym zakresie. Miasto pełni w nim klasyczną funkcję nocnego stróża, sterując planem miejscowym, własnością, strategią rozwoju funkcji. Ograniczamy swoją działalność do takich elementów jak określenie ładu urbanistycznego, uporządkowanie stanów prawnych nieruchomości, a następnie ich sprzedaż w ramach określonej koncepcji urbanistycznej, zapewnienie infrastruktury komunikacyjnej, zadbanie o przestrzenie publiczne, zapewnienie oferty kulturalnej i wysokiej jakości usług publicznych oraz bezpieczeństwa.

Komfort życia w centrum

Aktualnie na dworcu Łódź Fabryczna wylewane są hektolitry betonu, w EC1 trwają prace wykończeniowe, a za działkę, na której stanie Brama Miasta, wpłynęła pierwsza rata płatności. Te największe i najważniejsze inwestycje NCŁ mają ściśle określone harmonogramy. Do końca 2015 r. przyjmiemy Miejscowe Plany Zagospodarowania Przestrzennego dla całego kwartału Piotrkowska–Narutowicza–Kopcińskiego–Tuwima. Tym samym zamkniemy etap planistyczny, a także zakończymy główne przedsięwzięcia inwestycyjne. Przejdziemy do pełnej wyzwań dyskusji na temat miękkich czynników, czyli tego, co dotyczy każdego z mieszkańców i odbiorców NCŁ: bezpieczeństwa, wypełnienia przestrzeni publicznej, projektowania małej architektury i zieleni. Miasto musi podjąć ten temat, by w toku realizacji projektu móc reagować na bieżąco, tak by oczekiwania mieszkańców zostały w pełni zrealizowane.

Przez wiele lat nawet wśród lokalnych patriotów dominowało podejście, że Łódź kocha się nie za jej największe przymioty, lecz pomimo jej największych wad. Już wkrótce taka opinia straci sens. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z naszymi założeniami, o ogromnym wyzwaniu, jakiego podjęła się Łódź, będzie głośno na całym świecie. Stałoby się tak za sprawą wystawy International Expo poświęconej zagadnieniu rewitalizacji miast, o której organizację rozpoczęliśmy starania. Potencjalnego sukcesu dopatrujemy się przede wszystkim w tym, że program NCŁ ma modelowy charakter jako rozwiązanie kluczowych problemów blokujących rozwój Łodzi, z którymi borykają się także inne europejskie miasta poprzemysłowe. Dzięki jego prawidłowej realizacji mamy szansę stać się miastem symbolem rewitalizacji.

Te ambitne założenia idą w parze z nadzieją na spełnienie oczekiwań mieszkańców. Chcielibyśmy, by w zakresie realizacji ich podstawowych potrzeb wreszcie zapanowała normalność. Spokojne i komfortowe życie nie musi być równoznaczne z ucieczką poza miasto. Chcemy udowodnić, że jest możliwe także w centrum. Nowa jakość będzie promieniować na kolejne obszary strefy wielkomiejskiej. Wierzymy, że za kilka lat, po opublikowaniu wyników kolejnego rankingu atrakcyjności miast, każdy łodzianin będzie mógł powiedzieć, że jest ze swojego miasta dumny.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Polski system pomocowy – słów kilka o konserwowaniu patologii :)

Kryterium dochodowe sprzyja większej bierności i zniechęceniu do aktywnej poprawy własnej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Państwo pomagając obywatelowi trudnej sytuacji życiowej de facto petryfikuje jego dotychczasową sytuację. Okazuje się, że rosnące nakłady na cele socjalne wcale nie prowadzą do zmniejszenia skali niezaspokojonych potrzeb. Można zatem uznać, że coraz wyższe progi dochodowe zamiast pomóc osobom defaworyzowanym, faktycznie wywołują pokusę nieuczciwego wzbogacania się. Polska, tworząc programy pomocowe, nie powinna naśladować bogatych krajów, bo sama bogata nie jest. Powinna naśladować rozwiązania pomocowe, które kraje zachodnie stosowały, gdy były na tym samym etapie co obecnie Polska.

Myślę, że gdyby losowo wybranym osobom zadać pytanie, czy są za zwiększeniem dystrybucji dochodów w ramach polityki społecznej, wielu bez wahania odpowiedziałoby twierdząco. Jednak gdyby nieco zmodyfikować tę kwestię i spytać: „Czy jesteś skłonny przeznaczyć swoje dodatkowe środki prywatne na pomoc potrzebującym”, wówczas odpowiedź byłaby diametralnie inna. Nasza szczodrość nie byłaby już tak wielka. Można zauważyć, że punkt widzenia zależy od… kieszeni, z której sięga się po pieniądze. Taki dualizm podejścia rodzi pytanie: „Czemu pieniędzy ze swoich podatków nie traktujemy jak naszych i nie zależy nam na ich efektywnej alokacji?”.

Można zauważyć, że prywatne pieniądze dzielimy ostrożniej i zwracamy uwagę, na co je przeznaczyć, tak aby przyniosły oczekiwane korzyści. Dlaczego nie mamy takiego samego poczucia w przypadku środków budżetowych? Pewnie gdybyśmy sami te środki próbowali rozdzielić, zastanowilibyśmy się, jaki mogą przynieść efekt. W związku z tym prywatna pomoc byłaby bardziej rygorystyczna i nie polegałaby na bezsensownym rozdawnictwie, ale skupiała się na pomocy w aktywizacji i inkluzji społecznej grup defaworyzowanych. Co zatem stoi na przeszkodzie, aby pomoc państwowa również kierowała się takimi kryteriami? Pomijam oczywiście fakt przyzwyczajenia ludności do pomocy uzyskiwanej za nic, na nie wiadomo co i nie wiadomo po co. Przez lata szczodrości instytucji państwowych wielu Polaków przyzwyczaiło się do pomocy i nie zauważa, że nie nosi ona znamion rozsądnej polityki socjalnej, ale jest raczej rozdawnictwem publicznych pieniędzy. Dodatkowo polski system pomocowy zamiast zachęcać do aktywnego poszukiwania pracy i zwiększania swoich dochodów pochodzących ze źródeł pozazasiłkowych, do tego zniechęca. Można powiedzieć, że ma on w pewnym zakresie charakter patologiczny. Polski system pomocowy nie sprzyja znajdowaniu pracy, lecz sugeruje, że lepiej jest zarabiać mniej, bo mniejszy zarobek pozwala otrzymać większą pomoc. Zamiast wskazywać sposoby uzyskania legalnych źródeł dochodu, sugeruje pracę „na czarno” bądź w szarej strefie, bo wówczas można uzupełnić uzyskane tam zarobki środkami pomocowymi z budżetu państwa. No ale od początku…

Po pierwsze, zasiłki dla bezrobotnych

Milton Friedman zauważył „if you pay people not to work and tax them when they do, don’t be surprised if you get unemployment”, a więc nie powinniśmy się dziwić, że mamy w Polsce bezrobocie, skoro państwo płaci ludziom za to, że nie pracują, a zwiększa obciążenia podatkowe pracujących.

Aktualnie, aby uzyskać świadczenie dla bezrobotnych, należy przepracować w ciągu 18 miesięcy przed utratą pracy przynajmniej 365 dni. Sam zasiłek wypłacany jest od 6 do 12 miesięcy, co zależy od powiatu. Na terenach, gdzie stopa bezrobocia jest niższa od zanotowanej w kraju, otrzymuje się go przez 6 miesięcy, w powiatach, gdzie stopa bezrobocia przekracza 150 proc. stopy krajowej, okres ten ulega wydłużeniu do 12 miesięcy. Sama kwota zasiłku jest uzależniona od kilku czynników, niemniej podstawowa stawka wynosi 794,20 zł brutto przez pierwsze 3 miesiące i 623,60 zł brutto przez kolejne miesiące (od 1 czerwca 2012 roku). Osobom, których staż nie przekracza 5 lat, wypłaca się zasiłek w wysokości 80 proc. kwoty bazowej, osobom zaś z co najmniej 20-letnim stażem przysługuje zasiłek w wysokości 120 proc. kwoty bazowej, a więc – jak łatwo przeliczyć – przez pierwsze trzy miesiące ponad 950 zł.

Wielu bezrobotnym nie opłaca się zatem poszukiwać pracy, ponieważ kwota, którą uzyskują od państwa, jest niewiele niższa niż minimalne wynagrodzenie, które mogą uzyskać z pracy (od 1 stycznia 2012 r. wynosi ono 1500 zł). Taki swoisty rachunek zysków i kosztów dotyczy zwłaszcza osób, którym oferuje się pracę z wynagrodzeniem zbliżonym do kwoty możliwej do uzyskania z Urzędu Pracy. Taka praca jest nieatrakcyjna dla bezrobotnych, ponieważ po odliczeniu kosztów związanych z dojazdem, czasu przeznaczonego na pracę, a także z powodu utraty dodatkowej możliwości zarobkowania „na czarno”, okazuje się, że kwota otrzymywana „na rękę” jest niejednokrotnie niższa niż otrzymywana z zasiłku. Z reguły dla bezrobotnych nie mają znaczenia dodatkowe korzyści wynikające z posiadania pracy, w tym między innymi możliwość awansu, zdobywanie doświadczenia czy chociażby czynniki społeczne (kontakt z innymi ludźmi, znajomości itp.). W przeciętnej ocenie korzystniej jest siedzieć w domu i nic nie robić, niż pracować za niskie wynagrodzenie. Trudno się dziwić takiemu podejściu w krótkim okresie, jednak wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jak niekorzystne dla ich kompetencji i konkurencyjności na rynku jest pozostawanie bez pracy przez dłuższy czas. Pracodawcy, którzy chcą kogoś zatrudnić, z całą pewnością wybiorą tych, którzy potrafią udokumentować wykonywanie pracy, niż tych, którzy w ostatnim czasie nie pracowali.

Relatywnie wysokie zasiłki powodują, że bardzo często można zaobserwować zjawisko rotacji pracowników. Nierzadko zdarza się, że pracownicy po upływie czasu, który upoważnia do otrzymania zasiłku, godzą się na zwolnienie, pod warunkiem zatrudnienia innej grupy, która utraciła świadczenia, tak aby nikt z pracowników nie pozostawał bez środków pieniężnych. W okresie pozostawania bez pracy ludzie ci nie mają motywacji do jej poszukiwania, wiedząc, że prawdopodobieństwo ich przyjęcia przez dotychczasowego pracodawcę jest bliskie pewności. Niejednokrotnie ciągle pracują w tych samych przedsiębiorstwach, ale w formie nielegalnej, i otrzymują podwójne wynagrodzenie – w formie nieopodatkowanej i w formie świadczenia dla bezrobotnych. Takie wynagrodzenie uzupełnione o zasiłek pozwala pracownikowi żyć na przyzwoitym poziomie, pracodawcy z kolei – obniżyć podatki i koszty związane z zatrudnieniem pracowników. Inną sytuacją jest przerejestrowywanie działalności gospodarczej między małżonkami, tak aby jedno z nich otrzymywało zasiłek. Mimo że takie działanie wynika z braku zdolności przewidywania, dla wielu, zwłaszcza słabiej wykształconych pracowników, jest jedynym możliwym i na swój sposób efektywnym rozwiązaniem.  Sprzyjają temu przepisy prawa, które niemal automatycznie pozwalają uzyskać zasiłek osobie, która zarejestruje się w Urzędzie Pracy i spełnia kryterium dotychczasowego zatrudnienia. Administracja państwowa praktycznie nie korzysta z instrumentów zapobiegających wyłudzaniu środków publicznych, co sprzyja poczuciu bezkarności zarówno zatrudnionych, jak i zatrudniających. Można zatem powiedzieć, że wysokie zasiłki sprzyjają pokusie nadużyć, zwłaszcza że nie istnieje właściwie poczucia zagrożenia sankcją.

Chociaż w Polsce okres pobierania zasiłków dla bezrobotnych jest krótszy niż w wielu krajach o rozbudowanym modelu flexicurity, to i tak jest on nadal relatywnie długi, zwłaszcza w powiatach, gdzie stopa bezrobocia jest wysoka. Wszelkie badania wskazują, że wysokie zasiłki i ich długi okres wypłacania sprzyjają coraz mniejszej aktywności w poszukiwaniu pracy oraz utracie konkurencyjności na rynku pracy. Długi okres wypłacania zasiłków i pozostawania pod opieką Urzędu Pracy powoduje, że pracownicy pozbawiają się szans na ponowne włączenie w rynek, a w dłuższej perspektywie ograniczają szanse uzyskania godnej emerytury.

Przepisy prawa nie sprzyjają podejmowaniu ryzyka i poszukiwaniu pracy przez osoby bezrobotne. Sankcją za aktywność jest częściowa utrata zasiłku. Bezrobotny, który odbywa płatną praktykę absolwencką, prace interwencyjne lub roboty publiczne i otrzymuje z tego tytułu miesięczne świadczenie pieniężne w wysokości przekraczającej połowę miesięcznego wynagrodzenia za pracę, ma skrócony czas wypłacania zasiłku o okres zatrudnienia w ramach tych prac. Sprzyja to rezygnacji z odbywania praktyk, które z punktu widzenia beneficjentów nie przyczynią się do uzyskania dobrze płatnej pracy. Państwo zamiast zachęcać do pomnażania kapitału społecznego przez jednostki, daje do zrozumienia, że takie działania są niewskazane. W warunkach wysokiego bezrobocia i niewykorzystania zasobów ludzkich, takie działania wydają się bardzo nierozsądne. Zatem rezygnacja z karania osób aktywnych powinna być głównym zadaniem stojącym przed instytucjami państwowymi.

Państwo zamiast utrudniać zdobywanie pracy, powinno stosować zasady polityki workfare, a więc aktywizację zatrudnienia i wsparcie mobilności oraz adaptacyjności pracowników. Jednym z rozwiązań mogłyby być prywatne ośrodki pośrednictwa pracy, współfinansowane przez państwo. Takie instytucje byłyby rozliczane z tego, ile osób poprawiło swoje kwalifikacje, ile zdobyło pracę czy też założyło własną działalność gospodarczą, a nie – tak jak w przypadku Urzędów Pracy – nagradzane z racji samego istnienia. Działania takich instytucji miałyby większą efektywność, a pracownikom takich ośrodków bardziej zależałoby na tym, aby ich beneficjenci znaleźli zatrudnienie. Innym rozwiązaniem mogłoby być promowanie i uproszczenie działań partnerstwa publiczno-prywatnego czy też partnerstwa publiczno-społeczno-prywatnego, które mogłoby generować dodatkowe miejsca pracy. Ważne, zwłaszcza z punktu widzenia grup defaworyzowanych na rynku pracy, są działania ułatwiające powstanie i funkcjonowanie przedsiębiorstw społecznych. Ich niezmiernie ważną funkcją jest podnoszenie aktywności zawodowej osób o niskich kwalifikacjach, zwiększenie poziomu kompetencji i umiejętności, a sama praca, nawet jeśli nie jest wymagająca, pozwala zaktywizować dotychczasowych bezrobotnych i poprawić ich samoocenę. Zdobycie środków pieniężnych poprzez własną pracę pozwala nie tylko przezwyciężyć niekorzystną sytuację, ale przede wszystkim poczuć własną wartość na rynku.

Zamiast dotychczasowego podejścia opartego na niemal automatycznym przyznaniu świadczenia dla bezrobotnych korzystniejsze byłoby zindywidualizowanie działań i ukierunkowanie ich na konkretne osoby. Z pewnością takie postępowanie jest bardziej pracochłonne, a tym samym powoduje wzrost kosztów działania, jednak mimo to efekty tych działań byłyby lepsze. Programy o małym zasięgu połączone ze współpracą z osobami bezrobotnymi sprzyjają ich trwałemu usamodzielnieniu, a w perspektywie poprawie ich sytuacji na rynku pracy.

Fot. Bartek Jurecki
Fot. Bartek Jurecki

Po drugie, zasiłki pomocowe

Zarejestrowanie w Urzędzie Pracy jest przepustką do otrzymania zasiłków z Ośrodka Pomocy Społecznej. Stanowią one pewną formą wynagrodzenia za „nicnierobienie”. W ofercie instytucji pomocy społecznej każdy z potencjalnych beneficjentów znajdzie coś dla siebie. Państwo poprzez wyspecjalizowane instytucje rozdaje w różnych formach środki pieniężne na zasiłki stałe, okresowe, celowe i specjalne, na ekonomiczne usamodzielnienie, kontynuowanie nauki, wsparcie cudzoziemców oraz z tytułu sprawowania opieki przyznanej przez sąd. Może również wspomóc rodziny w formach niepieniężnych, to jest: pracy socjalnej, biletu kredytowanego, składek na ubezpieczenie zdrowotne i społeczne, pomocy rzeczowej (w tym na ekonomiczne usamodzielnienie się), sprawienia pogrzebu, poradnictwa specjalistycznego i interwencji kryzysowej, udzielenia schronienia, zapewnienia posiłku, niezbędnych ubrań, świadczenia usług opiekuńczych w miejscu zamieszkania, w ośrodkach wsparcia oraz w dziennych domach pomocy, specjalistycznych usług opiekuńczych, mieszkań chronionych, pobytu i usług w domu pomocy społecznej oraz pomocy w uzyskaniu odpowiednich warunków mieszkaniowych. Jak widać, zakres możliwej pomocy jest znaczny. Ciekawe że w ustawie o pomocy społecznej, gdzie mowa o zakresie zadań pomocy społecznej, wypłata świadczeń figuruje na pierwszym miejscu, co świadczy o priorytetach tych instytucji – ryba, nie wędka. Zamiast pomagać w aktywizacji osobom zmarginalizowanym, częściej pomaga się utrwalać ich ubóstwo.

W ostatnim czasie nastąpiły zmiany w wielkości progów upoważniających do otrzymania świadczeń. Od 1 października 2012 r. kwota uprawniająca do uzyskania pomocy w przypadku osoby samotnie utrzymującej gospodarstwo domowe wynosi 542 zł, natomiast dla rodziny – 456 zł na osobę. Zmiany te pociągnęły za sobą konieczność waloryzacji kwot świadczenia pieniężnego na utrzymanie i pokrycie wydatków związanych z nauką języka polskiego dla cudzoziemców o statusie uchodźców, która aktualnie wynosi od 531 zł do 1260 zł, maksymalnej kwoty zasiłku stałego, który wynosi 529 zł i kwoty dochodu z 1 ha przeliczeniowego w wysokości 250 zł. Od 1 listopada wzrosły również kryteria dochodowe uprawniające do świadczeń rodzinnych, które obecnie wynoszą 539 zł na osobę dla ogółu rodzin i 623 zł na osobę dla rodzin z niepełnosprawnym dzieckiem. Szacuje się, że podwyższenie progu uprawniającego do zasiłku może kosztować budżet państwa 120 mln zł w pierwszym roku, a w następnym nawet 470 mln zł.

Kryterium dochodowe jest źródłem oszustw i nadużyć. Skoro im mniejsze wynagrodzenie, tym ostateczna kwota pomocy jest większa, beneficjenci pomocy wolą nie ujawniać całkowitej wielkości otrzymanych wynagrodzeń, przechodzą do szarej strefy, dzięki czemu mają szansę otrzymać zarówno dochód z pracy nierejestrowanej, jak i z budżetu instytucji pomocowych. Z drugiej strony rodziny, które mają do wyboru otrzymanie świadczenia albo podjęcie pracy za podobną kwotę, wolą z pracy zrezygnować. Nie widzą sensu w podejmowaniu zatrudnienia, ponieważ otrzymana pomoc jest niewiele mniejsza, a często nawet wyższa od wynagrodzenia oferowanego na rynku. Zasiłki wówczas zamiast kompensować brak pracy, stają się formą nagrody za brak aktywności. Świadczy to o nieroztropności władz i instytucji pomocowych, ponieważ efektem jest dezaktywizacja ludności i wyrzucenie na margines rynku pracy. Beneficjenci otrzymują środki pieniężne, które nie są efektem ich aktywności gospodarczej, ale wynikają wyłącznie z faktu braku zatrudnienia.

Dla części beneficjentów pomoc społeczna jest elementem pozornego powrotu do społeczeństwa. Wychodzą oni z założenia, że tylko w ten sposób mogą pozwolić sobie na konsumpcję, realizację potrzeb czy też gromadzenie zasobów, które w epoce konsumpcjonizmu dla jednych staje się swego rodzaju wyznacznikiem pozycji społecznej, dla innych konstytuantą uczestnictwa w życiu społecznym. Można zatem wyciągnąć wniosek, że dla grupy tej samo posiadanie zasobów jest nie narzędziem wychodzenia z ubóstwa, ale celem samym w sobie. Pozorna inkluzja przejawia się w tym, że osoby korzystające z pomocy społecznej nie nabywają umiejętności samodzielnego pozyskiwania środków do życia, a dostając rybę zamiast wędki, skazują się na bierność. Instytucje pomocowe utrwalają bezradność na długie lata. Przyzwyczajanie do łatwego pozyskiwania zasobów, a także możliwość realizacji potrzeb powoduje, że pomoc społeczna często staje się metodą na życie, kształtuje postawy pasywne, zamiast uczyć aktywności. Już w XVIII w. David Hume zauważył, że pośród wszystkich zwierząt natura najbardziej okrutna okazała się dla człowieka, ponieważ obdarzyła go wieloma potrzebami, a jednocześnie ograniczyła mu środki niezbędne do ich realizacji.

Po trzecie, praca „na czarno”

Pobieranie zasiłków bardzo często jest działaniem równoległym z pracą „na czarno”. Przepisy pozwalające otrzymać pomoc socjalną zachęcają, by przechodzić do szarej strefy. Wielu osobom nie opłaca się podejmować legalnych działań. Otrzymywany zasiłek w połączeniu z pracą „na czarno” sprzyja osiąganiu całkiem niezłej pozycji materialnej. Nie dziwi zatem sytuacja, w której wiele osób zagrożonych utratą dodatkowych dochodów decyduje się na pracę bez odpowiednich umów.

Praca „na czarno” staje się coraz częściej atrybutem uczącej się młodzieży. W okresie wakacyjnym grupa ta bardzo często podejmuje pracę nierejestrowaną, tak aby rodzice nie zostali pozbawieni świadczeń rodzinnych. W tym przypadku kryterium dochodowe zniechęca pełnoletnie dzieci do podjęcia pracy lub działań przynoszących dochody, sprzyja przesuwaniu ich do szarej strefy i tworzeniu się już na początku ścieżki zawodowej niebezpiecznych nawyków. Jednocześnie bardzo często to rodzice zagrożeni pozbawieniem praw do ulg sami naciskają na dzieci, aby podjęta przez nie praca miała charakter nielegalny. Tym samym kryterium dochodowe sprzyja przesuwaniu tej grupy do sfery nieformalnej. To samo dotyczy prac, gdzie utrudniona jest kontrola legalności jej wykonywania – opieki nad dzieckiem, pomocy na budowie oraz zadań wykonywanych przez krótki okres. Zwykle zawody te są słabo opłacane, a ich zalegalizowanie wiązałoby się z koniecznością obniżenia wynagrodzenia bądź też z rezygnacją z utworzenia takiego miejsca pracy. W takiej sytuacji osoby te wolą wykonywać ją nielegalnie, dodatkowo starając się o pomoc z budżetu państwa. Taka krótkowzroczność zachowania sprzyja pogłębianiu dyskryminacji tej grupy w późniejszym okresie. Osoby te, nie mogąc poświadczyć wykonywania pracy, są z reguły skazane na podtrzymanie dotychczasowej formy zarobkowania. Dla potencjalnych nowych pracodawców na starcie są mało atrakcyjni, ponieważ bywają traktowani jako grupa podwyższonego ryzyka.

Ze statystyk wynika, że nawet co piąta osoba jest zatrudniona bez umowy lub jej wynagrodzenie składa się z dwóch części – faktycznie rejestrowanego najniższego wynagrodzenia i otrzymywanej nieformalnie dopłaty, od której pracodawcy nie muszą odprowadzać podatków. Bardzo często zgoda na taką formę wynagrodzenia wynika z dodatkowych możliwości, jakie otwierają się przed pracownikami, a mianowicie uzupełnienie wynagrodzenia o świadczenia z MOPR, MOPS czy PCPR. Znamiennym zjawiskiem jest zachęcanie pracodawców do takiego sposobu rozliczania. Dotyczy to przede wszystkim osób utrzymujących się z pracy dorywczej. Podejmowaniu działań nierejestrowanych sprzyja brak odpowiednich kwalifikacji, niska pozycja rynkowa oraz wysokie bezrobocie, które powoduje, że na jedno miejsce pracy bardzo często jest kilku chętnych. Wielu pracowników nie zastanawia się, czy skorzystać z oferty przedstawionej przez pracodawcę, czy nie.

Po czwarte, problem pasażera na gapę

Część osób nie zamierza w ogóle podejmować pracy. Traktują one państwo jako wroga, którego wykorzystywanie jest kwestią sprawiedliwości dziejowej. Uważają, że skoro państwo im „nic” nie daje, to należy brać od niego, ile tylko można, ile się uda. Nie mają oporów przed pobieraniem zasiłków, które mogłyby być przeznaczone na inne cele, w tym chociażby na podnoszenie kwalifikacji osób wykluczonych z rynku pracy. Nie mają większego problemu z otrzymaniem świadczeń, ponieważ ich zakres fakultatywności i obligatoryjności nie jest jednoznacznie uregulowany w systemie prawa, a ze względu na niedoskonałości systemu łatwiejszym rozwiązaniem dla służb społecznych jest pomoc finansowa niż działania wspierające aktywizację. Korzystanie ze świadczeń przez osoby żyjące poniżej minimum egzystencji nie budzi większych kontrowersji, ale korzystanie ze świadczeń przez osoby, które są zdolne do pracy, ale z różnych przyczyn jej nie podejmują, stanowi poważne nadużycie. Wielu nie widzi powodu do podejmowania wysiłku, jeśli można uzyskać świadczenie bez większych problemów. W myśl prawa Saya, skoro jest podaż, to znajduje się również popyt. Skoro państwo daje pieniądze, to grzechem byłoby tych pieniędzy nie brać, tym samym ludzie, którzy mogliby stanowić koło napędowe gospodarki pozostają bierni, ponieważ instytucje państwowe, oferując świadczenia pieniężne, czują, że wykonały swoje zadanie.

Zjawisko jazdy na gapę występuje wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z dobrami publicznymi. Ludność korzystająca z pomocy i często dodatkowo pracująca „na czarno” czerpie korzyści w zakresie przewyższającym ich udział w tworzeniu dobrobytu narodowego. Jednocześnie bardzo trudno jest wykluczyć z możliwości korzystania z zasiłków i pomocy „pasażerów na gapę”, ze względu na spełnienie przez nich wymogów pozwalających otrzymać świadczenie. W tym momencie państwo przyznaje świadczenie, mimo iż formalnie się ono nie należy. Mancur Olson zwraca uwagę, że zjawisko to jest w dużych zbiorowościach normalne i praktycznie niemożliwe do likwidacji. Z punktu widzenia przeciętnego obywatela efekt ten jest zrozumiały, świadczenia pobierają osoby, których poziom życia jest relatywnie wysoki, ponieważ dostępność i łatwość otrzymania świadczeń jest bardzo duża. Można zauważyć, że samo państwo zachęca do korzystania z nieuprawnionej pomocy, tworząc przepisy, które za główne kryterium stawiają rejestrowane dochody, nie uwzględniając faktu, czy dana jednostka faktycznie pomocy potrzebuje, czy też nie.

Tworząc system pomocowy oparty na samorządach lokalnych, przewidywano, że będą one pełnić wyłącznie funkcje pomocnicze w powrocie do normalnego życia. Miały stanowić bodziec do poszukiwania pracy i jednocześnie zapewnić minimum egzystencji. Jednak osoby korzystające z pomocy bardzo szybko przyzwyczaiły się do niej i nauczyły korzystać z dostępnych instrumentów pomocowych. Nieszczęście, którym była utrata pracy oraz środków do życia, dla części z nich stało się podstawą bytu. Dodatkowo coraz to nowe pomysły partyjne, rozbudowujące system, doprowadziły do sytuacji, w której trudno jest zerwać z rozbudowanym systemem pomocy. Obecnie z pomocy korzysta ponad 1,3 mln rodzin, co świadczy o tym, że funkcjonujące dotychczas rozwiązania się nie sprawdzają. W niektórych województwach (warmińsko-mazurskie i zachodniopomorskie) odsetek osób utrzymujących się z pomocy przekracza 40 proc.

Z badań Deny Ringold i Leszka Kąska wynika, że w krajach Europy Środkowej i Wschodniej 13–31 proc. łącznej sumy wszystkich transferów bezskładkowych trafia do 20 proc. najbogatszych gospodarstw domowych. W Polsce szacuje się, że ta nieefektywność może wynosić nawet 25 proc. Świadczy to o braku indywidualnego podejścia do poszczególnych przypadków, a także braku instrumentów pozwalających wykluczyć oszustwo. Mimo że przepisy umożliwiają przeciwdziałanie wyłudzeniom, to pracownicy obciążeni nadmiarem obowiązków, często o charakterze administracyjnym, nie mają motywacji do wykrycia tych nadużyć. Dodatkowo sami otrzymują niskie wynagrodzenie, co nie motywuje ich do większej aktywności. Okazuje się, że niejednokrotnie ludzie, którzy faktycznie potrzebują pomocy społecznej, w rzeczywistości jej nie dostają. Część z nich nie potrafi spełnić formalnych oczekiwań, aby móc uzyskać potrzebną pomoc.

Arthur Okun zwrócił uwagę, że redystrybucja dóbr dokonywana przez państwo w formie transferów majątku od bogatych do biednych przypomina przenoszenie wody w dziurawym wiadrze – część majątku znika w trakcie dokonywania transferów. Wynika to między innymi z kosztów niezbędnych do przeprowadzenia redystrybucji, związanych z administracją oraz kosztów wynikających z zakłócającego efektywność charakteru podatków. Okun twierdzi, że transfer bogactwa jest niewydajny. Można zatem wnioskować, że ubodzy mają mniejszą motywację do pracy z tytułu pomniejszenia ich transferów w związku z wyższymi zarobkami, a wzrost ich zamożności powoduje, że wzrastają również ich podatki, co skłania do unikania podatków.

Po piąte, niedoskonałości asystenta rodziny

Rodziny korzystające z pomocy powinny mieć zwiększone możliwości lub też obligatoryjnie przydzielonego asystenta rodziny, który wspierałby je w poszukiwaniu pracy, pomagał znaleźć rozwiązanie aktualnej sytuacji. Jednak zbyt mała liczba asystentów rodziny i zbyt duże obciążenie pracą nie sprzyja pełnieniu przez nich odpowiednich funkcji. Szybszemu reagowaniu i tworzeniu indywidualnych planów postępowania mogłyby sprzyjać ograniczenia w ilości podopiecznych. Pozwoliłoby to stworzyć indywidualną mapę zapotrzebowania i określić przyczyny i specyfikę aktualnej sytuacji życiowej beneficjentów pomocy. Jednak dopóki nie będzie wskaźników mierzących efektywność prowadzonych działań, dopóty myślenie pomocowe się nie zmieni. Mechanizmy ewaluacyjne mogłyby sprzyjać poprawie skuteczności działania instytucji socjalnych, a w efekcie środki pieniężne mogłyby przynieść oczekiwane skutki. Rolą państwa nie jest bezrefleksyjna pomoc, ale działania, które przyczynią się do poprawy sytuacji całego społeczeństwa.

Prowadzona polityka społeczna powinna mieć charakter pomocniczości, a nie wyręczania z obowiązków. Organizacje pomocowe bardzo często uważają, że przekazując ubogim osobom zasiłek, spełniły swój obowiązek. W praktyce jednak należy stawiać większy nacisk na aktywną pomoc, a nie na wypłatę świadczeń. Działania pracowników socjalnych powinny sprowadzać się do wsparcia beneficjentów w ich dążeniach. Chodzi głównie o przygotowanie i wdrożenie do prac, na które na rynku jest zapotrzebowanie. Asystenci muszą wyzwalać u beneficjentów pomocy społecznej działania przedsiębiorcze i zachęcać ich do budowania własnego kapitału społecznego. Zasadniczym celem asystentów powinna być pomoc w usamodzielnianiu się. Świadczenia powinny mieć wyłącznie charakter fakultatywny i być kierowane tylko tam, gdzie jest to faktycznie niezbędne dla zapewnienia minimum egzystencji. Dlatego na asystentach rodziny ciąży poważny obowiązek. Jak sama nazwa wskazuje, powinni oni asystować rodzinom przy ich codziennych obowiązkach, ale również przygotowywać do tworzenia przedsiębiorstw społecznych i innych form działań pozwalających włączać się w społeczeństwo i w tym wspierać. Według Józefa Orczyka praca, którą oferuje się w ramach takiej działalności, ma inną formę niż tradycyjne zatrudnienie. Ma ona charakter inwestycji prowadzącej do trwałej aktywizacji ludności. Dlatego też asystent rodziny mógłby być idealnym kreatorem takich zachowań, ponieważ najlepiej zna zakres potrzeb oraz możliwości ich realizacji w poszczególnych rodzinach.

Ważnym elementem pozwalającym wyeliminować nadużycia w przyznanych świadczeniach mogłyby być kontrakty socjalne, będące porozumieniem zawartym pomiędzy pracownikiem socjalnym a beneficjentem. Pozwoliłyby one przeciwdziałać nieuczciwości wśród pracujących „na czarno” oraz „gapowiczów”.  Warunkiem otrzymania świadczenia pieniężnego powinna być konkretna forma aktywizacji – szkolenie, staż, udział w działaniu itp. Niewywiązywanie się z kontraktu mogłoby być podstawą zawieszenia lub też odebrania świadczenia. Istotnym efektem kontraktu musi być aktywizacja beneficjentów. Zakłada się, że osoba wypełniająca kontrakt przestanie korzystać z pomocy socjalnej, ewentualnie pomoc ta będzie istotnie ograniczona. Jednak nadal kontrakty socjalne są bardzo mało popularnym narzędziem aktywizującym beneficjentów ośrodków pomocowych. Liczba kontraktów nieznacznie przekracza 100 tys. Zastanawiające są powody tak niewielkiej ilości podpisywanych umów w Polsce, podczas gdy w wielu krajach forma ta została rozpowszechniona i towarzyszy rosnącemu poziomowi świadczeń.

Podsumowując, można stwierdzić, że kryterium dochodowe jest tylko pozornie sprawiedliwe, nie uwzględnia wielu aspektów pomocy i jednocześnie jest czynnikiem zniechęcającym do zwiększania dochodów. Można wnosić zatem szereg zastrzeżeń co do jego celowości. Kryterium dochodowe sprzyja większej bierności i zniechęceniu do aktywnej poprawy własnej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Państwo pomagając obywatelowi trudnej sytuacji życiowej de facto petryfikuje jego dotychczasową sytuację. Okazuje się, że rosnące nakłady na cele socjalne wcale nie prowadzą do zmniejszenia skali niezaspokojonych potrzeb. Można zatem uznać, że coraz wyższe progi dochodowe zamiast pomóc osobom defaworyzowanym, faktycznie wywołują pokusę nieuczciwego wzbogacania się. Polska, tworząc programy pomocowe, nie powinna naśladować bogatych krajów, bo sama bogata nie jest. Powinna naśladować rozwiązania pomocowe, które kraje zachodnie stosowały, gdy były na tym samym etapie co obecnie Polska.

Chociaż dotychczas nie pojawiły się rozwiązania pozwalające najsłabszym grupom w pełni korzystać z dobrodziejstw przemian gospodarczych i mimo że istotna grupa zagrożona jest ubóstwem i pauperyzacją, nadal brakuje przemyślanych działań zapobiegających wykluczeniu społecznemu znacznej grupy ludności. Zapomina się o aktywizującym charakterze pomocy, a skupia na jej części świadczeniowej, w efekcie prowadzone działania potęgują bierność i patologiczne sytuacje pozwalające osobom, którym pomoc się nie należy, korzystać z niej bez większych przeszkód. Boję się, że jedyna odpowiedź na pytanie, dlaczego głównym kryterium pozostaje dochód, brzmi: „Bo tylko wtedy można uniknąć dodatkowej pokusy rozdzielania pomocy po znajomości”… Ale to już inna historia.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję